James Herriot Jeśli tylko potrafiłyby mówić (If Only They Could Talk) Przełożyli Irena Doleżal-Nowicka, Zbigniew A. Królicki Książkę tę poświęcam Eddiemu Straitonowi z wyrazami wdzięczności i przyjaźni Rozdział pierwszy „Nie, w podręcznikach nic o tym nie pisali” – pomyślałem, kiedy ostre podmuchy wiatru ze śniegiem przedostające się przez wyłamane wrota stodoły chłostały mnie po gołych plecach. Leżałem na brzuchu na kamienistym podłożu, w kałuży śluzu, trzymając rękę po bark wewnątrz macicy rodzącej krowy i starając się znaleźć w szparze, między kamieniami oparcie choć dla jednego palca stopy. Byłem obnażony do pasa, a śnieg mieszał się z brudem i zeschłą krwią, jaka pokrywała moje ciało. Nie mogłem dostrzec nic poza kręgiem drżącego światła, które rzucała okopcona lampa naftowa, trzymana nade mną przez farmera. Nie, w podręcznikach nie było ani słowa o szukaniu po omacku linki porodowej i instrumentów, o tym, jak zachować antyseptykę, mając do dyspozycji tylko pół wiadra letniej wody, o kamieniach wrzynających się w pierś. Ani o powolnym omdlewaniu rąk, o pełznącym paraliżu mięśni, kiedy palce próbują działać mimo potężnych skurczów macicy rodzącej krowy. Nigdzie nie było nawet wzmianki o narastającym wyczerpaniu, o poczuciu bezradności i cichym głosie paniki. Wróciłem myślą do pewnej ilustracji w podręczniku położnictwa weterynaryjnego: krowa stoi w lśniącym czystością boksie, a opanowany szczupły weterynarz w nieskazitelnym fartuchu z uśmiechem wkłada prawe ramię na przyzwoitą głębokość; farmer i jego parobcy również się uśmiechają, nawet krowa się uśmiecha. Ani śladu brudu, krwi, potu. Młody człowiek na ilustracji zjadł niedawno wyśmienity lunch i dla rozrywki udał się do sąsiada, ot tak, na deser. Nie wypełzł, dygocząc, z łóżka o drugiej nad ranem i zaspany nie tłukł się dwanaście mil po zamarzniętej drodze, z wzrokiem wbitym przed siebie, póki w świetle reflektorów nie ukazała się samotna farma. Nie musiał wdrapywać się pół mili po zaśnieżonym zboczu do zrujnowanej stodoły, gdzie leżała jego pacjentka. Starałem się dostać choćby odrobinę głębiej do wnętrza krowy. Łeb cielaka był w tyle, a ja czubkami palców próbowałem zarzucić cienką pętlę na jego dolną szczękę. Przez cały czas ręka moja uwięziona była pomiędzy cielakiem a ścianą kostną miednicy. Przy każdym skurczu macicy nacisk stawał się wprost nie do zniesienia, a kiedy ustępował, ja posuwałem rękę z pętlą odrobinę naprzód. Ciekaw byłem, jak długo potrafię to wytrzymać. Jeżeli w najbliższym czasie nie uda mi się zarzucić pętli na szczękę, nigdy nie wyciągnę cielaka. Jęknąłem, zacisnąłem z desperacją zęby i spróbowałem jeszcze raz. Znowu podmuch wiatru ze śniegiem; wprost wydawało mi się, że słyszę, jak białe płatki syczą na plecach zlanych potem. Czoło też miałem spocone, grube krople skapywały mi do oczu przy każdym gwałtowniejszym ruchu. W czasie każdego trudniejszego porodu następuje moment, kiedy lekarz zadaje sobie pytanie, czy uda mu się wygrać tę batalię. Ja właśnie przeżywałem ten etap. Przez głowę zaczęły mi przelatywać chaotyczne myśli: „Może należałoby zabić tę krowę? Miednicę ma tak małą i wąską, że cielę się nie wydostanie” albo: „Jest mięsna, więc może lepiej opłaciłoby się sprowadzić rzeźnika?”, albo: „Fatalne ułożenie. Gdyby miała przyzwoitą miednicę, po prostu obróciłbym łeb cielaka, ale w tym przypadku to niemożliwe”. Oczywiście mogłem wydobyć cielaka przez rozkawałkowanie płodu, czyli embriotomię, zakładając mu drut na szyję i obcinając głowę. Walałyby się wtedy na ziemi: łeb, nogi, wnętrzności. Bardzo grube podręczniki poświęcone zostały niezliczonym metodom dzielenia płodu wewnątrz. Jednak żadnej z nich nie można tu było zastosować, ponieważ cielak żył. Jeszcze jeden wysiłek i dosięgnąłem szpary ustnej; nagle drgnąłem, czując ruch języka małego stworzenia. Byłem zdumiony, gdyż zwykle cielaki w tej pozycji są martwe, uduszone ostrym skrętem szyi i naciskiem potężnych skurczów macicy. Ale w tym tliła się jeszcze iskierka życia i jeśli miało wyjść na świat, to w całości. Podszedłem do kubełka z wodą, teraz już zimną i zakrwawioną, i w milczeniu namydliłem dłoń i ramię. Potem znowu położyłem się na brzuchu, czując jeszcze wyraźniej niż przedtem, jak ostre krawędzie kamieni wpijają mi się w pierś; wbiłem palce nóg w szpary między kamieniami, strząsnąłem pot z czoła i po raz setny wepchnąłem w macicę krowy miękką jak makaron rękę, przesuwając ją wzdłuż chudych nóg cielęcia – ścierających mi skórę niby papier szklisty – potem do zagięcia szyi, potem do ucha i wreszcie z rozpaczliwym wysiłkiem wzdłuż pyska do dolnej szczęki, która stała się głównym celem mego życia. Sam nie mogłem uwierzyć, że próby ponawiałem od blisko dwóch godzin, że pomimo utraty sił starałem się zarzucić pętlę. Próbowałem już przedtem wszystkiego – szarpnięcia za nogę, łagodnego ciągnięcia palcem zahaczonym o oczodół – ale wróciłem do pętli. Ciężka przeprawa. Farmer Dinsdale, wysoki, milczący człowiek, zawsze sprawiał wrażenie, że oczekuje najgorszego. Miał równie jak on sam wysokiego, milczącego syna i obaj obserwowali moje wysiłki z coraz bardziej ponurymi minami. Ale najgorszy był stryjek. Kiedy po raz pierwszy wszedłem do położonej na zboczu stodoły, ze zdziwieniem zauważyłem tam staruszka o bystrych oczach, w płaskim pilśniowym kapeluszu, siedzącego wygodnie na beli siana. Nabijał powoli fajkę, najwidoczniej w oczekiwaniu na ciekawe widowisko. – Jestem, młody człowieku – zawołał z nosowym akcentem, typowym dla West Riding – bratem pana Dinsdale’a! Gospodaruję w Listondale. Postawiłem na ziemi swoje rzeczy i skinąłem mu głową: – Miło mi pana poznać, nazywam się Herriot. Stary spojrzał na mnie przenikliwie. – Moim weterynarzem jest doktor Broomfield. Pewno pan o nim słyszał, wszyscy go znają. Wspaniały lekarz, specjalista od cielenia się krów. Jeszcze nie widziałem, żeby mu ktoś w tym dorównał. Uśmiechnąłem się z przymusem. Innym razem z przyjemnością wysłuchałbym tyrady o sukcesach mego kolegi, ale nie teraz. A w ogóle te słowa były dla mnie ponurym oskarżeniem. – Niestety, nie znam doktora Broomfielda – powiedziałem, zdejmując wiatrówkę i niezbyt chętnie ściągając przez głowę koszulę. – Ale jestem tu dopiero od niedawna. Stryjek był wyraźnie oburzony. – Pan go nie zna? No to tylko pan. W Listondale wszyscy go bardzo cenią, zapewniam pana – Zamilkł i nabił tytoniem fajkę. Potem spojrzał na mój tors pokryty gęsią skórką. – Doktor Broomfield wygląda jak bokser. W życiu nie widziałem jeszcze takich mięśni. Poczułem się nagle całkiem pognębiony. Kiedy zacząłem wykładać na czysty ręcznik swoje linki i narzędzia, stary znowu się odezwał: – A kiedy zrobił pan dyplom, jeśli wolno spytać? – Jakieś siedem miesięcy temu. – Siedem miesięcy! – Stryjek uśmiechnął się pobłażliwie, zapalił fajkę i wydmuchnął duży kłąb smrodliwego dymu. – Najważniejsze doświadczenie, zawsze to powiadam. Doktor Broomfield jest moim weterynarzem od dziesięciu lat i naprawdę zna się na rzeczy. Tak, książki nie wystarczą, najważniejsze doświadczenie. Wlałem trochę antyseptycznego środka do kubła i namydliłem starannie ręce oraz ramiona. Potem ukląkłem przy krowie. – Doktor Broomfield najpierw zawsze naciera ręce specjalną oliwą – powiedział stryjek, zaciągając się mocno fajką. – Powiada, że można spowodować zakażenie macicy, jeśli się używa tylko mydła i wody. Dokonałem pierwszego badania. Jest to decydujący moment, jaki musi przeżyć każdy weterynarz, kiedy pierwszy raz wkłada rękę w krowę. W przeciągu najbliższych paru sekund miałem się przekonać, czy za piętnaście minut włożę wiatrówkę, czy przede mną długie godziny ciężkiej pracy. Tym razem miałem pecha – ułożenie było złe. Głowa w tyle i brak miejsca, zupełnie jakby to była pierworódka, a nie krowa cieląca się po raz drugi. Błona śluzowa macicy całkiem sucha, wody płodowe musiały odejść wiele godzin temu. Została wypuszczona na wysoko położone pastwisko i zaczęła się cielić na tydzień przed czasem, dlatego przyprowadzono ją do tej na wpół zrujnowanej stodoły. W każdym razie wiedziałem, że nieprędko znajdę się znowu w swoim łóżku. – No, i co pan znalazł, młody człowieku? – przenikliwy głos stryjka przerwał ciszę. – Głowa w tyle, co? Nie będzie pan miał z tym wiele kłopotu. Widziałem, jak sobie radził w takich wypadkach doktor Broomfield: obracał cielę i wyciągał najpierw tylne nogi. Słyszałem już przedtem o takich nonsensach. Moja krótka praktyka nauczyła mnie, że wszyscy farmerzy byli znakomitymi specjalistami, jeżeli idzie o bydło sąsiadów. Kiedy ich własnym zwierzętom coś dolegało, od razu biegli do telefonu, żeby wezwać weterynarza, natomiast sąsiadom służyli radą i wiedzieli doskonale, co należy robić. A najdziwniejsze, że – jak zauważyłem – z ich radą liczono się bardziej niż ze zdaniem lekarza. Choćby teraz: widocznie stryjka uważano za wybitnego fachowca i obaj Dinsdale’owie słuchali z nabożeństwem każdego jego słowa. – Można też inaczej postąpić w takiej sytuacji – ciągnął wszechwiedzący stryjek – skrzyknąć paru mocnych ludzi ze sznurami i wyciągnąć cielaka siłą. Westchnąłem, badając sytuację wewnątrz. – Wydaje mi się, że cielaka nie można obrócić całkowicie, jest zbyt mało miejsca. A wyciągnąć go bez wyprostowania głowy nie można, gdyż to z całą pewnością groziłoby krowie rozerwaniem macicy. Dinsdale’owie zmrużyli oczy. Pewno pomyśleli, że to wykręt z mojej strony i że stryjek wie lepiej. A teraz, po upływie dwóch godzin, kompletnie wyczerpany, byłem bliski klęski. Gdy tak leżałem na brudnych kamieniach, Dinsdale’owie obserwowali mnie w ponurym milczeniu, a stryjek, który z rozjaśnioną twarzą i błyszczącymi oczami ani na chwilę nie przestawał komentować sytuacji, od lat nie miał tak pełnej wrażeń nocy. Długa wspinaczka na strome wzgórze opłaciła się stokrotnie. Jego energia była niespożyta, cieszył się każdą minutą widowiska. Kiedy zamknąwszy oczy, leżałem tak z twarzą pokrytą skorupą brudu i z otwartymi ustami, stryjek wyjął fajkę i pochylił się ku mnie. – Nie bardzo sobie dajesz radę, młody człowieku – stwierdził z niekłamaną satysfakcją. – Nigdy nie widziałem, żeby się nie powiodło doktorowi Broomfieldowi, ale on ma duże doświadczenie. A przy tym jest silny, naprawdę silny. To mężczyzna, który niczym się nie męczy. Zalała mnie fala wściekłości. Należało właściwie wstać, wylać kubeł z krwistą wodą na głowę stryjka, zbiec ze wzgórza i odjechać; uciec z Yorkshire, od Dinsdale’ów, od tej krowy. Zamiast tego zacisnąłem zęby, zaparłem się nogami i zacząłem pchać rękę resztką sił, i nagle z niedowierzaniem stwierdziłem, że moja pętla wsuwa się na drobne siekacze i dostaje do pyska cielęcia. Ostrożnie, modląc się w duchu, pociągnąłem cienką linkę lewą ręką i poczułem, jak węzeł się zaciska. Nareszcie miałem zaczepienie o dolną szczękę! Teraz mogłem zacząć działać. – Niech pan trzyma ten sznur, panie Dinsdale, lekko naprężony. Ja odepchnę cielaka i jeśli równocześnie pan będzie ciągnął, główka powinna się wyprostować. – A co będzie, jeśli sznur puści? – spytał stryjek z nadzieją w głosie. Nie odpowiedziałem. Z całych sił, pokonując skurcze macicy, zacząłem odpychać cielaka. Poczułem, że zaczyna się ode mnie odsuwać. – A teraz niech pan mocno pociągnie, panie Dinsdale, ale nie szarpiąc. – W duchu zaś szepnąłem: „O Boże, niech się tylko ten sznur nie obsunie”. Główka obracając się wychodziła. Czułem, jak szyja prostuje się na moim ramieniu, a ucho dotyka łokcia. Wtedy puściłem bark cielaka i chwyciłem go za pysk. Odpychając zęby od ściany macicy, nakierowałem głowę na miejsce, gdzie powinna była być – na przednie nogi. Szybko zarzuciłem pętlę aż za uszy. – A teraz proszę ciągnąć, kiedy przyjdzie skurcz. – Nie, niechże pan teraz ciągnie nogi! – krzyknął stryjek. – Do cholery, proszę wyciągać głowę sznurem! – wrzasnąłem z całych sił i od razu poczułem się lepiej, kiedy urażony stryjek wycofał się na swoją belę siana. Wreszcie głowa znalazła się na zewnątrz, a reszta ciała wysunęła się za nią całkiem łatwo. Niewielki cielak leżał nieruchomo na kamieniach, oczy miał szkliste, niewidzące, język siny i napuchnięty. – Zaraz się wykończy, słowo daję – mruknął stryjek znowu napastliwie. Obtarłem cielakowi pysk ze śluzu, dmuchnąłem mu z całych sił w gardło i zacząłem sztuczne oddychanie, naciskając żebra; po kilku razach cielak westchnął, powieki zadrżały. Zaczął oddychać, jedna noga poruszyła się. Stryjek zdjął kapelusz i z niedowierzaniem podrapał się w głowę. – O rany, żyje, a byłem pewien, że się wykończy, tyle czasu pan zmitrężył. – Jego energia gdzieś uleciała, a wygasła fajka zwisała żałośnie między wargami. – Wiem, co temu biedactwu potrzeba – powiedziałem. Chwyciłem cielaka za przednie nogi i podsunąłem do łba matki. Zmordowana krowa leżała na boku na nierównej ziemi, z głową odrzuconą do tyłu. Żebra jej unosiły się powoli, oczy miała półprzymknięte, najwyraźniej wszystko było jej obojętne. Nagle poczuła bliską obecność swego dziecka i oto nastąpiła nieoczekiwana przemiana: otworzyła szeroko oczy i głośno dmuchając, zaczęła pyskiem badać ten nowy, nieznany obiekt. Zainteresowanie jej rosło z każdym wciągnięciem powietrza, dźwignęła się, po czym obwąchując i badając cielaka, przytknęła nos do jego klatki piersiowej. Po chwili zaczęła go metodycznie wylizywać. Na taką okazję natura przygotowała znakomity pobudzający masaż i cielaczek aż się wygiął, kiedy szorstki język zaczął przesuwać się po jego skórze. Nie minęła minuta, a już potrząsał głową i próbował się podnieść. Uśmiechnąłem się. To właśnie lubiłem najbardziej. Ten mały cud. Wiedziałem, że było to coś, co nigdy nie straci dla mnie uroku i zawsze pozostanie czymś niezwykłym, żebym nie wiem jak często miał z tym do czynienia. Możliwie dokładnie obtarłem z siebie zaschłą krew i brud, ale tak mocno przywarły mi do skóry, że nawet paznokciami trudno je było usunąć. No cóż, musiałem zaczekać do gorącej kąpieli w domu. Naciągając koszulę, czułem się tak, jakby ktoś obił mnie kijem. Każdy mięsień bolał, w gardle mi wyschło, a wargi miałem wprost zlepione. Wysoki ponury farmer podszedł do mnie. – A co z piciem? – spytał. Czułem, jak na mojej brudnej twarzy wykwita uśmiech niedowierzania. Ukazała mi się wizja filiżanki gorącej herbaty z porządną porcją whisky. – To bardzo miłe z pańskiej strony, panie Dinsdale, z chęcią bym się czegoś napił, te dwie godziny naprawdę były ciężkie. – Mnie chodzi o picie dla krowy. – Dinsdale spojrzał na mnie przeciągle. – Ależ tak, oczywiście – zacząłem się jąkać – trzeba jej dać pić. Musi być bardzo spragniona. To jej dobrze zrobi. Tak, koniecznie trzeba jej dać pić. Zebrałem swoje rzeczy i potykając się, wyszedłem ze stodoły. Na wrzosowisku było jeszcze ciemno i silny wiatr podrywał kłęby kłującego śniegu, aż musiałem zamknąć oczy. Kiedy ruszyłem w dół zbocza, po raz ostatni dobiegł mnie piskliwy, niepokonany głos stryjka. – Doktor Broomfield nie uważa za wskazane dawać krowie pić zaraz po wycieleniu. Powiada, że to oziębia żołądek. Rozdział drugi W rozklekotanym, nagrzanym autobusie siedziałem akurat po tej stronie, gdzie przez okna prażyło niemiłosiernie lipcowe słońce. Było mi okropnie niewygodnie w najlepszym garniturze i co chwila próbowałem rozluźnić zbyt ciasny kołnierzyk białej koszuli. Idiotyczne ubranie na taką pogodę, ale wkrótce miałem spotkać się z moim ewentualnym pracodawcą i musiałem zrobić na nim dobre wrażenie. Od tego spotkania wiele zależało, bowiem jako świeżo upieczony lekarz weterynarz musiałem być w owym 1937 roku przygotowany na zapomogę dla bezrobotnych. Rolnictwo, zaniedbywane w ciągu ostatnich dziesięciu lat przez rząd, znajdowało się w opłakanym stanie, a liczba koni pociągowych – ostoi naszego zawodu – stale się zmniejszała. Cóż dziwnego, że dręczyły mnie najgorsze przeczucia, gdy tylu młodych, pełnych zapału ludzi opuszczało mury uczelni po pięcioletniej harówce i stawało wobec świata obojętnego na ich zapał i zdobytą wiedzę. W tygodniku „Record” zamieszczano zwykle dwa, trzy ogłoszenia o wakujących posadach, a na jedno miejsce zgłaszało się przeciętnie osiemdziesięciu kandydatów. Kiedy otrzymałem list z Darrowby w Yorkshire, w którym doktor Siegfried Farnon, lekarz weterynarii, chirurg, pisał, że chce się ze mną zobaczyć w piątek po południu, nie mogłem uwierzyć własnemu szczęściu. Zaproponował wspólne wypicie herbaty i gdybyśmy doszli do porozumienia, mógłbym zostać jego asystentem. Potraktowałem ten uśmiech losu z niedowierzaniem; tylu moich przyjaciół, którzy razem ze mną ukończyli studia, było bezrobotnych, tylu pracowało jako ekspedienci w sklepach albo robotnicy w stoczniach, że straciłem wszelką nadzieję na pracę w swoim zawodzie. Kierowca ze zgrzytem zmienił bieg, kiedy łukiem podjeżdżaliśmy pod następne strome wzniesienie. Ostatnie piętnaście mil wspinaliśmy się uporczywie, coraz bardziej zbliżając się do błękitniejących w dali Penninów. Nigdy przedtem nie byłem w Yorkshire; – ale już sama nazwa sugerowała krainę nudną i nieromantyczną. Byłem przygotowany na krajobraz przeciętny i wyzbyty wszelkiego uroku. Ale kiedy autobus z chrzęstem wspinał się coraz wyżej, ogarnęło mnie zdumienie. Nieforemne początkowo wzniesienia stawały się wysokimi, porosłymi trawą wzgórzami, które przecinały szerokie doliny. W tych dolinach wiły się rzeki wśród drzew i dostatnich domów farmerskich z szarego kamienia, stojących wśród wysp uprawnej ziemi, które sięgały wysoko zielonymi jęzorami i rozdzielały spływające ze szczytów ciemne plamy wrzosowisk. Żywopłoty i ogrodzenia ustępowały miejsca kamiennym murkom, które bramowały drogi, otaczały pola i wspinały się ponad wrzosowiskami. Te kamienne murki były wszędzie, ciągnęły się milami i kreśliły dziwaczne wzory na wysokich zielonych połoninach. Im bliżej byłem mego celu, tym usilniej myślałem o przerażających opowieściach zasłyszanych na uczelni, których autorami byli rozgoryczeni i wyczerpani kilkumiesięczną praktyką weterani. Z asystentami – wedle tych opowieści – nikt się nie liczył; przez swych zwierzchników, ludzi bez wyjątku okrutnych i podłych, byli głodzeni i wykorzystywani do pracy ponad siły. Dave Stevens, drżącą ręką zapalając papierosa, opowiadał na przykład: „Nigdy nie miałem wieczoru czy pół dnia wolnego. Kazał mi myć swój samochód, kopać ogród, strzyc trawnik i załatwiać sprawunki. Kiedy wreszcie kazał mi oczyścić komin, wyjechałem”. Albo Willie Johnstone: „Mój szef jako pierwszą pracę polecił mi włożyć zgłębnik nosowo-żołądkowy koniowi. Dostałem się do tchawicy, zamiast do przełyku, i koń z wielkim hukiem padł martwy. Wtedy właśnie posiwiałem, o tutaj”. Albo ta okropna opowieść, jaka krążyła o Fredzie Pringle. Fred nakłuwał wzdętą krowę, a farmer był tak zdumiony syczeniem gazu ulatniającego się z jej żołądka, że Fred, chcąc mu jeszcze bardziej zaimponować, przytknął płomień zapalniczki do rurki. Nastąpił wybuch, płomień przerzucił się na bele słomy w stodole, która doszczętnie spłonęła. Po tym zdarzeniu Fred natychmiast wziął pierwszą lepszą pracę, jaka się nadarzyła w koloniach, gdzieś chyba na Antylach. Do diaska, ta ostatnia opowieść to wierutne kłamstwo. W duchu przeklinałem moją bujną wyobraźnię i starałem się nie myśleć o płonącym piekle, o przeraźliwym beczeniu stada owiec wyprowadzanego w bezpieczne miejsce. Nie, aż tak źle nie mogło być; otarłem spocone dłonie o spodnie i starałem się wyobrazić sobie doktora Farnona. Siegfried Farnon, dziwne imię i nazwisko dla lekarza weterynarii w Yorkshire. Zapewne Niemiec, który w naszym kraju skończył studia i postanowił tutaj również praktykować. I pewno z początku nie nazywał się Farnon tylko Farrenen. Tak, Siegfried Farrenen. Powoli zaczynał mi się kształtować jego obraz: niski, gruby, pulchny, o wesołych oczach i hałaśliwym śmiechu. Ale zaraz nasunął mi się obraz zimnookiego, niezdarnego Teutona o szczeciniastych włosach, co jednak lepiej godziło się z moim wyobrażeniem o szefie. Wreszcie autobus wjechał w wąską uliczkę prowadzącą na placyk, na którym się ostatecznie zatrzymał. Nad wystawą skromnego sklepu kolonialnego wisiał szyld: TOWARZYSTWO SPÓŁDZIELCZE W DARROWBY. Wysiadłem i stojąc przy swojej zniszczonej walizce, rozejrzałem się wokoło. Było tu coś dziwnego, ale co? Dopiero po chwili zrozumiałem – cisza. Pozostali pasażerowie odeszli, kierowca wyłączył silnik i nie słychać było żadnego dźwięku, nie widać żadnego ruchu. Jedyną oznaką życia była grupka starszych mężczyzn, którzy obsiedli wieżę zegarową na środku placu, ale i oni wyglądali jak wyrzeźbieni w kamieniu. W przewodnikach zazwyczaj niewiele miejsca poświęca się Darrowby, ale kiedy się już o nim wspomina, opisywane bywa jako małe miasteczko nad rzeką Darrow, z brukowanym placem targowym, niemające specjalnie interesujących zabytków oprócz dwóch starych mostów. Wystarczy jednak uważnie się przyjrzeć, żeby zauważyć, że Darrowby jest malowniczo położone nad kamienistą rzeczką, okoloną ciasno tu stłoczonymi domami, za to niedbale rozrzuconymi na niższych wzniesieniach Herne Feli. Z każdego okna, z każdej ulicy widać dostojne, zielone zbocze Feli, wznoszące się na dwa tysiące stóp ponad gęstwą dachów. W powietrzu panowała jakaś przedziwna jasność i nastrój swobody, miałem uczucie, że za sobą, na równinie, dwadzieścia mil wstecz, zostawiłem jakiś ciężar. Miejska ciasnota, brud, dym – wszystko to jakby opadło ze mnie. Trengate było spokojną ulicą prowadzącą z placu i wtedy po raz pierwszy zobaczyłem Skeldale House. Od razu wiedziałem, że to ten właśnie dom, nawet zanim znalazłem się na tyle blisko, żeby przeczytać staroświecką tabliczkę, wiszącą nieco ukośnie na żelaznych sztachetach: DR S. FARNON, LEKARZ WETERYNARZ, CHIRURG. Poznałem, widząc bluszcz, który nieporządnie piął się po starych kremowych cegłach do najwyższych okien. Tak było napisane w liście – jedyny dom obrośnięty bluszczem, dom, w którym być może rozpocznę swoją pierwszą pracę. Teraz, kiedy znalazłem się u drzwi wejściowych, zabrakło mi tchu, jakbym biegł. Jeśli dostanę tę posadę, tutaj właśnie będę musiał się sprawdzić. W tylu dziedzinach! Już na pierwszy rzut oka spodobał mi się ten stary dom. Był w stylu georgiańskim i miał piękne biało malowane drzwi wejściowe. Okna też były w białej oprawie – szerokie i pełne wdzięku na parterze i pierwszym piętrze, a te wyglądające w górze spod dachówek – małe i kwadratowe. Gdzieniegdzie farba się łuszczyła i zaprawa murarska pomiędzy cegłami była wykruszona, ale w niczym to nie ujmowało domowi wytworności; nie było frontowego ogródka i tylko sztachety oddzielały budynek od ulicy znajdującej się zaledwie o parę kroków. Nacisnąłem dzwonek i nagle popołudniowy spokój zakłócony został dalekim szczekaniem, przypominającym wycie sfory wilków. Górna połowa drzwi była oszklona i kiedy zajrzałem do środka, zobaczyłem gromadę psów, które wypadły z dalekiego końca korytarza i z wściekłym szczekaniem rzuciły się do wejścia. Gdybym nie przywykł do zwierząt, zawróciłbym na pięcie i uciekł, gdzie pieprz rośnie. Ale ja tylko nieco się cofnąłem i obserwowałem, jak psy, czasem po dwa naraz, skakały do drzwi z oczami błyszczącymi wściekłością, zaślinione, z wyszczerzonymi zębami. Tak naprawdę było ich pięć, a nie czternaście, jak mi się z początku zdawało: wielki płowy chart, którego widziałem najczęściej, gdy nie musiał tak wysoko skakać jak pozostałe cocker-spaniel, szkocki terier, mały charcik i niski, krótkonogi jagd-terier. Tego przez szybę widziałem najrzadziej, ponieważ dla niego szyba była za wysoko, ale kiedy wreszcie udało mu się podskoczyć, zdołał wydać z siebie najbardziej wściekłe ujadanie, nim zniknął mi z oczu. Miałem już zamiar po raz drugi nacisnąć dzwonek, kiedy w korytarzu zobaczyłem potężną kobietę. Rzuciła jedno ostre słowo i wściekły hałas ucichł, jak nożem uciął. A kiedy otworzyła drzwi, rozwrzeszczana przed chwilą sfora łasiła się u jej nóg, ukazując białka oczu i merdając podkulonymi ogonami. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem grzeczniejszych psów. – Dzień dobry – powiedziałem z najwdzięczniejszym uśmiechem, na jaki potrafiłem się zdobyć. – Nazywam się Herriot. W otwartych drzwiach kobieta wydała się jeszcze większa. Miała około sześćdziesiątki, jednak mocno ściągnięte z czoła włosy były czarne jak węgiel, z nieznacznymi tylko pasmami siwizny. Skinęła głową i przypatrywała mi się z ponurą życzliwością, ale czekała na dalsze wyjaśnienia. Moje nazwisko nie wykrzesało nawet iskierki zrozumienia w jej oczach. – Doktor Farnon oczekuje mnie. Pisał, żebym się dzisiaj do niego zgłosił. – Pan Herriot? – powtórzyła z namysłem. – Zabiegi chirurgiczne od szóstej do siódmej wieczorem. Jeśli chce pan przyprowadzić psa, to „najlepiej o tej porze. – Ależ nie, nie. – Nadal się uśmiechałem. – Staram się o posadę asystenta doktora Farnona. Pisał, żebym przyjechał dziś po południu. – Asystent? Ach tak, bardzo mi miło. – Rysy jej twarzy nieco złagodniały. – Nazywam się Hall, prowadzę dom doktorowi, który jest kawalerem. Nie wspomniał mi ani słowem o panu, ale to nieważne, proszę wejść i wypić filiżankę herbaty. Wkrótce powinien wrócić. Poszedłem za nią biało wymalowanym korytarzem, stukając głośno butami o kafelki podłogi, potem skręciliśmy w lewo w inny korytarz, i już zacząłem zastanawiać się nad rozległością tego domostwa, kiedy zostałem wprowadzony do zalanego słońcem pokoju. Był imponujący: wysoki, przestronny, z masywnym kominkiem, po bokach miał sklepione łukowato wnęki. Balkonowe okno wychodziło na długi, okolony wysokim murem ogród. Dostrzegłem niestrzyżone trawniki, skalniak i dużo drzew owocowych. Wielki klomb peonii płonął czerwienią w gorącym słońcu, a w odległym kącie gawrony krakały wśród gałęzi wysokich topól. Za murem wznosiły się zielone wzgórza przecięte kamiennymi murkami. Bardzo zniszczony dywan i bardzo zwyczajne meble. Na ścianach sztychy myśliwskie i wszędzie książki, mnóstwo książek, niektóre na półkach we wnękach, inne zaś, poukładane w stosy, leżały po kątach, wprost na podłodze. Na końcu gzymsu nad kominkiem stał półlitrowy cynowy garnek, i to niezwykły garnek, gdyż tak był pełen czeków i banknotów, że wypadały do paleniska komina. Przyglądałem się temu ze zdumieniem, a tymczasem pani Hall wniosła tacę z herbatą. – Zapewne pan doktor wyjechał do pacjenta – odezwałem się pierwszy. – Nie, pojechał do Brawton, odwiedzić matkę. Trudno mi powiedzieć, kiedy wróci. – Postawiła przede mną herbatę i wyszła. Psy rozlokowały się wygodnie i wyjąwszy krótkie nieporozumienie pomiędzy szkockim terierem a spanielem co do tego, kto zajmie wygodny fotel, nie było żadnych oznak uprzedniego gwałtownego wybuchu. Leżały spokojnie, patrząc na mnie z przyjaznym znudzeniem, powoli przegrywając walkę z ogarniającą je sennością. Wkrótce opadł ostatni kiwający się łeb i rozległ się chór głębokich oddechów. Ale ja nie potrafiłem odprężyć się razem z nimi. Ogarnęło mnie przygnębienie; zmobilizowałem się na tę decydującą rozmowę i zostałem wystawiony do wiatru. Dziwne uczucie. Jak można pisać do kogoś, kto ubiega się o posadę asystenta, wyznaczyć czas spotkania i potem wyjechać sobie do matki jak gdyby nigdy nic? I jeszcze jedno, jeśli zostałbym przyjęty, musiałbym zamieszkać w tym domu, a mimo to gospodyni nie otrzymała żadnego polecenia, żeby przygotować dla mnie pokój. W ogóle o mnie nie słyszała. Moje niewesołe rozmyślania przerwał dzwonek u drzwi, psy zerwały się na równe nogi i wszystkie naraz wypadły z pokoju. Wolałem, żeby nie traktowały z takim przejęciem swoich obowiązków. Ponieważ pani Hall się nie ukazała, poszedłem do frontowych drzwi, gdzie szalała rozszczekana sfora. – Cicho! – krzyknąłem i hałas ucichł, jak nożem uciął. Pięć psów kręciło się potulnie wokół moich nóg, czołgając się prawie brzuchami po ziemi. Duży chart okazał najlepszą wolę, unosząc górną wargę i pokazując zęby w przepraszającym grymasie. Otworzyłem drzwi i ujrzałem okrągłe sympatyczne oblicze. Jego właściciel, tęgi mężczyzna w wysokich gumowych butach, oparł się swobodnie o sztachety. – Czy zastałem doktora Farnona? – Nie ma go w tej chwili. Czym mogę panu służyć? – Proszę mu przekazać wiadomość, jak wróci. Proszę powiedzieć, że Bert Sharpe z Barrow Hills ma krowę, której trzeba przedmuchać wentyl. – Przedmuchać wentyl? – Tak, bo jedzie na trzech cylindrach. – Na trzech cylindrach? – Tak, i jeśli czegoś szybko nie zrobimy, jak nic będzie klops. – Bardzo możliwe. – A tego nie chcemy, no nie? – Z pewnością nie. – Okay, no to proszę mu to powtórzyć. Zamyślony wróciłem do bawialni. Coś zdumiewającego, po raz pierwszy w życiu wysłuchałem opisu choroby, nie rozumiejąc ani słowa. Ledwie usiadłem, kiedy znowu rozległ się dzwonek. Tym razem tak głośno wrzasnąłem, że sparaliżowałem psy, ledwie zaczęły szczekać; posłuchały i potulnie wróciły na swoje fotele. Przy drzwiach stał dżentelmen w czapce nałożonej na uszy, w kurtce zapiętej dokładnie aż po ostatni guzik i z glinianą fajką w ustach. Wyjął ją i wtedy okazało się, że mówi z nieznanym mi akcentem, zapewne miejscowym. – Nazywam się Mulligan i chciałbym, żeby doktor Farnon zrobił lekarstwo dla mojego psa. – A co dolega pańskiemu psu, panie Mulligan? Podniósł pytająco brew i przyłożył dłoń do ucha. Powtórzyłem pytanie, niemal krzycząc. Patrzył na mnie przez chwilę powątpiewająco. – Co mu dolega? – Wymiotuje, propana. Bardzo wymiotuje. Natychmiast poczułem się na pewnym gruncie i mając żywo w pamięci wskazówki, jak się dochodzi do postawienia diagnozy, zapytałem: – Jak długo po jedzeniu wymiotuje? Dłoń znowu powędrowała do ucha. – Co takiego? Pochyliłem się blisko jego głowy, nabrałem powietrza w płuca i krzyknąłem: – Kiedy wymiotuje? Kiedy ma wymioty? Wyraz zrozumienia powoli rozlał się po twarzy pana Mulligan. Uśmiechnął się łagodnie. – O tak, wymiotuje, propana. Wymiotuje mocno. Nie byłem zdolny do następnego wysiłku, więc powiedziałem, że się tym zajmę, i prosiłem, żeby zgłosił się później. Najwidoczniej odczytał to, co mówiłem, z ruchu moich warg, bo odszedł zadowolony. Kiedy wróciłem do bawialni, opadłem na fotel i nalałem sobie filiżankę herbaty. Ledwie wypiłem jeden łyk, kiedy znowu rozległ się dzwonek. Tym razem moje wściekłe spojrzenie wystarczyło, żeby zatrzymać psy przypłaszczone do swoich foteli. Stwierdziłem z ulgą, że bardzo szybko nauczyły się mnie słuchać. Przed drzwiami frontowymi stała urocza rudowłosa dziewczyna. Uśmiechnęła się, pokazując mnóstwo białych zębów. – Dzień dobry – powiedziała wyraźnie, głosem osoby dobrze wychowanej. – Nazywam się Diana Brompton. Doktor Farnon zaprosił mnie na herbatę. Przełknąłem głośno i chwyciłem się mocniej klamki. – Zaprosił panią na herbatę? Uśmiech jej zesztywniał. – Tak, oczywiście – odparła, jeszcze staranniej wymawiając poszczególne słowa. – Zaprosił mnie na herbatę. – Niestety, doktora Farnona nie ma w domu. I nie wiem, kiedy wróci. Uśmiech zniknął. – Och – powiedziała i bardzo wiele zawarła w tym westchnieniu. – W każdym razie chciałabym jednak wejść do domu. – Ależ tak, proszę wejść. Bardzo przepraszam – wybąkałem, nagle świadom, że gapię się na nią niemądrze. Otworzyłem szeroko drzwi, a ona przeszła koło mnie bez słowa. Najwidoczniej znała dobrze drogę, gdy bowiem ja byłem na pierwszym zakręcie korytarza, ona już zniknęła w bawialni. Przeszedłem na palcach koło drzwi, biegiem puściłem się krętym, długim korytarzem i wpadłem do wielkiej, wykładanej płytami kamiennymi kuchni. Krzątała się – tu pani Hall. – W bawialni jest pewna młoda osoba, niejaka panna Brompton. Ona też przyszła na herbatę. – Miałem ochotę chwycić gospodynię za rękaw. Pani Hall zachowała całkowity spokój; myślałem, że jakimś gestem okaże zaniepokojenie, ale ona nie była nawet zdziwiona. – Niech pan do niej wraca i porozmawia z nią chwilę, a ja przyniosę jeszcze trochę ciasteczek. – Ale o czym, na miłość boską, mam z nią rozmawiać? Kiedy wróci doktor Farnon? – Och, niech pan z nią chwilę porozmawia. Doktora tylko patrzeć – odparła spokojnie. Do bawialni wracałem bardzo powoli, a kiedy otworzyłem drzwi, dziewczyna odwróciła się, już gotowa się uśmiechnąć. Widząc tylko mnie, nawet nie próbowała ukryć swego rozczarowania. – Pani Hall jest zdania, że doktor wkrótce wróci. Może czekając na niego, wypije pani ze mną filiżankę herbaty? Rzuciła mi szybkie, taksujące spojrzenie od czubka potarganych włosów do moich starych zniszczonych półbutów. Nagle uświadomiłem sobie, jaki jestem spocony i brudny po długiej podróży. Bez słowa wzruszyła ramionami i odwróciła się. Psy patrzyły na nią apatycznie. W pokoju zaległa cisza. Nalałem filiżankę herbaty i podałem jej. Zignorowała mnie i zapaliła papierosa. Czekało mnie trudne zadanie, ale musiałem jakoś wybrnąć. Przełknąłem głośno i odezwałem się niby to swobodnie: – Ja sam dopiero co tu przyjechałem. Mam nadzieję, że zostanę asystentem doktora. Tym razem nie zadała sobie nawet trudu, żeby na mnie spojrzeć. Powiedziała tylko: „Och”, i znowu ta monosylaba miała w sobie wiele wyrazu. – Bardzo tu piękna okolica – stwierdziłem, wracając do ataku. – Tak. – Nigdy dotąd nie byłem w Yorkshire i muszę przyznać, że to, co zobaczyłem, bardzo mi się podoba. – Ach tak. – Czy od dawna zna pani doktora Farnona? – Tak. – Mam wrażenie, że jest całkiem młody... tak około trzydziestki? – Tak. – Wspaniała dziś pogoda. Z uporem i odwagą prowadziłem tę jednostronną rozmowę, próbując wymyślić coś oryginalnego czy dowcipnego, aż wreszcie panna Brompton wyjęła papierosa z ust, odwróciła się i obrzuciła mnie długim, pustym spojrzeniem. Zrozumiałem, że lepiej dać spokój, i zamilkłem. Wtedy usiadła i zaczęła wyglądać przez oszklone drzwi; zaciągając się głęboko, ze zmrużonymi oczami wypuszczała z ust smużkę dymu. W ogóle dla niej nie istniałem. Za to ja mogłem ją spokojnie obserwować, a muszę przyznać, że była interesująca. Nigdy dotąd nie spotkałem żywego okazu z magazynu dla wyższych sfer. Ładna lniana sukienka, elegancki, z pewnością drogi żakiet, wytworne buciki i piękne, lśniące rude włosy opadające aż na ramiona. Przyszła mi do głowy zaskakująca myśl. Ta dziewczyna siedzi tutaj, z niecierpliwością wyczekując na niskiego, tłustego weterynarza-Niemca. Więc jednak Farnon musi coś w sobie mieć. Spokój tego miłego obrazu został zmącony, kiedy panna Brompton raptem zerwała się, energicznym gestem rzuciła niedopałek do kominka i wyszła bez słowa z pokoju. Z trudem wstałem z fotela. Głowa mnie rozbolała, przez oszklone drzwi wyszedłem do ogrodu. Brodząc w trawie po kolana, dotarłem do wielkiej akacji i oparłem się o nią plecami. Gdzież, u diabła, podziewa się Farnon? Czy naprawdę mnie oczekuje, czy też ktoś spłatał mi okropnego psikusa? Nagle zrobiło mi się zimno. Ostatnie kilka funtów wydałem na drogę tutaj i jeśli nastąpiła jakaś pomyłka, to będę w wielkim kłopocie. Rozejrzawszy się jednak wokoło, poczułem się nieco raźniej. Zza wysokich starych murów świeciło słońce, wśród gęstwy kwiatów brzęczały pszczoły. Łagodny powiew poruszał skręconymi gałęziami kwitnącej wistarii, która prawie zakryła całą tylną ścianę domu. Jakiż tu spokój! Oparłem głowę o pień drzewa i zamknąłem oczy. I ujrzałem Herr Farrenena, tak jak go sobie wyobraziłem, stojącego nade mną i patrzącego z oburzeniem. – Co pan srobić?! – krzyknął, a jego tłuste policzki aż się trzęsły ze złości. – Pan przychocić do mego domu pod fałszywymi pozorami, obrażać pan pannę Brompton, wypijać moja herbata i zjadać moje ciastka. Co więcej pan jeszcze srobić? Może ukraść mi łyżki? I pan chcieć zostać asystentem, ale ja nie chcieć żadnego asystenta. Najlepiej ja zadzwonić na policja. Herr Farrenen tłustą ręką chwycił za słuchawkę. Nawet we śnie dziwiło mnie, jak można mówić z takim przesadnie śmiesznym akcentem. I wtedy usłyszałem niski głos powtarzający: „Halo, halo”. Otworzyłem oczy. Ktoś rzeczywiście mówił „halo”, ale to nie był Herr Farrenen. Wysoki, szczupły mężczyzna z rękami w kieszeniach opierał się o mur. Najwidoczniej coś go rozbawiło. Wstałem, a on odsunął się od muru i wyciągnął do mnie rękę. – Bardzo przepraszam, że musiał pan czekać. Jestem Siegfried Farnon. Równie typowego Anglika w życiu nie widziałem. Pociągła, wesoła twarz o mocnej szczęce. Małe, krótko przycięte wąsiki, niesforne jasne włosy. Ubrany był w starą samodziałową marynarkę i pozbawione kantów spodnie z flaneli. Kołnierzyk kraciastej koszuli był wystrzępiony, a krawat niedbale zawiązany. Najwidoczniej doktor Farnon nie spędzał wiele czasu przed lustrem. Przyglądając mu się, zacząłem nabierać otuchy, choć szyja na skutek opierania się o drzewo bolała mnie bardzo. Potrząsnąłem głową, żeby szerzej otworzyć oczy, i z włosów posypały mi się źdźbła trawy. – Była tutaj panna Brompton – powiedziałem szybko. – Przyszła na podwieczorek. Poinformowałem ją, że został pan gdzieś wezwany. Farnon spojrzał na mnie w zamyśleniu, ale najwidoczniej nie był tym wcale przejęty. Powoli potarł brodę. – Ach tak... nic takiego. Przepraszam bardzo, że mnie nie było, kiedy pan przyjechał. Mam okropną pamięć i po prostu zapomniałem. Jego głos również miał jak najbardziej angielskie brzmienie. Potem Farnon obrzucił mnie długim, badawczym spojrzeniem i uśmiechnął się. – Chodźmy do domu. Chcę panu wszystko pokazać. Rozdział trzeci Długa przybudówka na tyłach domu służyła za czasów świetności jako mieszkanie dla służby. Tutaj wszystko było ciemne i ciasne – jakby zamierzony kontrast wobec frontu. Farnon zaprowadził mnie do pierwszych z kilkorga drzwi, które wiodły na korytarz, gdzie unosił się zapach eteru i karbolu. – Oto – powiedział z porozumiewawczym błyskiem w oku, jakby mi odsłaniał tajemnicę jaskini Aladyna – moje podręczne laboratorium. Takie laboratorium w czasach przed penicyliną i sulfamidami było ważnym miejscem. Wzdłuż ścian, na półkach od podłogi po sufit, stały rzędy lśniących butelek. Odczytałem z przyjemnością znajome nazwy: roztwór saletry, nalewka kamforowa, chlorodyna, formalina, sól amoniakalna, heksamina, tlenek ołowiu, glinka biała, chlorek rtęci, czerwona maść rtęciowa. Dodające otuchy nalepki. Znalazłem się wśród starych przyjaciół. Przez długie lata w trudzie i znoju gromadziłem wiadomości o nich, odkrywałem ich tajemnice. Znałem ich pochodzenie, działanie i zastosowanie, i przyprawiające o zawrót głowy różnorakie dozowanie. Pamiętam doskonale głos egzaminatora: „A jaka jest dawka dla konia?... A dla krowy?... Dla owcy... i świni... dla psa? A dla kota?” Znajdował się tu cały arsenał weterynarza do walki z chorobami, a na ławie pod oknem zobaczyłem utensylia do mieszania leków, różnego rozmiaru zlewki, moździerze i tłuczki. Tuż obok, w otwartej szafce, butelki na lekarstwa, stosy korków wszelkich rozmiarów, pudełka na pigułki i torebeczki na proszki. Kiedy tak obchodziliśmy pokój, Farnon stawał się coraz bardziej ożywiony. Oczy mu błyszczały, mówił szybko. Od czasu do czasu wyciągał rękę i głaskał którąś butelkę albo brał do ręki wielką końską pigułkę czy proszek z syropem, przyglądał mu się uważnie i z czułością odkładał na miejsce. – Spójrz tylko na to, Herriot! – krzyknął nagle bez ostrzeżenia. – Adrevan! Znakomite lekarstwo przeciw czerwonym pasożytom końskim. Raczej drogie – dziesięć szylingów za pudełko. A to gencjanowe pessaria. Jeśli któreś z nich umieścisz w macicy krowiej przy jakiejś infekcji, zmienia kolor wydzieliny na bardzo ładny. Od razu widać, że pomaga. A taką sztuczkę pan widział? Kilka kryształków jodu umieścił na szklanej płytce i dodał do nich kroplę terpentyny. Przez chwilę nic się nie działo, aż nagle ciemnopurpurowa chmura buchnęła pod sufit. Widząc moje zdumienie, roześmiał się głośno. – Czarodziejska sztuczka, co? Używam tego przy skaleczeniach koni. Ta chemiczna reakcja wprowadza jod głęboko w tkankę. – Naprawdę? – No, właściwie nie wiem, ale taka jest teoria, a poza tym musi pan przyznać, że to wygląda wspaniale. Robi wrażenie na najbardziej opornym kliencie. Niektóre butelki na półkach niezupełnie pozostawały w zgodzie z zasadami etyki zawodowej, jakich nas uczono na studiach. Na przykład „Lek na kolkę” z nalepionym obrazkiem konia wijącego się w bólach. Odrzucony do tyłu pysk zwierzęcia wyrażał całkiem ludzkie cierpienie. Na innej widniał ozdobny napis: „Uniwersalne lekarstwo dla bydła – najlepszy środek na kaszel, zaziębienie, biegunkę, zapalenie płuc, gorączkę mleczną, pryszczycę, zapalenie wymienia i wszelkiego rodzaju niestrawność”. U dołu nalepki dostrzegłem zapewnienie wypisane wielkimi literami: „Nigdy nie zawodzi”. Farnon miał coś do powiedzenia o większości lekarstw. Każde odegrało jakąś rolę w jego pięcioletniej praktyce, każde odznaczało się ukrytymi właściwościami i tajemnym działaniem. Wiele butelek miało wyszukane kształty, szklane korki, a z boku rżnięte głęboko łacińskie nazwy; nazwy od wieków znane lekarzom, obrosłe z czasem legendą. Staliśmy obaj przed lśniącymi rzędami medykamentów, nie zastanawiając się, że przecież niemal wszystkie są już właściwie bezużyteczne i że ich czasy prawie się skończyły; wkrótce leki te zostaną zapomniane, odsunięte w cień pod naporem nowych odkryć i nigdy nie wrócą do łask. – A tutaj trzymam instrumenty. – Faraon wprowadził mnie do sąsiedniego małego pokoiku. Lśniące i niezwykle czyste leżały na wyłożonych zielonym suknem półkach: strzykawki, małe kleszcze porodowe i kleszcze zębowe, sondy, zgłębniki, a na honorowym miejscu oftalmoskop. Farnon wyjął go czule z czarnego pudełka. – To mój najnowszy zakup – mruknął, głaszcząc lśniącą powierzchnię instrumentu. – Wspaniały przyrząd, niech pan spojrzy na moją siatkówkę. Zapaliłem żarówkę i z ciekawością spojrzałem na błyszczącą, kolorową tkankę dna jego oka. – Bardzo ładna. Mógłbym wystawić panu świadectwo zdrowia. Roześmiał się, i klepnął mnie po ramieniu. – Miło mi to słyszeć. Zawsze obawiałem się, że w tym oku mam początek katarakty. Zaczął mi pokazywać duże instrumenty, które wisiały na hakach wbitych w ściany: żegadła, kleszcze do kastracji bezkrwawej, emaskulatory (kleszcze do kastracji krwawej), sznury porodowe i haki. Nowy srebrzysty embriotom (do wewnętrznego cięcia płodu) wisiał na honorowym miejscu, ale wiele z tych przyrządów podobnie jak lekarstwa było już zabytkami muzealnymi. Zwłaszcza narzędzie do puszczania krwi, średniowieczny relikt, nadal jednak używany. – Niezastąpione przy ochwacie – oświadczył z powagą Farnon. Nasz obchód zakończyliśmy w nieskazitelnie białej sali operacyjnej, gdzie znajdował się wysoki stół zabiegowy, butle z tlenem, zestaw do narkozy eterowej i mały sterylizator. – W tej okolicy nie ma specjalnie dużo pracy z małymi zwierzętami. – Farnon pogładził dłonią stół. – Ale staram się propagować ich leczenie. Zawsze to lepsze niż leżeć na brzuchu w oborze. Najważniejsze, żebyśmy robili dobrze to, co do nas należy. Stara teoria oleju rycynowego i kwasu pruskiego przeżyła się. Zapewne wie pan, że wielu starych weterynarzy nie spojrzy nawet na psa czy kota, ale i w naszym zawodzie trzeba zmieniać poglądy. Podszedł do stojącej w rogu szafy i otworzył ją. Zobaczyłem leżące na szklanych półkach skalpele, zaciski tętnicze, klamry do szwów i butelki z katgutem w spirytusie. Wyjął z kieszeni chustkę, strzepnął nią jakiś pyłek z wziernika do uszu, po czym starannie zamknął drzwi szafy. – No i co pan o tym wszystkim sądzi? – spytał, kiedy wyszliśmy na korytarz. – Wspaniałe wyposażenie – odparłem. – Ma pan tu wszystko, co potrzeba. Jestem zdumiony. Najwyraźniej sprawiło mu to przyjemność. Spłonął rumieńcem i zaczął coś cicho nucić pod nosem. A potem nagle zaśpiewał drżącym barytonem jakąś melodię, do taktu naszym krokom. Kiedy znaleźliśmy się w bawialni, opowiedziałem mu o Bercie Sharpe. – Mówił coś o przedmuchaniu wentyla krowie, która jedzie na trzech cylindrach. Wspomniał też, że będzie klops. Nie bardzo zrozumiałem, o co mu chodzi. Farnon roześmiał się. – Sądzę, że potrafię to przetłumaczyć. Chce, żeby zrobić zabieg Hudsona, ponieważ nastąpiło zablokowanie jednego strzyku u jego krowy. – Bardzo dziękuję. Był też głuchy Irlandczyk, niejaki pan Mulligan... – Chwileczkę. – Farnon wyciągnął rękę. – Zaraz powiem, o co chodzi... wymioty? – Straszne wymioty, propana. – Wiem, wiem, zapiszę mu następną porcję bizmutu z węglem. Jeśli idzie o jego psa, jestem zwolennikiem kuracji długofalowej. Wygląda na airedale’a, ale jest wielkości sporego osła i miewa napady złego humoru. Już kilka razy przewrócił starego Mulligana, potrafi go też ugryźć, kiedy nie ma nic lepszego do roboty. Ale Joe jest bardzo do niego przywiązany. – A co z tymi wymiotami? – Nic poważnego. Normalna reakcja na to, że zjada wszystko, co znajdzie. Teraz jednak pojedziemy do Sharpe’a. Mam poza tym jeszcze kilka wizyt, więc może wybierze się pan ze mną i pozna trochę okolicę. Kiedy wyszliśmy z domu, Farnon zaprowadził mnie do zdezelowanego Hillmana; zmierzając w kierunku miejsca obok kierowcy, rzuciłem ukradkiem spojrzenie na zdarte opony, na przerdzewiałą karoserię i prawie matową szybę, pokrytą siateczką drobnych pęknięć. Nie zauważyłem jednak, że fotel, na którym miałem usiąść, nie jest przymocowany do podłogi, lecz luźno ustawiony na rowkowanych szynach. I dlatego kiedy usiadłem, poleciałem na plecy, głową lądując na tylnej kanapie, a nogami uderzając prawie o sufit. Farnon pomógł mi wygramolić się, przeprosił z wielkim wdziękiem, no i ruszyliśmy. Ledwie wyjechaliśmy z rynku, droga nieoczekiwanie zaczęła biec w dół i mogliśmy widzieć całą panoramę pasma Dale rozciągającą się przed nami w przedwieczornym blasku słońca. Zarysy wysokich zboczy zmiękczało łagodne światło, a płynąca w dolinie rzeka Darrow przypominała srebrzystą strzałę. Farnon był kierowcą z fantazją. Najwidoczniej urzeczony widokiem, zjeżdżał powoli ze wzgórza z łokciami na kierownicy, brodę opierając na dłoniach. U podnóża wzniesienia ocknął się nagle z zamyślenia i rozwinął szybkość siedemdziesięciu mil na godzinę, wskutek czego stary gruchot rozpoczął wariackie podskoki na wąskiej drodze; mój ruchomy fotel chwiał się na boki, podczas gdy ja rozpaczliwie zapierałem się stopami, usiłując zachować równowagę. Bez uprzedzenia Farnon nacisnął gwałtownie hamulec, wskazał ręką na stado rasowych szorthornów, pasące się na łące, i znowu dodał gazu. Ani razu nie spojrzał przed siebie: całą uwagę miał zwróconą na to, co się dzieje po bokach i z tyłu. Zwłaszcza to ostatnie niepokoiło mnie mocno, ponieważ na ogół, oglądając się przez ramię, jechał równocześnie bardzo szybko. Wreszcie zjechaliśmy z szosy i zaczęliśmy się piąć boczną drogą kilkakrotnie przegrodzoną barierami. Moje poprzednie praktyki wakacyjne nauczyły mnie, że w takich sytuacjach należy szybko wyskoczyć i zaraz wskoczyć z powrotem; studenta uważano bowiem za maszynę do otwierania barier. Farnon jednak dziękował mi za każdym razem z całą powagą i kiedy zapanowałem nad zdumieniem, doszedłem do wniosku, że to bardzo miłe z jego strony. Wjechaliśmy na podwórze farmy. – Mamy tutaj kulawego konia – poinformował mnie Farnon. Po chwili pokazano nam wysokiego deresza, a kiedy farmer oprowadzał wałacha, przyglądaliśmy mu się uważnie. – Pańskim zdaniem, która to noga? – spytał mój szef. – Przednia prawa? Tak, chyba tak. Ma pan ochotę sam zbadać? Dotknąłem ręką nogi i wyczułem od razu, że jest bardzo gorąca. Poprosiłem o młotek i uderzyłem kilka razy w kopyto. Koń cofnął się, podniósł nogę i drżącą trzymał w górze kilka sekund, zanim postawił ostrożnie na ziemi. – Wydaje mi się, że tam jest ropa. – Bez wątpienia ma pan rację – powiedział Farnon. – Tutaj nazywają to „grudą”. Co pan proponuje zrobić? – Wystrugać podeszwę i usunąć ropę. – Słusznie. – Podał mi specjalny nóż do kopyta. – Będę się przyglądał, jaką pan stosuje technikę. Z nieprzyjemnym uczuciem, że zdaję egzamin, wziąłem nóż, podniosłem nogę i unieruchomiłem ją pomiędzy kolanami. Wiedziałem, co mam zrobić – znaleźć ciemną plamę na podeszwie, miejsce, gdzie nastąpiła infekcja, i