12705

Szczegóły
Tytuł 12705
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12705 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12705 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12705 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

James Herriot Jeśli tylko potrafiłyby mówić (If Only They Could Talk) Przełożyli Irena Doleżal-Nowicka, Zbigniew A. Królicki Książkę tę poświęcam Eddiemu Straitonowi z wyrazami wdzięczności i przyjaźni Rozdział pierwszy „Nie, w podręcznikach nic o tym nie pisali” – pomyślałem, kiedy ostre podmuchy wiatru ze śniegiem przedostające się przez wyłamane wrota stodoły chłostały mnie po gołych plecach. Leżałem na brzuchu na kamienistym podłożu, w kałuży śluzu, trzymając rękę po bark wewnątrz macicy rodzącej krowy i starając się znaleźć w szparze, między kamieniami oparcie choć dla jednego palca stopy. Byłem obnażony do pasa, a śnieg mieszał się z brudem i zeschłą krwią, jaka pokrywała moje ciało. Nie mogłem dostrzec nic poza kręgiem drżącego światła, które rzucała okopcona lampa naftowa, trzymana nade mną przez farmera. Nie, w podręcznikach nie było ani słowa o szukaniu po omacku linki porodowej i instrumentów, o tym, jak zachować antyseptykę, mając do dyspozycji tylko pół wiadra letniej wody, o kamieniach wrzynających się w pierś. Ani o powolnym omdlewaniu rąk, o pełznącym paraliżu mięśni, kiedy palce próbują działać mimo potężnych skurczów macicy rodzącej krowy. Nigdzie nie było nawet wzmianki o narastającym wyczerpaniu, o poczuciu bezradności i cichym głosie paniki. Wróciłem myślą do pewnej ilustracji w podręczniku położnictwa weterynaryjnego: krowa stoi w lśniącym czystością boksie, a opanowany szczupły weterynarz w nieskazitelnym fartuchu z uśmiechem wkłada prawe ramię na przyzwoitą głębokość; farmer i jego parobcy również się uśmiechają, nawet krowa się uśmiecha. Ani śladu brudu, krwi, potu. Młody człowiek na ilustracji zjadł niedawno wyśmienity lunch i dla rozrywki udał się do sąsiada, ot tak, na deser. Nie wypełzł, dygocząc, z łóżka o drugiej nad ranem i zaspany nie tłukł się dwanaście mil po zamarzniętej drodze, z wzrokiem wbitym przed siebie, póki w świetle reflektorów nie ukazała się samotna farma. Nie musiał wdrapywać się pół mili po zaśnieżonym zboczu do zrujnowanej stodoły, gdzie leżała jego pacjentka. Starałem się dostać choćby odrobinę głębiej do wnętrza krowy. Łeb cielaka był w tyle, a ja czubkami palców próbowałem zarzucić cienką pętlę na jego dolną szczękę. Przez cały czas ręka moja uwięziona była pomiędzy cielakiem a ścianą kostną miednicy. Przy każdym skurczu macicy nacisk stawał się wprost nie do zniesienia, a kiedy ustępował, ja posuwałem rękę z pętlą odrobinę naprzód. Ciekaw byłem, jak długo potrafię to wytrzymać. Jeżeli w najbliższym czasie nie uda mi się zarzucić pętli na szczękę, nigdy nie wyciągnę cielaka. Jęknąłem, zacisnąłem z desperacją zęby i spróbowałem jeszcze raz. Znowu podmuch wiatru ze śniegiem; wprost wydawało mi się, że słyszę, jak białe płatki syczą na plecach zlanych potem. Czoło też miałem spocone, grube krople skapywały mi do oczu przy każdym gwałtowniejszym ruchu. W czasie każdego trudniejszego porodu następuje moment, kiedy lekarz zadaje sobie pytanie, czy uda mu się wygrać tę batalię. Ja właśnie przeżywałem ten etap. Przez głowę zaczęły mi przelatywać chaotyczne myśli: „Może należałoby zabić tę krowę? Miednicę ma tak małą i wąską, że cielę się nie wydostanie” albo: „Jest mięsna, więc może lepiej opłaciłoby się sprowadzić rzeźnika?”, albo: „Fatalne ułożenie. Gdyby miała przyzwoitą miednicę, po prostu obróciłbym łeb cielaka, ale w tym przypadku to niemożliwe”. Oczywiście mogłem wydobyć cielaka przez rozkawałkowanie płodu, czyli embriotomię, zakładając mu drut na szyję i obcinając głowę. Walałyby się wtedy na ziemi: łeb, nogi, wnętrzności. Bardzo grube podręczniki poświęcone zostały niezliczonym metodom dzielenia płodu wewnątrz. Jednak żadnej z nich nie można tu było zastosować, ponieważ cielak żył. Jeszcze jeden wysiłek i dosięgnąłem szpary ustnej; nagle drgnąłem, czując ruch języka małego stworzenia. Byłem zdumiony, gdyż zwykle cielaki w tej pozycji są martwe, uduszone ostrym skrętem szyi i naciskiem potężnych skurczów macicy. Ale w tym tliła się jeszcze iskierka życia i jeśli miało wyjść na świat, to w całości. Podszedłem do kubełka z wodą, teraz już zimną i zakrwawioną, i w milczeniu namydliłem dłoń i ramię. Potem znowu położyłem się na brzuchu, czując jeszcze wyraźniej niż przedtem, jak ostre krawędzie kamieni wpijają mi się w pierś; wbiłem palce nóg w szpary między kamieniami, strząsnąłem pot z czoła i po raz setny wepchnąłem w macicę krowy miękką jak makaron rękę, przesuwając ją wzdłuż chudych nóg cielęcia – ścierających mi skórę niby papier szklisty – potem do zagięcia szyi, potem do ucha i wreszcie z rozpaczliwym wysiłkiem wzdłuż pyska do dolnej szczęki, która stała się głównym celem mego życia. Sam nie mogłem uwierzyć, że próby ponawiałem od blisko dwóch godzin, że pomimo utraty sił starałem się zarzucić pętlę. Próbowałem już przedtem wszystkiego – szarpnięcia za nogę, łagodnego ciągnięcia palcem zahaczonym o oczodół – ale wróciłem do pętli. Ciężka przeprawa. Farmer Dinsdale, wysoki, milczący człowiek, zawsze sprawiał wrażenie, że oczekuje najgorszego. Miał równie jak on sam wysokiego, milczącego syna i obaj obserwowali moje wysiłki z coraz bardziej ponurymi minami. Ale najgorszy był stryjek. Kiedy po raz pierwszy wszedłem do położonej na zboczu stodoły, ze zdziwieniem zauważyłem tam staruszka o bystrych oczach, w płaskim pilśniowym kapeluszu, siedzącego wygodnie na beli siana. Nabijał powoli