Dla Karen z wyrazami – miłości CHRISTOPHER SHERLOCK PORANEK HIENY Przełożył Lesław Ludwig GDAŃSK 1991 Tytuł oryginału HYENA DAWN Projekt okładki i strony tytułowej Paweł Adamów Fotografia na okładce Zdzisław Błażejczyk Redaktor Joanna Konopacka Redaktor techniczny Elżbieta Smolarz Korekta Aniela Wilkanowicz-Głuszko Barbara Bukowska-Przychodzeń Wydanie pierwsze. Copyright © Christopher Sherlock 1990 © Copyright for the Polish edition and translation by Oficyna Wydawnicza „Graf”, Gdańsk 1991 ISBN 83-85130-56-X RAYNE MOZAMBIK, 1978 r. Zostawił za sobą polanę i zanurzył się w buszu. Miał czarną twarz i bujną kręconą brodę. Czuć go było potem czterech tygodni spędzonych w dżungli. Przez szyję miał przewieszony pistolet maszynowy AK-47, a do pasa przytroczone magazynki z nabojami. Górną połowę jego ciała okrywała postrzępiona kurtka francuskich spadochroniarzy, a dolną - brudne dżinsy. Na nogach miał oblepione błotem i pokryte kurzem buty z cienkiej czarnej skóry. Nagle wśród słodkich zapachów buszu poczuł inny - zapach ludzkiego potu. Jego ręka błyskawicznie sięgnęła kolby pistoletu, by sprawdzić, czy jest odbezpieczony. Oczy powędrowały w stronę drzew i roślinności poza nimi. Z palcem na spuście ruszył po cichu w kierunku większej gęstwiny. Kapitan Rayne Gallagher działał w ten sposób od dwóch miesięcy. Jego przełożeni zrozumieli, że jest lepszy w pojedynkę, gotów na większe ryzyko, zdolny do szybszego przemieszczania się. Tyle że samotność stanowiła dodatkowe zagrożenie. W tej chwili czuł się niezwykle samotny. Rozległ się wysoki przenikliwy gwizd. Rayne rzucił się na ziemię i przeturlał w bok, aż oparł się o drzewo. Ten gwizd zmroził mu krew w żyłach. Był sygnałem wywoławczym, który skądś znał. Przez chwilę kusiło go, by odpowiedzieć po angielsku. Nie wiedział jednak, czy odzew byłby odpowiednią reakcją. Jedno niewłaściwe słowo, jeden dźwięk, a mógł być martwy. Każda chwila zwłoki również oznaczała zbliżanie się śmierci. Cisza była groźna. Musiał jakoś zareagować. Krzyknął coś w języku, który nie był jego własnym, i wzdrygnął się słysząc metaliczny szczęk odbezpieczanej broni. Do licha - kto to mógł być? Z czoła spływał mu pot. Wszystkie jego zmysły były pobudzone do granic wytrzymałości, w stanie najwyższego pogotowia. Musiał spróbować wykorzystać swą przewagę. Wtedy ich spostrzegł - trzy sylwetki ledwie widoczne na tle odległych drzew. Uniósł się nieco, przeszukując wzrokiem busz wokół siebie: w połowie odległości od drzew dostrzegł błysk stali, którego szukał. Było ich czterech. Ostatni dostrzeżony przez niego mężczyzna zapytał go w afrykańskim narzeczu, którego użył przed chwilą Rayne, skąd przybywa. Wydało mu się, że rozpoznaje ten głos. Zdjął na chwilę palec ze spustu i wytężył wzrok, by wypatrzyć tego faceta. Gdzie on się zaszył? Nie mogło go dzielić od Rayne’a więcej niż pięć metrów. Musiał go zobaczyć. Coś nakazało mu się odezwać. Skłamał, że przekroczył granicę i zabił afrykańskiego wodza w służbie wojsk rządowych. Z oddali rozległ się chichot. Odprężył się nieco. Dodał jeszcze, że podłożył miny, które zabiły farmera i jego żonę wracających do domu. Odpowiedział mu śmiech, po którym nastała pełna napięcia cisza. Potem padło pytanie o nazwę farmy. Rayne podał ją i w napięciu czekał na odpowiedź. Tym razem w głosie mężczyzny pojawił się nieprzyjazny ton. Stwierdził, że na tej farmie od dwóch lat nikt nie mieszka. Błąd. Wiedział, że musi podjąć ryzyko - nie miał innego wyjścia. Oblizując wyschnięte wargi zapytał: - Czy my się nie znamy? Słowa te długo rozbrzmiewały w powietrzu