próbować dostać się do ropy. Zdrapałem zaschłe błoto i znalazłem nie jedną plamę, lecz kilka. Po dalszym ostukaniu bolesnego miejsca wybrałem najbardziej prawdopodobną i zacząłem skrobać. Kopyto było twarde jak marmur i za każdym ruchem noża spadała tylko cienka strużyna. Koniowi najwidoczniej podobało się to, że boląca noga została uniesiona w górę, i z wdzięcznością wsparł się całym ciężarem na moich plecach. Od rana nie było mu tak dobrze. Jęknąłem i uderzyłem go łokciem pomiędzy żebra, ale choć zmienił chwilowo pozycję, wkrótce znowu się o mnie oparł. Plama stawała się coraz mniej wyraźna i przy ostatnim nacięciu znikła zupełnie. Zakląłem cicho i zabrałem się do następnej. Czując, że lada chwila pęknie mi krzyż, zlany potem spływającym do oczu, wiedziałem, że jeśli i tym razem się pomyliłem, będę musiał opuścić nogę i odpocząć. Jednak obserwowany bacznie przez Farnona nie chciałem tego zrobić. Zabrałem się znowu do skrobania i kiedy otwór się pogłębiał, wbrew mojej woli zaczęły mi się trząść kolana. Koń opierał się wygodnie całym ciężarem na litościwej istocie ludzkiej. Zastanawiałem się właśnie, jak będę wyglądać, kiedy w końcu padnę na twarz, gdy pod ostrzem noża dostrzegłem wreszcie ślad ropy, która zaczęła płynąć wąskim strumyczkiem. – Idzie – mruknął farmer. – Teraz mu ulży. Poszerzyłem otwór i opuściłem kopyto na ziemię. Dłuższą chwilę trwało, nim udało mi się wyprostować, a kiedy się cofnąłem, koszula lepiła mi się do pleców. – Dobra robota, Herriot. – Farnon wziął ode mnie nóż i schował go do kieszeni. – Nie jest to proste, kiedy ma się do czynienia z tak twardym kopytem. Zrobił koniowi zastrzyk przeciwtężcowy i zwrócił się do farmera: – Może potrzymałby mi pan tę nogę przez chwilę, chcę zdezynfekować ognisko ropne. – Krępy gospodarz schwycił kopyto między kolana i przypatrywał się z zainteresowaniem, kiedy Farnon sypał do otworu kryształki jodu, dodając parę kropli terpentyny. I nagle zniknął w purpurowym obłoku. Patrzyłem zafascynowany, jak chmura unosi się w górę i rozszerza. Gdzie znajduje się farmer, mogłem się zorientować z nieartykułowanych odgłosów z wnętrza chmury. Kiedy dym zaczął opadać, ujrzałem dwoje przerażonych oczu. – O rany, panie Farnon, już myślałem przez chwilę, że jestem w piekle – stwierdził farmer, kaszląc. Jeszcze raz spojrzał na poczerwieniały otwór w kopycie i powiedział z szacunkiem: – To nadzwyczajne, czego dzisiaj potrafi dokonać nauka. Mieliśmy jeszcze dwie wizyty: najpierw cielęciu zszyłem ciętą ranę nogi, opatrzyłem i zabandażowałem, a potem pojechaliśmy do krowy z zatkaniem przewodu strzykowego. Sharpe wyczekiwał nas niecierpliwie i od razu zaprowadził do obory, a Farnon wskazał na krowę. – Proszę, kolego, niech pan zobaczy, co tu można zrobić. Przykucnąłem i zacząłem obmacywać strzyk, czując wyraźnie zgrubienie w jego połowie. Należało je usunąć przyrządem Hudsona; wprowadziłem więc do strzyku cienką metalową spiralę. W sekundę później, z trudem łapiąc oddech, wylądowałem w kanale na odchody, z pięknym odciskiem racicy na koszuli, tuż nad splotem słonecznym. Czułem się skompromitowany, ale nic nie mogłem na to poradzić, tylko siedziałem, wciągając z trudem powietrze jak ryba wyrzucona na piasek. Sharpe podniósł rękę do ust, gdyż wrodzona grzeczność walczyła u niego o lepsze z rozbawieniem na widok weterynarza w opałach. – Ogromnie mi przykro, młody człowieku, ale powinienem był panu powiedzieć, że to bardzo przyjacielska krowa. Ona zawsze lubi wymienić uścisk dłoni. – I rozbawiony własnym żartem, oparłszy się czołem o zad krowy, zaczął się trząść ze śmiechu. Kiedy wreszcie przyszedłem do siebie, wstałem z godnością. Sharpe chwycił krowę za nos, Farnon podniósł jej ogon, a mnie wtedy udało się przepchać instrument przez włóknistą masę i kilka razy przesunąwszy kateter, usunąłem przeszkodę; mimo że powzięte środki ostrożności powściągnęły nieco impulsywność mojej pacjentki, udało się jej kilka razy kopnąć mnie w ręce i nogi. Po skończeniu zabiegu farmer ucisnął strzyk, a wtedy siknął mocny, biały, pienisty strumień. – Wspaniale! – zawołał. – Teraz pracuje na czterech cylindrach. Rozdział czwarty – Do domu wrócimy inną drogą. – Farnon oparł się na kierownicy i przetarł rękawem spękaną przednią szybę. – Przez przełęcz Brenkstone zjedziemy do Sildale. Nie nadłożymy specjalnie, a chciałbym, żeby pan to zobaczył. Zaczęliśmy wspinać się krętą szosą coraz wyżej i wyżej, a wysokie zbocze zostawało w tyle, opadając w ciemny skalisty wąwóz, gdzie spieniony potok zmierzał do zieleniejących w dole łąk. Na szczycie wysiedliśmy z wozu. W letnim zmierzchu dzika panorama stłoczonych szczytów i turni falowała przed nami, zatracając się w szkarłatnych i złocistych wstęgach zachodniego nieba. Na wschodzie groźnie wznosiła się nad nami naga czarna skała. Wielkie, prawie kwadratowe głazy zalegały niższe partie. Rozejrzałem się wokoło i gwizdnąłem z podziwu. Jakże tu inaczej niż wśród łagodnych wzgórz w pobliżu Darrowby. Farnon odezwał się pierwszy: – To jedno z najdzikszych miejsc w Anglii. Bardzo niebezpieczne w zimie. Ta przełęcz tygodniami bywa niedostępna. Wciągnąłem głęboko w płuca przeczyste powietrze. Nic nawet nie drgnęło w tym bezmiarze, tylko kulik odezwał się cicho i słychać było stłumiony huk potoku płynącego o tysiąc stóp poniżej. Zapadł już zmierzch, kiedy wsiedliśmy do samochodu i zaczęliśmy długi zjazd do Sildale. Sama dolina była niewidoczną ciemną plamą i tylko tu i ówdzie światła znaczyły miejsca, gdzie samotne farmy przywarły do wzgórz. Wreszcie znaleźliśmy się w cichej osadzie. Farnon gwałtownie zahamował, a mój ruchomy fotel przesunął się do przodu jak sanie. Dość mocno walnąłem głową w szybę, ale on tego wcale nie zauważył. – Jest tutaj znakomity mały pub. Chodźmy, napijemy się piwa. Wiejski pub był dla mnie nowością, znalazłem się po prostu w dużej kuchni, wykładanej kamiennymi płytami. Poczerniałe palenisko zajmowało jeden jej koniec. Na płycie bulgotał czajnik, a wielkie polano paliło się z sykiem i trzaskiem, napełniając izbę żywicznym zapachem. Kilkunastu mężczyzn obsiadło wzdłuż ściany ławy o wysokich oparciach, a na dębowych stołach przed nimi, spękanych i pokrzywionych ze starości, widniała bateria kufli. Kiedy weszliśmy, zapanowała cisza, którą wreszcie ktoś przerwał: – Ach, to doktor Farnon – rozlegało się grzeczne, choć bez entuzjazmu, powitanie, co wywołało przyjazny odzew pochrząkiwań i kiwania głowami. Zebrali się tu przeważnie szukający wytchnienia farmerzy albo robotnicy rolni, jednak zachowywali się spokojnie i z godnością. Większość z nich miała twarze spalone słońcem, kilku młodszych – muskularnych, mocno zbudowanych – było bez krawatów. Z kąta, gdzie grano w domino, dolatywał gwar cichych rozmów i stuk kamieni. Farnon zaprowadził mnie na wolne miejsce, zamówił dwa piwa, odwrócił się do mnie i spojrzał w oczy. – No, więc może pan objąć tę posadę, jeśli ma pan na nią ochotę. Daję cztery funty tygodniowo i pełne utrzymanie, zgoda? Słysząc tę nieoczekiwaną ofertę, zaniemówiłem. A więc zostałem przyjęty. Całe cztery funty tygodniowo! Przypomniałem sobie smutne ogłoszenia w tygodniku „Record”: „Doświadczony weterynarz przyjmie pracę za utrzymanie”. Związek Weterynarzy zwrócił się nawet z prośbą do redaktora naczelnego, żeby przestał drukować te rozpaczliwe anonse. Nie robiło dobrego wrażenia, gdy przedstawiciele naszego zawodu oferowali swoje usługi za darmo. Cztery funty tygodniowo to było bogactwo. – Bardzo panu dziękuję, panie doktorze – powiedziałem, starając się ukryć rozpierającą mnie radość. – Zgadzam się. – Świetnie. – Farnon wypił szybki haust piwa. – A teraz porozmawiajmy o praktyce. Rok temu kupiłem ją od starego, osiemdziesięcioletniego lekarza. Niech pan sobie wyobrazi, nadal wtedy praktykował, doprawdy niezwykły człowiek. Nie mógł już jednak wstawać po nocach, czemu trudno się dziwić. I oczywiście w innych sprawach też już nie dawał sobie rady, trzymając się kurczowo dawnych metod. Część tych starych narzędzi w sali zabiegowej należała do niego. Tak więc właściwie nie została żadna praktyka i staram się ją teraz dopiero odbudować. Jak dotąd nie daje mi zbyt wielkich dochodów, ale jeśli wytrwamy parę lat, jestem przekonany, że będzie to złote jabłko. Farmerzy przychylnie patrzą na młodego weterynarza, na to, że stosuje nowe leki i zabiegi. Muszę ich jednak odzwyczaić od płacenia za poradę trzech szylingów i sześciu pensów, jak to było za czasów mego poprzednika, a nie idzie mi to łatwo. Tutejsi ludzie są wspaniali i polubi ich pan z pewnością, nie są jednak skorzy rozstawać się z pieniędzmi, jeśli nie zostaną przekonani, że w zamian otrzymają coś konkretnego. Mówił entuzjastycznie o swoich planach na przyszłość, a na stole pojawiały się coraz to nowe kufle i atmosfera w pubie wyraźnie tajała. Robiło się coraz ciaśniej, w miarę jak przychodzili stali bywalcy ze wsi, gwar narastał, zaczynało być coraz goręcej, a kiedy zbliżał się czas zamknięcia lokalu, znalazłem się sam, bez Farnona, w roześmianej grupie, którą – jak mi się zdawało – znałem od lat. Był jednak pewien dziwaczny jegomość, który ustawicznie pojawiał się w polu mego widzenia: starszy człowiek w brudnej białej panamie tkwiącej na czubku głowy, o brązowej, pooranej przez czas twarzy, która wyglądała jak zniszczony but. Kręcił się wokoło mojej grupy, kiwając i dając mi znaki. Zorientowałem się, że chce ze mną porozmawiać, więc wyrwałem się ze środka i dałem zaprowadzić do ławy w kącie. Stary człowiek usiadł naprzeciw, oparł dłonie i podbródek na swojej lasce i spojrzał na mnie spod ciężkich powiek. – A więc, młody człowieku, mam panu coś do powiedzenia. Całe życie spędziłem wśród zwierząt i mam panu coś do powiedzenia. Dreszcz mi przeszedł po plecach. Już nieraz znajdowałem się w takim potrzasku. Na samym początku studiów przekonałem się, że wszyscy starsi ludzie związani z rolnictwem żywią głębokie przekonanie, iż mają coś bezcennego do przekazania. A zwykle trwało to okropnie długo. Zaniepokojony rozejrzałem się wokoło, niestety, wpadłem w pułapkę. Stary przysunął bliżej swoje krzesło i zaczął mówić do mnie konspiracyjnym szeptem. Z niewielkiej odległości ział na mnie piwnym oddechem. W jego opowieści nie było nic nowego – po prostu wyliczenie cudownych kuracji, jakich dokonał, niezawodnych lekarstw, jakie znał tylko on; wielokrotnie przy tym zbaczał z tematu, żeby mi opowiedzieć, jak to ludzie bez skrupułów na próżno starali się wydrzeć mu jego tajemnice. Przerywał jedynie po to, żeby pociągnąć piwa; ze zdumieniem patrzyłem, że człowiek tak nikłej postury mógł tyle wypić. Był tak zachwycony sobą, że nie przerywałem mu tych dygresji. Co więcej, nawet zachęcałem, wyrażając swój podziw i zachwyt dla jego niezwykłych osiągnięć. Mały staruszek jeszcze nigdy nie miał równie wdzięcznego słuchacza. Dawniej był dzierżawcą niewielkiego skrawka ziemi i od lat nikt już nie darzył go uznaniem, na jakie zasługiwał. Miał brzydką, krzywą twarz, lecz jego wodniste oczka błyszczały przyjaźnie. Nagle spoważniał i wyprostował się. – A teraz, młodzieńcze, zanim pan wyjdzie, powiem panu coś, czego nikt nie wie, tylko ja. Och, mógłbym na tym zarobić mnóstwo pieniędzy. Ludzie od lat błagali mnie, żebym im powiedział, ale ja milczałem. Poziom w jego kuflu znów opadł; zmrużył oczy. – To lekarstwo na zołzy-mołzy u koni. Poruszyłem się na swoim krześle, jakby mi sufit miał spaść na głowę. – Nie, to niemożliwe – szepnąłem. – Na zołzy-mołzy? Nie do wiary. Staruszek był wyraźnie zadowolony. – Tak, właśnie na to. Wystarczy tylko wetrzeć moją maść i koń zdrowieje. Co więcej, od razu lepiej się czuje! – Tę ostatnią kwestię niemal krzyknął swoim cienkim głosem i zrobił tak gwałtowny gest ręką, że omal zrzucił prawie pusty kufel na ziemię. Gwizdnąłem cicho, z niedowierzaniem, i zamówiłem jeszcze po pół kwarty. – I naprawdę poda mi pan nazwę tej maści? – spytałem cicho. – Podam, ale pod jednym warunkiem, młodzieńcze. Że nikomu pan o tym nie powie. Zachowa pan to przy sobie, tak że będziemy o tym wiedzieli tylko my dwaj, pan i ja. – Bez najmniejszego wysiłku wlał sobie w gardło połowę dopiero co przyniesionego kufla. – Tylko ty i ja, chłopcze. – Dobrze, obiecuję panu. Nikomu nie powiem ani słówka. A więc jak się nazywa ta cudowna maść? Stary człowiek rozejrzał się ukradkiem po zatłoczonej izbie, potem głęboko westchnął, położył mi rękę na ramieniu i zbliżył usta do mego ucha; czknął jeszcze raz uroczyście i powiedział szeptem: – Maść ze ślazu. Wziąłem jego dłoń w swoją i uścisnąłem w milczeniu. Głęboko wzruszony staruszek prawie całą zawartość ostatniego kufla rozlał sobie po brodzie. W tej chwili Farnon zaczął mi dawać znaki od drzwi, czas było w drogę. Wyszliśmy razem z naszymi nowymi przyjaciółmi, tworząc wysepkę hałasu i światła w wioskowej ciszy. Młody chłopak w rozchełstanej koszuli, z jasną grzywą włosów, uprzejmie otworzył drzwiczki naszego samochodu, a ja, machając po raz ostatni na pożegnanie, wsiadłem. Tym razem fotel pojechał w tył szybciej niż zwykle i wylądowałem głową wśród wysokich butów gumowych, z kolanami pod brodą. Wianuszek zdumionych twarzy zaglądał przez tylne okno, ale zaraz pomocne dłonie dźwignęły mnie i psotny fotel został umieszczony na swoich szynach. Ciekaw byłem, jak długo był uszkodzony i czy mojemu pryncypałowi przyszło kiedy do głowy, żeby go zreperować. Z rykiem motoru pomknęliśmy w ciemność, ale obejrzałem się jeszcze na machającą rękami grupkę. Dostrzec też mogłem małego człowieczka, którego panama błyszczała jak nowa w blasku padającym z pubu – trzymał palec na ustach. Rozdział pięty Minione pięć lat prowadziło do kulminacyjnego momentu, który jednak jeszcze nie nadszedł. Byłem w Darrowby od dwudziestu czterech godzin i nie odbyłem ani jednej samodzielnej wizyty. Cały dzień spędziłem, przebywając ciągle z Farnonem. Śmieszna rzecz, ale jak na człowieka, który wydawał się zupełnie beztroski, roztargniony i w ogóle, Farnon był zdumiewająco ostrożny, gdy chodziło o wprowadzenie w praktykę swego nowego asystenta. Następnego dnia pojechaliśmy do Lidderdale, gdzie spotkałem dalszych klientów – przyjacielskich, uprzejmych farmerów, którzy powitali mnie grzecznie i życzyli sukcesów zawodowych. Ale pracując pod okiem Farnona, miałem wrażenie, jakbym znowu znalazł się na uczelni, kontrolowany przez profesora. Byłem przekonany, że moja kariera zawodowa zacznie się dopiero wtedy, kiedy ja, James Herriot, pojadę do chorego zwierzęcia i wyleczę je sam bez żadnej pomocy, przez nikogo niepilnowany. Wiedziałem, że czas ten musi wkrótce nadejść. Farnon wyjechał znowu do Brawton w odwiedziny do matki. „Niezwykle oddany syn” – pomyślałem zdziwiony. Uprzedził też, że wróci późno; najwidoczniej starsza pani kładła się o dziwnych godzinach spać. Ale co mnie to obchodziło – najważniejsze, że teraz ja za wszystko odpowiadałem. Siedziałem wygodnie w fotelu z wystrzępionym obiciem i spoglądałem przez balkonowe drzwi na cienie, jakie rzucało wieczorne słońce na zaniedbany trawnik. Postanowiłem sobie w duchu, że dam z siebie wszystko, niech no się tylko nadarzy okazja. Ciekaw byłem, jaka też będzie moja pierwsza wizyta. Pewno okaże się zaprzeczeniem tego, na co czekałem od lat. Coś w stylu kaszlącego cielęcia czy świni z zaparciem. Może zresztą i dobrze zacząć od czegoś, co łatwo wyleczyć. Byłem właśnie pogrążony w tych miłych rozmyślaniach, kiedy w korytarzu rozdzwonił się telefon. W pustym domu uporczywy sygnał brzmiał niezwykle donośnie. Podniosłem słuchawkę. – Czy to pan doktor Farnon? – Głos był głęboki, ale ostry, nieprzyjemny. Bez miejscowego akcentu, może ze śladem południowo-zachodniego. – Bardzo mi przykro, ale doktor wyjechał. Jestem jego asystentem. – A kiedy doktor Farnon wraca? – Dopiero późnym wieczorem. Czy mogę panu w czymś pomóc? – Nie wiem, czy pan może mi pomóc, czy nie. – Głos przybrał zaczepny ton. – Nazywam się Soames, zarządzam farmą lorda Hultona. Mam tutaj cennego konia chorego na kolkę. Czy zna się pan trochę na kolce? Poczułem narastający gniew. – Jestem posiadaczem dyplomu lekarza weterynarii, a więc sądzę, że trochę się na tym powinienem znać. Nastąpiła dłuższa chwila ciszy, po czym głos znowu szczeknął: – No tak, powinien pan się znać. W każdym razie wiem, jakiego zastrzyku potrzebuje koń. Proszę zabrać ze sobą arecolinę. Doktor Farnon zawsze ją stosuje. I, na miłość boską, niech pan nie zwleka. Kiedy pan tu będzie? – Zaraz wyjeżdżam. – Dobrze. Usłyszałem trzask odkładanej słuchawki. Twarz mnie paliła, kiedy szedłem korytarzem. A więc mój pierwszy przypadek nie będzie formalnością. Przy kolce nieraz występowały różne komplikacje, a do tego ten agresywny, wszystkowiedzący Soames. W czasie ośmiomilowej jazdy powtórzyłem sobie w pamięci „Najczęstsze rodzaje kolki końskiej” wybitnego specjalisty Caultona Reeksa. Tyle razy czytałem to w czasie ostatniego roku studiów, że całe akapity mogłem recytować jak poezję. Oczyma wyobraźni widziałem pozaginane, zniszczone strony. Będzie to zapewne albo łagodne zatkanie jelita, albo skurcz na skutek zmiany pożywienia czy też dużej ilości świeżej trawy. Tak, z pewnością tak będzie; tak bywa z większością kolek. Zastrzyk arecoliny i może chlorodyna, żeby usunąć złe samopoczucie, i wszystko będzie dobrze. Sięgnąłem pamięcią do przypadków, z którymi zetknąłem się podczas praktyki. Stojący spokojnie koń, od czasu do czasu przestępujący z nogi na nogę lub oglądający się na boki. Nic trudnego, doprawdy. Jeszcze pieściłem w duszy ten miły obraz, kiedy znalazłem się na miejscu. Zajechałem na nieskazitelnie utrzymane, wysypane żwirem podwórze, otoczone z trzech stron obszernymi, solidnymi boksami. Przy jednym stał krępy mężczyzna o szerokich barach, w eleganckiej kraciastej czapce i marynarce, w dobrze skrojonych bryczesach i lśniących jak lustro sztylpach. Podjechałem nieco bliżej i wysiadłem, a wtedy nieznajomy powoli i z rozmysłem odwrócił się do mnie plecami. Ruszyłem przez podwórze, nie spiesząc się, czekając, żeby tamten odwrócił się do mnie przodem, ale on stał nieruchomo, z rękami w kieszeniach, zapatrzony gdzieś przed siebie. Zatrzymałem się o kilka kroków od niego – nadal trwał w tej samej pozycji. Wreszcie, mając dość oglądania jego pleców, odezwałem się pierwszy: – Pan Soames? Początkowo nawet nie drgnął, ale potem odwrócił się niezmiernie powoli. Miał grubą, czerwoną szyję, czerstwą twarz i małe, błyszczące oczka. Nie odpowiedział, tylko zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów. Uważnie otaksował mój zniszczony płaszcz przeciwdeszczowy, moją młodość i widomy brak doświadczenia. Kiedy skończył lustrację, znowu spojrzał w przestrzeń. – Tak, nazywam się pan Soames. – Podkreślił słowo „pan”, jakby to było bardzo ważne. – Jestem bardzo zaprzyjaźniony z doktorem Farnonem. – Nazywam się Herriot. Soames jakby nie usłyszał mego nazwiska. – Tak, doktor Farnon jest bardzo mądrym lekarzem. Jesteśmy wielkimi przyjaciółmi. – O ile dobrze zrozumiałem, jeden z koni ma kolkę. – O Boże, dlaczego mój głos brzmiał tak niepewnie i był taki cienki! Spojrzenie Soamesa nadal było skierowane gdzieś w niebo. Zagwizdał sobie jakąś cichą melodyjkę, nim odpowiedział: – Stoi tutaj. – Gestem głowy wskazał w kierunku jednego z boksów. – To chyba najlepszy hunter jego lordowskiej mości. Jak sądzę, potrzebuje fachowej pomocy. – Z naciskiem wymówił słowo „fachowej”. Otworzyłem drzwi, wszedłem do środka i zaraz zatrzymałem się, jakbym natrafił na ścianę. Wyłożony mchem torfowym boks był bardzo obszerny, a w nim bezustannie chodził w koło gniady koń, aż wydeptał głęboką ścieżkę w ściółce. Od pyska po ogon pokryty był pianą, nozdrza miał rozdęte, oczy wbite martwo przed siebie. Przy każdym kroku chwiał głową na boki, a przez zaciśnięte zęby spadały mu na ziemię płaty piany. Ciało jego parowało, jakby galopował przez dłuższy czas. W ustach poczułem okropną suchość. Nie mogłem wymówić słowa, a kiedy wreszcie mi się udało, był to prawie szept. – Od jak dawna jest w takim stanie? – Och, ten ból brzucha wystąpił dziś rano. Kilka razy w ciągu dnia dałem mu sól glauberską, a właściwie to dawał mu ją stajenny. Wcale nie zdziwiłbym się, gdyby cholernik czegoś nie naknocił, bo z nim tak jest zawsze. Dopiero teraz spostrzegłem, że w ciemnym kącie ktoś stoi – wysoki, tęgi mężczyzna z kantarem w ręku. – Dawałem mu to lekarstwo, panie Soames, tak jak trzeba, ale wcale mu nie pomogło. – Wyraźnie był przestraszony. – I ty nazywasz siebie stajennym – warknął Soames. – Sam powinienem to zrobić. Z pewnością byłoby mu teraz lepiej. – Żeby temu koniowi pomóc, trzeba czegoś więcej niż soli glauberskiej – powiedziałem. – To nie jest zwykła kolka. – A więc cóż, u diabła? – Nie wiem, dopóki go nie zbadam, ale ostry, stały ból, jak w tym przypadku, oznaczać może skręt kiszek. – Skręt kiszek?! Dobre sobie! Trochę boli go brzuch i to wszystko. Nie załatwiał się przez cały dzień i trzeba mu dać coś na przeczyszczenie. Czy wziął pan ze sobą arecolinę? – Jeśli to skręt kiszek, arecolina tylko by mu zaszkodziła. Cierpi teraz bardzo, ale ten zastrzyk przyprawiłby go o szaleństwo, gdyż powoduje skurcz mięśni. – Do diabła – zaklął Soames – niech mi pan tutaj nie robi cholernego wykładu. Czy weźmie się pan wreszcie do konia, czy nie? – Proszę mu założyć kantar – zwróciłem się do przerażonego stajennego – zbadam go. Niekończąca się wędrówka została wreszcie przerwana, koń stał drżąc i jęcząc, kiedy przesunąłem ręką pomiędzy żebrami i łokciem, szukając pulsu. Nie mógł być gorszy – nitkowaty, bardzo szybki. Palcami wywinąłem powiekę: spojówka była ciemnoczerwona. Termometr wskazywał 103 stopnie Fahrenheita – a więc gorączka była wysoka. Spojrzałem na Soamesa.. – Poprosiłbym o kubeł ciepłej wody, mydło i ręcznik. – Po cóż, do diaska? Jeszcze pan nic nie zrobił, a już chce się pan myć? – Muszę zrobić badanie odbytnicze. Czy dostanę tę wodę? – Boże, zlituj się, nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego. – Soames znużonym gestem podniósł rękę do czoła, a potem krzyknął do stajennego: – No, ruszaj się, czego tak sterczysz! Przynieś mu wodę, może wreszcie coś zrobi. Kiedy stajenny przyniósł wodę, namydliłem dłoń i łagodnie wsunąłem ją w odbytnicę zwierzęcia. Poczułem wyraźnie przemieszczenie okrężnicy małej na lewą stronę i duży wzdęty twór, którego tam nie powinno było być. Kiedy dotknąłem tego miejsca, koń zadrżał i znowu jęknął. Kiedy myłem i wycierałem ręce, czułem, że serce wali mi jak młotem. Co mam zrobić? Co powiedzieć? Soames tupiąc, chodził nerwowo przed boksem tam i z powrotem i mruczał coś pod nosem, a oszalały z bólu koń wił się i skręcał. – Trzymaj tego drania! – wrzasnął na stajennego, który ściskał z całych sił kantar. – Co, do cholery, wyprawiasz?! Stajenny nic nie odpowiedział. Nie czuł się w niczym winny, więc tylko popatrzył na Soamesa bez słowa. Odetchnąłem głęboko. – Wszystko wskazuje na jedno. Jestem przekonany, że koń ma skręt kiszek. – W porządku, niech pan to sobie nazywa po swojemu. Ma skręt kiszek. Ale, na miłość boską, niech pan na to coś poradzi. Czy będziemy tak tu sterczeć cały wieczór? – Nikt nic tutaj nie może zrobić. Nie ma na to lekarstwa. Najważniejsze, to uwolnić go od bólu, najszybciej jak tylko się da. Soames zmarszczył się. – Nie ma na to lekarstwa? Trzeba uwolnić go od bólu? Co za brednie mi pan tu opowiada? Do czego właściwie pan zmierza? Wziąłem się w garść. – Sądzę, że uzyskawszy pańską zgodę, natychmiast muszę go uśpić. – Co pan przez to chce powiedzieć? – Soamesowi opadła dolna szczęka. – Chcę przez to powiedzieć, że zamierzam go natychmiast zastrzelić. Mam w samochodzie specjalny pistolet. Soames wyglądał tak, jakby lada chwila miał eksplodować. – Chce go pan zastrzelić? Czy pan całkiem zwariował? Czy pan wie, ile ten koń jest wart? – To nie ma żadnego znaczenia, ile on jest wart, panie Soames. Cały dzień przeżywał piekielne tortury, a teraz umiera. Trzeba mnie było wezwać o wiele wcześniej. Może pożyje jeszcze kilka godzin, ale koniec jego jest nieunikniony. A cierpi okropnie, bez chwili przerwy. Soames ukrył twarz w dłoniach. – Dobry Boże, dlaczego mnie właśnie musiało się to przytrafić? Gdyby nie to, że jego lordowska mość wyjechał na wypoczynek, poprosiłbym go, żeby osobiście przemówił panu do rozsądku. Powiadam jeszcze raz, gdyby tutaj był pański szef, zrobiłby koniowi zastrzyk i wyleczył go w przeciągu pół godziny. Proszę pana, czy nie możemy zaczekać, aż wieczorem wróci doktor Farnon i zbada konia? Na myśl o tym coś we mnie skoczyło radośnie. Zrobić zastrzyk morfiny i wyjechać jak najszybciej. Zrzucić odpowiedzialność na kogoś innego. To byłoby najłatwiejsze. Spojrzałem znowu na konia. Na nowo zaczął swoją szaleńczą wędrówkę wokół boksu, rozpaczliwie próbując pozbyć się bólu. Kiedy tak mu się przyglądałem, podniósł spuszczony łeb i cicho zarżał. Ten nieoczekiwany dźwięk był tak pełen rozpaczy, że mi zupełnie wystarczył. Wyszedłem szybko z boksu i wyjąłem pistolet z samochodu. – Proszę przytrzymać mu łeb. – poleciłem stajennemu i lufę przytknąłem do czoła między oczami. Dał się słyszeć suchy trzask, koń opadł na kolana, a potem zwalił się na torf, gdzie znieruchomiał. Wtedy odwróciłem się do Soamesa, który patrzył z niedowierzaniem na martwe zwierzę. – Jutro rano przyjedzie tu doktor Farnon i zrobi sekcję. Ze względu na lorda Hultona chciałbym, żeby moja diagnoza została potwierdzona. Włożyłem marynarkę i poszedłem do samochodu. Kiedy zapuściłem motor, Soames otworzył drzwiczki i wsunął głowę do środka. Mówił spokojnie, ale w głosie jego brzmiała wściekłość: – Poinformuję jego lordowską mość o tym, co zaszło tu dzisiaj wieczorem. Jak również doktora Farnona. Zawiadomię go, w jakiego asystenta się ubrał. I jeszcze jedno chcę panu powiedzieć. Jutrzejsza sekcja dowiedzie, że pan się mylił, i na jej podstawie podam pana do sądu. – Z trzaskiem zamknął drzwiczki i odszedł. Kiedy wróciłem do domu, poszedłem do sali zabiegowej i postanowiłem, że tutaj będę czekać na szefa. Starałem się nie myśleć, że zniszczyłem swoją karierę, zanim się zaczęła. A jednak patrząc wstecz, wiedziałem, że nie mogłem inaczej postąpić. Bez końca wracałem myślą do minionych wydarzeń, ale wniosek był zawsze ten sam. Farnon wrócił dopiero o pierwszej w nocy. Wieczór spędzony z matką dziwnie go ożywił. Jego szczupłe policzki były zaróżowione, pachniał też przyjemnie dżinem. Byłem zdziwiony widząc, że ubrany jest w wizytowy garnitur, a chociaż marynarka była nieco staroświeckiego kroju i wisiała na nim luźno, wyglądał jednak co najmniej jak ambasador. W milczeniu wysłuchał mojej opowieści o koniu jego lordowskiej mości. Miał właśnie coś powiedzieć, gdy zadzwonił telefon. – Dość późna pora – mruknął pod nosem i zaraz powiedział głośno:– Ach, to pan, panie Soames. – Kiwnął do mnie głową i usadowił się wygodnie w fotelu. Przez dłuższy czas powtarzał tylko: „Tak” i „nie”, i „rozumiem”, potem wyprostował się i przemówił: – Dziękuję panu za telefon. Z tego, co wiem, wydaje mi się, że doktor Herriot zrobił jedyną rzecz, jaką należało zrobić w tej sytuacji. Nie, nie mogę się zgodzić. Zostawić konia w tym stanie byłoby okrucieństwem. Jednym z naszych obowiązków jest chronić zwierzę przed zbędnym cierpieniem. Bardzo mi przykro, że takie jest pańskie zdanie, ale ja uważam doktora Herriota za bardzo uzdolnionego lekarza. Gdybym to ja był na jego miejscu, z pewnością zrobiłbym to samo. Dobranoc panu, panie Soames. Zobaczymy się rano. Poczułem tak niezmierną ulgę, że miałem zamiar wygłosić dłuższą orację, ale w końcu powiedziałem tylko: – Dziękuję panu. Farnon wstał, otworzył oszkloną szafkę wiszącą nad kominkiem i wziął z niej butelkę whisky. Nie namyślając się długo, nalał pół szklaneczki i podał mi. Sobie nalał taką samą porcję i znowu usiadł wygodnie w fotelu. Łyknął porządny haust, potem patrzył przez kilka sekund na bursztynowy płyn w szklance, wreszcie podniósł wzrok i uśmiechnął się. – Wyobrażam sobie, jak bardzo jest pan przejęty po tej wieczornej przeprawie, chłopcze. To pierwszy pański przypadek! A do tego ten Soames! – Czy pan go dobrze zna? – Och, wiem o nim dużo. Paskudny typ. Każdemu potrafi zalać sadła za skórę. Nie lubię go. Powiadają ludzie, że to kanciarz. I że od dawna dorabia się kosztem jego lordowskiej mości. Z pewnością któregoś dnia noga mu się powinie. Whisky wypaliła sobie miłą ścieżkę do mego żołądka i poczułem, że bardzo mi była potrzebna. – Nie chciałbym mieć wiele takich przypadków jak ten dziś wieczorem. Mam nadzieję, że praktyka weterynaryjna nie zawsze jest taka. – Z pewnością nie – odparł Farnon. – Ale my nigdy nie wiemy, co nas czeka. Śmieszny jest ten nasz zawód. Daje tyle niezrównanych okazji, żeby się zbłaźnić. – Dużo jednak zależy od umiejętności. – Do pewnego stopnia tak. Oczywiście, bardzo pomaga bycie dobrym fachowcem w tym zawodzie, ale nawet jeśli jest się geniuszem, upokorzenie i śmieszność czyhają na każdym kroku. Kiedyś sprowadziłem tutaj znakomitego specjalistę od koni, żeby przeprowadził skomplikowaną operację – koń przestał oddychać w jej trakcie. Widok tego człowieka skaczącego rozpaczliwie po żebrach swego pacjenta nauczył mnie jednej wielkiej prawdy – że i ja niejednokrotnie będę wyglądać jak wariat. – Tak więc może na samym początku powinienem zrezygnować z tego zawodu – roześmiałem się. – Niezły pomysł. Nigdy nie można przewidzieć, co zrobi zwierzę, tak więc całe nasze życie jest nie do przewidzenia. Składają się nań małe triumfy i klęski, i żeby w tym zawodzie wytrwać, trzeba go naprawdę lubić. Dziś wieczorem to był Soames, kiedy indziej będzie ktoś inny. Jedno jest pewne: nigdy pan nie będzie się w tym zawodzie nudzić. No co, napijemy się jeszcze? Wypiłem tę szklaneczkę, potem jeszcze jedną i rozmawialiśmy. Straciwszy zupełnie rachubę czasu, ujrzeliśmy wreszcie zarys wielkiej akacji ukazującej się w szarej poświacie za oknem i usłyszeliśmy kilka nieśmiałych nutek śpiewanych przez kosa; Farnon z żalem wytrząsnął ostatnie krople z butelki do swojej szklanki. Ziewnął szeroko, rozluźnił węzeł swego czarnego krawata i spojrzał na zegarek. – No cóż, piąta. Kto by to pomyślał? Ale cieszę się, żeśmy się razem napili, żeby uczcić pański pierwszy przypadek. Mieliśmy do tego pełne prawo. Prawda, że je mieliśmy? Rozdział szósty Dwie i pół godziny to nie było wiele, ale postawiłem sobie za punkt honoru wstać o siódmej trzydzieści i o ósmej pojawić się na dole ogolony i umyty. Śniadanie jednak jadłem sam. Pani Hall obojętnie postawiła przede mną jajecznicę i powiedziała, że mój szef wyjechał już, żeby zrobić sekcję konia lorda Hultona. Ciekaw byłem, czy Farnon w ogóle kładł się do łóżka. Właśnie kończyłem ostatni tost, kiedy Farnon wszedł energicznie do jadalni. Przywykłem do tego rodzaju jego wejść i prawie nie drgnąłem, kiedy gwałtownie przekręcił gałkę w drzwiach i jednym skokiem znalazł się na środku dywanu. Był rumiany i w znakomitym humorze. – Czy zostało trochę kawy? Mam ochotę wypić z panem filiżaneczkę. – Opadł na protestujące krzesło. – No cóż, nie ma pan powodu do żadnych obaw. Sekcja potwierdziła klasyczny skręt kiszek, kilka węzłów poczerniałych, wzdętych kiszek. Jestem rad, że pan od razu skrócił cierpienie temu biedakowi. – Czy widział pan mego przyjaciela Soamesa? – Och, był przy tym oczywiście obecny. Próbował wiele razy robić pod pańskim adresem złośliwe uwagi, ale go osadziłem w miejscu. Po prostu dowiodłem mu, że zbyt długo zwlekał z wezwaniem nas i że lord Hulton nie będzie specjalnie uszczęśliwiony, kiedy się dowie, jak bardzo cierpiał jego koń. Zostawiłem mu to jako temat do przetrawienia. Wiadomości te znakomicie rozjaśniły moje horyzonty życiowe. Podszedłem do biurka i wziąłem księgę zgłoszeń. – To poranne wezwania. Gdzie mam jechać? Farnon wybrał kilka, spisał je na kawałku papieru i podał mi. – Oto – powiedział – kilka prostych, miłych przypadków, żebyś się, młodzieńcze, wciągnął w pracę. Już miałem wyjść, kiedy zawołał. – Och, jeszcze jest jedna sprawa, którą chciałbym, żeby pan załatwił. Mój młodszy brat jedzie dzisiaj autostopem z Edynburga. Studiuje tam weterynarię i wczoraj właśnie skończył się semestr. Kiedy znajdzie się w jakiejś przyzwoitej od nas odległości, pewno zatelefonuje. Czy mógłby pan pojechać po niego? – Oczywiście, z wielką przyjemnością. – A przy okazji, to ma na imię Tristan. – Tristan? – Tak. Och, powinienem był panu powiedzieć wcześniej. Z pewnością zdziwiło pana moje niezwykłe imię. To wina ojca. Był zagorzałym wielbicielem Wagnera, co miało wielki wpływ na nasze życie. Można powiedzieć, że muzyka rządziła w naszym domu – zwłaszcza Wagnerowska. – Ja też lubię muzykę Wagnera. – Tak, ale nie miał pan jej rano, w południe i wieczór, tak jak my. A do tego być jeszcze obarczonym imieniem Siegfried. Inna sprawa, że mogło być gorzej, na przykład mógłbym się nazywać Wotan. – Albo Pogner. Farnon spojrzał na mnie bystro. – O rany, ma pan rację. Całkiem zapomniałem o starym Pognerze. Dopiero późnym popołudniem rozległ się oczekiwany telefon. Głos, jaki usłyszałem, był mi znajomy. – Tu Tristan Farnon. – Zupełnie, jakbym słyszał pańskiego brata. W odpowiedzi rozległ się sympatyczny śmiech. – Każdy to mówi, bardzo to miłe z pańskiej strony. Wdzięczny byłbym za przyjazd po mnie. Jestem w Kawiarni „Pod Ostrokrzewem” na Wielkiej Drodze Północnej. Sądząc po głosie, oczekiwałem młodszej edycji mojego szefa, ale siedzący na plecaku niewysoki chłopak o okrągłej twarzy zupełnie go nie przypominał. Widząc mnie w samochodzie, wstał, odsunął z czoła pasmo ciemnych włosów i wyciągnął rękę. Uśmiech miał uroczy. – Długą masz za sobą wędrówkę? – spytałem. – Sporą, ale potrzebny mi był wysiłek. Ostatniej nocy mieliśmy dość burzliwe przyjęcie na zakończenie semestru. – Otworzył drzwiczki samochodu i wrzucił plecak na tylne siedzenie. Kiedy włączyłem motor, rozsiadł się obok mnie, jakby to był luksusowy fotel, wyjął paczkę papierosów, zapalił jednego z czułą troskliwością, zaciągnął się z rozkoszą i po dłuższej chwili wydmuchał dym. Potem wyjął z kieszeni „Daily Mirror” i rozłożył gazetę z westchnieniem zadowolenia. Gdy z ruchliwej autostrady skręciłem w boczną szosę, prowadzącą na zachód, od razu ucichł hałas pędzących wozów. Spojrzałem na Tristana. – Zdawałeś egzaminy? – Tak, patologię i parazytologię. Już miałem złamać swoją żelazną zasadę i spytać, czy zdał, ale w porę się opanowałem. Z egzaminami nigdy nie wiadomo. Zresztą i bez tego nie brakowało nam tematów do rozmowy. Tristan miał coś do powiedzenia na temat każdej wiadomości z gazety i od czasu do czasu czytał mi jakiś urywek, nad którym potem dyskutowaliśmy. Coraz bardziej umacniałem się w przekonaniu, że mam do czynienia z inteligencją znacznie żywszą i lotniejszą niż moja. Nie wiedzieć kiedy znaleźliśmy się przed Skeldale House. Kiedy przyjechaliśmy, Siegfrieda nie było w domu, wrócił dopiero pod wieczór. Wszedł do bawialni przez drzwi balkonowe, powitał mnie przyjaźnie i rzucił się na fotel. Właśnie zaczął opowiadać o jednym z przypadków, kiedy do pokoju wkroczył Tristan. Atmosfera w pokoju zmieniła się natychmiast, jakby ktoś przekręcił wyłącznik. Uśmiech Siegfrieda stał się sardoniczny i szef obrzucił brata długim, taksującym spojrzeniem. Potem mruknął: „Witaj”, wyciągnął rękę i zaczął dotykać palcami grzbietów książek na półce we wnęce. Przez kilka minut był zupełnie pochłonięty tym zajęciem, a ja czułem, jak wokół mnie narasta napięcie. Twarz Tristana zmieniła się wyraźnie – znieruchomiała, tylko oczy nabrały czujności. Siegfried znalazł w końcu książkę, której szukał, zdjął ją z półki i zaczął powoli kartkować. Wreszcie, nie podnosząc wzroku, spytał cicho: – No i jak ci poszły egzaminy? Tristan przełknął głośno i westchnął. – Z parazytologią dobrze – powiedział głosem bez wyrazu. Siegfried jakby tego nie słyszał. Znalazł jakiś ciekawy passus w swojej książce i znowu zaczął czytać. Trwało to chwilę, wreszcie odstawił tom z powrotem na półkę i znowu zaczął przeglądać tytuły; odwrócony plecami do brata spytał tym samym cichym głosem: – A jak z patologią? Tristan siedział teraz na brzeżku swego krzesła, jakby chciał z niego uciec. Spojrzał na brata, następnie na półkę z książkami i tak samo beznamiętnie jak przedtem powiedział: – Oblałem. Siegfried wcale na to nie zareagował. Nadal szukał systematycznie i powoli jakiejś książki, czasem wyciągał któryś tom, oglądał uważnie i odstawiał starannie. Wreszcie dał temu spokój, rozsiadł się tak wygodnie w fotelu, że ręce prawie zwisały mu do podłogi, i spojrzał na Tristana. Nagle ku swemu zdumieniu wtrąciłem się do rozmowy, prawie histerycznie mówiąc: – To nic nie szkodzi, panie doktorze. I tak przeszedł na ostatni rok, a patologię może zdawać przed Bożym Narodzeniem. W ten sposób nie straci roku, a poza tym to bardzo ciężki przedmiot. Siegfried spojrzał na mnie lodowato. – Sądzi pan, że to nic nie szkodzi? – Nastąpiła chwila długiej ciszy, przerwana zupełnie nieoczekiwanym wrzaskiem, kiedy Siegfried zwrócił się do swego brata: – Ale ja tak nie sądzę. Uważam, że to cholerne świństwo! Hańba! Ot co! Co, u diabła, robiłeś przez cały ostatni semestr? Z pewnością chlałeś, uganiałeś się za dziewczynami, wydawałeś moje pieniądze, słowem robiłeś wszystko, tylko się nie uczyłeś. A teraz masz cholerną czelność przyjechać tu i jak gdyby nigdy nic oświadczyć mi, że oblałeś patologię. Jesteś parszywym leniem, w tym rzecz. Przeżarty lenistwem do szpiku kości! – Zmienił się nie do poznania. Twarz mu poczerwieniała, w oczach malowała się wściekłość. – Ale tym razem przebrała się miarka. Dość tego. Mam ciebie po dziurki w nosie. Nie będę sobie urabiał rąk po łokcie, żebyś ty się obijał. Koniec z tym. Wyrzucam cię, słyszysz? Wyrzucam raz na zawsze. Wynoś się stąd, nie chcę cię tu więcej widzieć. Wynocha! Tristan, który wysłuchał tej całej tyrady z miną urażonej niewinności, spokojnie wyszedł z pokoju. Zmieszany do ostatecznych granic spojrzałem na Siegfrieda. Widać było, że ta gwałtowna scena wiele go kosztowała, na twarzy wystąpiły plamy, mruczał coś pod nosem i nerwowo bębnił palcami po poręczy fotela. Widok jego załamania przeraził mnie, toteż chętnie przyjąłem polecenie Farnona, żebym jechał na wizytę, i z ulgą wyszedłem z pokoju. Zapadł już zmrok, kiedy wróciłem i wjechałem w boczną uliczkę, a potem na podwórze od strony ogrodu. Skrzypienie drzwi garażowych spłoszyło gawrony, siedzące na wielkich topolach, które górowały nad budynkami. W ciemnościach słychać było słaby trzepot skrzydeł, stłumione krakanie, po czym zapadła cisza. Kiedy tak stałem nasłuchując, w mroku dostrzegłem jakąś postać stojącą w bramie prowadzącej na podwórze; ktoś patrzył na ogród. Kiedy ten ktoś odwrócił się w moją stronę, poznałem Tristana. Znowu poczułem wielkie skrępowanie. Biedaczysko przyszedł tutaj, żeby pomedytować w samotności, a ja byłem intruzem. – Bardzo mi przykro, że sprawy przybrały taki obrót – odezwałem się niezręcznie. Koniuszek papierosa rozżarzył się, kiedy Tristan mocno się zaciągnął. – Wszystko w porządku. Mogło być znacznie gorzej. – Gorzej? A czy nie było wystarczająco źle? Co zamierzasz zrobić? – Jak to co zrobić? Co masz na myśli? – Przecież twój brat cię wyrzucił? Gdzie będziesz dziś nocował? – Widzę, że zupełnie nic nie rozumiesz – odparł Tristan. Wyjął papierosa z ust i ujrzałem błysk jego niezwykle białych zębów, kiedy się uśmiechał. – Nie martw się, będę tutaj spał i rano zejdę na śniadanie. – A co z twoim bratem? – Z Siegfriedem? Do rana o wszystkim zapomni. – Jesteś pewien? – Całkowicie pewien. Stale mnie wyrzuca i zaraz o tym zapomina. W każdym razie sprawy ułożyły się bardzo dobrze. Najgorsze było to, że przełknął tę parazytologię. Spojrzałem na ciemną postać stojącą koło mnie. Wysoko w gałęziach znowu poruszyły się gawrony i zapadła cisza. – Parazytologię? – Tak. Jeśli sobie przypominasz, powiedziałem, że z parazytologią dobrze. Nie określałem jednak dokładnie, jak to było. – Chcesz przez to powiedzieć, że... Tristan roześmiał się cicho i klepnął mnie w ramię. – Oczywiście, nie zdałem również parazytologii. Oblałem oba. Ale nie martw się, zdam je na Boże Narodzenie. Rozdział siódmy Otuliłem się szczelniej kocem, gdy uporczywe dryń-dryń, dryń-dryń telefonu odbiło się echem po starym domu. Od przyjazdu Tristana upłynęły trzy tygodnie i życie w Skeldale House toczyło się dość regularnym trybem. Każdy dzień zaczynał się niemal tak samo – telefonem dzwoniącym między siódmą a ósmą rano, kiedy farmerzy zdążyli już rzucić okiem na swoje zwierzęta. W domu był tylko jeden aparat telefoniczny. Stał na półeczce w wyłożonym kafelkami korytarzyku na parterze. Siegfried wymógł na mnie, żebym nie odbierał tych wczesnych telefonów. Zlecił to zadanie Tristanowi; odrobina odpowiedzialności dobrze mu zrobi. Siegfried podkreślał to z wyjątkowym naciskiem. Słuchałem dzwonienia. Trwało i trwało – wydawało się coraz głośniejsze. W pokoju Tristana nie było słychać żadnych dźwięków ani odgłosów krzątaniny. Czekałem na następny akt codziennego spektaklu. Rozpoczął się, jak zawsze, skrzypieniem zawiasów drzwi, po czym Siegfried wypadł na korytarz i z łoskotem zbiegł po schodach, biorąc trzy stopnie naraz. Zapadła długa cisza, w której wyobrażałem sobie, jak stoi, dygocząc w chłodnym korytarzu, odmrażając bose nogi na kafelkach i słuchając farmera rozwlekle opisującego objawy choroby jakiegoś zwierzęcia. Potem brzęk odkładanej słuchawki i gwałtowne dudnienie stóp na schodach, gdy Siegfried pędził do pokoju brata. Następnie skrzypienie otwieranych z rozmachem drzwi i ryk wściekłości. Wykryłem w nim triumfalną nutę; to oznaczało, że Tristan został zaskoczony w łóżku – zdecydowane zwycięstwo Siegfrieda, niezdarzające się zbyt często. Zazwyczaj Tristan wykorzystywał swoje umiejętności błyskawicznego ubierania się i stawiał czoło bratu kompletnie ubrany. Kończąc wiązać krawat, miał psychologiczną przewagę nad stojącym w piżamie Siegfriedem. Jednak tego ranka Tristan zbyt długo zwlekał; usiłując skraść jeszcze kilka sekund snu, został przyłapany w pościeli. Słyszałem wrzaski: „Dlaczego nie odebrałeś tego cholernego telefonu, tak jak ci kazałem? Nie mów mi, że jesteś nie tylko leniwy, ale także głuchy! Wstawaj, no już, już!” Wiedziałem jednak, że Tristan szybko wyrówna rachunek. Kiedy został przyłapany w łóżku, zazwyczaj zdobywał kilka punktów, będąc już w połowie śniadania, zanim brat zdążył zejść na posiłek. Później obserwowałem twarz Siegfrieda, gdy wszedł do jadalni i zobaczył Tristana z zadowoleniem dojadającego grzankę nad opartym o dzbanek z kawą „Daily Mirror”. Wyglądało to tak, jakby Siegfrieda nagle rozbolał ząb. Wszystko to tworzyło dość napiętą atmosferę, tak że z ulgą umknąłem od stołu, żeby zabrać swój ekwipunek na poranny obchód. Udałem się wąskim korytarzem z jego znajomym, ekscytującym zapachem eteru i karbolu, a potem do otoczonego wysokim murem ogrodu prowadzącego na dziedziniec, na którym stały samochody. Oglądałem ten widok co ranka, lecz zawsze byłem nim lekko zaskoczony. Wychodząc w blasku dnia pełnego zapachu kwiatów, czułem się tak, jakbym robił to po raz pierwszy. Czyste powietrze niosło oddech pobliskich wrzosowisk; komuś, kto przez pięć lat był zagrzebany w mieście, trudno było do tego przywyknąć. Zawsze rozkoszowałem się tą chwilą. Nie skracałem jej, nawet jeśli wzywano mnie do jakiegoś nagłego przypadku. Szedłem wąską dróżką między porośniętym bluszczem murem a długą przybudówką domu, gdzie pięła się wistaria, wciskając do każdego pokoju swoje pędy i postrzępione kwiaty; następnie obok skalniaka, gdzie ogród poszerzał się w trawnik, zarośnięty i zaniedbany, lecz użyczający chłodu i miękkości wyblakłej od deszczów cegle. Na jego skrajach pysznił się dumny gąszcz kwiatów, które walczyły z dżunglą chwastów. A potem doszedłem do rozarium i ruszyłem wzdłuż grzędy szparagów, o mięsistych palcach wyrastających wysokimi kępkami. Dalej rosły truskawki i maliny. Drzewa owocowe były wszędzie, a ich gałęzie nisko zwieszały się nad ścieżką. Brzoskwinie, grusze, wiśnie i śliwy opierały się o południową ścianę, walcząc z dziką różą o miejsce do życia. Wśród kwiecia krzątały się pszczoły, a śpiew kosów i drozdów konkurował z krakaniem gawronów w koronach wiązów. Życie miało dla mnie wiele treści. Musiałem dowiedzieć się tylu rzeczy i tyle dokonać. Dni mijały szybko, niosąc kalejdoskop nowych wyzwań i wrażeń. Jednak tu, w ogrodzie, wszystko zastygało w bezruchu. Wydawało się, że tutaj czas zatrzymał się dawno temu. Obejrzałem się, zanim przeszedłem przez furtkę na dziedziniec, i poczułem się tak, jakbym nagle ujrzał obrazek w starej książce: pusty, zarośnięty ogród, a za nim wysoki, cichy dom. Nigdy nie mogłem do końca uwierzyć, że on naprawdę tam stoi, a ja jestem jego częścią. Wrażenie to pogłębiło się, kiedy wyszedłem na podwórze. Było prostokątne, brukowane, a między kamieniami wyrastały gęste kępki trawy. Po obu stronach stały zabudowania: dwa garaże, niegdyś będące wozowniami, stajnia i siodlarnia, kojec dla kur i chlew. Pod przeciwległą ścianą nad kamiennym korytem zwieszała się zardzewiała żelazna pompa. Nad stajnią był stryszek z sianem, a nad jednym z garaży gołębnik. I był tam stary Boardman. On też zdawał się reliktem dawnych, świetnych dni – powłócząc niesprawną nogą, kręcił się bez celu. Mruknął „dzień dobry” ze swojej komórki, w której trzymał trochę narzędzi i sprzętu ogrodniczego. Ze ściany nad jego głową spoglądały pamiątki wojenne; rząd barwnych plakatów z kreskówek Bruce’a Bairnsfathera. Przybił je, kiedy w roku 1918 wrócił z wojny, i nadal tam wisiały; zakurzone i pozwijane na rogach, lecz wciąż przypominające mu o kajzerze Billu, lejach po pociskach i błotnistych okopach. Boardman czasami umył samochód albo zrobił coś w ogrodzie, jednak wystarczało mu, że zarobił funta czy dwa, po czym wracał na swoje podwórko. Spędzał mnóstwo czasu z siodłami, po prostu siedząc. Czasem spoglądał na puste haki, na których niegdyś wisiała uprząż, i wtedy pocierał pięścią o drugą, otwartą dłoń. Często mówił mi o dawnych, dobrych czasach. – Jak dziś widzę doktora stojącego na szczycie schodów i czekającego, aż podjedzie powóz. Był z niego wielki, przystojny gość. Zawżdy nosił kapelusz i surdut, a ja, choć byłem jeszcze chłopcem, pamiętam, jak stał tam, wkładając rękawiczki i lekko przekrzywiając kapelusz, czekając... – Twarz Boardmana przybrała łagodniejszy wyraz, a oczy rozbłysły mu, gdy to mówił, bardziej do siebie niż do mnie. – Stary dom wyglądał wtedy zupełnie inaczej. Była w nim zarządzająca oraz sześcioro służby i w ogóle. I ogrodnik na cały etat. Wtedy nie znalazłbyś tu źle przyciętego źdźbła trawy, kwiaty rosły w równych rzędach, a drzewa były prześwietlone – wszystko porządnie. Ten dziedziniec był tak jakby ulubionym miejscem doktora. Przychodził tutaj i patrzał od progu, jak siedzę sobie spokojnie, czyszcząc uprząż. Doktor był prawdziwym dżentelmenem, ale lepiej było mu się nie narażać. Wystarczyło, że zauważył gdzieś odrobinę kurzu, a zaraz dostawał szału. Jednak od wojny wszystko się skończyło. Teraz każdy gdzieś goni. Nikt o nic nie dba. Nie mają na nic czasu, na nic. Spoglądał z niedowierzaniem na zachwaszczone podwórze, na obłażące z farby drzwi wozowni, krzywo wiszące na zawiasach. Na pustą stajnię i nieczynną pompę. Zawsze traktował mnie z przyjaznym roztargnieniem, lecz przy Siegfriedzie zdawał się na powrót stawać dawnym sobą, prężąc się i mówiąc: „Bardzo dobrze, sir”, a jednocześnie raz po raz salutując jednym palcem. Jakby wyczuwał w nim coś – może siłę charakteru i autorytet dawnego doktora – co przypominało mu minione dni. – Dzień dobry, Boardman – powiedziałem, otwierając drzwi garażu. – Jak się pan dziś miewa? – Och, średnio, młodzieńcze, średnio. Przykuśtykałby popatrzeć, jak biorę korbę i przechodzę do kolejnego punktu codziennego programu. Przydzielono mi małego, niemal wiekowego austina