fajkę, najwidoczniej w oczekiwaniu na ciekawe widowisko. – Jestem, młody człowieku – zawołał z nosowym akcentem, typowym dla West Riding – bratem pana Dinsdale’a! Gospodaruję w Listondale. Postawiłem na ziemi swoje rzeczy i skinąłem mu głową: – Miło mi pana poznać, nazywam się Herriot. Stary spojrzał na mnie przenikliwie. – Moim weterynarzem jest doktor Broomfield. Pewno pan o nim słyszał, wszyscy go znają. Wspaniały lekarz, specjalista od cielenia się krów. Jeszcze nie widziałem, żeby mu ktoś w tym dorównał. Uśmiechnąłem się z przymusem. Innym razem z przyjemnością wysłuchałbym tyrady o sukcesach mego kolegi, ale nie teraz. A w ogóle te słowa były dla mnie ponurym oskarżeniem. – Niestety, nie znam doktora Broomfielda – powiedziałem, zdejmując wiatrówkę i niezbyt chętnie ściągając przez głowę koszulę. – Ale jestem tu dopiero od niedawna. Stryjek był wyraźnie oburzony. – Pan go nie zna? No to tylko pan. W Listondale wszyscy go bardzo cenią, zapewniam pana – Zamilkł i nabił tytoniem fajkę. Potem spojrzał na mój tors pokryty gęsią skórką. – Doktor Broomfield wygląda jak bokser. W życiu nie widziałem jeszcze takich mięśni. Poczułem się nagle całkiem pognębiony. Kiedy zacząłem wykładać na czysty ręcznik swoje linki i narzędzia, stary znowu się odezwał: – A kiedy zrobił pan dyplom, jeśli wolno spytać? – Jakieś siedem miesięcy temu. – Siedem miesięcy! – Stryjek uśmiechnął się pobłażliwie, zapalił fajkę i wydmuchnął duży kłąb smrodliwego dymu. – Najważniejsze doświadczenie, zawsze to powiadam. Doktor Broomfield jest moim weterynarzem od dziesięciu lat i naprawdę zna się na rzeczy. Tak, książki nie wystarczą, najważniejsze doświadczenie. Wlałem trochę antyseptycznego środka do kubła i namydliłem starannie ręce oraz ramiona. Potem ukląkłem przy krowie. – Doktor Broomfield najpierw zawsze naciera ręce specjalną oliwą – powiedział stryjek, zaciągając się mocno fajką. – Powiada, że można spowodować zakażenie macicy, jeśli się używa tylko mydła i wody. Dokonałem pierwszego badania. Jest to decydujący moment, jaki musi przeżyć każdy weterynarz, kiedy pierwszy raz wkłada rękę w krowę. W przeciągu najbliższych paru sekund miałem się przekonać, czy za piętnaście minut włożę wiatrówkę, czy przede mną długie godziny ciężkiej pracy. Tym razem miałem pecha – ułożenie było złe. Głowa w tyle i brak miejsca, zupełnie jakby to była pierworódka, a nie krowa cieląca się po raz drugi. Błona śluzowa macicy całkiem sucha, wody płodowe musiały odejść wiele godzin temu. Została wypuszczona na wysoko położone pastwisko i zaczęła się cielić na tydzień przed czasem, dlatego przyprowadzono ją do tej na wpół zrujnowanej stodoły. W każdym razie wiedziałem, że nieprędko znajdę się znowu w swoim łóżku. – No, i co pan znalazł, młody człowieku? – przenikliwy głos stryjka przerwał ciszę. – Głowa w tyle, co? Nie będzie pan miał z tym wiele kłopotu. Widziałem, jak sobie radził w takich wypadkach doktor Broomfield: obracał cielę i wyciągał najpierw tylne nogi. Słyszałem już przedtem o takich nonsensach. Moja krótka praktyka nauczyła mnie, że wszyscy farmerzy byli znakomitymi specjalistami, jeżeli idzie o bydło sąsiadów. Kiedy ich własnym zwierzętom coś dolegało, od razu biegli do telefonu, żeby wezwać weterynarza, natomiast sąsiadom służyli radą i wiedzieli doskonale, co należy robić. A najdziwniejsze, że – jak zauważyłem – z ich radą liczono się bardziej niż ze zdaniem lekarza. Choćby teraz: widocznie stryjka uważano za wybitnego fachowca i obaj Dinsdale’owie słuchali z nabożeństwem każdego jego słowa. – Można też inaczej postąpić w takiej sytuacji – ciągnął wszechwiedzący stryjek – skrzyknąć paru mocnych ludzi ze sznurami i wyciągnąć cielaka siłą. Westchnąłem, badając sytuację wewnątrz. – Wydaje mi się, że cielaka nie można obrócić całkowicie, jest zbyt mało miejsca. A wyciągnąć go bez wyprostowania głowy nie można, gdyż to z całą pewnością groziłoby krowie rozerwaniem macicy. Dinsdale’owie zmrużyli oczy. Pewno pomyśleli, że to wykręt z mojej strony i że stryjek wie lepiej. A teraz, po upływie dwóch godzin, kompletnie wyczerpany, byłem bliski klęski. Gdy tak leżałem na brudnych kamieniach, Dinsdale’owie obserwowali mnie w ponurym milczeniu, a stryjek, który z rozjaśnioną twarzą i błyszczącymi oczami ani na chwilę nie przestawał komentować sytuacji, od lat nie miał tak pełnej wrażeń nocy. Długa wspinaczka na strome wzgórze opłaciła się stokrotnie. Jego energia była niespożyta, cieszył się każdą minutą widowiska. Kiedy zamknąwszy oczy, leżałem tak z twarzą pokrytą skorupą brudu i z otwartymi ustami, stryjek wyjął fajkę i pochylił się ku mnie. – Nie bardzo sobie dajesz radę, młody człowieku – stwierdził z niekłamaną satysfakcją. – Nigdy nie widziałem, żeby się nie powiodło doktorowi Broomfieldowi, ale on ma duże doświadczenie. A przy tym jest silny, naprawdę silny. To mężczyzna, który niczym się nie męczy. Zalała mnie fala wściekłości. Należało właściwie wstać, wylać kubeł z krwistą wodą na głowę stryjka, zbiec ze wzgórza i odjechać; uciec z Yorkshire, od Dinsdale’ów, od tej krowy. Zamiast tego zacisnąłem zęby, zaparłem się nogami i zacząłem pchać rękę resztką sił, i nagle z niedowierzaniem stwierdziłem, że moja pętla wsuwa się na drobne siekacze i dostaje do pyska cielęcia. Ostrożnie, modląc się w duchu, pociągnąłem cienką linkę lewą ręką i poczułem, jak węzeł się zaciska. Nareszcie miałem zaczepienie o dolną szczękę! Teraz mogłem zacząć działać. – Niech pan trzyma ten sznur, panie Dinsdale, lekko naprężony. Ja odepchnę cielaka i jeśli równocześnie pan będzie ciągnął, główka powinna się wyprostować. – A co będzie, jeśli sznur puści? – spytał stryjek