i wyczuł po drugiej stronie chwilę wahania. Czy to ta chwila, w której zginiesz, kapitanie Gallagher? Ruch lufy karabinu zasygnalizował mu intencje tamtego. Rayne ruszył na czworakach naprzód, a później w bok i usłyszał odgłos strzału, gdy pierwszy pocisk rozszarpał fałdy jego kurtki. Przeturlał się w bok, przenosząc automat łagodnym łukiem nad głową i mierząc w miejsce, w którym tkwił napastnik. Nacisnął spust, oddając serię ogniem ciągłym. Z buszu wytoczył się z krzykiem trafiony człowiek, z jego głowy i brzucha płynęła krew. Trawy wokół Rayne’a siekły pociski, ale zdołał pociągnąć kolejną serią po tamtym, aż jego głowa rozprysła się i bez szmeru osunął się na ziemię. Ukazał się drugi z atakujących. Rayne wpakował mu dwie kule w prawą łopatkę i jego cel wykonał przedziwny piruet na lewej nodze, po czym upadł na twarz. Pojawił się trzeci człowiek, uchylił się przed serią Rayne’a, wycelował i trafił go w nogę w chwili, gdy jemu skończyła się amunicja. Krzyknął z bólu od postrzału w udo próbując nerwowo wpakować do automatu następny magazynek. Spostrzegł, że tamten podnosi się, zdając sobie najwidoczniej sprawę, że jemu skończyły się naboje. Sięgnął lewą ręką do ukrytego na plecach pistoletu, przeturlał się w bok i strzelił napastnikowi prosto w usta. W jednej chwili wyciągnął z kieszeni granat i rzucił go w kierunku, z którego wciąż padały strzały. Rozległ się stłumiony wybuch i głośny krzyk. Mechanicznie wyciągnął drugi granat i rzucił go w ślad za pierwszym. Modlił się, by nie zemdleć z bólu promieniującego z rany w nodze. Mężczyzna trafiony w łopatkę podniósł się. Rayne strzelił jeszcze raz, tym razem w jego gardło. Pocisk kalibru 0.45 roztrzaskał mu kręgi szyjne i mężczyzna upadł, chwytając się za obrzydliwą ranę na szyi. Zapanowała cisza. Z oczu Rayne’a płynęły łzy. Trząsł się ze strachu, a po chwili nie mógł powstrzymać wymiotów. W powietrzu unosił się fetor śmierci. Wiedział, że musi się ukryć, zaszyć w buszu. Gdyby teraz przyszli po niego, byłby już martwy. Kiedy nadeszła noc, stracił czucie w prawej nodze. Wargi miał popękane z pragnienia. Doczołgał się tylko do zwartej grupy krzaków, ale dalej nie śmiał się zapuszczać. Zabił czterech, ale mogło być ich więcej. To byli zaprawieni w bojach żołnierze; mogli spokojnie czekać, aż zaśnie i wtedy dopiero go zabić. Bezpieczeństwo kryło się w ciszy. Załadowany automat leżał obok, nastawiony na krótkie serie. Było już późno w nocy, gdy usłyszał jakiś szelest. Odgłosy pochodziły tylko z jednego kierunku i od razu domyślił się, że nie zabił człowieka, w którego rzucił granatem. Leżał bez ruchu, pocąc się obficie. Noc była bezksiężycowa. Szelest zbliżył się, potem skradający zatrzymał się. Rayne usłyszał głęboki oddech, po czym znowu odgłosy stąpania oddalające się od niego w kierunku trzech zastrzelonych przez niego ludzi. Odwrócił głowę, ale w absolutnej ciemności nie mógł nic dojrzeć. Hałas ucichł i usłyszał własne serce bijące jak oszalałe. Powrócił ból w nodze, stając się nie do zniesienia. Powoli zaczął tracić przytomność i po chwili przewrócił się na bok, całkowicie bezbronny. Hiena była ostrożna, chociaż nie jadła od kilku dni. Coś jej tu nie pasowało i chciała odczekać chwilę w ciemności, zanim ruszy naprzód. Wciąż kulała od wnyków z drutu kolczastego, w które wpadła zeszłej zimy. Wtedy też była bardzo głodna, ale mniej ostrożna. W powietrzu unosiła się woń krwi i z pyska hieny pociekła ślina. Wiedziała, że się starzeje; pewnego dnia chora noga całkowicie uniemożliwi jej podobne wyprawy łowieckie, zacznie głodować, a wtedy