i jednym z dobrowolnych obowiązków Boardmana było popychanie go, kiedy nie chciał zapalić. Jednak tego ranka silnik krztusząc się ożył już przy szóstym obrocie korby. Mijając zakręt dziedzińca na tyłach domu, miałem wrażenie – jak co rano – że właśnie tutaj wszystko się zaczyna. W tym miejscu czekały na mnie problemy i kłopoty mojego zawodu, których – jak się zdawało – mam bez liku. Miałem wrażenie, że przybyłem w góry Dale w złym momencie. Farmerom, zaniedbywanym od wielu lat, objawił się prorok, cudowny nowy weterynarz – pan Farnon. Pojawił się jak kometa, ciągnąc za sobą warkocz swoich nowych pomysłów. Był zdolny, energiczny oraz czarujący, więc przyjęli go jak dziewica kochanka. A teraz, w trakcie miodowego miesiąca, pojawiam się ja – zupełnie niechciany. Zacząłem przyzwyczajać się do pytań w rodzaju: „A gdzie doktor Farnon?”, „Może jest chory, albo co?” lub „Spodziewałem się doktora Farnona”. Trochę zniechęcający był grymas rozczarowania, jakim witali moje przybycie. Zazwyczaj z nadzieją spoglądali mi przez ramię, a niektórzy nawet podchodzili i zaglądali do samochodu, żeby sprawdzić, czy człowiek, którego naprawdę potrzebowali, nie ukrył się w środku. Trudno było badać zwierzę w obecności rozdrażnionego właściciela, gorąco pragnącego, abym był kimś innym. Jednak musiałem przyznać, że zachowywali się grzecznie. Nie witali mnie fanfarami, a kiedy mówiłem im, co sądzę o danym przypadku, słuchali z nieukrywanym sceptycyzmem, jednak stwierdziłem, że jeśli zakasałem rękawy i naprawdę wziąłem się do roboty, zaczynali trochę mięknąć. I byli gościnni. Nawet jeśli czuli się rozczarowani tym, że to ja przyjechałem, zapraszali mnie do domów. „Proszę wejść i zjeść z nami obiad” – takie zdanie słyszałem niemal codziennie. Czasami z przyjemnością przyjmowałem zaproszenie i zjadłem w ten sposób kilka uczciwych posiłków. Często też wkładali mi do samochodu tuzin jaj lub funt masła, kiedy odjeżdżałem. W górach Dale gościnność była tradycją i wiedziałem, że zapewne tak samo obdarowaliby każdego gościa, jednak ujawniało to przyjazną naturę tych ludzi, często ukrytą pod pozbawioną uśmiechu twarzą. Zaczynałem poznawać tutejszych farmerów i spodobało mi się to, co odkryłem. Byli twardzi, a ich filozoficzne podejście do życia było dla mnie czymś nowym. Nieszczęścia, jakie doprowadziłyby mieszkańca miasta do skrajnej rozpaczy, kwitowali wzruszeniem ramion i słowami: „No cóż, zdarza się”. Wyglądało na to, że będzie kolejny upalny dzień, więc opuściłem szyby samochodu najniżej jak mogłem. Jechałem wykonać próby tuberkulinowe; wieści o programie ochrony zdrowia dotarły już w góry Dale i bardziej postępowi farmerzy zaczynali domagać się przeprowadzenia badań. A to nie było zwyczajne stado. Krowy rasy Galloway należące do Copfielda były na swój sposób sławne. Siegfried opowiedział mi o nich. – Najgroźniejsze sztuki w okolicy. Jest ich osiemdziesiąt pięć i żadna nigdy nie była pętana. Prawdę mówiąc, rzadko ktoś je dotykał. Pasą się na połoninach, cielą się na nich i tam chowają cielęta. Rzadko ktoś ich dogląda, więc właściwie to dzikie zwierzęta. – A co robisz, kiedy którejś coś dolega? – zapytałem. – No cóż, trzeba polegać na Franku i George’u – to dwaj synowie Copfielda. Chowali się przy tym bydle od dziecka – chwytali cielęta, ledwie zaczęli chodzić, a potem wzięli się do większych sztuk. Są tak twardzi jak te krowy. Posiadłość Copfielda była jedną z wyżej położonych. Patrząc na sporadycznie rozrzucone pastwiska i kopulaste wzgórza pokryte smugami wrzosowisk, łatwo było zgadnąć, dlaczego farmer wybrał do hodowli rasę odporniejszą od miejscowych krótkorogów. Jednak tego ranka blask słońca łagodził posępne kontury, a w bezkresnych połaciach zieleni i brązów tkwił spokój pustyni. Frank i George okazali się inni, niż oczekiwałem. Wytrzymali mężczyźni pomagający mi w moich codziennych obowiązkach zazwyczaj byli ciemnowłosi, chudzi i żylaści, tymczasem Copfieldowie mieli złote czupryny i gładką skórę. Byli przystojnymi młodzieńcami mniej więcej w moim wieku, o potężnych karkach i szerokich barach, przy których ich głowy wydawały się małe. Żaden nie był wysoki, ale z podwiniętymi rękawami koszul odsłaniającymi muskuły godne zapaśników i krzepkimi nogami wbitymi w obcisłe getry wyglądali wprost zabójczo. Obaj nosili drewniaki. Stado zostało zagnane między zabudowania, gdzie zapełniało każde wolne miejsce. W długim przejściu przy owieczniku było ich dwadzieścia pięć; nad ogrodzeniem widziałem nierówny szereg łbów i unoszącą się nad nimi parę. Dwadzieścia innych zajmowało starą stajnię, a w obszernych zagrodach kłębiły się dwie kolejne dwudziestki. Spojrzałem na czarne, dzikie zwierzęta, a one popatrzyły na mnie swymi czerwonymi ślepiami błyszczącymi spod gęstych grzyw opadających na oczy. Groźnie i niecierpliwie machały ogonami. Zrobienie każdej z nich zastrzyku podskórnego nie będzie łatwym zadaniem. Zwróciłem się do Franka. – Umiecie łapać to draństwo? – zapytałem. – Spróbujemy, cholera – odparł spokojnie, przerzucając przez ramię postronek. Razem z bratem zapalili papierosy i przeszli przez ogrodzenie do przejścia, gdzie upchano największe bestie. Poszedłem w ślady gospodarzy i przekonałem się, że historie, które opowiadano mi o Gallowayach, wcale nie były przesadzone. Jeśli podchodziłem do nich z przodu, bodły mnie wielkimi, włochatymi łbami, a jeżeli stanąłem za nimi, to oczywiście kopały. Jednak bracia zadziwili mnie. Jeden z nich zarzucał zwierzęciu postronek na szyję, łapał palcami za nos i dawał się nieść, gdy ofiara startowała jak rakieta. Potrząsani jak szmaciane lalki, nigdy nie puszczali; jasne głowy podskakiwały niemiarowo między czarnymi grzbietami, a najbardziej fascynowało mnie to, że w trakcie tych wszystkich ewolucji nie wyjmowali z ust papierosów. Upał narastał, aż w zagrodzie zrobiło się gorąco jak w piecu i zwierzęta, z brzuchami wydętymi od trawy, bez przerwy tryskały zielonkawobrązowymi gejzerami kału. Robota przebiegała w duchu sportowej rywalizacji, przy okrzykach dopingujących aktualnego zawodnika: „Masz go, Frank! Łap go, George!” W trudnych chwilach bracia klęli łagodnie i bez złości: „Do cholery, zejdź mi z nogi, ty suko!” Obaj przerwali pracę i śmiali się szczerze rozbawieni, gdy krowa chlasnęła mnie po oczach mokrym ogonem; równie zabawna wydała im się sytuacja, w której cofający się przed arkanem byczek rąbnął mnie kościstym zadem w brzuch, kiedy napełniałem strzykawkę, trzymając ręce w górze. Uderzenie pozbawiło mnie tchu, a wtedy zwierzę postanowiło obrócić się w wąskim przejściu, rozgniatając mnie jak muchę na ogrodzeniu. Oczy wyszły mi na wierzch; zastanawiałem się, czy to trzeszczy płot, czy też moje żebra. Na koniec zostały najmniejsze cielęta, które chyba najtrudniej było okiełznać. Te małe włochate stworzenia kopały, wierzgały, wyskakiwały w powietrze, deptały nam po nogach, a nawet próbowały wbiegać na ogrodzenie. Często bracia musieli rzucać się na nie i całym ciałem przyciskać do ziemi, żebym mógł zrobić zastrzyk, a kiedy cielę poczuło igłę, wywalało jęzor i muczało ogłuszająco; ich zaniepokojone matki ryczały na zewnątrz zgodnym chórem. Było już południe, kiedy na chwiejnych nogach wyszedłem z zagrody. Zdawało mi się, że spędziłem tam miesiąc, w duszącym skwarze, ogłuszającym hałasie, nieustających salwach kału. Frank i George przynieśli wiadro wody oraz szczotkę i z grubsza doprowadzili mnie do porządku przed odjazdem. Milę za farmą wjechałem w boczną dróżkę, wysiadłem z samochodu i ułożyłem się w jego cieniu. Szeroko rozłożywszy ramiona, mokry od potu, schowałem się w wysokiej trawie, pozwalając owiewać się słodkiemu wietrzykowi. Czując słońce na twarzy, przez niedomknięte powieki spoglądałem na błękitne niebo. Bolały mnie żebra, a na nogach miałem tuzin siniaków od kopnięć. Ponadto wiedziałem, że nie najlepiej pachnę. Zamknąłem oczy i uśmiechnąłem się na myśl o tym, że właśnie przeprowadziłem próby diagnostyczne na występowanie gruźlicy. Dziwny sposób prowadzenia badań naukowych; w rzeczy samej, przedziwny sposób zarabiania na życie. Jednak równie dobrze mógłbym siedzieć w biurze o oknach szczelnie zamkniętych przed spalinami i ulicznym hałasem, przy lampie oświetlającej kolumny liczb, z wiszącym na ścianie melonikiem. Znów leniwie otworzyłem oczy i patrzyłem, jak po zielonym wzgórzu na drugiej stronie doliny przesuwa się cień chmury. Nie, nie... wcale nie narzekałem. Rozdział ósmy Tłukąc się po górzystych dróżkach w czasie codziennych obchodów, ledwie odnotowywałem upływające tygodnie, jednak stopniowo coraz lepiej poznawałem okręg i jego mieszkańców. Niemal codziennie łapałem gumę. Opony na wszystkich czterech kołach były nieprzyzwoicie zdarte; dziwiło mnie, że w ogóle gdzieś mogłem na nich dojechać. Jednym z nielicznych udogodnień w moim samochodzie był „daszek przeciwsłoneczny”. Zgrzytał nieprzyjemnie, kiedy go zasuwałem, jednak przeważnie pozostawał otwarty, tak samo jak okna, kiedy jechałem w samej koszuli, dając się owiewać cudownemu wietrzykowi. W deszczowe dni zamykanie dachu niewiele pomagało, gdyż woda przeciekała przez szpary, tworząc jeziorka na moim podołku i siedzeniu pasażera. Doszedłem do niezwykłej wprawy w zygzakowaniu między kałużami. Przejeżdżanie przez nie było tragiczną pomyłką, ponieważ fontanny błotnistej wody wpadały przez dziury w podłodze samochodu. Jednak lato było piękne, a długie dni na świeżym powietrzu sprawiły, iż opalenizną dorównywałem farmerom. Nawet łatanie dętki nie było dopustem bożym na górskiej, nieogrodzonej drodze, w towarzystwie kołujących kulików, kiedy wiatr niósł z dolin zapach kwiatów i drzew. Znajdowałem też inne preteksty, żeby zatrzymać się, usiąść w bujnej trawie i spoglądać na niebieskie sklepienie Yorkshire. W takich chwilach wydawało się, że czas przestał istnieć. Mogłem spojrzeć na wszystko z dystansu i chłodno ocenić swoje postępy. Wszystko było takie inne, że czułem się zagubiony. Wiejska okolica po latach spędzonych w mieście, poczucie wolności od egzaminów i studiów, praca z jej codziennymi wyzwaniami. A do tego mój szef. Siegfried Farnon prowadził swoją praktykę z niespożytą energią od świtu do zmroku, tak że często zastanawiałem się, co nim powoduje. Nie chodziło mu o pieniądze, ponieważ nie traktował ich z szacunkiem. Gotówka z zapłaconych rachunków wędrowała do dzbanka na gzymsie kominka, skąd czerpał garściami, kiedy jej potrzebował. Nigdy nie widziałem, żeby wyjmował portfel, lecz kieszenie miał wypchane drobniakami i pomiętymi banknotami. Kiedy wyciągał termometr, często wypadały. Po tygodniu lub dwóch takiego opętańczego pędu znikał; może na wieczór, może na całą noc, często nawet nie mówiąc, dokąd się wybiera. Pani Hall podawała posiłek dla dwóch, jednak kiedy widziała, że jem sam, bez komentarzy zabierała talerze. Każdego ranka odczytywał listę wezwań tak szybko, że często spieszyłem nie na tę farmę albo zrobić nie to, co trzeba. Kiedy później opowiadałem mu o swoim zakłopotaniu, śmiał się do rozpuku. Pewnego razu sam padł ofiarą pośpiechu. Właśnie odebrałem wezwanie od pana Heatona z Bronsett, dotyczące wykonania sekcji padłej owcy. – Chciałbym, żebyś pojechał ze mną, James – powiedział Siegfried. – Mamy dziś spokojny ranek, a podejrzewam, że obecnie uczą was nowych, błyskotliwych metod wykonywania sekcji. Chciałbym zobaczyć cię w akcji. Wjechaliśmy samochodem do wioski Bronsett i Siegfried skręcił w lewo, na ogrodzony podjazd. – Dokąd jedziesz? – spytałem. – Heaton mieszka na drugim końcu wioski. – Przecież powiedziałeś „Seaton”. – Nie, zapewniam cię... – Słuchaj, James, stałem obok ciebie, kiedy rozmawiałeś z tym facetem. Wyraźnie słyszałem, jak powtarzałeś jego nazwisko. Otworzyłem usta, żeby spierać się dalej, lecz samochód już toczył się po podjeździe, a Siegfried groźnie wysunął szczękę. Postanowiłem pozwolić, żeby sam się przekonał. Z piskiem hamulców stanęliśmy przed budynkiem. Siegfried wyskoczył i zanim wóz przestał dygotać, już grzebał w bagażniku. – Do diabła! – krzyknął. – Nie mam noża do sekcji. Nic nie szkodzi, pożyczę jakiś od gospodarza. Zatrzasnął klapę i zapukał do drzwi. Otworzyła gospodyni i Siegfried obdarzył ją promiennym uśmiechem. – Dzień dobry pani, pani Seaton. Czy ma pani nóż do mięsa? Kobieta lekko uniosła brwi. – Co pan powiedział? – Nóż do mięsa, pani Seaton, nóż do mięsa. I proszę, żeby był ostry. – Chce pan nóż do mięsa? – Tak, właśnie, nóż do mięsa! – krzyknął Siegfried, tracąc resztki swoich skąpych zasobów cierpliwości. – I byłbym niezmiernie wdzięczny za pośpiech. Nie mam wiele czasu. Zdumiona kobieta wycofała się do kuchni, skąd usłyszałem jakieś szepty i pomruki. Raz po raz wychylały się stamtąd główki dzieci zerkających na niecierpliwie drepczącego po ganku Siegfrieda. Po chwili pojawiła się jedna z córek Seatonów, lękliwie podając mu długi, groźnie wyglądający nóż. Siegfried wyrwał go z jej ręki i spróbował kciukiem ostrze. – Do diaska, to do niczego! – wrzasnął wściekle. – Nie rozumiecie, że potrzebuję czegoś naprawdę ostrego? Przynieście mi osełkę! Dziewczyna umknęła z powrotem „do kuchni, skąd dobiegły nas ciche poszeptywania. Minęło kilka minut, zanim przez drzwi Wypchnięto następną dziewczynkę. Cal po calu „zbliżyła się do Siegfrieda, na wyciągniętej ręce podała mu osełkę i śmignęła z powrotem do bezpiecznej kuchni. Siegfried był dumny ze swej umiejętności ostrzenia noży. Oto coś, co lubił robić. Ostrząc nóż na osełce, powoli zapalił się do tego zajęcia i w końcu zaczął podśpiewywać. Z kuchni nie dobiegał żaden dźwięk; słychać było tylko brzęk stali i murmurando Siegfrieda. Od czasu do czasu zapadała chwila ciszy, kiedy ostrożnie próbował ostrze, a potem ponownie rozbrzmiewał śpiew. Kiedy już był zadowolony z efektu własnej pracy, zerknął na drzwi. – Gdzie jest pani mąż? – zawołał. Nie otrzymał żadnej odpowiedzi, więc wszedł do kuchni, wymachując lśniącym ostrzem. Wszedłem z nim i ujrzałem panią Seaton oraz jej córki wtulone w najdalszy kąt, spoglądające na Siegfrieda wielkimi, wystraszonymi oczami. Machnął w ich kierunku nożem. – No już, teraz mogę zaczynać! – Co zaczynać? – szepnęła matka, tuląc do siebie dzieci. – Chcę zrobić sekcję tej owcy. Macie tu padła owcę, prawda? Nastąpiły wyjaśnienia i przeprosiny. Później Siegfried wyraził swój stanowczy protest przeciw posyłaniu go na niewłaściwą farmę. – W przyszłości musisz bardziej uważać, James – rzekł poważnie. – Takie rzeczy robią naprawdę złe wrażenie. Inną interesującą sprawą w moim nowym życiu był korowód kobiet regularnie przesuwających się przez Skeldale House. Wszystkie należały do wyższych sfer, przeważnie były piękne i obdarzone jedną wspólną cechą – były uwodzicielskie. Wpadały na drinka, na herbatę, na obiad, lecz prawdziwym powodem była chęć zobaczenia Siegfrieda, przypominająca pragnienie wędrowców na pustyni, którzy wzdychają do widoku oazy. Moje ego doznawało przykrego wstrząsu, kiedy ich spojrzenia przesuwały się po mnie bez błysku rozpoznania czy zainteresowania, aby pożądliwie przylgnąć do mego kolegi. Nie byłem zazdrosny, lecz zdumiony. Obserwowałem go nieustannie, usiłując zgłębić tajemnicę jego powodzenia. Patrząc na wyświechtaną marynarkę zwisającą ze szczupłych ramion, wystrzępiony kołnierzyk koszuli i nijaki krawat, musiałem przyznać, że ubiór nie miał z tym nic wspólnego. Ta pociągła, koścista twarz i wesołe niebieskie oczy były na swój sposób atrakcyjne, jednak Siegfried przez większość czasu miał ponure wejrzenie i tak zapadnięte policzki, że zastanawiałem się, czy nie jest przypadkiem chory. Często napotykałem w tej kolejce do niego Dianę Brompton i za każdym razem z trudem powściągałem chęć wpełznięcia pod sofę. Kiedy z uwielbieniem wpatrywała się w Siegfrieda, chłonąc każde jego słowo i chichocząc jak nastolatka, trudno było rozpoznać w niej ową zimną piękność z tamtego pamiętnego popołudnia. Na myśl o tym, że Siegfried mógłby wybrać ją z tłumu i poślubić, robiło mi się zimno. Bardzo mnie to martwiło, ponieważ wiedziałem, że musiałbym wyjechać akurat teraz, kiedy zacząłem cieszyć się wszystkim, co wiązało się z Darrowby. Jednak Siegfried nie zdradzał ochoty do ożenku z żadną z nich, więc procesja pełnych nadziei panien nie kończyła się. W końcu przywykłem i przestałem się niepokoić. Przyzwyczaiłem się również, że mój pracodawca często i gwałtownie zmieniał zdanie. Pewnego ranka Siegfried zszedł na śniadanie, ze znużeniem trąc podkrążone oczy. – Na nogach od czwartej rano – jęknął, machinalnie smarując masłem grzankę. – I przykro mi to mówić, James, ale to wszystko twoja wina. – Moja wina? – powtórzyłem ze zdumieniem. – Tak, mój drogi, twoja wina. Chodziło o krowę z lekkim zaklinowaniem żuchwy. Farmer przez kilka dni babrał się z tym sam; jednego dnia kwarta oleju lnianego, drugiego trochę sody z imbirem, aż wreszcie o czwartej rano dochodzi do wniosku, że trzeba wezwać weterynarza. Kiedy napomknąłem, że mógł zaczekać jeszcze kilka godzin, oznajmił, że pan Herriot powiedział mu, żeby nigdy nie wahał się dzwonić – o dowolnej porze dnia czy nocy. Stłukł czubek jajka na twardo tak, jakby ta czynność przerastała jego siły. – No cóż, trzeba być skrupulatnym i w ogóle, jednak jeśli coś czekało kilka dni, mogło zaczekać jeszcze parę godzin. Rozpieszczasz tych ludzi, James, a ja na tym cierpię. Jestem znudzony i zmęczony tym, że wyciąga się mnie z łóżka z byle powodu. – Naprawdę bardzo mi przykro, Siegfriedzie. Naprawdę nie chciałem, żebyś przeze mnie cierpiał. Może to po prostu mój brak doświadczenia. Gdybym nie pojechał, niepokoiłbym się, że zwierzę może paść. Gdybym odłożył wizytę do rana, a pacjent umarłby, jakbym się czuł? – Znakomicie – warknął Siegfried. – Nie ma nic lepszego jak martwe zwierzę, żeby nabrali rozumu. Następnym razem wezwą nas trochę szybciej. Przyjąłem tę radę i usiłowałem postępować zgodnie z nią. Tydzień później Siegfried oznajmił, że chce zamienić ze mną słowo. – James, wiem, że nie weźmiesz mi tego za złe, ale stary Sumner skarżył mi się dzisiaj. Mówi, że zadzwonił do ciebie zeszłej nocy i odmówiłeś przyjazdu do jego krowy. Wiesz, że to dobry klient i miły gość, ale był bardzo urażony. Nie chcemy tracić w ten sposób klientów. – Przecież to było tylko chroniczne zapalenie wymienia – odparłem. – Lekkie zgęstnienie mleka, to wszystko. Przez prawie tydzień leczył to sam jakimś świństwem. Krowa jadła z apetytem, więc uznałem, że można to odłożyć na następny dzień. Siegfried położył mi rękę na ramieniu, a jego twarz przybrała wyraz anielskiej cierpliwości. Zebrałem się na odwagę. Nie przeszkadzała mi jego popędliwość; przywykłem i mogłem ją znieść. Jednak cierpliwość była nie do zniesienia. – James – powiedział łagodnie – w naszym zawodzie istnieje jedna fundamentalna zasada, nadrzędna w stosunku do wszystkich innych, i zaraz ci ją wyłożę. TRZEBA SIĘ STARAĆ. Właśnie tak; to powinno być wyryte w twojej duszy ognistymi literami. Z namaszczeniem uniósł palec wskazujący. – TRZEBA SIĘ STARAĆ. Zawsze o tym pamiętaj, James; to podstawa wszystkiego. Bez względu na okoliczności, w słońce czy w deszcz, w nocy czy w dzień, jeżeli klient cię wzywa, musisz iść – i to iść z uśmiechem. Mówisz, że to nie wyglądało na nagły przypadek. No cóż, w końcu kierowałeś się jedynie diagnozą postawioną przez właściciela, a on nie posiada dostatecznej wiedzy, aby zdecydować, czy przypadek jest nagły, czy nie. Nie, chłopcze, musisz iść. Nawet jeśli ktoś sam leczył zwierzę, mógł jeszcze pogorszyć jego stan. I nie zapominaj – dodał, z powagą kiwając palcem – że zwierzę może paść. – Wydawało mi się, że mówiłeś, iż nie ma nic lepszego jak martwe zwierzę, żeby nabrali rozumu – powiedziałem kłótliwie. – Co takiego? – warknął bezgranicznie zdumiony Siegfried. – Nigdy nie słyszałem podobnych bzdur. Dajmy temu spokój. Po prostu pamiętaj – TRZEBA SIĘ STARAĆ. Czasem udzielał mi rad, jak żyć. Tak jak wtedy, kiedy zastał mnie zgarbionego nad telefonem, którego słuchawkę właśnie odłożyłem z trzaskiem na widełki; gapiłem się w ścianę, klnąc cicho pod nosem. Siegfried uśmiechnął się lekko. – O co chodzi, James? – Właśnie miałem męczącą dziesięciominutową rozmowę z Rolstonem. Pamiętasz tę epidemię zapalenia płuc u cieląt? No cóż, spędziłem wiele godzin przy tych cielętach, podawałem im drogie lekarstwa. Ani jedno nie padło. A teraz on kwestionuje rachunek. Ani słowa podziękowania. Do licha, nie ma sprawiedliwości. Siegfried podszedł do mnie i położył mi rękę na ramieniu. Znów przybrał ten cierpliwy wyraz twarzy. – Mój drogi – uspokajał mnie. – Tylko spójrz na siebie. Czerwony ze złości, cały spięty. Nie wolno ci się tak denerwować; spróbuj się odprężyć. Jak myślisz, dlaczego w tym kraju roi się od facetów naszej profesji cierpiących na nadciśnienie i wrzody? Właśnie dlatego, że dopuszczają, aby rozwścieczały ich takie nieistotne drobiazgi. Tak, tak; wiem, że takie rzeczy są naprawdę denerwujące, ale musisz przechodzić nad nimi do porządku dziennego. Zachowaj spokój, James, spokój. To nie jest tego warte – chcę powiedzieć, że tak samo będzie i za sto lat. Wygłosił to kazanie z anielskim uśmiechem, pocieszająco poklepując mnie po ramieniu, jak psychiatra uspokajający niebezpiecznego pacjenta. Kilka dni później wypełniałem etykietę na puszkę z maścią rozgrzewającą, gdy Siegfried wpadł jak bomba do pokoju. Widocznie otworzył drzwi kopniakiem, bo gwałtownie odskoczyły, o mało nie trafiając go w twarz. Rzucił się do biurka, przy którym siedziałem, i zaczął walić w nie otwartą dłonią. Twarz miał czerwoną ze złości i instynkt morderczy w oczach. – Właśnie wracam od tego cholernego wieprza – Holta! – wrzasnął. – Mówisz o Nedzie Holcie? – Tak, właśnie o nim, niech go szlag! Zdziwiłem się. Ned Holt był niewysokim mężczyzną zatrudnionym przez radę hrabstwa przy naprawach dróg. Dodatkowo hodował cztery krowy i nigdy nie płacił rachunków za weterynarza; jednak był miłym człowiekiem i Siegfried przez całe lata bez wahania udzielał mu darmowych porad. – On jest jednym z naszych ulubieńców, prawda? – powiedziałem. – Był, na Boga, był! – warknął Siegfried. – Leczyłem jego Muriel. Wiesz, tę wielką czerwoną krowę, drugą od końca w jego oborze. Miała nawracające wzdęcia – co wieczór wracała paskudnie rozdęta z pastwiska – i próbowałem niemal wszystkiego. Nic nie pomagało. Wreszcie przyszło mi do głowy, że to może być promienica czepca* [*Czepiec – drugi żołądek przeżuwaczy.]. Podałem dożylnie trochę jodku sodu i dzisiaj stwierdziłem niewiarygodną poprawę – stała sobie, żując paszę, zdrowa jak rydz. Już gratulowałem sobie właściwej diagnozy, a wiesz, co powiedział Holt? Stwierdził, że dzisiaj był pewien poprawy, ponieważ poprzedniego wieczora dał jej pół funta siarczanu magnezu wymieszanego z otrębami. Właśnie to ją wyleczyło. Siegfried wyjął z kieszeni kilka pustych pudełek i buteleczek, po czym z wściekłością cisnął je do kosza na śmieci. Znów zaczął wrzeszczeć. – Wiesz co, przez ostatnie dwa tygodnie zamartwiałem się, rozmyślałem i prawie śniłem o tej cholernej krowie. Teraz, kiedy znalazłem przyczynę kłopotów, zaaplikowałem najnowocześniejsze lekarstwo i zwierzę wyzdrowiało. I co się dzieje? Czy właściciel składa mi podziękowania za moje umiejętności? Diabła tam – cała zasługa spada na pół funta siarczanu magnezu. Cała moja robota okazała się zwykłą stratą czasu. – Wymierzył biurku kolejny morderczy cios. – Jednak nastraszyłem go, James – rzekł, marszcząc brwi. – Na Boga, ależ go przestraszyłem. Kiedy rzucił tę uwagę o siarczanie, wrzasnąłem „Ty draniu!” i rzuciłem się na niego. Chyba udusiłbym go, ale uciekł do domu i zamknął drzwi. Potem go nie widziałem. Siegfried opadł na fotel i zaczął rwać sobie włosy z głowy. – Siarczan magnezu! – jęczał. – O Boże, to może doprowadzić człowieka do rozpaczy! Miałem ochotę powiedzieć mu, żeby odprężył się, a także przypomnieć, że za sto lat będzie tak samo, ale mój pracodawca nadal trzymał w ręce pustą butelkę po surowicy. Zrezygnowałem z tego pomysłu. Aż przyszedł dzień, gdy Siegfried postanowił wyremontować mój samochód. Wcale nie uważał, że zużywanie przez wóz dwóch kwart oleju dziennie to zbyt wiele, lecz kiedy wzrosło do pół galona na dzień, postanowił coś z tym zrobić. Tę decyzję zapewne przyspieszył pewien farmer, który powiedział mu, że zawsze wie, kiedy nadjeżdża młody weterynarz, ponieważ obłok sinego dymu widać na kilka mil. Gdy mały austin wrócił z garażu, Siegfried wytrząsał się nad nim jak stara kwoka. – Podejdź tu, James – zawołał. – Chcę z tobą porozmawiać. Zauważyłem, że znów robi cierpliwą minę, więc zebrałem się w sobie. – James – rzekł, krążąc wokół steranego pojazdu, ścierając plamki z lakieru. – Widzisz ten samochód? Kiwnąłem głową. – No cóż, został odnowiony, James, odnowiony sporym kosztem; i właśnie o tym chcę z tobą porozmawiać. Masz teraz wóz, który można uznać za zupełnie nowy. – Z trudem odpiął zatrzask i maska otworzyła się ze zgrzytem, sypiąc kurzem i rdzą. Wskazał na silnik, czarny i błyszczący od oleju, z kawałkami przewodów i rurek zwisających bezwładnie wokół jak girlandy. – Masz tu solidną maszynę i chcę, żebyś traktował ją z szacunkiem. Widywałem, jak pędziłeś niczym szaleniec – to niedopuszczalne. Musisz docierać ten silnik przez następne dwa lub trzy tysiące mil; trzydzieści mil na godzinę zupełnie wystarczy. Uważam, że sposób, w jaki niektórzy ludzie traktują nowe silniki to zbrodnia – należałoby ich zamknąć – więc pamiętaj, chłopie, żadnych wyścigów, albo będziesz miał ze mną do czynienia. Pieczołowicie zamknął maskę, przetarł popękaną szybę mankietem płaszcza i odszedł. Te stanowcze słowa wywarły na mnie takie wrażenie, że tego dnia objeżdżałem pacjentów w iście spacerowym tempie. Wieczorem tego samego dnia, kiedy zamierzałem iść spać, wrócił Siegfried. Byli z nim dwaj farmerzy, obaj głupkowato uśmiechnięci. W pokoju rozszedł się silny zapach piwa. Siegfried przemówił z godnością, tylko trochę rozwlekając wypowiedź. – James, poznałem tych dżentelmenów dziś wieczór, pod „Czarnym Bykiem”. Zagraliśmy kilka wspaniałych partyjek domina, ale niestety, spóźnili się na ostatni autobus. Czy byłbyś uprzejmy wyprowadzić austina, żebym mógł odwieźć ich do domu? Podstawiłem samochód pod dom i farmerzy wcisnęli się do środka, jeden z przodu, a drugi z tyłu. Zobaczyłem Siegfrieda niepewnie gramolącego się na siedzenie kierowcy i postanowiłem jechać z nimi. Usiadłem z tyłu. Ci dwaj młodzi ludzie mieszkali na farmie wysoko na północnych wrzosowiskach, więc trzy mile za miastem zjechaliśmy z głównej drogi i światła reflektorów ukazały wąską dróżkę wijącą się między ciemnymi wzgórzami. Siegfried spieszył się. Nie zdejmował nogi z gazu i warkot silnika chwilami przechodził w udręczony ryk, gdy samochodzik pędził przez noc. Kurczowo przytrzymując się fotela, pochyliłem się, żeby krzyknąć do ucha mojego pracodawcy. – Pamiętaj, że ten samochód jest świeżo po remoncie! – ryknąłem, przekrzykując hałas. Siegfried obejrzał się z błogim uśmiechem. – Tak, tak, pamiętam, James. Czym tak się przejmujesz? Kiedy to mówił, pojazd zjechał z drogi i przy szybkości sześćdziesięciu mil na godzinę przejechał po trawiastym poboczu. Rzucało nami jak korkami na fali, zanim kierowca wrócił na bity trakt. Nieporuszony, jechał dalej z tą samą prędkością. Głupkowate uśmiechy zniknęły z twarzy farmerów, którzy kurczowo chwycili się swoich foteli. Nikt nie odezwał się słowem. Wysadziliśmy pasażerów przy uśpionym gospodarstwie i ruszyliśmy z powrotem. Ponieważ przez cały czas jechaliśmy w dół, Siegfried uznał, że może jechać jeszcze szybciej. Z wyciem silnika samochód podskakiwał i dygotał na nierównej nawierzchni. Złożyliśmy kilka krótkich, lecz pamiętnych wizyt przydrożnym wrzosowiskom, ale dotarliśmy do domu. Miesiąc później Siegfried miał okazję kolejny raz przywołać do porządku swojego asystenta. – James, mój chłopcze – rzekł ze smutkiem. – Wspaniały z ciebie facet, ale – na Boga – fatalnie obchodzisz się z samochodami. Spójrz na tego austina. Niedawno wrócił z naprawy, w idealnym stanie, a spójrz na niego teraz – znów żre olej. Nie wiem, jak to zrobiłeś w tak krótkim czasie. Jesteś naprawdę niesamowity. Rozdział dziewiąty – Proszę pierwszego pacjenta! – zawołałem, zaglądając do poczekalni. Siedziała tam starsza pani z kotem w tekturowym pudełku, dwaj mali chłopcy próbujący utrzymać królika i ktoś, kogo z początku nie poznałem. Potem przypomniałem sobie – to był Soames. Kiedy nadeszła jego kolej, wszedł do gabinetu człowiek krańcowo różniący się od tego, jakiego zapamiętałem. Na twarzy miał przepraszający uśmiech. Mówiąc, przez cały czas kiwał głową. Emanował dobrą wolą. A najbardziej interesującą rzeczą było jego prawe oko – zapuchnięte i otoczone sporą, siną obwódką. – Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu, że przyszedłem, panie Herriot – powiedział. – Chodzi o to, że zrezygnowałem z pracy u jego lordowskiej mości i szukam innego zajęcia. Zastanawiałem się, czy pan i pan Farnon nie moglibyście szepnąć mi, gdybyście o czymś usłyszeli. Byłem zbyt zaskoczony tą przemianą, żeby wiele mówić. Odparłem, że zrobimy, co się da, a Soames podziękował mi wylewnie i odszedł, kłaniając się nisko. Kiedy wyszedł, zwróciłem się do Siegfrieda. – No i co na to powiesz? – Och, znam tę historię – odparł z krzywym uśmiechem. – Pamiętasz, jak mówiłem ci, że on kręci na boku podejrzane interesiki – sprzedając od czasu do czasu kilka worków zboża albo nawozu. To wszystko razem składało się na niezłą sumkę. Jednak tak nie mogło być wiecznie; stał się nieostrożny i wyleciał na zbity pysk, zanim zrozumiał, co się dzieje. – A skąd to ślicznie podbite oko? – Och, to prezent od Tommy’ego. Musiałeś spotkać Tommy’ego, kiedy tam byłeś. To stajenny. Wróciłem myślą do tamtej niezapomnianej nocy i milczącego mężczyzny przytrzymującego koński łeb. – Pamiętam go – wysoki, tęgi facet. – Tak, to potężny gość i nie chciałbym, żeby walnął mnie w oko. Soames uprzykrzał mu życie, więc gdy tylko Tommy usłyszał, że zarządcę wylano, złożył mu wizytę, żeby wyrównać rachunki. Całkowicie przywykłem już do trybu życia w Skeldale House. Z początku zastanawiałem się, jaką rolę ma w nim odgrywać Tristan. Czy był tu jako praktykant, wczasowicz, pracownik, czy kto? Jednak wkrótce okazało się, że jest totumfackim wydającym i podającym lekarstwa, myjącym samochody, odbierającym telefony, a nawet – w razie potrzeby – jeżdżącym na wizyty. Przynajmniej tak uważał Siegfried, który dysponował całym repertuarem sztuczek mających trzymać go w stałej niepewności – na przykład wracając niespodziewanie do domu albo wpadając znienacka do pokoju w nadziei przyłapania brata na nieróbstwie. Zdawał się nie pojmować oczywistego faktu, że przerwa wakacyjna skończyła się i Tristan powinien już wracać na studia. W ciągu najbliższych kilku miesięcy doszedłem do wniosku, że Tristan musiał zawrzeć jakąś tajemniczą umowę z władzami uczelni, ponieważ, jak na studenta, spędzał zdumiewająco dużo czasu w domu. Na swoją rolę w Darrowby zapatrywał się zupełnie inaczej niż jego brat i podczas wizyt w domu umiejętnie wykorzystywał swoją wybitną inteligencję, żeby robić jak najmniej. Właściwie większość czasu spędzał, śpiąc w fotelu. Kiedy wychodząc na obchód, zostawialiśmy go, żeby przygotowywał lekarstwa, za każdym razem stosował tę samą metodę. Nalewał wody do półlitrowej butelki, dodawał kilkadziesiąt gramów chlorodyny i trochę ipekakuany, zatykał butlę korkiem, po czym zabierał ją do pokoju stołowego i stawiał przy swoim ulubionym fotelu. Ten fotel idealnie nadawał się do tego; był staromodny, z wysokim oparciem zwieńczonym bocznymi podgłówkami podtrzymującymi głowę. Tristan wyjmował swój „Daily Mirror”, zapalał Woodbine’a i zapadał w fotel, aż zmorzył go sen. Jeśli Siegfried wpadł do pokoju, Tristan chwytał butelkę i zaczynał trząść nią jak szalony, od czasu do czasu oglądając jej zawartość. Potem szedł do receptury, dopełniał butelkę wodą i etykietował. To był chytry, sprawdzony sposób, ale miał jedną wadę. Tristan nigdy nie wiedział, czy to właśnie Siegfried otwiera drzwi, więc często wchodząc do salonu, zastawałem go półleżącego w fotelu, patrzącego przestraszonymi, zaspanymi oczami i potrząsającego butelką. Wieczorami przeważnie widywałem Tristana siedzącego na stołku przy barze Drovers Arms, gawędzącego swobodnie z barmanką. Czasami umawiał się z którąś z pielęgniarek z miejscowego szpitala, który zdawał się uważać za agencję zapewniającą mu damskie towarzystwo. Ogólnie rzecz biorąc, udawało mu się żyć pełnią życia. Był sobotni wieczór, wpół do jedenastej, a ja właśnie wpisywałem do rejestru ostatnie wizyty, kiedy zadzwonił telefon. Zakląłem, skrzyżowałem palce i podniosłem słuchawkę. – Hallo, mówi Herriot. – A, to pan – warknął kwaśno głos typowego mieszkańca Yorkshire. – No, chcę mówić z panem Farnonem. – Przykro mi, pana Farnona nie ma. Czy mogę w czymś pomóc? – No, mam taką nadzieję, ale wolałbym raczej pańskiego szefa. Tu Sims z Beal Close. (Och nie, proszę, nie, tylko nie Beal Close w sobotnią noc. Całe mile jazdy na wzgórza, na końcu kiepskiej drogi przegrodzonej chyba ośmioma bramami.) – Tak, panie Sims, w czym problem? – Powiadam panu, to naprawdę problem i w ogóle. Mam tu pokazowego kunia. Potężna sztuka. Paskudnie rozciął sobie tylną nogę, tuż nad pęciną. Chcę, żeby zaraz to zaszyto. (O rany! Nad pęciną! Czarujące miejsce do zaszywania u konia. Jeśli zwierzę nie jest naprawdę spokojne, będzie niezły piknik!) – Jak duża jest ta rana, panie Sims? – Duża? To rozcięcie ma prawie stopę i krwawi jak diabli! A kuń jest zwinny jak łasica. Mógłby wykopać oko musze. W żaden sposób nie mogę do niego podejść. Gdy tylko kogoś zobaczy, zaczyna chodzić po ścianach. Mówię panu, kiedyś poszedłem z nim do kowala i facet był śmiertelnie przerażony. To cholernie narowisty kuń. (Do diabła z panem, panie Sims, do diabła z Beal Close i do diabła z pańskim cholernie narowistym kuniem!) – No cóż, zaraz będę. Niech pan spróbuje ściągnąć paru ludzi na wypadek, gdyby trzeba było go spętać. – Spętać? Spętać? Nie spęta pan tego kunia. Prędzej by pana zabił. A zresztą, nie mam żadnych ludzi, więc musi pan radzić sobie sam. Wiem, że pan Farnon nie potrzebowałby niczyjej pomocy. – (Cudownie, cudownie. To będzie pamiętna noc.) – Dobrze panie Sims, już jadę. – Och, prawie zapomniałem. Wczoraj rozmyło drogę. Ostatnie półtorej mili będzie pan musiał przejść pieszo. Więc ruszaj pan, żebym nie musiał czekać całą noc. (Tego już trochę za wiele.) – Słuchaj pan, panie Sims, nie podoba mi się pański ton. Powiedziałem, że już jadę, więc pojawię się najszybciej, jak będę mógł. – Nie podoba się mój ton, co? A mnie nie podobają się nieudolni młodzi praktykanci ćwiczący na moich cennych zwierzętach i nie będę słuchał takich głupot. Nie masz zielonego pojęcia o niczym, tylko się wymądrzasz. (Teraz mnie wkurzył.) – Posłuchaj, Sims. Gdyby nie chodziło o dobro tego konia, w ogóle odmówiłbym przyjazdu. Za kogo ty się uważasz, co? Jeżeli jeszcze raz ośmielisz się mówić do mnie w ten sposób... – No, no, Jim, weź się w garść. Uspokój się, stary. Dostaniesz wylewu, jeśli będziesz się tak podniecał. – Kto do diabła...? – Ho, ho, Jim, opanuj się. Ten twój temperament. Naprawdę powinieneś uważać. – Tristan! Skąd dzwonisz, do cholery? – Z budki przed Drovers. Wychyliłem pięć kufli i wpadłem w figlarny nastrój. Pomyślałem, że do ciebie zadzwonię. – Na Boga, zamorduję cię któregoś dnia, jeżeli nie zaprzestaniesz tych kawałów. Przybywa mi od nich lat. Nie mam nic przeciwko żartom od czasu do czasu, ale to już trzeci raz w tym tygodniu. – Tak, ale jak dotąd ten wyszedł najlepiej, Jim. To było naprawdę wspaniałe. Kiedy zacząłeś nadymać się – o mało nie umarłem ze śmiechu. O Boże, szkoda, że sam siebie nie słyszałeś. I wybuchnął śmiechem. A potem moje nieudolne próby odwetu; zakradam się, rozdygotany, do jakiejś oddalonej budki telefonicznej. – Czy to młody pan Farnon? – skrzeczę gardłowo. – No, tu Tilson z High Woods. Chcę, żeby przyjechał pan tu niezwłocznie. Mamy okropny przypadek... – Przepraszam, że ci przerwę, Jim, ale czyżbyś miał obłożone migdałki? Och, dobrze. No, teraz mów dalej to, co zacząłeś, stary. Brzmiało bardzo interesująco. Tylko raz udało mi się odegrać. Był wtorek – wtedy pracowałem rano – i o jedenastej trzydzieści przyjąłem wezwanie. Wypadnięcie macicy u krowy. To jeden z cięższych przypadków w praktyce wiejskiego weterynarza, więc poczułem, zwykły przy takich okazjach, zimny dreszcz. Dochodzi do tego, kiedy krowa po ocieleniu nadal prze, aż wypchnie macicę, która zwisa jej aż po pęciny. Macica to spory narząd i bardzo trudno wepchnąć ją na miejsce, głównie dlatego, że krowa, pozbywszy się jej, wcale nie chce jej z powrotem. W bezpośrednim zaś starciu między człowiekiem a zwierzęciem krowa ma znacznie lepsze widoki na zwycięstwo. Starzy weterynarze, usiłując nieco wyrównać szanse, zawieszali krowę za tylne nogi, a bardziej pomysłowi wymyślali rozmaite przyrządy, jak na przykład waliza maciczna mająca ścisnąć organ i zmniejszyć jego objętość. Jednak rezultat był zawsze jednakowy – długie godziny wytężonej pracy. Wprowadzenie znieczulenia nadtwardówkowego ułatwiło zadanie, znosząc ból i zapobiegając miotaniu się zwierzęcia, jednak mimo wszystko po usłyszeniu przez telefon słowa „wypadła macica” niechybnie znikał uśmiech z twarzy każdego weterynarza. Postanowiłem zabrać ze sobą Tristana na wypadek, gdybym potrzebował dodatkowej pary rąk. Pojechał, chociaż bez szczególnego entuzjazmu. A stracił go do reszty, kiedy zobaczył pacjentkę – bardzo tłustą krótkorogą krowę, leżącą obojętnie w swojej zagrodzie. Za nią krwawa masa macicy, uwalanej resztkami łożyska, słomą i gnojem. Zwierzę wcale nie miało ochoty wstać, ale kiedy trochę na nie pokrzyczeliśmy i poszturchaliśmy w łopatki, podniosło się ociężale. Twardówkę trudno było znaleźć między wałkami tłuszczu, więc nie byłem pewien, czy wstrzyknąłem środek znieczulający we właściwe miejsce. Usunąłem łożysko, oczyściłem macicę i umieściłem ją na czystym prześcieradle przytrzymywanym przez farmera i jego brata. Mężczyźni byli drobni i jedyne, co mogli zrobić, to trzymać prześcieradło równo. Nie mogłem liczyć na ich pomoc. Skinąłem na Tristana; zdjęliśmy koszule, włożyliśmy czyste fartuchy i zabraliśmy się do macicy. Była paskudnie powiększona i spuchnięta, tak że wepchnięcie jej z powrotem zajęło nam prawie godzinę. Z początku wyglądało to beznadziejnie, gdyż nie robiliśmy żadnych postępów i pomysł przepchnięcia tak ogromnego organu przez niewielki otwór wydawał się wprost śmieszny – coś jak przeciśnięcie parówki przez ucho igielne. Potem przez kilka minut myśleliśmy, że idzie nam wspaniale, zanim stwierdziliśmy, że przepychamy macicę przez dziurę w prześcieradle. (Siegfried kiedyś opowiadał mi, że raz przez cały ranek próbował wepchnąć krowie macicę w odbyt. Powiedział, że najbardziej zaniepokoiło go to, że był bliski sukcesu.) Aż w końcu, kiedy traciliśmy nadzieję, nadszedł ten wspaniały moment, gdy wszystko zaczęło wsuwać się do środka i nagle zniknęło nam z oczu. W trakcie tych wysiłków zrobiliśmy sobie krótką przerwę i staliśmy dysząc, niemal dotykając się twarzami. Tristan miał na policzkach śliczny wzór pozostawiony przez pękające naczynie krwionośne. Kiedy zajrzałem mu w oczy, dostrzegłem w nich głęboki niesmak. Spłukawszy się w wiadrze, czując ból w ramionach i krzyżu, popatrzyłem na Tristana. Wkładał koszulę przez głowę tak, jakby robił to resztkami sił. Krowa, żująca z zadowoleniem wiązkę siana, wyszła z potyczki w najlepszym stanie. Kiedy wsiedliśmy do samochodu, Tristan jęknął: – Jestem pewien, że takie historie źle wpływają na moje zdrowie. Czuję się tak, jakby przejechał mnie walec. Do licha, życie jest czasami takie okropne. Po śniadaniu wstałem od stołu. – Teraz jadę do Brawton, Tris, i chyba powinienem cię ostrzec, że być może nie widziałeś tej krowy po raz ostatni. Takie paskudne przypadki lubią ponawiać się i jest możliwe, że znowu nas wezwą. Jeśli tak, będziesz musiał jechać, ponieważ Siegfried wróci dopiero za kilka godzin, a mnie nic nie powstrzyma przed wykorzystaniem połowy wolnego dnia. Po raz pierwszy Tristana opuścił dobry humor. Przygarbił się i wyglądał tak, jakby nagle przybyło mu lat. – Och Boże! – jęknął – nawet o tym nie wspominaj. Jestem wykończony; jeszcze jedna taka sesja zabiłaby mnie. A w dodatku sam! Mówię ci, to byłby mój koniec. – No cóż – dodałem z sadystyczną przyjemnością – nie martw się. Może do tego nie dojdzie. Ujechałem jakieś dziesięć mil drogą do Brawton, kiedy zobaczyłem budkę telefoniczną i wpadłem na pewien pomysł. Zatrzymałem samochód i wysiadłem. – Ciekawe – mruczałem. – Ciekawe, czy uda mi się chociaż raz. Kiedy wszedłem do budki, miałem już gotowy plan. Owinąłem słuchawkę chusteczką, wykręciłem numer naszej przychodni i kiedy zgłosił się Tristan, wrzasnąłem ile sił w płucach: – Czy to pan jest tym młodym człowiekiem, który dziś rano wpychał naszej krowie macicę? – Tak jestem jednym z nich. – W głosie Tristana było słychać napięcie. – Dlaczego, czy coś się stało? – Taa, czy cuś się stałoo? – przedrzeźniałem. – Znowuż jej wypadła. – Znowu? Znowu? Cała? – Tristan prawie krzyczał. – Taa i wygląda to okropnie. Ocieka krwią i jest prawie dwa razy taka duża jak rano. Będzie przy niej co robić. Zapadła długa cisza i zastanawiałem się, czy nie zemdlał. Potem znów usłyszałem jego głos, ochrypły, ale zdecydowany. – No dobrze, zaraz przyjeżdżam. Potem nastąpiła kolejna przerwa, po której zapytał prawie szeptem: – Czy cała jest na zewnątrz? Wtedy nie wytrzymałem. W jego głosie usłyszałem rozpaczliwą nadzieję, że farmer przesadza i krowie wystaje tylko maleńki kawałek macicy. Zacząłem się śmiać. Chętnie jeszcze chwilę podręczyłbym moją ofiarę, ale nie byłem w stanie. Roześmiałem się w głos i zdjąłem chusteczkę ze słuchawki, żeby Tristan mnie usłyszał. Przez kilka sekund słuchałem potoku wściekłych przekleństw, a potem delikatnie odłożyłem słuchawkę. Zapewne już nigdy nie uda mi się tego powtórzyć, ale to było cudowne, po prostu cudowne. Rozdział dziesiąty – Pan prosi doktora Herriota? Zaraz go zawołam. – Siegfried zakrył dłonią mikrofon. – Chodź tutaj, James, jeszcze jeden farmer woli ciebie. – Spojrzałem na niego badawczo, ale uśmiechnął się najwyraźniej zadowolony. Kiedy brałem od niego słuchawkę, przypomniałem sobie zasłyszane w czasach studenckich te bajeczki o szefach, ludziach, którzy nie mogli znieść usunięcia ich w cień. Pomyślałem także o zmianie, jaka w ciągu tych kilku tygodni zaszła w postawie farmerów. Nie patrzyli już gdzieś w przestrzeń poza mną w nadziei, że jednak doktor Farnon także przyjechał. Zaakceptowali mnie i miałem nadzieję, że to nie tylko ich tradycyjna gościnność kazała im zapraszać mnie na „skromną kolacyjkę”. To już coś znaczyło, bo wraz z upływem czasu uznanie ludzi z gór Dale i ich ostrożnie okazywana przyjaźń stały się dla mnie niezwykle cenne. Im wyżej mieszkali, tym bardziej ich lubiłem. W samej dolinie, która stopniowo przechodziła w rozległą płaszczyznę, farmerzy byli tacy jak wszędzie, ale w rozrzuconych z rzadka wioskach i farmach na uboczu, w pobliżu łysych szczytów, mieli wyraźnie zarysowane indywidualności; cechowały ich prostota i godność, zadzierżysta niezależność i gościnność. Tego niedzielnego ranka pojechałem do rodziny Bellerbych, którzy mieszkali w Halden, małej dolinie na uboczu. Ostatnią milę wyboistej polnej drogi wóz mój pokonał, podskakując i grzechocząc na sterczących co kilka kroków głazach. Wysiadłem i rozejrzałem się: na wysokości wzroku miałem dziwne rozpłatane wzgórze; wąwóz porośnięty krzakami wyżłobiły niezliczone strumienie zasilające burzliwy potok Halden Beck, który pienił się w swoim skalistym korycie daleko w dole, tam gdzie rosły drzewa i gdzie były pola uprawne, ale tuż za moimi plecami, wokół kotliny, gdzie znajdował się dom mieszkalny, było zupełnie dziko. Halsten Pikę, Alstang, Birnside – wyniosłe szczyty o barbarzyńskich nazwach znajdowały się tuż-tuż. Na tej wysokości cały blichtr cywilizacji wydawał się bardzo odległy. Zabudowania farmy, wzniesione z wielkich kamieni wieleset lat temu, miały za zadanie przede wszystkim ochronę bydła. Ci dawni murarze nie przejmowali się przepisami o wentylacji i oświetleniu, dlatego też ponura obora o masywnych ścianach nie miała prawie okien. Zniszczona podłoga pełna była wyrw i dziur, a przegniłe deski oddzielały krowy. Wszedłem do środka, po omacku szukając drogi, dopóki oczy nie przywykły do półmroku. Nikogo tu nie było, stała tylko łaciata krowa z kartką przywiązaną do ogona. Ponieważ w ten tradycyjny sposób farmerzy porozumiewali się z weterynarzem, podniosłem ogon i przeczytałem: „Stan zapalny wymienia. Z tyłu”. Odsunąłem krowę nieco w bok i zacząłem badać tylne strzyki. Udało mi się ściągnąć niewielką, ilość bezbarwnej, lepkiej wydzieliny, kiedy usłyszałem od progu obory głos mówiący do siebie: – Ach, to pan, panie doktorze. Jestem bardzo rada, że to pan właśnie do nas dziś wpadł. Może zechce nam pan wyświadczyć niewielką przysługę. Uniosłem głowę: była to Ruth Bellerby, przystojna, trzydziestoparoletnia kobieta. Górowała znacznie nad rodziną energią i rzutkością, umysł miała bystry i dociekliwy. Głęboko wierzyła w to, że ludzie z dolin świadomym wysiłkiem mogą znacznie polepszyć swój los. – Z wielką radością pomogę, o ile to tylko możliwe, panno Bellerby. Co mam zrobić? – Jak pan pewno wie, panie doktorze, dziś po południu w kościele w Darrowby jest Mesjasz, ale to tyle kłopotu sprowadzić tu kuca i zaprząc go do dwukółki, a poza tym tak powoli się jedzie. Gdyby pan mógł nas podwieźć do miasta swoim samochodem, to już o powrót nie martwilibyśmy się, bo jakaś okazja z pewnością się nadarzy. Bardzo trudno o dobrą muzykę w Darrowby. Ucieszyłem się, że mogę pomóc tym sympatycznym ludziom. Zawsze podziwiałem rodzinę Bellerbych. Wydawali mi się reliktem z innej epoki; ich świat charakteryzowała jakaś ponadczasowość. Nigdy się nie spieszyli. Wstawali, kiedy dniało, szli spać, kiedy poczuli zmęczenie, jedli, kiedy byli głodni, i rzadko spoglądali na zegarek. Ruth zaprowadziła mnie do domu. – Jedzie tylko mama, ojciec i ja. Obawiam się, że Boba muzyka nie interesuje. Byłem nieco zaskoczony, kiedy weszliśmy do domu; rodzina siadała właśnie do niedzielnego obiadu i wszyscy byli jeszcze w swoich roboczych ubraniach. Ukradkiem spojrzałem na zegarek: za kwadrans dwunasta, a koncert zaczyna się o drugiej. No cóż, mamy jeszcze sporo czasu. – Pozwól, młody człowieku – powiedział mały pan Bellerby. – Usiądź i zjedz z nami. Było zawsze bardzo niezręcznie odmawiać takim zaproszeniom, gdyż mogło to spowodować obrazę, ale wytłumaczyłem, że kiedy wrócę, obiad będzie na mnie czekać i pani Hall byłaby oburzona, gdyby się zmarnował. Ten argument trafił im do przekonania i wszyscy usiedli wokół okrągłego, czysto wyszorowanego kuchennego stołu. Pani Bellerby każdemu nałożyła obfitą porcję puddingu, polewając go szczodrze tłustym sosem z dużego emaliowanego dzbanka. Od samego rana porządnie się spracowałem i smakowity zapach tego sosu, kiedy spływał po złocistych kawałkach puddingu, był dla mnie torturą. W duchu pocieszałem się, że widząc mnie siedzącego obok, postarają się pospieszyć. Pudding jedzono w milczeniu, powoli i z namaszczeniem; po chwili Bob, sympatyczny, mocno zbudowany dwudziestoparoletni młodzian, bez słowa wysunął na środek stołu swój talerz i matka od razu nałożyła mu następną porcję puddingu, znowu obficie polewając ją sosem z dzbanka. Rodzice i siostra życzliwie obserwowali, jak metodycznie niszczy gęstą ciastową masę. Następnie z pieca wyjechała wielka pieczeń, a pan Bellerby zabrał się do dzielenia jej specjalną piłą i po chwili wszyscy mieli na talerzach grubo pokrojone plastry mięsa. Dalej każdy dostał na talerz górę tłuczonych kartofli z salaterki, która objętością przypominała