z nadzieją w głosie. Nie odpowiedziałem. Z całych sił, pokonując skurcze macicy, zacząłem odpychać cielaka. Poczułem, że zaczyna się ode mnie odsuwać. – A teraz niech pan mocno pociągnie, panie Dinsdale, ale nie szarpiąc. – W duchu zaś szepnąłem: „O Boże, niech się tylko ten sznur nie obsunie”. Główka obracając się wychodziła. Czułem, jak szyja prostuje się na moim ramieniu, a ucho dotyka łokcia. Wtedy puściłem bark cielaka i chwyciłem go za pysk. Odpychając zęby od ściany macicy, nakierowałem głowę na miejsce, gdzie powinna była być – na przednie nogi. Szybko zarzuciłem pętlę aż za uszy. – A teraz proszę ciągnąć, kiedy przyjdzie skurcz. – Nie, niechże pan teraz ciągnie nogi! – krzyknął stryjek. – Do cholery, proszę wyciągać głowę sznurem! – wrzasnąłem z całych sił i od razu poczułem się lepiej, kiedy urażony stryjek wycofał się na swoją belę siana. Wreszcie głowa znalazła się na zewnątrz, a reszta ciała wysunęła się za nią całkiem łatwo. Niewielki cielak leżał nieruchomo na kamieniach, oczy miał szkliste, niewidzące, język siny i napuchnięty. – Zaraz się wykończy, słowo daję – mruknął stryjek znowu napastliwie. Obtarłem cielakowi pysk ze śluzu, dmuchnąłem mu z całych sił w gardło i zacząłem sztuczne oddychanie, naciskając żebra; po kilku razach cielak westchnął, powieki zadrżały. Zaczął oddychać, jedna noga poruszyła się. Stryjek zdjął kapelusz i z niedowierzaniem podrapał się w głowę. – O rany, żyje, a byłem pewien, że się wykończy, tyle czasu pan zmitrężył. – Jego energia gdzieś uleciała, a wygasła fajka zwisała żałośnie między wargami. – Wiem, co temu biedactwu potrzeba – powiedziałem. Chwyciłem cielaka za przednie nogi i podsunąłem do łba matki. Zmordowana krowa leżała na boku na nierównej ziemi, z głową odrzuconą do tyłu. Żebra jej unosiły się powoli, oczy miała półprzymknięte, najwyraźniej wszystko było jej obojętne. Nagle poczuła bliską obecność swego dziecka i oto nastąpiła nieoczekiwana przemiana: otworzyła szeroko oczy i głośno dmuchając, zaczęła pyskiem badać ten nowy, nieznany obiekt. Zainteresowanie jej rosło z każdym wciągnięciem powietrza, dźwignęła się, po czym obwąchując i badając cielaka, przytknęła nos do jego klatki piersiowej. Po chwili zaczęła go metodycznie wylizywać. Na taką okazję natura przygotowała znakomity pobudzający masaż i cielaczek aż się wygiął, kiedy szorstki język zaczął przesuwać się po jego skórze. Nie minęła minuta, a już potrząsał głową i próbował się podnieść. Uśmiechnąłem się. To właśnie lubiłem najbardziej. Ten mały cud. Wiedziałem, że było to coś, co nigdy nie straci dla mnie uroku i zawsze pozostanie czymś niezwykłym, żebym nie wiem jak często miał z tym do czynienia. Możliwie dokładnie obtarłem z siebie zaschłą krew i brud, ale tak mocno przywarły mi do skóry, że nawet paznokciami trudno je było usunąć. No cóż, musiałem zaczekać do gorącej kąpieli w domu. Naciągając koszulę, czułem się tak, jakby ktoś obił mnie kijem. Każdy mięsień bolał, w gardle mi wyschło, a wargi miałem wprost zlepione. Wysoki ponury farmer podszedł do mnie. – A co z piciem? – spytał. Czułem, jak na mojej brudnej twarzy wykwita uśmiech niedowierzania. Ukazała mi się wizja filiżanki gorącej herbaty z porządną porcją whisky. – To bardzo miłe z pańskiej strony, panie Dinsdale, z chęcią bym się czegoś napił, te dwie godziny naprawdę były ciężkie. – Mnie chodzi o picie dla krowy. – Dinsdale spojrzał na mnie przeciągle. – Ależ tak, oczywiście – zacząłem się jąkać – trzeba jej dać pić. Musi być bardzo spragniona. To jej dobrze zrobi. Tak, koniecznie trzeba jej dać pić. Zebrałem swoje rzeczy i potykając się, wyszedłem ze stodoły. Na wrzosowisku było jeszcze ciemno i silny wiatr podrywał kłęby kłującego śniegu, aż musiałem zamknąć oczy. Kiedy ruszyłem w dół zbocza, po raz ostatni dobiegł mnie piskliwy, niepokonany głos stryjka. – Doktor Broomfield nie uważa za wskazane dawać krowie pić zaraz po wycieleniu. Powiada, że to oziębia żołądek. Rozdział drugi W rozklekotanym, nagrzanym autobusie siedziałem akurat po tej stronie, gdzie przez okna prażyło niemiłosiernie lipcowe słońce. Było mi okropnie niewygodnie w najlepszym garniturze i co chwila próbowałem rozluźnić zbyt ciasny kołnierzyk białej koszuli. Idiotyczne ubranie na taką pogodę, ale wkrótce miałem spotkać się z moim ewentualnym pracodawcą i musiałem zrobić na nim dobre wrażenie. Od tego spotkania wiele zależało, bowiem jako świeżo upieczony lekarz weterynarz musiałem być w owym 1937 roku przygotowany na zapomogę dla bezrobotnych. Rolnictwo, zaniedbywane w ciągu ostatnich dziesięciu lat przez rząd, znajdowało się w opłakanym stanie, a liczba koni pociągowych – ostoi naszego zawodu – stale się zmniejszała. Cóż dziwnego, że dręczyły mnie najgorsze przeczucia, gdy tylu młodych, pełnych zapału ludzi opuszczało mury uczelni po pięcioletniej harówce i stawało wobec świata obojętnego na ich zapał i zdobytą wiedzę. W tygodniku „Record” zamieszczano zwykle dwa, trzy ogłoszenia o wakujących posadach, a na jedno miejsce zgłaszało się przeciętnie osiemdziesięciu kandydatów. Kiedy otrzymałem list z Darrowby w Yorkshire, w którym doktor Siegfried Farnon, lekarz weterynarii, chirurg, pisał, że chce się ze mną zobaczyć w piątek po południu, nie mogłem uwierzyć własnemu szczęściu. Zaproponował wspólne wypicie herbaty i gdybyśmy doszli do porozumienia, mógłbym zostać jego asystentem. Potraktowałem ten uśmiech losu z niedowierzaniem; tylu moich przyjaciół, którzy razem ze mną ukończyli studia, było bezrobotnych, tylu pracowało jako ekspedienci w sklepach albo robotnicy w stoczniach, że straciłem wszelką nadzieję na pracę w swoim zawodzie. Kierowca ze