dopadną ją ludzie. Dobrze znała odgłosy wystrzałów - był to dźwięk, który zabija. Wszyscy mężczyźni nosili teraz karabiny i nie trzymali się wyłącznie utartych szlaków. Musiała zdobyć się na większą przebiegłość, by ich unikać, więc odłączyła się od stada, woląc poszukiwać padliny w pojedynkę. Już raz próbowała ludzkiego mięsa. Teraz ponownie miała nasycić się tym słodkim przysmakiem. Ciało zabitego znajdowało się pod jej przedmą łapą, czekało bez ruchu i hiena wiedziała, że dłużej nie zdoła się powstrzymać. Opuściła łeb i wbiła kły w miękkie mięso. Przez kilka minut żarła łapczywie. Po chwili jednak odezwała się w niej znowu potrzeba ostrożności, toteż zaciągnęła mięso z polany w gęstwinę. Jadła, aż spuchł jej brzuch, po czym umknęła znikając w ciemności. Powróci tu następnego wieczoru w nadziei znalezienia więcej ludzkiego mięsa. Na dziś miała dosyć. To miejsce wywoływało w niej niepokój. Rayne obudził się tuż przed świtem. Jasność nadciągała powoli, stopniowo obrysowując poświatą sylwetki drzew. Pięknie to wygląda, pomyślał wciąż na pół przytomny. Żył jednak i tylko to się liczyło; nikt go teraz nie zabije - miał zamiar wstać i jak najszybciej wydostać się z tej diabelskiej dziury. Przewrócił się na brzuch i opierając się na rękach powoli się podniósł. Noga dokuczała mu bardzo, ale z ulgą stwierdził, że może się na niej opierać. Pamiętał, jak go uczono: ból może być czynnikiem korzystnym - wyostrza zmysły, nie pozwala zasnąć. Sprawdził, czy ma za pasem pistolet i mocno chwycił w obie ręce automat Kałasznikowa - najlepszy pistolet maszynowy na świecie. Szybko wycofał się przechodząc skrajem polany i zmierzając w kierunku ogromnych głazów ponad nią. Ból w nodze zagłuszał wszystkie inne doznania. Nikt jednak do niego nie strzelał. Nic się nie poruszało. Wkrótce wspiął się na głazy i mógł przyjrzeć się okolicy, gdyż robiło się coraz widniej. Wyciągnął z kieszeni granat i wyrwał zawleczkę. Jego wybuch da mu niezbędną osłonę, gdyby ktoś próbował teraz dobrać mu się do skóry. Na polanę padało już więcej światła i spostrzegł, że jedno ciało zniknęło. Widząc ślady, jakie pozostawiło na piasku, poczuł strach chwytający go za gardło. Należało do tego, którego trafił w twarz. Niemożliwe, by ten człowiek przeżył. Wyglądało na to, że zwłoki ktoś przeciągnął... Ktoś musiał zakraść się tu w nocy. Tylko dlaczego przeciągnął jedno ciało, pozostawiając resztę na miejscu? Wtedy zobaczył je poniżej, w buszu. Twarzy już nie było, podobnie jak sporej części żołądka i wnętrzności. Okropny odór dotarł do jego nozdrzy i zwymiotował gwałtownie, o mały włos nie upuszczając granatu. Hiena, cholerna hiena, to ją właśnie słyszał w nocy. Wsunął z powrotem zawleczkę granatu i schował go do kieszeni. Leżąc na płask rozglądał się szukając jakichś oznak ruchu. Nic nie dostrzegł. Był sam. Opuścił się ze skały i szybko ruszył w kierunku miejsca, gdzie rzucił wczoraj granat. Chłodnym, klinicznym spojrzeniem obrzucił ofiary. Niezły rzut - granat uderzył mężczyznę w pierś, eksplodując przy zetknięciu z ciałem, które było teraz nie do rozpoznania. Jeszcze raz obszedł w koło polanę, po czym zatrzymał się na środku. To tu miała miejsce wczorajsza strzelanina. Pozostałe ciała leżały z boku, wszystkie twarzą do ziemi. Jedno miało krwawe plamy pośrodku pleców, w miejscu, gdzie seria jego automatu przeszyła żołądek. Inne miało strzaskane ramię i zniekształconą głowę od ostatniego strzału, jaki w nią wpakował. Uważnie przyglądał się trupom zastanawiając się, czy poprawnie zareagował. Boże, wiele ryzykował, mierząc w głowę