12400
Szczegóły |
Tytuł |
12400 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12400 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12400 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12400 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Dla Karen z wyrazami – miłości
CHRISTOPHER SHERLOCK
PORANEK HIENY
Przełożył
Lesław Ludwig
GDAŃSK 1991
Tytuł oryginału
HYENA DAWN
Projekt okładki i strony tytułowej
Paweł Adamów
Fotografia na okładce
Zdzisław Błażejczyk
Redaktor
Joanna Konopacka
Redaktor techniczny
Elżbieta Smolarz
Korekta
Aniela Wilkanowicz-Głuszko
Barbara Bukowska-Przychodzeń
Wydanie pierwsze.
Copyright © Christopher Sherlock 1990
© Copyright for the Polish edition and translation by Oficyna Wydawnicza
„Graf”, Gdańsk 1991
ISBN 83-85130-56-X
RAYNE
MOZAMBIK, 1978 r.
Zostawił za sobą polanę i zanurzył się w buszu. Miał czarną twarz i bujną
kręconą brodę. Czuć go było potem czterech tygodni spędzonych w dżungli.
Przez szyję miał przewieszony pistolet maszynowy AK-47, a do pasa
przytroczone magazynki z nabojami. Górną połowę jego ciała okrywała
postrzępiona kurtka francuskich spadochroniarzy, a dolną - brudne dżinsy. Na
nogach miał oblepione błotem i pokryte kurzem buty z cienkiej czarnej skóry.
Nagle wśród słodkich zapachów buszu poczuł inny - zapach ludzkiego
potu. Jego ręka błyskawicznie sięgnęła kolby pistoletu, by sprawdzić, czy jest
odbezpieczony. Oczy powędrowały w stronę drzew i roślinności poza nimi. Z
palcem na spuście ruszył po cichu w kierunku większej gęstwiny.
Kapitan Rayne Gallagher działał w ten sposób od dwóch miesięcy. Jego
przełożeni zrozumieli, że jest lepszy w pojedynkę, gotów na większe ryzyko,
zdolny do szybszego przemieszczania się. Tyle że samotność stanowiła
dodatkowe zagrożenie. W tej chwili czuł się niezwykle samotny.
Rozległ się wysoki przenikliwy gwizd. Rayne rzucił się na ziemię i
przeturlał w bok, aż oparł się o drzewo. Ten gwizd zmroził mu krew w żyłach.
Był sygnałem wywoławczym, który skądś znał. Przez chwilę kusiło go, by
odpowiedzieć po angielsku. Nie wiedział jednak, czy odzew byłby odpowiednią
reakcją. Jedno niewłaściwe słowo, jeden dźwięk, a mógł być martwy. Każda
chwila zwłoki również oznaczała zbliżanie się śmierci.
Cisza była groźna. Musiał jakoś zareagować. Krzyknął coś w języku,
który nie był jego własnym, i wzdrygnął się słysząc metaliczny szczęk
odbezpieczanej broni.
Do licha - kto to mógł być? Z czoła spływał mu pot. Wszystkie jego
zmysły były pobudzone do granic wytrzymałości, w stanie najwyższego
pogotowia. Musiał spróbować wykorzystać swą przewagę.
Wtedy ich spostrzegł - trzy sylwetki ledwie widoczne na tle odległych
drzew. Uniósł się nieco, przeszukując wzrokiem busz wokół siebie: w połowie
odległości od drzew dostrzegł błysk stali, którego szukał. Było ich czterech.
Ostatni dostrzeżony przez niego mężczyzna zapytał go w afrykańskim
narzeczu, którego użył przed chwilą Rayne, skąd przybywa. Wydało mu się, że
rozpoznaje ten głos. Zdjął na chwilę palec ze spustu i wytężył wzrok, by
wypatrzyć tego faceta. Gdzie on się zaszył? Nie mogło go dzielić od Rayne’a
więcej niż pięć metrów. Musiał go zobaczyć.
Coś nakazało mu się odezwać. Skłamał, że przekroczył granicę i zabił
afrykańskiego wodza w służbie wojsk rządowych.
Z oddali rozległ się chichot. Odprężył się nieco. Dodał jeszcze, że
podłożył miny, które zabiły farmera i jego żonę wracających do domu.
Odpowiedział mu śmiech, po którym nastała pełna napięcia cisza. Potem padło
pytanie o nazwę farmy.
Rayne podał ją i w napięciu czekał na odpowiedź. Tym razem w głosie
mężczyzny pojawił się nieprzyjazny ton. Stwierdził, że na tej farmie od dwóch
lat nikt nie mieszka.
Błąd. Wiedział, że musi podjąć ryzyko - nie miał innego wyjścia.
Oblizując wyschnięte wargi zapytał: - Czy my się nie znamy?
Słowa te długo rozbrzmiewały w powietrzu i wyczuł po drugiej stronie
chwilę wahania. Czy to ta chwila, w której zginiesz, kapitanie Gallagher?
Ruch lufy karabinu zasygnalizował mu intencje tamtego. Rayne ruszył na
czworakach naprzód, a później w bok i usłyszał odgłos strzału, gdy pierwszy
pocisk rozszarpał fałdy jego kurtki. Przeturlał się w bok, przenosząc automat
łagodnym łukiem nad głową i mierząc w miejsce, w którym tkwił napastnik.
Nacisnął spust, oddając serię ogniem ciągłym.
Z buszu wytoczył się z krzykiem trafiony człowiek, z jego głowy i
brzucha płynęła krew. Trawy wokół Rayne’a siekły pociski, ale zdołał
pociągnąć kolejną serią po tamtym, aż jego głowa rozprysła się i bez szmeru
osunął się na ziemię.
Ukazał się drugi z atakujących. Rayne wpakował mu dwie kule w prawą
łopatkę i jego cel wykonał przedziwny piruet na lewej nodze, po czym upadł na
twarz. Pojawił się trzeci człowiek, uchylił się przed serią Rayne’a, wycelował i
trafił go w nogę w chwili, gdy jemu skończyła się amunicja.
Krzyknął z bólu od postrzału w udo próbując nerwowo wpakować do
automatu następny magazynek. Spostrzegł, że tamten podnosi się, zdając sobie
najwidoczniej sprawę, że jemu skończyły się naboje. Sięgnął lewą ręką do
ukrytego na plecach pistoletu, przeturlał się w bok i strzelił napastnikowi prosto
w usta. W jednej chwili wyciągnął z kieszeni granat i rzucił go w kierunku, z
którego wciąż padały strzały. Rozległ się stłumiony wybuch i głośny krzyk.
Mechanicznie wyciągnął drugi granat i rzucił go w ślad za pierwszym. Modlił
się, by nie zemdleć z bólu promieniującego z rany w nodze.
Mężczyzna trafiony w łopatkę podniósł się. Rayne strzelił jeszcze raz,
tym razem w jego gardło. Pocisk kalibru 0.45 roztrzaskał mu kręgi szyjne i
mężczyzna upadł, chwytając się za obrzydliwą ranę na szyi.
Zapanowała cisza.
