12400

Szczegóły
Tytuł 12400
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12400 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12400 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12400 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Dla Karen z wyrazami – miłości CHRISTOPHER SHERLOCK PORANEK HIENY Przełożył Lesław Ludwig GDAŃSK 1991 Tytuł oryginału HYENA DAWN Projekt okładki i strony tytułowej Paweł Adamów Fotografia na okładce Zdzisław Błażejczyk Redaktor Joanna Konopacka Redaktor techniczny Elżbieta Smolarz Korekta Aniela Wilkanowicz-Głuszko Barbara Bukowska-Przychodzeń Wydanie pierwsze. Copyright © Christopher Sherlock 1990 © Copyright for the Polish edition and translation by Oficyna Wydawnicza „Graf”, Gdańsk 1991 ISBN 83-85130-56-X RAYNE MOZAMBIK, 1978 r. Zostawił za sobą polanę i zanurzył się w buszu. Miał czarną twarz i bujną kręconą brodę. Czuć go było potem czterech tygodni spędzonych w dżungli. Przez szyję miał przewieszony pistolet maszynowy AK-47, a do pasa przytroczone magazynki z nabojami. Górną połowę jego ciała okrywała postrzępiona kurtka francuskich spadochroniarzy, a dolną - brudne dżinsy. Na nogach miał oblepione błotem i pokryte kurzem buty z cienkiej czarnej skóry. Nagle wśród słodkich zapachów buszu poczuł inny - zapach ludzkiego potu. Jego ręka błyskawicznie sięgnęła kolby pistoletu, by sprawdzić, czy jest odbezpieczony. Oczy powędrowały w stronę drzew i roślinności poza nimi. Z palcem na spuście ruszył po cichu w kierunku większej gęstwiny. Kapitan Rayne Gallagher działał w ten sposób od dwóch miesięcy. Jego przełożeni zrozumieli, że jest lepszy w pojedynkę, gotów na większe ryzyko, zdolny do szybszego przemieszczania się. Tyle że samotność stanowiła dodatkowe zagrożenie. W tej chwili czuł się niezwykle samotny. Rozległ się wysoki przenikliwy gwizd. Rayne rzucił się na ziemię i przeturlał w bok, aż oparł się o drzewo. Ten gwizd zmroził mu krew w żyłach. Był sygnałem wywoławczym, który skądś znał. Przez chwilę kusiło go, by odpowiedzieć po angielsku. Nie wiedział jednak, czy odzew byłby odpowiednią reakcją. Jedno niewłaściwe słowo, jeden dźwięk, a mógł być martwy. Każda chwila zwłoki również oznaczała zbliżanie się śmierci. Cisza była groźna. Musiał jakoś zareagować. Krzyknął coś w języku, który nie był jego własnym, i wzdrygnął się słysząc metaliczny szczęk odbezpieczanej broni. Do licha - kto to mógł być? Z czoła spływał mu pot. Wszystkie jego zmysły były pobudzone do granic wytrzymałości, w stanie najwyższego pogotowia. Musiał spróbować wykorzystać swą przewagę. Wtedy ich spostrzegł - trzy sylwetki ledwie widoczne na tle odległych drzew. Uniósł się nieco, przeszukując wzrokiem busz wokół siebie: w połowie odległości od drzew dostrzegł błysk stali, którego szukał. Było ich czterech. Ostatni dostrzeżony przez niego mężczyzna zapytał go w afrykańskim narzeczu, którego użył przed chwilą Rayne, skąd przybywa. Wydało mu się, że rozpoznaje ten głos. Zdjął na chwilę palec ze spustu i wytężył wzrok, by wypatrzyć tego faceta. Gdzie on się zaszył? Nie mogło go dzielić od Rayne’a więcej niż pięć metrów. Musiał go zobaczyć. Coś nakazało mu się odezwać. Skłamał, że przekroczył granicę i zabił afrykańskiego wodza w służbie wojsk rządowych. Z oddali rozległ się chichot. Odprężył się nieco. Dodał jeszcze, że podłożył miny, które zabiły farmera i jego żonę wracających do domu. Odpowiedział mu śmiech, po którym nastała pełna napięcia cisza. Potem padło pytanie o nazwę farmy. Rayne podał ją i w napięciu czekał na odpowiedź. Tym razem w głosie mężczyzny pojawił się nieprzyjazny ton. Stwierdził, że na tej farmie od dwóch lat nikt nie mieszka. Błąd. Wiedział, że musi podjąć ryzyko - nie miał innego wyjścia. Oblizując wyschnięte wargi zapytał: - Czy my się nie znamy? Słowa te długo rozbrzmiewały w powietrzu i wyczuł po drugiej stronie chwilę wahania. Czy to ta chwila, w której zginiesz, kapitanie Gallagher? Ruch lufy karabinu zasygnalizował mu intencje tamtego. Rayne ruszył na czworakach naprzód, a później w bok i usłyszał odgłos strzału, gdy pierwszy pocisk rozszarpał fałdy jego kurtki. Przeturlał się w bok, przenosząc automat łagodnym łukiem nad głową i mierząc w miejsce, w którym tkwił napastnik. Nacisnął spust, oddając serię ogniem ciągłym. Z buszu wytoczył się z krzykiem trafiony człowiek, z jego głowy i brzucha płynęła krew. Trawy wokół Rayne’a siekły pociski, ale zdołał pociągnąć kolejną serią po tamtym, aż jego głowa rozprysła się i bez szmeru osunął się na ziemię. Ukazał się drugi z atakujących. Rayne wpakował mu dwie kule w prawą łopatkę i jego cel wykonał przedziwny piruet na lewej nodze, po czym upadł na twarz. Pojawił się trzeci człowiek, uchylił się przed serią Rayne’a, wycelował i trafił go w nogę w chwili, gdy jemu skończyła się amunicja. Krzyknął z bólu od postrzału w udo próbując nerwowo wpakować do automatu następny magazynek. Spostrzegł, że tamten podnosi się, zdając sobie najwidoczniej sprawę, że jemu skończyły się naboje. Sięgnął lewą ręką do ukrytego na plecach pistoletu, przeturlał się w bok i strzelił napastnikowi prosto w usta. W jednej chwili wyciągnął z kieszeni granat i rzucił go w kierunku, z którego wciąż padały strzały. Rozległ się stłumiony wybuch i głośny krzyk. Mechanicznie wyciągnął drugi granat i rzucił go w ślad za pierwszym. Modlił się, by nie zemdleć z bólu promieniującego z rany w nodze. Mężczyzna trafiony w łopatkę podniósł się. Rayne strzelił jeszcze raz, tym razem w jego gardło. Pocisk kalibru 0.45 roztrzaskał mu kręgi szyjne i mężczyzna upadł, chwytając się za