zgrzytem zmienił bieg, kiedy łukiem podjeżdżaliśmy pod następne strome wzniesienie. Ostatnie piętnaście mil wspinaliśmy się uporczywie, coraz bardziej zbliżając się do błękitniejących w dali Penninów. Nigdy przedtem nie byłem w Yorkshire; – ale już sama nazwa sugerowała krainę nudną i nieromantyczną. Byłem przygotowany na krajobraz przeciętny i wyzbyty wszelkiego uroku. Ale kiedy autobus z chrzęstem wspinał się coraz wyżej, ogarnęło mnie zdumienie. Nieforemne początkowo wzniesienia stawały się wysokimi, porosłymi trawą wzgórzami, które przecinały szerokie doliny. W tych dolinach wiły się rzeki wśród drzew i dostatnich domów farmerskich z szarego kamienia, stojących wśród wysp uprawnej ziemi, które sięgały wysoko zielonymi jęzorami i rozdzielały spływające ze szczytów ciemne plamy wrzosowisk. Żywopłoty i ogrodzenia ustępowały miejsca kamiennym murkom, które bramowały drogi, otaczały pola i wspinały się ponad wrzosowiskami. Te kamienne murki były wszędzie, ciągnęły się milami i kreśliły dziwaczne wzory na wysokich zielonych połoninach. Im bliżej byłem mego celu, tym usilniej myślałem o przerażających opowieściach zasłyszanych na uczelni, których autorami byli rozgoryczeni i wyczerpani kilkumiesięczną praktyką weterani. Z asystentami – wedle tych opowieści – nikt się nie liczył; przez swych zwierzchników, ludzi bez wyjątku okrutnych i podłych, byli głodzeni i wykorzystywani do pracy ponad siły. Dave Stevens, drżącą ręką zapalając papierosa, opowiadał na przykład: „Nigdy nie miałem wieczoru czy pół dnia wolnego. Kazał mi myć swój samochód, kopać ogród, strzyc trawnik i załatwiać sprawunki. Kiedy wreszcie kazał mi oczyścić komin, wyjechałem”. Albo Willie Johnstone: „Mój szef jako pierwszą pracę polecił mi włożyć zgłębnik nosowo-żołądkowy koniowi. Dostałem się do tchawicy, zamiast do przełyku, i koń z wielkim hukiem padł martwy. Wtedy właśnie posiwiałem, o tutaj”. Albo ta okropna opowieść, jaka krążyła o Fredzie Pringle. Fred nakłuwał wzdętą krowę, a farmer był tak zdumiony syczeniem gazu ulatniającego się z jej żołądka, że Fred, chcąc mu jeszcze bardziej zaimponować, przytknął płomień zapalniczki do rurki. Nastąpił wybuch, płomień przerzucił się na bele słomy w stodole, która doszczętnie spłonęła. Po tym zdarzeniu Fred natychmiast wziął pierwszą lepszą pracę, jaka się nadarzyła w koloniach, gdzieś chyba na Antylach. Do diaska, ta ostatnia opowieść to wierutne kłamstwo. W duchu przeklinałem moją bujną wyobraźnię i starałem się nie myśleć o płonącym piekle, o przeraźliwym beczeniu stada owiec wyprowadzanego w bezpieczne miejsce. Nie, aż tak źle nie mogło być; otarłem spocone dłonie o spodnie i starałem się wyobrazić sobie doktora Farnona. Siegfried Farnon, dziwne imię i nazwisko dla lekarza weterynarii w Yorkshire. Zapewne Niemiec, który w naszym kraju skończył studia i postanowił tutaj również praktykować. I pewno z początku nie nazywał się Farnon tylko Farrenen. Tak, Siegfried Farrenen. Powoli zaczynał mi się kształtować jego obraz: niski, gruby, pulchny, o wesołych oczach i hałaśliwym śmiechu. Ale zaraz nasunął mi się obraz zimnookiego, niezdarnego Teutona o szczeciniastych włosach, co jednak lepiej godziło się z moim wyobrażeniem o szefie. Wreszcie autobus wjechał w wąską uliczkę prowadzącą na placyk, na którym się ostatecznie zatrzymał. Nad wystawą skromnego sklepu kolonialnego wisiał szyld: TOWARZYSTWO SPÓŁDZIELCZE W DARROWBY. Wysiadłem i stojąc przy swojej zniszczonej walizce, rozejrzałem się wokoło. Było tu coś dziwnego, ale co? Dopiero po chwili zrozumiałem – cisza. Pozostali pasażerowie odeszli, kierowca wyłączył silnik i nie słychać było żadnego dźwięku, nie widać żadnego ruchu. Jedyną oznaką życia była grupka starszych mężczyzn, którzy obsiedli wieżę zegarową na środku placu, ale i oni wyglądali jak wyrzeźbieni w kamieniu. W przewodnikach zazwyczaj niewiele miejsca poświęca się Darrowby, ale kiedy się już o nim wspomina, opisywane bywa jako małe miasteczko nad rzeką Darrow, z brukowanym placem targowym, niemające specjalnie interesujących zabytków oprócz dwóch starych mostów. Wystarczy jednak uważnie się przyjrzeć, żeby zauważyć, że Darrowby jest malowniczo położone nad kamienistą rzeczką, okoloną ciasno tu stłoczonymi domami, za to niedbale rozrzuconymi na niższych wzniesieniach Herne Feli. Z każdego okna, z każdej ulicy widać dostojne, zielone zbocze Feli, wznoszące się na dwa tysiące stóp ponad gęstwą dachów. W powietrzu panowała jakaś przedziwna jasność i nastrój swobody, miałem uczucie, że za sobą, na równinie, dwadzieścia mil wstecz, zostawiłem jakiś ciężar. Miejska ciasnota, brud, dym – wszystko to jakby opadło ze mnie. Trengate było spokojną ulicą prowadzącą z placu i wtedy po raz pierwszy zobaczyłem Skeldale House. Od razu wiedziałem, że to ten właśnie dom, nawet zanim znalazłem się na tyle blisko, żeby przeczytać staroświecką tabliczkę, wiszącą nieco ukośnie na żelaznych sztachetach: DR S. FARNON, LEKARZ WETERYNARZ, CHIRURG. Poznałem, widząc bluszcz, który nieporządnie piął się po starych kremowych cegłach do najwyższych okien. Tak było napisane w liście – jedyny dom obrośnięty bluszczem, dom, w którym być może rozpocznę swoją pierwszą pracę. Teraz, kiedy znalazłem się u drzwi wejściowych, zabrakło mi tchu, jakbym biegł. Jeśli dostanę tę posadę, tutaj właśnie będę musiał się sprawdzić. W tylu dziedzinach! Już na pierwszy rzut oka spodobał mi się ten stary dom. Był w stylu georgiańskim i miał piękne biało malowane drzwi wejściowe. Okna też były w białej oprawie – szerokie i pełne wdzięku na parterze i pierwszym piętrze, a te wyglądające w górze spod dachówek – małe i kwadratowe. Gdzieniegdzie farba się łuszczyła i zaprawa murarska pomiędzy cegłami była wykruszona, ale w niczym to nie ujmowało domowi wytworności; nie było frontowego ogródka i tylko sztachety oddzielały budynek od ulicy znajdującej się zaledwie o parę kroków. Nacisnąłem dzwonek i nagle popołudniowy spokój zakłócony został dalekim szczekaniem, przypominającym wycie sfory wilków. Górna połowa drzwi była oszklona i kiedy zajrzałem do środka, zobaczyłem gromadę psów, które wypadły z dalekiego końca korytarza i z wściekłym szczekaniem rzuciły się do wejścia. Gdybym nie przywykł do zwierząt, zawróciłbym na pięcie i uciekł, gdzie pieprz rośnie. Ale ja tylko nieco się cofnąłem i obserwowałem, jak psy, czasem po dwa naraz, skakały do drzwi z oczami błyszczącymi wściekłością, zaślinione, z wyszczerzonymi zębami. Tak naprawdę było ich pięć, a nie czternaście, jak mi się z początku zdawało: wielki płowy chart, którego widziałem najczęściej, gdy nie musiał tak wysoko skakać jak pozostałe cocker-spaniel, szkocki terier, mały charcik i niski, krótkonogi jagd-terier. Tego przez szybę widziałem najrzadziej, ponieważ dla niego szyba była za wysoko, ale kiedy wreszcie udało mu się podskoczyć, zdołał wydać z siebie najbardziej wściekłe ujadanie, nim zniknął mi z oczu. Miałem już zamiar po raz drugi nacisnąć dzwonek, kiedy w korytarzu zobaczyłem potężną kobietę. Rzuciła jedno ostre słowo i wściekły hałas ucichł, jak nożem uciął. A kiedy otworzyła drzwi, rozwrzeszczana przed chwilą sfora łasiła się u jej nóg, ukazując białka oczu i merdając podkulonymi ogonami. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem grzeczniejszych psów. – Dzień dobry – powiedziałem z najwdzięczniejszym uśmiechem, na jaki potrafiłem się zdobyć. – Nazywam się Herriot. W otwartych drzwiach kobieta wydała się jeszcze większa. Miała około sześćdziesiątki, jednak mocno ściągnięte z czoła włosy były czarne jak węgiel, z nieznacznymi tylko pasmami siwizny. Skinęła głową i przypatrywała mi się z ponurą życzliwością, ale czekała na dalsze wyjaśnienia. Moje nazwisko nie wykrzesało nawet iskierki zrozumienia w jej oczach. – Doktor Farnon oczekuje mnie. Pisał, żebym się dzisiaj do niego zgłosił. – Pan Herriot? – powtórzyła z namysłem. – Zabiegi chirurgiczne od szóstej do siódmej wieczorem. Jeśli chce pan przyprowadzić psa, to „najlepiej o tej porze. – Ależ nie, nie. – Nadal się uśmiechałem. – Staram się o posadę asystenta doktora Farnona. Pisał, żebym przyjechał dziś po południu. – Asystent? Ach tak, bardzo mi miło. – Rysy jej twarzy nieco złagodniały. – Nazywam się Hall, prowadzę dom doktorowi, który jest kawalerem. Nie wspomniał mi ani słowem o panu, ale to nieważne, proszę wejść i wypić filiżankę herbaty. Wkrótce powinien wrócić. Poszedłem za nią biało wymalowanym korytarzem, stukając głośno butami o kafelki podłogi, potem skręciliśmy w lewo w inny korytarz, i już zacząłem zastanawiać się nad rozległością tego domostwa, kiedy zostałem wprowadzony do zalanego słońcem pokoju. Był imponujący: wysoki, przestronny, z masywnym kominkiem, po bokach miał sklepione łukowato wnęki. Balkonowe okno wychodziło na długi, okolony wysokim murem ogród. Dostrzegłem niestrzyżone trawniki, skalniak i dużo drzew owocowych. Wielki klomb peonii płonął czerwienią w gorącym słońcu, a w odległym kącie gawrony krakały wśród gałęzi wysokich topól. Za murem wznosiły się zielone wzgórza przecięte kamiennymi murkami. Bardzo zniszczony dywan i bardzo zwyczajne meble. Na ścianach sztychy myśliwskie i wszędzie książki, mnóstwo książek, niektóre na półkach we wnękach, inne zaś, poukładane w stosy, leżały po kątach, wprost na podłodze. Na końcu gzymsu nad kominkiem stał półlitrowy cynowy garnek, i to niezwykły garnek, gdyż tak był pełen czeków i banknotów, że wypadały do paleniska komina. Przyglądałem się temu ze zdumieniem, a tymczasem pani Hall wniosła tacę z herbatą. – Zapewne pan doktor wyjechał do pacjenta – odezwałem się pierwszy. – Nie, pojechał do Brawton, odwiedzić matkę. Trudno mi powiedzieć, kiedy wróci. – Postawiła przede mną herbatę i wyszła. Psy rozlokowały się wygodnie i wyjąwszy krótkie nieporozumienie pomiędzy szkockim terierem a spanielem co do tego, kto zajmie wygodny fotel, nie było żadnych oznak uprzedniego gwałtownego wybuchu. Leżały spokojnie, patrząc na mnie z przyjaznym znudzeniem, powoli przegrywając walkę z ogarniającą je sennością. Wkrótce opadł ostatni kiwający się łeb i rozległ się chór głębokich oddechów. Ale ja nie potrafiłem odprężyć się razem z nimi. Ogarnęło mnie przygnębienie; zmobilizowałem się na tę decydującą rozmowę i zostałem wystawiony do wiatru. Dziwne uczucie. Jak można pisać do kogoś, kto ubiega się o posadę asystenta, wyznaczyć czas spotkania i potem wyjechać sobie do matki jak gdyby nigdy nic? I jeszcze jedno, jeśli zostałbym przyjęty, musiałbym zamieszkać w tym domu, a mimo to gospodyni nie otrzymała żadnego polecenia, żeby przygotować dla mnie pokój. W ogóle o mnie nie słyszała. Moje niewesołe rozmyślania przerwał dzwonek u drzwi, psy zerwały się na równe nogi i wszystkie naraz wypadły z pokoju. Wolałem, żeby nie traktowały z takim przejęciem swoich obowiązków. Ponieważ pani Hall się nie ukazała, poszedłem do frontowych drzwi, gdzie szalała rozszczekana sfora. – Cicho! – krzyknąłem i hałas ucichł, jak nożem uciął. Pięć psów kręciło się potulnie wokół moich nóg, czołgając się prawie brzuchami po ziemi. Duży chart okazał najlepszą wolę, unosząc górną wargę i pokazując zęby w przepraszającym grymasie. Otworzyłem drzwi i ujrzałem okrągłe sympatyczne oblicze. Jego właściciel, tęgi mężczyzna w wysokich gumowych butach, oparł się swobodnie o sztachety. – Czy