Z oczu Rayne’a płynęły łzy. Trząsł się ze strachu, a po chwili nie mógł
powstrzymać wymiotów. W powietrzu unosił się fetor śmierci.
Wiedział, że musi się ukryć, zaszyć w buszu. Gdyby teraz przyszli po
niego, byłby już martwy.
Kiedy nadeszła noc, stracił czucie w prawej nodze. Wargi miał popękane
z pragnienia. Doczołgał się tylko do zwartej grupy krzaków, ale dalej nie śmiał
się zapuszczać. Zabił czterech, ale mogło być ich więcej. To byli zaprawieni w
bojach żołnierze; mogli spokojnie czekać, aż zaśnie i wtedy dopiero go zabić.
Bezpieczeństwo kryło się w ciszy. Załadowany automat leżał obok, nastawiony
na krótkie serie.
Było już późno w nocy, gdy usłyszał jakiś szelest. Odgłosy pochodziły
tylko z jednego kierunku i od razu domyślił się, że nie zabił człowieka, w
którego rzucił granatem. Leżał bez ruchu, pocąc się obficie. Noc była
bezksiężycowa.
Szelest zbliżył się, potem skradający zatrzymał się. Rayne usłyszał
głęboki oddech, po czym znowu odgłosy stąpania oddalające się od niego w
kierunku trzech zastrzelonych przez niego ludzi. Odwrócił głowę, ale w
absolutnej ciemności nie mógł nic dojrzeć. Hałas ucichł i usłyszał własne serce
bijące jak oszalałe. Powrócił ból w nodze, stając się nie do zniesienia.
Powoli zaczął tracić przytomność i po chwili przewrócił się na bok,
całkowicie bezbronny.
Hiena była ostrożna, chociaż nie jadła od kilku dni. Coś jej tu nie
pasowało i chciała odczekać chwilę w ciemności, zanim ruszy naprzód. Wciąż
kulała od wnyków z drutu kolczastego, w które wpadła zeszłej zimy. Wtedy też
była bardzo głodna, ale mniej ostrożna.
W powietrzu unosiła się woń krwi i z pyska hieny pociekła ślina.
Wiedziała, że się starzeje; pewnego dnia chora noga całkowicie uniemożliwi jej
podobne wyprawy łowieckie, zacznie głodować, a wtedy dopadną ją ludzie.
Dobrze znała odgłosy wystrzałów - był to dźwięk, który zabija. Wszyscy
mężczyźni nosili teraz karabiny i nie trzymali się wyłącznie utartych szlaków.
Musiała zdobyć się na większą przebiegłość, by ich unikać, więc odłączyła się
od stada, woląc poszukiwać padliny w pojedynkę. Już raz próbowała ludzkiego
mięsa. Teraz ponownie miała nasycić się tym słodkim przysmakiem.
Ciało zabitego znajdowało się pod jej przedmą łapą, czekało bez ruchu i
hiena wiedziała, że dłużej nie zdoła się powstrzymać. Opuściła łeb i wbiła kły w
miękkie mięso. Przez kilka minut żarła łapczywie. Po chwili jednak odezwała
się w niej znowu potrzeba ostrożności, toteż zaciągnęła mięso z polany w
gęstwinę.
Jadła, aż spuchł jej brzuch, po czym umknęła znikając w ciemności.
Powróci tu następnego wieczoru w nadziei znalezienia więcej ludzkiego mięsa.
Na dziś miała dosyć. To miejsce wywoływało w niej niepokój.
Rayne obudził się tuż przed świtem.
Jasność nadciągała powoli, stopniowo obrysowując poświatą sylwetki
drzew. Pięknie to wygląda, pomyślał wciąż na pół przytomny. Żył jednak i tylko
to się liczyło; nikt go teraz nie zabije - miał zamiar wstać i jak najszybciej
wydostać się z tej diabelskiej dziury.
Przewrócił się na brzuch i opierając się na rękach powoli się podniósł.
Noga dokuczała mu bardzo, ale z ulgą stwierdził, że może się na niej opierać.
Pamiętał, jak go uczono: ból może być czynnikiem korzystnym - wyostrza
zmysły, nie pozwala zasnąć.
Sprawdził, czy ma za pasem pistolet i mocno chwycił w obie ręce automat
Kałasznikowa - najlepszy pistolet maszynowy na świecie. Szybko wycofał się
przechodząc skrajem polany i zmierzając w kierunku ogromnych głazów ponad
nią. Ból w nodze zagłuszał wszystkie inne doznania. Nikt jednak do niego nie
strzelał. Nic się nie poruszało. Wkrótce wspiął się na głazy i mógł przyjrzeć się
okolicy, gdyż robiło się coraz widniej. Wyciągnął z kieszeni granat i wyrwał
zawleczkę. Jego wybuch da mu niezbędną osłonę, gdyby ktoś próbował teraz
dobrać mu się do skóry.
Na polanę padało już więcej światła i spostrzegł, że jedno ciało zniknęło.
Widząc ślady, jakie pozostawiło na piasku, poczuł strach chwytający go za
gardło. Należało do tego, którego trafił w twarz. Niemożliwe, by ten człowiek
przeżył. Wyglądało na to, że zwłoki ktoś przeciągnął... Ktoś musiał zakraść się
tu w nocy. Tylko dlaczego przeciągnął jedno ciało, pozostawiając resztę na
miejscu?
Wtedy zobaczył je poniżej, w buszu. Twarzy już nie było, podobnie jak
sporej części żołądka i wnętrzności. Okropny odór dotarł do jego nozdrzy i
zwymiotował gwałtownie, o mały włos nie upuszczając granatu. Hiena, cholerna
hiena, to ją właśnie słyszał w nocy. Wsunął z powrotem zawleczkę granatu i
schował go do kieszeni. Leżąc na płask rozglądał się szukając jakichś oznak
ruchu. Nic nie dostrzegł. Był sam.
Opuścił się ze skały i szybko ruszył w kierunku miejsca, gdzie rzucił
wczoraj granat. Chłodnym, klinicznym spojrzeniem obrzucił ofiary. Niezły rzut
- granat uderzył mężczyznę w pierś, eksplodując przy zetknięciu z ciałem, które
było teraz nie do rozpoznania. Jeszcze raz obszedł w koło polanę, po czym
zatrzymał się na środku. To tu miała miejsce wczorajsza strzelanina. Pozostałe
ciała leżały z boku, wszystkie twarzą do ziemi. Jedno miało krwawe plamy
pośrodku pleców, w miejscu, gdzie seria jego automatu przeszyła żołądek. Inne
miało strzaskane ramię i zniekształconą głowę od ostatniego strzału, jaki w nią
wpakował.
Uważnie przyglądał się trupom zastanawiając się, czy poprawnie
zareagował. Boże, wiele ryzykował, mierząc w głowę tego ostatniego. Gdyby
spudłował, byłby to jego koniec. Zawsze uczyli go celować w tors, ale kiedy
znajdował się pod ostrzałem, instynkt podpowiadał mu co innego.