obrzydliwą ranę na szyi. Zapanowała cisza. Z oczu Rayne’a płynęły łzy. Trząsł się ze strachu, a po chwili nie mógł powstrzymać wymiotów. W powietrzu unosił się fetor śmierci. Wiedział, że musi się ukryć, zaszyć w buszu. Gdyby teraz przyszli po niego, byłby już martwy. Kiedy nadeszła noc, stracił czucie w prawej nodze. Wargi miał popękane z pragnienia. Doczołgał się tylko do zwartej grupy krzaków, ale dalej nie śmiał się zapuszczać. Zabił czterech, ale mogło być ich więcej. To byli zaprawieni w bojach żołnierze; mogli spokojnie czekać, aż zaśnie i wtedy dopiero go zabić. Bezpieczeństwo kryło się w ciszy. Załadowany automat leżał obok, nastawiony na krótkie serie. Było już późno w nocy, gdy usłyszał jakiś szelest. Odgłosy pochodziły tylko z jednego kierunku i od razu domyślił się, że nie zabił człowieka, w którego rzucił granatem. Leżał bez ruchu, pocąc się obficie. Noc była bezksiężycowa. Szelest zbliżył się, potem skradający zatrzymał się. Rayne usłyszał głęboki oddech, po czym znowu odgłosy stąpania oddalające się od niego w kierunku trzech zastrzelonych przez niego ludzi. Odwrócił głowę, ale w absolutnej ciemności nie mógł nic dojrzeć. Hałas ucichł i usłyszał własne serce bijące jak oszalałe. Powrócił ból w nodze, stając się nie do zniesienia. Powoli zaczął tracić przytomność i po chwili przewrócił się na bok, całkowicie bezbronny. Hiena była ostrożna, chociaż nie jadła od kilku dni. Coś jej tu nie pasowało i chciała odczekać chwilę w ciemności, zanim ruszy naprzód. Wciąż kulała od wnyków z drutu kolczastego, w które wpadła zeszłej zimy. Wtedy też była bardzo głodna, ale mniej ostrożna. W powietrzu unosiła się woń krwi i z pyska hieny pociekła ślina. Wiedziała, że się starzeje; pewnego dnia chora noga całkowicie uniemożliwi jej podobne wyprawy łowieckie, zacznie głodować, a wtedy dopadną ją ludzie. Dobrze znała odgłosy wystrzałów - był to dźwięk, który zabija. Wszyscy mężczyźni nosili teraz karabiny i nie trzymali się wyłącznie utartych szlaków. Musiała zdobyć się na większą przebiegłość, by ich unikać, więc odłączyła się od stada, woląc poszukiwać padliny w pojedynkę. Już raz próbowała ludzkiego mięsa. Teraz ponownie miała nasycić się tym słodkim przysmakiem. Ciało zabitego znajdowało się pod jej przedmą łapą, czekało bez ruchu i hiena wiedziała, że dłużej nie zdoła się powstrzymać. Opuściła łeb i wbiła kły w miękkie mięso. Przez kilka minut żarła łapczywie. Po chwili jednak odezwała się w niej znowu potrzeba ostrożności, toteż zaciągnęła mięso z polany w gęstwinę. Jadła, aż spuchł jej brzuch, po czym umknęła znikając w ciemności. Powróci tu następnego wieczoru w nadziei znalezienia więcej ludzkiego mięsa. Na dziś miała dosyć. To miejsce wywoływało w niej niepokój. Rayne obudził się tuż przed świtem. Jasność nadciągała powoli, stopniowo obrysowując poświatą sylwetki drzew. Pięknie to wygląda, pomyślał wciąż na pół przytomny. Żył jednak i tylko to się liczyło; nikt go teraz nie zabije - miał zamiar wstać i jak najszybciej wydostać się z tej diabelskiej dziury. Przewrócił się na brzuch i opierając się na rękach powoli się podniósł. Noga dokuczała mu bardzo, ale z ulgą stwierdził, że może się na niej opierać. Pamiętał, jak go uczono: ból może być czynnikiem korzystnym - wyostrza zmysły, nie pozwala zasnąć. Sprawdził, czy ma za pasem pistolet i mocno chwycił w obie ręce automat Kałasznikowa - najlepszy pistolet maszynowy na świecie. Szybko wycofał się przechodząc skrajem polany i zmierzając w kierunku ogromnych głazów ponad nią. Ból w nodze zagłuszał wszystkie inne doznania. Nikt jednak do niego nie strzelał. Nic się nie poruszało. Wkrótce wspiął się na głazy i mógł przyjrzeć się okolicy, gdyż robiło się coraz widniej. Wyciągnął z kieszeni granat i wyrwał zawleczkę. Jego wybuch da mu niezbędną osłonę, gdyby ktoś próbował teraz dobrać mu się do skóry. Na polanę padało już więcej światła i spostrzegł, że jedno ciało zniknęło. Widząc ślady, jakie pozostawiło na piasku, poczuł strach chwytający go za gardło. Należało do tego, którego trafił w twarz. Niemożliwe, by ten człowiek przeżył. Wyglądało na to, że zwłoki ktoś przeciągnął... Ktoś musiał zakraść się tu w nocy. Tylko dlaczego przeciągnął jedno ciało, pozostawiając resztę na miejscu? Wtedy zobaczył je poniżej, w buszu. Twarzy już nie było, podobnie jak sporej części żołądka i wnętrzności. Okropny odór dotarł do jego nozdrzy i zwymiotował gwałtownie, o mały włos nie upuszczając granatu. Hiena, cholerna hiena, to ją właśnie słyszał w nocy. Wsunął z powrotem zawleczkę granatu i schował go do kieszeni. Leżąc na płask rozglądał się szukając jakichś oznak ruchu. Nic nie dostrzegł. Był sam. Opuścił się ze skały i szybko ruszył w kierunku miejsca, gdzie rzucił wczoraj granat. Chłodnym, klinicznym spojrzeniem obrzucił ofiary. Niezły rzut - granat uderzył mężczyznę w pierś, eksplodując przy zetknięciu z ciałem, które było teraz nie do rozpoznania. Jeszcze raz obszedł w koło polanę, po czym zatrzymał się na środku. To tu miała miejsce wczorajsza strzelanina. Pozostałe ciała leżały z boku, wszystkie twarzą do ziemi. Jedno miało krwawe plamy pośrodku pleców, w miejscu, gdzie seria jego automatu przeszyła żołądek. Inne miało strzaskane ramię i zniekształconą głowę od ostatniego strzału, jaki w nią wpakował. Uważnie przyglądał się trupom zastanawiając się, czy poprawnie zareagował. Boże, wiele ryzykował, mierząc w głowę tego ostatniego. Gdyby spudłował, byłby to jego koniec. Zawsze uczyli go celować w tors, ale kiedy znajdował się pod ostrzałem, instynkt podpowiadał mu co innego. Znalazł manierkę z wodą