tego ostatniego. Gdyby spudłował, byłby to jego koniec. Zawsze uczyli go celować w tors, ale kiedy znajdował się pod ostrzałem, instynkt podpowiadał mu co innego. Znalazł manierkę z wodą w plecaku jednego z żołnierzy i ugasił nękające go pragnienie. Było tam też trochę jedzenia, na które rzucił się łapczywie. Też znalazł sobie miejsce na śniadanie! Polana w Mozambiku i czterech martwych terrorystów spod znaku ZANU w charakterze kompanów! Opanował go nie kontrolowany śmiech, wstrząsający nim, aż myślał, że mu brzuch pęknie - chorobliwy, dziki śmiech wśród głuchej ciszy. Wziął się w garść. Musi przeszukać wszystkie ciała, znaleźć dokumenty tożsamości i sprawdzić, czy nie ma przy nich innych ważnych papierów. Następnie musi szybko opuścić ten teren. Tego go nauczono. Zwłoki mężczyzny trafionego strzałem w głowę były bardzo ciężkie i z trudem udało mu się je obrócić. Twarz była nie do rozpoznania, ponieważ kula rozwaliła doszczętnie czaszkę, ale zauważył, że pod warstwą ziemi, którą była pokryta dla kamuflażu, zabity miał białą skórę. Może ten facet był sowieckim agentem działającym na terenie Mozambiku - dość niezwykły przypadek, ale nie wykluczony. Niestety, nie udało mu się znaleźć żadnego dokumentu tożsamości. Przewrócił na plecy drugiego trupa. Twarz wydała mu się dziwnie znajoma. Otworzył zmarłemu oczy. Znał tego człowieka. To nie był wróg, lecz bliski przyjaciel. W surowym, cichym krajobrazie pięknego poranka rozległ się płacz. Narastał i przycichał, aż prawie nie było go słychać. Nie był to kobiecy szloch, lecz zawodzenie mężczyzny pochylonego nad ciałem towarzysza broni. Podniósł się wreszcie i podszedł do następnych zwłok. Na chwilę ciszę przerwał okrzyk przerażenia. Wstał i przebiegł wzdłuż pochyłości. Podniósł następne ciało leżące wśród skał. Odwrócił zakrwawioną twarz ku swojej i zawył: - Nie! Nie! Nie! Upadł z płaczem na ziemię, a jego łzy wsiąkały w wyschniętą glebę. Kopał gołymi rękami, jak zwierzę. Dnia przybywało, aż w końcu udało mu się pochować cztery trupy i zatknąć nad każdym kopcem prosty krzyż z dwóch patyków przewiązanych sznurkiem. Dokonawszy tego dzieła wspiął się na stos kamieni i podciągnął się na skałę, z której roztaczał się widok na całą okolicę. Usiadł na niej, obserwując zachodzące słońce - siedział tam wciąż nieruchomo, aż otoczyła go ciemność. Pojawił się księżyc jak rogalik i jego blask można było uznać za obietnicę nadziei. W ciągu jednego dnia szał radości z wojennych wyczynów ustąpił miejsca poczuciu absolutnej daremności wojny. Afryka, kontynent, który tak bardzo ukochał, przemówiła do niego językiem największej bezwzględności. Gdy kopał groby, myślał o skierowaniu pistoletu w swoją stronę. Nie chciał jednak zdecydować się na takie łatwe rozwiązanie. Było to przeciwne jego naturze. Słaby podmuch wiatru potargał fałdy jego wojskowej kurtki. Odniósł wrażenie, że oczyścił też powietrze wokół niego, napełnił jego płuca i dodał mu energii, by w końcu zniknąć w sposób równie tajemniczy, jak się pojawił, a szelest jego podmuchów zastąpiły dobrze znane odgłosy afrykańskiej dżungli. Po chwili usłyszał dźwięk, który tak go zaniepokoił zeszłej nocy. Był w stanie rozpoznać teraz ten charakterystyczny rytm oddechu, wyobrażał sobie obrzydliwy pysk; rozumiał te dziwne odgłosy stąpania i zapadające po nich chwile wyczekiwania w ciszy. Z ponurą determinacją siedział na wierzchołku skały oczekując momentu zemsty. Nie musiał czekać długo. Po ciemności poprzedniej nocy blask księżyca ośmielił hienę - nadeszła wcześniej, przebiegając przez polanę i zatrzymując się