Znalazł manierkę z wodą w plecaku jednego z żołnierzy i ugasił nękające
go pragnienie. Było tam też trochę jedzenia, na które rzucił się łapczywie. Też
znalazł sobie miejsce na śniadanie! Polana w Mozambiku i czterech martwych
terrorystów spod znaku ZANU w charakterze kompanów! Opanował go nie
kontrolowany śmiech, wstrząsający nim, aż myślał, że mu brzuch pęknie -
chorobliwy, dziki śmiech wśród głuchej ciszy.
Wziął się w garść. Musi przeszukać wszystkie ciała, znaleźć dokumenty
tożsamości i sprawdzić, czy nie ma przy nich innych ważnych papierów.
Następnie musi szybko opuścić ten teren. Tego go nauczono.
Zwłoki mężczyzny trafionego strzałem w głowę były bardzo ciężkie i z
trudem udało mu się je obrócić. Twarz była nie do rozpoznania, ponieważ kula
rozwaliła doszczętnie czaszkę, ale zauważył, że pod warstwą ziemi, którą była
pokryta dla kamuflażu, zabity miał białą skórę. Może ten facet był sowieckim
agentem działającym na terenie Mozambiku - dość niezwykły przypadek, ale nie
wykluczony. Niestety, nie udało mu się znaleźć żadnego dokumentu tożsamości.
Przewrócił na plecy drugiego trupa. Twarz wydała mu się dziwnie
znajoma. Otworzył zmarłemu oczy.
Znał tego człowieka. To nie był wróg, lecz bliski przyjaciel.
W surowym, cichym krajobrazie pięknego poranka rozległ się płacz.
Narastał i przycichał, aż prawie nie było go słychać.
Nie był to kobiecy szloch, lecz zawodzenie mężczyzny pochylonego nad
ciałem towarzysza broni. Podniósł się wreszcie i podszedł do następnych zwłok.
Na chwilę ciszę przerwał okrzyk przerażenia. Wstał i przebiegł wzdłuż
pochyłości. Podniósł następne ciało leżące wśród skał. Odwrócił zakrwawioną
twarz ku swojej i zawył:
- Nie! Nie! Nie!
Upadł z płaczem na ziemię, a jego łzy wsiąkały w wyschniętą glebę.
Kopał gołymi rękami, jak zwierzę. Dnia przybywało, aż w końcu udało
mu się pochować cztery trupy i zatknąć nad każdym kopcem prosty krzyż z
dwóch patyków przewiązanych sznurkiem.
Dokonawszy tego dzieła wspiął się na stos kamieni i podciągnął się na
skałę, z której roztaczał się widok na całą okolicę. Usiadł na niej, obserwując
zachodzące słońce - siedział tam wciąż nieruchomo, aż otoczyła go ciemność.
Pojawił się księżyc jak rogalik i jego blask można było uznać za obietnicę
nadziei.
W ciągu jednego dnia szał radości z wojennych wyczynów ustąpił miejsca
poczuciu absolutnej daremności wojny. Afryka, kontynent, który tak bardzo
ukochał, przemówiła do niego językiem największej bezwzględności. Gdy kopał
groby, myślał o skierowaniu pistoletu w swoją stronę. Nie chciał jednak
zdecydować się na takie łatwe rozwiązanie. Było to przeciwne jego naturze.
Słaby podmuch wiatru potargał fałdy jego wojskowej kurtki. Odniósł
wrażenie, że oczyścił też powietrze wokół niego, napełnił jego płuca i dodał mu
energii, by w końcu zniknąć w sposób równie tajemniczy, jak się pojawił, a
szelest jego podmuchów zastąpiły dobrze znane odgłosy afrykańskiej dżungli.
Po chwili usłyszał dźwięk, który tak go zaniepokoił zeszłej nocy. Był w
stanie rozpoznać teraz ten charakterystyczny rytm oddechu, wyobrażał sobie
obrzydliwy pysk; rozumiał te dziwne odgłosy stąpania i zapadające po nich
chwile wyczekiwania w ciszy. Z ponurą determinacją siedział na wierzchołku
skały oczekując momentu zemsty.
Nie musiał czekać długo. Po ciemności poprzedniej nocy blask księżyca
ośmielił hienę - nadeszła wcześniej, przebiegając przez polanę i zatrzymując się
przy niedawno usypanym kopcu. Nie rozglądając się na boki wykopała ciało, a
odór gnijącego mięsa zwiększył tylko jej apetyt.
Zatrzymała się na chwilę i wzniosła oczy do księżyca, jakby chciała
odmówić cichą modlitwę przed czekającą ją ucztą. Ma przed sobą kilka tygodni
dobrego życia. Nie trzeba będzie wyruszać na długie wędrówki ani zbytnio
ryzykować; nabierze sił, może jej poharatana noga całkowicie się zagoi. Nie
mogąc się doczekać smaku tego mięsa ciemnoczerwonym jęzorem oblizała
pysk.
Wtedy usłyszała dźwięk zwiastujący śmierć i odwróciła się, żeby
uskoczyć. Chwilę potem zobaczyła błysk na szczycie skały nad polaną.
Zawyła, gdy pocisk rozerwał miękką skórę na jej piersi i wbił się głęboko
w ciało. Upadła na bok próbując wznieść pysk ponad piasek. Jej walka o
przetrwanie dobiegła końca...
Rayne czuł, jak huk wystrzału rozbrzmiewa mu w czaszce. Znowu zabił -
tym razem chcąc zapobiec okrutnej profanacji ciała jego najlepszego
przyjaciela.
Znał wszystkich z tej czwórki. Jak on należeli do oddziałów zwiadu im.
Selousa, specjalnych jednostek armii rodezyjskiej. Brawurowe, niebezpieczne
akcje stanowiły dla nich chleb powszedni. W wieku dwudziestu pięciu lat,
pomimo faktu, że był ochotnikiem z RPA, a nie Rodezyjczykiem, Rayne
otrzymał stopień kapitana. Tym czterem wydawał rozkazy, walczył i śmiał się
wraz z nimi. Ci ludzie oddaliby życie dla ratowania go.
Rzecz jasna, wszyscy oni znali ryzyko nieodłącznie towarzyszące służbie
w oddziałach zwiadu. Ich członkowie udawali żołnierzy nieprzyjaciela - czernili
sobie twarze i ręce, zapuszczali brody, stawali się partyzantami ZANU.
Wyruszali w dżunglę, gdzie spotykali ludzi z ZANU, którzy przyjmowali ich w
swoje szeregi. A potem trzeba było ich zabijać.
Oczywiście, jeśli odkryli w nich „przebierańców”, czekała ich śmierć.
Wyglądało jednak na to, że nikt w dowództwie naczelnym nie pomyślał, co
może się stać, gdy oddziały zwiadu napatoczą się na siebie nawzajem - kiedy ich
kamuflaż okaże się na tyle dobry, że każdy z nich uzna drugi za nieprzyjacielski.
Wybuchała wówczas strzelanina i ginęli właśni ludzie. Cała sprawa traciła
wtedy sens.