miednicę do zmywania, oraz gotowaną rzepę, i rodzina zabrała się znowu do dzieła. Nie widziałem żadnych oznak pośpiechu. Jedli spokojnie, powoli, bez rozmów. Potem Bob dostał dodatkową porcję tłuczonych ziemniaków. Rodzina Bellerbych sprawiała wrażenie zadowolonej i odprężonej, czego ja o sobie nie mogłem powiedzieć. Głód skręcał mi kiszki, a minuty na zegarku mijały nieubłaganie. Nastąpiła dłuższa przerwa, po czym pani Bellerby podeszła do staroświeckiego pieca kuchennego, otworzyła drzwiczki i wyciągnęła wielką blachę dymiącej szarlotki. Każdemu wydzieliła po ogromnej porcji tego przysmaku i polała waniliowym chyba sosem z jeszcze jednego wielkiego emaliowanego dzbana. Rodzina zabrała się do jedzenia deseru, jakby dopiero zaczynała posiłek, i znowu zapadła pracowita cisza. Bob opróżnił swój talerz bez najmniejszego wysiłku i nic nie mówiąc, przesunął go na środek stołu. Matka natychmiast nałożyła mu następny wielki kawał szarlotki, polewając znowu dużą ilością sosu. „No – pomyślałem – na tym deserze obiad się skończy. Teraz z pewnością przypomną sobie, że czasu już mało, i zaczną się przebierać”. Ale ku mojej konsternacji pani Bellerby podeszła powoli do kominka, powiesiła nad nim czajnik, a jej mąż i syn odsunęli krzesła od stołu i wyciągnęli nogi. Obaj byli w sztruksowych bryczesach rozsznurowanych po bokach i nosili wielkie buciska podkute gwoździami. Bob, po dłuższym poszukiwaniu w kieszeniach, wyciągnął pogniecioną paczkę papierosów i rozparł się wygodnie w miłym bezruchu, a matka postawiła przed nim filiżankę herbaty; tymczasem pan Bellerby wyjął składany nóż, którym zaczął sobie przycinać tytoń do fajki. Kiedy znowu usiedli wokół stołu i zaczęli powoli sączyć herbatę, poczułem klasyczne oznaki napięcia: przyspieszone bicie tętna, napięcie w szczękach, a poza tym rozbolała mnie głowa. Po drugiej filiżance rodzina się ożywiła. Pan Bellerby chrząknąwszy wstał, podrapał się po piersiach i przeciągnął z zadowoleniem. – No cóż, młody człowieku, trochę się umyjemy, a potem przebierzemy. Bob z panem zostanie i porozmawia, on z nami nie jedzie. Teraz nastąpiło głośne chlapanie i parskanie przy dużym kamiennym zlewie w rogu kuchni, gdzie dokonywali swoich ablucji, wreszcie wszyscy troje zniknęli na górze. Z ulgą stwierdziłem, że przebieranie się nie zajęło im zbyt wiele czasu. Pan Bellerby pojawił się na dole bardzo szybko, zmieniwszy się nie do poznania w granatowym sukiennym garniturze o lekko zielonkawym odcieniu. Po chwili zeszły matka i córka w kwiecistych bawełnianych sukniach. – No więc jesteśmy gotowi, nieprawdaż? – W moim uprzejmym głosie zabrzmiała nuta histerii. – Wobec tego ruszamy. Panie idą pierwsze. Ale Ruth ani drgnęła. Naciągając parę bielusieńkich rękawiczek, przypatrywała się swemu bratu siedzącemu wygodnie w fotelu. – Wiesz, Bob! – wybuchnęła. – Wstydziłbyś się. Jedziemy na ten cudowny koncert, a ty rozwaliłeś się tu brudny i nic cię to nie obchodzi. W ogóle nie interesujesz się kulturą. Praca nad ulepszaniem siebie tyle cię obchodzi, co te nasze byczki na wybiegu. Bob poruszył się niespokojnie, słysząc ten nieoczekiwany atak, ale na tym się nie skończyło. Ruth tupnęła nogą. – Cholera mnie bierze, kiedy patrzę na ciebie. I wiem dobrze, że ledwie wyjdziemy za próg, a już będziesz chrapać jak świnia. – Odwróciła się do matki. – Mamo! Postanowiłam. Nie zostawię go tu chrapiącego. Musi jechać z nami! Poczułem, że pot występuje mi na czoło. Zacząłem bąkać: – Ale może pani nie pomyślała, że... że już jest nieco późno... koncert zaczyna się o drugiej... a ja nie jadłem obiadu... Ale nikt mnie nie słuchał. Ruth wpadła w ferwor. – Wstawaj natychmiast, Bob! Wstawaj i przebieraj się! – To rzekłszy, zacisnęła mocno usta, wysuwając dolną szczękę. Złamała najwidoczniej opór Boba. Choć był takim żarłokiem, raczej nie miał silnej woli. Coś tam mruknął pod nosem i poczłapał do zlewu. Zdjął koszulę, a rodzice i siostra usiedli, obserwując, jak się namydlą do pasa dużym kawałkiem mydła, jak polewa głowę i szyję, podstawiając je pod strumień wody z pompy umieszczonej z boku zlewu. Rodzina była uradowana, że jedzie z nimi, szczęśliwa, że to będzie dla niego z pożytkiem. Ruth obserwowała jego chlapaninę z rozjaśnionymi miłością oczami. W pewnej chwili spojrzała na mnie, jakby chciała powiedzieć: „Czyż nie jest nadzwyczajny?” Ja ze swej strony ledwie się powstrzymałem od tego, żeby nie zacząć wyrywać sobie włosów z głowy wielkimi garściami, żeby nie skoczyć na równe nogi i nie zacząć przemierzać kuchni i krzyczeć ze wszystkich sił, że jestem u kresu wytrzymałości. Opanowałem jednak ten impuls, zamknąwszy oczy, co musiało najwidoczniej trwać dość długo, bo kiedy je otworzyłem, Bob stał przy mnie w takim samym ubraniu jak ojcowskie. Niewiele zapamiętałem z powrotu do Darrowby. Mam tylko nikłe wspomnienie zjeżdżania na łeb, na szyję kamienistą drogą z szybkością czterdziestu mil na godzinę oraz tego, że prowadziłem samochód z wzrokiem wbitym przed siebie, podczas gdy rodzina Bellerbych, ciasno upakowana, wyraźnie cieszyła się przejażdżką. Nawet niewzruszona pani Hall przywitała mnie lodowato, kiedy wpadłem do domu za dziesięć druga i wypadłem o drugiej, pochłonąwszy smakowite jedzenie. Na Mesjasza spóźniłem się. Słychać już było muzykę, kiedy wszedłem do kościoła. Zasłużyłem na porcję karcących spojrzeń. Kątem oka dostrzegłem wyprostowanych Bellerbych, siedzących w jednym rzędzie. Miałem wrażenie, że również w ich wzroku widzę dezaprobatę. Rozdział jedenasty Znowu spojrzałem na kartkę papieru, gdzie miałem spisane wizyty: „Dean, Thompson’s Yard nr 3. Chory stary pies”. Wiele było uliczek o nazwie „Yard” w Darrowby. Tak naprawdę były to zaułki, przypominające ilustracje w powieściach Dickensa. Niektóre z nich wychodziły na rynek, ale znacznie więcej mieściło się w starej części miasta, na tyłach głównych ulic. Na ogół z zewnątrz widać było tylko ostrołukową bramę, z której zawsze ku memu zdumieniu wiodła wąska alejka wychodząca nagle na rzędy rozmaitych domków różnej wysokości, zaglądających sobie w okna poprzez wąską, brukowaną kamieniami uliczkę. Na Thompson’s Yard kilka z nich miało małe ogródki, gdzie wśród kanciastych kamieni kwitły nagietki i nasturcje; na samym końcu stały domy w opłakanym stanie, niektóre opuszczone, z oknami zabitymi deskami. Numer trzy znajdował się w głębi i wyglądał, jakby i jemu wkrótce była sądzona ruina. Farba odpryskiwała od zniszczonych desek drzwi, w które zastukałem, a frontowa ściana była groźnie wybrzuszona po obu stronach długiego pęknięcia. Otworzył mi niski siwy mężczyzna, w pocerowanym swetrze, wyłatanych spodniach i zniszczonych domowych pantoflach; jego wychudłą pomarszczoną twarz ożywiały dobre, przyjazne oczy. – Przyszedłem obejrzeć pańskiego psa – powiedziałem, a stary człowiek uśmiechnął się. – Och, bardzo się cieszę, panie doktorze. Trochę się martwię tym biedakiem. Proszę, niech pan wejdzie. Wprowadził mnie do małej bawialni. – Jestem teraz całkiem sam, żonę straciłem rok temu. Bardzo była przywiązana do tego psa. Bieda wycisnęła swoje ponure piętno na wszystkim. Świadczyły o niej: zniszczone linoleum, wystygły kominek, przykry zapach pleśni. Tapeta odpadała z powodu wilgoci, a na stole samotnego człowieka stał przygotowany obiad: kawałek boczku, frytki i filiżanka herbaty. Takie było życie emeryta. W kącie na kocu leżał mój pacjent, mieszaniec labradora. Swego czasu musiał to być wielki silny pies, ale teraz wiekowy, miał posiwiały pysk i zmętniałe oczy. Leżał spokojnie i spojrzał na mnie bez wrogości. – Całkiem nieźle się trzyma, panie Dean. – O tak, ma prawie czternaście lat, ale jeszcze parę tygodni temu biegał jak szczeniak. W doskonałej formie jak na swój wiek. I nigdy nikogo przez całe życie nie ugryzł. Bob jest teraz moim jedynym przyjacielem, mam nadzieję, że pan go szybko wyleczy. – A jak u niego z jedzeniem? – Wcale nie je, co mnie bardzo dziwi, ponieważ, daję słowo, zawsze dopisywał mu apetyt. Miał zwyczaj siadać podczas posiłków koło mnie i kłaść mi łeb na kolanach, ale ostatnio tego nie robi. Spojrzałem na psa z rosnącym zakłopotaniem. Brzuch miał mocno wzdęty i widziałem wyraźne oznaki bólu: krótki oddech, niedomknięte wargi, wyraz lęku i bolesnego skupienia w oczach. Kiedy jego pan mówił, psisko kilka razy uderzyło ogonem w koc i chwilami w wyblakłych, starych oczach pojawiał się wyraz zainteresowania, ale szybko niknął i wracało puste, gdzieś do wewnątrz skierowane spojrzenie. Powoli przesunąłem ręką po brzuchu psa i wyraźnie wyczułem puchlinę wodną; płynu zebrało się sporo. – Chodź, staruszku – powiedziałem – zobaczymy, czy można cię przełożyć na drugi bok. – Pies nie sprzeciwiał się zupełnie, kiedy delikatnie zmieniłem jego pozycję, ale w trakcie tego jęknął i obejrzał się. Przyczynę bólu można teraz było stwierdzić z łatwością. Delikatnie go nagniatałem. Poprzez cienki mięsień boczny mogłem wyczuć twardą, węzlastą masę: z pewnością był to rak wątroby albo śledziony, wielki i nie do zoperowania. Głaszcząc psa po głowie, starałem się zebrać myśli. Czekało mnie trudne zadanie. – Czy długo będzie chorować? – spytał stary człowiek i znowu, kiedy pies usłyszał głos pana, ogon kilka razy uderzył miarowo. – Smutno mi, kiedy Bob nie chodzi za mną po domu, gdy krzątam się przy różnych zajęciach. – Ogromnie mi przykro, panie Dean, ale to sprawa bardzo poważna. Widzi pan to jakby duże opuchnięcie? Wywołane jest wewnętrzną naroślą. – Chce pan powiedzieć, że to... że to rak? – spytał cicho pan Dean. – Niestety, przy tym bardzo rozwinięty, tak że nic już nie można zrobić. Bardzo chciałbym mu pomóc, ale to niemożliwe. Stary człowiek spojrzał na mnie zdumiony, usta mu drżały. – A więc on musi umrzeć? Głośno przełknąłem. – Nie możemy go zostawić, żeby umarł sam. Już teraz go boli, ale wkrótce czekają go wielkie cierpienia. Czy nie uważa pan, że najbardziej humanitarną rzeczą byłoby go uśpić? Ostatecznie ma za sobą długie, szczęśliwe życie. – Starałem się zawsze zmierzać prosto do celu, utarte frazesy i tak nic nie znaczyły. Stary człowiek milczał dłuższą chwilę. – Niech pan zaczeka. – Powoli, z trudem, ukląkł przy psie. Nic nie powiedział, tylko głaskał posiwiały stary pysk i uszy, podczas gdy ogon miarowo uderzał o podłogę. Długo tak klęczał, a ja stałem w tym smutnym pokoju, patrząc na wyblakłe fotografie na ścianach, wystrzępione stare zasłony, na fotel z połamanymi sprężynami. Wreszcie stary człowiek dźwignął się na nogi, chrząknął kilka razy i nie patrząc na mnie, powiedział ochryple: – W porządku, zaraz pan to zrobi? Napełniłem strzykawkę i powiedziałem to, co zawsze powtarzam: – Proszę się nie obawiać, ten zabieg jest zupełnie bezbolesny. Po prostu mocniejsza dawka środka znieczulającego. To naprawdę najlepsze wyjście dla pańskiego przyjaciela. Wbiłem igłę, pies nawet nie drgnął, a kiedy środek usypiający dostał się do żył, wyraz napięcia znikł z jego pyska, mięśnie się rozluźniły. Gdy skończyłem robić zastrzyk, przestał oddychać. – To wszystko? – spytał szeptem stary człowiek. – Tak, to wszystko. Teraz już nie cierpi – odparłem. Stary człowiek stał bez ruchu, zaciskając tylko dłonie, a kiedy odwrócił się do mnie, oczy miał rozjaśnione. – Święta racja, nie mogliśmy pozwolić mu cierpieć, jestem wdzięczny, że pan to zrobił. A teraz, ile jestem winny, panie doktorze? – Och, w porządku, panie Dean – powiedziałem szybko. – Nic nie jest mi pan winien, nic. Po prostu tędy przechodziłem... nie sprawiło mi to kłopotu. Stary człowiek był zdumiony. – Ale nie może pan zrobić czegoś takiego za darmo. – Proszę bardzo, panie Dean, nie mówmy o tym więcej. Jak już mówiłem, przechodziłem tędy. – Pożegnałem się z nim, wyszedłem z domu. Na ulicy wśród tłumu ludzi, w słonecznym blasku widziałem ciągle nędzny mały pokój, starego człowieka i jego martwego psa. Kiedy szedłem do samochodu, usłyszałem za sobą czyjś okrzyk. To pan Dean gonił mnie, człapiąc w swoich kapciach. Policzki miał mokre od łez, ale uśmiechał się. W ręku trzymał coś niewielkiego i brunatnego. – Był pan bardzo dobry, panie doktorze. Mam tutaj coś dla pana. – Wyciągnął w moim kierunku ów tajemniczy przedmiot, a ja spojrzałem nań z ciekawością. Choć zniszczony i postrzępiony, niewątpliwie stanowił zabytek dawnej świetności. – Proszę, niech pan weźmie to cygaro. Rozdział dwunasty Szkoda, że Siegfried wpadł na pomysł przydzielenia bratu obowiązku prowadzenia ksiąg, ponieważ w Skeldale House od pewnego czasu panował spokój, który uznawałem za kojący. Przez prawie dwa tygodnie nie słyszałem podniesionego głosu ani gniewnych słów, nie licząc tego jedynego razu, gdy Siegfried wrócił i zastał brata jeżdżącego na rowerze po korytarzu. Tristan uznał tę złość i krzyki za nieuzasadnione – przecież miał nakryć do stołu, a z kuchni do jadalni było tak daleko; wykorzystanie roweru wydawało się rzeczą najnormalniejszą w świecie. Nadeszła jesień, niosąc ostre powietrze, i nocami jasno płonął kominek w największym pokoju, śląc długie cienie migoczące we wdzięcznych alkowach aż pod wysoki, rzeźbiony sufit. Zawsze było miło, kiedy po zakończonym dniu pracy wszyscy trzej zasiadaliśmy w wygodnych fotelach, wyciągając nogi do ognia. Tristan, jak co wieczór, rozwiązywał krzyżówkę w „Daily Telegraph”. Siegfried czytał, a ja drzemałem. Niechętnie dawałem się namówić do rozwiązywania krzyżówek; Siegfried zazwyczaj podawał hasło po krótkim namyśle, ale Tristan potrafił odgadnąć wszystkie, kiedy ja wciąż biedziłem się nad pierwszym. Dywan wokół naszych nóg był usłany psami – cała ich piątka leżała splątana w ciężko dyszący kłąb, podsycając nastrój przyjaźni i zadowolenia. Kiedy Siegfried przemówił, wydało mi się, że w pokoju powiało chłodem. – Jutro dzień targowy, a właśnie wysłaliśmy rachunki. Będą stać w kolejce, żeby wręczyć nam swoje pieniądze, więc chcę, Tristanie, żebyś poświęcił cały dzień i odbierał je od nich. James i ja będziemy zajęci, więc na ciebie spadnie ten obowiązek. Musisz tylko odbierać od nich czeki, wręczać im pokwitowania i wpisywać nazwiska do księgi rachunkowej. Czy sądzisz, że jesteś w stanie wykonać to, nie robiąc piekielnego bałaganu? Skrzywiłem się. Ten pierwszy od dłuższego czasu przykry dysonans lekko mną wstrząsnął. – Sądzę, że dam sobie radę – odparł dumnie Tristan. – Dobrze. Zatem chodźmy spać. Tymczasem następnego dnia okazało się, że to zadanie znakomicie odpowiada Tristanowi. Usadowiony za biurkiem, garściami zgarniał pieniądze – przez cały czas mówił. Jednak nie gadał byle czego; do każdego stosował indywidualne podejście. Ze sztywnym metodystą rozmawiał o pogodzie, cenie krów i działalności parafii. Ponury typ z czapką na bakier, ziejący oparami piwska, usłyszał najnowsze dowcipy opowiadane ściszonym głosem. Jednak dopiero przy damach Tristan osiągał wyżyny swego kunsztu. Od razu ujmował je za serca swoją niewinną, chłopięcą twarzą, a kiedy roztoczył przed nimi cały swój czar, zawojował każdą bez reszty. Ze zdumieniem słuchałem chichotów dobiegających zza drzwi. Cieszyłem się, że dobrze mu idzie. Tym razem wszystko będzie dobrze. Przy obiedzie Tristan był zadowolony z siebie, a przy podwieczorku pękał z dumy. Siegfried również był zadowolony z przychodów, jakie brat przedstawił mu w formie równego słupka liczb dokładnie podsumowanych na dole. – Dziękuję, Tristanie, okazałeś się niezwykle przydatny. Wszystko pięknie. Pod koniec dnia byłem na dziedzińcu, wyrzucając zużyte butelki z bagażnika swojego samochodu. Miałem pracowity dzień i zgromadziłem więcej pustych opakowań niż zwykle. Z ogrodu przybiegł zdyszany Tristan. – Jim, zgubiłem książkę rachunkową! – Wciąż próbujesz stroić ze mnie żarty, wiecznie dowcipkujesz – odparłem. – Dlaczego nie dasz trochę odpocząć swojemu poczuciu humoru? Roześmiałem się i z trzaskiem posłałem pustą butelkę po mazidle do innych, do śmietnika. Chwycił mnie za rękaw. – Nie żartuję, Jim, wierz mi. Naprawdę zgubiłem tę cholerną książkę. Po raz pierwszy całkowicie opuścił go dobry nastrój. Oczy miał wybałuszone, a twarz bladą jak kreda. – Przecież nie mogła tak po prostu zniknąć – powiedziałem. – Musi się znaleźć. – Nigdy się nie znajdzie. – Tristan załamał ręce i zaczął nerwowo krążyć po dziedzińcu. – Czy wiesz, że szukałem jej przez całe dwie godziny? Przetrząsnąłem dom. Nie ma jej, mówię ci. – Przecież to nie ma znaczenia, prawda? Wciągnąłeś wszystkie nazwiska do księgi głównej. – Właśnie o to chodzi. Nie. Zamierzałem to zrobić wieczorem. – Czy to oznacza, że wszyscy farmerzy, którzy wręczali ci dziś pieniądze, w przyszłym miesiącu otrzymają ten sam rachunek? – Na to wygląda. Nie pamiętam więcej niż trzy, cztery nazwiska. Usiadłem ciężko na kamiennym korycie. – A więc niech Bóg ma nas w swojej opiece – a szczególnie ciebie. Mieszkańcy Yorkshire nie lubią rozstawać się ze swoim groszem, a kiedy każesz im zapłacić dwukrotnie... o bracie! Jeszcze coś przyszło mi do głowy i zapytałem bezlitośnie: – A co z Siegfriedem? Powiedziałeś mu już? Nagły skurcz wykrzywił twarz Tristana. – Nie, dopiero co wrócił. Zaraz mu powiem. Wyprostował się i opuścił dziedziniec. Postanowiłem nie wchodzić za nim do domu. Nie czułem się na siłach, by oglądać scenę, która niechybnie musiała nastąpić. Zamiast wrócić do domu, przeszedłem na tyły i udałem się na rynek, gdzie w mroku zachęcająco migotały światła Drovers Arms. Siedziałem nad kuflem piwa, kiedy wszedł Tristan, wyglądając tak, jakby ktoś utoczył mu galon krwi. – Jak poszło? – spytałem. - Och, wiesz, jak zwykle. Może tym razem trochę gorzej. Jednak powiem ci coś, Jim: wcale nie będę niecierpliwie czekał na następny miesiąc. Książka rachunkowa nigdy się nie znalazła i miesiąc później wszystkie rachunki zostały wysłane ponownie, jak zwykle w takim terminie, żeby dotarły rano w dzień targowy. Tego dnia mieliśmy niewiele zgłoszeń i zakończyłem obchód wczesnym rankiem. Nie wchodziłem do domu, ponieważ przez okna poczekalni zobaczyłem długą kolejkę farmerów siedzących pod ścianami; wszyscy mieli ten sam urażony wyraz twarzy, charakterystyczny dla osób przekonanych o własnej słuszności. Umknąłem na targ. Gdy tylko miałem czas, z przyjemnością przechadzałem się wśród straganów stłoczonych na starym ryneczku. Można tam było kupić owoce, ryby, stare książki, sery, ubrania – prawdę mówiąc, wszystko; jednak najbardziej lubiłem stoisko z porcelaną. Prowadził je żydowski przedsiębiorca z Leeds – gruby, pewny siebie, spocony i stosujący wręcz hipnotyczną technikę sprzedaży. Nigdy nie znudziło mi się na to patrzeć. Fascynował mnie. Dziś był w swej najlepszej formie, stojąc na niewielkiej wolnej przestrzeni, otoczony ze wszystkich stron stertami naczyń, podczas gdy żony farmerów słuchały z rozdziawionymi ustami jego oratorskich popisów. – Nie jestem przystojny – mówił. – Nie jestem mądry, lecz – na Boga – umiem gadać. Mógłbym zagadać głuchego. Teraz spójrzcie na to. Podniósł tani kubek i trzymał go w górze, ostrożnie ściskając grubym kciukiem i palcem wskazującym, lekko odstawiwszy mały palec. – Piękny, prawda? Czyż nie jest śliczny? Potem z szacunkiem umieścił go na dłoni i pokazał zebranym. – Teraz powiem wam coś, drogie panie: możecie kupić taką samą zastawę u Connersa w Bradford za trzy funty piętnaście. Nie żartuję i nie bujam, stoi tam i taka jest cena. A moja cena, proszę pań? – spytał, biorąc starą laskę z odrapaną gałką. – Moja cena za ten piękny komplet? Chwycił laseczkę za koniec i z trzaskiem rąbnął nią w puste opakowanie po zastawie. – Nie za trzy funty piętnaście! Bach! – Nie za trzy funty! Bach! – Nie za dwa funty! Bach! – Nawet nie za półtora! Bach! – No, już, kto da mi funciaka? Nikt nie odezwał się słowem. – No dobrze, dobrze, widzę, że trafiłem dziś na równych sobie. W porządku, siedemdziesiąt pięć i zabierajcie wszystkie. Ostatni druzgocący cios, po którym panie zaczęły się zgłaszać i grzebać w torebkach. Z zaplecza straganu wyszedł mały człowieczek i zaczął wydawać komplety. Rytuału dopełniono i wszyscy byli szczęśliwi. Czekałem, bardzo zadowolony, na następny występ wirtuoza, gdy ujrzałem krępego człowieka w czapce z daszkiem, energicznie machającego do mnie z tłumu. Mężczyzna włożył rękę do kieszeni marynarki – wiedziałem, czego szuka. Nie zwlekając ni chwili, pospiesznie uskoczyłem za stragan pełen koryt dla świń i drucianych klatek. Ledwie uszedłem kilka kroków, gdy zatrzymał mnie inny farmer. W ręku trzymał kopertę. Poczułem się jak schwytany w pułapkę, lecz dostrzegłem drogę ucieczki. Szybko minąwszy wystawę z tanią biżuterią, wpadłem w drzwi Drovers Arms i unikając baru, w którym tłoczyli się farmerzy, wśliznąłem się do biura kierownika. Byłem bezpieczny; to jedyne miejsce, gdzie zawsze mile mnie widziano. Kierownik spojrzał zza biurka, ale nie uśmiechnął się. – Patrz pan – rzekł ostro. – Jakiś czas temu byłem u pana z moim psem i w odpowiednim terminie otrzymałem od pana rachunek... Skręciło mnie. – ... Zapłaciłem osobiście i byłem niezmiernie zdziwiony dziś rano, gdy zobaczyłem, że wysłano mi następny rachunek. Mam tu pokwitowanie podpisane przez... Nie mogłem już tego znieść. – Bardzo mi przykro, panie Brooke, ale zaszła pomyłka. Wyjaśnię to. Proszę przyjąć moje przeprosiny. Przez kilka następnych dni ta rozmowa powtarzała się jak refren przydługiej piosenki, lecz najprzykrzejsze doświadczenie stało się udziałem Siegfrieda. Właśnie stał przy barze swego ulubionego pubu „Czarny Łabędź”, kiedy podszedł do niego Billy Breckenridge – przyjacielski, wesoły gość, jeden z najbardziej lubianych mieszkańców Darrowby. – Hej, pamięta pan te trzy funty sześć pensów, jakie zapłaciłem w pańskiej przychodni? Dostałem za to następny rachunek. Siegfried układnie przeprosił – miał w tym już sporą wprawę – i postawił mu kolejkę. Rozstali się w zgodzie. Niestety, Siegfried, który rzadko o czymkolwiek pamiętał, zapomniał o tym wydarzeniu. Miesiąc później, również pod „Czarnym Łabędziem”, znów natknął się na Billy’ego Breckenridge’a. Tym razem Billy nie był już tak przyjaźnie nastawiony. – Hej, pamięta pan ten rachunek, który przysłał mi pan dwukrotnie? No cóż, otrzymałem go znowu. Siegfried robił co mógł, lecz roztaczany przez niego wdzięk nie działał na rozmówcę. Billy był obrażony. – Cóż, widzę, że nie wierzy pan, iż uregulowałem należność. Miałem pokwitowanie od pańskiego brata, ale zgubiłem je. Zbył protesty Siegfrieda machnięciem ręki. – Nie, nie, można to załatwić tylko w jeden sposób. Mówię, że zapłaciłem te trzy funty sześć pensów, a pan uważa, że nie. W porządku, rzućmy o to monetą. Udręczony Siegfried wymawiał się, ale Billy nalegał. Wyjął pensa i z godnością ułożył go na swoim kciuku. – Dobra, pan wybiera. – Reszka – mruknął Siegfried i wypadła reszka. Mały człowieczek nie zmienił wyrazu twarzy. Z godnością wręczył Siegfriedowi trzy funty i sześć pensów. – Może wreszcie uda nam się uznać tę sprawę za zamkniętą – rzekł i wyszedł z baru. Bywają rozmaite złe wspomnienia, ale to było dla Siegfrieda zupełnie wyjątkowe. Jakimś cudem zapomniał zanotować tę ostatnią transakcję i pod koniec miesiąca Billy Breckenridge otrzymał czwarty rachunek na kwotę, którą już dwukrotnie uiścił. Mniej więcej wtedy Siegfried zmienił pub i zaczął chodzić pod „Skrzyżowane Klucze”. Rozdział trzynasty Jesień przeszła w zimę i na wysokich szczytach widać było smugi pierwszego śniegu, a niedogodności praktykowania w górzystym terenie zaczęły się dawać we znaki. Godzinami prowadziłem wóz ze zmarzniętymi nogami, wspinałem się do wysoko położonych obór w lodowatym wietrze, który przyginał do ziemi wyschłą trawę górską. Ileż to razy ściągałem koszulę w pełnych przeciągów budynkach gospodarczych, myłem ręce i klatkę piersiową w wiadrze zimnej wody, używając zwykłego mydła i często worka zamiast ręcznika. Dopiero teraz zrozumiałem, co to znaczy mieć spierzchnięte ręce. Kiedy był nawał roboty, nie miałem czasu wysuszyć ich porządnie i czerwone małe pęknięcia sięgały mi prawie do łokci. Wtedy właśnie praca przy małych zwierzętach przynosiła błogosławione wytchnienie. Mogłem wreszcie na pewien czas odpocząć od ciężkiej wyczerpującej rutyny, mogłem wejść do salonu zamiast do obory i zająć się czymś bez porównania mniejszym niż koń czy byk. A wśród tych wytwornych salonów najbardziej kuszący był salon pani Pumphrey. Pani Pumphrey była wdową w starszym wieku. Jej zmarły mąż, producent piwa, którego browary i puby rozrzucone były po całym Yorkshire, zostawił jej wielką fortunę i piękny pałacyk na przedmieściu Darrowby. Tutaj mieszkała wraz z dużym sztabem służby, ogrodnikiem, szoferem i Tricki Woo, a Tricki Woo był rasowym pekińczykiem i oczkiem w głowie swojej pani. Stałem teraz przed wspaniałymi drzwiami i ukradkiem wycierając czubki butów o brzeg spodni, chuchałem w zmarznięte dłonie. Oczyma wyobraźni widziałem już wygodny fotel stojący blisko palącego się kominka, tacę z biskwitami i butelkę znakomitego sherry. Właśnie z powodu tego sherry starałem się zawsze wyznaczać wizytę na pół godziny przed lunchem. Otworzyła mi pokojówka i rozpromieniona, jakby ujrzała dawno wyczekiwanego gościa, wprowadziła mnie do saloniku, umeblowanego cennymi sprzętami, gdzie pełno było magazynów w lśniących okładkach i najnowszych powieści. Pani Pumphrey, siedząca przy ogniu w fotelu z wysokim oparciem, odłożyła książkę z okrzykiem radości. – Tricki, Tricki, patrz, kto przyszedł! Wujek Herriot! – Od samego początku zostałem nazwany wujkiem i wyczuwając ewentualne korzyści wypływające z tego pokrewieństwa, nie wyrażałem sprzeciwu. Tricki jak zawsze zerwał się ze swojej poduszki, skoczył na oparcie sofy i oparłszy mi łapki na ramionach, jął starannie wylizywać całą moją twarz, po czym wyraźnie zmęczony dał spokój. A męczył się bardzo łatwo, ponieważ jak na psa swego wzrostu dostawał co najmniej dwukrotnie więcej jedzenia niż powinien. I do tego jedzenia niewłaściwego. – Och, panie doktorze – powiedziała pani Pumphrey, patrząc z zatroskaniem na swego ulubieńca – tak się cieszę, że pan przyszedł. Tricki znowu miał bolipupkę. Ta choroba, której nazwa wymyślona przez panią Pumphrey nie figurowała oczywiście w żadnym podręczniku, polegała na obrzmieniu gruczołów okołoodbytniczych. Kiedy były bolesne, pies okazywał niepokój, siadając nagle w środku spaceru, a wtedy jego pani bardzo przejęta biegła do telefonu. – Panie doktorze, proszę szybko przyjechać! Tricki ma znowu bolipupkę! Postawiłem psiaka na stole i wycisnąłem gruczoły, posługując się przy tym kawałkiem waty. Zawsze mnie zdumiewało, że pekińczyk witał mnie radośnie. Pies nadal darzący sympatią człowieka, który chwytał go i wyciskał mu odbytnicę przy każdym spotkaniu, musiał być niezwykle wyrozumiały. Tricki nigdy nie okazywał żadnych przejawów żalu, był miłym stworzeniem, o bystrej inteligencji, a ja darzyłem go prawdziwym przywiązaniem. Czułem się zaszczycony, że jestem jego osobistym lekarzem. Po skończonym zabiegu wziąłem pacjenta na ręce i zauważyłem, że znowu przytył, a warstwa tłuszczu na żebrach powiększyła się. – Pani go znowu przekarmia – zwróciłem się do pani Pumphrey. – Czy nie mówiłem tyle razy, że nie wolno mu dawać żadnych ciastek, ale za to więcej protein? – Och, panie doktorze – jęknęła pani Pumphrey. – Ale co ja mogę zrobić? Kurczęta tak mu zbrzydły. Wzruszyłem ramionami, ta rozmowa była beznadziejna. Poszedłem za pokojówką do wspaniałej łazienki, gdzie po zabiegu zawsze odbywał się rytuał mycia rąk. Był to wielki pokój z wytworną gotowalnią; wszystko tu było z masywnego szkła, a na długich szklanych półkach stały wytworne przybory toaletowe. Przygotowany wyłącznie dla mnie ręcznik leżał obok kawałka drogiego mydła. Kiedy wróciłem do salonu, czekał już na mnie kieliszek sherry, a ja usiadłem przy kominku, żeby porozmawiać z panią Pumphrey. Właściwie trudno to było nazwać rozmową, bowiem mówiła tylko ona, ale jakże mi to wiele dawało. Moja gospodyni, kobieta o bardzo miłym usposobieniu, przekazywała spore sumy na cele dobroczynne i pomagała każdemu, kto znalazł się w biedzie. Inteligentna i ciekawa, odznaczała się dużym wdziękiem. Każdy jednak człowiek ma swój słaby punkt, a u niej tym punktem był Tricki Woo. Historie, jakie opowiadała o swoim ulubieńcu, były zwykle wytworem fantazji, ale zawsze z zainteresowaniem czekałem na następny odcinek. – Och, panie doktorze, mam dla pana wprost niezwykłe wieści. Tricki znalazł korespondencyjnego przyjaciela! Tak, napisał list do redaktora „Świata Psów”, dołączając pewną sumę jako dar dla tego pisma, i zaznaczył, że chociaż wywodzi się z długiej, prastarej linii faworytów cesarza chińskiego, postanowił zapomnieć o tym i zaprzyjaźnić się ze zwykłymi psami. Poprosił, żeby redaktor poszukał mu korespondencyjnego przyjaciela wśród znajomych psów, tak by dla wspólnego pożytku mogli wymieniać listy. Tricki powiedział, że dla tego celu przybierze pseudonim „pan Utterbunkum”. I niech pan sobie wyobrazi, dostał przepiękny list od redaktora (mogłem sobie doskonale wyobrazić, jak ten roztropny człowiek skacze do góry z radości widząc, że otwiera się przed nim kopalnia pieniędzy), w którym ten pisze, że chciałby przedstawić Bonzo Fotheringhama, samotnego dalmatyńczyka, który z największą przyjemnością będzie wymieniał listy z nowym przyjacielem w Yorkshire. Sączyłem powoli sherry. Tricki chrapał na moich kolanach. Pani Pumphrey ciągnęła dalej swoją tyradę: – Taka jestem rozczarowana tą nową altanką – wie pan, kazałam ją zbudować specjalnie dla Trickiego, tak żeby tam mógł siedzieć podczas upalnych popołudni. To taki miły wiejski domek, ale on go wprost nie znosi. Po prostu nienawidzi, nie chce nawet wejść do środka. Żeby pan widział, jaki ma okropny wyraz pyszczka, kiedy patrzy na tę altankę. A wie pan, jak ją wczoraj nazwał? Och, wprost nie śmiem panu powtórzyć. – Rozejrzała się wokoło, zanim pochyliła się ku mnie i szepnęła: – Nazwał ją „cholerną budą”! Pokojówka podsyciła ogień i napełniła mi jeszcze raz kieliszek. Wiatr ze śniegiem uderzył o szyby. „Oto, jak należy żyć” – pomyślałem. I znów zacząłem przysłuchiwać się opowieści. – I jeszcze jedno muszę panu powiedzieć, panie doktorze. Tricki znowu wygrał. Wie pan, jestem wprost pewna, że musi uważnie śledzić dział wyścigów konnych w gazetach, gdyż znakomicie potrafi ocenić formę poszczególnych koni. Powiedział mi, żebym obstawiła Canny Lad we wczorajszej gonitwie o trzeciej po południu w Redcar i jak zwykle ten koń przyszedł pierwszy. Za jednego szylinga Tricki dostał dziewięć. Zakłady te były zawsze robione w imieniu Tricki Woo i myślałem ze współczuciem o reakcji miejscowych bukmacherów. W Darrowby były to zastraszone i szybko zmieniające miejsce pobytu indywidua. Ni stąd, ni zowąd przy jakiejś uliczce wywieszano tablicę, na której wypisywano apel do mieszkańców, żeby zaufali, powiedzmy, Joe Downsowi i grali u niego, gdyż tylko on zapewnia całkowitą, solidną obsługę. Joe żył przez kilka miesięcy nad brzegiem przepaści, starając się okpić nie w ciemię bitych miejscowych obywateli, ale koniec był zawsze taki sam: kilku faworytów wygrywało pod rząd, a Joe chyłkiem, nocą, wynosił się, zabierając z sobą tablicę. Kiedyś zapytałem kogoś miejscowego o powód nagłego zniknięcia jednego z tych pechowych nomadów. Odparł mi z całym spokojem: „Och, wykończyliśmy go”. Tracić ustawicznie szylingi na rzecz psa musiało być twardym orzechem do zgryzienia dla tych nieszczęśników. – W ubiegłym tygodniu miałam okropne przeżycie – ciągnęła niezmordowana pani Pumphrey. – Byłam pewna, że będę musiała pana wezwać. Biedny mały Tricki zupełnie zwariulkał! Była to choroba, którą należało postawić wraz z bolipupką w rzędzie nowych psich dolegliwości, więc poprosiłem o bliższe informacje. – To było straszne, byłam przerażona. Ogrodnik rzucał kółka Trickiemu, wie pan, robi to codziennie przez pół godziny. Kilkakrotnie byłem świadkiem tego widowiska. Hodgkin, ponury zgarbiony człowiek, który, wyglądał, jakby nie znosił wszystkich psów, a zwłaszcza Trickiego, codziennie musiał na trawniku rzucać mu małe kółka gumowe. Tricki biegał za nimi i przynosił je, za każdym razem szczekając jak szalony, żeby mu znowu rzucić. W trakcie zabawy gorzkie linie na twarzy starego człowieka pogłębiały się. Bezgłośnie poruszał przy tym ustami, ale nie można było usłyszeć, co mówi. Pani Pumphrey ciągnęła dalej swą opowieść: – Bawił się tak, kiedy nagle, bez żadnego ostrzeżenia, zwariulkał. Zapomniał nagle o kółkach i jął biegać dokoła, szczekając i skowycząc tak jakoś bardzo dziwnie. A potem przewrócił się na bok i leżał jak martwy. Wie pan, panie doktorze, byłam pewna, że nie żyje, zupełnie się nie ruszał. Ale co najbardziej mnie dotknęło, to że Hodgkin zaczął się śmiać. Pracuje u mnie dwadzieścia cztery lata i nigdy nie widziałam, żeby się chociaż uśmiechnął, a mimo to, kiedy spojrzał na tego nieruchomego biedaka, zaczął tak dziwnie chichotać. To było straszne. Już miałam biec do telefonu, kiedy Tricki wstał i odszedł, wyglądał przy tym całkiem normalnie. „Histeria – pomyślałem – wywołana wadliwym odżywianiem i nadmiernym podnieceniem”. Odstawiłem kieliszek i surowo spojrzałem na panią Pumphrey. – Było to właśnie to, o czym mówiłem. Jeżeli będzie pani upierać się, żeby dawać Trickiemu te różne dziwaczne potrawy, całkiem zrujnuje mu pani zdrowie. Naprawdę musi go pani trzymać na diecie dla psów, dając jeden, najwyżej dwa posiłki dziennie, niezbyt obfite, złożone z mięsa, ciemnego chleba i biskwitów dla psów. I nic poza tym. Pani Pumphrey opadła na fotel, była uosobieniem winy. – Och, proszę, panie doktorze, niech pan do mnie tak nie mówi. Próbowałam mu dawać to, co wskazane, ale to takie trudne. Kiedy prosi mnie o smakowite kąski, nie mogę mu odmówić. – Otarła oczy chusteczką. Jednak ja byłem niewzruszony. – Doskonale, proszę pani, to już pani sprawa, ale ostrzegam: jeśli nadal będzie pani postępować jak dotychczas, Tricki coraz częściej będzie wariulkać. Opuściłem zaciszny raj z ociąganiem, zatrzymując się na żwirowanym podjeździe, żeby popatrzeć na machającą mi jak zawsze w oknie panią Pumphrey z Trickim na rękach, którego szeroki pyszczek sprawiał wrażenie, że się życzliwie uśmiecha. Wracając do domu, rozważałem wszelkie korzyści płynące z faktu, że jestem wujkiem Trickiego. Kiedy jechał nad morze, przysyłał mi skrzynki wędzonych w dymie dębowym śledzi, a kiedy w jego szklarni dojrzewały pomidory, co tydzień dostawałem od niego parę funtów. Regularnie też otrzymywałem puszki z tytoniem, czasem z dołączoną fotografią, na której widniała pełna uczucia dedykacja. Ale dopiero kiedy na Boże Narodzenie z firmy „Fortnum i Mason” dostałem wielki kosz z prezentami, zrozumiałem, że mam w ręku złote jabłko i że trzeba o nie trochę zadbać. Jak dotąd po prostu telefonicznie dziękowałem pani Pumphrey za prezenty, a ona dość chłodno odpowiadała mi, że to Tricki przesyła te rzeczy i że to jemu trzeba dziękować. Kiedy dostałem kosz, w nagłym błysku uświadomiłem sobie wreszcie, że popełniłem wielki błąd taktyczny. Unikając sardonicznego spojrzenia Siegfrieda, podziękowałem mojemu psiemu kuzynowi za prezenty gwiazdkowe i za jego uprzednią szczodrobliwość. Wyraziłem nadzieję, że świąteczne posiłki nie zakłóciły jego delikatnego trawienia i przypomniałem mu, że w razie jakichkolwiek dolegliwości powinien zażyć czarny proszek, który mu zawsze przepisywałem. Niejasne uczucie zawodowego wstydu łatwo zostało zmazane cudownymi wizjami wędzonych śledzi, pomidorów i koszy z prezentami. Kopertę zaadresowałem: „Szanowny Pan Tricki Pumphrey, Barlby Grange” i wrzuciłem do skrzynki pocztowej z niezbyt dużymi wyrzutami sumienia. W czasie następnej wizyty pani Pumphrey wzięła mnie na bok. – Panie doktorze – szepnęła – Tricki jest zachwycony pańskim listem i na zawsze go zachowa, ale jedno go zaniepokoiło: pan zaadresował „Szanowny Pan Tricki...”, a on jednak wolałby, żeby pisać do niego „Wielmożny Pan”. Z początku był nieco urażony, wyprowadzony z równowagi, ale kiedy zobaczył, że to list od pana, zaraz odzyskał dobry humor. Zupełnie nie rozumiem, skąd się u niego wzięły takie fochy. Może dlatego, że jest psem-jedynakiem. Myślę, że pies-jedynak łatwiej podlega kaprysom niż pies wywodzący się z dużej rodziny. Kiedy wszedłem do Skeldale House, miałem wrażenie, że wracam do zimniejszego świata. Siegfried zderzył się ze mną w korytarzu. – Kogóż to widzimy? No, proszę, chyba to kochany wujaszek Herriot we własnej osobie. A co to robiłeś, wujaszku? Służyłeś jak niewolnik w Barlby Grange. Biedaku, ależ musisz być zmęczony. Czy naprawdę sądzisz, że warto tak sobie ręce urabiać po łokcie, żeby zarobić jeszcze jeden kosz gwiazdkowy? Rozdział czternasty Spoglądając wstecz, ledwie mogę uwierzyć, ile czasu zajmowało nam przygotowywanie lekarstw. Jednak nasze leki nie przychodziły do nas w gotowych opakowaniach i zanim mogliśmy ruszyć na obchód, musieliśmy wypełnić bagażniki naszych samochodów najrozmaitszymi starannie zestawionymi i przeważnie bezużytecznymi medykamentami. Kiedy Siegfried przyszedł do mnie tego ranka, trzymałem na wysokości oczu ćwierćlitrową butelkę, nalewając do niej syrop kokcylanowy. Tristan, ponuro mieszający pistlem w moździerzu proszki na żołądek, znacznie zwiększył tempo, czując na sobie spojrzenie brata. Wokół stały opakowania proszków, a dalej, na stole, wznosiły się równe stosiki pessariów. Tristan wyglądał na zapracowanego; gwałtownie poruszał łokciem, ucierając węglan amonu i nux vomica. Siegfried uśmiechnął się życzliwie. Ja też uśmiechnąłem się. Źle działało na mnie napięcie, kiedy bracia byli skłóceni, ale teraz widziałem, że będzie to jeden z radosnych poranków. Ta wyraźna poprawa atmosfery nastąpiła po Bożym Narodzeniu, kiedy Tristan spokojnie wrócił na studia i zdał wszystkie zaległe egzaminy, najwidoczniej w ogóle nie przykładając się do pracy. A dzisiaj mój szef cieszył się z czegoś jeszcze; zdawał się płonąć wewnętrzną satysfakcją, jakby wiedział na pewno, że czeka nas coś dobrego. Wszedł i zamknął drzwi. – Mam dla was dobrą wiadomość. Wcisnąłem korek do butelki. – No, nie trzymaj nas w niepewności. Mów. Siegfried powiódł po nas wzrokiem. Miał rozanielony wyraz twarzy. – Pamiętacie ten cholerny bałagan, jakiego narobił Tristan, kiedy wziął się do rachunków? Jego brat odwrócił wzrok i zaczął ucierać jeszcze szybciej, ale Siegfried przyjaźnie położył mu dłoń na ramieniu. – Nie, nie martw się, nie zamierzam prosić cię, żebyś znów zajął się tym. Prawdę mówiąc, już nigdy nie będziesz musiał tego robić, ponieważ od tej pory powierzam tę pracę ekspertowi. Przerwał i odchrząknął. – Będziemy mieli sekretarkę. Gdy spojrzeliśmy na niego pustym wzrokiem, mówił dalej: – Tak, sam ją wybrałem i uważam, że jest idealna. – Hmm, a jaka ona jest? Siegfried wydął usta. – Trudno ją opisać. Jednak pomyślcie tylko – kogo powinniśmy zatrudnić? Nie potrzeba nam jakiejś trzpiotowatej młódki, kręcącej się po domu. Nie trzeba tu ślicznej blondyneczki siedzącej za biurkiem – pudrującej sobie nosek i rzucającej powłóczyste spojrzenia. – Nie? – przerwał Tristan, wyraźnie zdumiony. – Nie, nie potrzeba! – uciął Siegfried. – Przez większość czasu śniłaby na jawie o swoich chłopcach, a kiedy już nauczylibyśmy ją wszystkiego, odeszłaby, żeby wyjść za mąż. Tristan nadal wyglądał na nieprzekonanego, co najwyraźniej denerwowało jego brata. Siegfried poczerwieniał. – I jeszcze jedno. Jak moglibyśmy zatrudnić atrakcyjną młodą dziewczynę, mając w domu kogoś takiego jak ty? Nie dałbyś jej spokoju. Tristan był dotknięty. – A ty? – Mówimy o tobie, nie o mnie! – ryknął Siegfried. Zamknąłem oczy. Pokój nie trwał długo. Postanowiłem interweniować. – No dobrze, powiedz nam o tej nowej sekretarce. Z trudem opanował emocje. – No cóż, to pani po pięćdziesiątce, która odeszła na emeryturę po trzydziestu latach u Greena i Moultona w Bradford. Prowadziła tam sekretariat i otrzymała wprost wspaniałe referencje. Twierdzą, że to wzór kompetencji, a właśnie tego potrzebujemy – kompetencji. Jesteśmy zbyt leniwi. Mamy szczęście, że postanowiła przyjechać i zamieszkać w Darrowby. A zresztą, za kilka minut ją poznacie – przychodzi o dziesiątej. Kościelny zegar wybijał dziesiątą, kiedy usłyszeliśmy dzwonek do drzwi. Siegfried pospieszył otworzyć i z triumfem wprowadził do pokoju swoje wielkie odkrycie. – Panowie, poznajcie pannę Harbottle. Była wysoką, biuściastą kobietą o okrągłej, czerstwej twarzy za złotymi oprawkami okularów. Spod kapelusza wymykała jej się masa kędziorów, niesfornych i bardzo czarnych; wyglądały tak, jakby zostały ufarbowane; nie pasowały do surowego stroju oraz wygodnych bucików. Pomyślałem, że nie musimy martwić się o to, że spieszno jej wyjść za mąż. Nie była brzydka, lecz miała wystający podbródek i maniery osoby nawykłej do rozkazywania, co skutecznie przepłoszyłoby każdego kandydata na męża. Podaliśmy sobie ręce i zadziwił mnie mocny uścisk dłoni panny Harbottle. Popatrzyliśmy sobie w oczy i przez kilka sekund toczyliśmy przyjazne zmagania, po czym najwidoczniej postanowiła uznać wynik za remisowy i odwróciła wzrok. Tristan był kompletnie nie przygotowany i widziałem popłoch na jego twarzy, gdy ścisnęła mu dłoń; puściła dopiero wtedy, gdy zaczynały uginać się pod nim kolana. Zrobiła obchód biura, podczas gdy Siegfried szedł krok w krok za nią, zacierając ręce i wyglądając jak ekspedient ze swoją ulubioną klientką. Przystanęła przy biurku, na którym piętrzyły się przysłane i wysyłane rachunki, formularze Ministerstwa Zdrowia, faktury z firm farmaceutycznych, a tu i ówdzie zapomniane pudełka pigułek i tubki z maścią przeciw zapaleniu wymienia. Z obrzydzeniem pogrzebawszy w tym bałaganie, wyjęła starą księgę rachunkową z pozaginanymi rogami i trzymała ją dwoma palcami w powietrzu. – A cóż to takiego? Siegfried przydreptał bliżej. – Och, to nasza księga rachunkowa. Przepisujemy do niej wizyty z dziennika, który gdzieś tu powinien być – Przez chwilę grzebał w papierach. – Ach, jest! W nim zapisujemy wezwania w kolejności, w jakiej je otrzymujemy. Przez kilka minut studiowała obie książki, a zdumienie na jej twarzy powoli ustępowało ponuremu rozbawieniu. – Panowie, jeżeli mam prowadzić waszą księgowość, będziecie musieli nauczyć się pisać. Widzę tu trzy różne charaktery pisma, ale ten jest najgorszy. Po prostu okropny. Kto to pisał? – Wskazała na zapis w postaci długiej linii przerywanej, momentami lekko falistej. – Właściwie... to ja – rzekł Siegfried, przestępując z nogi na nogę. – Musiałem bardzo się spieszyć. – Przecież tak jest wszędzie, panie Farnon. Proszę spojrzeć tutaj, tu i tu. Rozumie pan, że tak być nie może. Siegfried założył ręce za plecy i zwiesił głowę. – Spodziewam się, że tutaj trzymacie druki i koperty. Otworzyła szufladę biurka, która okazała się całkowicie zapchana starymi torebkami nasion, częściowo popękanymi. Ze szczytu stery powoli stoczyło się kilka ziaren grochu i francuskiej fasoli. W następnej szufladzie tkwiły ciasno zwinięte, brudne powrozy do pętania cieląt, które najwidoczniej ktoś zapomniał umyć. Nie pachniały fiołkami i panna Harbottle pospiesznie zatrzasnęła szufladę; jednak nie rezygnowała łatwo, więc pełna nadziei pociągnęła za trzecią. Ta wysunęła się z melodyjnym brzękiem, ukazując rząd zakurzonych butelek po jasnym piwie. Panna Harbottle powoli wyprostowała się i spytała cierpliwie: – A gdzie, jeśli można wiedzieć, jest kasetka na gotówkę? – No, po prostu wpychamy ją tam – widzi pani? – Siegfried wskazał na garniec stojący na gzymsie kominka. – Nie mamy czegoś takiego jak kasetka na pieniądze, ale to doskonale zdaje egzamin. Panna Harbottle ze zgrozą spojrzała na dzbanek. – Po prostu wpychacie... Pogniecione czeki i banknoty odpowiedziały jej milczącym spojrzeniem znad brzegu naczynia; ich liczni towarzysze wypadli na palenisko. – Chce pan powiedzieć, że codziennie wychodzicie z domu i zostawiacie tak te pieniądze? – Nigdy nic im się nie stało – odparł Siegfried. – A co z drobnymi? Siegfried zachichotał niepewnie. – No, wie pani... tu jest wszystko. Wszystkie pieniądze – drobne i grube. Rumiana twarz panny Harbottle nieco straciła kolor. – Naprawdę, panie Farnon, to okropne. Nie wiem, jak zdołał pan przetrwać tak długo w taki sposób. Po prostu nie wiem. Jednak jestem pewna, że szybko doprowadzę wszystko do porządku. Pańskie interesy najwidoczniej nie są zbyt skomplikowane – do prowadzenia księgowości wystarczy założyć zwykłą kartotekę. Inne drobne sprawy. – Ponownie z niedowierzaniem zerknęła na garnek – bardzo szybko uporządkuję. – Świetnie, panno Harbottle. – Siegfried zacierał dłonie mocniej niż kiedykolwiek. – Czekamy na panią w poniedziałek rano. – Punkt dziewiąta, panie Farnon. Kiedy wyszła, zapadła cisza. Tristan bawił się jej wizytą i uśmiechał w zadumie, lecz ja byłem zaniepokojony. – Wiesz co, Siegfried – powiedziałem. – Może ona jest demonem kompetencji, ale czy nie nazbyt upartym? – Uparta? – zaśmiał się głośno i trochę niepewnie. – Nic podobnego. Pozostawcie ją mnie. Poradzę sobie. Rozdział piętnasty W jadalni było niewiele mebli, lecz szlachetne kontury i same rozmiary tego pomieszczenia przydawały gracji długiemu kredensowi i prostemu mahoniowemu stołowi, przy którym jedliśmy z Tristanem śniadanie. Mróz ozdobił szyby dużego okna, a z ulicy dobiegał chrzęst śniegu pod nogami przechodniów. Słysząc dźwięk podjeżdżającego samochodu, oderwałem wzrok od jajka na twardo. Na ganku rozległo się tupanie, zewnętrzne drzwi otworzyły się z trzaskiem i do pokoju wpadł Siegfried. Bez słowa podszedł do kominka i nachylił się nad nim, opierając łokcie o szary marmurowy gzyms. Kołnierz płaszcza i szalik zasłaniały mu twarz aż po oczy, lecz widoczna część twarzy była sino-czerwona. Obrzucił stół palącym spojrzeniem. – Zastoinowa gorączka u jednej z krów starego Heseltine’a. Jeden z najwyżej położonych budynków. Jezu, ależ tam było zimno! Ledwie mogłem oddychać. Gdy ściągnął rękawiczki i zaczął przebierać palcami w cieple bijącym z paleniska, raz po raz zerkał z ukosa na brata. Fotel Tristana stał najbliżej ognia, a on sam z satysfakcją – jaką zdawał się czerpać ze wszystkiego – spożywał śniadanie, obficie smarując grzankę masłem i pogwizdując przy nakładaniu na nią marmolady. Obowiązkowo „Daily Mirror” oparł o dzbanek z kawą. Niemal można było dostrzec emanujące z niego fale zadowolenia i przyjemności. Siegfried niechętnie oderwał się od kominka i opadł na fotel. – Wypiję tylko filiżankę kawy, James. Heseltine był bardzo miły – poprosił mnie, żebym zaszedł do niego i zjadł z nim śniadanie. Poczęstował mnie kawałkiem wspaniałego domowego boczku – może trochę tłustego, ale jakże smacznego! Jeszcze teraz czuję jego smak! – Ze szczękiem odstawił filiżankę. – Wiecie co, nie ma powodu, żebyśmy musieli kupować boczek i jaja w sklepie spożywczym. Na końcu ogrodu stoi zupełnie dobry kurnik, a na tyłach jest chlewik z parownikiem. Moglibyśmy żywić świnię resztkami jedzenia. Zapewne wypadłoby to bardzo tanio. Następne słowa skierował do Tristana, który właśnie zapalił Woodbine’a i wertował „Daily Mirror” z właściwym mu, bezgranicznym zadowoleniem. – Byłoby to dla ciebie niezwykle użyteczne zajęcie. Niewielki z ciebie pożytek, kiedy przez cały dzień siedzisz sobie na tyłku. Odrobina doświadczenia w hodowli inwentarza dobrze by ci zrobiła. Tristan odłożył gazetę, jakby nagle straciła cały urok. – Hodowla inwentarza? I tak już karmię twoją klacz. Nie bawiło go doglądanie nowego wierzchowca Siegfrieda, ponieważ ilekroć wyprowadzał klacz na dziedziniec, do wodopoju, obdarzała go pieszczotliwym kopnięciem. Siegfried podskoczył. – Wiem o tym, ale nie zajmuje ci to całego dnia, prawda? Nic ci się nie stanie, jeśli zaopiekujesz się kurami i świniami. – Świniami? – Tristan wyglądał na zdumionego. – Wydawało mi się, że mówiłeś o jednej świni? – Tak, świniami. Właśnie to przemyślałem. Jeśli kupię kilka prosiaków, będziemy mogli sprzedać kilka podchowanych, a zostawić jednego. W ten sposób nic nas to nie będzie kosztowało. – Pewnie, jeśli pracować będę za darmo. – Praca? Ty mówisz o pracy? Nawet nie wiesz, co to słowo oznacza! Spójrz na siebie: leżysz sobie i spokojnie popalasz. Za dużo palisz tych cholernych papierosów! – Ty też. – Mniejsza o mnie, mówimy o tobie! – wrzasnął Siegfried. Z westchnieniem wstałem od stołu. Zaczął się następny dzień. Kiedy Siegfried wpadł na jakiś pomysł, nie tracił czasu. Jego hasłem przewodnim było natychmiastowe działanie. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin dziesięć małych świnek zamieszkało w chlewie, a dwanaście kurek rasy Light Sussex dziobało sobie raźnie za drucianym ogrodzeniem wybiegu. Siegfried był szczególnie zadowolony z kur. – Popatrz na nie, James; niedługo zaczną się nieść, a ponadto są bardzo rasowe. Na początku będzie niewiele jajek, ale potem nas nimi zasypią. Nie ma to jak ciepłe jajeczko prosto z kojca. Od początku było oczywiste, że Tristan nie podziela entuzjazmu brata. Często widywałem go sterczącego przed wybiegiem kurnika i ze znudzoną miną rzucającego im pojedyncze okruchy chleba. Nie dostrzegałem śladów regularnego odżywiania, zrównoważonej diety zalecanej przez ekspertów. Kury nie interesowały go jako producentki jajek, aczkolwiek zdradzał umiarkowane zainteresowanie ich osobowością. Dziwny sposób gdakania, niepewny chód – oto, co go bawiło. Jednak w miarę jak mijały tygodnie, a nie było jajek, Siegfried zaczął się coraz bardziej irytować. – Poczekajcie, aż dopadnę faceta, który sprzedał mi te kury. Przeklęty drań. Dobre nioski – akurat! Z przykrością patrzyłem, jak co rano niespokojnie sprawdza puste kojce. Pewnego popołudnia byłem w ogrodzie, gdy zawołał mnie Tristan. – Chodź tutaj, Jim. To coś nowego. Założę się, że jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałeś. – Wskazał ręką w górę i ujrzałem stadko niezwykle ubarwionych dużych ptaków, siedzących na gałęziach wiązów. Na jabłoniach sąsiada siedziało ich więcej. Popatrzyłem ze zdumieniem. – Masz rację, nigdy takich nie widziałem. Co to za ptaki? – Och, daj spokój – rzekł Tristan, uśmiechając się z zadowoleniem. – Na pewno je poznajesz. Popatrz jeszcze raz. Znów zerknąłem w górę. – Nie, nigdy nie widziałem tak dużych ptaków i tak egzotycznie ubarwionych. Cóż to takiego – jakaś krzyżówka? Tristan wybuchnął śmiechem. – To nasze kury! – Jak, do diabła, tam się dostały? – Opuściły dom. Dały dyla. – Jednak widzę tylko siedem. Gdzie pozostałe? – Bóg wie. Zajrzyjmy za mur. Kruszejąca zaprawa zostawiła między cegłami szpary dające dobre oparcie dla stóp, tak więc po chwili zajrzeliśmy do sąsiedniego ogrodu. Pozostałe pięć kur usadowiło się tam, z zadowoleniem dziobiąc sobie na zagonie kapusty. Straciliśmy sporo czasu, żeby zagnać je z powrotem do kurnika, a od tej pory musieliśmy powtarzać to pracochłonne zajęcie kilka razy dziennie. Kury najwidoczniej miały dość rządów Tristana i uznały, że lepiej wynieść się na wieś. Stały się nomadami przemierzającymi coraz dalsze obszary w poszukiwaniu środków do życia. Na początku sąsiedzi chichotali. Dzwonili, żeby powiedzieć, że ich dzieci połapały kury, więc może zechcielibyśmy przyjść i zabrać nasze ptactwo; jednak w miarę upływu czasu odeszła im ochota do żartów. W końcu Siegfried kilkakrotnie wysłuchał paru kąśliwych uwag. Jego kury, powiedziano mu, sprawiają nieustanne kłopoty. Po jednej takiej, szczególnie przykrej, rozmowie Siegfried zdecydował, że musi pozbyć się kur. To był dla niego ciężki cios i jak zwykle wyładował swoją złość na Tristanie. – Musiałem być szalony, skoro sądziłem, że jakieś kury pod twoją opieką będą znosić jajka. Naprawdę, czy to już nie za wiele? Powierzam ci taką prostą robotę i można by sądzić, że nawet ty nie zdołasz jej sknocić. Tymczasem spójrz, jak wygląda sytuacja po upływie zaledwie trzech tygodni. Nie zobaczyliśmy nawet jednego jedynego jajka. Te cholerne kury latają po okolicy jak gołębie. Grozi nam ostracyzm towarzyski ze strony sąsiadów. Wykonałeś wspaniałą robotę, prawda? W ostrym tonie głosu Siegfrieda pobrzmiewał żal niedoszłego producenta jajek. Tristan przybrał minę urażonej niewinności, jednak popędliwy charakter skłonił go do podjęcia próby obrony. – Wiesz co, te kury od początku wydawały mi się jakieś dziwne – mruknął. Siegfried zupełnie stracił panowanie nad sobą. – Dziwne! – wrzasnął wściekle. – To ty jesteś dziwny, a nie te biedne, cholerne kury! Ty jesteś tutaj największym dziwolągiem! Na miłość boską – zejdź mi z oczu! Tristan oddalił się z godnością. Upłynęło trochę czasu, zanim przebrzmiały echa kurzego interesu, jednak po dwóch tygodniach, znów siedząc razem z Tristanem przy stole w jadalni, byłem pewny, że wszystko zostało zapomniane. Dlatego z dziwnym przeczuciem nadchodzącego nieszczęścia patrzyłem, jak Siegfried wkracza do pokoju – groźnie pochyla się nad bratem. – Sądzę, że pamiętasz te kury – rzekł, ściszając głos do szeptu – i przypominasz sobie, że oddałem je pani Dale, tej emerytce mieszkającej przy Brown’s Yard. No, właśnie z nią rozmawiałem. Jest z nich bardzo zadowolona. Sypie im ciepłą śrutę rano i wieczorem – i zbiera dziesięć jajek dziennie. – Tu podniósł głos. – Dziesięć jajek, słyszysz, dziesięć jajek!? Pospiesznie przełknąłem resztę herbaty i wymknąłem się z pokoju. Potruchtałem korytarzem do tylnych drzwi i przez ogród, do mojego samochodu. Po drodze minąłem pusty kurnik. Wyglądał ponuro. Oddaliłem się spory kawałek od jadalni, ale wciąż słyszałem Siegfrieda. Rozdział szesnasty – Jim! Chodź tutaj i popatrz na te małe spryciary! – Tristan śmiał się w głos, zaglądając przez drzwi chlewika. Przeszedłem przez podwórze. – O co chodzi? – Właśnie dałem im żarcie – trochę za gorące. I spójrz, co one robią! Prosiaki chwytały jedzenie, upuszczały je i podejrzliwie krążyły wokół. Potem podkradały się, dotykały ryjami gorących ziemniaków i odskakiwały wystraszone. Nie było słychać ciamkania typowego dla pory posiłku; tylko zdumione pochrząkiwania. Tristan od początku uznał świnie za bardziej interesujące od kur – i bardzo dobrze, bo musiał zrehabilitować się po tamtej katastrofie z ptactwem. Spędzał wiele czasu na podwórku, czasem karmiąc lub pojąc, lecz najczęściej oparty na łokciach podziwiał swoich podopiecznych. Tak samo jak u kur, bardziej interesowały go charaktery świń niż ich zdolność do produkowania wieprzowiny czy boczku. Kiedy wlał żarcie do długiego koryta, zawsze patrzył, urzeczony, jak do niego pędzą. Niebawem w zachowaniu pospiesznie chłepczących zwierząt dostrzegało się oznaki niepokoju. Prosiaki zaczynały zerkać na boki, aż chęć sprawdzenia, co tak smakuje sąsiadom, stawała się nie do wytrzymania; zaczynały gwałtownie zmieniać miejsce, wspinając się na grzbiety innych i wpadając do koryta. Stary Boardman był chętny do pomocy, ale głównie jako doradca. Jak każdy mieszkaniec wsi uważał, że wie wszystko o rolnictwie i chorobach zwierząt, a okazało się, że świnie są jego specjalnością. Podczas długich narad w ciemnej izdebce pod plakatami Bairnsfathera staruszek ożywiał się, opisując ogromne, piękne okazy, jakie wyhodował w tym właśnie chlewie. Tristan słuchał z szacunkiem, gdyż sposób, w jaki Boardman obchodził się ze starym parownikiem, dowodził niezbicie doświadczenia starca. Tristan umiał zapalić w piecu, lecz ten gasł, gdy tylko palacz odwrócił się doń plecami; w rękach Boardmana stawał się posłusznym narzędziem. Często widziałem Tristana zasłuchanego w odgłos bulgotania, podczas gdy staruszek gadał bez końca, a nad nimi unosił się rozkoszny zapach gotowanej karmy dla świń. Jednak żadne zwierzę nie zmienia pokarmu w ciało tak szybko jak świnia i z upływem tygodni małe, różowe stworzonka z zatrważającą szybkością zmieniły się w spore, poważne wieprze. Ich charakter również uległ zmianie. Straciły swój urok. Pory karmienia przestały być zabawą, a stały się walką, w której Tristan miał coraz mniejsze szanse. Zauważyłem, że wniosło to wiele blasku w życie starego Boardmana, który zawsze porzucał każde zajęcie na widok Tristana nabierającego karmę z parownika. Wyraźnie lubił obserwować te codzienne zmagania ze swojego tronu na kamiennym korycie. Tristan spręża się słysząc, jak świnie kwiczą na brzęk wiadra; wydaje kilka przerażających okrzyków, dodając sobie odwagi, po czym odsuwa rygiel i wpada między chrząkające, cisnące się zwierzęta; szerokie, łakome pyski wpychają się do wiadra, ostre racice depczą mu po palcach, a ciężkie ciała napierają na nogi. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu na myśl o zabawnym przedstawieniu, jakim z początku było karmienie. Teraz nie było w tym nic zabawnego. Tristan w końcu zaczął rozganiać świnie grubym kijem, zanim wszedł do chlewa. Kiedy znalazł się w środku, jedynie tłukąc je po grzbietach mógł wywalczyć sobie odrobinę przestrzeni i utrzymać się na nogach. Był dzień targowy i świnie niemal osiągnęły odpowiednią wagę, kiedy znalazłem Tristana rozciągniętego w jego ulubionym fotelu. Wyglądał jakoś niezwykle: nie spał, nie potrząsał butelką, nie palił Woodbine’a, nie czytał „Daily Mirror”. Ramiona zwisały mu bezwładnie po bokach fotela, oczy miał przymknięte i krople potu na czole. – Jim – szepnął – spędziłem najgorsze popołudnie w swoim życiu. Zaniepokoił mnie jego wygląd. – Co się stało? – Świnie – wyrzęził. – Uciekły dzisiaj. – Uciekły! Jak, do diabła, zdołały to zrobić?! Tristan rwał sobie włosy z głowy. – To stało się, kiedy karmiłem klacz. Dałem jej siana i pomyślałem, że równie dobrze mogę jednocześnie nakarmić świnie. Wiesz, jakie one były ostatnio – no, dziś dosłownie oszalały. Jak tylko otworzyłem drzwi, runęły na mnie zwartą masą. Wyleciałem w powietrze razem z wiadrem i wszystkim, a stado przebiegło po mnie. Otrząsnął się i spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami. – Mówię ci, Jim, kiedy leżałem tam na bruku, oblany pomyjami i deptany przez świnie, myślałem, że już po mnie. Jednak nie pożarły mnie. W pełnym galopie wypadły przez bramę na zewnątrz. – A zatem brama była otwarta? – Niestety. Akurat dziś zapomniałem ją zamknąć. Tristan usiadł i załamał ręce. – No wiesz, z początku myślałem, że wszystko będzie dobrze. Widzisz, kiedy wypadły na podjazd, zwolniły i spokojnie potruchtały ulicą, ścigane przeze mnie i Boardmana. Potem uformowały zwarty szyk. Zdawały się nie wiedzieć, dokąd iść. Byłem pewny, że jakoś zdołamy je zapędzić z powrotem, lecz właśnie wtedy jedna z nich zobaczyła siebie w witrynie sklepu Robsona. Wspaniale odegrał świnię gapiącą się przez chwilę w swoje odbicie, po czym odskakującą ze zdumionym kwiknięciem. – No i wtedy się zaczęło. To przeklęte zwierzę wpadło w panikę i z szybkością pięćdziesięciu mil na godzinę wybiegło na rynek, a reszta stada za nim. Jęknąłem. Z najwyższym trudem mogłem sobie wyobrazić dziesięć wielkich świń wśród zapchanych straganów i tłumu cisnącego się tam w dzień targowy. – O Boże, szkoda, że tego nie widziałeś! – Tristan z powrotem opadł na fotel. – Kobiety i dzieci wrzeszczą. Straganiarze, policja i wszyscy inni przeklinają. Ponadto zrobił się potworny korek – całe długie mile samochodów trąbiących jak wszyscy diabli, podczas gdy kierujący ruchem policjant był zajęty udzielaniem mi reprymendy. – Otarł dłonią czoło. – Znasz tego gadatliwego handlarza ze stoiska z porcelaną? No, dzisiaj pierwszy raz widziałem, jak zabrakło mu słów. Właśnie trzymał filiżankę na dłoni i wygłaszał swoją orację, gdy jedna ze świń stanęła przednimi nogami na kontuarze i spojrzała mu w twarz. Zamilkł, jakby go piorun strzelił. W innych okolicznościach mogłoby to być śmieszne, ale bałem się, że przestraszone zwierzę zdemoluje stragan. Lada już zaczęła się chwiać, kiedy świnia zmieniła zdanie i uciekła. – Jak wygląda sytuacja? – spytałem. – Zapędziłeś je z powrotem? – Odzyskałem dziewięć – odparł Tristan, wyciągając się w fotelu i zamykając oczy. – Przy pomocy niemal całej męskiej części populacji okręgu udało mi się odzyskać dziewięć. Dziesiątą widziano ostatnio, jak ze znaczną szybkością zmierzała na północ. Bóg wie, gdzie znajduje się teraz. Och, nie mówiłem ci – jedna z nich wpadła na pocztę. Spędziła tam sporo czasu. Ukrył twarz w dłoniach. – Tym razem nie wywinę się, Jim. Dosięgnie mnie ręka prawa. Nie ma co do tego wątpliwości. Pochyliłem się i klepnąłem go w kolano. – Och, nie martwiłbym się tym. Nie sądzę, żeby wyrządziły jakieś poważne szkody. – Jednak jest jeszcze coś – jęknął Tristan. – Kiedy w końcu zapędziłem świnie z powrotem i zamknąłem drzwi chlewa, byłem bliski omdlenia. Oparłem się o ścianę, żeby złapać oddech, i zobaczyłem, że zniknęła klacz. Tak, zniknęła. Idąc do świń, zapomniałem zamknąć drzwi stajni. Nie wiem, gdzie ona jest. Boardman powiedział, że jej poszuka – ja nie mam siły. Drżącą ręką zapalił Woodbine’a. – To koniec, Jim. Tym razem Siegfried będzie bezlitosny. Gdy to mówił, drzwi otworzyły się gwałtownie i wpadł przez nie jego brat. – Co tu się dzieje, do diabła?! – ryknął. – Właśnie rozmawiałem z wikarym, który powiedział mi, że moja klacz jest w jego ogrodzie i zjada mu peonie. Był czerwony z wściekłości i nie mogę go o to winić. No już, ty leniwy draniu! Przestań się wylegiwać, tylko ruszaj zaraz do wikarego i sprowadź ją z powrotem! Tristan nawet nie drgnął. Leżał nieruchomo, spoglądając na brata. W końcu lekko poruszył wargami. – Nie – powiedział. – Co takiego?! – wrzasnął zdumiony Siegfried. – Natychmiast wstawaj z fotela! Idź i przyprowadź klacz! – Nie – odparł Tristan. Ogarnęła mnie zgroza. Taki bunt był wydarzeniem bez precedensu. Siegfried poczerwieniał i spodziewałem się gwałtownego wybuchu; jednak to Tristan zabrał głos. – Jeśli chcesz odzyskać swoją klacz, musisz sam ją przyprowadzić – powiedział spokojnie bez cienia gniewu. Mówił jak człowiek niemający przed sobą żadnej przyszłości. Nawet Siegfried zdołał zauważyć, że tym razem Tristan ma dość. Przez kilka sekund mierzył brata wściekłym wzrokiem, po czym odwrócił się i wyszedł. Sam przyprowadził klacz. Więcej nie wspominano o tym wydarzeniu, ale świnie pospiesznie wysłano do rzeźni i nie zastąpiono nowymi. Plany założenia hodowli zostały zarzucone. Rozdział siedemnasty Kiedy wszedłem, panna Harbottle siedziała z grobową miną i opuszczoną głową nad pustą kasetką na pieniądze. To było nowe, błyszczące czarne pudełko opatrzone na wieczku białymi literami tworzącymi napis: „Drobne”. W środku była czerwona książka z równymi słupkami zapisanych przychodów i rozchodów. Nie było tylko pieniędzy. Szerokie ramiona panny Harbottle opadły. Bezmyślnie uniosła dwoma palcami czerwoną książkę i spomiędzy kartek wypadła samotna sześciopensówka, z brzękiem uderzając o dno. – Znowu to zrobił – szepnęła panna Harbottle. Na korytarzu rozległy się szybkie kroki. – Panie Farnon! – zawołała, a do mnie powiedziała: – To absurdalne, ale ten człowiek zawsze próbuje przemknąć obok moich drzwi. Siegfried niechętnie wszedł do środka. Z kieszeni marynarki wystawały mu butelki z glukozą, w jednej ręce niósł sondę żołądkową i pompę, a w drugiej trzymał instrument do bezkrwawej kastracji. Uśmiechał się miło, lecz widziałem, że czuje się niepewnie, nie tylko z powodu bagażu, ale ze względu na swoją słabą pozycję taktyczną. Panna Harbottle ustawiła biurko w rogu pokoju naprzeciw drzwi, tak że musiał przejść spory kawał, żeby do niej dojść. Z jej punktu widzenia było to strategicznie idealne miejsce. Siedząc w rogu, widziała każdy cal wielkiego pokoju, przez okno po lewej – ulicę przed domem, a przez otwarte drzwi kontrolowała korytarz. Nic nie uchodziło jej uwagi – zajmowała doskonałą pozycję. Siegfried spojrzał na przysadzistą postać za biurkiem. – Dzień dobry, pani Harbottle, czy mogę coś dla pani zrobić? Szare oczy rozbłysły za szkłami okularów. – Istotnie, może pan, panie Farnon. Może pan wyjaśnić, dlaczego znowu opróżnił pan moją kasetkę na drobne. – Och, przepraszam. Zeszłej nocy musiałem wyjechać do Brawton i zabrakło mi pieniędzy. Nie miałem skąd wziąć... – Panie Farnon, przecież w ciągu dwóch miesięcy od kiedy tu pracuję, omawialiśmy to z tuzin razy. Jak mam prowadzić dokładny rejestr pańskich dochodów, jeśli wciąż pan podkrada i wydaje pieniądze? – Hmm, chyba nabrałem tego zwyczaju w czasach starego cynowego garnka. To naprawdę nie był taki zły system. – To nie był żaden system. To była anarchia. W taki sposób nie można prowadzić interesu. Jednak mówiłam panu o tym wielokrotnie i za każdym razem obiecywał pan zmienić swoje obyczaje. Już niemal odchodzę od zmysłów. – Och, nic nie szkodzi, panno Harbottle. Proszę podjąć trochę pieniędzy z banku i włożyć je do swojej kasetki. Wtedy wszystko będzie w porządku. Siegfried podniósł z podłogi luźne zwoje węża do płukania żołądka i odwrócił się, żeby wyjść, ale panna Harbottle chrząknęła ostrzegawczo. – Mamy jeszcze jedną czy dwie sprawy do omówienia. Czy zechciałby pan dotrzymać obietnicy i codziennie zapisywać wizyty w rejestrze? I to wraz z cenami usługi. Od blisko tygodnia nic pan nie zanotował. Jak mam wysłać rachunki pierwszego? To niezwykle ważne, ale jak mam to zrobić, skoro pan mi to uniemożliwia? – Tak, tak, wiem, ale mam teraz całą kolejkę pacjentów. Był już w połowie drogi do drzwi, ciągnąc za sobą rurę sondy, gdy usłyszał za plecami złowrogie chrząknięcie. – I jeszcze jedno, panie Farnon. Nie mogę odcyfrować pańskiego pisma. Te terminy medyczne są wystarczająco trudne, więc proszę trochę przyłożyć się i nie bazgrać. – Oczywiście, panno Harbottle. Przyspieszył kroku i już miał przekroczyć drzwi, by wyjść na korytarz, gdzie zdawał się czekać spokój i cisza. Ruszył ze szczękiem po kafelkach, gdy dopadło go znajome chrząknięcie. Panna Harbottle potrafiła wysyłać ten dźwięk na zdumiewającą odległość, czyniąc go wezwaniem o nieodpartej mocy. Słyszałem, jak ze znużeniem kładzie rurę i pompę na podłodze; butelki musiały gnieść mu żebra, ponieważ odstawił je również. Ponownie stanął przed biurkiem. Panna Harbottle skinęła na niego palcem. – Skoro już tu pan jest, chciałabym wspomnieć o jeszcze jednym niepokojącym fakcie. Niech pan spojrzy na ten rejestr. Widzi pan te zakładki wystające spomiędzy kartek? To zapisy budzące wątpliwości – a są ich całe tuziny – i nie mogę ruszyć z miejsca, dopóki ich pan nie wyjaśni. Nigdy nie ma pan czasu, kiedy o to proszę. Czy mógłby pan przejrzeć je ze mną teraz? Siegfried pospiesznie wycofał się. – Nie, nie, nie teraz. Jak już mówiłem, mam długą kolejkę pacjentów. Przykro mi, ale może innym razem. Przy pierwszej okazji wpadnę tu do pani. Wymacał za plecami klamkę i rzuciwszy ostatnie spojrzenie dostojnej, niezadowolonej postaci za biurkiem, odwrócił się i uciekł. Rozdział osiemnasty Mogłem teraz spojrzeć wstecz na sześć miesięcy swojej trudnej praktyki. Leczyłem krowy, konie, psy i koty przez siedem dni w tygodniu (świątek czy piątek); rano, po południu, wieczorem i nawet wtedy, gdy wszyscy smacznie spali. Pomagałem cielić się krowom i prosić maciorom, aż bolały mnie ramiona i złaziła z rąk skóra. Byłem przewracany na ziemię, kopany i polewany obficie wszelkiego rodzaju nieczystościami. Miałem do czynienia z najróżniejszymi chorobami zwierząt, a jednak wewnętrzny cichutki głosik szeptał mi, że wiem bardzo mało, właściwie nic. Dziwna rzecz, bo przecież te sześć miesięcy wspierało się na pięciu latach teorii; na powolnym, bolesnym przyswajaniu sobie tysięcy faktów i starannym zbieraniu fragmentów wiedzy, co przypominało gromadzenie orzechów przez wiewiórkę. Poczynając od studiów nad roślinami i najniższymi formami życia, poprzez sekcje i robienie preparatów w laboratorium anatomicznym i fizjologicznym, poznawałem rozległe i bezduszne królestwo materia medica. Potem patologia, która zdarła mi z oczu zasłonę ignorancji i po raz pierwszy pozwoliła wejrzeć w najgłębsze tajemnice natury. I wreszcie parazytologia, rojący się, odmienny całkiem od innych świat pasożytów. A w końcu interna i chirurgia, krystalizacja mojej nauki i jej zastosowanie w zwykłych dolegliwościach zwierząt. A oprócz tego wiele innych przedmiotów, takich jak fizyka, chemia, higiena; moi wykładowcy zdawali się niczego nie zapomnieć. Dlaczego zaczęło mnie trapić uczucie astronoma, który patrzy przez teleskop na nieznaną galaktykę? Uczucie, że po omacku krążę gdzieś na krańcach nieskończonej przestrzeni, było przygnębiające, a tym śmieszniejsze, że odnosiłem wrażenie, iż wszyscy dokoła posiadają wyczerpującą wiedzę o chorych zwierzętach. I ten jegomość, który trzymał krowę za ogon, i sąsiad z najbliższej farmy, i ludzie w pubach, a także uprawiający swe zagony ogrodnicy byli wszechwiedzący, ochoczo, z przekonaniem udzielając rad. Postanowiłem spojrzeć wstecz na swoje życie. Czy był kiedyś taki okres, kiedy bez reszty wierzyłem we własną wiedzę? I przypomniałem sobie. Było to w Szkocji, miałem siedemnaście lat i spod sklepionego łuku Kolegium Weterynarii wyszedłem na Montrose Street. Od trzech dni byłem studentem, ale dopiero tego popołudnia przeżywałem radość spełnionych marzeń. Miałem już za sobą wykłady z botaniki i zoologii, ale wtedy po południu poczułem, że studiuję naprawdę: wysłuchałem pierwszego wykładu z hodowli zwierząt. Tematem była budowa konia. Profesor Grant powiesił na ścianie wizerunek konia naturalnej wielkości i omówił jego budowę od nozdrzy aż po ogon, pokazując kłąb, udo, łeb, pęcinę i używając pięknych fachowych terminów. A że przy tym był znakomitym wykładowcą, żeby uczynić wykład bardziej interesujący, dorzucał takie zdania: „Tutaj mamy wędzidło” albo: „W tym miejscu najłatwiej o odparzenia”. Mówił nam o szpacie i kościach widełkowych, o łubkach i chronicznym zapaleniu ścięgien, o rzeczach, o których nie mieliśmy się uczyć w ciągu najbliższych czterech lat, ale które nudnym wiadomościom dodawały posmaku praktyki. Kiedy powoli szedłem w dół stromą ulicą, terminy te jeszcze huczały mi w głowie. Przecież dlatego zdecydowałem się na studia weterynaryjne. I oto, jakbym został poddany wtajemniczeniu i stał się człowiekiem ekskluzywnego klubu – wiedziałem wszystko o koniach. A przy tym ubrany byłem w nowiutki nieprzemakalny płaszcz do konnej jazdy z najprzeróżniejszymi rzemykami i sprzączkami, które obijały mi się o nogi, kiedy zostawiając z boku wzgórze, skręciłem i znalazłem się na ruchliwej Newton Road. Nagle spojrzałem i nie mogłem uwierzyć własnemu szczęściu: przed księgarnią, poniżej Queen’s Cross, niby relikt z jakiejś innej epoki, ze spuszczoną smutno głową stał koń; tkwił pomiędzy dyszlami wozu węglowego, przypominającego samotną wyspę wśród pędzących strumieniami samochodów i autobusów. Piesi przechodzili szybko, nie zwracając nań uwagi, ale ja miałem uczucie, że uśmiechnął się do mnie los. Koń. Nie obrazek, ale żywy, prawdziwy koń. Przypominały mi się różne fachowe terminy z wykładu: pęcina, kość pęcinowa, koronka i cechy charakterystyczne – bielmo na górnej wardze, strzałka, biała skarpetka, tylne kończyny. Zatrzymałem się na chodniku, badawczo przyglądając się zwierzęciu. Z pewnością każdy przechodzień widział, że ma przed sobą specjalistę, nie jakiegoś przypadkowego gapia, ale człowieka, który zna się na rzeczy. Wprost czułem, że emanuje ze mnie wiedza o koniach. Zrobiłem kilka kroków tam i z powrotem, z rękami głęboko w kieszeniach nowego płaszcza, badając, czy nie dostrzegę widomych błędów w podkuciu konia, zapalenia stawu pęcinowego czy odgniecenia od wędzidła. Moja inspekcja była tak wnikliwa, że obszedłem konia i stanąłem od strony jezdni, narażając się na niebezpieczeństwo potrącenia przez jakiś samochód. Spojrzałem na ludzi idących spiesznie. Nikt na mnie nie zwracał uwagi, nawet koń. Był wyjątkowo duży i wpatrywał się apatycznie w jezdnię, ze znudzeniem przestępując z nogi na nogę. Żal mi było go zostawiać, ale skończyłem inspekcję i musiałem iść w swoją stronę. Czułem jednak, że przed odejściem muszę uczynić jakiś gest, przekazać zwierzęciu, że rozumiem jego problemy i że należymy do tego samego bractwa. Podszedłem energicznym krokiem i poklepałem konia po szyi. Szybko jak atakujący wąż schylił łeb i chwycił mnie za ramię wielkimi, mocnymi zębiskami, po czym położywszy płasko uszy, przewrócił z wściekłością oczami i prawie uniósł mnie w górę. Wisiałem tak bezradnie, jak kukiełka z przekrzywioną głową. Wierciłem się i kopałem, ale zęby mocno tkwiły w materiale mego płaszcza. Teraz nie ulegało wątpliwości, że wzbudziłem zainteresowanie. Groteskowy widok kogoś zwisającego z końskiego pyska zmusił wielu do zatrzymania się, i nagle powstał mały tłumek. Ludzie zaglądali sobie przez ramię, wspinali się na palce, żeby tylko zobaczyć, co się też dzieje. Jakaś przerażona starsza dama krzyknęła: – Och, biedny chłopiec! Niech mu ktoś pomoże! Jakiś śmiałek starał się mnie wyrwać, ale konisko zarżało groźnie i chwyciło jeszcze mocniej. Zaczęły się krzyżować sprzeczne rady. Z okropnym wstydem zauważyłem, że w pierwszym rzędzie zaśmiewają się dwie urocze dziewczyny. Przerażony absurdalnością swojej sytuacji zacząłem się rozpaczliwie szarpać, a wtedy kołnierzyk koszuli zacisnął mi się na gardle, a strużka końskiej śliny spłynęła na klapy płaszcza. Czułem, że się duszę i już byłem u kresu sił, kiedy jakiś bardzo niski człowiek zaczął przepychać się przez tłum. W brudnej od pyłu węglowego twarzy błyszczały rozgniewane oczy. Na ramię zarzucone miał dwa puste worki. – Co się tu, u diabła, dzieje?! – krzyknął. W odpowiedzi usłyszałem kilka wyjaśnień. – Czy nie można było tego cholernego konia zostawić w spokoju?! – wrzasnął mi prosto w twarz. Nic nie odpowiedziałem – podduszony, z wybałuszonymi oczami i raczej nie w nastroju do konwersacji. – Puść go, ty draniu! No już, puść go zaraz! Ponieważ konisko nie reagowało, z całej siły walnął go kciukiem w brzuch. Teraz koń od razu pojął, o co chodzi, i puścił mnie, jak posłuszny pies puszcza kość. Upadłem na kolana prosto w rynsztok i trwało chwilę, zanim mogłem złapać oddech. Jakby z wielkiej odległości słyszałem obelgi niskiego węglarza skierowane pod moim adresem. Po chwili wstałem. Węglarz ciągle jeszcze krzyczał, a tłum przysłuchiwał się temu z aprobatą. – Co to za kpiny sobie urządzasz... Precz z łapami od mego konia... Bo sprowadzę policję! Spojrzałem na swój nowy płaszcz. Materiał na ramieniu był przeżuty i brudny. Poczułem chęć natychmiastowej ucieczki i zacząłem torować sobie drogę przez tłum. Niektórzy gapie patrzyli na mnie ze współczuciem, ale większość się śmiała. Kiedy znalazłem się na wolnej przestrzeni, zacząłem iść szybkim krokiem, a kiedy skręciłem za róg, doleciał mnie jeszcze ostatni, cichnący okrzyk węglarza: – Nie mieszaj się, smarkaczu, do rzeczy, na których się nie znasz! Rozdział dziewiętnasty Powoli przeglądałem poranną pocztę. Normalna porcja rachunków, zawiadomienia, barwne prospekty leków; po kilku miesiącach urok nowości minął i nie zadawałem sobie na ogół trudu, żeby je czytać. Prawie już sięgnąłem do dna stosu, kiedy natrafiłem na coś innego: na zaadresowaną do mnie kopertę z grubego czerpanego papieru. Ze środka wyciągnąłem kartkę o złoconych brzegach, którą szybko przebiegłem wzrokiem. Poczułem, że się czerwienię, i szybko wsunąłem ją do wewnętrznej kieszeni. Siegfried, który właśnie kończył rozdzielanie wizyt, spojrzał na mnie. – Dlaczego masz taką niewyraźną minę, James? Jakieś grzechy przeszłości? A może list od znieważonej matki? – Sam przeczytaj – powiedziałem niepewnie, wyciągając kartonik i podając mu go – uśmiejesz się z pewnością. I tak byś się o tym dowiedział. Z kamienną twarzą Siegfried odczytał głośno treść: – „Tricki ma zaszczyt zaprosić wujka Herriota na piątek, 5 lutego. Tańce i napoje”. – Spojrzał na mnie i stwierdził z powagą: – Czyż to nie miłe z jego strony? Wiesz, to musi być najbardziej hojny pekińczyk w całej Anglii. Jakby nie dosyć mu było przysyłania ci wędzonych śledzi, pomidorów i koszy z podarkami, zaprasza cię jeszcze na przyjęcie. Wyrwałem mu zaproszenie i ponownie schowałem do kieszeni. – Dobrze, dobrze, sam wiem. Ale co mam zrobić? – Co masz zrobić? Usiąść i natychmiast napisać list z serdecznym podziękowaniem, zawiadamiając, że stawisz się piątego lutego. Przyjęcia pani Pumphrey są znane. Góry egzotycznego jedzenia, rzeki szampana. W żadnym wypadku nie wolno ci nie skorzystać z tej okazji. – Czy dużo tam będzie osób? – spytałem, szurając niepewnie nogami. – Oczywiście, że będzie mnóstwo ludzi. A co sobie wyobrażasz? – Siegfried uderzył się otwartą ręką w czoło. – Może myślałeś, że będziesz tylko ty i Tricki? Że wypijecie razem kilka piw i potem zatańczysz z nim slow-foxa? Cała śmietanka okoliczna stawi się w pełnej gali, ale jak sądzę, najbardziej honorowym gościem będzie wujek Herriot. Wiesz dlaczego? Dlatego, że pani Pumphrey zaprosiła innych, ale ciebie zaprosił Tricki. – Dobrze, dobrze – jęknąłem. – Pojadę tam, ale nie mam przecież odpowiedniego ubrania wieczorowego. Skąd je wytrzasnę? Siegfried wstał i położył mi ręce na ramionach. – Mój drogi chłopcze, nie martw się tym. Usiądź i napisz podziękowanie za zaproszenie, a potem pędź do Brawton i wypożycz smoking. I nie bój się, na przyjęciu nie grozi ci samotność, młodziutkie debiutantki będą się tłoczyć jedna przez drugą, żeby tylko z tobą zatańczyć. – Klepnął mnie po ramieniu i ruszył w stronę drzwi, ale nim wyszedł, odwrócił się do mnie z poważnym wyrazem twarzy. – Zapamiętaj jedno, na miłość boską, nie pisz do pani Pumphrey. Zaadresuj list do Trickiego, bo inaczej będziesz skompromitowany. Z mieszanymi uczuciami wieczorem piątego lutego stawiłem się w domu pani Pumphrey. Pokojówka wprowadziła mnie do hallu, gdzie ujrzałem panią domu u wejścia do sali balowej, witającą gości, a w głębi wytworny tłum z kieliszkami w rękach. Panował stłumiony gwar rozmów ludzi dobrze wychowanych, słowem – atmosfera zamożności. Poprawiłem muszkę, obciągnąłem marynarkę wypożyczonego smokingu, odetchnąłem głęboko i czekałem. Pani Pumphrey uśmiechała się uprzejmie, witając poprzedzającą mnie parę, ale na mój widok twarz jej się rozpromieniła. – Och, panie doktorze, jak to miło, że pan przyjechał. Tricki tak się ucieszył pańskim listem, musimy zaraz iść do niego. – Ruszyła przez hall. – Jest w małym saloniku – szepnęła. – Prawdę powiedziawszy, on uważa takie wielkie imprezy za nudne, ale byłby wprost wściekły, gdybym pana choć na chwilę do niego nie przyprowadziła. Tricki leżał zwinięty na fotelu stojącym blisko kominka. Kiedy mnie zobaczył, szczekając radośnie, skoczył na oparcie, a na jego spłaszczonym mocno pyszczku malowała się radość, najwyraźniej był uśmiechnięty. Kiedy odwróciłem twarz, żeby uniknąć lizania, na dywanie spostrzegłem dwie duże miski pełne jedzenia. W jednej był chyba funt pokrojonego drobno kurczaka, w drugiej stos pokruszonego ciasta. – Pani Pumphrey! – zagrzmiałem, wskazując na miski. Nieszczęsna kobieta przyłożyła dłoń do ust i przerażona cofnęła się. – Och, panie doktorze, niech mi pan wybaczy – jęknęła, a na twarzy jej malowało się poczucie winy. – Dostał specjalną porcję, ponieważ dziś wieczorem jest zupełnie sam. A przy tym tak zimno na dworze... – Zacisnęła dłonie i spojrzała na mnie zmieszana. – Wybaczę pani – powiedziałem niezwykle poważnie – jeśli usunie pani połowę kury i połowę ciasta. Szybko, jak mała dziewczynka przyłapana na psocie, zrobiła, co poleciłem. Z żalem rozstawałem się z małym pekińczykiem. Miałem za sobą pracowity dzień i byłem senny od przebywania wiele godzin w przenikliwym zimnie. Ten łagodnie oświetlony pokój z palącym się kominkiem wydawał mi się znacznie bardziej kuszący niż gwarna, błyszcząca sala balowa i wolałbym spędzić tutaj godzinkę albo dwie z Trickim zwiniętym na moich kolanach. Ale pani Pumphrey była bardzo energiczna. – A teraz trzeba już iść, musi pan poznać moich przyjaciół. W sali balowej powitała nas powódź światła spływającego z trzech wielkich kryształowych świeczników i odbitego stokrotnie w znajdujących się na ścianach lustrach oprawnych w złociste i kremowe ramy. Idąc od grupy do grupy, pani Pumphrey przedstawiała mnie, a ja skręcałem się z zażenowania, słysząc, jak mówi: – Oto drogi wujaszek Trickiego. Zapewne byli to ludzie albo niezwykle opanowani, albo znali dobrze słaby punkt gospodyni, informację tę przyjmowali bowiem z całą powagą. W rogu sali pięcioosobowa orkiestra stroiła instrumenty; kelnerzy w białych kurtkach kręcili się wśród gości, roznosząc tace zjedzeniem i trunkami. Pani Pumphrey zatrzymała jednego z nich. – Francois, szampana dla tego pana. – Służę, madame. – Kelner podsunął mi tacę. – Ależ nie, jakiś większy kieliszek. Francois odszedł spiesznie i po chwili wrócił z olbrzymim kieliszkiem na wysokiej nóżce, w którym pienił się szampan. – Francois. – Słucham, madame. – To jest doktor Herriot. Chciałabym, żebyś się nim zajął. Kelner o smutnych oczach spaniela przyjrzał mi się uważnie. – Chcę, żebyś się naprawdę zajął panem doktorem. Pamiętaj, żeby nie był głodny i zawsze miał co jeść i pić. – Na pewno, madame. – Skłonił się i odszedł. Pochyliłem twarz nad lodowato zimnym szampanem, – a kiedy ją podniosłem, ujrzałem przed sobą Francoisa z tacą pełną kanapek z wędzonym łososiem. I tak było przez cały długi wieczór. Francois stale pojawiał się u mego boku, napełniając mój olbrzymi kielich albo podsuwając mi jakieś wyszukane przysmaki. Byłem zachwycony; ostre zakąski powodowały dojmujące pragnienie, które gasiłem wielkimi haustami szampana, a potem znowu były zakąski, po których znowu chciało mi się pić, a Francois niezawodnie pojawiał się z butelką. Po raz pierwszy w życiu miałem okazję pić szampana w takich ilościach i było to wspaniałe przeżycie. Szybko doznałem uczucia cudownej lekkości, a moje zmysły były niezwykle wyostrzone. Przestałem bać się tego nowego świata, co więcej – zaczął mnie on cieszyć. Tańczyłem z każdą partnerką w zasięgu wzroku: ze szczupłymi, pełnymi wdzięku dziewczętami i ze starszymi wdowami, a nawet dwa razy z rozchichotaną panią Pumphrey. Albo po prostu rozmawiałem. Były to rozmowy nad wyraz dowcipne, aż byłem zdumiony własną inteligencją. Gdy zaś ujrzałem swe odbicie w lustrze – wytwornego młodzieńca z kieliszkiem w ręku i w wypożyczonym smokingu, który nosił z niekłamanym wdziękiem – widok ten wprost zaparł mi dech. Na piciu, jedzeniu, rozmowie i tańcach wieczór zleciał mi jak na skrzydłach. Kiedy przyszła pora pożegnania i już w płaszczu ściskałem właśnie dłoń pani Pumphrey, ukazał się znowu Francois z filiżanką gorącej zupy, jakby obawiał się, że osłabnę podczas drogi powrotnej do domu. Po zupie pani Pumphrey powiedziała: – A teraz, panie doktorze, musi pan pójść do Trickiego. Nigdy by tego panu nie wybaczył, gdyby pan odjechał bez pożegnania. Weszliśmy do saloniku, a psiak ziewnął szeroko z głębi swego fotela i pomerdał przyjaźnie ogonem. Pani Pumphrey położyła mi dłoń na ramieniu. – Skoro pan już tu jest, może obejrzałby pan jego pazurki. Tak się boję, czy mu nie wyrosły za długie. Podniosłem jedną łapkę, uważnie się jej przyglądając, podczas gdy Tricki lizał mnie po ręku. – Nie ma pani powodów do obaw. Są w całkowitym porządku. – Dziękuję bardzo. Taka jestem panu wdzięczna, doktorze. A teraz musi pan umyć sobie ręce. Znalazłem się w dobrze znanej mi łazience z umywalnią w kolorze wody morskiej i z motywem ryb zdobiącym ściany, toaletkę i flakony stojące na szklanych półkach. Kiedy parująca woda płynęła z kranu, rozejrzałem się wokoło: przy umywalni wisiał przeznaczony specjalnie dla mnie ręcznik i jak zwykle leżał nowy kawałek mydła – drogiego mydła, cudownie pienistego, o pięknym zapachu. Taki obraz zbytku i światła zabrałem ze sobą do Skeldale House. Położyłem się do łóżka, zgasiłem światło i leżałem na plecach wpatrzony w mrok. Urywki melodii jeszcze dźwięczały mi w uszach i zacząłem właśnie wpływać do sali balowej, kiedy zadzwonił telefon. – Tu Atkinson z Beck Cottage – usłyszałem niewyraźny głos. – Mam tutaj maciorę, która nie może się oprosić. Trwa to już od wieczora. Czy może pan doktor przyjechać? Po odłożeniu słuchawki spojrzałem na zegarek, druga w nocy. Byłem jak sparaliżowany. Prosząca się świnia ukoronowaniem szampana, wędzonego łososia i tych malutkich biskwitów z czarnymi kuleczkami kawioru. A do tego Beck Cottage, jedna z najbardziej prymitywnych małych farm w okolicy. To nie było fair. Na wpół śpiąc, zdjąłem piżamę i naciągnąłem koszulę. Kiedy sięgałem po zniszczone sztruksowe spodnie, których używałem do pracy, starałem się nie patrzeć w stronę wypożyczonego smokingu, wiszącego na drzwiach szafy ściennej. Na wyczucie szedłem długą alejką prowadzącą przez ogród do garażu. W ciemnościach panujących na podwórku zamknąłem oczy i znowu rozbłysły przede mną wielkie kryształowe świeczniki, błyszczały lustra, grała muzyka. Do Beck Cottage było tylko dwie mile. Gospodarstwo leżało w niewielkiej kotlinie i w zimie tonęło w błocie. Zostawiłem samochód na drodze; człapiąc nogami, w ciemności dotarłem do domu. Na moje pukanie do drzwi nikt nie odpowiedział, ruszyłem więc do czerniejących po drugiej stronie budynków gospodarczych i otworzyłem wrota do obory. Kiedy zajrzałem do wnętrza, owiał mnie ciepły, słodkawy zaduch krowi, a daleko w głębi, w słabym świetle rysowała się postać ludzka. Wszedłem do środka i ruszyłem wzdłuż niewyraźnego rzędu krów, stojących obok siebie i oddzielonych zniszczonymi przegrodami, i wzdłuż gór łajna, jakie piętrzyły się za nimi. Atkinson niezbyt lubił często sprzątać. Potykając się na nierównej podłodze i rozpryskując przy tym kałuże gnojówki, dotarłem wreszcie do miejsca, gdzie zrobiono prowizoryczną zagrodę – po prostu jeden kąt został oddzielony połówką drewnianej bramy. W mroku mogłem już dostrzec jaśniejący kształt świni. Prawie bez podściółki leżała bardzo spokojnie na boku, tylko czasem przebiegał przez nią dreszcz. Kiedy tak na nią patrzyłem, odetchnęła głęboko i naprężyła się, trwało to kilka sekund; po chwili skurcz znowu się powtórzył. Atkinson przyjął mnie bez entuzjazmu. Był to mężczyzna w średnim wieku z co najmniej tygodniowym zarostem, w odwiecznym kapeluszu, którego rondo opadało mu na uszy. Oparty o ścianę, jedną rękę wetknął w kieszeń obszarpanych spodni, w drugiej trzymał latarkę rowerową z wyczerpującą się baterią. – Czy to całe światło, jakie mamy? – spytałem. – Ano całe – odparł Atkinson, najwyraźniej zdziwiony moim pytaniem. Spojrzał najpierw na latarkę, potem na mnie, a na jego twarzy malowało się pytanie: „Czego on więcej chce?” – Cóż, musi wystarczyć. – Słabą smugę skierowałem na moją pacjentkę. – To młoda świnia, prawda? – A jakże, pierwszy raz się prosi. Świnia znowu się naprężyła, zadrżała i znieruchomiała. – Chyba coś ją zabolało – powiedziałem. – Proszę mi przynieść kubeł gorącej wody, mydło i ręcznik. – Nie ma gorącej wody, ogień już wygaszony. – No, to proszę mi przynieść taką wodę, jaka jest. Farmer poczłapał przez oborę, zabierając ze sobą latarkę, a wraz z ciemnością wróciła do mnie muzyka. Był to walc Straussa, a ja tańczyłem z lady Frenswick, młodą, bardzo piękną kobietą, która śmiała się, kiedy zataczaliśmy wielkie koła. Widziałem jej białe ramiona i brylanty lśniące na szyi, i wirujące wraz z nami lustra. Rozległy się kroki: Atkinson wracał z wodą. Postawił kubeł na ziemi, zanurzyłem w nim palec, woda była lodowato zimna. A i kubeł przeżył już niejedno, tak że musiałem uważać, żeby nie pokaleczyć rąk o jego ostry, poszarpany brzeg. Szybko zdjąłem wiatrówkę i koszulę, czując na plecach lodowaty powiew wiatru, przedostający się przez szpary we wrotach. Westchnąłem głęboko. – Mydło, proszę – warknąłem przez zaciśnięte zęby. – W kuble. Zanurzyłem ramię, zadrżałem i zacząłem mozolne poszukiwania, aż wreszcie natrafiłem na okrągły kawałek wielkości piłki golfowej. Wyciągnąłem go i uważnie obejrzałem: mydło było twarde, gładkie i usiane plamami jak kamyk morski; pełen nadziei zacząłem je obracać w dłoniach i przesuwać po ramionach czekając, kiedy wreszcie zacznie się pienić, ale było uparte i nic z siebie nie dawało. Zaniechałem myśli, żeby prosić o inny kawałek, w obawie, że wyglądałoby to na narzekanie. Zamiast tego wziąłem od Atkinsona latarkę i wyszedłem z obory na podwórze, gdzie mlaskając moimi gumiakami po błocie i z gęsią skórką na piersiach, dotarłem do samochodu; dłuższą chwilę szperałem w bagażniku, szczękając przy tym z zimna zębami, aż wreszcie odszukałem słoik pasty antyseptycznej. Kiedy znalazłem się z powrotem w świńskiej zagrodzie, nasmarowałem pastą prawe ramię i ostrożnie włożyłem rękę do pochwy. Wsuwałem ją coraz głębiej, a kiedy już po łokieć schowana była w świni, musiałem położyć się na boku. Pod sobą miałem zimne i mokre kamienie, ale nagle zapomniałem o wszelkiej niewygodzie, bo moje palce na coś natrafiły: był to malutki ogonek. Któryś z większych prosiaków, ułożony poprzecznie, blokował macicę jak korek butelkę. Posługując się jednym palcem, starałem się odpowiednio nakierować tylne nóżki; wreszcie mogłem je mocno chwycić i wyciągnąć prosiaka na świat. – To ten, który narobił tyle kłopotu. Obawiam się, że jest martwy, zbyt długo był zaklinowany. Ale inne mogą żyć. Jeszcze raz spróbuję – powiedziałem. Natłuściłem ramię i znowu położyłem się na ziemi. Mając zanurzone prawie całe ramię, przed spojeniem łonowym miednicy znalazłem jeszcze jednego prosiaka i kiedy szukałem jego pyszczka, bardzo ostre ząbki ugryzły mnie w palec. Krzyknąłem i spojrzałem na farmera z mego kamiennego posłania. – Ten w każdym razie żyje. Zaraz go wyjmę. Ale prosiak miał inne zamiary. Nie wykazywał chęci opuszczenia swej zacisznej przystani i za każdym razem, kiedy chwytałem palcami jego śliską małą nóżkę, wyrywał mi ją energicznie. Po kilku minutach tej zabawy poczułem drętwienie ręki. Żeby więc chwilę odpocząć, położyłem się na plecach z głową opartą o kamienie, rękę mając nadal wewnątrz świni. Zamknąłem oczy i natychmiast znalazłem się znowu w ciepłej, rzęsiście oświetlonej sali balowej; w ręku trzymałem swój olbrzymi kielich, podczas gdy Francois nalewał mi szampana, a potem tańczyłem w pobliżu orkiestry i dyrygent, wybijając jedną ręką rytm, odwrócił się, uśmiechnął do mnie i skłonił tak, jakby czekał na mnie całe życie. W odpowiedzi ja również się uśmiechnąłem, ale twarz dyrygenta rozpłynęła się nagle i w pełgającym świetle latarki rowerowej ujrzałem tylko patrzącego na mnie tępo Atkinsona – jego nieogolony podbródek i krzaczaste brwi. Otrząsnąłem się i uniosłem głowę znad podłogi. Tak nie można! Zasypiać podczas pracy? Albo byłem bardzo zmęczony, albo nadal szumiał mi w głowie szampan. Jeszcze jeden ruch i dwoma palcami mocno chwyciłem nogę prosięcia, tym razem, mimo jego rozpaczliwego oporu, został wyciągnięty na świat. A kiedy to nastąpiło, pogodził się chyba z sytuacją i z filozoficznym spokojem podreptał do wymienia swojej rodzicielki. – Ona nic nie pomaga – stwierdziłem. – Pewnie dlatego jest wyczerpana, że to tak długo trwa. Zaraz zrobię jej zastrzyk. Jeszcze jedna wyprawa do samochodu w paraliżującym zimnie, zastrzyk pituitriny w udo maciory i po trzech minutach mocne skurcze macicy. Teraz poród przebiegał normalnie i wkrótce mały, wiercący się prosiaczek został położony na słomie, a potem szybko jeszcze jeden i jeszcze jeden. – Teraz idzie taśmowo – powiedziałem, na co w odpowiedzi Atkinson tylko chrząknął. Urodziło się osiem prosiaczków i kiedy bateria w latarce zaczęła na dobre się wykańczać, wyszło łożysko. – No, można powiedzieć: ładny miot. Zacząłem rozcierać ramiona, gdyż poczułem nagły ziąb; nie potrafię powiedzieć, jak długo stałem, patrząc na cud, który nigdy mi nie powszedniał: na malutkie prosiątka, które wstają na nóżki i wiedzione instynktem chwiejnie wędrują do podwójnego rzędu sutek, na ich matkę, przyjmującą taką pozycję, by pierwsze w jej życiu dzieci z łatwością mogły zaspokoić swój głód. Trzeba się było szybko ubierać. Jeszcze raz spróbowałem skorzystać z twardego jak kamień mydła, ale i ta próba zakończyła się fiaskiem. Ciekaw byłem, od jak dawna Atkinsonowie go używają. Cały mój prawy bok, począwszy od policzka, a skończywszy na żebrach, pokryty był brudem i śluzem. Najpierw zdrapałem tę skorupę – tyle, ile mogłem – paznokciami, a potem polałem się lodowatą wodą z kubła. – Czy jest może ręcznik? – spytałem zduszonym na skutek zimna głosem. Atkinson bez słowa podał mi jakiś worek – brzegi miał stwardniałe od starego nawozu i śmierdział zatęchłą mąką, którą kiedyś w nim trzymano. Wziąłem go i zacząłem wycierać klatkę piersiową, a kiedy grudki mąki przypudrowały mi skórę, ostatnie bąbelki szampana wyparowały ze mnie i przez szpary w dachówkach uleciały, pękając smutno w ciemnościach. Wciągnąłem koszulę na kostropaty grzbiet, z ulgą stwierdzając, że wracam wreszcie do mego własnego świata. Zapiąłem wiatrówkę, wziąłem strzykawkę, fiolkę pituitryny i wyszedłem z zagrody. Jeszcze raz obejrzałem się za siebie: latarka rowerowa rzucała ostatnie słabe blaski, tak że musiałem się przechylić nad obłamaną bramą, żeby zobaczyć rząd ssących pracowicie, całkowicie pochłoniętych tą czynnością prosiaczków. Maciora z chrząkaniem ostrożnie zmieniła pozycję, a było to chrząkanie wyrażające głębokie zadowolenie. Tak, wracałem do mego własnego świata i to było dobre. Przejechałem błotniste bajoro i wspiąłem się na wzgórze, gdzie musiałem wysiąść, żeby otworzyć bramę, a wtedy uderzył mnie w twarz zimny ostry podmuch i poczułem rześki zapach zmarzniętej trawy. Przez chwilę stałem zapatrzony w ciemne pola, rozważając wydarzenia nocy, która właśnie dobiegała końca. A potem myślą wróciłem do lat szkolnych i do pewnego starego człowieka, który mówił naszej klasie o różnego rodzaju możliwościach zawodowych. Tak wtedy powiedział: „Jeśli któryś z was zdecyduje się zostać weterynarzem, nigdy nie zrobi majątku, będzie jednak prowadził życie niezwykle ciekawe i pełne niespodzianek”. Roześmiałem się głośno w ciemności i kiedy wsiadałem do wozu, jeszcze się śmiałem. Stary człowiek z pewnością miał rację. Życie pełne niespodzianek... tak, miałem życie pełne niespodzianek. Rozdział dwudziesty Kiedy sprawdzałem listę wezwań, przyszło mi do głowy, że tym razem Siegfried nie wyglądał w obecności panny Harbottle jak wystraszony uczniak. Po pierwsze, nie wmaszerował do pokoju, by stanąć przed jej biurkiem; w ten sposób zawsze był pokonany jeszcze przed bitwą. Zamiast tego, po przejściu kilku jardów, skręcił i stanął plecami do okna. W tej pozycji musiała lekko obrócić głowę, żeby spojrzeć mu w twarz, a ponadto miał słońce za plecami. Wepchnął ręce do kieszeni i oparł się o framugę okna. Miał tę swoją cierpliwą minę, uprzejme spojrzenie, a twarz rozświetloną niemal anielskim uśmiechem. Panna Harbottle zmrużyła oczy. – Chciałem tylko zamienić z panią słowo, panno Harbottle. Musimy omówić jedną czy dwie sprawy. Po pierwsze, pani kasetka na drobne. To ładne pudełko i pewnie miała pani rację, kupując je, ale chyba sama pani przyzna, że najważniejszą rolą kasetki na pieniądze jest przechowywanie gotówki. – Uśmiechnął się lekko. – Tymczasem zeszłej nocy miałem w gabinecie kilka psów, których właściciele chcieli zapłacić od razu. Nie miałem drobnych, więc sięgnąłem do pani kasetki – była zupełnie pusta. Musiałem powiedzieć, że przyślę im rachunek, a takie rzeczy kiepsko wpływają na interesy, prawda, panno Harbottle? Nie wypadło to najlepiej, tak więc jestem zmuszony prosić panią, żeby w przyszłości w kasetce były jakieś pieniądze. Panna Harbottle spojrzała na niego z niedowierzaniem w oczach. – Panie Farnon, opróżnił pan kasetkę z całej zawartości, udając się na bal klubu łowieckiego... Siegfried uniósł dłoń, a jego uśmiech stał się wprost nieziemski. – Proszę mnie wysłuchać. Chciałbym zwrócić pani uwagę na jeszcze jedną drobną sprawę. Mamy już dziesiąty dzień miesiąca, a rachunki jeszcze nie zostały wysłane. To wysoce niepożądany stan rzeczy, gdyż należy wziąć pod uwagę kilka istotnych aspektów tej sytuacji. – Panie Farnon, przecież...! – Jeszcze chwilkę, panno Harbottle, aż wszystko wyjaśnię. Jak