w plecaku jednego z żołnierzy i ugasił nękające go pragnienie. Było tam też trochę jedzenia, na które rzucił się łapczywie. Też znalazł sobie miejsce na śniadanie! Polana w Mozambiku i czterech martwych terrorystów spod znaku ZANU w charakterze kompanów! Opanował go nie kontrolowany śmiech, wstrząsający nim, aż myślał, że mu brzuch pęknie - chorobliwy, dziki śmiech wśród głuchej ciszy. Wziął się w garść. Musi przeszukać wszystkie ciała, znaleźć dokumenty tożsamości i sprawdzić, czy nie ma przy nich innych ważnych papierów. Następnie musi szybko opuścić ten teren. Tego go nauczono. Zwłoki mężczyzny trafionego strzałem w głowę były bardzo ciężkie i z trudem udało mu się je obrócić. Twarz była nie do rozpoznania, ponieważ kula rozwaliła doszczętnie czaszkę, ale zauważył, że pod warstwą ziemi, którą była pokryta dla kamuflażu, zabity miał białą skórę. Może ten facet był sowieckim agentem działającym na terenie Mozambiku - dość niezwykły przypadek, ale nie wykluczony. Niestety, nie udało mu się znaleźć żadnego dokumentu tożsamości. Przewrócił na plecy drugiego trupa. Twarz wydała mu się dziwnie znajoma. Otworzył zmarłemu oczy. Znał tego człowieka. To nie był wróg, lecz bliski przyjaciel. W surowym, cichym krajobrazie pięknego poranka rozległ się płacz. Narastał i przycichał, aż prawie nie było go słychać. Nie był to kobiecy szloch, lecz zawodzenie mężczyzny pochylonego nad ciałem towarzysza broni. Podniósł się wreszcie i podszedł do następnych zwłok. Na chwilę ciszę przerwał okrzyk przerażenia. Wstał i przebiegł wzdłuż pochyłości. Podniósł następne ciało leżące wśród skał. Odwrócił zakrwawioną twarz ku swojej i zawył: - Nie! Nie! Nie! Upadł z płaczem na ziemię, a jego łzy wsiąkały w wyschniętą glebę. Kopał gołymi rękami, jak zwierzę. Dnia przybywało, aż w końcu udało mu się pochować cztery trupy i zatknąć nad każdym kopcem prosty krzyż z dwóch patyków przewiązanych sznurkiem. Dokonawszy tego dzieła wspiął się na stos kamieni i podciągnął się na skałę, z której roztaczał się widok na całą okolicę. Usiadł na niej, obserwując zachodzące słońce - siedział tam wciąż nieruchomo, aż otoczyła go ciemność. Pojawił się księżyc jak rogalik i jego blask można było uznać za obietnicę nadziei. W ciągu jednego dnia szał radości z wojennych wyczynów ustąpił miejsca poczuciu absolutnej daremności wojny. Afryka, kontynent, który tak bardzo ukochał, przemówiła do niego językiem największej bezwzględności. Gdy kopał groby, myślał o skierowaniu pistoletu w swoją stronę. Nie chciał jednak zdecydować się na takie łatwe rozwiązanie. Było to przeciwne jego naturze. Słaby podmuch wiatru potargał fałdy jego wojskowej kurtki. Odniósł wrażenie, że oczyścił też powietrze wokół niego, napełnił jego płuca i dodał mu energii, by w końcu zniknąć w sposób równie tajemniczy, jak się pojawił, a szelest jego podmuchów zastąpiły dobrze znane odgłosy afrykańskiej dżungli. Po chwili usłyszał dźwięk, który tak go zaniepokoił zeszłej nocy. Był w stanie rozpoznać teraz ten charakterystyczny rytm oddechu, wyobrażał sobie obrzydliwy pysk; rozumiał te dziwne odgłosy stąpania i zapadające po nich chwile wyczekiwania w ciszy. Z ponurą determinacją siedział na wierzchołku skały oczekując momentu zemsty. Nie musiał czekać długo. Po ciemności poprzedniej nocy blask księżyca ośmielił hienę - nadeszła wcześniej, przebiegając przez polanę i zatrzymując się przy niedawno usypanym kopcu. Nie rozglądając się na boki wykopała ciało, a odór gnijącego mięsa zwiększył tylko jej apetyt. Zatrzymała się na chwilę i wzniosła oczy do księżyca, jakby chciała odmówić cichą modlitwę przed czekającą ją ucztą. Ma przed sobą kilka tygodni dobrego życia. Nie trzeba będzie wyruszać na długie wędrówki ani zbytnio ryzykować; nabierze sił, może jej poharatana noga całkowicie się zagoi. Nie mogąc się doczekać smaku tego mięsa ciemnoczerwonym jęzorem oblizała pysk. Wtedy usłyszała dźwięk zwiastujący śmierć i odwróciła się, żeby uskoczyć. Chwilę potem zobaczyła błysk na szczycie skały nad polaną. Zawyła, gdy pocisk rozerwał miękką skórę na jej piersi i wbił się głęboko w ciało. Upadła na bok próbując wznieść pysk ponad piasek. Jej walka o przetrwanie dobiegła końca... Rayne czuł, jak huk wystrzału rozbrzmiewa mu w czaszce. Znowu zabił - tym razem chcąc zapobiec okrutnej profanacji ciała jego najlepszego przyjaciela. Znał wszystkich z tej czwórki. Jak on należeli do oddziałów zwiadu im. Selousa, specjalnych jednostek armii rodezyjskiej. Brawurowe, niebezpieczne akcje stanowiły dla nich chleb powszedni. W wieku dwudziestu pięciu lat, pomimo faktu, że był ochotnikiem z RPA, a nie Rodezyjczykiem, Rayne otrzymał stopień kapitana. Tym czterem wydawał rozkazy, walczył i śmiał się wraz z nimi. Ci ludzie oddaliby życie dla ratowania go. Rzecz jasna, wszyscy oni znali ryzyko nieodłącznie towarzyszące służbie w oddziałach zwiadu. Ich członkowie udawali żołnierzy nieprzyjaciela - czernili sobie twarze i ręce, zapuszczali brody, stawali się partyzantami ZANU. Wyruszali w dżunglę, gdzie spotykali ludzi z ZANU, którzy przyjmowali ich w swoje szeregi. A potem trzeba było ich zabijać. Oczywiście, jeśli odkryli w nich „przebierańców”, czekała ich śmierć. Wyglądało jednak na to, że nikt w dowództwie naczelnym nie pomyślał, co może się stać, gdy oddziały zwiadu napatoczą się na siebie nawzajem - kiedy ich kamuflaż okaże się na tyle dobry, że każdy z nich uzna drugi za nieprzyjacielski. Wybuchała wówczas strzelanina i ginęli właśni ludzie. Cała sprawa traciła wtedy sens. Żałował, że nie pomyśleli o jakimś haśle lub innym nie rzucającym się