Żałował, że nie pomyśleli o jakimś haśle lub innym nie rzucającym się w
oczy sposobie identyfikacji. Ale jak to było na wszystkich wojnach, w chwili
kryzysu każdy był pozostawiony samemu sobie. O tym, co powinno się zrobić,
myślało się dopiero wtedy, gdy nastąpiła tragedia.
Przynajmniej nie zdawali sobie sprawy, kto ich zastrzelił. Byli w lepszej
sytuacji od niego. Jemu nie pozostawało nic innego, jak żyć ze świadomością,
że zabił swoich czterech przyjaciół.
Rona trafił w usta - tego Rona, który miał piękną, zawsze uśmiechniętą
żonę i dwójkę dzieci. Wnętrzności Maca przeszył serią pocisków. Mac był tym,
który zawsze wywoływał ich śmiech, kiedy wszystko szło nie tak, jak trzeba.
Mike niedawno się zaręczył. A on rozwalił mu ramię, a potem wpakował kulę w
szyję. Alana rozerwał granat, Alana, którego dwóch braci zginęło poprzednio w
buszu i który miał starego, zgorzkniałego ojca.
Jak mógł teraz wrócić do Rodezji? Jak powiedzieć żonie Rona, że zabił
jej męża i powiadomić jego trzyletniego syna, że tatuś już nigdy nie wróci?
Cholera, potrafią to zrozumieć. Wiedział, że pogodzą się z tym i to właśnie było
najgorsze - życie z ich zrozumieniem. W ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu
godzin Rayne dokonał skoku nad otchłanią i wylądował po drugiej stronie jako
inny człowiek.
To dziwne, ale przypomniał mu się fragment wiersza, którego nauczył się
w szkole w Natalu. Wyrecytował go, mając nadzieję uciec od tego szaleństwa,
odzyskać zdrowy rozsądek.
Zachłannymi rękami uchwycił się skały;
Blisko słońca, w krainie bez chwały,
Stoi, otoczony przez świat błękitu zuchwały.
Pod nim, pomarszczone morze w ciągłym ruchu;
Obserwuje je na kamienia okruchu,
I spada w dół z prędkością piorunu.
Zamilkł wsłuchując się w odgłosy napływające z mroku Afryki. W końcu
udało mu się zasnąć - samotna postać na kawałku skały w piekle, które nazywa
się Mozambik.
Obudził się spocony pod palącym słońcem. Automat leżał pod jego prawą
ręką, tak rozgrzany, że parzył skórę. Zsunął się ze skały i wrócił na polanę
leżącą w dole. Noga bardzo mu dokuczała.
Poruszał się szybko, zabierając jeden z plecaków i większość amunicji
zabitych. Potem zniknął w buszu, klucząc i zacierając za sobą ślady. Był bliski
opadnięcia z sił; z rany na udzie wciąż sączyła się krew i gdy patrzył na nią był
bliski omdlenia. Ale obawa, że w tym osłabionym stanie może nadziać się na
prawdziwy patrol ZANU pchała go naprzód. Musiał wydostać się z Mozambiku
i to szybko.
Pięć dni później z trudem przepłynął rzekę Gairezi, na północ od Rudy w
dolinie Honda. Przebył około osiemdziesięciu pięciu kilometrów - przeważnie w
nocy, unikając jakichkolwiek kontaktów z miejscową ludnością.
Znajdował się w ciągłym niebezpieczeństwie. Na całym obszarze były
rozrzucone oddziały ZANU, patrolowały go również jednostki armii
Mozambiku - FRELIMO. Obie formacje zastrzeliłyby go bez pytania albo, co
gorsze, zostałby pojmany i poddany bezwzględnemu przesłuchaniu. Kilka razy
o mały włos nie wpadł na grupy żołnierzy, ale wieloletnie doświadczenie
nauczyło go, jak wtapiać się w busz na widok nieprzyjaciela.
Nie pamiętał tych dni zbyt wyraźnie. Wieczorami i nocami posuwał się z
udręką naprzód, ranki i popołudnia spędzał na „odpoczynku” - leżał nie mogąc
sobie pozwolić na sen i nasłuchiwał odgłosów obcych patroli. To były najgorsze
chwile, ponieważ powracał wtedy myślami do zasadzki na swoich czterech
kumpli.
Zawsze uważał, że zabijanie to coś, co rezerwował dla nieprzyjaciół.
Uzasadnienie było proste: jeśli on nie zabije wroga, wówczas wróg zabije jego;
nigdy nie myślał o ludziach, których zabił. Teraz jednak, wprawdzie
nieświadomie, zastrzelił przyjaciół, zamordował ich z zimną krwią. Nigdy nie
pozbędzie się poczucia winy. Czuł głęboką odrazę do samego siebie. Jak zdoła
wyjaśnić to, co tam zaszło? Czy ktoś mu uwierzy? Pomyślą, że zwariował.
Wstrząsnęły nim dreszcze, był wciąż mokry po przepłynięciu rzeki.
Wokół panowała głęboka ciemność, księżyc zasłaniały drzewa i z trudem
widział, dokąd zmierza. Wytężał słuch, by ze zwykłych odgłosów buszu
wyłowić najmniejszy wyróżniający się hałas. Wiedział, że powinien zejść ze
ścieżki, ale po prostu czuł się zbyt zmęczony, powieki mu opadały i
pozostawały zamknięte o ułamek sekundy za długo... Jedynie siła woli
sprawiała, że unosił jedną nogę za drugą, posuwając się wąską ścieżką naprzód.
Usłyszał przed sobą jakiś hałas, ale jego ręce nie zareagowały. Wciąż
nieporadnie trzymały pistolet maszynowy. Zanim zdał sobie z tego sprawę, stał
naprzeciw mężczyzny celującego do niego z automatu. Potem coś uderzyło go z
tyłu i przewrócił się, padając z łoskotem u jego stóp.
Zastawili tę zasadzkę zaraz po zapadnięciu zmroku. Ścieżka ta była
ulubionym szlakiem używanym przez terrorystów ZANU przychodzących z
Mozambiku, by dokonać ataku na obszarze operacyjnym „Młockarnia” na
wschodniej granicy Rodezji.
Od czasu, gdy Ian Smith podpisał jednostronną Deklarację
Niepodległości, upłynęło trzynaście wojennych lat. Jej wydanie oznaczało
zerwanie wszelkich więzi Rodezji z Koroną Brytyjską, kończąc w ten sposób
osiemdziesięcioletni związek, rozpoczęty, gdy słynna „kolumna pionierów”
Cecila Rhodesa wciągnęła na maszt flagę brytyjską w Salisbury w 1890 roku.
Powód ogłoszenia Deklaracji był prosty - Rodezja pragnęła
niepodległości na podstawie konstytucji z 1961 roku, która ochraniała prawa
białej mniejszości. Budziło to sprzeciw rządu brytyjskiego, tak więc Ian Smith
zdecydował się na samodzielną drogę.