wiadomo, farmerzy chętniej płacą swoje rachunki, jeżeli otrzymują je pierwszego każdego miesiąca. I jest jeszcze jeden, nawet ważniejszy fakt. – Miły uśmiech zniknął z jego twarzy, zastąpiony wyrazem głębokiego ubolewania. – Czy kiedykolwiek zastanowiła się pani nad tym, jak poważne straty ponosimy w wyniku opóźnionych płatności spowodowanych tym, że za późno wyśle pani rachunki? – Panie Farnon...! – Już prawie skończyłem, panno Harbottle i proszę wierzyć – przykro mi to mówić. Jednak nie mogę sobie pozwolić na takie wyrzucanie pieniędzy. – Czarująco szczerym gestem rozłożył ręce. – Jestem pewien, że jeśli tylko zajmie się pani tym drobnym problemem, wszystko będzie dobrze. – Może jednak powie mi pan, jak mam wysłać rachunki, skoro odmawia pan... – Podsumowując, panno Harbottle, powiem tak: pani praca od początku budziła mój głęboki podziw i jestem przekonany, że z czasem upora się pani z tymi drobnymi niedociągnięciami, o których przed chwilą wspomniałem. Jego uśmiech stał się lekko łobuzerski i Siegfried przechylił głowę na bok. Silne palce panny Harbottle zacisnęły się na ciężkiej hebanowej linijce. – Kompetencja – rzekł, mrużąc oczy. – Oto czego nam potrzeba: kompetencji. Rozdział dwudziesty pierwszy Upuściłem igłę chirurgiczną na tacę i cofnąłem się, żeby obejrzeć swoje dzieło. – Muszę się pochwalić, że wygląda to całkiem nieźle. Tristan nachylił się nad uśpionym psem i obejrzał czyste cięcie oraz rząd regularnych szwów. – Naprawdę bardzo ładnie, chłopcze. Sam nie zrobiłbym tego lepiej. Wielki czarny labrador leżał spokojnie na stole; jęzor miał wywieszony, ślepia szkliste i niewidzące. Przyprowadzono go z brzydką naroślą na żebrach, którą uznałem za prosty tłuszczak, zupełnie łagodny i nadający się do wycięcia. Tak też było. Guz dał się usunąć z niemal dziecinną łatwością – okrągły, lity i błyszczący, jak jajko na twardo pozbawione skorupki. Żadnego krwawienia, żadnego ryzyka nawrotu. Paskudne wybrzuszenie zastąpi niewielka blizna, która po kilku tygodniach stanie się niewidoczna. Byłem zadowolony. – Lepiej zostawmy go tutaj, dopóki się nie ocknie – powiedziałem. – Pomóż mi przenieść go na te koce. Ułożyliśmy psa wygodnie przed piecykiem elektrycznym i wyszedłem, żeby rozpocząć poranny obchód. Przy lunchu po raz pierwszy usłyszeliśmy ten dziwny dźwięk. Coś pomiędzy jękiem a skowytem, zaczynający się cicho, lecz przechodzący we wstrząsające wycie, aby powoli znów ścichnąć. Siegfried spojrzał ze zdumieniem znad swego talerza zupy. – Na Boga, a cóż to takiego? – To pewnie ten pies, którego operowałem rano – odparłem. – Niektóre zachowują się tak pod wpływem barbituranów. Sądzę, że niebawem przestanie. Siegfried popatrzył na mnie z powątpiewaniem. – No, mam nadzieję – długo tego nie wytrzymam. Ciarki mi chodzą po plecach. Poszliśmy obejrzeć psa. Puls silny, oddech głęboki i regularny, śluzówka zabarwiona prawidłowo. Wciąż leżał nieruchomo i jedyną oznaką powracającej przytomności było to wycie, powtarzające się w dziesięciosekundowych odstępach. – Tak, jest idealnie zdrowy – stwierdził Siegfried. – Tylko ten przeklęty skowyt! Chodźmy stąd. Lunch dokończyliśmy pospiesznie i w milczeniu, przy wtórze nieustannego wycia. Siegfried zerwał się na równe nogi, zanim jeszcze połknął ostatni kęs. – No, muszę lecieć. Mam dziś sporo roboty. Tristan, sądzę, że może byłoby dobrze przenieść tego psa do pokoju stołowego i położyć przy ogniu. Mógłbyś przy nim posiedzieć i mieć go na oku. Tristan był wstrząśnięty. – Chcesz powiedzieć, że mam przez całe popołudnie siedzieć w tym samym pomieszczeniu co ten wyjec? – Tak, właśnie. Nie możemy go odesłać do domu w takim stanie, a nie chcę, żeby coś mu się stało. Potrzebuje troskliwej opieki. – Może mam go potrzymać za łapę albo obwieźć na wózku po targowisku? – Nie próbuj na mnie swoich dowcipów! Masz zostać z tym psem i bez dyskusji! Razem z Tristanem przeciągnęliśmy ciężkie zwierzę na kocach przez korytarz, a potem wyszedłem na popołudniowy obchód. W drzwiach obejrzałem się na czarny kształt przy kominku i skulonego w fotelu, nieszczęśliwego Tristana. Hałas był przytłaczający. Pospiesznie zamknąłem drzwi. Było ciemno, kiedy wróciłem. Stary dom stał ciemny i cichy na tle mroźnego nieba. Cichy, właśnie, gdyby nie to wycie, które wciąż odbijało się echem po korytarzu i upiornie sączyło na wyludnioną ulicę. Zerknąłem na zegarek i zamknąłem samochód. Była szósta, więc Tristan znosił to od czterech godzin. Biegiem przebyłem schody i korytarz, a kiedy otworzyłem drzwi jadalni, hałas niemal mnie ogłuszył. Tristan stał tyłem do mnie, spoglądając przez szklane drzwi tarasu na ciemny ogród. Ręce trzymał głęboko w kieszeniach; z uszu wystawały mu kłaczki waty. – Hej, jak leci? – spytałem. Nie było odpowiedzi, więc podszedłem i klepnąłem go w ramię. Ten gest wywarł zdumiewający skutek. Tristan podskoczył, wykonując obrót w powietrzu. Twarz miał szarą jak popiół i trząsł się jak galareta. – Wielki Boże, Jim, o mało nie dostałem zawału. Przez te cholerne zatyczki do uszu nic nie słyszę – oprócz psa, oczywiście. Jego nic nie zagłuszy. Ukląkłem przy labradorze i zbadałem go. Pies był w świetnej formie, jednak oprócz słabego odruchu źrenic nic nie wskazywało na to, że odzyskuje przytomność. I przez cały czas wył w równych, dziesięciosekundowych odstępach. – Piekielnie długo dochodzi do siebie – powiedziałem. – Czy przez całe popołudnie był w takim stanie? – Tak, dokładnie. Nic się nie zmieniło. I nie żałuj go, tego cholernego wyjca. Leży sobie przy kominku, szczęśliwy jak świnia w kartoflach i nie ma pojęcia o niczym. A co ze mną? Nerwy mam w strzępach od słuchania godzinami tego wycia. Jeszcze trochę i mnie też będziesz musiał uśpić. – Przygładził zmierzwione włosy drżącą dłonią i nagły skurcz mięśni policzka wykrzywił mu twarz. Wziąłem go za rękę. – No, chodź coś zjeść. Poczujesz się znacznie lepiej, jak tylko coś przekąsisz. Bez oporu dał się zaprowadzić do jadalni. Przy posiłku Siegfried demonstrował wspaniałą formę. Był w wesołym nastroju i zdominował konwersację, lecz ani razu nie wspomniał o przeraźliwym akompaniamencie dobiegającym z drugiego pokoju. Jednak nie ulegało wątpliwości, że Tristan nadal słyszał te dźwięki. Kiedy opuszczali jadalnię, Siegfried położył mi rękę na ramieniu. – Pamiętaj, James, że dziś wieczór mamy zebranie w Brawton. Stary Reeves będzie mówił o chorobach owiec – zazwyczaj jest niezły. Szkoda, że i ty nie możesz pójść, Tristanie, ale obawiam się, iż będziesz musiał popilnować psa, aż dojdzie do siebie. Tristan zachwiał się, jakby otrzymał cios między oczy. – Och, wszystko, tylko nie to cholerne zwierzę! Doprowadza mnie do szału! – Obawiam się, że nie ma nikogo innego. James i ja moglibyśmy cię zastąpić, ale musimy pokazać się na tym zebraniu. Źle by wyglądało, gdybyśmy nie poszli. Tristan chwiejnie wrócił do stołowego, a ja włożyłem płaszcz. Gdy wyszliśmy na ulicę, przystanąłem i nastawiłem ucha. Pies nadal wył. Spotkanie było sukcesem. Odbywało się w jednym z lepszych hoteli Brawton i – jak zwykle – najlepszą jego częścią było późniejsze spotkanie weterynarzy w hotelowym barze. Niezwykle podbudowujące było wysłuchiwanie opowieści o cudzych problemach i pomyłkach – szczególnie pomyłkach. Zabawiałem się zgadywaniem, o czym mówią ludzie zebrani po kątach w luźne grupki. Ten mężczyzna, zgięty wpół i tnący dłonią powietrze, kastrował źrebaka na stojąco. A tamten, przebierający w powietrzu palcami wyciągniętej ręki, niemal na pewno pomaga klaczy przy źrebieniu; zapewne poprawia ułożenie płodu. I w dodatku robi to bez wysiłku. Weterynaria jest dziecinnie prostą sprawą w ciepłym barze i po kilku kieliszkach. Była jedenasta, zanim wszyscy wsiedliśmy do samochodów i rozjechaliśmy się do poszczególnych zakątków Yorkshire – jedni do wielkich przemysłowych miast West Riding, inni do nadmorskich osiedli na wschodnim wybrzeżu, a Siegfried i ja z ulgą pospieszyliśmy z powrotem wąską drogą wijącą się między kamiennymi murkami w głąb Northern Pennines. Z poczuciem winy pomyślałem, że przez ostatnie kilka godzin całkiem zapomniałem o stojącym na straży Tristanie. Mimo wszystko stan psa musiał do tej pory poprawić się. Na pewno przestał już hałasować. Jednak wysiadając z wozu w Darrowby, zastygłem w pół drogi, słysząc ciche wycie dochodzące ze Skeldale House. To niewiarygodne; było po północy, a pies wciąż wył. A co z Tristanem? Wolałem nie myśleć, w jakim będzie stanie. Z lekkim przerażeniem nacisnąłem klamkę jadalni. Fotel Tristana był samotną wyspą w morzu pustych butelek po piwie. Pod ścianą leżała pusta skrzynka, a Tristan siedział sztywno wyprostowany i z ponurą miną. Przedarłem się przez pobojowisko. – No co, ciężko było, Tristanie? Jak się czujesz? – Mogło być gorzej, stary, mogło być gorzej. Jak tylko pojechaliście, wymknąłem się pod Drovers po skrzynkę piwa. Bardzo mi pomogło. Po trzech czy czterech butelkach pies przestał mnie denerwować – prawdę mówiąc, od kilku godzin wyjemy sobie razem. To był naprawdę interesujący wieczór. A zresztą, już dochodzi do siebie. Spójrz na niego. Wielki pies uniósł łeb i w jego oczach pojawił się błysk świadomości. Wycie ucichło. Podszedłem i pogłaskałem go, a wtedy długi czarny ogon drgnął w słabej próbie merdania. – Tak lepiej, stary – powiedziałem. – Jednak teraz zachowuj się przyzwoicie. Twój wujek Tristan miał przez ciebie ciężki dzień. Labrador odpowiedział na to, podnosząc się na nogi. Zrobił kilka chwiejnych kroków i runął między butelki. Siegfried stanął w drzwiach i z obrzydzeniem spojrzał na wciąż sztywno wyprostowanego, śmiertelnie poważnego Tristana, oraz na psa plączącego się wśród pustych butelek. – Cóż za okropny bałagan! Chyba potrafisz wykonać taką prostą czynność, nie wyprawiając przy tym bachanalii? Na dźwięk jego głosu labrador dźwignął się i w przypływie odwagi usiłował podbiec do Siegfrieda, niepewnie machając ogonem. Nie uszedł daleko i runął jak kłoda, posyłając mu pod nogi pustą butelkę po piwie „Magnet”. Siegfried pochylił się i pogłaskał lśniący czarny łeb. – Miłe, przyjazne zwierzę. Widział, że to wspaniały pies – kiedy jest przytomny. Do rana będzie normalny, jednak rzecz w tym, co mamy z nim teraz zrobić. Nie możemy go tak zostawić, bo chwieje się i mógłby złamać sobie nogę. – Zerknął na Tristana, który ani drgnął. Siedział jeszcze sztywniej niż przedtem; wyprostowany i nieruchomy jak pruski generał. – Wiesz co, chyba będzie najlepiej, jeśli zabierzesz go na noc do swojego pokoju. Skoro kosztował nas tyle zachodu, nie chcemy, żeby teraz zrobił sobie krzywdę. Tak, właśnie, niech spędzi tę noc w twojej sypialni. – Dziękuję, naprawdę, bardzo dziękuję – rzekł Tristan głosem pozbawionym wyrazu, wciąż patrząc prosto przed siebie. Siegfried przez chwilę przyglądał mu się zmrużonymi oczami. – No dobrze, uporządkujmy ten bałagan i chodźmy spać. Sypialnia Tristana i moja sąsiadowały ze sobą przez drzwi. Moja była większa, prostokątna, z wysokim sufitem, solidnym kominkiem i wdzięcznymi wnękami okiennymi podobnymi do tych na dole. Śpiąc w niej, zawsze czułem się jak udzielny książę. Pokój Tristana był dawną garderobą – długi i wąski, z małym łóżkiem wciśniętym w kąt, jakby próbowało się ukryć. Na gładkich, pokostowanych deskach podłogi nie było dywanów, więc położyłem psa na kocach i uspokajająco powiedziałem do tępo spoglądającego w sufit Tristana: – Teraz będzie cicho – śpi jak dziecko i chyba nie zbudzi się do rana. Będziesz mógł skorzystać z dobrze zasłużonego odpoczynku. Wróciłem do siebie, szybko rozebrałem się i wskoczyłem do łóżka. Zasnąłem natychmiast, więc nie wiem, kiedy zaczęły się hałasy w sąsiednim pokoju, ale nagle zbudził mnie krzyk wściekłości. Potem usłyszałem jakieś szuranie, łoskot i kolejny nieartykułowany wrzask Tristana. Wzdragałem się przed pójściem tam – i tak w niczym nie mogłem pomóc – więc wlazłem głębiej pod kołdrę i nasłuchiwałem. Co jakiś czas zapadałem w półsen, lecz budziły mnie nowe trzaski i krzyki za ścianą. Po jakichś dwóch godzinach odgłosy zmieniły charakter. Labrador najwidoczniej odzyskał władzę w nogach i maszerował po pokoju, przy czym miarowo stukał pazurami o drewnianą podłogę – cyk-cyk, cyk-cyk, cyk-cyk. Robił tak bez końca. Od czasu do czasu zagłuszał go ochrypły głos Tristana: – Rany boskie, przestań! Siad, ty cholerny psie! Chyba w końcu zasnąłem głębszym snem, bo zbudziłem się w zimnym, szarym świetle poranka. Obróciłem się na plecy i nasłuchiwałem. Nadal dochodziło mnie stukanie pazurów, ale teraz nieregularne, jakby labrador kręcił się po pokoju, a nie maszerował po nim tam i z powrotem. Nie słyszałem Tristana. Wstałem, dygocząc w porannym chłodzie, po czym włożyłem koszulę i spodnie. Przeszedłem na palcach przez pokój, otworzyłem drzwi i niemal rozciągnąłem się jak długi, gdy dwie wielkie łapy oparły się o moją pierś. Labrador ucieszył się ze spotkania ze mną i najwidoczniej czuł się tu jak w domu. Bystro i z zadowoleniem spoglądał na mnie brązowymi ślepiami, szczerząc rzędy lśniących zębów i czysty, różowy jęzor. Nisko w dole ekstatycznie merdał długi ogon. – Chyba jesteś już zdrów, kolego – powiedziałem. – Spójrzmy na tę ranę. Zdjąłem z torsu dwie kłujące łapy i obejrzałem szwy na żebrach. Żadnej opuchlizny, bólu, żadnej reakcji. – Cudownie! – zawołałem. – Pięknie. Jesteś jak nowy. Żartobliwie klepnąłem psa w zad, co wywołało nowy wybuch euforii. Skoczył na mnie, drapiąc i liżąc. Zmagałem się z nim, kiedy usłyszałem okropny jęk dobiegający z kąta, gdzie stało łóżko. W tym słabym świetle Tristan wyglądał okropnie. Leżał na plecach, ściskając kurczowo brzeg kołdry i patrzył na mnie z obłędem w oczach. – Nie zmrużyłem oka, Jim – szepnął. – Nawet na chwilę. On wykazał się wspaniałym poczuciem humoru, ten mój brat, każąc mi spędzić noc z tym przeklętym zwierzęciem. Na pewno ucieszy się, kiedy usłyszy, co przeszedłem. Tylko go obserwuj – założę się, o co chcesz, że będzie zachwycony. Później, przy śniadaniu, Siegfried usłyszał szczegółowe sprawozdanie o męczącej nocy i złożył bratu wyrazy współczucia. Długo ubolewał i przepraszał go za wszelkie kłopoty, jakie sprawił pies. Jednak Tristan miał rację. Siegfried naprawdę wyglądał na zachwyconego. Rozdział dwudziesty drugi Kiedy wszedłem do sali zabiegowej, zobaczyłem, że Siegfried ma na stole pacjenta. W zamyśleniu głaskał po łbie starszawego i bardzo nieszczęśliwego szkockiego teriera. – James – zwrócił się do mnie – chciałbym, żebyś zawiózł tego psa do Griera. – Do Griera? – Weterynarza w Brawton. Leczył ten przypadek, zanim właściciel psa przeniósł się w naszą okolicę. Kilka razy miałem już do czynienia z czymś takim, to kamienie w pęcherzu. Konieczna jest natychmiastowa operacja i moim zdaniem lepiej, żeby to zrobił Grier. Jest bardzo drażliwy i nie chciałbym nadepnąć mu na odcisk. – Chyba o nim słyszałem – odparłem. – Z pewnością. To kłótliwy Szkot z Aberdeen. Ponieważ praktykuje w eleganckim mieście, ma przy sobie grono studentów, którym daje dobrze w kość. No cóż, często tak bywa. – Wziął teriera ze stołu i oddał go w moje ręce. – Im prędzej będziesz to miał za sobą, tym lepiej. Możesz przyjrzeć się operacji, a potem przywieziesz tu psa z powrotem. Ale uważaj, nie wejdź w drogę Grierowi, bo nie puści ci tego płazem. Zaledwie tylko spojrzałem na Angusa Griera, od razu pomyślałem o whisky. Liczył sobie jakieś pięćdziesiąt lat i coś się musiało przyczynić do tego, że miał obwisłe, pokryte plamami policzki, wodniste oczy i gęstą siateczkę fioletowych żyłek na wydatnym nosie. A do tego jeszcze patrzył na świat z wiecznie obrażoną miną. Nie zamierzał być dla mnie miły, na powitanie skinął mi tylko głową, mruknął coś i wziął ode mnie psa. Potem wskazał palcem na szczupłego, jasnowłosego chłopaka w białym fartuchu. – To Clinton, student ostatniego roku. Co pan na to powie, że do naszego zawodu wchodzą chłoptasie wyglądający na pedałów? W czasie operacji stale tak dokuczał Clintonowi, aż wreszcie po to, by zmienić temat, spytałem chłopaka, kiedy wraca do college’u. – Na początku przyszłego tygodnia – odparł. – Ale chce stąd wyjechać już jutro rano – warknął Grier. – Marnuje tyle czasu, kiedy mógłby wiele skorzystać. Student zaczerwienił się. – Przyglądałem się zabiegom przeszło miesiąc i uważam za swój obowiązek spędzić z matką kilka dni, zanim zacznie się semestr. – Och, wiem, wiem, zawsze jesteś taki sam, nie możesz długo być z dala od cycka. Operacja przebiegła bez zakłóceń i kiedy Grier kończył zakładać ostatni szew, spojrzał na mnie. – Nie może pan zabrać psa, dopóki nie obudzi się z narkozy. Mam jeszcze jedną wizytę, może by pan ze mną pojechał, szybciej minie panu czas. W samochodzie właściwie nie prowadziliśmy rozmowy, ponieważ Grier wygłosił monolog, przytaczając długą listę złych uczynków, jakie wyrządzili mu podli klienci i chciwi koledzy. Najbardziej spodobała mi się historyjka o emerytowanym admirale, który poprosił Griera o wystawienie świadectwa zdrowia jego koniowi. Grier stwierdził, że koń ma kiepskie serce i nie można na nim jeździć, na co admirał tak się wściekł, że wezwał innego lekarza. Ten stwierdził, że serce jest w porządku, i uznał zwierzę za zdrowe. Admirał napisał list do Griera, w którym wyraził dobitnie, co o nim myśli – w soczystym marynarskim języku. A kiedy przelał to wszystko na papier, poczuł taką ulgę, że wybrał się na konną przejażdżkę, w trakcie której, podczas pełnego galopu, wierzchowiec padł martwy i przygniótł admirała, wskutek czego doznał on powikłanego złamania nogi i pęknięcia miednicy. – Człowieku, ależ się cholernie ucieszyłem – powiedział Grier z całą szczerością. Zatrzymaliśmy się na podwórzu bardzo brudnej farmy i Grier odwrócił się do mnie, mówiąc: – Muszę tutaj oczyścić krowę. – Doskonale – powiedziałem. Oparłem się wygodnie w swoim fotelu i wyciągnąłem fajkę. Grier zatrzymał się niedaleko samochodu. – Nie pójdzie pan ze mną, żeby mi pomóc? Nie mogłem zrozumieć, o co mu chodzi. Czyszczenie krowy polegało na ręcznym usunięciu łożyska i wystarczała do tego w zupełności jedna osoba. – Przecież nie ma przy tym dla mnie roboty – stwierdziłem. – A gumowe buty i fartuch zostawiłem w swoim samochodzie. Nie przypuszczałem, że czeka mnie wizyta na farmie. Zabrudziłbym się tylko niepotrzebnie. Ledwie padły te słowa, od razu zorientowałem się, że popełniłem błąd. Obwisłe policzki Griera poczerwieniały i zanim jeszcze się odwrócił, posłał mi wściekłe spojrzenie. Potem w środku podwórza nagle stanął, chwilę medytował, a następnie wrócił do samochodu. – Właśnie sobie przypomniałem – powiedział – że mam tu coś, co mógłby pan, doktorze, włożyć na siebie. Pójdzie pan ze mną i poda mi pessarium, jak będzie potrzebne. Wydało mi się to dziwaczne, ale wysiadłem i podszedłem do bagażnika, skąd Grier wyciągnął już duże drewniane pudło. – Będzie pan mógł to nałożyć. To strój dla weterynarza na wypadek cielenia się krowy, który mam od dosyć dawna. Nie używam go zbyt często, ponieważ moim zdaniem jest nieco za ciężki, ale panu będzie w nim wygodnie, no i nie pobrudzi się pan. Zajrzałem do pudła i zobaczyłem komplet z grubej, lśniącej czarnej gumy. Podniosłem kurtkę, błyszczała zamkami błyskawicznymi i dużymi metalowymi zatrzaskami, a ciężka była jak z ołowiu. Spodnie z licznymi sprzączkami i rzemykami były jeszcze cięższe. Projektant kostiumu najwidoczniej nigdy nie widział cielącej się krowy, ale strój sprawiał niezwykle imponujące wrażenie; miał tylko jedną wadę, mianowicie ten, kto go nosił, był niemal unieruchomiony. Przez chwilę wpatrywałem się w twarz Griera, ale nic nie mogłem wyczytać z jego wodnistych oczu. Zacząłem więc zdejmować wiatrówkę – idiotyczny pomysł, ale nie chciałem starego obrazić. I prawdę mówiąc, Grier najwyraźniej chciał, żebym włożył ten ekwipunek, gdyż pomagał mi wydatnie. A pomoc była niezbędna. Najpierw wciągnąłem błyszczące spodnie i zapiąłem je na zamek błyskawiczny z przodu i z tyłu, następnie przyszła kolej na dopasowaną kurtkę, sięgającą do pasa, z krótkimi rękawami zakończonymi elastyczną taśmą, mocno ściskającą mi bicepsy. Zanim włożyłem kurtkę, musiałem zawinąć rękawy koszuli aż do samej góry, a Grier, sapiąc i dysząc, z trudem wcisnął ją na mnie. Słyszałem trzask zipów, z których ostatni był z tyłu na karku, tuż przy wysokim, sztywnym kołnierzu, który trzymał moją głowę zadartą błagalnie do nieba. Grier z wielkim przejęciem ubierał mnie i na zakończenie wyjął czarną gumową czapeczkę. Na jej widok zacząłem protestować – na tyle, na ile pozwalał mi kołnierz – ale Grier był stanowczy. – Niech pan jeszcze chwilę stoi spokojnie. Należy wszystko zrobić dokładnie. Kiedy skończył, cofnął się nieco, patrząc na mnie z podziwem. Musiałem wyglądać groteskowo, przyodziany od stóp do głów w błyszczącą czerń, z gołymi prawie rękami sterczącymi niemal pod kątem prostym. Grier miał bardzo zadowoloną minę. – A teraz chodźmy, trzeba wziąć się do roboty. – Odwrócił się i ruszył w kierunku obory, a ja stąpałem za nim powoli, jak robot. Nasze wejście do obory wywołało sensację. Byli tu obecni: farmer, dwaj parobcy i mała dziewczynka. Serdeczne powitania mężczyzn zamarły im na ustach, kiedy powoli, ostrożnie wkroczyła moja groźna postać. Dziewczynka wybuchnęła płaczem i uciekła. Czyszczenie krowy to dla przeprowadzającego zabieg brudna, śmierdząca robota, a dla widzów, którzy muszą stać z dobre dwadzieścia minut, żeby wreszcie coś zobaczyć – po prostu nuda. Ale tym razem widzowie nie nudzili się. Grier pracował wewnątrz krowy i mruczał coś przy tym o pogodzie, ale farmer i jego parobcy nie słuchali go, nie spuszczali bowiem ze mnie wzroku, kiedy niczym rycerz w zbroi stałem sztywno oparty o ścianę. Badali kolejno wzrokiem każdy szczegół mego ekwipunku i doskonale wiedziałem, o czym myślą. Co się zacznie dziać, kiedy ten wspaniały nieznajomy wkroczy do akcji? Przecież ktoś tak ubrany musi mieć do spełnienia niezwykłą misję. Bardzo ciasny kołnierz uniemożliwiał mi wszelką rozmowę i to musiało jeszcze pogłębiać tajemniczość mojej postaci. Zacząłem się też okropnie pocić w tej cholernej gumie. Mała dziewczynka nabrała odwagi i przyprowadziła ze sobą braci i siostry, żeby sobie mnie obejrzeli. Tuż za progiem widziałem rządek małych główek i obracając się z trudem, usiłowałem uśmiechnąć się do nich serdecznie, ale w odpowiedzi główki zniknęły i rozległ się tupot nóg na podwórzu. Nie wiem, jak długo stałem: wreszcie Grier skończył swoją pracę i zawołał: – W porządku, teraz na pana kolej, doktorze. W powietrzu można było nagle wyczuć wielkie napięcie. Mężczyźni wyprostowali się i spojrzeli na mnie z otwartymi ustami. Oto nadeszła chwila, na którą czekali. Oderwałem się od ściany i z trudem zrobiwszy obrót, ruszyłem w stronę pudełka z pessariami. Leżało zaledwie kilka kroków dalej, ale dla mnie było niezmiernie odległe, kiedy zbliżałem się do niego jak robot, z głową wysoko zadartą, z ramionami sztywno sterczącymi po bokach. Kiedy znalazłem się przy pudełku, wyłoniła się następna trudność: nie mogłem się schylić. Po kilku rozpaczliwych próbach sięgnąłem do pudełka, ale czekała mnie jeszcze jedna męka – musiałem zdjąć opakowanie. Zafascynowani widzowie obserwowali mnie w milczeniu. Kiedy zerwałem wreszcie papier, zrobiłem ostrożny obrót i przeszedłem przez oborę odmierzonym krokiem, stanąłem przy krowie, wyciągnąłem sztywno ramię do Griera, który wziął pessarium i umieścił je w macicy. Wtedy zająłem znowu swoją pozycję pod ścianą, podczas gdy mój kolega się mył. Z góry spojrzałem na farmera i parobków. Wyraz ich twarzy zmienił się krańcowo: malowało się teraz na nich całkowite niedowierzanie. Z pewnością zadanie tajemniczego człowieka było ważniejsze niż to, co zrobił – nie mógł przecież nosić tego kostiumu po to tylko, żeby podać gumowy krążek. Ale kiedy Grier zaczął skomplikowaną operację otwierania zatrzasków, sprzączek i zamków błyskawicznych, zrozumieli, że przedstawienie skończone, i zamiast rozczarowania na ich twarzach pojawiło się rozbawienie. Gdy zacząłem rozcierać nabrzmiałe ramiona, uciskane boleśnie przez zbyt ciasne rękawy, otoczyły mnie roześmiane twarze. Nie mogli się z pewnością doczekać wieczoru, kiedy pójdą do pubu i opowiedzą tę niezwykłą historię. Zbierając resztki godności, nałożyłem wiatrówkę i poszedłem do samochodu. Grier jeszcze został, żeby zamienić parę słów z tymi ludźmi, ale to nie on przykuwał ich uwagę, lecz ja” kiedy sadowiłem się na swoim miejscu. Nie mogli uwierzyć, że jestem człowiekiem z krwi i kości. W sali operacyjnej szkocki terier właśnie się obudził. Podniósł łeb na mój widok i dzielnie próbował pomerdać ogonem. Owinąłem go w koc, podniosłem i szykowałem się do wyjścia, kiedy przez na wpół otwarte drzwi prowadzące do podręcznego magazynku zobaczyłem Griera. Postawił na stole drewniane pudło i chował do niego gumowy strój, ale robił to w tak dziwny sposób, jakby miał jakiś atak – trząsł się i podskakiwał, a jego pokryta plamami twarz była dziwnie wykrzywiona, natomiast z ust wydobywał się dziwaczny odgłos, ni to jęk, ni to szept. Patrzyłem zdumiony. Powiedziałbym, że to niemożliwe, a jednak widziałem na własne oczy. Nie było cienia wątpliwości – Angus Grier śmiał się. Rozdział dwudziesty trzeci Gorączka wywołana zatrzymaniem laktacji to jedno z mniej skomplikowanych schorzeń, lecz patrząc w szarym świetle poranka na strumień zrozumiałem, że ten przypadek zalicza się do najcięższych. Choroba zaatakowała zaraz po cieleniu i krowa ześliznęła się z błotnistego brzegu do wody. Kiedy przyjechałem, leżała nieprzytomna, z tylnymi nogami całkiem zanurzonymi w wodzie, a łbem opartym o płaski kamień. Cielak, zmoknięty i osowiały w siekącym deszczu, dygotał u jej boku. Kiedy schodziliśmy do nich, w oczach Dana Coopera widziałem niepokój. – Nie wiem, czy nie przybyliśmy za późno. Jest martwa, prawda? Nie widzę, żeby oddychała. – Obawiam się, że jest w kiepskim stanie – odparłem – ale wciąż tli się w niej życie. Może dojdzie do siebie, jeśli uda mi się podać jej dożylnie wapno. – Do licha, mam nadzieję, że tak! – mruknął Dan. – To jedna z moich najlepszych. Że też zawsze przytrafia się to tym, które dają najwięcej mleka. – Takie najczęściej atakuje gorączka zastoinowa. Proszę potrzymać te butelki. Wyjąłem pudełko ze strzykawką i wybrałem igłę o dużej średnicy. Palce, zdrętwiałe od tego szczególnego zimna, jakie czuje się wczesnym rankiem, kiedy krew wolno krąży w żyłach, a żołądek jest pusty, ledwo mogły ją utrzymać. Woda była głębsza niż sądziłem i przy pierwszym kroku nalała mi się do kaloszy. Sapiąc, pochyliłem się i nacisnąłem kciukiem tętnicę szyjną. Żyła pokazała się, a kiedy wbiłem w nią igłę, po ręce pociekła mi ciepła, ciemnoczerwona krew. Wyłowiłem z kieszeni dozownik, wepchnąłem weń butelkę, a drugi koniec wsunąłem w igłę. Roztwór wapna zaczął płynąć do żyły. Stojąc tak w lodowatym strumieniu, trzymając butelkę w górze zakrwawionymi palcami i czując, jak deszcz leje mi się za kołnierz, usiłowałem odegnać czarne myśli: o wszystkich tych znajomych, którzy jeszcze leżą w łóżkach i wstaną dopiero wtedy, kiedy zadzwoni budzik; wtedy przeczytają przy śniadaniu swoje gazety, po czym pojadą do swoich małych banczków lub biur obrachunkowych. Może powinienem być lekarzem medycyny: oni leczą pacjentów w czystych, ciepłych salach. Wyjąłem igłę z żyły i rzuciłem pustą butelkę na brzeg. Zastrzyk nie działał. Wziąłem następną butelkę i podałem wapno podskórnie. Trzeba próbować wszystkiego, choćby wydawało się to bezcelowe. Rozcierając miejsce wkłucia, zauważyłem lekkie trzepotanie powiek. Poczułem gwałtowny przypływ ulgi i podniecenia. Spojrzałem na farmera i roześmiałem się. – Jeszcze nas nie opuściła, Dan. Pstryknąłem ją w ucho i krowa szeroko otworzyła oczy. – Odczekamy kilka minut, a potem spróbujemy obrócić ją na brzuch. Po kwadransie zwierzę zaczęło podrzucać łbem, więc wiedziałem, że przyszła odpowiednia pora. Złapałem ją za rogi i pociągnąłem, podczas gdy Dan i jego syn popychali ją za barki. Robiliśmy niewielkie postępy, ale po kilku pchnięciach krowa doszła trochę do siebie i sama obróciła się na brzuch. Natychmiast wszystko zaczęło wyglądać lepiej; kiedy krowa leży na boku, zawsze wygląda, jakby miała wyzionąć ducha. Byłem zupełnie pewien, że wróci do zdrowia, ale nie mogłem pójść sobie, zostawiając ją w strumieniu. Krowy z taką gorączką potrafią przeleżeć kilka dni, ale miałem wrażenie, że ta podniesie się szybko. Postanowiłem poczekać jeszcze chwilę. Najwyraźniej nie podobało jej się w tej mulistej wodzie i kilkakrotnie usiłowała wstać, ale upłynęło kolejne pół godziny, nim chwiejnie stanęła na nogi, a do tej pory szczękałem zębami z zimna. – A to ci dopiero! – rzekł Dan. – Nigdy bym nie pomyślał, że się podniesie. Musiał jej pan dać dobre lekarstwo. – To trochę lepsze niż stara pompka od roweru – zaśmiałem się. Spektakularne działanie dożylnie podawanego wapna wciąż było dla mnie intrygującą nowością. Przez całe pokolenia krowy z gorączką wywołaną zatrzymaniem laktacji po prostu padały. Potem wiele udawało się uratować przez nadymanie wymienia; jednak dopiero wapno przyniosło radykalną zmianę – kiedy dochodziły do siebie w ciągu godziny, tak jak ta, zawsze czułem się jak zręczny czarownik. Wyprowadziliśmy krowę na brzeg i na górze wiatr oraz deszcz uderzyły w nas z całą mocą. Dom stał zaledwie sto jardów dalej, ale walczyliśmy o każdy przebyty jard. Dan z synem szli przodem, niosąc cielę w prowizorycznej sakwie z kawałka brezentu. Malec kołysał się, wytrzeszczając ślepka na ponury, nowy dla niego świat. Tuż za nim szła zaniepokojona matka, wciąż chwiejąc się na nogach, ale usiłując wepchnąć nos do sakwy. Ja wlokłem się na końcu. Zostawiliśmy krowę w ciepłej oborze, stojącą po kolana w sianie i energicznie liżącą cielaka. Na ganku domu gospodarze ściągnęli kalosze; ja zrobiłem to samo, wylewając z każdego po ćwierć litra mulistej wody. Pani Cooper cieszyła się opinią sekutnicy trzymającej stalową ręką Dana i całą rodzinę, lecz w trakcie poprzednich wizyt doszedłem do wniosku, że Danowi wcale nie dzieje się krzywda. Pomyślałem tak ponownie, gdy ją zobaczyłem – krępą, ale ładną, uczesaną w kucyki jak dziewczynka szykująca się do szkoły. Wesoło trzaskający ogień odbijał się w lśniącym mosiądzu paleniska, a nad czystym zapachem wiejskiego domu unosiła się woń podsmażanego, domowego boczku. Pani Cooper wysłała Dana i chłopca na górę, żeby zmienili skarpetki, po czym chłodnym okiem popatrzyła na wodę kapiącą ze mnie na linoleum. Potrząsnęła głową, jakbym był niegrzecznym dzieckiem. – No dobrze, ściągaj pan skarpetki – warknęła. – Płaszcz też i podwiń pan nogawki spodni, usiądź tutaj i osusz sobie tym włosy. Na moim podołku wylądował czysty ręcznik, a pani Cooper pochyliła się nade mną. – Czy nigdy nie nosi pan kapelusza? – Obawiam się, że niezbyt je lubię – wymamrotałem, a ona znów potrząsnęła głową. Nalała dzbanek gorącej wody do dużej miski i dodała do niej gorczycy z blaszanej puszki. – Włóż pan nogi do wody. Posłusznie usłuchałem wszystkich jej poleceń i wydałem mimowolny jęk przy zetknięciu z gorącym roztworem. Obrzuciła mnie tak groźnym spojrzeniem, że wolałem nie wyjmować nóg z miski. Siedziałem, zaciskając zęby, spowity w chmurę pary, kiedy wcisnęła mi w rękę półlitrowy kubek z herbatą. To była tradycyjna, ale skuteczna kuracja. Zanim wypiłem pół kubka, poczułem się tak, jakbym wszedł do pieca. Ziąb przy strumieniu stał się niewyraźnym wspomnieniem, zapomnianym całkowicie, gdy pani Cooper dolała do miski kolejną kwartę gorącej wody z dzbanka. Potem chwyciła, krzesło oraz miskę i obróciła mnie tak, że siedziałem przy stole, nadal mając nogi w miednicy. Dan z dzieciakami już jedli śniadanie, a przede mną stał talerz z dwoma jajkami, sporym kawałkiem boczku i kilkoma parówkami. Nauczyłem się dość o mieszkańcach Dale, żeby milczeć przy stole; kiedy przeniosłem się do tego okręgu, początkowo uważałem, że powinienem odwdzięczać się za gościnność, prowadząc lekką rozmowę przy jedzeniu, jednak zdumione spojrzenia, jakie wymieniali między sobą, skutecznie mnie uciszyły. Tak więc tego ranka bez żadnych wstępów zaatakowałem talerz, ale pierwszy kęs sprawił, że byłem bliski złamania niedawno odkrytej reguły. Po raz pierwszy skosztowałem parówek domowej roboty i z trudem powstrzymałem okrzyki uznania, które w innym towarzystwie byłyby czymś zupełnie normalnym. Jednak pani Cooper obserwowała mnie kątem oka i musiała zauważyć ekstazę na mojej twarzy. Spokojnie wstała od stołu, wzięła patelnię i sturlała kilka następnych parówek na mój talerz. – W zeszłym tygodniu zabiliśmy świnię – powiedziała, otwierając drzwi spiżarni. Dostrzegłem półmiski ze stertami rąbanki, żeberek, wątróbki, rzędy pasztecików błyszczących bladozłotą skórką. Skończyłem posiłek, włożyłem parę grubych skarpet pożyczonych od Dana i swoje wysuszone gumowce. Już miałem wyjść, gdy pani Cooper wcisnęła mi pod pachę jakąś paczkę. Wiedziałem, że papier kryje kolejne próbki zawartości spiżarni, lecz spojrzenie gospodyni nie zachęcało do rozwlekłych komentarzy. Wymamrotałem kilka słów podziękowania i poszedłem do samochodu. Zegar na kościele wybijał kwadrans po dziewiątej, kiedy dotarłem do Skeldale House. Czułem się wspaniale – ogrzany, napchany wybornym jedzeniem i z satysfakcjonującym wspomnieniem szybkiego uleczenia krowy. A na tylnym siedzeniu leżała paczka; wizyta na farmie, na której niedawno zabito świnię, to zawsze uśmiech szczęścia, gdyż gościnni farmerzy zwykle obdarowywali jakimś prezentem, ale te kiełbaski były naprawdę niezapomniane. Jednym susem pokonałem schody i pognałem korytarzem, ale gdy minąłem róg, stanąłem jak wryty. Stał tam Siegfried, plecami przyciśnięty do ściany. Na ramieniu miał długi, giętki zgłębnik przełykowy. Między nami były uchylone drzwi do biura, w którym widziałem siedzącą za biurkiem pannę Harbottle. – Cześć, wyjeżdżasz do zadławienia? – pozdrowiłem życzliwie Siegfrieda. Skrzywił się i ostrzegawczym gestem uniósł dłoń. Potem zaczął przemykać się obok drzwi, krocząc ostrożnie jak linoskoczek. Minął drzwi i już zaczął rozluźniać napięte mięśnie, gdy mosiężne zakończenie zgłębnika brzęknęło o mur i jakby w odpowiedzi z kącika panny Harbottle dobiegł znajomy pomruk. Siegfried rzucił mi zdesperowane spojrzenie, po czym powlókł się do pokoju. Patrząc, jak idzie, rozmyślałem o tym, jak potoczyły się wydarzenia od chwili przybycia sekretarki. Teraz toczyli jawną wojnę i obserwowanie taktyki stosowanej przez obie strony dodawało życiu blasku. Z początku wyglądało na to, że Siegfried zwycięży bez trudu. Był pracodawcą; on trzymał wodze i zdawało się, iż panna Harbottle będzie bezradna w obliczu stawianych przez niego przeszkód. Jednak panna Harbottle była nie tylko dzielnym, ale i pomysłowym przeciwnikiem, tak że trudno było nie podziwiać sposobu, w jaki korzystała z dostępnego sobie oręża. Prawdę mówiąc, w ciągu minionego tygodnia szala zwycięstwa przechylała się na jej stronę. Walczyła z Siegfriedem jak doświadczony wędkarz z łososiem; raz po raz wzywała go do swego biurka, żeby odpowiadał na błahe pytania. Jej odchrząknięcie zmieniło się w gniewny pomruk, słyszalny w najdalszym zakamarku domu. I miała nową broń; zaczęła notować na karteczkach popełniane przez Siegfrieda błędy: przekręcone wyrazy, pomyłki w dodawaniu, źle wpisane wizyty – wszystko było dokładnie zapisywane. Panna Harbottle używała tych notatek jak amunicji. Nigdy nie wyjmowała ich, kiedy panował spokój i Siegfried snuł się po domu. Czekała, aż będzie bardzo zajęty, a wtedy podsuwała mu taką karteczkę pod nos i mówiła: „A co z tym?” Przy takich okazjach miała twarz pozbawioną wyrazu, tak że nie dało się stwierdzić, jaką przyjemność sprawiał jej widok Siegfrieda czmychającego z podkulonym ogonem. Koniec wyglądał zawsze tak samo – on niewyraźnie wyjaśniał i przepraszał, ona, tryskając przekonaniem o swojej słuszności, poprawiała zapis. Gdy Siegfried wszedł do pokoju, obserwowałem bieg wydarzeń przez uchylone drzwi. Wiedziałem, że czeka mnie poranny obchód, ale uległem niezdrowej ciekawości. Panna Harbottle, sprawna i rzeczowa, postukiwała piórem w otwartą księgę rachunkową, a Siegfried przebierał nogami i mruczał coś w odpowiedzi. Kilkakrotnie podejmował daremne próby ucieczki i w miarę upływu czasu widziałem, że był bliski załamania. Zaciskał zęby, a oczy wychodziły mu z orbit. Zadzwonił telefon i sekretarka odebrała go. Jej pracodawca znów kierował się do drzwi, kiedy zawołała uszczęśliwiona: „Pułkownik Brent, do pana!” Siegfried zawrócił jak człowiek we śnie. Pułkownik, właściciel konia wyścigowego, od dawna był dla nas dokuczliwy jak cierń, ze swymi nieustannymi skargami, pytaniami i dociekaniami; rozmowa z nim zawsze powodowała gwałtowny skok ciśnienia. Widziałem, że tak było tego ranka. Mijały minuty i Siegfried coraz bardziej czerwieniał na twarzy. Odpowiadał zduszonym głosem, który w końcu przeszedł niemal w krzyk. Wreszcie trzasnął słuchawką o widełki i oparł się o biurko, ciężko dysząc. Wtedy, nie wierząc własnym oczom, zobaczyłem, jak panna Harbottle otwiera szufladę, w której trzymała swoje notatki. Wyjęła jedną, odkaszlnęła i podsunęła ją Siegfriedowi pod nos. – A co z tym? – zapytała. Opanowałem impuls nakazujący mi zamknąć oczy i z przerażeniem obserwowałem przebieg wypadków. Przez kilka sekund nic się nie działo i Siegfried stał zupełnie nieruchomo, w napiętym milczeniu. Potem wykrzywił twarz w okropnym grymasie, wyrwał karteczkę z ręki sekretarki i zaczął drzeć papier na strzępy. Nie powiedział przy tym ani słowa, ale przechylił się przez biurko, mierząc wściekłym spojrzeniem pannę Harbottle, która powoli odchylała się na swoim krześle, aż oparło się o ścianę. To był niesamowity widok. Panna Harbottle cofająca się z lekko rozdziawionymi ustami i zjeżonymi, farbowanymi włosami oraz Siegfried z konwulsyjnie wykrzywioną twarzą, wciąż z opętańczą energią drący kartkę papieru. Scena skończyła się, gdy Siegfried, wkładając w ten ruch wszystkie siły, niczym oszczepnik, cisnął strzępy do kosza na śmieci. Rozsypały się jak konfetti wokół kosza, a Siegfried, nadal bez słowa, owinął się zgłębnikiem i wymaszerował z pokoju. W kuchni pani Hall otworzyła paczkę i wyjęła pasztet, kawałek wątróbki i pęk cudownych parówek. Obrzuciła mnie pytającym spojrzeniem. – Dziś rano wygląda pan na zadowolonego z siebie, panie Herriot. Oparłem się o dębowy kredens. – Owszem, pani Hall, właśnie o czymś myślałem. Zapewne bardzo przyjemnie jest być zwierzchnikiem praktykanta, ale życie asystenta wcale nie jest takie złe. Rozdział dwudziesty czwarty Dzień zaczął się źle. Wracając o czwartej rano ze zjazdu dzwonników, Tristan został przyłapany przez brata. Taka impreza odbywała się co roku, kiedy autobus dzwonników ze wszystkich okolicznych kościołów ruszał na wycieczkę do Morecambe. Jednak uczestnicy spędzali bardzo niewiele czasu na plaży, a kiedy nie wędrowali z jednego pubu do drugiego, atakowali skrzynki piwa, które przywieźli ze sobą. Kiedy wczesnym rankiem autobus dotarł do Darrowby, większość jego pasażerów była nieprzytomna. Tristan, honorowy gość wycieczki, został wysadzony na placyku za Skeldale House. Słabo pomachał ręką za odjeżdżającym autobusem, nie budząc żadnej reakcji w niewidzących niczego twarzach za szybami pojazdu. Skradając się ścieżką przez ogród, ze zgrozą ujrzał światło w oknie pokoju Siegfrieda. Ucieczka była niemożliwa, a poproszony o wyjaśnienie, gdzie był, kilkakrotnie bez powodzenia usiłował wymówić „zjazd dzwonników”. Siegfried widząc, że traci czas, powstrzymał gniew do śniadania. Wtedy Tristan powiedział mi o tym – zanim jego brat wpadł do jadalni i rzucił się na niego. Jednak, jak zwykle, bardziej ucierpiał w tym starciu Siegfried, który wyszedł na obchód czerwony z wściekłości i ochrypły od krzyku. Dziesięć minut po jego wyjściu znalazłem Tristana spokojnie siedzącego u Boardmana, który pożądliwie chłonął opowiadane przez niego, najnowsze ploteczki. Staruszek znacznie ożywił się, od kiedy Tristan wrócił do domu i obaj spędzali sporo czasu w półmroku komórki, gdzie blask wpadający przez maleńkie okienko oświetlał rzędy rdzewiejących narzędzi, a ze ścian spoglądały plakaty Bairnsfathera. Komórka zazwyczaj była zamknięta, a goście niemile widziani; jednak Tristan był wyjątkiem. Często, przechodząc obok, zaglądałem do środka i widziałem Tristana spokojnie pociągającego Woodbine’a, podczas gdy Boardman snuł swoje opowieści. – Było nas sześciu w szeregu. Francuzi po prawej, a Szkoci po lewej... Albo: – Biedny stary Fred... W jednej chwili stał przy mnie, a w następnej już nie żył. Nie znaleźliśmy nawet guzika od spodni... Tego ranka Tristan powitał mnie wylewnie i znów zadziwiła mnie jego zdolność uginania się jak wierzba pod podmuchami złych wiatrów losu, by wyprostować się po ich przejściu. Pokazał mi dwa bilety. – Wiejska zabawa taneczna, Jim, a gwarantuję naprawdę dobrą zabawę. Część mojego haremu ze szpitala również się wybiera, więc zatroszczę się i o ciebie. A to nie wszystko – spójrz na to. Poszedł do siodłarni, podniósł luźną deskę i wyjął butelkę sherry. – Między tańcami będziemy mogli sobie łyknąć. Nie pytałem, skąd ma bilety i sherry. Lubiłem wiejskie zabawy. Zatłoczona sala z trzyosobową orkiestrą na jednym końcu – pianino, piszczące skrzypki oraz perkusja – a na drugim końcu starsze panie szukające ochłody. Szklanki mleka, sterty kanapek, szynka, marynowana wieprzowina domowej roboty, ciasteczka z górami kremu. Tego wieczora Tristan pojechał ze mną na moją ostatnią wizytę i w samochodzie przez cały czas rozmawialiśmy o zabawie. Przypadek był dość prosty – krowa z infekcją oka – ale gospodarstwo znajdowało się w wysoko położonej wiosce i kiedy skończyliśmy, już zmierzchało. Czułem się dobrze i wszystko zdawało się jasne, wyraźne i oczywiste. Prosta, pusta ulica z szarego kamienia, ostatnie smugi czerwieni na niebie, ciemny szkarłat okolicznych wrzosowisk. Nie było wiatru, tylko łagodny oddech cichych połonin, słodki i świeży, pełen obietnic. Wśród domostw wszędzie unosił się podniecający zapach palonego drewna. Kiedy wróciliśmy do przychodni, Siegfrieda nie było, ale na gzymsie kominka zostawił wiadomość dla Tristana. Była krótka: „Tristanie – jedź do domu. Siegfried.” Nieraz zdarzało się tak przedtem, gdyż w Skeldale House wszystkiego było mało, a szczególnie łóżek i koców. Kiedy przybywali niespodziewani goście, Tristan był wysyłany do matki, do Brawton. Zazwyczaj bez komentarzy wsiadał do pociągu, ale dziś było inaczej. – Wielki Boże – rzekł. – Pewnie ktoś przyjechał zanocować,! to ja mam, oczywiście, po prostu zniknąć. Muszę powiedzieć, że to piękna opieka! Jaki czarujący list! Nieważne, że mogłem być z kimś umówiony. O nie! Nawet nie raczy zapytać, czy mam ochotę wyjechać. Po prostu „Tristanie, jedź do domu”. Uprzejmie i troskliwie, prawda? Rzadko tak się denerwował, więc powiedziałem uspokajająco: – Słuchaj, Tris. Może po prostu darujemy sobie te tańce. Będą inne zabawy. Tristan zacisnął pięści. – Dlaczego mam mu pozwalać tak sobą pomiatać? – burzył się. – Jestem człowiekiem, no nie? Mam swoje własne życie i mówię ci, że nie pojadę dzisiaj do Brawton. Umówiłem się na zabawę i – do licha – zamierzam na nią pójść! To były męskie słowa, ale poczułem lekkie ukłucie niepokoju. – Zaczekaj chwilę. A co z Siegfriedem? Co powie, kiedy przyjdzie i zobaczy, że jeszcze nie wyjechałeś? – Do diabła z Siegfriedem! – odparł Tristan. Nie drążyłem tematu. Siegfried wrócił do domu, kiedy przebieraliśmy się na górze. Zszedłem pierwszy i znalazłem go siedzącego przy kominku, zatopionego w lekturze. Nic nie mówiłem, tylko usiadłem i czekałem na wybuch. Po kilku minutach przyszedł Tristan. Dokonał starannego wyboru wśród swej ograniczonej garderoby i wyglądał okazale w ciemnoszarym garniturze; pod starannie uczesanymi włosami lśniła ogolona twarz, włożył też czysty kołnierzyk. Siegfried oderwał wzrok od książki i poczerwieniał. – Co ty tu robisz, do cholery? Kazałem ci jechać do Brawton. Wieczorem przyjeżdża Joe Ramage. – Nie mogłem jechać. – Dlaczego? – Nie było pociągu. – Co to, do licha, ma znaczyć, że nie było pociągu? – Po prostu – nie było pociągu. Ta wymiana zdań sprawiła, że znów poczułem znajome napięcie. Rozmowa toczyła się zwykłym torem: Siegfried czerwony na twarzy i rozjątrzony; jego brat z twarzą bez wyrazu, odpowiadający monotonnym głosem, toczący bitwę obronną ze zręcznością nabytą w toku długiej praktyki. Siegfried zapadł w fotel, przez chwilę nie znajdując słów, lecz wciąż patrzył na brata zwężonymi oczami. Elegancki garnitur, ulizane włosy i wyczyszczone buty zdawały się irytować go jeszcze bardziej. – W porządku – rzekł nagle. – Może lepiej, że zostałeś. Chcę, żebyś coś dla mnie zrobił. Możesz przeciąć ten krwiak na uchu świni Charliego Denta. Bomba trafiła w cel. Ucho świni Charliego Denta było czymś, o czym nie chcieliśmy rozmawiać. Kilka tygodni wcześniej Siegfried osobiście udał się do małej zagrody przy drodze wiodącej na przedmieścia, żeby obejrzeć to nabrzmiałe świńskie ucho. To był zwykły krwiak, który można było jedynie rozciąć, ale z jakiegoś powodu Siegfried nie zrobił tego, tylko wysłał tam mnie następnego dnia. Zastanawiałem się dlaczego, jednak niedługo. Kiedy wszedłem do chlewa, największa maciora, jaką widziałem w życiu, podniosła się ze ściółki, chrząknęła ochryple i runęła na mnie z rozdziawionym pyskiem. Nie próbowałem się z nią spierać. Wyprzedzając świnię o jakieś sześć cali, dotarłem do przegrody i przeskoczyłem ją jednym susem. Stałem w przejściu, oceniając sytuację, spoglądając w zadumie na złośliwe czerwone ślepia i ośliniony pysk z długimi, żółtymi kłami. Zazwyczaj nie zwracałem uwagi na groźne chrząkanie i pokwikiwanie, ale to zwierzę wyraźnie nie żartowało. Kiedy zastanawiałem się, co robić dalej, świnia wydała groźny ryk, stanęła na tylnych nogach i usiłowała wyskoczyć do mnie z zagrody. Szybko podjąłem decyzję. – Obawiam się, że nie wziąłem odpowiedniego instrumentu, panie Dent. Wpadnę kiedy indziej i przetnę ten krwiak. To nic poważnego – zupełny drobiazg. Do widzenia. Na tym „skończyła się ta sprawa i aż do dziś nikt nie – poruszał tego tematu. Tristan był wstrząśnięty. – Chcesz powiedzieć, że mam tam pójść dziś wieczorem? W sobotę? Może lepiej innym razem? Wybieram się na tańce. Siegfried uśmiechnął się złośliwie z głębi swego fotela. – Trzeba to zrobić teraz. To rozkaz. Możesz pójść na zabawę później. Tristan chciał coś powiedzieć, ale wiedział, że i tak już przeciągnął strunę. – Racja – rzekł. – Pójdę i zrobię to. Z godnością opuścił pokój, Siegfried wrócił do lektury, a ja wpatrywałem się w ogień, zastanawiając się, jak Tristan poradzi sobie z maciorą. Był niezwykle pomysłowym facetem, ale tym razem czekała go ciężka próba. Wrócił po dziesięciu minutach. Siegfried spojrzał nań podejrzliwie. – Rozciąłeś to ucho? – Nie. – Dlaczego? – Nie mogłem znaleźć tego domu. Musiałeś dać mi zły adres. Powiedziałeś „numer 98”. – To numer 89 i cholernie dobrze o tym wiesz. Teraz wracaj tam i zrób, co należy. Za Tristanem zamknęły się drzwi, a ja znowu czekałem. Piętnaście minut później znów otwarły się i ponownie stanął w nich Tristan, spoglądając ze źle skrywanym triumfem. Jego brat oderwał wzrok od książki. – Zrobione? – Nie. – Dlaczego nie? – Cała rodzina poszła do kina. Jest sobota, wiesz. – Nie obchodzi mnie, gdzie podziała się cała rodzina. Masz wejść do chlewa i nakłuć to ucho. Teraz wynoś się i tym razem zrób, co trzeba. Tristan ponownie wycofał się rakiem i zaczęliśmy nową rundę oczekiwania. Siegfried nie powiedział słowa, ale czułem, jak narasta w nim napięcie. Minęło dwadzieścia minut i Tristan znowu był wśród nas. – Otworzyłeś to ucho? – Nie. – Dlaczego nie? – Tam jest ciemno jak w grobie. Jak mam pracować? Mam tylko dwie ręce – jedną chwycę nóż, a w drugą latarkę. Jak mam przytrzymać ucho? Siegfried z trudem trzymał nerwy na