zastałem doktora Farnona? – Nie ma go w tej chwili. Czym mogę panu służyć? – Proszę mu przekazać wiadomość, jak wróci. Proszę powiedzieć, że Bert Sharpe z Barrow Hills ma krowę, której trzeba przedmuchać wentyl. – Przedmuchać wentyl? – Tak, bo jedzie na trzech cylindrach. – Na trzech cylindrach? – Tak, i jeśli czegoś szybko nie zrobimy, jak nic będzie klops. – Bardzo możliwe. – A tego nie chcemy, no nie? – Z pewnością nie. – Okay, no to proszę mu to powtórzyć. Zamyślony wróciłem do bawialni. Coś zdumiewającego, po raz pierwszy w życiu wysłuchałem opisu choroby, nie rozumiejąc ani słowa. Ledwie usiadłem, kiedy znowu rozległ się dzwonek. Tym razem tak głośno wrzasnąłem, że sparaliżowałem psy, ledwie zaczęły szczekać; posłuchały i potulnie wróciły na swoje fotele. Przy drzwiach stał dżentelmen w czapce nałożonej na uszy, w kurtce zapiętej dokładnie aż po ostatni guzik i z glinianą fajką w ustach. Wyjął ją i wtedy okazało się, że mówi z nieznanym mi akcentem, zapewne miejscowym. – Nazywam się Mulligan i chciałbym, żeby doktor Farnon zrobił lekarstwo dla mojego psa. – A co dolega pańskiemu psu, panie Mulligan? Podniósł pytająco brew i przyłożył dłoń do ucha. Powtórzyłem pytanie, niemal krzycząc. Patrzył na mnie przez chwilę powątpiewająco. – Co mu dolega? – Wymiotuje, propana. Bardzo wymiotuje. Natychmiast poczułem się na pewnym gruncie i mając żywo w pamięci wskazówki, jak się dochodzi do postawienia diagnozy, zapytałem: – Jak długo po jedzeniu wymiotuje? Dłoń znowu powędrowała do ucha. – Co takiego? Pochyliłem się blisko jego głowy, nabrałem powietrza w płuca i krzyknąłem: – Kiedy wymiotuje? Kiedy ma wymioty? Wyraz zrozumienia powoli rozlał się po twarzy pana Mulligan. Uśmiechnął się łagodnie. – O tak, wymiotuje, propana. Wymiotuje mocno. Nie byłem zdolny do następnego wysiłku, więc powiedziałem, że się tym zajmę, i prosiłem, żeby zgłosił się później. Najwidoczniej odczytał to, co mówiłem, z ruchu moich warg, bo odszedł zadowolony. Kiedy wróciłem do bawialni, opadłem na fotel i nalałem sobie filiżankę herbaty. Ledwie wypiłem jeden łyk, kiedy znowu rozległ się dzwonek. Tym razem moje wściekłe spojrzenie wystarczyło, żeby zatrzymać psy przypłaszczone do swoich foteli. Stwierdziłem z ulgą, że bardzo szybko nauczyły się mnie słuchać. Przed drzwiami frontowymi stała urocza rudowłosa dziewczyna. Uśmiechnęła się, pokazując mnóstwo białych zębów. – Dzień dobry – powiedziała wyraźnie, głosem osoby dobrze wychowanej. – Nazywam się Diana Brompton. Doktor Farnon zaprosił mnie na herbatę. Przełknąłem głośno i chwyciłem się mocniej klamki. – Zaprosił panią na herbatę? Uśmiech jej zesztywniał. – Tak, oczywiście – odparła, jeszcze staranniej wymawiając poszczególne słowa. – Zaprosił mnie na herbatę. – Niestety, doktora Farnona nie ma w domu. I nie wiem, kiedy wróci. Uśmiech zniknął. – Och – powiedziała i bardzo wiele zawarła w tym westchnieniu. – W każdym razie chciałabym jednak wejść do domu. – Ależ tak, proszę wejść. Bardzo przepraszam – wybąkałem, nagle świadom, że gapię się na nią niemądrze. Otworzyłem szeroko drzwi, a ona przeszła koło mnie bez słowa. Najwidoczniej znała dobrze drogę, gdy bowiem ja byłem na pierwszym zakręcie korytarza, ona już zniknęła w bawialni. Przeszedłem na palcach koło drzwi, biegiem puściłem się krętym, długim korytarzem i wpadłem do wielkiej, wykładanej płytami kamiennymi kuchni. Krzątała się – tu pani Hall. – W bawialni jest pewna młoda osoba, niejaka panna Brompton. Ona też przyszła na herbatę. – Miałem ochotę chwycić gospodynię za rękaw. Pani Hall zachowała całkowity spokój; myślałem, że jakimś gestem okaże zaniepokojenie, ale ona nie była nawet zdziwiona. – Niech pan do niej wraca i porozmawia z nią chwilę, a ja przyniosę jeszcze trochę ciasteczek. – Ale o czym, na miłość boską, mam z nią rozmawiać? Kiedy wróci doktor Farnon? – Och, niech pan z nią chwilę porozmawia. Doktora tylko patrzeć – odparła spokojnie. Do bawialni wracałem bardzo powoli, a kiedy otworzyłem drzwi, dziewczyna odwróciła się, już gotowa się uśmiechnąć. Widząc tylko mnie, nawet nie próbowała ukryć swego rozczarowania. – Pani Hall jest zdania, że doktor wkrótce wróci. Może czekając na niego, wypije pani ze mną filiżankę herbaty? Rzuciła mi szybkie, taksujące spojrzenie od czubka potarganych włosów do moich starych zniszczonych półbutów. Nagle uświadomiłem sobie, jaki jestem spocony i brudny po długiej podróży. Bez słowa wzruszyła ramionami i odwróciła się. Psy patrzyły na nią apatycznie. W pokoju zaległa cisza. Nalałem filiżankę herbaty i podałem jej. Zignorowała mnie i zapaliła papierosa. Czekało mnie trudne zadanie, ale musiałem jakoś wybrnąć. Przełknąłem głośno i odezwałem się niby to swobodnie: – Ja sam dopiero co tu przyjechałem. Mam nadzieję, że zostanę asystentem doktora. Tym razem nie zadała sobie nawet trudu, żeby na mnie spojrzeć. Powiedziała tylko: „Och”, i znowu ta monosylaba miała w sobie wiele wyrazu. – Bardzo tu piękna okolica – stwierdziłem, wracając do ataku. – Tak. – Nigdy dotąd nie byłem w Yorkshire i muszę przyznać, że to, co zobaczyłem, bardzo mi się podoba. – Ach tak. – Czy od dawna zna pani doktora Farnona? – Tak. – Mam wrażenie, że jest całkiem młody... tak około trzydziestki? – Tak. – Wspaniała dziś pogoda. Z uporem i odwagą prowadziłem tę jednostronną rozmowę, próbując wymyślić coś oryginalnego czy dowcipnego, aż wreszcie panna Brompton wyjęła papierosa z ust, odwróciła się i obrzuciła mnie długim, pustym spojrzeniem. Zrozumiałem, że lepiej dać spokój, i zamilkłem. Wtedy usiadła i zaczęła wyglądać przez oszklone drzwi; zaciągając się głęboko, ze zmrużonymi oczami wypuszczała z ust