W 1966 roku Organizacja Narodów Zjednoczonych wprowadziła
częściowe sankcje gospodarcze wobec Rodezji, chcąc zmusić rząd białych do
poczynienia pewnych kroków w kierunku przekazania władzy czarnej
większości. Cztery lata później, w odpowiedzi na to posunięcie, biały rząd
Rodezji ogłosił kraj republiką. Czarni Rodezyjczycy uznali to za szczyt swoich
politycznych niepowodzeń; wkrótce jednak uzyskali obietnice pomocy. Dwa
państwa - Chiny i ZSRR - były gotowe dostarczyć im uzbrojenia, pieniędzy i
zapewnić szkolenie. Dzięki tej pomocy grupy czarnych terrorystów umocniły
swoją rolę. Na zachodzie znajdowały się mające swe bazy w Zambii i
Botswanie oddziały organizacji ZAPU , atakujące zachodnią flankę Rodezji na
obszarach operacyjnych nazwanych „Styczna” i „Drzazga”. Bojownicy ZAPU
wywodzili się przeważnie z plemienia Matabele. Na wschodzie działały wojska
ZANU, skupiające przede wszystkim plemię Maszona, znajdując oparcie w
Mozambiku i atakując wschodnie rejony Rodezji na obszarach operacyjnych
znanych pod nazwami „Młockarnia” i „Huragan”. Tak więc w praktyce Rodezja
była otoczona, wyjąwszy mały region na południu, gdzie przebiegała granica z
RPA. Wyłączając trasy powietrzne, była to jedyna „linia życia” kraju.
Rayne. wszedł prosto w zasadzkę zorganizowaną na terrorystów ZANU
przez lekką piechotę rodezyjską, doborowy batalion uważany przez
międzynarodowych ekspertów wojskowych za jeden z najlepszych oddziałów na
świecie. W tym wypadku jej celem było ujęcie partyzantów, a nie ich
likwidacja. Jeśli pojmany terrorysta zacznie gadać, dostarczy ważnych
informacji o swoich pobratymcach działających w tym rejonie.
Nie ulegało wątpliwości, że terrorysta ujęty na ścieżce wczesnym rankiem
jest ciężko ranny. Miał poważną ranę na udzie oraz zadraśnięcie na ramieniu.
Będzie nad czym „popracować” podczas przesłuchania. Zapewne stracił też
poczucie orientacji, bo po co przedzierałby się przez granicę Rodezji, zamiast
wrócić do Mozambiku? Wiedzieli, że jest w kiepskim stanie, ponieważ widział,
jak nadchodzą, ale nie był w stanie się bronić.
Rozbroili go i związali mu ręce na plecach. Miał przy sobie pistolet
browning - pewnie zabrał go jakiemuś żołnierzowi lub farmerowi. Był białym, a
nie jak z początku sądzili - czarnym. Mówiąc ściśle był białym udającym
czarnego. Może to Rosjanin albo Kubańczyk. Gdyby okazał się Rosjaninem,
byłby rzadkim jeńcem; Rosjanie zajmowali zwykle wyłącznie stanowiska
dowódcze w większych miastach. Terrorysta otworzył oczy i uśmiechnął się do
nich.
- Udało mi się.
Ledwie Rayne zdołał wypowiedzieć te słowa, gdy otrzymał potężne
uderzenie otwartą dłonią w twarz. Wymamrotał swoje nazwisko i przynależność
wojskową, chociaż z kącika ust płynęła mu krew.
- Kapitan Rayne Gallagher. Oddziały zwiadu im. Selousa. Skontaktujcie
się z majorem Martinem Longiem. On mnie zna.
Przywiązali go do drzewa, na wszelki wypadek pozostawiając przy nim
dwóch wartowników. Reszta oddziału zniknęła w buszu.
Nie powiedział już nic więcej. Nie chciał ich zrażać do siebie. Uważali, że
kłamie, by ratować swą skórę. Oczy miał zamknięte.
Czas dłużył mu się niesamowicie. Pomyślał, że może poszli jedynie po
jakieś zapasy. A może chcieli tylko wyprowadzić go z równowagi przed
zbliżającym się przesłuchaniem. Na myśl o tym potrząsnął głową; wiedział, na
czym polegały owe przesłuchania - sam nieraz je prowadził.
Po mniej więcej dwóch godzinach powrócił dowódca. Podszedł do
Rayne’a, który spojrzał mu prosto w twarz.
Porucznik Roy Brown z lekkiej piechoty rodezyjskiej dokładnie przyjrzał
się swemu jeńcowi. Przed chwilą rozmawiał przez radio z majorem Longiem z
oddziałów zwiadu i musiał teraz sprawdzić, czy podany przez niego rysopis się
zgadza. Nie podobało mu się spojrzenie wyzierające z przenikliwych
niebieskich oczu utkwionych w niego: było to spojrzenie mordercy.
Schwycił jeńca za włosy - widać było, że pod warstwą farby i brudu są
one koloru blond. Twarz częściowo zakrywała gęsta ciemna broda. Dotknął
szczęki pojmanego - linia podbródka była ostro zarysowana. Oczy tkwiły
głęboko pod wydatnymi brwiami. Wszystko w tej twarzy świadczyło o sile. Na
solidnie osadzonej na potężnych ramionach szyi widać było zwoje twardych jak
postronki mięśni. Reszta ciała też robiła silne wrażenie. Ponad 180 cm wzrostu -
ocenił na oko. Rozerwał kurtkę, spod której ukazały się rozedrgane mięśnie
brzucha. Jedynie podłużna szrama przecinająca pępek szpeciła ten tors. Skórę
miał ciemną i mocno opaloną. Kiedy Brown rąbnął z całej siły jeńca w brzuch,
miał uczucie, jakby jego pięść zetknęła się z workiem wilgotnego piasku.
Uderzony nawet nie zareagował na ten cios, po prostu nadal wpatrywał się w
niego.
- Witamy w domu, kapitanie Galla...
Nie zdołał dokończyć. Sprawna noga jeńca wystrzeliła do przodu trafiając
go w podbrzusze. Upadł na ziemię z trudem łapiąc oddech.
- Rozwiążcie mnie, sukinsyny.
Dwóch żołnierzy szybko odwiązało Rayne’a od drzewa. Ruszył
zataczając się w stronę powalonego porucznika, po czym stracił przytomność.
Na twarzy poczuł ponownie promyki porannego słońca. Nie wiedział,
gdzie się znajduje, ale doskonale pamiętał twarze terrorystów - omal go nie
wykończyli. Spróbował zadać cios lewą ręką, ale nie udało mu się to, ponieważ
ręce miał mocno przywiązane do boków.
- O, kurwa!
- Spokojnie, kapitanie Gallagher. Nic panu nie będzie. Musieliśmy dać
panu zastrzyk morfiny, by pana nieco uspokoić. Porucznik Brown ma dwa
złamane żebra, co powinno dać mu nauczkę, by nie rozpychał się zbytnio w
przyszłości. Za chwilę powinien nadlecieć helikopter. Proszę się rozluźnić -
wkrótce będzie pan w Salisbury. Wyliże się pan z tego. Obejrzałem pańską
nogę, nie będzie kłopotów z usunięciem kuli, nie ma infekcji. To cud, że jej pan
nie straci.