wodzy, a teraz stracił panowanie nad sobą. – Mam dość twoich cholernych wymówek! – wrzasnął, zrywając się z fotela. – Nie obchodzi mnie, jak to zrobisz, ale – na Boga – przetniesz ucho tej świni albo koniec z tobą! Teraz wynoś się stąd do diabła i nie wracaj, dopóki tego nie zrobisz! Serce krwawiło mi z żalu nad Tristanem. Miał kiepską kartę i grał nią z rzadką zręcznością, ale teraz nic mu już nie pozostało. Przez chwilę stał niemo w progu, a potem odwrócił się i wyszedł. Następna godzina ciągnęła się w nieskończoność. Siegfried zdawał się cieszyć lekturą i nawet ja usiłowałem trochę poczytać; jednak nie rozumiałem sensu słów, a od wpatrywania się w nie rozbolała mnie głowa. Ulżyłoby mi, gdybym mógł pochodzić sobie tam i z powrotem po pokoju, lecz w obecności Siegfrieda było to po prostu niemożliwe. W końcu postanowiłem przeprosić go i pójść na spacer, ale wtedy usłyszałem na korytarzu kroki Tristana. W chwilę później młody człowiek wkroczył do pokoju, ale fala świńskiego smrodu wyprzedziła go, a gdy podchodził do kominka, opar gryzącego zaduchu zdawał się otaczać go gęstym kłębem. Jego piękny garnitur, czysty kołnierzyk, twarz i włosy były obficie obryzgane świńskim łajnem. Na siedzeniu spodni tworzyło ono wielką plamę, lecz mimo swego wyglądu Tristan nie wypadł z roli. Siegfried pospiesznie odsunął fotel dalej, ale nie zmienił wyrazu twarzy. – Otworzyłeś to ucho? – spytał spokojnie. – Tak. Siegfried bez komentarzy powrócił do książki. Wyglądało na to, że sprawa została zamknięta i Tristan, rzuciwszy okiem na pochyloną głowę brata, odwrócił się i wymaszerował z pokoju. Jednak nawet po jego wyjściu odór chlewa wisiał w powietrzu jak ciężka chmura. Później, w Drovers, patrzyłem, jak Tristan wychyla trzeci kufel. Przebrał się i chociaż nie wyglądał tak imponująco jak na początku wieczora, był przynajmniej czysty i prawie nie śmierdział. Nic nie mówiłem, ale widziałem, jak w jego oku znów pojawia się znajomy błysk. Podszedłem do baru, zamówiłem sobie drugi, a Tristanowi czwarty kufel piwa, a stawiając szkło na stole, pomyślałem, że chyba nadszedł odpowiedni moment. – No, jak poszło? Tristan z rozkoszą pociągnął długi łyk i zapalił Woodbine’a. – No cóż, Jim, ogólnie rzecz biorąc, operacja przebiegła gładko, ale opowiem od początku. Wyobraź sobie mnie stojącego samotnie w ciemnym chlewie, podczas gdy ta przeklęta świnia chrząka i kwiczy po drugiej stronie zagrody. Mówię ci, nie czułem się najlepiej. Zaświeciłem jej latarką w pysk, a ona podskoczyła i runęła na mnie, rycząc jak lew i pokazując wszystkie brudne, żółte kły. Niemal dałem sobie spokój i wróciłem do domu, ale kiedy pomyślałem o zabawie i tak dalej, pod wpływem nagłego impulsu wskoczyłem do zagrody. Dwie sekundy później siedziałem na ziemi. Przewróciła mnie, ale w ciemnościach nie wiedziała, gdzie gryźć. Usłyszałem tylko chrząknięcie, potem poczułem potworny ciężar walący mi się na nogi i siadłem. – No cóż, Jim, to zabawne. Wiesz, że nie jestem porywczy, ale kiedy tam leżałem, nagle zapomniałem o strachu i poczułem zimną nienawiść do tego cholernego zwierzęcia. Zobaczyłem w nim przyczynę moich wszystkich kłopotów i zanim sam pojąłem, co robię, zerwałem się na równe nogi, po czym kopniakami przegoniłem maciorę po chlewie. I wiesz co, wcale nie stawiała oporu. Ta świnia to prawdziwy tchórz. Wciąż czegoś nie rozumiałem. – Ale to ucho... Jak udało ci się przeciąć krwiak? – Żaden problem. Nie musiałem. – Chyba nie chcesz powiedzieć... – Tak – rzekł Tristan, podnosząc kufel pod światło i obserwując jakieś małe obce ciało pływające w cieczy. – Tak, miałem sporo szczęścia. W trakcie tej bieganiny świnia wpadła na ścianę i rozcięła sobie ten krwiak. Odwaliła kawał dobrej roboty. Rozdział dwudziesty piąty Całkiem nieoczekiwanie przekonałem się, że nadeszła wiosna. Był koniec marca, a ja właśnie badałem owce na wysokim zboczu. Schodząc potem w dół, oparłem się plecami o jedno z drzew w małym zacisznym lasku sosnowym i nagle uświadomiłem sobie, że czuję ciepłe promienie słońca na zamkniętych powiekach, że śpiewają skowronki, a wiatr szumi wysoko w gałęziach. Chociaż więc śnieg leżał jeszcze w bruzdach za murkami i zżółkła zimowa trawa jeszcze nie ożyła, w powietrzu pachniało odmianą, prawie wolnością. Nie była to ciepła wiosna, lecz sucha, z gwałtownymi wiatrami, które czochrały główki przebiśniegów i przyginały do ziemi żonkile na łąkach pod miastem. A w kwietniu pobocza dróg rozzłociły się kwitnącymi pierwiosnkami. Również w kwietniu zaczęły się wykoty, nadeszły wielką, falą jak przypływ. Był to najbardziej ożywiony i ciekawy okres praktyki weterynaryjnej, zenit rocznego cyklu; przypadł oczywiście w okresie – jak zresztą zawsze – kiedy byliśmy zajęci innymi pracami. Wiosną bydło odczuwało najdotkliwiej skutki długiej zimy. Krowy stłoczone od miesięcy w ciasnocie obór łaknęły zielonej trawy i słonecznego ciepła, a ich cielęta pozbawione odporności łatwo zapadały na wszelkie choroby. I kiedy właśnie zastanawialiśmy się, jak sobie poradzić z kaszlem, zaziębieniem, zapaleniem płuc i acetonemią, nadeszła fala wykotów. Dziwna rzecz, ale przez jakieś dziesięć miesięcy w roku owce prawie nie liczą się w naszej zawodowej praktyce. Po prostu są wełnistymi stworzeniami na wzgórzach, ale w ciągu tych pozostałych dwóch miesięcy znajdują się na pierwszym planie. Najpierw pojawiły się wstępne dolegliwości: zatrucia ciążowe, wypadnięcia macicy. Potem następowało nasilenie kocenia się, a w jego wyniku niedobór wapnia, okropne gangrenowate zapalenia, kiedy wymię czernieje i odpada; dalej, choroby nękające same jagnięta: kulawka, rozmiękanie nerek, dyzenteria. Wreszcie nawałnica słabła, toczyła się strumyczkiem, który pod koniec maja prawie wysychał. Owce znowu stawały się wełnistymi przedmiotami na zboczach gór. Jednak w pierwszym roku mej praktyki byłem zafascynowany tą pracą, co mi zresztą już na zawsze pozostało. Moim zdaniem, kocenie się miało w sobie wszystkie pasjonujące elementy cielenia się – wraz z ryzykiem, ale bez ciężkiej pracy fizycznej. Jego ujemna strona polegała na tym, że odbywało się na otwartej przestrzeni albo w improwizowanych zagrodach zrobionych z bel prasowanej słomy, na ogół pod gołym niebem. Jakoś nie przychodziło farmerom do głowy, że owce może wolałyby wydawać na świat swoje potomstwo w ciepłym zamkniętym pomieszczeniu albo że może weterynarz wolałby nie klęczeć przez godzinę na deszczu w koszuli z podwiniętymi rękawami. Ale sama praca była łatwa i prosta. Po moich doświadczeniach z korygowaniem nieprawidłowej pozycji cieląt, za przyjemność poczytywałem zajmowanie się tymi małymi stworzonkami. Jagnięta rodzą się zwykle po dwa, trzy naraz i zdarzają się wtedy różne zabawne pomyłki: weterynarz ma do czynienia z plątaniną głów i nóg, których właściciele koniecznie chcą pierwsi wydostać się na świat, więc jego zadaniem jest rozplatać tę łamigłówkę i zdecydować, która noga do kogo należy. Przepadałem za tym. Cóż za miła odmiana raz być silniejszym i większym od pacjenta, chociaż nigdy nie nadużyłem mej przewagi; nigdy też nie zmieniłem zdania, jakie sobie wtedy wyrobiłem, że w koceniu się owiec dwie rzeczy godne są zapamiętania: czystość i wdzięk. No i same jagnięta. Wszystkie młode stworzenia są urocze, ale jagnięta zostały obdarowane przez naturę niezwykłym wdziękiem. Pamiętam na przykład doskonale przeraźliwie chłodny wieczór, kiedy odbierałem parkę jagniąt na smaganym wichrem wzgórzu: jagnięta konwulsyjnie trzęsą łebkami, ale nie mija kilka minut, a już jedno z nich wstaje na nóżki i zmierza prosto do wymienia, podczas gdy drugie czołga się odważnie na kolanach. Pasterz, z posiniałą, zesztywniała od przebywania na świeżym powietrzu twarzą, ukrytą w kołnierzu grubej burki, śmieje się szeroko. – Skąd, u diaska, one to wiedzą? Patrzył na to tysiące razy i nadal się zdumiewa. Ja również. Albo inne wspomnienie: ciepłe popołudnie, dwieście jagniąt w stodole. Szczepimy je przeciwko rozmiękaniu nerek, nie ma czasu na żadne rozmowy, gdyż jagnięta protestują przeraźliwie, a z zewnątrz dolatuje nieustanne beczenie przerażonych stu bez mała matek, które kręcą się przed stodołą. Nie mogłem zrozumieć, jak one potrafią w tej całej masie prawie identycznych stworzonek wyszukać swoje dzieci. Przecież to powinno trwać godziny całe. A im wystarczało najwyraźniej kilkanaście sekund. Kiedy skończyliśmy szczepienie, otworzyliśmy drzwi stodoły i falę wybiegających jagniąt spotkał tłum zrozpaczonych matek. Z początku hałas był ogłuszający, ale cichł szybko i tylko z rzadka dolatywało ciche beczenie, aż ostatnie zagubione jagnię zostało odnalezione. A wtedy stado spokojnie ruszało wprost na pastwisko. Przez cały maj i na początku czerwca świat złagodniał i pocieplał. Ucichły zimne wiatry i czyste powietrze niosło woń tysięcy dzikich kwiatów, które rosły na pastwiskach. Czasem wprost wydawało mi się nieuczciwe, że dostawałem pieniądze za moją pracę, choćby wtedy, gdy wyjeżdżałem samochodem wczesnym rankiem, kiedy pola złociły się w pierwszych, słabych jeszcze promieniach słońca, a welony mgły wisiały na wyższych szczytach. W Skeldale House wistaria eksplodowała mnogością liliowych kwiatuszków, które wciskały się przez otwarte szeroko okna i co rano, kiedy się goliłem, wdychałem cudowny zapach wielkich kiści zwisających przy lustrze. Życie było idyllą. Jedna rzecz tylko psuła tę sielankę, mianowicie konie. W latach trzydziestych na farmach było jeszcze ciągle sporo koni, chociaż traktory zaczęły już wieścić ich zagładę. Na farmach u stóp gór Dale, gdzie znajdowało się sporo ziemi uprawnej, stajnie były na ogół w połowie puste, ale pozostało jeszcze tyle koni, że w maju i czerwcu mieliśmy moc roboty. Była to bowiem pora, kiedy przeprowadzało się kastrację. Poprzedzało je źrebienie się i w drodze często spotykałem klacz z biegnącym obok źrebakiem; zdarzało się, że mały odpoczywał, leżąc na ziemi, podczas gdy matka skubała obok trawę. W dzisiejszych czasach widok klaczy i źrebięcia na łące sprawiłby, że zatrzymałbym samochód, żeby się dobrze temu przyjrzeć. Ze źrebieniem się mieliśmy dużo pracy: trzeba było usuwać łożyska u klaczy, kurtyzować ogony źrebiętom, leczyć choroby u tych dopiero co narodzonych: kulawkę, zatrzymanie smółki. Praca trudna, choć interesująca, a kiedy robiło się cieplej, farmerzy zaczynali myśleć o kastrowaniu jednorocznych źrebiąt. Bardzo tego nie lubiłem, ponieważ zaś musieliśmy wykonywać chyba ze sto takich zabiegów, rzucały one cień na tę i następne wiosny. Od wielu pokoleń kastracja polegała na tym, że trzeba było obalić delikwenta na ziemię i związać jak kurczę przeznaczone do pieczenia. Wymagało to sporo zachodu, ale zwierzę było całkowicie obezwładnione i lekarz mógł się bez reszty skoncentrować na swojej pracy. Jednak w czasie kiedy ja zrobiłem dyplom, bardzo modna stała się kastracja na stojąco. Polegała ona po prostu na zastosowaniu dudki nosowej (zaciśnięciu sznura na górnej wardze źrebaka), wstrzyknięciu znieczulenia miejscowego w jądra i wykonaniu tego, co należało. Rzecz jasna, trwało to znacznie krócej. Oczywistym minusem tej metody było to, że ryzyko obrażeń, na jakie był narażony operujący i jego pomocnicy, zwiększało się dziesięciokrotnie, ale mimo to cieszyła się ona coraz większą popularnością. Pewien miejscowy farmer, nazwiskiem Kenny Bright, który uważał siebie za postępowego hodowcę, postanowił zapoznać nasz okręg z nową metodą. Poprosił majora Farleya, specjalistę od koni, żeby zademonstrował ją na jednym z jego źrebaków. Przyszło sporo farmerów na ten pokaz. Kenny, elegancki i bardzo ważny, trzymał kleszcze do kastracji i rozglądał się z dumą po zebranych, podczas gdy jego protegowany przygotowywał się do zdezynfekowania operowanego pacjenta; ledwie jednak major dotknął środkiem antyseptycznym krocza, źrebak stanął na tylnych nogach, przednimi uderzając Kenna w głowę. Bright, wyniesiony na zaimprowizowanych noszach z drzwi, na skutek złamania podstawy czaszki spędził sporo czasu w szpitalu. Pozostali farmerzy śmieli się potem z niego przez wiele tygodni, ale jego wypadek jakoś ich nie odstraszył. Kastracje na stojąco przyjęły się. Powiedziałem, że był to szybszy sposób. Ale tylko wtedy, gdy wszystko szło gładko; zdarzało się jednak, że źrebak kopał jak wściekły albo rzucał się na nas i w ogóle wpadał w szał. Na dziesięć zabiegów dziewięć przebiegało spokojnie, ale ten dziesiąty przypominał rodeo. Nie wiem, do jakiego stopnia bali się kastracji inni weterynarze, ja w dniu takiego zabiegu byłem w stanie okropnego napięcia. Między innymi przyczyniał się do tego fakt, że nie byłem, nie jestem i nigdy nie będę koniarzem. Bardzo trudno sprecyzować ten termin, ale jestem przekonany, że koniarzem albo człowiek się rodzi, albo nabiera tego zamiłowania we wczesnym dzieciństwie. Ja wiedziałem, że nic nie wyjdzie z moich usiłowań teraz, kiedy mam już dwadzieścia parę lat. Miałem pewien zasób wiedzy na temat chorób końskich, wiedziałem, że potrafię leczyć konie z dobrym wynikiem, ale nie posiadałem tej władzy prawdziwego koniarza, żeby ułagodzić, uspokoić i podporządkować sobie duchowo każde zwierzę. I nigdy nawet nie próbowałem oszukiwać siebie w tym względzie. Fatalna sytuacja, gdyż konie niewątpliwie o tym wiedziały. Całkiem inaczej ma się rzecz z krową, jej jest obojętne, z kim ma do czynienia; jeśli zamierza cię kopnąć, z pewnością kopnie, ani chwili nie będzie się zastanawiać, czy jesteś fachowcem, czy nie. Konie jednak wiedzą. Tak więc w te ranki, kiedy jechałem samochodem, a moje instrumenty klekotały i podskakiwały na emaliowanej tacy na tylnym siedzeniu, moje morale było bardzo kiepskie. Będzie spokojny czy łagodny? Jakiej wielkości? Słyszałem, jak moi koledzy od niechcenia stwierdzali, że wolą duże konie – dwulatki; są znacznie łatwiejsze, powiadali, można wtedy lepiej uchwycić jądra. Jednak ja nigdy nie miałem żadnych wątpliwości. Wolałem mniejsze; im mniejsze, tym lepiej. Pewnego ranka w pełni sezonu, kiedy miałem już całkiem dosyć końskiej nacji, wezwał mnie Siegfried. – James, u Wilkinsona w White Cross jest koń z naroślą na brzuchu. Jedź i usuń to, jeśli możliwe, jeszcze dziś, a w każdym razie wyznacz wizytę. Co do terminu, zostawiam ci wolną rękę. Wściekły na los, że oprócz zwykłych obowiązków mam dodatkowe zadanie, wygotowałem skalpel, łyżki do usunięcia narośli, strzykawkę i umieściłem je na mojej tacy wraz z miejscowym znieczuleniem, jodyną i surowicą przeciwtężcową. Jechałem na farmę, a taca ponuro klekotała mi za plecami. Ten dźwięk zawsze mi się kojarzył z klęską. Ciekaw byłem, jaki też jest ten koń, zapewne roczniak, bo właśnie źrebaki w tym wieku miewały często takie wiszące narośle, które farmerzy nazywali „winogronami”. Przez sześć mil starałem się stworzyć sobie miły obraz źrebaka o łagodnym wejrzeniu, z obwisłym brzuchem i długą sierścią, który po ciężkiej zimie jest z pewnością zarobaczony i tak słaby, że aż się chwieje na nogach. U Wilkinsona panował spokój. Na podwórku było pusto, kręcił się tylko chłopak, może dziesięcioletni, który nie wiedział, dokąd gospodarz poszedł. – A gdzie koń? – spytałem. Chłopak wskazał stajnię: – O, tam. Wszedłem do środka; na końcu znajdował się oddzielny, spory boks z metalową kratką w przedniej ścianie, z którego dolatywało donośne rżenie i chrapanie, po czym następowała seria niezwykle mocnych kopnięć w drewniane ściany. Po krzyżu spłynął mi zimny dreszcz. Z pewnością nie znajdował się tam mały źrebak. Otworzyłem górną połowę drzwi i ujrzałem olbrzymie zwierzę. Nigdy nie przypuszczałem, że koń może osiągnąć taki wzrost; był to ogier, kasztan, z dumnie wygiętą szyją i kopytami wielkości kłap zakrywających włazy do kanału. Pod skórą na barkach i kłębie grały jego wspaniałe mięśnie, a kiedy mnie zobaczył, położył płasko uszy, ukazał białka oczu i kopnął z wściekłością w ścianę. – Kiedy ogromna podkowa walnęła w deski, drzazga długości stopy wyleciała w – powietrze. – Boże Wszechmogący! – jęknąłem i szybko zamknąłem górną część drzwi. Oparłem się o nie i nasłuchiwałem, jak głośno wali mi serce. – Ile lat ma ten koń? – spytałem chłopca. – Przeszło sześć, proszę pana. Starałem się uspokoić rozbiegane myśli. Jak można obezwładnić tego rodzaju ludożercę? W życiu nie widziałem takiego konia, musi ważyć chyba z tonę. Zadrżałem, nie rzuciłem nawet okiem na narośl, którą miałem usunąć. Podniosłem zasuwkę, otworzyłem drzwi na dwa cale i ponownie zajrzałem do środka. Zobaczyłem ją zwisającą z brzucha – zapewne brodawczak – wielkości piłki krykietowej, o pofałdowanej powierzchni, przypominającą kalafior. Kiedy koń się poruszał, kołysała się łagodnie. Usunąć ją byłoby bardzo łatwo, gdyż miała cienką szypułkę; kilka centymetrów sześciennych miejscowego znieczulenia i mógłbym ją łatwo wyłuskać łyżkami. Była jedna trudność: musiałem wejść pod ten wielki jak beczka brzuch, znaleźć się w zasięgu kopyt i wbić igłę w twardą skórę. Niezbyt przyjemna perspektywa. Zmusiłem się jednak do tego, żeby myśleć o sprawach praktycznych, takich jak wiadro gorącej wody, mydło i ręcznik. I potrzebny mi był mocny chłop do pomocy. Poszedłem do domu. Nikt nie odpowiadał na moje pukanie, znowu zastukałem – cisza, w domu nie było nikogo. No cóż, należało odłożyć całą sprawę na inny dzień; nie wpadłem przy tym na pomysł, żeby obejść gospodarstwo i pola, by odszukać kogoś z dorosłych. Prawie galopem pobiegłem do samochodu, wykręciłem, aż zapiszczały opony, i na pełnych obrotach silnika wyjechałem z podwórka. Siegfried był zdziwiony. – Nikogo nie zastałeś? Doprawdy, zabawna historia. Jestem prawie pewien, że właśnie dziś cię oczekiwali. Ale nieważne, ty, James, zajmujesz się tą sprawą. Zadzwoń do nich i ustal następny termin, jak się da najszybciej. Dnie i tygodnie płynęły, a mnie z niezwykłą łatwością udawało się zapomnieć o wściekłym ogierze, nie wtedy jednak, kiedy duch we mnie słabł. Przynajmniej raz każdej nocy koń przelatywał przez moje sny z tętentem, z rozdętymi chrapami i rozwianą grzywą; nabrałem też nieprzyjemnego nawyku: budziłem się o piątej rano i rozpoczynałem natychmiast operować tego konia. Każdego ranka do śniadania ze dwadzieścia razy usuwałem narośl. Wreszcie zdecydowałem, że należy zrobić to, co do mnie należy, i mieć całą sprawę za sobą. Na cóż, u licha, czekałem? Czy przyczyną była podświadoma nadzieja, że jeśli będę należycie długo zwlekać, coś się stanie i nie będę musiał wykonać tego zabiegu? Może narośl sama odpadnie albo skurczy się i zniknie, albo koń padnie. Mogłem też przekazać całą sprawę Siegfriedowi – był świetny, jeśli idzie o konie – ale gdybym to zrobił, moja i tak kiepska wiara we własne siły jeszcze bardziej by osłabła. Rozterka skończyła się pewnego ranka, kiedy zadzwonił sam Wilkinson. Nie był wcale zdenerwowany nazbyt długą zwłoką, ale dał wyraźnie do zrozumienia, że nie może dłużej czekać... – Widzi pan, młody człowieku, chcę sprzedać tego konia, a nie mogę tego zrobić z tą naroślą, no nie? W czasie jazdy do Wilkinsona wsłuchiwałem się w dobrze znajomy klekot tacy na tylnym siedzeniu i nie żywiłem żadnych złudzeń, co mnie czeka; teraz wiedziałem. Kiedy wysiadłem z samochodu, miałem uczucie, że jestem pozbawiony ciała i unoszę się nad ziemią. Powitał mnie dobrze znany hałas dolatujący z oddzielnego boksu, to samo wściekłe rżenie i odłupywanie drzazg. Kiedy pojawił się farmer, zesztywniała twarz starałem się ułożyć w coś, co przypominało uśmiech. – Moi chłopcy zarzucili mu kantar – powiedział, ale jego słowa „zagłuszył wściekły kwik dolatujący z boksu i dwa niezwykle silne kopnięcia w drewnianą przegrodę. W ustach mi wyschło. Nagle rozległ się hałas, potem wrota stajni się otworzyły i wielki koń, jak wystrzelony z katapulty, wyleciał na podwórze, ciągnąc za sobą na końcu kantara dwóch krzepkich parobków. Spod butów ślizgających się na kamieniach mężczyzn strzelały iskry, ale nie byli oni w stanie zawrócić ogiera i zatrzymać go. Miałem wrażenie, że ziemia drży pode mną, bo zwierzę bezustannie waliło w nią wściekle kopytami. Wreszcie za pomocą różnych manewrów parobcy zatrzymali konia i ustawili bokiem do ściany stodoły. Jeden z nich zarzucił mu pętlę na górną wargę i zacisnął ją fachowo, drugi schwycił krótko kantar i odwrócił się do mnie. – Wszystko przygotowane, panie doktorze. Przebiłem gumowy kapturek fiolki z kokainą i wciągając powoli tłoczek patrzyłem, jak jasny płyn wlewa się do szklanej rurki strzykawki. Siedem, osiem, dziesięć centymetrów sześciennych. Jeśli uda mi się to w niego wpakować, reszta pójdzie gładko. Jednak ręce mi się trzęsły. Kiedy podchodziłem do konia, miałem wrażenie, że oglądam scenę rozgrywającą się na filmie i że to nie jestem naprawdę ja – wszystko było całkiem nierealne. Oko ogiera, które widziałem z boku, łypało w moją stronę groźnie, podczas gdy ja podniosłem lewą rękę i przesunąłem nią po mięśniach szyi, po gładkim jak aksamit marszczącym się boku i wzdłuż brzucha, aż mogłem schwycić narośl. Miałem ją wreszcie w ręku, czując pod palcami gruzły i fałdy, i pociągnąłem powoli w dół, napinając brunatną skórę łączącą ją z ciałem. Tutaj zrobię zastrzyk znieczulający. Nie będzie aż tak źle, jak się spodziewałem. W tej chwili ogier położył uszy po sobie i ostrzegawczo zarżał. Wciągnąłem powoli powietrze, uniosłem prawą rękę ze strzykawką, przyłożyłem igłę do skóry i mocno ją pchnąłem. Kopnięcie miało gwałtowność eksplozji, tak że przede wszystkim poczułem zdumienie, iż tak wielkie zwierzę może poruszać się równie szybko. Był to błyskawiczny cios, jakiego w życiu nie widziałem: kopyto uderzyło mnie w prawe udo, przewracając na ziemię – leżałem spokojnie w przykrym odrętwieniu. A kiedy próbowałem się ruszyć, poczułem w nodze sztylet bólu. Gdy otworzyłem oczy, pochylał się nade mną Wilkinson. – Czy wszystko w porządku, panie doktorze? – W głosie jego brzmiał niepokój. – No, chyba nie bardzo. – Byłem zdumiony rzeczowością mojej odpowiedzi, ale jeszcze dziwniejsze było uczucie wewnętrznej ciszy, jakiej nareszcie doznałem po raz pierwszy od wielu tygodni. Byłem spokojny i całkowicie panowałem nad sytuacją. – Obawiam się, że nie, panie Wilkinson. Lepiej będzie, jak pan odprowadzi konia z powrotem do boksu, zoperujemy go innym razem, a teraz proszę, niech pan zatelefonuje do doktora Farnona, żeby po mnie przyjechał. Nie będę mógł sam prowadzić. Na szczęście nie miałem złamanej kości, ale wytworzył się potężny krwiak w miejscu kopnięcia, a potem cała noga zaczęła przybierać niezwykłą gamę kolorów od jasno- pomarańczowego aż do głębokiej czerni. Kulałem jeszcze jak weteran wojny krymskiej, kiedy w dwa tygodnie później Siegfried wraz z niewielkim oddziałem pomocników pojechał znowu do Wilkinsona, związał ogiera sznurami, zachloroformował go i usunął narośl. Na pamiątkę owego dnia zostało mi wgłębienie w udzie i nauczyłem się jednego (co mi wyszło na dobre) – mianowicie, że strach jest gorszy niż rzeczywistość, i od tej pory nigdy więcej nie bałem się leczyć koni. Rozdział dwudziesty szósty Po raz pierwszy zobaczyłem Phina Calverta na ulicy przed gabinetem, kiedy rozmawiałem z brygadierem Julianem Coutts-Browne’em o jego psach myśliwskich. Brygadier był niemal teatralną wersją angielskiego arystokraty: niezwykle wysoki i wyraźnie zgarbiony, o ostrych rysach twarzy i piskliwym głosie. Gdy mówił, z jego ust sączyła się smuga papierosowego dymu. Obróciłem głowę, słysząc stukot ciężkich buciorów o trotuar. W naszym kierunku zmierzała szybko przysadzista postać, z rękami założonymi za szelki, w wystrzępionej kurtce ukazującej wydęty brzuchem gors koszuli bez kołnierzyka i kosmykami zmierzwionych siwych włosów wystających spod zatłuszczonej czapki. Uśmiechał się szeroko do siebie i mamrotał coś pod nosem. Brygadier zerknął na niego. – Dzień dobry, Calvert – powiedział chłodno. Phineas podniósł głowę i rozpromienił się. – Hej, Charlie, jak leci? – krzyknął. Brygadier wyglądał tak, jakby wypił pół litra octu. Drżącą dłonią wyjął z ust papierosa i wytrzeszczył oczy na odchodzącego. – Bezczelny drań – mruknął. Patrząc na Phina, nigdy nie pomyślelibyście, że jest zamożnym gospodarzem. Tydzień później zostałem wezwany na jego farmę i ze zdziwieniem ujrzałem solidny dom i zabudowania oraz spore stado pasące się na pastwisku. Usłyszałem go, zanim zdążyłem wysiąść z samochodu. – Hej, hej! Kogo tu mamy? Nowy? Teraz nauczymy się czegoś nowego! Nadal trzymał dłońmi szelki i uśmiechał się jeszcze szerzej. – Nazywam się Herriot – powiedziałem. – Naprawdę? – Phin przekrzywił głowę i obejrzał mnie, a potem rzekł do trzech młodzieńców stojących obok: – Ma miły uśmiech, chłopaki. To prawdziwy Szczęśliwy Harry! Odwrócił się i poprowadził mnie przez dziedziniec. – Chodźmy zobaczyć, co my tu mamy. Mam nadzieję, że wie pan cokolwiek o cielakach, bo jest tu kilka chorych. Idąc do cielętnika, miałem nadzieję, że zdołam zrobić coś wywierającego wrażenie – na przykład zastosować nowe leki czy surowice, jakie miałem w samochodzie; musiałoby to być coś szczególnego. Zobaczyłem sześć dobrze wyrośniętych zwierząt, niemal roczniaków, z których trzy zachowywały się przedziwnie: zgrzytały zębami, toczyły pianę z pysków i miotały się po zagrodzie, jakby były ślepe. Na moich oczach jeden wpadł na ścianę i stał z nosem przyciśniętym do kamienia. Phin, pozornie obojętny, stał w kącie i nucił sobie coś pod nosem. Kiedy wyciągałem z torby termometr, skomentował głośno: – Co on teraz robi? Aha, uwaga, zabieramy się do roboty! Przez pół minuty, podczas gdy mój termometr tkwi w odbycie zwierzęcia, zazwyczaj intensywnie myślę nad diagnozą. Jednak tym razem nie potrzebowałem czasu do namysłu; ślepota ułatwiała rozpoznanie. Zacząłem oglądać ściany cielętnika; było ciemno i musiałem przysuwać twarz do kamieni. Phin znów rozpuścił język. – Hej, co się dzieje? Źle z panem tak samo jak z cielętami – chodzi pan i obwąchuje ściany. Czego pan szuka, co? – Farby, panie Calvert. Jestem prawie pewny, że pańskie cielęta zatruły się ołowiem. Phin powiedział to, co w takich wypadkach mówią wszyscy farmerzy. – To nie może być. Trzymam tu cielęta od trzydziestu lat i nigdy im nic nie było. Przecież tu nie ma farby. – A tu? – zajrzałem w najdalszy kąt i wyjąłem luźną deskę. – Och, to tylko kawałek drewna, którym w zeszłym tygodniu zabiłem dziurę. Wziąłem go ze starego kurnika. Spojrzałem na dwudziestoletnią farbę odstającą luźnymi płatami, które wydały się cielętom tak apetyczne. – Oto powód wszystkiego – orzekłem. – Niech pan patrzy, widać ślady zębów. Phin obejrzał z bliska deskę i mruknął z powątpiewaniem: – No dobra, co teraz robić? – Najpierw trzeba zabrać stąd tę deskę i podać wszystkim cielakom siarczan magnezu. Ma go pan? Phin zaśmiał się krótko. – Taa, mam tego cholerstwa cały worek, ale nie może pan zrobić coś więcej? Nie będzie ich pan kłuł? Byłem trochę zmieszany. Jeszcze nie odkryto specyficznej odtrutki na zatrucia metalami ciężkimi i jedyne, co czasami trochę pomagało, to siarczan magnezu, który powodował wytrącenie nierozpuszczalnego siarczanu ołowiu. Zwyczajowa nazwa siarczanu magnezu to, oczywiście, sól angielska. – Nie – powiedziałem. – Nie pomoże im żaden zastrzyk i nie gwarantuję, że podanie soli coś da. Jednak chciałbym, żeby podawał pan cielętom dwie kopiaste łyżki trzy razy dziennie. – O rany, zasoli pan te biedne zwierzaki na śmierć! – Możliwe, ale nie ma innego wyjścia – odparłem. Phin podszedł do mnie blisko, tak że jego twarz, opalona i mocno pomarszczona, znalazła się blisko mojej. Nagle bystre, cętkowane piwne oczy przez kilka sekund mierzyły mnie przenikliwym spojrzeniem, po czym ich właściciel szybko odwrócił się. – Dobra – mruknął. – Chodźmy napić się czegoś. Poczłapał przede mną do kuchni, uniósł głowę i wydał donośny ryk, który wstrząsnął całym domem. – Matko! Facet chce napić się piwa! Zejdź i poznaj Szczęśliwego Harry’ego! Pani Calvert pojawiła się z zadziwiającą szybkością, stawiając na stole butelki i szklanki. Zerknąłem na etykietę – Smith’s Nutty Brown Ale – i napełniłem szklanicę. Chociaż wtedy nie miałem o tym pojęcia, była to historyczna chwila: pierwsza z niewiarygodnej liczby butelek Nutty Browna, jakie miałem wypić przy tym stole. Pani Calvert przysiadła na chwilę, skrzyżowała ręce na podołku i dodała mi odwagi uśmiechem. – Czy może pan pomóc cielętom? – spytała. Phin wtrącił się, zanim zdążyłem odpowiedzieć. – Och, tak, na pewno. Kazał im dawać sól angielską. – Sól angielską? – Tak, moja pani. Zaraz jak przyjechał, powiedziałem, że zrobi coś naprawdę mądrego i uczonego. Nie ma to jak młode umysły i nowoczesne idee. Phin pociągnął długi łyk piwa. W ciągu kolejnych dni stan cieląt stopniowo poprawiał się, a po dwóch tygodniach wszystkie jadły normalnie. Najsilniej zatrute wciąż miało zaburzenia widzenia, ale byłem przekonany, że te również ustąpią. Nie minęło wiele czasu, a znowu zobaczyłem Phina. Było wczesne popołudnie i siedziałem w biurze z Siegfriedem, gdy huknęły drzwi wejściowe, a w korytarzu rozległ się stuk podkutych buciorów. Usłyszałem głos podśpiewujący „tra-la-la-la-la!” Phineas znów był wśród nas. – No, no, no! – przywitał serdecznie pannę Harbottle. – To Flossie! Jak moja malutka radzi sobie w ten piękny dzionek? Kamiennej twarzy panny Harbottle nie wykrzywił najmniejszy grymas. Obrzuciła intruza lodowatym spojrzeniem, ale Phin już szczerzył pożółkłe zębiska do Siegfrieda. – Cześć, kumie, jak leci? – Wszystko w porządku, panie Calvert – odrzekł Siegfried. – Co możemy dla pana zrobić? Phin wskazał na mnie palcem. – Oto mój człowiek. Chcę go zaraz widzieć u siebie. – W czym problem? – zapytałem. – Znowu coś z cielętami? – – Do licha, nie! Chciałbym, żeby tak było. To mój byk. Sapie jak miech kowalski – coś jakby zapalenie płuc, ale najgorsze, jakie widziałem. Jest w kiepskim stanie. Wygląda, jakby miał wyciągnąć kopyta. Na chwilę Phin stracił poczucie humoru. Słyszałem o tym byku: rasowy krótkoróg, wielokrotnie nagradzany, podpora jego stada. – Już ruszam, panie Calvert. Pojadę za panem. – Porządny facet. A zatem jadę. Phin przystanął na progu, obszarpany i niezmordowany, w spodniach opadających z ogromnego brzucha. Znów spojrzał na pannę Harbottle i na jego ogorzałej twarzy pojawił się szeroki, lubieżny uśmiech. – Pa, pa, Floss! – zawołał i zniknął. Przez chwilę pokój zdawał się niezwykle pusty i cichy, tylko panna Harbottle syczała kwaśno: – Och, co za człowiek! Okropny! Okropny! Szybko znalazłem się na farmie, gdzie zastałem Psina czekającego na mnie wraz z trzema synami. Młodzi ludzie spoglądali ponuro, ale Phin był nie do pobicia. – Oto jest! – zawołał. – Znowu Szczęśliwy Harry. Teraz wszystko będzie dobrze. Zaczął nawet cicho podśpiewywać, gdy szliśmy do byka, ale gdy na niego spojrzał, opuścił głowę na piersi i jeszcze mocniej ścisnął swoje szelki. Byk stał jak wryty na środku zagrody. Jego wielka klatka piersiowa unosiła się i opadała w najbardziej wysilonym oddechu, jaki kiedykolwiek widziałem. Miał rozdziawiony pysk okryty pianą i rozdęte nozdrza; ślepia, niemal wychodzące z przerażenia z orbit, wbijał w ścianę przed sobą. To nie było zapalenie płuc, lecz zaciekła walka o życie – i wyglądająca na przegraną. Nie poruszył się, kiedy wkładałem mu termometr i chociaż błyskawicznie rozważałem w myślach najrozmaitsze możliwości, podejrzewałem, że tym razem pół minuty nie wystarczy mi na postawienie diagnozy. Oczekiwałem przyspieszonego oddechu, ale nie czegoś takiego. – Biedny stary drań – mruknął Phin. – Dał mi najlepsze cielęta, jakie miałem, i był łagodny jak baranek. Widziałem, jak wnuki właziły mu pod brzuch, a on nie zwracał na nie uwagi. Nie mogę patrzeć, jak cierpi. Jeżeli nic pan nie może dla niego zrobić, niech mi pan powie, a przyniosę strzelbę. Wyjąłem termometr i sprawdziłem. Sto dziesięć stopni Fahrenheita. To śmieszne; energicznie potrząsnąłem nim i ponownie wepchnąłem do odbytu. Tym razem trzymałem go prawie minutę, co dało mi więcej czasu do namysłu. Za drugim razem znów było sto dziesięć i odniosłem nieprzyjemne wrażenie, że gdyby termometr miał długość stopy, rtęć i tak podniosłaby się do końca podziałki. Cóż to takiego, na Boga? Czyżby wąglik...? Może... a jednak... Spojrzałem na rząd głów nad drzwiczkami boksu; czekali, aż powiem coś, i ich milczenie podkreślało jedynie ciężkie dyszenie i posapywanie. Spojrzałem na prostokąt błękitnego nieba nad głowami i płynącą po nim kłaczkowatą chmurkę. Kiedy przepłynęła, nagle oślepił mnie promień słońca i błysnął mi słaby promyk nadziei. – Czy wyprowadzaliście go dzisiaj? – zapytałem. – Tak, przez cały ranek pasł się na pastwisku. Było tak ładnie i ciepło. Promyk rozgorzał jaśniej. – Przynieście szybko wąż do podlewania. Możecie podłączyć drugi koniec do kranu na podwórku. – Wąż? Po co, u licha...? – Tak, pospieszcie się – dostał udaru. W niecałą minutę podłączyli wąż. Odkręciłem kurek do końca i zacząłem polewać strumieniem wody ogromne zwierzę – pysk, szyję, żebra i nogi. Robiłem to przez jakieś pięć minut, ale wydawało mi się, że znacznie dłużej, gdyż czekałem na jakieś oznaki poprawy. Już zacząłem myśleć, że popełniłem błąd, gdy byk głośno – przełknął ślinę. To już coś – przedtem nie mógł tego zrobić, rozpaczliwie usiłując wciągnąć powietrze do płuc; dostrzegłem zmianę w zachowaniu zwierzęcia. Czyżby wyglądał nieco lepiej i trochę lżej oddychał? Nagle byk otrząsnął się, obrócił łeb i spojrzał na nas. Jeden z młodych ludzi szepnął z podziwem: – O rany, to działa! Do dziś mnie to cieszy. Nie pamiętam, żeby cokolwiek w moim życiu zawodowym sprawiło mi większą radość niż kierowanie ratującym życie strumieniem wody i spoglądanie na pławiącego się w niej byka. Najbardziej podobało mu się, kiedy polewałem mu pysk i kiedy przesuwałem strumień po parującym grzbiecie w kierunku ogona, podstawiał nos pod wodę, kołysząc łbem i z zadowoleniem mrużąc ślepia. Po godzinie wyglądał prawie normalnie. Wciąż trochę ciężko oddychał, ale czuł się zupełnie dobrze. Znów zmierzyłem temperaturę. Spadła do stu pięciu. – Teraz będzie w porządku – powiedziałem – ale jeden z was powinien jeszcze przez jakieś dwadzieścia minut polewać go wodą. Muszę już jechać. – Czas na drinka – mruknął Phin. Ryk, jakim w wiejskiej kuchni wezwał „Matkę”, był jakby trochę słabszy, niż zwykle. Opadł na krzesło i wbił wzrok w kufel Nutty Browna. – Harry – powiedział – powiem ci, że tym razem mnie speszyłeś. Westchnął i z wyraźnym niedowierzaniem potarł brodę. – Naprawdę nie wiem, co ci, cholera, powiedzieć. Nieczęsto się zdarzało, żeby Phinowi odebrało mowę, ale odzyskał ją bardzo szybko do następnego zebrania wiejskiego koła dyskusyjnego. Uczony i zasłużony dżentelmen rozprawiał o zaletach nowoczesnej weterynarii oraz o tym, że obecnie farmerzy mogą oczekiwać, iż ich zwierzęta będą leczone tak samo jak ludzie – z zastosowaniem najnowszych leków i metod. Tego było za wiele dla Phina. Zerwał się na równe nogi i zawołał: – Myślę, że gada pan głupoty. Jest tu, w Darrowby, młody człowiek dopiero po studiach i obojętnie, do czego go wezwać, stosuje tylko sól angielską i zimną wodę. Rozdział dwudziesty siódmy Podczas jednego z Siegfriedowych napadów aktywności krowa pułkownika Merrila połknęła drut. Pułkownik był jego przyjacielem, co jeszcze pogarszało sytuację. Wszyscy cierpieli w wyniku takich ataków. Zazwyczaj następowały po tym, jak przeczytał jakiś podręcznik albo obejrzał film o jakiejś nowej technice weterynaryjnej. Biegał wtedy wkoło, wzywając struchlałych domowników, żeby wzięli się w garść i popracowali nad sobą. Na jakiś czas popadał w obsesyjny perfekcjonizm. – Musimy dać lepsze przedstawienie podczas tych operacji na farmach. Nie wystarczy wyłowić kilka instrumentów ze starej torby i zacząć ciachać zwierzę. Musimy zachować czystość, o ile to możliwe sterylną i stosować porządną technikę. Dlatego promieniał, kiedy rozpoznał urazowe zapalenie czepca (obce ciało w drugim żołądku) u krowy pułkownika. – Naprawdę pokażemy coś staremu Hubertowi. Zobaczy popis chirurgii weterynaryjnej, jakiego nigdy nie zapomni. Tristan i ja zostaliśmy jego asystentami, a nasze przybycie na farmę rzeczywiście robiło wrażenie. Siegfried prowadził pochód, wyglądając niezwykle dostojnie w nowiutkiej tweedowej marynarce, z której był bardzo dumny. Jowialnie uścisnął dłoń pułkownika. Przyjaciel powitał go wylewnie. – Słyszę, że masz zamiar przeprowadzić operację na mojej krowie. Wyjmiesz drut, tak? Chciałbym przyjrzeć się temu, jeśli można. – Oczywiście, Hubercie, jeżeli masz ochotę. Zobaczysz, że to naprawdę interesujące. My z Tristanem krzątaliśmy się w oborze. Ustawiliśmy obok krowy stoły, na których umieściliśmy nowe metalowe tace z rzędami lśniących, wyjałowionych instrumentów. Skalpele, prowadniki, sondy, zaciski naczyniowe, strzykawki, igły do szycia, katgut i jedwabne nici w szklanych fiolkach, paczki bawełnianej waty i rozmaite buteleczki ze spirytusem i innymi środkami odkażającymi. Siegfried kręcił się nam pod nogami, uszczęśliwiony jak uczniak. Miał zręczne ręce i był znakomitym chirurgiem. Bez trudu czytałem mu w myślach. To, myślał, będzie znakomity pokaz. Kiedy wszystko już było tak, jak chciał, zdjął marynarkę i włożył śnieżnobiały fartuch. Wręczył marynarkę Tristanowi i niemal natychmiast ryknął wściekle. – Hej, nie rzucaj jej na ten metalowy kubeł! Daj mi ją. Znajdę dla niej bezpieczne miejsce. Czule otrzepał nowy ciuch i powiesił go na gwoździu wbitym w ścianę. W tym czasie wygoliłem i zdezynfekowałem pole operacyjne na boku zwierzęcia, tak że wszystko było przygotowane do podania anestetyku. Siegfried wziął strzykawkę i szybko znieczulił zwierzę. – Tędy dostaniemy się do brzucha, Hubercie. Mam nadzieję, że masz silne nerwy. Pułkownik rozpromienił się. – Och, nieraz widziałem już krew. Nie bój się, nie zemdleję. Śmiałym ruchem skalpela Siegfried naciął skórę, potem mięśnie, a w końcu, delikatnie i ostrożnie, błyszczącą otrzewną. Gładka ściana żwacza (pierwszego żołądka) została odsłonięta. Siegfried sięgnął po nowy skalpel i poszukał wzrokiem najlepszego miejsca do cięcia. Jednak kiedy przyłożył nóż, ściana żwacza niespodziewanie wyszła przez naciętą skórę. – Niezwykłe – mruknął. – Pewnie trochę gazów żołądkowych. Niespiesznie i delikatnie wepchnął tkankę z powrotem i znów przygotował się do cięcia; jednak kiedy cofnął dłoń, ściana żwacza znów wysunęła się z rany – różowawa masa większa od piłki. Siegfried znowu ją wepchnął i natychmiast wyskoczyła z powrotem, nadymając się jak ogromny balon. Tym razem musiał wpychać ją oburącz, wciskając i popychając, aż wreszcie zniknęła nam z oczu. Przez chwilę stał z rękami w krowim brzuchu, ciężko dysząc. Dwie krople potu spłynęły mu z czoła. Ostrożnie wyjął ręce. Nic się nie stało. Widocznie dobrze wepchnął. Właśnie sięgał po nóż, gdy żwacz, jak żywa istota, wyskoczył i nadął się. Wyglądało to tak, jakby cały organ wyszedł przez cięcie – śliska, błyszcząca masa, rozdęta do monstrualnej wielkości. Siegfried stracił zimną krew i rozpaczliwie walczył z oporną materią, z całej siły wciskając ją oburącz w otwór. Skoczyłem mu pomóc i kiedy znalazłem się przy nim, usłyszałem, jak szepcze: – Co to jest, do diabła? Najwyraźniej zastanawiał się, czy ta pulsująca góra tkanki nie jest czasem jakąś nieznaną mu częścią krowiej anatomii. W milczeniu zmagaliśmy się ze ścianą żwacza, aż zrównała się ze ścianą żołądka. Pułkownik spoglądał na to z zaciekawieniem. Nie spodziewał się, że operacja będzie tak interesująca. Lekko uniósł brwi. – To na pewno przez gazy – wysapał Siegfried. – Podaj mi nóż i cofnij się. Przyłożył skalpel do żwacza i wykonał szybkie cięcie w dół. Byłem zadowolony z tego, że cofnąłem się, ponieważ z nacięcia wytrysnął strumień półpłynnej treści żołądkowej – zielonkawobrązowa, paskudnie cuchnąca kaskada, która buchała z brzucha krowy jak tłoczona przez niewidoczną pompę. Siegfried został trafiony prosto w twarz. Nie mógł puścić żwacza, ponieważ ten wyślizgnąłby się z powrotem do brzucha i zakaził otrzewną. Tak więc trzymał oba brzegi cięcia, podczas gdy ohydna maź tryskała mu na włosy i spływała po szyi na śliczny, biały fartuch. Raz po raz równy strumień przerywała gwałtowna eksplozja, rozbryzgująca fermentującą ciecz na wszystkie strony. W ciągu minuty tace z lśniącymi instrumentami były nią dokładnie pokryte. Równe rzędy sączków, bielutkie waciki zniknęły bez śladu, lecz najgorsze ze wszystkiego było to, że szczególnie silny strumień obryzgał nową marynarkę wiszącą na ścianie. Twarz Siegfrieda była zbyt brudna, żeby odczytać na niej jakąkolwiek zmianę wyrazu, ale w tym momencie widziałem szczery ból w jego oczach. Pułkownik uniósł brwi na całą wysokość i z opadniętą szczęką patrzył z niedowierzaniem na ten chaos. Siegfried, nadal uparcie ściskający brzegi cięcia, stanowił centralny punkt tej sceny, drepcząc w cuchnącym bagnie sięgającym mu do połowy gumiaków. Ze sztywno sterczącymi włosami i białkami oczu błyskającymi w upaćkanej na brązowo twarzy wyglądał jak mieszkaniec Fidżi. W końcu strumień zmienił się w strużkę i wysechł. Udało mi się jakoś utrzymać brzegi otworu, gdy Siegfried włożył weń rękę i wymacał czepiec. Obserwowałem go, kiedy szukał drutu w zakamarkach organu, niewidocznego pod przeponą. Pomruk zadowolenia oznajmił mi, że zlokalizował ostry drut i w kilka sekund usunął go. Tristan rozpaczliwie ratował i czyścił igły do szycia, więc niebawem rozcięty żołądek został zaszyty. Heroizm Siegfrieda nie poszedł na marne; nie doszło do zakażenia otrzewnej. W milczeniu, zręcznie zaszył skórę oraz mięśnie, po czym wyjałowił miejsce szycia. Wszystko wyglądało dobrze. Krowa była spokojna; znieczulona, nie miała pojęcia o tytanicznych zmaganiach z jej wnętrznościami. Uwolniona od nieprzyjemnego, kłującego drutu, już zdawała się czuć nieco lepiej. Uporządkowanie bałaganu zabrało nam sporo czasu, a najbardziej natrudziliśmy się, żeby doprowadzić Siegfrieda do normalnego wyglądu. Robiliśmy co w naszej mocy, zużywając na niego całe wiadra wody, podczas gdy on przez cały czas ze smutkiem skrobał płaskim patykiem swoją nową marynarkę. Nie dawało to większego efektu. Pułkownik złożył mu serdeczne gratulacje. – Chodź, mój drogi. Zajdź na drinka. Jednak zaproszeniu brakowało przekonania, a gospodarz przezornie trzymał się dobre dziesięć stóp od swego przyjaciela. Siegfried zarzucił sobie na ramiona złachmanioną marynarkę. – Nie, dziękuję, Hubercie. To niezwykle uprzejmie z twojej strony, ale musimy jechać. Wyszedł z obory. – Sądzę, że za dzień czy dwa krowa zacznie jeść. Wrócę za dwa tygodnie, żeby zdjąć szwy. W ciasnej kabinie samochodu nie mogliśmy z Tristanem odsunąć się od niego tak daleko, jak byśmy chcieli. Nie pomagało nawet wystawianie głów za okna. Siegfried jechał bez słowa przez milę czy dwie, po czym popatrzył na mnie i na jego umorusanej twarzy pojawił się uśmiech. Mój szef był jednak niepokonany. – Chłopcy, w tym fachu nigdy nie wiadomo, co nas czeka za rogiem, ale zapamiętajcie sobie – ta operacja zakończyła się pełnym sukcesem. Rozdział dwudziesty ósmy Było nas trzech na tym smutnym dziedzińcu: Isaac Cranford, Jeff Mallock i ja. Lecz tylko Mallock był pogodny i opanowany, ale tak być powinno, gdyż jako właściciel rzeźni sanitarnej on tu był gospodarzem. Patrzył spokojnie, kiedy oglądaliśmy wnętrze otwartej przez niego krowy. W Darrowby od nazwiska Mallocka wiało grozą, jego zakład bowiem był cmentarzyskiem hodowanych zwierząt, ambicji farmerskich i nadziei weterynarzy. Jeśli jakieś zwierzę było ciężko chore, powiadano: „Już niedługo znajdzie się u Mallocka” albo: „Jeff Mallock zakończy całą sprawę”. Otoczenie zaś pasowało doskonale do obrazu: ponure zabudowania z czerwonej cegły, stojące z dala od drogi, i pękaty komin, z którego snuł się nieustannie przygnębiający czarny dym. Do Mallocka mógł się zbliżyć tylko człowiek o mocnych nerwach, nie dziw więc, że miejsca tego unikali ludzie z miasta, a jeśli już ktoś zapuścił się w uliczkę tu prowadzącą i zajrzał przez szparę w żelaznej, przesuwanej na rolkach bramie, widział przed sobą świat jak z sennego koszmaru. Wszędzie walały się martwe zwierzęta. Większość z nich była poćwiartowana, a połcie mięsa wisiały na hakach; gdzieniegdzie dostrzec można było zielonkawą wzdętą świnię, na której rozcięcie nawet Jeff nie mógł się zdecydować. Tu i ówdzie leżały stosy wysuszonych czaszek i kości, a po kątach podwórka wznosiły się brunatne kopczyki mączki mięsnej. O każdej porze dnia i nocy panował tu okropny fetor, ale kiedy Jeff gotował padlinę, stawał się wprost nie do zniesienia. Dom Mollocków położony był w samym środku zabudowań i gdyby tak jakiś obcy przybysz wyobraził sobie, iż mieszka w nim klan odrażających, pomarszczonych gnomów, byłoby to całkiem oczywiste. Tymczasem Jeff był czterdziestoparoletnim mężczyzną o różowej twarzy cherubina, a jego przystojna, pulchna żona zawsze się uśmiechała. Mieli ośmioro dzieci, począwszy od najstarszej, dziewiętnastoletniej córki, zdecydowanej piękności, aż do mocno zbudowanego pięciolatka. Dzieci te żyły i bawiły w towarzystwie olbrzymiej ilości drobnoustrojów, począwszy od salmonelli aż po wąglik; obracały się wśród rówieśników chorujących na gruźlicę. A były to dzieci najzdrowsze w całej okolicy. W tutejszych pubach opowiadano sobie, że Jeff jest jednym z najbogatszych ludzi w mieście, ale sączący swe piwo plotkarze musieli przyznać, że ciężko harował na te swoje pieniądze. O każdej porze dnia i nocy gotów był wyjechać na wieś rozklekotaną ciężarówką, wciągnąć kołowrotem padłe zwierzę, zabrać je do siebie i poćwiartować. Dwa razy w tygodniu przyjeżdżał do niego furgonetką z Brawton kupiec handlujący żywnością dla psów i zabierał świeże mięso. Pozostałości Jeff wrzucał szuflą do kotła, żeby przerobić je na mączkę, bardzo poszukiwaną jako dodatek do karmy dla świń i kur. Z kości robił nawóz, skóry oddawał do garbarza, a różne bliżej nieokreślone odpadki zabierało dziwne indywiduum, zwane „kocim przyjacielem”. Czasem dla odmiany Jeff produkował długie sztabki podejrzanie woniejącego mydła, bardzo poszukiwanego do mycia podłóg w sklepach. Tak, powiadali ludziska, Jeffowi dobrze się wiedzie, ale, na Boga, zasługuje na to. Moje kontakty z Mallockiem były dość częste. Rzeźnia sanitarna była dla weterynarza instytucją bardzo pożyteczną, spełniała bowiem rolę sali sekcyjnej, miejsca, gdzie w jakimś trudnym przypadku można było sprawdzić własną diagnozę; kiedy lekarz był zupełnie zdezorientowany, tajemnicę odkrywał nóż Jeffa. Oczywiście często się zdarzało, że farmerzy przysyłali Jeffowi zwierzę, które leczyłem, i prosili, żeby im powiedział „na co chorowało”; mogło wtedy – rzecz jasna – dojść do pewnych spięć. Ponieważ Jeff działał tu z pozycji siły, rzadko nie ulegał pokusie, żeby to wykorzystać. Chociaż nie umiał ani czytać, ani pisać, był dumny ze swego zawodu i nie lubił, gdy go nazywano „hyclem” – wolał określenie „handlarz skór”. W głębi serca żywił przekonanie, że po dwudziestu paru latach krajania padłych zwierząt wie na ich temat więcej niż jakikolwiek praktykujący weterynarz, a sytuację pogarszał fakt, że okoliczni farmerzy bez wahania się z nim zgadzali. Ilekroć któryś z farmerów wpadał do naszego ambulatorium powiedzieć, że Mallock podważył moją diagnozę, miałem humor zepsuty na cały dzień. – Czy pamięta pan, panie doktorze, tę krowę, którą leczył pan na niedobór magnezu? Nigdy nie wydobrzała, więc ją oddałem do Mallocka. I wie pan, co jej naprawdę było? Robaki w ogonie. Jeff powiedział, że gdyby tej krowie obciąć ogon, od razu by wstała i zaczęła chodzić. Nie miało sensu argumentować albo upierać się, że nie ma takiej choroby jak robaki w ogonie. Skoro Jeff powiedział – koniec, kropka. Gdyby tylko Jeff korzystał z darmowych okazji nabycia wiedzy opierającej się na zdrowym rozsądku, nie byłoby jeszcze źle. On jednak stworzył własną, skomplikowaną patologię i wspomagał ją środkami z dziedziny czarnej magii, których źródłem byli co bardziej prymitywni członkowie farmerskiej zbiorowości. Jego zdaniem istniały następujące cztery choroby bydła: zablokowanie płuc, czarna zgnilizna (u owiec), wrzody żołądkowe i kamienie golfowe. Ten kwartet przyprawiał o dreszcz wszystkich weterynarzy na wiele mil wokoło. Jeszcze jednym utrapieniem był jego niezwykły dar jasnowidzenia: wystarczyło mu przyjechać na farmę i spojrzeć na martwe zwierzę, by natychmiast podać przyczynę padnięcia. Farmerzy, pełni podziwu dla jego zdolności, stale pytali mnie, dlaczego ja tak nie potrafię. Mimo to jednak nie mogłem nie lubić tego człowieka. Musiałby się odznaczać nadludzkimi cnotami, by nie ulec pokusie popisywania się swą ważnością, a przy tym trzeba przyznać, że w jego postępowaniu nie było cienia złośliwości. Czasami jednak ta jego cecha utrudniała bardzo sytuację i dlatego wolałem być na miejscu, ilekroć było to możliwe. Zwłaszcza w przypadku Isaaca Cranforda. Cranford był twardym człowiekiem, który swe życie zamknął w ryzach żelaznej surowości. Ten nieprzebierający w środkach kupiec, człowiek, który musiał wygrać za wszelką cenę, nawet w okolicy znanej z oszczędności uważany był za wyjątkowego skąpca. Miał farmę w dolnym biegu rzeki Dale, jego szorthorny regularnie zdobywały nagrody na wystawach, ale z nikim się nie przyjaźnił. Bateson, sąsiad od północy, tak go scharakteryzował: „Ten człowiek nawet pchłę obdarłby ze skóry”, a Dickon, sąsiad z południa, tak o nim powiedział: „Wystarczy, że położy rękę na banknocie funtowym, a nigdy już go nie wypuści!” Dzisiejsze poranne spotkanie miało swój początek poprzedniego dnia, kiedy to po południu zadzwonił do mnie Cranford. – Moją krowę trafił piorun, leży martwa na polu. – Piorun? – zdziwiłem się. – Jest pan pewien? Nie mieliśmy przecież wczoraj burzy. – Może wyście nie mieli, ale my tak. – No dobrze, w porządku. Przyjadę i obejrzę ją. Jadąc na czekające mnie spotkanie, nie potrafiłem wykrzesać z siebie entuzjazmu. Ta cała historia z piorunem była zapewne wyssana z palca. Wszyscy farmerzy mieli bydło ubezpieczone od piorunów – to wchodziło w skład polisy – i po każdej większej burzy u weterynarzy rozdzwaniały się telefony, a rozmówcy jednogłośnie domagali się zbadania porażonych przez piorun zwierząt. Towarzystwa ubezpieczeniowe podchodziły do tego rozsądnie. Jeśli dostały od weterynarza zaświadczenie, że jego zdaniem przyczyną padnięcia był piorun, zwykle płaciły bez dyskusji. W wypadkach wątpliwych żądały sekcji albo zasięgały opinii drugiego lekarza. Trudność jednak polegała na tym, że w czasie sekcji nie można znaleźć wyraźnych cech rozpoznawczych, czasem spalenie tkanki pod skórą, ale nic więcej. Sytuacja jest jasna wtedy, gdy zwierzę zostaje znalezione z wyraźną smugą oparzenia biegnącą od ucha, poprzez nogę – do ziemi. Często też zwierzę bywa porażone pod drzewem, które zostało trafione przez piorun. Wtedy diagnoza nie nastręcza trudności:- Dziewięćdziesiąt dziewięć procent farmerów chciało mieć uczciwe orzeczenie i jeśli weterynarz znalazł jakąś inną przyczynę śmierci zwierzęcia, jego werdykt przyjmowany był z filozoficznym spokojem. Ale w tym wypadku wiedziałem, że sytuacja będzie bardzo trudna. Słyszałem opowiadanie Siegfrieda o pewnym starszym farmerze, który go wezwałby orzekł padnięcie krowy na skutek porażenia piorunem. Długie ślady oparzenia były absolutnie klasyczne i Siegfried, patrząc na nie, wręcz się rozrzewnił: – Cudownie, Charlie – powiedział – cudownie, nigdy nie widziałem bardziej typowych oparzeń, jest jeden tylko szkopuł... – Położył rękę na ramieniu starego farmera. – Czemu, na litość boską, zalałeś skórę stearyną? Stary pochylił się, przyjrzał uważnie i uderzył zaciśniętą pięścią w dłoń. – Cholera jasna, ma pan rację, doktorze! Spaprałem to, a tak się starałem, męczyłem się prawie całą godzinę. – Wymruczał coś pod nosem i odszedł, nie okazując najmniejszego zaambarasowania, tylko obrzydzenie z powodu swej nieudolności technicznej. „Ale tutaj – rozmyślałem, a graniczne murki przelatywały ze świstem koło okien samochodu – będzie całkiem inaczej. Cranford ma zwyczaj iść uparcie własną drogą, dobrą czy złą, i jeśli dzisiaj mu się nie uda, będę miał kłopoty”. Wjechałem przez bramę, a potem skręciłem w bitą drogę prowadzącą przez pole. Cranford stał nieruchomo na dziedzińcu i uderzyło mnie, zresztą nie po raz pierwszy, jego niezwykłe podobieństwo do wielkiego głodnego ptaka. Wąskie, zgarbione ramiona, wąska twarz z ostrym, zakrzywionym nosem, ciemny płaszcz wiszący luźno na kościstej postaci. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby nagle rozłożył skrzydła i ciężko nimi machając, pofrunął na dach obory. Zamiast tego kiwnął mi głową ze zniecierpliwieniem i spiesznie ruszył krótkimi, drobnymi krokami na tyły domu. Na środku łąki, prawie pozbawionej drzew, żywopłotu, bodaj najmniejszego krzaczka, leżała martwa krowa. Moje nadzieje na to, że zobaczę padłe zwierzę pod trafionym przez piorun drzewem, natychmiast się rozwiały, pozostawiając po sobie pełną lęku pustkę. Zatrzymaliśmy się przy krowie i pierwszy odezwał się Cranford: – Ani chybi musiał to być piorun, nic innego. Okropnie silna burza, że taką dobrą mleczną krowę zabiła na miejscu. Obejrzałem uważnie trawę wokół dużej krótkorogiej krowy. Była zdeptana, powyrywana aż do gołej ziemi. – Nie padła jednak na miejscu. Przedtem miała konwulsje, widać wyraźnie, ale to piorun je spowodował. – Cranford miał małe, bystre oczka, które uważnie lustrowały kołnierzyk mojej koszuli, płaszcz nieprzemakalny, pasek, gumowe buty. Nigdy nie potrafił spojrzeć prosto w oczy. – Bardzo w to wątpię, panie Cranford. Jedną z oznak porażenia piorunem jest to, że zwierzę pada natychmiast. Czasem zdarza się nawet, że ma jeszcze trawę w pysku. – Och, wiem o tym dobrze – uciął ostrym tonem Cranford, a jego chudą twarz oblał rumieniec. – Żyję wśród bydła prawie pół wieku i to nie pierwsze zwierzę, jakie widzę porażone. Nie zawsze jest tak samo. – Zdaję sobie z tego sprawę, ale w tym przypadku śmierć mogło spowodować wiele przyczyn. – Jakich na przykład? – Na przykład wąglik, niedobór magnezu, atak serca – długo można wyliczać. W każdym razie, moim zdaniem, żeby mieć pewność, trzeba zrobić sekcję. – Więc twierdzi pan, że staram się zrobić coś, czego nie powinienem? – Wcale nie. Chcę tylko powiedzieć, że musimy mieć pewność, zanim napiszę orzeczenie. Możemy pojechać i otworzyć ją u Mallocka. I proszę mi wierzyć, jeśli nie znajdę innego oczywistego powodu śmierci zwierzęcia, będzie to argument na pana korzyść. Urzędnicy w towarzystwie ubezpieczeniowym przyjmują takie orzeczenia. Cranford jeszcze głębiej ukrył swoją drapieżną twarz w kołnierzu płaszcza i gniewnie zanurzył ręce w kieszeniach. – Przyjeżdżali do mnie przedtem w takich wypadkach różni weterynarze. Ludzie doświadczeni, dobrzy fachowcy. – Jego małe oczka rzuciły spojrzenie w kierunku mego lewego ucha. – I nigdy nie robili tyle szumu. Po co nam ten cały kłopot? Dlaczego chce pan być taki cholernie drobiazgowy? „Istotnie, dlaczego? – pomyślałem. – Dlaczego mam sobie robić wroga z tego człowieka? Miał w naszym okręgu duże wpływy. Był działaczem miejscowego Związku Farmerów, członkiem każdego komitetu rolniczego na wiele mil dokoła. Zamożny, ceniony i choć niezbyt lubiany, zyskał uznanie za swoją wiedzę i jego zdanie się liczyło. Młodemu weterynarzowi mógł narobić dużo kłopotu. Dlaczego więc nie napisać orzeczenia i nie wracać do domu? Stwierdzam niniejszym, że zbadałem wyżej wymienione zwierzę i moim zdaniem przyczyną padnięcia było porażenie piorunem... Jakie to byłoby łatwe i Cranford by zmiękł. Zakończyłoby to całą sprawę. Po co właściwie ryzykować wrogość tego niebezpiecznego człowieka? Może to rzeczywiście był piorun”. Odwróciłem się, żeby mieć przed sobą twarz Cranforda, na próżno starając się spojrzeć mu w oczy, które zawsze w ostatniej chwili umykały gdzieś w bok. – Bardzo mi przykro, ale jestem przekonany, że musimy obejrzeć narządy wewnętrzne tej krowy. Zadzwonię do Mallocka, poproszę, żeby ją zabrał. Spotkamy się u niego jutro o dziesiątej rano. Odpowiada to panu? – No cóż, nie mam innego wyjścia – splunął Cranford. – To idiotyczne, ale muszę się zastosować do pana. Jedno chciałbym panu przypomnieć, doktorze, to była bardzo dobra krowa, warta co najmniej osiemdziesiąt funtów. Nie mogę sobie pozwolić na stratę takiej sumy. Będę dochodził sprawiedliwości. – Jestem pewien, panie Cranford, że pan tę sprawiedliwość znajdzie, a nim Mallock ją zabierze, wezmę próbkę krwi, żeby się przekonać, czy to przypadkiem nie wąglik. Napięcie farmera najwidoczniej rosło. Jako podpora zgromadzenia metodystów miał ograniczony zasięg słownictwa, wobec tego swój narastający gniew wyładował, kopiąc z wściekłością padła krowę. Najwidoczniej dużym palcem trafił w kość, przez kilka sekund bowiem skakał dokoła na jednej nodze, a następnie pokuśtykał do domu. Byłem sam, kiedy naciąłem ucho zwierzęcia nożykiem i pobrałem krew na kilka szklanych płytek. Miałem za sobą niezbyt przyjemne spotkanie, a i jutrzejsze zapowiadało się nie lepiej. Umieściłem ostrożnie płytki w tekturowym pudełku i ruszyłem do Skeldale House, żeby je zbadać pod mikroskopem. Tak więc raczej niewesołe towarzystwo zebrało się następnego ranka na podwórzu u Mallocka. Nawet Jeff, na którego twarzy malował się zawsze spokój Buddy, był wyraźnie urażony. Opowieść, jaką mnie uraczył, kiedy przyjechałem pierwszy, była raczej lakoniczna, ale mogłem sobie odtworzyć całą scenę. Jeff wyskoczył ze swojej ciężarówki u Cranforda, obrzucił padła krowę przenikliwym spojrzeniem i postawił od razu błyskotliwą diagnozę: „Zablokowanie płuc. Mogę to z miejsca stwierdzić po wyrazie oczu i kierunku sierści na grzbiecie”. I czekał na pełne podziwu westchnienie, na słowa zachwytu, które zawsze towarzyszyły jego tour de force. Ale tym razem Cranford prawie podskoczył z wściekłości. – Zamknij, Mallock, swój głupi dziób! Pojęcia nie masz, co to było! Tę krowę trafił piorun i radzę, żebyś to sobie zapamiętał. Pochyliłem się nad padliną i ani rusz nie mogłem znaleźć przyczyny śmierci. Nawet po zdjęciu skóry żadnego śladu oparzenia. Narządy wewnętrzne czyste, bez zmian. Wyprostowałem się i przeczesałem palcami włosy. Kocioł pykał cicho, wypuszczając śmierdzące smugi w i tak już mocno woniejącą atmosferę. Dwa psy lizały łapczywie kopczyk mąki mięsnej. – Nagle przeszedł mnie dreszcz przerażenia. Psy miały rywala: mały chłopczyk o złocistych kędziorach wsadził palec w ten kopczyk, potem włożył go do buzi, ssąc z widomym zadowoleniem. – Mallock, niech pan spojrzy! – krzyknąłem. Twarz rzeźnika rozjaśnił uśmiech ojcowskiej dumy. – Nie tylko czworonogom smakuje moja mączka. To wspaniały produkt, a jaki odżywczy! Najwidoczniej dobry humor wrócił mu całkowicie, gdyż potarł zapałkę i z przyjemnością jął wydmuchiwać duże kłęby dymu z krótkiej fajki, grubo oblepionej jakąś bliżej nieokreśloną substancją, która wszakże bez wątpienia związana była z jego odrażającym zawodem. Należało jednak wrócić do pracy. – Rozetnij serce, Jeff – poleciłem. Jeff jednym zręcznym cięciem otworzył ten wielki narząd od góry do dołu i od razu wiedziałem, że moje poszukiwania zostały uwieńczone pomyślnym rezultatem. Przedsionki i komory serca były całkowicie zablokowane kalafiorowatą masą pokrywającą zastawki. Przewlekłe włókniste zapalenie wsierdzia, często spotykane u świń, natomiast rzadziej u bydła. – Oto, co zabiło pańską krowę, panie Cranford – powiedziałem. Cranford skierował nos na rozcięte serce. – Psiakość, nie powie mi pan, że taki drobiazg może zabić takie wielkie zwierzę! – Ale ten drobiazg wystarczył, żeby zatrzymać przepływ krwi. Bardzo mi przykro, ale nie mam żadnych wątpliwości: pańska krowa padła na skutek choroby serca. – A co z piorunem? – Żadnych oznak, niestety. Może pan sam się przekonać. – A co z moimi osiemdziesięcioma funtami? – Naprawdę ogromnie mi przykro, ale to nie zmienia faktów. – Faktów? Jakich faktów? Przyjechałem tutaj i to, co mi pan pokazał, wcale nie zmienia mego zdania. – No cóż, nie mam nic więcej do powiedzenia. Sprawa jasna jak słońce. Cranford zesztywniał w swoim ptasim przygarbieniu, wyjął ręce z kieszeni i nerwowo zaczął pocierać palce o kciuki obu rąk, jakby pieścił ukochane banknoty, które mu uciekały. Jego twarz wsunięta jeszcze głębiej w kołnierz wydawała się bardziej ptasia niż zwykle. Potem odwrócił się do mnie i zrobił niesamowity wysiłek, żeby się uśmiechnąć. A jego oczy, wbite zazwyczaj w moje klapy, teraz powędrowały o cal wyżej. Przez ułamek sekundy spotkały mój wzrok i zaraz w popłochu umknęły. Wziął mnie na bok i przemówił do mego gardła. W jego chrypliwym szepcie brzmiała nuta prośby. – Panie Herriot, obaj stoimy twardo na ziemi. Pan wie tak samo dobrze jak ja, że towarzystwo ubezpieczeniowe o wiele bardziej może pozwolić sobie na stratę niż ja. Dlaczego więc nie może pan napisać, że to piorun? – Chociaż tak nie myślę? – A co to ma za znaczenie? Przecież może pan to napisać, nikt się nie dowie. Podrapałem się w głowę. – Jedno mnie tu niepokoi, panie Cranford: że ja będę wiedział. – Pan będzie wiedział? – spytał zdumiony farmer. – Ja będę wiedział. I nie ma co dłużej rozmawiać, nie dam panu orzeczenia co do tej krowy i koniec. Zdumienie, niedowierzanie i żal odmalowały się na twarzy Cranforda. – A ja panu powiadam, że nie zostawię tak tej sprawy. Pójdę do pańskiego szefa. – Odwrócił się i wskazał na krowę: – Nie ma tutaj żadnych oznak choroby. I nie będzie mi pan wmawiać, że to się stało na skutek tego drobiazgu w sercu. Pan się nie zna na swoim fachu! Pan się w ogóle na niczym nie zna! Jeff Mallock wyjął swoją odrażającą fajkę z ust: – Ale ja się znam! Jest, jak już powiedziałem. Blokada płuc, mleko cofnęło się w swoich przewodach i zawróciło do ciała, a potem dostało się do serca, no i klapa. To, na co patrzymy, to ścięte mleko. Cranford odwrócił się do niego: – Zamknij się, ty cholerny głupcze! Wcale nie jesteś lepszy niż ten tutaj, pożal się Boże, weterynarz. To piorun zabił mi taką dobrą krowę. Piorun! – Prawie krzyczał, ale zaraz się opanował i powiedział do mnie spokojnie: – Pan o mnie jeszcze usłyszy, panie Wszystkowiedzący, i jeszcze jedno panu powiem: noga pańska więcej nie postanie na mojej farmie. – Zawrócił na pięcie i spiesznie się oddalił swoim charakterystycznym krokiem. Pożegnałem się z Jeffem i ociężale wsiadłem do samochodu. No cóż, wszystko poszło znakomicie. Żeby to praca weterynarza polegała tylko na leczeniu chorych zwierząt, ale niestety tak nie jest. Z tyloma innymi sprawami musi on mieć do czynienia. Zapuściłem motor i odjechałem. Rozdział dwudziesty dziewiąty Nie trzeba było długo czekać, aż Cranford wprowadzi swoją groźbę w czyn. Zadzwonił do drzwi przychodni zaraz po lunchu następnego dnia, a Siegfried i ja, ciesząc się w bawialni poobiednim papierosem, usłyszeliśmy brzęk dzwonka do drzwi. Nie ruszyliśmy się z foteli, ponieważ farmerzy przeważnie nie czekali na otwarcie drzwi. Jednak psy rozpoczęły rutynowe powitanie. Tego ranka odbyły długi spacer po wysokim wrzosowisku i właśnie skończyły wylizywać miski. Znużone i napchane, padły chrapiącą stertą przy nogach Siegfrieda. Niczego nie pragnęły tak bardzo, jak dziesięciu minut spokoju, lecz z poświęceniem pełniąc rolę wiernych strażników domu, nie wahały się ani chwili. Zerwały się, szczekając, z dywanu i wypadły na korytarz. Ludzie często dziwili się, dlaczego Siegfried trzyma pięć psów. I nie tylko je trzymał, lecz również wszędzie ze sobą zabierał. Kiedy jechał na obchód, z trudem można go było zauważyć wśród kudłatych łbów i merdających ogonów, a każdy podchodzący do samochodu odskakiwał z przerażeniem, słysząc dzikie warczenie i widząc w oknach obnażone kły i rozjarzone ślepia. – Nigdy w życiu nie zrozumiem – stwierdzał Siegfried, waląc się pięścią w kolano – dlaczego ludzie trzymają psy jako maskotki. Pies powinien pełnić jakąś użyteczną funkcję. Na przykład pomagać przy pracy na farmie, na polowaniu, służyć jako przewodnik; nie mam pojęcia, dlaczego ktoś miałby trzymać je tylko po to, żeby kręciły się pod nogami. Nieustannie wygłaszał to oświadczenie, często w gąszczu nadstawionych uszu i wywieszonych jęzorów, kiedy siedział w swoim samochodzie. Słuchacz z niedowierzaniem wodził wzrokiem od olbrzymiego ogara po maleńkiego teriera, od spaniela po owczarka szkockiego; jednak nikt nigdy nie pytał, dlaczego Siegfried trzyma swoje psy. Oceniłem, że stado dopadło pana Cranforda na zakręcie korytarza i wielu ludzi słabszego ducha umknęłoby niezwłocznie; tymczasem słyszałem, że on z trudem przedziera się przez psy. Wszedł do pokoju stołowego, trzymając w ręku kapelusz, którym odganiał psy. To nie był mądry pomysł i warczenie przybrało na sile. Facet wytrzeszczył oczy, a jego wargi poruszały się, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. Siegfried, jak zawsze uprzejmy, wstał i wskazał mu fotel. Jego wargi również poruszały się, niewątpliwie wypowiadając słowa uprzejmego powitania. Pan Cranford załopotał połami czarnego płaszcza, przeszedł po dywanie i usiadł. Psy rozsiadły się wokół niego i szczekały mu w twarz. Zwykle zapadały w drzemkę po wyczerpującym przedstawieniu, jakim było powitanie gościa, ale w wyglądzie lub zapachu pana Cranforda znalazły coś, co nie przypadło im do gustu. Siegfried odchylił się w fotelu, złożył czubki palców i przybrał zatroskany wyraz twarzy. Raz po raz ze zrozumieniem kiwał głową, jakby zgadzał się z rozmówcą. Pana Cranforda właściwie prawie wcale nie było słychać, ale od czasu do czasu dolatywały mnie strzępy słów lub zdań. – ... Muszę się poskarżyć... – ... Nie ma pojęcia... – ... Nie stać mnie... nie jestem bogaty... – ... Te okropne psiska... – ... Nie chcę go więcej widzieć... – ... Leżeć, siad! – ... Zwyczajna grabież... Siegfried, całkowicie odprężony i wyraźnie obojętny na hałasy, słuchał z uwagą, ale w miarę upływu czasu widziałem, jak pan Cranford załamuje się nerwowo. Patrzył z wytrzeszczonymi oczyma, a na chudej szyi pojawiły się węzły żył, gdy usiłował przekazać swoją skargę. W końcu nie wytrzymał; zerwał się z fotela, a wesoło podskakująca sfora odprowadziła go do drzwi. Wydał ostatni rozpaczliwy okrzyk, jeszcze raz machnął kapeluszem i zniknął. Kilka tygodni później, otworzywszy drzwi receptury, zastałem mojego szefa sporządzającego maść. Pracował z wielkim poświęceniem, zgniatając i rozgniatając kleistą masę na marmurowej płytce. – Co robisz? – zapytałem. Siegfried odłożył szpatułkę i wyprostował się. – Maść dla wieprza. Spojrzał nad moim ramieniem na Tristana, który właśnie wchodził. – I nie mam pojęcia, dlaczego to robię, do diabła, podczas gdy niektórzy siedzą sobie na tyłku. Wskazał szpatułką na brata. – Racja, Tristanie, możesz spróbować. Jak tylko skończysz palić papierosa. Przybrał łagodniejszy wyraz twarzy, gdy Tristan pospiesznie zgasił Woodbine’a i zabrał się do roboty. – Bardzo twarde składniki. Wymagają długiego mieszania – rzekł z satysfakcją Siegfried, spoglądając na pochyloną głowę brata. – Już zaczynał boleć mnie od tego kark. Odwrócił się do mnie. – Przy okazji, zainteresuje cię, że to dla naszego starego przyjaciela Cranforda. A właściwie dla jego medalowego wieprza. Ma paskudne otarcie na grzbiecie i właściciel jest okropnie zaniepokojony. Ta świnia przyniosła mu mnóstwo pieniędzy na wystawach i jakakolwiek szrama byłaby katastrofą. – A zatem Cranford wciąż jest naszym klientem. – Tak, to zabawne, ale nie możemy się go pozbyć. Nie lubię tracić klientów, ale w jego wypadku chętnie uczyniłbym wyjątek. Po tej historii z piorunem nie chce cię więcej widzieć, a nie ukrywa, że i o mnie nie ma wysokiego mniemania. Mówi, że w niczym nie pomagam jego zwierzętom – powiada, iż byłoby znacznie lepiej, gdyby wcale mnie nie wzywał. I strasznie jęczy, kiedy otrzymuje rachunek. Więcej z nim kłopotu niż korzyści, a na domiar wszystkiego na jego widok przechodzą mnie ciarki. Jednak nie chce z nas zrezygnować – ni cholery. – Dobrze wie, po której stronie kromki jest masło – powiedziałem. – Otrzymuje pierwszorzędne usługi, a jęki przy płaceniu pozwalają zaoszczędzić na rachunkach. – Może masz rację, ale chciałbym wymyślić jakiś prosty sposób na pozbycie się go – rzekł Siegfried i klepnął Tristana w ramię. – W porządku, nie męcz się. Wystarczy. Włóż to do pudełka i naklej etykietę z uwagą: „Stosować obficie na świński grzbiet, mocno wcierając palcami”. Potem wyślij to panu Cranfordowi. A skoro już przy tym jesteśmy, może zechciałbyś wysłać te próbki kału do laboratorium w Leeds, żeby zbadali je na chorobę Johne’a. Podał bratu słoik po melasie pełen paskudnie woniejącej, mazistej wydaliny. – Często pobierano takie próbki i wysyłano je do badań na chorobę Johne’a, obecność pasożytów itd., a wszystkie próbki miały jedną wspólną cechę – były bardzo duże. Do badań wystarczało kilka łyżeczek, ale farmerzy byli niezwykle szczodrzy. Zdawali się mile zdziwieni tym, że weterynarzowi wystarczy odrobina łajna z odbytu; zapominali o wrodzonej ostrożności i radośnie ładowali hałdy kału do największego pojemnika, jaki udało im się znaleźć. Nie zważali na nasze protesty, powiadając: „Bierzcie, mamy tego mnóstwo”. Tristan delikatnie chwycił naczynie i rozejrzał się po półkach. – Zdaje się, że nie ma już tych małych słoiczków na próbki. – Racja, skończyły się – rzekł Siegfried. – Zamierzam zamówić nowe. Nic nie szkodzi – załóż przykrywkę na ten słoik i dobrze zapakuj go w szary papier. Tak też dojdzie do laboratorium. Minęły tylko trzy dni, a nazwisko pana Cranforda ponownie wypłynęło w rozmowie. Siegfried otwierał poranną pocztę, rzucając na jedną kupkę okólniki, a na drugą rachunki i faktury, gdy nagle zamarł. Zastygł nad listem napisanym na niebieskim papierze i siedział nieruchomo jak posąg, póki nie przeczytał go do końca. Wreszcie podniósł głowę. – James, to najbardziej zjadliwy list, jaki kiedykolwiek czytałem. Napisał go Cranford. Rezygnuje z naszych usług i zastanawia się nad podjęciem kroków prawnych. – Co zrobiliśmy tym razem? – Oskarża nas o potworną zniewagę i narażanie życia jego wieprza. Twierdzi, że przysłaliśmy mu słoik krowiego gówna z zaleceniem, żeby trzy razy dziennie wcierał je w świński grzbiet. Tristan, który do tej pory lekko podrzemywał, obudził się nagle. Powoli wstał z fotela i ruszył w kierunku drzwi. Już miał rękę na klamce, gdy usłyszał gromowy ryk brata. – Tristanie! Wracaj! Siadaj tu – chyba mamy coś do omówienia. Tristan zebrał siły, czekając na wybuch, ale Siegfried był dziwnie spokojny. Powiedział łagodnie: – A więc znów to zrobiłeś. Czy ja kiedyś nauczę się, że nie można ci powierzyć najprostszego zadania? Prosiłem o zbyt wiele, co? Miałeś wysłać dwie małe paczuszki – przecież to nic trudnego. A jednak udało ci się wszystko schrzanić. Zamieniłeś etykiety, prawda? Tristan wił się na fotelu. – Przepraszam, nie mam pojęcia jak... Siegfried uciszył go gestem ręki. – Och, daj spokój. Jak zwykle, masz szczęście. Gdyby chodziło o kogoś innego, byłaby to katastrofa, ale w przypadku Cranforda to po prostu zrządzenie opatrzności. Zamilkł na chwilę i jego twarz przybrała rozmarzony wyraz. – O ile pamiętam, na etykiecie było zalecenie, żeby mocno wcierać palcami. A pan Cranford pisze, że otworzył paczkę przy śniadaniu... Tak, Tristanie, sądzę, że znalazłeś właściwy sposób. To powinno załatwić sprawę. – A co z krokami prawnymi? – spytałem. – Och, myślę, że możemy o tym zapomnieć. Pan Cranford ma ogromne poczucie godności osobistej. A pomyślcie, jakby takie oskarżenie wyglądało w sądzie. Zmiął list i cisnął go do kosza na śmieci. – No, bierzmy się do roboty. Szedł pierwszy i na korytarzu nagle przystanął. Odwrócił się do nas. – Oczywiście, jest jeszcze coś. Zastanawiam się, jak idzie tym z laboratorium badanie maści na chorobę Johne’a? Rozdział trzydziesty Tym razem Tricki naprawdę mnie zmartwił. Zatrzymałem samochód i wtedy zauważyłem go wraz z panią na ulicy; wygląd psa przeraził mnie. Tricki potwornie utył, przypominał teraz gruby serdelek na czterech nóżkach. Idąc z wywieszonym językiem, patrzył tępo przed siebie załzawionymi i nabiegłymi krwią oczami. Pani Pumphrey pospieszyła z wyjaśnieniami: – Był taki apatyczny, panie doktorze. Zupełnie nie miał energii, pomyślałam więc, że jest pewno niedożywiony i dla wzmocnienia zaczęłam go karmić między posiłkami. A to trochę galaretki z nóżek cielęcych, a to wyciąg słodowy, tran czy miseczka Horlicka wieczorem, żeby lepiej spał. Naprawdę nic specjalnego. – A czy przestała mu pani dawać słodycze, tak jak o to prosiłem? – Och, przez pewien czas tak, ale bardzo osłabł. Musiałam ustąpić. Przepada za czekoladą i ciastkami z kremem. Nie mogłam mu odmówić. Spojrzałem znowu na pieska. W tym cały kłopot. Winą Trickiego było łakomstwo. Nigdy nie odmówił jedzenia, mógł jeść o każdej porze dnia i nocy. Przypomniałem sobie te wszystkie przysmaki, o których pani Pumphrey nie powiedziała: o pasztecie na cieniutkich krakersach, o budyniach, o różnych tuczących kąskach, za którymi Tricki przepadał. – Czy ma dużo ruchu? – Chodzi ze mną, jak pan widzi, na krótkie przechadzki. Ale Hodgkin cierpi na lumbago, więc ostatnio nie ma rzucania kółek. Starałem się przybrać jak najsurowszą minę. – A teraz mówię naprawdę bardzo poważnie. Jeśli mu pani nie ograniczy jedzenia – i to natychmiast – i nie zapewni więcej ruchu, Tricki poważnie się rozchoruje. Musi pani być bardzo stanowcza i trzymać go na ścisłej diecie. Pani Pumphrey załamała ręce. – Zrobię to, panie doktorze. Na pewno ma pan rację, ale to takie trudne, tak bardzo trudne. – Oddaliła się energicznym krokiem, jakby zamierzała od razu wprowadzić w życie nowy regime. Patrzyłem za nimi z rosnącym niepokojem. Tricki dreptał w swoim samodziałowym kubraczku; miał spory komplet takich ubranek: z ciepłego samodziału albo tartanu na zimne dni i nieprzemakalne na deszcz. Szedł powoli, ze spuszczoną głową. Pomyślałem, że wkrótce pani Pumphrey się do mnie odezwie. Oczekiwany telefon odebrałem w kilka dni później. Pani Pumphrey była zrozpaczona. Tricki nie chciał nic jeść. Nie miał nawet ochoty na swoje ulubione potrawy, a poza tym często wymiotował. Cały dzień leżał dysząc na dywaniku. Nie chciał chodzić na spacery, w ogóle nic nie chciał. Z góry ułożyłem sobie pewien plan. Jedynym ratunkiem było zabrać Trickiego na pewien czas z domu. Powiedziałem, że potrzebna mu jest dwutygodniowa hospitalizacja, gdyż musi być pod moją ścisłą obserwacją. Biedna kobieta omal zemdlała. Nigdy dotąd nie rozstawała się ze swoim ulubieńcem, była pewna, że umrze on z tęsknoty, jeśli nie będzie jej codziennie widywał. Ale ja byłem stanowczy. Tricki jest poważnie chory i to jedyny sposób, żeby go uratować, a w ogóle uważam, że trzeba go zabrać natychmiast, i ścigany łkaniem pani Pumphrey pomaszerowałem do samochodu, niosąc psiaka zawiniętego w kocyk. Cała służba została postawiona na nogi, wybiegły za mną służące, niosąc jego posłanie dzienne i nocne, ulubione poduszki, zabawki i gumowe kółka, miseczkę śniadaniową oraz miseczkę obiadową. Widząc, że to wszystko nie pomieści mi się w samochodzie, włączyłem motor; kiedy ruszałem, pani Pumphrey z okrzykiem rozpaczy wrzuciła mi przez okno całe naręcze kubraczków. Nim skręciłem za róg, spojrzałem w lusterko – wszyscy przed domem płakali. Na szosie spojrzałem na małe, biedne stworzenie, dyszące na fotelu obok mnie. Pogłaskałem Trickiego po łebku, a on dzielnie starał się pomerdać ogonem. – Biedaku – powiedziałem – nie masz wcale sił, ale myślę, że znam na to lekarstwo. W ambulatorium opadły nas domowe psy. Tricki spojrzał tępo z wysokości moich ramion na hałaśliwą czeredę, a kiedy położyłem go na dywanie, leżał tam nieruchomo. Psy, obwąchawszy go starannie, zdecydowały, że nie jest interesującym obiektem, i przestały się nim zajmować. Przygotowałem mu ciepłe posłanie w pudełku tekturowym, obok legowiska innych psów. Przez dwa dni obserwowałem go, nie dając nic do jedzenia, tylko dużo wody. Pod koniec drugiego dnia zaczął przejawiać zainteresowanie otoczeniem, a trzeciego skomleć, kiedy usłyszał szczekanie psów na podwórzu. Gdy otworzyłem drzwi, Tricki podreptał na dwór i natychmiast został otoczony przez charta Joe i jego przyjaciół. Po przewróceniu go i dokładnej inspekcji psy pobiegły w głąb ogrodu. Tricki podreptał za nimi, kołysząc się na boki z powodu nadmiernej tuszy, ale najwyraźniej zaintrygowany. Nieco później tego samego dnia byłem obecny podczas karmienia psów. Obserwowałem, jak Tristan rozdziela jedzenie do misek. Po wariackim wyścigu słychać było odgłosy szybkiego chłeptania, gdyż każdy pies dobrze wiedział, że w razie opieszałości będzie mieć rywala do ostatniej porcji swego pożywienia. Kiedy psy skończyły, Tricki obszedł lśniące wewnątrz miski, po drodze od niechcenia wylizując kilka z nich. Następnego dnia i jemu postawiono miskę, a ja z zadowoleniem patrzyłem, jak toruje sobie do niej drogę. Od tego dnia poprawa następowała szybko. Nie brał żadnych leków, ale cały dzień biegał wraz z innymi psami, biorąc udział w ich przyjacielskich utarczkach. Przekonał się, że to wielka przyjemność co chwila być przewracanym, deptanym i przyduszanym. Stał się uznanym członkiem sfory; teraz, wśród całej tej kudłatej bandy, mała jedwabista psina walczyła jak tygrys o swoje pożywienie, a wieczorami polowała na szczury w starym kurniku. Nigdy w życiu Trickiemu nie było tak dobrze. Przez cały ten czas pani Pumphrey konała z niepokoju, dzwoniąc po kilkanaście razy dziennie, żeby mieć najświeższe wiadomości. Unikałem odpowiedzi na pytania, czy jego poduszki są regularnie trzepane i czy w zależności od pogody nosi odpowiednie paltko, ale mogłem śmiało powiedzieć, że małemu pacjentowi nie grozi już niebezpieczeństwo i że szybko wraca do zdrowia. Słowa „wraca do zdrowia” najwidoczniej wywarły wielkie wrażenie na pani Pumphrey, zaczęła bowiem przysyłać świeże jajka, po dwa tuziny naraz, żeby wzmocnić siły Trickiego. Przez pewien okres cieszyliśmy się, dostając codziennie po dwa jajka na śniadanie, ale dopiero kiedy zaczęła nam przysyłać butelki sherry, domownicy zdali sobie w pełni sprawę z realnych korzyści tej sytuacji. Wino było z dobrze mi znanego rocznika i miało wzbogacić krew Trickiego. Lunch stał się uroczystym obrzędem, kiedy piliśmy po dwa kieliszki przed jedzeniem i po kilka w czasie posiłku. Siegfried i Tristan kolejno wznosili toasty za zdrowie pekińczyka, a poziom przemówień z każdym dniem stawał się lepszy. Jako ten, któremu to wszystko zawdzięczano, zawsze byłem wzywany do wygłoszenia odpowiedzi. Kiedy pojawił się koniak, nie wierzyliśmy własnym oczom. Dwie butelki Cordon Bleu miały ostatecznie wzmocnić organizm Trickiego. Siegfried wynalazł gdzieś pękate kieliszki należące do jego matki. Nigdy ich przedtem nie widziałem, ale przez kilka wieczorów służyły nam wiernie, kiedy po nalaniu złocistego trunku i obrzędzie wdychania bukietu opróżnialiśmy je z szacunkiem. Były to dnie rozkoszy dla podniebienia, zaczynaliśmy bowiem od dodatkowego jajka rano, potem wzmacnialiśmy się kilkoma kieliszkami sherry w porze lunchu i na zakończenie sączyliśmy przy kominku koniak. Kusiło mnie, żeby zatrzymać Trickiego na dłużej, ale wiedziałem, że gani Pumphrey naprawdę bardzo tęskni, więc po dwóch tygodniach postanowiłem zatelefonować do niej i powiedzieć, że piesek czuje się już dobrze i można go zabrać. Nie minęło parę minut, kiedy przed ambulatorium zatrzymała się imponująca czarna limuzyna. Szofer otworzył drzwiczki i ledwie udało mi się dostrzec we wnętrzu postać pani Pumphrey. Zaciśnięte dłonie trzymała na kolanach, usta jej drżały. – Och, panie doktorze, proszę mi powiedzieć prawdę, czy on naprawdę czuje się lepiej? – Tak, czuje się doskonale. Nie widzę potrzeby, żeby pani wysiadała z samochodu. Zaraz go przyniosę. Przeszedłem przez dom. Psy były w ogrodzie: kotłując się, biegały bez pamięci wokoło trawnika; w środku tej rozpędzonej masy zobaczyłem złocistą smugę, rozwiane uszy i powiewający ogon – to był Tricki. W ciągu dwóch tygodni przemienił się w smukłego psiaka o mocnych mięśniach, który sadząc wielkimi skokami i brzuchem prawie szorując po ziemi, dotrzymywał kroku swoim towarzyszom. Wziąłem go na ręce i wróciłem tą samą drogą. Szofer nadal stał przy otwartych drzwiczkach samochodu, a kiedy Tricki zobaczył swoją właścicielkę, wykonał niezwykły skok z moich ramion i wylądował na kolanach pani Pumphrey, która krzyknęła tylko z przerażeniem: „Och!” i potem musiała się bronić przed atakiem psiej czułości, lizaniem po twarzy i szczekaniem. W czasie tego całego zamieszania pomogłem szoferowi zabrać łóżeczko, zabawki, poduszki, kubraczki i miseczki, które w ogóle nie były używane. Kiedy samochód ruszył, pani Pumphrey wychyliła się przez okno. Łzy błyszczały w jej oczach, wargi drżały. – Och, panie doktorze! – zawołała. – Jak ja się panu odwdzięczę? Przecież to triumf medycyny! Rozdział trzydziesty pierwszy Obudziłem się nagle całkiem przytomny, a serce waliło mi w takt uporczywego dzwonka telefonicznego. Aparat przy łóżku był oczywiście znacznym ulepszeniem w porównaniu ze starym systemem, kiedy trzeba było galopować na dół po schodach i trzęsąc się z zimna stać na kamiennej podłodze korytarza; a jednak taka poranna eksplozja niemal tuż przy uchu – kiedy nieprzytomny ze snu człowiek nie ma jeszcze zbytniej odporności – była okropna. Nie mogła mi wyjść na zdrowie – tego byłem pewien. Głos po tamtej stronie był obraźliwie rześki: – Klacz mi się źrebi, panie doktorze, ale jakoś nie bardzo może sobie z tym poradzić. Pewno źrebak ma złe położenie. Czy mógłby pan przyjechać i pomóc jej? Żołądek ścisnął mi się w twardą kulkę. Tego już trochę za wiele. Być raz wyciągniętym z łóżka w samym środku nocy to okropność, ale dwa razy to po prostu czyste okrucieństwo. Miałem za sobą ciężki dzień i nareszcie po północy z zadowoleniem zwaliłem się do łóżka. O pierwszej zostałem wyciągnięty do bardzo trudnego cielenia i wróciłem dopiero o trzeciej nad ranem. Która godzina teraz? Trzecia piętnaście? Dobry Boże, spałem zaledwie kilka minut. I do tego źrebienie! Z zasady dwa razy trudniejsze niż cielenie. Co za życie! Jakie cholernie ciężkie życie! – Zaraz będę, panie Dixon – mruknąłem w tubę. Ziewnąwszy, przeciągnąłem się i poczłapałem przez pokój. Czułem pulsujący ból w plecach i ramionach. Spojrzałem na niedbale rzucone na krzesło ubranie; już raz tej nocy je wkładałem, a teraz znowu muszę się ubierać; coś we mnie zaprotestowało na samą myśl o tym. Westchnąłem ze znużeniem, wziąłem płaszcz nieprzemakalny wiszący na drzwiach i narzuciłem go na piżamę, po czym zszedłem na dół, gdzie przy drzwiach laboratorium, stały moje gumowe buty; naciągnąłem je na nogi. Noc była ciepła, po cóż więc miałem się dokładnie ubierać, skoro na farmie i tak będę musiał zdjąć z siebie wszystko. Otworzyłem tylne drzwi i wolno powlokłem się przez ogród, ale okropnie zmordowany prawie nie uświadamiałem sobie, jak cudownie pachnie ciemność. Przeciąłem podwórze i otworzywszy bramę wychodzącą na ulicę, wyprowadziłem samochód z garażu. W uśpionym mieście domy lśniły białym blaskiem, kiedy reflektory mego samochodu omiatały zamknięte na głucho wystawy sklepowe, szczelnie zasłonięte storami okna. Wszyscy spali, wszyscy z wyjątkiem mnie, Jamesa Herriota, obolałego i zmordowanego, który znowu jechał do ciężkiej harówki. Czemu, u diabła, postanowiłem zostać wiejskim weterynarzem? Chyba zwariowałem, żeby decydować się na zawód, w którym nie tylko pracowało się cały tydzień bez wytchnienia, ale i po nocach. Czasem miałem uczucie, jak gdyby praktyka lekarska była złośliwą żywą istotą, która wystawia mnie na próbę, ocenia moje możliwości, bada wytrzymałość – żeby się przekonać, w jakim momencie wreszcie padnę martwy. Nagle z morza litowania się nad samym sobą wydobyła mnie jakaś dziwna siła i ociekającego wodą zostawiła na brzegu, skąd w najbliższą przyszłość zacząłem patrzeć z powracającym wrodzonym optymizmem. W każdym razie jedno było pewne: farma Dixona leżała w pobliżu rzeki Dale, nie opodal głównej szosy, i był tam rzadko spotykany w okolicy luksus – światło elektryczne w budynkach gospodarczych. Zresztą nie jestem znowu taki zmęczony, mam przecież dwadzieścia cztery lata i siły mi dopisują. Zniosę i ten wysiłek. Uśmiechnąłem się do siebie i pogrążyłem w stanie połowicznego odrętwienia, który w owym czasie był u mnie zjawiskiem normalnym: senne przyćmienie wszystkich zmysłów, z wyjątkiem tych, które były konieczne do wykonania oczekującej mnie pracy. Wielokrotnie w ubiegłych miesiącach wstawałem nocą z łóżka, odbywałem długą jazdę, wykonywałem sprawnie to, co miałem do zrobienia, i wracałem do domu nawet nierozbudzony w pełni. Miałem rację co do Dixona. Ładna klacz znajdowała się w dobrze oświetlonym boksie; rozłożyłem więc liny i instrumenty z uczuciem głębokiej wdzięczności. Kiedy wrzuciłem pastylkę środka antyseptycznego do parującego kubła i czekałem na jej rozpuszczenie, obserwowałem swoją pacjentkę, która miała parte bóle porodowe, ale jej wysiłki nie dawały rezultatów: nie widać było jeszcze żadnej nóżki. Z całą pewnością źrebak miał złe położenie. Zastanawiając się nad czekającym mnie zabiegiem, zdjąłem płaszcz i nagle z zamyślenia wyrwał mnie wybuch śmiechu farmera: – O Boże, co to ma znaczyć, do jasnej anielki?! Spojrzałem na swoją piżamę, błękitną z szerokim czerwonym pasem. – To, panie Dixon – odparłem z największą godnością – mój nocny strój. Nie zawracałem sobie głowy przebieraniem się. – Aha, rozumiem – w oczach farmera błyszczało rozbawienie – a ja przez chwilę myślałem, że przyjechał nie ten, kogo wzywałem. Wygląda pan zupełnie jak ten facet z Blackpool zeszłego roku. Miał takie samo ubranie, ale oprócz tego pasiasty cylinder i laskę. Występował na scenie. Brał udział w konkursie tanecznym. – Niestety, ja nie wystąpię teraz – odparłem z nikłym uśmieszkiem. – Nie mam na to ochoty. Rozebrałem się do połowy, dopiero teraz zauważywszy długie, czerwone krechy, jakie dwie godziny temu zrobiło mi cielę swoimi ostrymi jak brzytwa zębami. Ilekroć przesuwałem po nich ręką, zdzierały mi małe pasemka skóry. Klacz zadrżała, kiedy włożyłem rękę do macicy. Nic, nic, potem ogon, kości miednicy, ciało źrebaka i tylne nogi umykające z mego zasięgu – przodowanie pośladkowe z podwinięciem nóżek tylnych, u krowy łatwe, jeżeli ktoś zna się na rzeczy, ale bardzo kłopotliwe u klaczy, z powodu niezwykłej długości tylnych kończyn źrebięcia. Przez pół godziny zdyszany pociłem się i mordowałem, pomagając sobie linami i ostrym hakiem na końcu giętkiego pręta, nim udało mi się wyprostować prawą nóżkę. Z drugą poszło mi łatwiej, a klacz jakby zrozumiała, że teraz nie ma już żadnych przeszkód. Głęboko odetchnęła i źrebak, którego trzymałem wpół, wraz ze mną poleciał na słomę. Z radością stwierdziłem, że malec rusza się energicznie, bo kiedy pracowałem wewnątrz, nie czułem ruchów i myślałem już, że jest martwy; był jednak żywy i to nawet bardzo: potrząsał głową i chrapiąc, wyrzucał z nozdrzy wody płodowe, które wciągnął w czasie swego opóźnionego wychodzenia na świat. Kiedy skończyłem wycierać się ręcznikiem, odwróciłem się do farmera, który z niezwykłą powagą, jak lokaj, trzymał w obu rękach moją kolorową kurtkę od piżamy. – Pan pozwoli, sir – powiedział uroczyście. – Dziękuję, bardzo dziękuję – roześmiałem się. – Następnym razem ubiorę się przyzwoicie. – Podczas gdy ładowałem swoje rzeczy do bagażnika, farmer rzucił ukradkiem jakąś paczkę na tylne siedzenie. – Trochę tam masła dla pana doktora – mruknął. Kiedy zapuściłem motor, wsunął głowę przez okno. – Zależało mi na tej klaczy i bardzo chciałem mieć od niej źrebaka. Dziękuję ci, chłopcze, bardzo dziękuję! Machał mi ręką, kiedy odjeżdżałem, i na pożegnanie usłyszałem, jak wołał: – Spisałeś się znakomicie! Oparłem się wygodnie w fotelu i spod ciężkich powiek obserwowałem pustą drogę nawijającą się na koła w porannym brzasku. Słońce niedawno wstało – ciemnoszkarłatna kula wisiała nisko nad zamglonymi polami. Poczułem wielkie zadowolenie, wewnętrzne ciepło, kiedy przypomniałem sobie źrebaka starającego się dźwignąć na kolana i te absurdalnie długie kończyny, nad którymi jeszcze nie panował. To cudowne, że ten klęczący jak żebrak malec w ogóle żył – zawsze z wielkim smutkiem odbierałem martwy płód. Farma Dixona leżała na płaskim terenie, gdzie rzeka Dale rozszerzała się i wypływała na wielką Równinę Yorku. Musiałem przeciąć pętlę ruchliwej szosy, która łączyła West Riding z przemysłowym rejonem północno-wschodnim. Cienka smużka dymu snuła się z komina czynnej całą noc kawiarni dla kierowców, a kiedy przyhamowałem, żeby zakręcić, słaby, ale podniecający zapach czegoś bardzo smacznego doleciał aż do samochodu – zaledwie tchnienie, ale ja już wyobraziłem sobie pieczoną kiełbasę z fasolą w sosie pomidorowym i frytkami. O Boże, ależ byłem głodny! Spojrzałem na zegarek – piąta piętnaście, jeszcze długo nie będę jadł. Wjechałem między ciężarówki stojące na szerokim pasie bitej nawierzchni. Idąc w stronę nadal oświetlonego budynku, postanowiłem sobie w duchu, że nie będę łakomy. Nic dużego, po prostu smaczna kanapka. Bywałem tu już przedtem kilkakrotnie i wiedziałem, że kanapki mają znakomite, a mnie po tak ciężkiej nocy należało się jakieś wzmocnienie. Wszedłem do ciepłego wnętrza, gdzie przy pełnych talerzach siedzieli grupkami kierowcy ciężarówek, ale kiedy przechodziłem przez salę, głośny gwar ucichł i zapanowała pełna napięcia cisza. Gruby mężczyzna w skórzanej kurtce znieruchomiał z pełnym widelcem w połowie drogi do ust, podczas gdy jego sąsiad, ściskając w zabrudzonych smarami rękach wielki kubek herbaty, patrzył wytrzeszczonymi oczami na mój strój. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że piżama z czerwonym pasem i gumowe buty mogą się wydawać dość niezwykłym zestawieniem w tym otoczeniu, szybko więc zapiąłem wszystkie guziki płaszcza, którego poły powiewały wesoło za mną – cóż, kiedy nawet zapięty nie spełniał swego zadania i ponad butami widać było spory kawałek piżamy. Śmiało podszedłem do lady, za którą królowała tęga blondyna o bezmyślnej twarzy. Biust kipiał jej z brudnego białego fartucha, a nad górną kieszonką miała wyhaftowany napis „Dora”. Spojrzała na mnie wzrokiem bez wyrazu. – Proszę kanapkę z szynką i kubek Bovrilu – powiedziałem ochryple. Kiedy blondyna wsypywała łyżeczkę Bovrilu do kubka i nalewała do niego strumień syczącego wrzątku, z niemiłym uczuciem skrępowania świadom byłem ciszy, jaka panowała za moimi plecami, i licznych spojrzeń wbitych w moje nogi. Kątem prawego oka mogłem dostrzec kierowcę w skórzanej kurtce. Włożył widelec do ust i przez kilka chwil przeżuwał zamyślony. – Jacyś tacy różni się trafiają, no nie, Ernest? – powiedział karcącym tonem. – O tak, Kenneth, święta racja – odparł zapytany. – Czy twoim zdaniem, Ernest, to jest strój, który dżentelmeni z Yorkshire noszą tej wiosny? – Być może, Kenneth, być może. Słysząc ten dialog dolatujący mnie z tyłu, doszedłem do wniosku, że ci dwaj są uznanymi kawiarnianymi dowcipnisiami. Najlepiej szybko zjeść i wyjść stąd. Dora pchnęła po kontuarze kanapkę obłożoną suto szynką i powiedziała głosem lunatyczki: – Należy się szyling. Wsunąłem rękę do kieszeni płaszcza i napotkałem tylko flanelową podszewkę, stwierdzając z przerażeniem, że jest pusta. O dobry Boże, portmonetkę zostawiłem w spodniach w Darrowby! Oblała mnie fala mdlącego przerażenia, kiedy zacząłem bezowocne, gorączkowe poszukiwania w płaszczu. Spojrzałem z rozpaczą na blondynę i zobaczyłem, jak szybkim ruchem chowa kanapkę pod ladę. – Widzi pani, zapomniałem wziąć pieniędzy. Bywałem tu już przedtem, czy pani mnie poznaje? Dora tylko raz ze znudzeniem zaprzeczyła głową. – No nic – wybąkałem – oddam pieniądze, jak będę przejeżdżać następnym razem. Wyraz twarzy Dory nie zmienił się; uniósłszy jedną brew do góry, nie zrobiła najmniejszego gestu, żeby wyjąć kanapkę z ukrycia. Pragnąłem jak najszybciej uciec. W rozpaczliwym pośpiechu wypiłem napój. Kenneth odsunął swój” talerz na środek stolika i zaczął czyścić zęby zapałką. – Wiesz co, Ernest – powiedział, jakby doszedł do wiekopomnego wniosku – moim zdaniem ten tutaj dżentelmen jest bardzo ekscentryczny. – Ekscentryczny? – parsknął Ernest nad herbatą. – Raczej chyba stuknięty. – Nie taki znowu stuknięty. Nie na tyle stuknięty, Erneście, żeby płacić za swoje żarcie. – Masz rację, Kenneth, trafiłeś w dziesiątkę. – Pewno że tak. Wypił porządny kubek Bovrilu na koszt firmy i gdyby za wcześnie nie zaczął udawać, że szuka forsy, zjadłby także za darmochę kanapkę. Na szczęście Dora w porę się zorientowała, bo jeszcze pięć sekund, a już by młócił szynkę. – Prawda, święta prawda – mruczał Ernest, najwidoczniej rad ze swej roli człowieka rzetelnego. Kenneth odłożył zapałkę, hałaśliwie cmoknął przez zęby i oparł się o krzesło. – Jest jeszcze jedna możliwość, której nie wzięliśmy pod uwagę: może go poszukują. – Zbiegły więzień, chcesz powiedzieć, Kenneth? – Tak, Erneście, właśnie to mam na myśli. – Ale ci faceci na swoich drelichach zawsze mają strzały. – Niektórzy tak, ale gdzieś niedawno słyszałem, że w kilku więzieniach przeszli na pasy. Miałem tego dość. Pijąc ostatnie hausty Bovrilu, ruszyłem do drzwi. Kiedy wyszedłem na podjazd skąpany we wczesnym blasku słonecznym, dotarło do mnie ostatnie spostrzeżenie Kennetha: – Pewno uciekł z grupy pracujących więźniów, spójrz tylko na te jego gumowe buty... Postscriptum Pamiętam, że było popołudnie i prażyło słońce. Zapchałem samochód psami Siegfrieda i pojechałem starą kopalnianą drogą, pnącą się zapraszająco po zielonym stoku. Przeszliśmy milę czy dwie po miękkiej murawie, zanim skręciłem i ruszyłem zboczem w górę, owiany zapachem rozgrzanych paproci i otoczony szumem owadów, aż na wierzchołek, gdzie wiał łagodny wietrzyk i można było ogarnąć spojrzeniem niemal całe wzgórza Dale; prawie wszystkie, od grani tworzonej przez nagie, duże szczyty, aż po zamgloną, poprzecinaną szachownicą pól równinę u ich stóp. Siedziałem we wrzosach wśród patrzących wyczekująco psów, kiedy wietrzyk przyniósł zapach wzgórz: woń skradzioną milom pachnącej trawy i delikatnym kwiatom połonin. Poczułem ją, kiedy rok temu wysiadłem z autobusu w Darrowby. Pojąłem, że zamknąłem pewien okres mojego życia: przeżyłem ten magiczny pierwszy rok. I wszystko zdarzyło się tutaj. Z miejsca, gdzie siedziałem, dostrzegałem wiele z odwiedzanych przeze mnie farm; plamy szarego kamienia z ich inwentarzem widocznym z tej odległości jako nieruchome plamki, rozrzucone po otaczających je polach. Trudno było rozpoznać w nich pole bitew toczonych przeze mnie w minionym roku, sceny moich pierwszych zmagań kończących się rozmaicie – wspaniałym sukcesem lub totalną klęską. Byli tam ludzie, którzy uważali mnie za niezłego weterynarza; inni, mający mnie za miłego idiotę; nieliczni przekonani, że jestem geniuszem, oraz jeden czy dwaj, którzy poszczuliby mnie psami, gdybym tylko postawił nogę na ich ziemi. I to wszystko w ciągu roku. Jak będzie za trzydzieści lat? No cóż, jak pokazał czas, właściwie tak samo. A co ze zwierzętami, wokół których toczy się cały ten spektakl? Szkoda, że nie umieją mówić, ponieważ miło byłoby poznać ich punkt widzenia. Jest parę rzeczy, które chciałbym poznać. Co sądzą o swoim życiu? Co myślą o nas? I czy potrafią śmiać się z tego wszystkiego? James Herriot jest wciąż praktykującym lekarzem weterynarii. Dorastał w Szkocji i uczęszczał do Veterinary College w Glasgow. Po uzyskaniu dyplomu rozpoczął pracę w górach Yorkshire, gdzie nadal pracuje z Siegfriedem Farnonem, barwną postacią, często pojawiającą się na kartkach jego książek. Zainteresowania Jamesa Herriota – oprócz pisania i weterynarii – obejmują muzykę i spacery z psem po górach Dale. Jest żonaty, ma syna weterynarza i córkę, która jest lekarką.