przy niedawno usypanym kopcu. Nie rozglądając się na boki wykopała ciało, a odór gnijącego mięsa zwiększył tylko jej apetyt. Zatrzymała się na chwilę i wzniosła oczy do księżyca, jakby chciała odmówić cichą modlitwę przed czekającą ją ucztą. Ma przed sobą kilka tygodni dobrego życia. Nie trzeba będzie wyruszać na długie wędrówki ani zbytnio ryzykować; nabierze sił, może jej poharatana noga całkowicie się zagoi. Nie mogąc się doczekać smaku tego mięsa ciemnoczerwonym jęzorem oblizała pysk. Wtedy usłyszała dźwięk zwiastujący śmierć i odwróciła się, żeby uskoczyć. Chwilę potem zobaczyła błysk na szczycie skały nad polaną. Zawyła, gdy pocisk rozerwał miękką skórę na jej piersi i wbił się głęboko w ciało. Upadła na bok próbując wznieść pysk ponad piasek. Jej walka o przetrwanie dobiegła końca... Rayne czuł, jak huk wystrzału rozbrzmiewa mu w czaszce. Znowu zabił - tym razem chcąc zapobiec okrutnej profanacji ciała jego najlepszego przyjaciela. Znał wszystkich z tej czwórki. Jak on należeli do oddziałów zwiadu im. Selousa, specjalnych jednostek armii rodezyjskiej. Brawurowe, niebezpieczne akcje stanowiły dla nich chleb powszedni. W wieku dwudziestu pięciu lat, pomimo faktu, że był ochotnikiem z RPA, a nie Rodezyjczykiem, Rayne otrzymał stopień kapitana. Tym czterem wydawał rozkazy, walczył i śmiał się wraz z nimi. Ci ludzie oddaliby życie dla ratowania go. Rzecz jasna, wszyscy oni znali ryzyko nieodłącznie towarzyszące służbie w oddziałach zwiadu. Ich członkowie udawali żołnierzy nieprzyjaciela - czernili sobie twarze i ręce, zapuszczali brody, stawali się partyzantami ZANU. Wyruszali w dżunglę, gdzie spotykali ludzi z ZANU, którzy przyjmowali ich w swoje szeregi. A potem trzeba było ich zabijać. Oczywiście, jeśli odkryli w nich „przebierańców”, czekała ich śmierć. Wyglądało jednak na to, że nikt w dowództwie naczelnym nie pomyślał, co może się stać, gdy oddziały zwiadu napatoczą się na siebie nawzajem - kiedy ich kamuflaż okaże się na tyle dobry, że każdy z nich uzna drugi za nieprzyjacielski. Wybuchała wówczas strzelanina i ginęli właśni ludzie. Cała sprawa traciła wtedy sens. Żałował, że nie pomyśleli o jakimś haśle lub innym nie rzucającym się w oczy sposobie identyfikacji. Ale jak to było na wszystkich wojnach, w chwili kryzysu każdy był pozostawiony samemu sobie. O tym, co powinno się zrobić, myślało się dopiero wtedy, gdy nastąpiła tragedia. Przynajmniej nie zdawali sobie sprawy, kto ich zastrzelił. Byli w lepszej sytuacji od niego. Jemu nie pozostawało nic innego, jak żyć ze świadomością, że zabił swoich czterech przyjaciół. Rona trafił w usta - tego Rona, który miał piękną, zawsze uśmiechniętą żonę i dwójkę dzieci. Wnętrzności Maca przeszył serią pocisków. Mac był tym, który zawsze wywoływał ich śmiech, kiedy wszystko szło nie tak, jak trzeba. Mike niedawno się zaręczył. A on rozwalił mu ramię, a potem wpakował kulę w szyję. Alana rozerwał granat, Alana, którego dwóch braci zginęło poprzednio w buszu i który miał starego, zgorzkniałego ojca. Jak mógł teraz wrócić do Rodezji? Jak powiedzieć żonie Rona, że zabił jej męża i powiadomić jego trzyletniego syna, że tatuś już nigdy nie wróci? Cholera, potrafią to zrozumieć. Wiedział, że pogodzą się z tym i to właśnie było najgorsze - życie z ich zrozumieniem. W ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin Rayne dokonał skoku nad otchłanią i wylądował po drugiej stronie jako inny człowiek. To dziwne, ale przypomniał mu się fragment wiersza, którego nauczył się w szkole w Natalu. Wyrecytował go, mając nadzieję uciec od tego