Mężczyzna przerwał, ponieważ padł na nich obu cień śmigłowca i rozległ
się ryk lądującego brudnozielonego pojazdu jeżącego się od karabinów
maszynowych. Taki śmigłowiec szturmowy był postrachem terrorystów. Rayne
został przywiązany do metalowych noszy i umieszczony w kabinie. Zobaczył,
jak wnoszą porucznika Browna. Nie miał wyrzutów sumienia; porucznik nie
powinien był uderzyć go w brzuch. Helikopter zaczął wznosić się ponad gęsty
busz pokrywający niczym gruby dywan obszar operacyjny „Młockarnia”.
Rayne poczuł znajomy zapach perfum, który wyrwał go z morfinowego
otępienia, w jakie popadło jego ciało. Odwrócił się i ujrzał pod hełmem kobiecą
twarz. Jej ciało okrywał, a właściwie skutecznie ukrywał, polowy mundur.
Pomyślał, że śni...
Kobieta pochyliła się nad nim, całując go w usta.
- Samanta.
Zauważył, że inni żołnierze uśmiechają się znacząco. Rzucił im wściekłe
spojrzenie i natychmiast odwrócili się. Z kapitanem Gallagherem nie ma żartów.
- Rayne, wszyscy myśleli, że już po tobie. Co, do diabła, się z tobą
działo?
- To zbyt makabryczne, by o tym opowiadać.
- W takim razie nie myśl o tym teraz. Zrelaksuj się.
Dobre sobie, pomyślał, tylko jak to zrobić, gdy pochyla się nad nim takie
ciało? Nawet jej głos go podniecał. Spojrzał na zawieszony na jej szyi aparat
Nikon. Samanta Elliot, znana fotoreporterka wojenna.
- Skąd wiedziałaś, że mnie znaleźli?
Uniosła aparat, skierowała obiektyw na jego twarz, nastawiła ostrość i
nacisnęła przycisk migawki. Odgłos automatycznego przesuwu filmu zabrzmiał
obco wśród dźwięków kręcącego się nad ich głowami wirnika.
- Dzięki - powiedział bez zbytniej radości w głosie.
- Może trafisz do następnego numeru „Time’a”.
- Jesteś zboczona.
- A więc jeszcze potrafisz mówić.
Uśmiechnął się i opadł na nosze wiedząc, że przez najbliższych kilka
tygodni nie będzie się musiał martwić w każdej minucie o to, czy uda mu się
wyjść cało z opresji. Będzie sobie leżał w szpitalu, gdzie nadrzędnym celem jest
ratowanie życia, a nie odbieranie go. Jednym z wielkich absurdów wojny -
pomyślał - jest to, że każdy próbuje okaleczyć lub zlikwidować jak najwięcej
nieprzyjaciół, a potem zespół pełnych oddania i poświęcenia mężczyzn i kobiet
reperuje poharatane ciała żołnierzy z pełną świadomością, że wrócą na teren
walk, gdy tylko będą do tego zdolni. Przynajmniej udało mu się powrócić do
domu. Inni mieli mniej szczęścia, zostali pogrzebani i dobierają się do nich
dzikie bestie.
Biali stanowili mniejszość na tej wojnie, od urodzenia wbijano im do
głowy te głupie ideały: idź i walcz za króla i ojczyznę; bij się o słuszność
sprawy; walcz, bo to przecież takie romantyczne. W imię czego robił to on,
ochotnik z innego kraju?
Armia rodezyjska była bez wątpienia jedną z najlepszych na świecie, ale
ostatecznie powstała opierając się na tradycji wojskowej, dzięki której wygrano
dwie wojny światowe. Większość żołnierzy rodezyjskich to zawodowcy, kiedy
dochodzi do walki na śmierć i życie, podobnie jak ich odpowiednicy w Australii
i Nowej Zelandii. Rayne był zawsze dumny, że jest jednym z nich, że może
służyć wraz z najlepszymi. Teraz utracił to przekonanie.
Odwrócił głowę i spojrzał na piękną kobietę, która wychylając się z
helikoptera patrzyła na dżunglę w dole. Jej długie włosy koloru złotej kukurydzy
mieniły się w świetle zachodzącego słońca, choć były częściowo ukryte pod
olbrzymim hełmem. W jej zielonych oczach żarzył się łobuzerski ognik
świadczący o tym, że pod warstwą lodu płonie ogień. Miała gładką cerę, która
nie wskazywała na to, że przekroczyła już trzydziestkę. Gęste ciemne brwi być
może świadczyły o jej upartej naturze prześmiewcy i odwadze, z jaką zmagała
się z problemami stawianymi jej przez życie.
Zaczął ją w myślach rozbierać. Miała pełne jędrne piersi o dużych
brązowych sutkach. Poniżej była wąska kibić, którą mógł z łatwością objąć
dłońmi, gdy siedziała na nim w pozycji jeźdźca. Upłynęły prawie dwa miesiące
od czasu, gdy się ostatnio kochali. Stwierdził, że dostaje wzwodu na myśl o
włoskach u zbiegu jej wspaniałych ud i długich nogach, którymi obejmowała
jego ciało, gdy wchodził w nią głębiej. Jej paznokcie wbijały się wtedy w jego
plecy, a ona przeżywała jeden długi orgazm po drugim.
Powrócił myślami do ich pierwszego spotkania trzy i pół roku temu. Było
to jedno z tych rzadkich zdarzeń, które odmieniły bieg jego życia.
Właśnie zdobył odznakę pilota po przejściu trudnego kursu
przygotowawczego kwalifikującego go do doborowych oddziałów komandosów
SAS. Wynajął mały domek na przedmieściach Salisbury i miał nadzieję na kilka
tygodni relaksu. Tego ranka po raz pierwszy od wielu miesięcy mógł wylegiwać
się w łóżku, ale obudziła go wiązanka soczystych przekleństw za oknem. To
jakaś kobieta próbowała uruchomić swój samochód.
Gdy wyszedł na ulicę ubrany jedynie w szorty, właśnie kopała w bok
auta. Zalała silnik, ale udało mu się go zapalić.
Później, kiedy wróciła, zaprosiła go na drinka. W przeciągu pół godziny
znaleźli się w łóżku i nie wychodzili z niego przez dwa dni. Kiedy wreszcie im
się to udało, byli wycieńczeni. W dodatku doszli do wniosku, że to miłość.
Nazywała się Samanta Elliot. Była kobietą, którą kierowało namiętne
pragnienie działania - działania opartego na przemocy. Mając niewiele ponad
dwadzieścia lat pojechała do Wietnamu, zabierając z sobą aparat fotograficzny,
swą urodę i nic ponadto. Bywała tam w miejscach unikanych zazwyczaj przez
większość dziennikarzy, robiąc zdjęcia ukazujące te aspekty wojny, o których
wiedzieli jedynie żołnierze biorący w niej bezpośredni udział. W rok później
jedno z nich ozdobiło okładkę „Time’a” i po tym sukcesie mogła już przebierać
do woli pośród rozmaitych zadań dziennikarskich. Nie wiedziała zbyt dobrze,
dlaczego wybrała Rodezję. W tym czasie była zakochana w amerykańskim
pilocie śmigłowców z formacji Zielonych Beretów, który po Wietnamie był
spragniony akcji bojowych i spodziewał się znaleźć je w Rodezji. Kiedy już tam
się znalazła, kraj ten wciągnął ją jak narkotyk.