smużkę dymu. W ogóle dla niej nie istniałem. Za to ja mogłem ją spokojnie obserwować, a muszę przyznać, że była interesująca. Nigdy dotąd nie spotkałem żywego okazu z magazynu dla wyższych sfer. Ładna lniana sukienka, elegancki, z pewnością drogi żakiet, wytworne buciki i piękne, lśniące rude włosy opadające aż na ramiona. Przyszła mi do głowy zaskakująca myśl. Ta dziewczyna siedzi tutaj, z niecierpliwością wyczekując na niskiego, tłustego weterynarza-Niemca. Więc jednak Farnon musi coś w sobie mieć. Spokój tego miłego obrazu został zmącony, kiedy panna Brompton raptem zerwała się, energicznym gestem rzuciła niedopałek do kominka i wyszła bez słowa z pokoju. Z trudem wstałem z fotela. Głowa mnie rozbolała, przez oszklone drzwi wyszedłem do ogrodu. Brodząc w trawie po kolana, dotarłem do wielkiej akacji i oparłem się o nią plecami. Gdzież, u diabła, podziewa się Farnon? Czy naprawdę mnie oczekuje, czy też ktoś spłatał mi okropnego psikusa? Nagle zrobiło mi się zimno. Ostatnie kilka funtów wydałem na drogę tutaj i jeśli nastąpiła jakaś pomyłka, to będę w wielkim kłopocie. Rozejrzawszy się jednak wokoło, poczułem się nieco raźniej. Zza wysokich starych murów świeciło słońce, wśród gęstwy kwiatów brzęczały pszczoły. Łagodny powiew poruszał skręconymi gałęziami kwitnącej wistarii, która prawie zakryła całą tylną ścianę domu. Jakiż tu spokój! Oparłem głowę o pień drzewa i zamknąłem oczy. I ujrzałem Herr Farrenena, tak jak go sobie wyobraziłem, stojącego nade mną i patrzącego z oburzeniem. – Co pan srobić?! – krzyknął, a jego tłuste policzki aż się trzęsły ze złości. – Pan przychocić do mego domu pod fałszywymi pozorami, obrażać pan pannę Brompton, wypijać moja herbata i zjadać moje ciastka. Co więcej pan jeszcze srobić? Może ukraść mi łyżki? I pan chcieć zostać asystentem, ale ja nie chcieć żadnego asystenta. Najlepiej ja zadzwonić na policja. Herr Farrenen tłustą ręką chwycił za słuchawkę. Nawet we śnie dziwiło mnie, jak można mówić z takim przesadnie śmiesznym akcentem. I wtedy usłyszałem niski głos powtarzający: „Halo, halo”. Otworzyłem oczy. Ktoś rzeczywiście mówił „halo”, ale to nie był Herr Farrenen. Wysoki, szczupły mężczyzna z rękami w kieszeniach opierał się o mur. Najwidoczniej coś go rozbawiło. Wstałem, a on odsunął się od muru i wyciągnął do mnie rękę. – Bardzo przepraszam, że musiał pan czekać. Jestem Siegfried Farnon. Równie typowego Anglika w życiu nie widziałem. Pociągła, wesoła twarz o mocnej szczęce. Małe, krótko przycięte wąsiki, niesforne jasne włosy. Ubrany był w starą samodziałową marynarkę i pozbawione kantów spodnie z flaneli. Kołnierzyk kraciastej koszuli był wystrzępiony, a krawat niedbale zawiązany. Najwidoczniej doktor Farnon nie spędzał wiele czasu przed lustrem. Przyglądając mu się, zacząłem nabierać otuchy, choć szyja na skutek opierania się o drzewo bolała mnie bardzo. Potrząsnąłem głową, żeby szerzej otworzyć oczy, i z włosów posypały mi się źdźbła trawy. – Była tutaj panna Brompton – powiedziałem szybko. – Przyszła na podwieczorek. Poinformowałem ją, że został pan gdzieś wezwany. Farnon spojrzał na mnie w zamyśleniu, ale najwidoczniej nie był tym wcale przejęty. Powoli potarł brodę. – Ach tak... nic takiego. Przepraszam bardzo, że mnie nie było, kiedy pan przyjechał. Mam okropną pamięć i po prostu zapomniałem. Jego głos również miał jak najbardziej angielskie brzmienie. Potem Farnon obrzucił mnie długim, badawczym spojrzeniem i uśmiechnął się. – Chodźmy do domu. Chcę panu wszystko pokazać. Rozdział trzeci Długa przybudówka na tyłach domu służyła za czasów świetności jako mieszkanie dla służby. Tutaj wszystko było ciemne i ciasne – jakby zamierzony kontrast wobec frontu. Farnon zaprowadził mnie do pierwszych z kilkorga drzwi, które wiodły na korytarz, gdzie unosił się zapach eteru i karbolu. – Oto – powiedział z porozumiewawczym błyskiem w oku, jakby mi odsłaniał tajemnicę jaskini Aladyna – moje podręczne laboratorium. Takie laboratorium w czasach przed penicyliną i sulfamidami było ważnym miejscem. Wzdłuż ścian, na półkach od podłogi po sufit, stały rzędy lśniących butelek. Odczytałem z przyjemnością znajome nazwy: roztwór saletry, nalewka kamforowa, chlorodyna, formalina, sól amoniakalna, heksamina, tlenek ołowiu, glinka biała, chlorek rtęci, czerwona maść rtęciowa. Dodające otuchy nalepki. Znalazłem się wśród starych przyjaciół. Przez długie lata w trudzie i znoju gromadziłem wiadomości o nich, odkrywałem ich tajemnice. Znałem ich pochodzenie, działanie i zastosowanie, i przyprawiające o zawrót głowy różnorakie dozowanie. Pamiętam doskonale głos egzaminatora: „A jaka jest dawka dla konia?... A dla krowy?... Dla owcy... i świni... dla psa? A dla kota?” Znajdował się tu cały arsenał weterynarza do walki z chorobami, a na ławie pod oknem zobaczyłem utensylia do mieszania leków, różnego rozmiaru zlewki, moździerze i tłuczki. Tuż obok, w otwartej szafce, butelki na lekarstwa, stosy korków wszelkich rozmiarów, pudełka na pigułki i torebeczki na proszki. Kiedy tak obchodziliśmy pokój, Farnon stawał się coraz bardziej ożywiony. Oczy mu błyszczały, mówił szybko. Od czasu do czasu wyciągał rękę i głaskał którąś butelkę albo brał do ręki wielką końską pigułkę czy proszek z syropem, przyglądał mu się uważnie i z czułością odkładał na miejsce. – Spójrz tylko na to, Herriot! – krzyknął nagle bez ostrzeżenia. – Adrevan! Znakomite lekarstwo przeciw czerwonym pasożytom końskim. Raczej drogie – dziesięć szylingów za pudełko. A to gencjanowe pessaria. Jeśli któreś z nich umieścisz w macicy krowiej przy jakiejś infekcji, zmienia kolor wydzieliny na bardzo ładny. Od razu widać, że pomaga. A