w oczy sposobie identyfikacji. Ale jak to było na wszystkich wojnach, w chwili kryzysu każdy był pozostawiony samemu sobie. O tym, co powinno się zrobić, myślało się dopiero wtedy, gdy nastąpiła tragedia. Przynajmniej nie zdawali sobie sprawy, kto ich zastrzelił. Byli w lepszej sytuacji od niego. Jemu nie pozostawało nic innego, jak żyć ze świadomością, że zabił swoich czterech przyjaciół. Rona trafił w usta - tego Rona, który miał piękną, zawsze uśmiechniętą żonę i dwójkę dzieci. Wnętrzności Maca przeszył serią pocisków. Mac był tym, który zawsze wywoływał ich śmiech, kiedy wszystko szło nie tak, jak trzeba. Mike niedawno się zaręczył. A on rozwalił mu ramię, a potem wpakował kulę w szyję. Alana rozerwał granat, Alana, którego dwóch braci zginęło poprzednio w buszu i który miał starego, zgorzkniałego ojca. Jak mógł teraz wrócić do Rodezji? Jak powiedzieć żonie Rona, że zabił jej męża i powiadomić jego trzyletniego syna, że tatuś już nigdy nie wróci? Cholera, potrafią to zrozumieć. Wiedział, że pogodzą się z tym i to właśnie było najgorsze - życie z ich zrozumieniem. W ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin Rayne dokonał skoku nad otchłanią i wylądował po drugiej stronie jako inny człowiek. To dziwne, ale przypomniał mu się fragment wiersza, którego nauczył się w szkole w Natalu. Wyrecytował go, mając nadzieję uciec od tego szaleństwa, odzyskać zdrowy rozsądek. Zachłannymi rękami uchwycił się skały; Blisko słońca, w krainie bez chwały, Stoi, otoczony przez świat błękitu zuchwały. Pod nim, pomarszczone morze w ciągłym ruchu; Obserwuje je na kamienia okruchu, I spada w dół z prędkością piorunu. Zamilkł wsłuchując się w odgłosy napływające z mroku Afryki. W końcu udało mu się zasnąć - samotna postać na kawałku skały w piekle, które nazywa się Mozambik. Obudził się spocony pod palącym słońcem. Automat leżał pod jego prawą ręką, tak rozgrzany, że parzył skórę. Zsunął się ze skały i wrócił na polanę leżącą w dole. Noga bardzo mu dokuczała. Poruszał się szybko, zabierając jeden z plecaków i większość amunicji zabitych. Potem zniknął w buszu, klucząc i zacierając za sobą ślady. Był bliski opadnięcia z sił; z rany na udzie wciąż sączyła się krew i gdy patrzył na nią był bliski omdlenia. Ale obawa, że w tym osłabionym stanie może nadziać się na prawdziwy patrol ZANU pchała go naprzód. Musiał wydostać się z Mozambiku i to szybko. Pięć dni później z trudem przepłynął rzekę Gairezi, na północ od Rudy w dolinie Honda. Przebył około osiemdziesięciu pięciu kilometrów - przeważnie w nocy, unikając jakichkolwiek kontaktów z miejscową ludnością. Znajdował się w ciągłym niebezpieczeństwie. Na całym obszarze były rozrzucone oddziały ZANU, patrolowały go również jednostki armii Mozambiku - FRELIMO. Obie formacje zastrzeliłyby go bez pytania albo, co gorsze, zostałby pojmany i poddany bezwzględnemu przesłuchaniu. Kilka razy o mały włos nie wpadł na grupy żołnierzy, ale wieloletnie doświadczenie nauczyło go, jak wtapiać się w busz na widok nieprzyjaciela. Nie pamiętał tych dni zbyt wyraźnie. Wieczorami i nocami posuwał się z udręką naprzód, ranki i popołudnia spędzał na „odpoczynku” - leżał nie mogąc sobie pozwolić na sen i nasłuchiwał odgłosów obcych patroli. To były najgorsze chwile, ponieważ powracał wtedy myślami do zasadzki na swoich czterech kumpli. Zawsze uważał, że zabijanie to coś, co rezerwował dla nieprzyjaciół. Uzasadnienie było proste: jeśli on nie zabije wroga, wówczas wróg zabije jego; nigdy nie myślał o ludziach, których zabił. Teraz jednak, wprawdzie nieświadomie, zastrzelił przyjaciół, zamordował ich z zimną krwią. Nigdy nie pozbędzie się poczucia winy. Czuł głęboką odrazę do samego siebie. Jak zdoła wyjaśnić to, co tam zaszło? Czy ktoś mu uwierzy? Pomyślą, że zwariował. Wstrząsnęły nim dreszcze, był wciąż mokry po przepłynięciu rzeki. Wokół panowała głęboka ciemność, księżyc zasłaniały drzewa i z trudem widział, dokąd zmierza. Wytężał słuch, by ze zwykłych odgłosów buszu wyłowić najmniejszy wyróżniający się hałas. Wiedział, że powinien zejść ze ścieżki, ale po prostu czuł się zbyt zmęczony, powieki mu opadały i pozostawały zamknięte o ułamek sekundy za długo... Jedynie siła woli sprawiała, że unosił jedną nogę za drugą, posuwając się wąską ścieżką naprzód. Usłyszał przed sobą jakiś hałas, ale jego ręce nie zareagowały. Wciąż nieporadnie trzymały pistolet maszynowy. Zanim zdał sobie z tego sprawę, stał naprzeciw mężczyzny celującego do niego z automatu. Potem coś uderzyło go z tyłu i przewrócił się, padając z łoskotem u jego stóp. Zastawili tę zasadzkę zaraz po zapadnięciu zmroku. Ścieżka ta była ulubionym szlakiem używanym przez terrorystów ZANU przychodzących z Mozambiku, by dokonać ataku na obszarze operacyjnym „Młockarnia” na wschodniej granicy Rodezji. Od czasu, gdy Ian Smith podpisał jednostronną Deklarację Niepodległości, upłynęło trzynaście wojennych lat. Jej wydanie oznaczało zerwanie wszelkich więzi Rodezji z Koroną Brytyjską, kończąc w ten sposób osiemdziesięcioletni związek, rozpoczęty, gdy słynna „kolumna pionierów” Cecila Rhodesa wciągnęła na maszt flagę brytyjską w Salisbury w 1890 roku. Powód ogłoszenia Deklaracji był prosty - Rodezja pragnęła niepodległości na podstawie konstytucji z 1961 roku, która ochraniała prawa białej mniejszości. Budziło to sprzeciw rządu brytyjskiego, tak więc Ian Smith zdecydował się na samodzielną drogę. W 1966 roku Organizacja Narodów Zjednoczonych wprowadziła częściowe sankcje gospodarcze wobec Rodezji, chcąc zmusić rząd białych do poczynienia pewnych kroków w kierunku przekazania