Odwróciła się od drzwi helikoptera i spojrzała na Rayne’a. Jej bystre
zielone oczy zabłysły jak szmaragdy pod długimi czarnymi rzęsami.
Wojna była jej prawdziwą pasją. Towarzyszący jej honor i wytrwały
wysiłek rozpalały ją do białości. Odkryła, co lubią robić mężczyźni, i poruszyło
to do głębi jej zmysłową naturę. Niekiedy obawiała się tego uczucia, ale
jednocześnie nie mogła mu się oprzeć.
Większość fotoreporterów wojennych miała obsesję na punkcie
spektakularnego przelewu krwi podczas starć zbrojnych, ukazywała w
jaskrawych kolorach krew, dym i płomienie, ale ją fascynowali ludzie - twarze
uchwycone w chwili, gdy nie mogły ukryć uczuć: wyraz przerażenia na widok
rannego wroga; łaknienie krwi w gorączce bitwy.
Rayne ucieleśniał dla niej tę wizję. Był większy niż inni mężczyźni z
którymi się przespała, a jego styl kochania się charakteryzowała jakaś mroczna
gwałtowność. Nigdy nie miała dość fizycznej miłości z nim.
Spojrzała na niego i zadrżała. Miał prowizorycznie zabandażowaną nogę i
krew zdążyła już przesiąknąć przez bandaż; na szyi widać było głęboki ślad
postrzału, a jego twarz była cała poznaczona brudnymi ranami. Kiedy jednak
zajrzała głębiej w jego intensywnie niebieskie oczy, dostrzegła o wiele
boleśniejszą ranę. Rayne zmienił się. Coś mu się tam przydarzyło, coś, co
wstrząsnęło nim do głębi. Rozpaczliwie uczepił się cienkiej nitki, dzięki której
nie popadł w szaleństwo.
Zobaczyła, że oczy mu zmętniały i powieki opadły. Narkotyki, które mu
zaaplikowano i wstrząsające przeżycia, przez które przeszedł, zrobiły w końcu
swoje. Zapadał się w mrok, zapominając o Samancie, zapominając, gdzie jest,
zapominając o wszystkim.
Odzyskał przytomność wiele godzin później. Leżał, jak mu się zdawało,
w szpitalnym łóżku. Chyba został ujęty przez wroga. Wiedział, że nie ma już
przyjaciół; wszyscy zginęli. Dziwny chłód opanował jego ciało. Głęboko w
podświadomości jakiś głos nakazywał mu walczyć, odwołać się do dawnej
przebiegłości i poczekać na odpowiedni moment, gdy będzie mógł zerwać się z
łóżka i zaskoczyć przeciwnika.
Spojrzał na stojącą obok kobietę. Tak, powinna się go bać, nie miał co do
tego wątpliwości.
- Rayne - powiedziała Samanta szeptem. - Co ci jest? Nie patrz tak na
mnie.
Błyskawicznym ruchem wyciągnął spod kołdry lewą rękę i gwałtownie
pociągnął kobietę ku sobie. Na ułamek sekundy poluźnił uchwyt, by po chwili
ująć jej głowę w stalowe kleszcze swego przedramienia. Ściskał coraz mocniej,
jego muskuły gniotły jej ucho; krzyknęła, gdy zagłębienie koło jego łokcia
zacisnęło się na jej tchawicy. Próbowała się uwolnić, ale bezskutecznie. Dopiero
gdy rzuciło się na niego dwóch pielęgniarzy, udało im się wyrwać ją z jego
uścisku.
Związali go pasami. Usłyszał jeszcze jej krzyk, gdy pielęgniarze
prowadzili ją korytarzem. Sięgnął po pistolet, ale nie mógł go znaleźć.
Kiedy później podszedł do niego jakiś mężczyzna, nachylił się nad nim
odciągając mu powiekę i świecąc światłem w oko, Rayne napluł mu w twarz.
Potem rzucił się do przodu i ugryzł go w ramię. Mężczyzna odskoczył z
wyrazem przerażenia na twarzy. Po chwili Rayne poczuł bolesne ukłucie w lewe
udo i odpłynął gdzie indziej, do miejsca o wiele bardziej bezpiecznego niż to, w
którym się znajdował przed chwilą.
Dzień był przyjemny. Rayne był zadowolony z możliwości przebywania
na świeżym powietrzu. Znajdował się na wózku inwalidzkim, na którym było
mu niewygodnie i nadal nie mógł zrozumieć, dlaczego ręce i nogi ma
przywiązane pasami; mógłby sam poruszać kołami, zamiast angażować do tego
pielęgniarkę.
Siostra Maureen Thrush uważała na swego podopiecznego. W ciągu
ostatnich kilku lat wiele słyszano tu o kapitanie Gallagherze, chociaż w szpitalu
pojawił się dopiero tydzień temu - nigdy nie przypuszczała, że jest taki
przystojny, nawet po zgoleniu mu brody.
Pamiętała dzień, gdy usłyszała o nim po raz pierwszy. Jej narzeczony
służył w jednostkach komandosów SAS i opowiedział jej o pewnym incydencie.
Gallagher brał udział w trudnym programie przygotowawczym i jeden z testów
polegał na walce wręcz. Instruktor, niejaki sierżant Rourke, miał zwyczaj
wybierać największych osiłków spośród nowych rekrutów i dawać im wycisk.
Miał tę przewagę, że składał się z blisko stu kilogramów twardych jak stal
mięśni i nigdy nie przegrał żadnej walki. Większość żołnierzy bała się go, o
czym doskonale wiedział.
Na początek Rourke kilka razy lekko uderzył Gallaghera, po czym kopnął
go w krocze. Przeważnie oznaczało to koniec walki; w tym momencie mógł się
zwykle pochwalić, że udało mu się zdobyć niechętny acz niekłamany szacunek
nowych rekrutów. Tyle tylko, że Gallagher ulepiony był z innej gliny. Podniósł
się i prosił się o jeszcze.
Wtedy sierżant zaczął okładać go mocniej. Chciał go zranić, dać mu
nauczkę. Gallagher rzucił się naprzód i zaprawił go bykiem w twarz. Rourke
zatoczył się do tyłu i dostał zaraz w głowę najpierw lewym sierpowym, później
prawym.
Chciał kopnąć Gallaghera, ale ten złapał jego wyrzuconą do przodu nogę i
szarpnął ją gwałtownie w górę. Rozległ się trzask łamanych kości i sierżant
runął na ziemię, a Gallagher kopnął go jeszcze w głowę.
Otrzymał za to ostrzeżenie. Sześć tygodni później Rourke nadal leżał w
szpitalu, a Gallagher był jednym z dwudziestu sześciu rekrutów kończących
kurs przygotowawczy na stu sześćdziesięciu siedmiu, którzy go zaczynali. Po
tym incydencie nikt nie palił się specjalnie do bójki z nim.