taką sztuczkę pan widział? Kilka kryształków jodu umieścił na szklanej płytce i dodał do nich kroplę terpentyny. Przez chwilę nic się nie działo, aż nagle ciemnopurpurowa chmura buchnęła pod sufit. Widząc moje zdumienie, roześmiał się głośno. – Czarodziejska sztuczka, co? Używam tego przy skaleczeniach koni. Ta chemiczna reakcja wprowadza jod głęboko w tkankę. – Naprawdę? – No, właściwie nie wiem, ale taka jest teoria, a poza tym musi pan przyznać, że to wygląda wspaniale. Robi wrażenie na najbardziej opornym kliencie. Niektóre butelki na półkach niezupełnie pozostawały w zgodzie z zasadami etyki zawodowej, jakich nas uczono na studiach. Na przykład „Lek na kolkę” z nalepionym obrazkiem konia wijącego się w bólach. Odrzucony do tyłu pysk zwierzęcia wyrażał całkiem ludzkie cierpienie. Na innej widniał ozdobny napis: „Uniwersalne lekarstwo dla bydła – najlepszy środek na kaszel, zaziębienie, biegunkę, zapalenie płuc, gorączkę mleczną, pryszczycę, zapalenie wymienia i wszelkiego rodzaju niestrawność”. U dołu nalepki dostrzegłem zapewnienie wypisane wielkimi literami: „Nigdy nie zawodzi”. Farnon miał coś do powiedzenia o większości lekarstw. Każde odegrało jakąś rolę w jego pięcioletniej praktyce, każde odznaczało się ukrytymi właściwościami i tajemnym działaniem. Wiele butelek miało wyszukane kształty, szklane korki, a z boku rżnięte głęboko łacińskie nazwy; nazwy od wieków znane lekarzom, obrosłe z czasem legendą. Staliśmy obaj przed lśniącymi rzędami medykamentów, nie zastanawiając się, że przecież niemal wszystkie są już właściwie bezużyteczne i że ich czasy prawie się skończyły; wkrótce leki te zostaną zapomniane, odsunięte w cień pod naporem nowych odkryć i nigdy nie wrócą do łask. – A tutaj trzymam instrumenty. – Faraon wprowadził mnie do sąsiedniego małego pokoiku. Lśniące i niezwykle czyste leżały na wyłożonych zielonym suknem półkach: strzykawki, małe kleszcze porodowe i kleszcze zębowe, sondy, zgłębniki, a na honorowym miejscu oftalmoskop. Farnon wyjął go czule z czarnego pudełka. – To mój najnowszy zakup – mruknął, głaszcząc lśniącą powierzchnię instrumentu. – Wspaniały przyrząd, niech pan spojrzy na moją siatkówkę. Zapaliłem żarówkę i z ciekawością spojrzałem na błyszczącą, kolorową tkankę dna jego oka. – Bardzo ładna. Mógłbym wystawić panu świadectwo zdrowia. Roześmiał się, i klepnął mnie po ramieniu. – Miło mi to słyszeć. Zawsze obawiałem się, że w tym oku mam początek katarakty. Zaczął mi pokazywać duże instrumenty, które wisiały na hakach wbitych w ściany: żegadła, kleszcze do kastracji bezkrwawej, emaskulatory (kleszcze do kastracji krwawej), sznury porodowe i haki. Nowy srebrzysty embriotom (do wewnętrznego cięcia płodu) wisiał na honorowym miejscu, ale wiele z tych przyrządów podobnie jak lekarstwa było już zabytkami muzealnymi. Zwłaszcza narzędzie do puszczania krwi, średniowieczny relikt, nadal jednak używany. – Niezastąpione przy ochwacie – oświadczył z powagą Farnon. Nasz obchód zakończyliśmy w nieskazitelnie białej sali operacyjnej, gdzie znajdował się wysoki stół zabiegowy, butle z tlenem, zestaw do narkozy eterowej i mały sterylizator. – W tej okolicy nie ma specjalnie dużo pracy z małymi zwierzętami. – Farnon pogładził dłonią stół. – Ale staram się propagować ich leczenie. Zawsze to lepsze niż leżeć na brzuchu w oborze. Najważniejsze, żebyśmy robili dobrze to, co do nas należy. Stara teoria oleju rycynowego i kwasu pruskiego przeżyła się. Zapewne wie pan, że wielu starych weterynarzy nie spojrzy nawet na psa czy kota, ale i w naszym zawodzie trzeba zmieniać poglądy. Podszedł do stojącej w rogu szafy i otworzył ją. Zobaczyłem leżące na szklanych półkach skalpele, zaciski tętnicze, klamry do szwów i butelki z katgutem w spirytusie. Wyjął z kieszeni chustkę, strzepnął nią jakiś pyłek z wziernika do uszu, po czym starannie zamknął drzwi szafy. – No i co pan o tym wszystkim sądzi? – spytał, kiedy wyszliśmy na korytarz. – Wspaniałe wyposażenie – odparłem. – Ma pan tu wszystko, co potrzeba. Jestem zdumiony. Najwyraźniej sprawiło mu to przyjemność. Spłonął rumieńcem i zaczął coś cicho nucić pod nosem. A potem nagle zaśpiewał drżącym barytonem jakąś melodię, do taktu naszym krokom. Kiedy znaleźliśmy się w bawialni, opowiedziałem mu o Bercie Sharpe. – Mówił coś o przedmuchaniu wentyla krowie, która jedzie na trzech cylindrach. Wspomniał też, że będzie klops. Nie bardzo zrozumiałem, o co mu chodzi. Farnon roześmiał się. – Sądzę, że potrafię to przetłumaczyć. Chce, żeby zrobić zabieg Hudsona, ponieważ nastąpiło zablokowanie jednego strzyku u jego krowy. – Bardzo dziękuję. Był też głuchy Irlandczyk, niejaki pan Mulligan... – Chwileczkę. – Farnon wyciągnął rękę. – Zaraz powiem, o co chodzi... wymioty? – Straszne wymioty, propana. – Wiem, wiem, zapiszę mu następną porcję bizmutu z węglem. Jeśli idzie o jego psa, jestem zwolennikiem kuracji długofalowej. Wygląda na airedale’a, ale jest wielkości sporego osła i miewa napady złego humoru. Już kilka razy przewrócił starego Mulligana, potrafi go też ugryźć, kiedy nie ma nic lepszego do roboty. Ale Joe jest bardzo do niego przywiązany. – A co z tymi wymiotami? – Nic poważnego. Normalna reakcja na to, że zjada wszystko, co znajdzie. Teraz jednak pojedziemy do Sharpe’a. Mam poza tym jeszcze kilka wizyt, więc może wybierze się pan ze mną i pozna trochę okolicę. Kiedy wyszliśmy z domu, Farnon zaprowadził mnie do zdezelowanego Hillmana; zmierzając w kierunku miejsca obok kierowcy, rzuciłem ukradkiem spojrzenie na zdarte opony, na przerdzewiałą karoserię i prawie matową szybę, pokrytą siateczką drobnych pęknięć. Nie zauważyłem jednak, że fotel, na kt