władzy czarnej większości. Cztery lata później, w odpowiedzi na to posunięcie, biały rząd Rodezji ogłosił kraj republiką. Czarni Rodezyjczycy uznali to za szczyt swoich politycznych niepowodzeń; wkrótce jednak uzyskali obietnice pomocy. Dwa państwa - Chiny i ZSRR - były gotowe dostarczyć im uzbrojenia, pieniędzy i zapewnić szkolenie. Dzięki tej pomocy grupy czarnych terrorystów umocniły swoją rolę. Na zachodzie znajdowały się mające swe bazy w Zambii i Botswanie oddziały organizacji ZAPU , atakujące zachodnią flankę Rodezji na obszarach operacyjnych nazwanych „Styczna” i „Drzazga”. Bojownicy ZAPU wywodzili się przeważnie z plemienia Matabele. Na wschodzie działały wojska ZANU, skupiające przede wszystkim plemię Maszona, znajdując oparcie w Mozambiku i atakując wschodnie rejony Rodezji na obszarach operacyjnych znanych pod nazwami „Młockarnia” i „Huragan”. Tak więc w praktyce Rodezja była otoczona, wyjąwszy mały region na południu, gdzie przebiegała granica z RPA. Wyłączając trasy powietrzne, była to jedyna „linia życia” kraju. Rayne. wszedł prosto w zasadzkę zorganizowaną na terrorystów ZANU przez lekką piechotę rodezyjską, doborowy batalion uważany przez międzynarodowych ekspertów wojskowych za jeden z najlepszych oddziałów na świecie. W tym wypadku jej celem było ujęcie partyzantów, a nie ich likwidacja. Jeśli pojmany terrorysta zacznie gadać, dostarczy ważnych informacji o swoich pobratymcach działających w tym rejonie. Nie ulegało wątpliwości, że terrorysta ujęty na ścieżce wczesnym rankiem jest ciężko ranny. Miał poważną ranę na udzie oraz zadraśnięcie na ramieniu. Będzie nad czym „popracować” podczas przesłuchania. Zapewne stracił też poczucie orientacji, bo po co przedzierałby się przez granicę Rodezji, zamiast wrócić do Mozambiku? Wiedzieli, że jest w kiepskim stanie, ponieważ widział, jak nadchodzą, ale nie był w stanie się bronić. Rozbroili go i związali mu ręce na plecach. Miał przy sobie pistolet browning - pewnie zabrał go jakiemuś żołnierzowi lub farmerowi. Był białym, a nie jak z początku sądzili - czarnym. Mówiąc ściśle był białym udającym czarnego. Może to Rosjanin albo Kubańczyk. Gdyby okazał się Rosjaninem, byłby rzadkim jeńcem; Rosjanie zajmowali zwykle wyłącznie stanowiska dowódcze w większych miastach. Terrorysta otworzył oczy i uśmiechnął się do nich. - Udało mi się. Ledwie Rayne zdołał wypowiedzieć te słowa, gdy otrzymał potężne uderzenie otwartą dłonią w twarz. Wymamrotał swoje nazwisko i przynależność wojskową, chociaż z kącika ust płynęła mu krew. - Kapitan Rayne Gallagher. Oddziały zwiadu im. Selousa. Skontaktujcie się z majorem Martinem Longiem. On mnie zna. Przywiązali go do drzewa, na wszelki wypadek pozostawiając przy nim dwóch wartowników. Reszta oddziału zniknęła w buszu. Nie powiedział już nic więcej. Nie chciał ich zrażać do siebie. Uważali, że kłamie, by ratować swą skórę. Oczy miał zamknięte. Czas dłużył mu się niesamowicie. Pomyślał, że może poszli jedynie po jakieś zapasy. A może chcieli tylko wyprowadzić go z równowagi przed zbliżającym się przesłuchaniem. Na myśl o tym potrząsnął głową; wiedział, na czym polegały owe przesłuchania - sam nieraz je prowadził. Po mniej więcej dwóch godzinach powrócił dowódca. Podszedł do Rayne’a, który spojrzał mu prosto w twarz. Porucznik Roy Brown z lekkiej piechoty rodezyjskiej dokładnie przyjrzał się swemu jeńcowi. Przed chwilą rozmawiał przez radio z majorem Longiem z oddziałów zwiadu i musiał teraz sprawdzić, czy podany przez niego rysopis się zgadza. Nie podobało mu się spojrzenie wyzierające z przenikliwych niebieskich oczu utkwionych w niego: było to spojrzenie mordercy. Schwycił jeńca za włosy - widać było, że pod warstwą farby i brudu są one koloru blond. Twarz częściowo zakrywała gęsta ciemna broda. Dotknął szczęki pojmanego - linia podbródka była ostro zarysowana. Oczy tkwiły głęboko pod wydatnymi brwiami. Wszystko w tej twarzy świadczyło o sile. Na solidnie osadzonej na potężnych ramionach szyi widać było zwoje twardych jak postronki mięśni. Reszta ciała też robiła silne wrażenie. Ponad 180 cm wzrostu - ocenił na oko. Rozerwał kurtkę, spod której ukazały się rozedrgane mięśnie brzucha. Jedynie podłużna szrama przecinająca pępek szpeciła ten tors. Skórę miał ciemną i mocno opaloną. Kiedy Brown rąbnął z całej siły jeńca w brzuch, miał uczucie, jakby jego pięść zetknęła się z workiem wilgotnego piasku. Uderzony nawet nie zareagował na ten cios, po prostu nadal wpatrywał się w niego. - Witamy w domu, kapitanie Galla... Nie zdołał dokończyć. Sprawna noga jeńca wystrzeliła do przodu trafiając go w podbrzusze. Upadł na ziemię z trudem łapiąc oddech. - Rozwiążcie mnie, sukinsyny. Dwóch żołnierzy szybko odwiązało Rayne’a od drzewa. Ruszył zataczając się w stronę powalonego porucznika, po czym stracił przytomność. Na twarzy poczuł ponownie promyki porannego słońca. Nie wiedział, gdzie się znajduje, ale doskonale pamiętał twarze terrorystów - omal go nie wykończyli. Spróbował zadać cios lewą ręką, ale nie udało mu się to, ponieważ ręce miał mocno przywiązane do boków. - O, kurwa! - Spokojnie, kapitanie Gallagher. Nic panu nie będzie. Musieliśmy dać panu zastrzyk morfiny, by pana nieco uspokoić. Porucznik Brown ma dwa złamane żebra, co powinno dać mu nauczkę, by nie rozpychał się zbytnio w przyszłości. Za chwilę powinien nadlecieć helikopter. Proszę się rozluźnić - wkrótce będzie pan w Salisbury. Wyliże się pan z tego. Obejrzałem pańską nogę, nie będzie kłopotów z usunięciem kuli, nie ma infekcji. To cud, że jej pan nie straci. Mężczyzna przerwał, ponieważ padł na nich obu cień śmigłowca i rozległ się ryk lądującego brudnozielonego pojazdu jeżącego się od karabinów maszynowych. Taki śmigłowiec szturmowy był postrachem terrorystów. Rayne został przywiązany do metalowych noszy i umieszczony w kabinie. Zobaczył, jak wnoszą porucznika Browna. Nie miał wyrzutów sumienia; porucznik nie powinien był uderzyć go w brzuch. Helikopter zaczął wznosić się ponad gęsty busz pokrywający niczym gruby dywan obszar operacyjny „Młockarnia”. Rayne poczuł znajomy zapach perfum, który wyrwał go z morfinowego otępienia, w jakie popadło jego ciało. Odwrócił się i ujrzał pod hełmem kobiecą twarz. Jej ciało okrywał, a właściwie skutecznie ukrywał, polowy mundur. Pomyślał, że śni... Kobieta pochyliła się nad nim, całując go w usta. - Samanta. Zauważył, że inni żołnierze uśmiechają się znacząco. Rzucił im wściekłe spojrzenie i natychmiast odwrócili się. Z kapitanem Gallagherem nie ma żartów. - Rayne, wszyscy myśleli, że już po tobie. Co, do diabła, się z tobą działo? - To zbyt makabryczne, by o tym opowiadać. - W takim razie nie myśl o tym teraz. Zrelaksuj się. Dobre sobie, pomyślał, tylko jak to zrobić, gdy pochyla się nad nim takie ciało? Nawet jej głos go podniecał. Spojrzał na zawieszony na jej szyi aparat Nikon. Samanta Elliot, znana fotoreporterka wojenna. - Skąd wiedziałaś, że mnie znaleźli? Uniosła aparat, skierowała obiektyw na jego twarz, nastawiła ostrość i nacisnęła przycisk migawki. Odgłos automatycznego przesuwu filmu zabrzmiał obco wśród dźwięków kręcącego się nad ich głowami wirnika. - Dzięki - powiedział bez zbytniej radości w głosie. - Może trafisz do następnego numeru „Time’a”. - Jesteś zboczona. - A więc jeszcze potrafisz mówić. Uśmiechnął się i opadł na nosze wiedząc, że przez najbliższych kilka tygodni nie będzie się musiał martwić w każdej minucie o to, czy uda mu się wyjść cało z opresji. Będzie sobie leżał w szpitalu, gdzie nadrzędnym celem jest ratowanie życia, a nie odbieranie go. Jednym z wielkich absurdów wojny - pomyślał - jest to, że każdy próbuje okaleczyć lub zlikwidować jak najwięcej nieprzyjaciół, a potem zespół pełnych oddania i poświęcenia mężczyzn i kobiet reperuje poharatane ciała żołnierzy z pełną świadomością, że wrócą na teren walk, gdy tylko będą do tego zdolni. Przynajmniej udało mu się powrócić do domu. Inni mieli mniej szczęścia, zostali pogrzebani i dobierają się do nich dzikie bestie. Biali stanowili mniejszość na tej wojnie, od urodzenia wbijano im do głowy te głupie ideały: idź i walcz za króla i ojczyznę; bij się o słuszność sprawy; walcz, bo to przecież takie romantyczne. W imię czego robił to on, ochotnik z innego kraju? Armia rodezyjska była bez wątpienia jedną z najlepszych na świecie, ale ostatecznie powstała opierając się na tradycji wojskowej, dzięki której wygrano dwie wojny światowe. Większość żołnierzy rodezyjskich to zawodowcy, kiedy dochodzi do walki na śmierć i życie, podobnie jak ich odpowiednicy w Australii i Nowej Zelandii. Rayne był zawsze dumny, że jest jednym z nich, że może służyć wraz z najlepszymi. Teraz utracił to przekonanie. Odwrócił głowę i spojrzał na piękną kobietę, która wychylając się z helikoptera patrzyła na dżunglę w dole. Jej długie włosy koloru złotej kukurydzy mieniły się w świetle zachodzącego słońca, choć były częściowo ukryte pod olbrzymim hełmem. W jej zielonych oczach żarzył się łobuzerski ognik świadczący o tym, że pod warstwą lodu płonie ogień. Miała gładką cerę, która nie wskazywała na to, że przekroczyła już trzydziestkę. Gęste ciemne brwi być może świadczyły o jej upartej naturze prześmiewcy i odwadze, z jaką zmagała się z problemami stawianymi jej przez życie. Zaczął ją w myślach rozbierać. Miała pełne jędrne piersi o dużych brązowych sutkach. Poniżej była wąska kibić, którą mógł z łatwością objąć dłońmi, gdy siedziała na nim w pozycji jeźdźca. Upłynęły prawie dwa miesiące od czasu, gdy się ostatnio kochali. Stwierdził, że dostaje wzwodu na myśl o włoskach u zbiegu jej wspaniałych ud i długich nogach, którymi obejmowała jego ciało, gdy wchodził w nią głębiej. Jej paznokcie wbijały się wtedy w jego plecy, a ona przeżywała jeden długi orgazm po drugim. Powrócił myślami do ich pierwszego spotkania trzy i pół roku temu. Było to jedno z tych rzadkich zdarzeń, które odmieniły bieg jego życia. Właśnie zdobył odznakę pilota po przejściu trudnego kursu przygotowawczego kwalifikującego go do doborowych oddziałów komandosów SAS. Wynajął mały domek na przedmieściach Salisbury i miał nadzieję na kilka tygodni relaksu. Tego ranka po raz pierwszy od wielu miesięcy mógł wylegiwać się w łóżku, ale obudziła go wiązanka soczystych przekleństw za oknem. To jakaś kobieta próbowała uruchomić swój samochód. Gdy wyszedł na ulicę ubrany jedynie w szorty, właśnie kopała w bok auta. Zalała silnik, ale udało mu się go zapalić. Później, kiedy wróciła, zaprosiła go na drinka. W przeciągu pół godziny znaleźli się w łóżku i nie wychodzili z niego przez dwa dni. Kiedy wreszcie im się to udało, byli wycieńczeni. W dodatku doszli do wniosku, że to miłość. Nazywała się Samanta Elliot. Była kobietą, którą kierowało namiętne pragnienie działania - działania opartego na przemocy. Mając niewiele ponad dwadzieścia lat pojechała do Wietnamu, zabierając z sobą aparat fotograficzny, swą urodę i nic ponadto. Bywała tam w miejscach unikanych zazwyczaj przez większość dziennikarzy, robiąc zdjęcia ukazujące te aspekty wojny, o których wiedzieli jedynie żołnierze biorący w niej bezpośredni udział. W rok później jedno z nich ozdobiło okładkę „Time’a” i po tym sukcesie