Panna Thrush ucieszyła się, że stan pacjenta się poprawił. Ten młody
człowiek nie zasłużył na zamknięcie w szpitalu psychiatrycznym. Podobne
przypadki widziała już wiele razy: żołnierzy, którzy przekroczyli jakiś próg, nie
potrafiąc poradzić sobie z cierpieniem nie do zniesienia.
Rayne zwrócił lekarzowi uwagę, że nie muszą go wiązać, ale ten tylko
uśmiechnął się dziwnie, mówiąc, że nie zaszkodzi, jeśli jego kończyny przez
jakiś czas pozostaną w jednym miejscu. Pogodził się z tą opinią, ale nie mógł
jakoś rozszyfrować tajemniczego wyrazu na jego twarzy, gdy wypowiadał on
swoją uwagę.
Na trawniku przed szpitalem pojawiła się Samanta. Ucieszył się na jej
widok. Jej szyję zakrywał gipsowy kołnierz - widocznie i ją, podobnie jak jego,
opuściło szczęście w walce i odniosła obrażenia.
- A więc dopadli cię w końcu bandyci, Sam.
- Na to wygląda, skarbie.
Jej miękki amerykański akcent jak zwykle działał na niego podniecająco.
Tylko dlaczego tak dziwnie mu się przygląda, podobnie jak przedtem lekarz?
- Nie rozumiem, po co mnie tak długo tu trzymają. Jestem pewien, że
mógłbym już chodzić o kulach. Jest wielu żołnierzy, którym pobyt tu jest
bardziej potrzebny niż mnie.
- Kochanie, twoja noga nie wydobrzała jeszcze zupełnie.
Zawsze był w stanie wyczuć jej poirytowanie, ale widocznie i ona wiele
ostatnio przeszła. Powiedział łagodnie:
- Cieszę się, że cię widzę, Sam. Zrobiłaś mi wielką frajdę, przylatując po
mnie helikopterem wraz z żołnierzami. Potrzebna mi była twarz kogoś bliskiego
po tym, co przeszedłem w dżungli.
Pochyliła się nad nim i szepnęła: - Twoi przełożeni chcą wiedzieć, czy
możesz udzielić jakichś informacji, gdzie znajduje się reszta twojego oddziału,
skarbie.
- Chcą wiedzieć? Pewnie, mają do tego pełne prawo, ale jeszcze nie teraz.
Wyraz napięcia na jego twarzy sprawił, że zrobiła coś, czego normalnie
nigdy nie robiła - rozpłakała się. Spróbował podnieść rękę chcąc ją pocieszyć,
ale przytrzymały ją pasy.
- Co ci się stało w szyję, Sam?
Powiedziała mu prawdę o tym, jak próbował ją zabić. Teraz z kolei on
zamilkł na dłużej.
- Widziałam to już przedtem - przyznała w końcu. – To rezultat łącznego
działania lekarstw, szoku i napięcia nerwowego. - Zrobiła pauzę. - Rayne, ja
wciąż nie do końca rozumiem, co ci się tam przydarzyło.
Zachował milczenie. Cóż mógł jej więcej powiedzieć? Sam zapaliła
papierosa, wsadziła mu do ust i przyglądała się, jak zaciąga się łapczywie.
Mimo piżamy doskonale było widać muskulaturę jego ciała. Chociaż
przytrzymywały go pasy i znajdował się wciąż pod działaniem leków, trzymał
się prosto na wózku, a jego szafirowobłękitne oczy błyszczały pod grzywą
jasnych włosów, które należało skrócić. Można by go wziąć za gwiazdora
filmowego.
- Wojna to dziki żywioł - stwierdził. - Nie obowiązują na niej żadne
reguły.
- Jesteś utajonym mordercą. - Samanta nigdy nie ubierała niczego w
piękne słowa. Nie miała w zwyczaju unikać jakiegoś problemu.
- Podszywając się pod nieprzyjaciół niszczysz ich duszę, osłabiasz ich
morale. Różnica między myśliwym i jego zwierzyną zaciera się.
- A jeśli sfuszerujesz swoją rolę, czeka cię kula w łeb.
Spojrzał w kierunku drzwi i znajdującej się za nimi sali.
Leżał tam na łóżku żołnierz z zabandażowanymi oczyma. Siedziała przy
nim jego dziewczyna. Rayne pomyślał o tym, ile czasu upłynie, zanim ona
nabierze do niego odrazy.
I wtedy opowiedział Samancie, jak zastrzelił własnych żołnierzy.
Rozumiała już teraz wyraz udręki na jego twarzy.
Wpatrzył się w staroświecki wentylator na suficie, zahipnotyzowany
śledził jego obroty.
- Widzisz teraz - rzucił - i tak oto sam stałem się nieprzyjacielem.
Na zewnątrz szpitala im. Livingstone’a powietrze było ciepłe i pełne
zapachów kwitnących kwiatów. W całym Salisbury kwitły teraz drzewa i
krzewy; wzdłuż ulic żywe czerwone liście wyrastały z długich czarnych pni na
tle błękitu nieba; w każdym ogrodzie fiołkoworóżowe drzewa jacaranda i piękne
białoróżowe oraz białofioletowe bauhinie tworzyły zachwycającą kompozycję
pięknych naturalnych barw. W powietrzu rozbrzmiewał śpiew ptaków i
brzęczenie pszczół. Nie na darmo zwano Salisbury miastem kwitnących drzew.
Atmosfera była pełna spokoju i relaksu, tak jak to jest możliwe tylko w
Afryce. Ta ziemia przyjmowała w sposób naturalny zarówno wojnę jak i pokój.
A w tej chwili wojna wokół Rodezji nabierała rozpędu. ZANU ze wschodu i
ZAPU z zachodu - wojna szalała praktycznie na wszystkich frontach. Zwłaszcza
na wschodzie walki przybrały na sile wraz z wycofaniem wojsk portugalskich z
Mozambiku w 1974 roku. I chociaż Ian Smith musiał wyrazić zgodę na
powołanie rządu przejściowego, który stopniowo przekaże władzę czarnej
większości, zarówno Joshua Nkomo, przywódca ZAPU, jak i Robert Mugabe,
szef ZANU, poprzysięgli wystąpić przeciw takiemu rządowi.
Makabryczne akcje terrorystyczne czarnych bojowników o wolność
nabierały rozmachu. W czerwcu 1978 roku opinię publiczną w Rodezji
poruszyła masakra w misji Elim i jej wyjątkowe barbarzyństwo. Cel został
osiągnięty: zmęczony wojną naród przeżył szok, gdy bestialsko zamordowano
ośmiu białych misjonarzy i dzieci, którymi się opiekowali, oraz zgwałcono kilka
kobiet.
We wrześniu tego samego roku ZAPU zestrzeliła samolot pasażerski
należący do linii Air Rhodesia tuż po jego starcie z Kariby do Salisbury. Został
on trafiony sowiecką rakietą ziemia-powietrze typu SAM-7 wystrzeloną z
łańcucha górskiego Matusadona na