mogła już przebierać do woli pośród rozmaitych zadań dziennikarskich. Nie wiedziała zbyt dobrze, dlaczego wybrała Rodezję. W tym czasie była zakochana w amerykańskim pilocie śmigłowców z formacji Zielonych Beretów, który po Wietnamie był spragniony akcji bojowych i spodziewał się znaleźć je w Rodezji. Kiedy już tam się znalazła, kraj ten wciągnął ją jak narkotyk. Odwróciła się od drzwi helikoptera i spojrzała na Rayne’a. Jej bystre zielone oczy zabłysły jak szmaragdy pod długimi czarnymi rzęsami. Wojna była jej prawdziwą pasją. Towarzyszący jej honor i wytrwały wysiłek rozpalały ją do białości. Odkryła, co lubią robić mężczyźni, i poruszyło to do głębi jej zmysłową naturę. Niekiedy obawiała się tego uczucia, ale jednocześnie nie mogła mu się oprzeć. Większość fotoreporterów wojennych miała obsesję na punkcie spektakularnego przelewu krwi podczas starć zbrojnych, ukazywała w jaskrawych kolorach krew, dym i płomienie, ale ją fascynowali ludzie - twarze uchwycone w chwili, gdy nie mogły ukryć uczuć: wyraz przerażenia na widok rannego wroga; łaknienie krwi w gorączce bitwy. Rayne ucieleśniał dla niej tę wizję. Był większy niż inni mężczyźni z którymi się przespała, a jego styl kochania się charakteryzowała jakaś mroczna gwałtowność. Nigdy nie miała dość fizycznej miłości z nim. Spojrzała na niego i zadrżała. Miał prowizorycznie zabandażowaną nogę i krew zdążyła już przesiąknąć przez bandaż; na szyi widać było głęboki ślad postrzału, a jego twarz była cała poznaczona brudnymi ranami. Kiedy jednak zajrzała głębiej w jego intensywnie niebieskie oczy, dostrzegła o wiele boleśniejszą ranę. Rayne zmienił się. Coś mu się tam przydarzyło, coś, co wstrząsnęło nim do głębi. Rozpaczliwie uczepił się cienkiej nitki, dzięki której nie popadł w szaleństwo. Zobaczyła, że oczy mu zmętniały i powieki opadły. Narkotyki, które mu zaaplikowano i wstrząsające przeżycia, przez które przeszedł, zrobiły w końcu swoje. Zapadał się w mrok, zapominając o Samancie, zapominając, gdzie jest, zapominając o wszystkim. Odzyskał przytomność wiele godzin później. Leżał, jak mu się zdawało, w szpitalnym łóżku. Chyba został ujęty przez wroga. Wiedział, że nie ma już przyjaciół; wszyscy zginęli. Dziwny chłód opanował jego ciało. Głęboko w podświadomości jakiś głos nakazywał mu walczyć, odwołać się do dawnej przebiegłości i poczekać na odpowiedni moment, gdy będzie mógł zerwać się z łóżka i zaskoczyć przeciwnika. Spojrzał na stojącą obok kobietę. Tak, powinna się go bać, nie miał co do tego wątpliwości. - Rayne - powiedziała Samanta szeptem. - Co ci jest? Nie patrz tak na mnie. Błyskawicznym ruchem wyciągnął spod kołdry lewą rękę i gwałtownie pociągnął kobietę ku sobie. Na ułamek sekundy poluźnił uchwyt, by po chwili ująć jej głowę w stalowe kleszcze swego przedramienia. Ściskał coraz mocniej, jego muskuły gniotły jej ucho; krzyknęła, gdy zagłębienie koło jego łokcia zacisnęło się na jej tchawicy. Próbowała się uwolnić, ale bezskutecznie. Dopiero gdy rzuciło się na niego dwóch pielęgniarzy, udało im się wyrwać ją z jego uścisku. Związali go pasami. Usłyszał jeszcze jej krzyk, gdy pielęgniarze prowadzili ją korytarzem. Sięgnął po pistolet, ale nie mógł go znaleźć. Kiedy później podszedł do niego jakiś mężczyzna, nachylił się nad nim odciągając mu powiekę i świecąc światłem w oko, Rayne napluł mu w twarz. Potem rzucił się do przodu i ugryzł go w ramię. Mężczyzna odskoczył z wyrazem przerażenia na twarzy. Po chwili Rayne poczuł bolesne ukłucie w lewe udo i odpłynął gdzie indziej, do miejsca o wiele bardziej bezpiecznego niż to, w którym się znajdował przed chwilą. Dzień był przyjemny. Rayne był zadowolony z możliwości przebywania na świeżym powietrzu. Znajdował się na wózku inwalidzkim, na którym było mu niewygodnie i nadal nie mógł zrozumieć, dlaczego ręce i nogi ma przywiązane pasami; mógłby sam poruszać kołami, zamiast angażować do tego pielęgniarkę. Siostra Maureen Thrush uważała na swego podopiecznego. W ciągu ostatnich kilku lat wiele słyszano tu o kapitanie Gallagherze, chociaż w szpitalu pojawił się dopiero tydzień temu - nigdy nie przypuszczała, że jest taki przystojny, nawet po zgoleniu mu brody. Pamiętała dzień, gdy usłyszała o nim po raz pierwszy. Jej narzeczony służył w jednostkach komandosów SAS i opowiedział jej o pewnym incydencie. Gallagher brał udział w trudnym programie przygotowawczym i jeden z testów polegał na walce wręcz. Instruktor, niejaki sierżant Rourke, miał zwyczaj wybierać największych osiłków spośród nowych rekrutów i dawać im wycisk. Miał tę przewagę, że składał się z blisko stu kilogramów twardych jak stal mięśni i nigdy nie przegrał żadnej walki. Większość żołnierzy bała się go, o czym doskonale wiedział. Na początek Rourke kilka razy lekko uderzył Gallaghera, po czym kopnął go w krocze. Przeważnie oznaczało to koniec walki; w tym momencie mógł się zwykle pochwalić, że udało mu się zdobyć niechętny acz niekłamany szacunek nowych rekrutów. Tyle tylko, że Gallagher ulepiony był z innej gliny. Podniósł się i prosił się o jeszcze. Wtedy sierżant zaczął okładać go mocniej. Chciał go zranić, dać mu nauczkę. Gallagher rzucił się naprzód i zaprawił go bykiem w twarz. Rourke zatoczył się do tyłu i dostał zaraz w głowę najpierw lewym sierpowym, później prawym. Chciał kopnąć Gallaghera, ale ten złapał jego wyrzuconą do przodu nogę i szarpnął ją gwałtownie w górę. Rozległ się trzask łamanych kości i sierżant runął na ziemię, a Gallagher kopnął go jeszcze w głowę. Otrzymał za to ostrzeżenie. Sześć tygodni później Rourke nadal leżał w szpitalu, a Gallagher był jednym z dwudziestu sześciu rekrutów kończących kurs przygotowawczy na stu sześćdziesięciu siedmiu, którzy go zaczynali. Po tym incydencie nikt nie palił się specjalnie do bójki z nim. Panna Thrush ucieszyła się, że stan pacjenta się poprawił. Ten młody człowiek nie zasłużył na zamknięcie w szpitalu psychiatrycznym. Podobne przypadki widziała już wiele razy: żołnierzy, którzy przekroczyli jakiś próg, nie potrafiąc poradzić sobie z cierpieniem nie do zniesienia. Rayne zwrócił lekarzowi uwagę, że nie muszą go wiązać, ale ten tylko uśmiechnął się dziwnie, mówiąc, że nie zaszkodzi, jeśli jego kończyny przez jakiś czas pozostaną w jednym miejscu. Pogodził się z tą opinią, ale nie mógł jakoś rozszyfrować tajemniczego wyrazu na jego twarzy, gdy wypowiadał on swoją uwagę. Na trawniku przed szpitalem pojawiła się Samanta. Ucieszył się na jej widok. Jej szyję zakrywał gipsowy kołnierz - widocznie i ją, podobnie jak jego, opuściło szczęście w walce i odniosła obrażenia. - A więc dopadli cię w końcu bandyci, Sam. - Na to wygląda, skarbie. Jej miękki amerykański akcent jak zwykle działał na niego podniecająco. Tylko dlaczego tak dziwnie mu się przygląda, podobnie jak przedtem lekarz? - Nie rozumiem, po co mnie tak długo tu trzymają. Jestem pewien, że mógłbym już chodzić o kulach. Jest wielu żołnierzy, którym pobyt tu jest bardziej potrzebny niż mnie. - Kochanie, twoja noga nie wydobrzała jeszcze zupełnie. Zawsze był w stanie wyczuć jej poirytowanie, ale widocznie i ona wiele ostatnio przeszła. Powiedział łagodnie: - Cieszę się, że cię widzę, Sam. Zrobiłaś mi wielką frajdę, przylatując po mnie helikopterem wraz z żołnierzami. Potrzebna mi była twarz kogoś bliskiego po tym, co przeszedłem w dżungli. Pochyliła się nad nim i szepnęła: - Twoi przełożeni chcą wiedzieć, czy możesz udzielić jakichś informacji, gdzie znajduje się reszta twojego oddziału, skarbie. - Chcą wiedzieć? Pewnie, mają do tego pełne prawo, ale jeszcze nie teraz. Wyraz napięcia na jego twarzy sprawił, że zrobiła coś, czego normalnie nigdy nie robiła - rozpłakała się. Spróbował podnieść rękę chcąc ją pocieszyć, ale przytrzymały ją pasy. - Co ci się stało w szyję, Sam? Powiedziała mu prawdę o tym, jak próbował ją zabić. Teraz z kolei on zamilkł na dłużej. - Widziałam to już przedtem - przyznała w końcu. – To rezultat łącznego działania lekarstw, szoku i napięcia nerwowego. - Zrobiła pauzę. - Rayne, ja wciąż nie do końca rozumiem, co ci się tam przydarzyło. Zachował milczenie. Cóż mógł jej więcej powiedzieć? Sam zapaliła papierosa, wsadziła mu do ust i przyglądała się, jak zaciąga się łapczywie. Mimo piżamy doskonale było widać muskulaturę jego ciała. Chociaż przytrzymywały go pasy i znajdował się wciąż pod działaniem leków, trzymał się prosto na wózku, a jego szafirowobłękitne oczy błyszczały pod grzywą jasnych włosów, które należało skrócić. Można by go wziąć za gwiazdora filmowego. - Wojna to dziki żywioł - stwierdził. - Nie obowiązują na niej żadne reguły. - Jesteś utajonym mordercą. - Samanta nigdy nie ubierała niczego w piękne słowa. Nie miała w zwyczaju unikać jakiegoś problemu. - Podszywając się pod nieprzyjaciół niszczysz ich duszę, osłabiasz ich morale. Różnica między myśliwym i jego zwierzyną zaciera się. - A jeśli sfuszerujesz swoją rolę, czeka cię kula w łeb. Spojrzał w kierunku drzwi i znajdującej się za nimi sali. Leżał tam na łóżku żołnierz z zabandażowanymi oczyma. Siedziała przy nim jego dziewczyna. Rayne pomyślał o tym, ile czasu upłynie, zanim ona nabierze do niego odrazy. I wtedy opowiedział Samancie, jak zastrzelił własnych żołnierzy. Rozumiała już teraz wyraz udręki na jego twarzy. Wpatrzył się w staroświecki wentylator na suficie, zahipnotyzowany śledził jego obroty. - Widzisz teraz - rzucił - i tak oto sam stałem się nieprzyjacielem. Na zewnątrz szpitala im. Livingstone’a powietrze było ciepłe i pełne zapachów kwitnących kwiatów. W całym Salisbury kwitły teraz drzewa i krzewy; wzdłuż ulic żywe czerwone liście wyrastały z długich czarnych pni na tle błękitu nieba; w każdym ogrodzie fiołkoworóżowe drzewa jacaranda i piękne białoróżowe oraz białofioletowe bauhinie tworzyły zachwycającą kompozycję pięknych naturalnych barw. W powietrzu rozbrzmiewał śpiew ptaków i brzęczenie pszczół. Nie na darmo zwano Salisbury miastem kwitnących drzew. Atmosfera była pełna spokoju i relaksu, tak jak to jest możliwe tylko w Afryce. Ta ziemia przyjmowała w sposób naturalny zarówno wojnę jak i pokój. A w tej chwili wojna wokół Rodezji nabierała rozpędu. ZANU ze wschodu i ZAPU z zachodu - wojna szalała praktycznie na wszystkich frontach. Zwłaszcza na wschodzie walki przybrały na sile wraz z wycofaniem wojsk portugalskich z Mozambiku w 1974 roku. I chociaż Ian Smith musiał wyrazić zgodę na powołanie rządu przejściowego, który stopniowo przekaże władzę czarnej większości, zarówno Joshua Nkomo, przywódca ZAPU, jak i Robert Mugabe, szef ZANU, poprzysięgli wystąpić przeciw takiemu rządowi. Makabryczne akcje terrorystyczne czarnych bojowników o wolność nabierały rozmachu. W czerwcu 1978 roku opinię publiczną w Rodezji poruszyła masakra w misji Elim i jej wyjątkowe barbarzyństwo. Cel został osiągnięty: zmęczony wojną naród przeżył szok, gdy bestialsko zamordowano ośmiu białych misjonarzy i dzieci, którymi się opiekowali, oraz zgwałcono kilka kobiet. We wrześniu tego samego roku ZAPU zestrzeliła samolot pasażerski należący do linii Air Rhodesia tuż po jego starcie z Kariby do Salisbury. Został on trafiony sowiecką rakietą ziemia-powietrze typu SAM-7 wystrzeloną z łańcucha górskiego Matusadona na