szaleństwa, odzyskać zdrowy rozsądek. Zachłannymi rękami uchwycił się skały; Blisko słońca, w krainie bez chwały, Stoi, otoczony przez świat błękitu zuchwały. Pod nim, pomarszczone morze w ciągłym ruchu; Obserwuje je na kamienia okruchu, I spada w dół z prędkością piorunu. Zamilkł wsłuchując się w odgłosy napływające z mroku Afryki. W końcu udało mu się zasnąć - samotna postać na kawałku skały w piekle, które nazywa się Mozambik. Obudził się spocony pod palącym słońcem. Automat leżał pod jego prawą ręką, tak rozgrzany, że parzył skórę. Zsunął się ze skały i wrócił na polanę leżącą w dole. Noga bardzo mu dokuczała. Poruszał się szybko, zabierając jeden z plecaków i większość amunicji zabitych. Potem zniknął w buszu, klucząc i zacierając za sobą ślady. Był bliski opadnięcia z sił; z rany na udzie wciąż sączyła się krew i gdy patrzył na nią był bliski omdlenia. Ale obawa, że w tym osłabionym stanie może nadziać się na prawdziwy patrol ZANU pchała go naprzód. Musiał wydostać się z Mozambiku i to szybko. Pięć dni później z trudem przepłynął rzekę Gairezi, na północ od Rudy w dolinie Honda. Przebył około osiemdziesięciu pięciu kilometrów - przeważnie w nocy, unikając jakichkolwiek kontaktów z miejscową ludnością. Znajdował się w ciągłym niebezpieczeństwie. Na całym obszarze były rozrzucone oddziały ZANU, patrolowały go również jednostki armii Mozambiku - FRELIMO. Obie formacje zastrzeliłyby go bez pytania albo, co gorsze, zostałby pojmany i poddany bezwzględnemu przesłuchaniu. Kilka razy o mały włos nie wpadł na grupy żołnierzy, ale wieloletnie doświadczenie nauczyło go, jak wtapiać się w busz na widok nieprzyjaciela. Nie pamiętał tych dni zbyt wyraźnie. Wieczorami i nocami posuwał się z udręką naprzód, ranki i popołudnia spędzał na „odpoczynku” - leżał nie mogąc sobie pozwolić na sen i nasłuchiwał odgłosów obcych patroli. To były najgorsze chwile, ponieważ powracał wtedy myślami do zasadzki na swoich czterech kumpli. Zawsze uważał, że zabijanie to coś, co rezerwował dla nieprzyjaciół. Uzasadnienie było proste: jeśli on nie zabije wroga, wówczas wróg zabije jego; nigdy nie myślał o ludziach, których zabił. Teraz jednak, wprawdzie nieświadomie, zastrzelił przyjaciół, zamordował ich z zimną krwią. Nigdy nie pozbędzie się poczucia winy. Czuł głęboką odrazę do samego siebie. Jak zdoła wyjaśnić to, co tam zaszło? Czy ktoś mu uwierzy? Pomyślą, że zwariował. Wstrząsnęły nim dreszcze, był wciąż mokry po przepłynięciu rzeki. Wokół panowała głęboka ciemność, księżyc zasłaniały drzewa i z trudem widział, dokąd zmierza. Wytężał słuch, by ze zwykłych odgłosów buszu wyłowić najmniejszy wyróżniający się hałas. Wiedział, że powinien zejść ze ścieżki, ale po prostu czuł się zbyt zmęczony, powieki mu opadały i pozostawały zamknięte o ułamek sekundy za długo... Jedynie siła woli sprawiała, że unosił jedną nogę za drugą, posuwając się wąską ścieżką naprzód. Usłyszał przed sobą jakiś hałas, ale jego ręce nie zareagowały. Wciąż nieporadnie trzymały pistolet maszynowy. Zanim zdał sobie z tego sprawę, stał naprzeciw mężczyzny celującego do niego z automatu. Potem coś uderzyło go z tyłu i przewrócił się, padając z łoskotem u jego stóp. Zastawili tę zasadzkę zaraz po zapadnięciu zmroku. Ścieżka ta była ulubionym szlakiem używanym przez terrorystów ZANU przychodzących z Mozambiku, by dokonać ataku na obszarze operacyjnym „Młockarnia” na wschodniej granicy Rodezji. Od czasu, gdy Ian Smith podpisał jednostronną Deklarację Niepodległości, upłynęło trzynaście wojennych lat. Jej wydanie oznaczało zerwanie wszelkich więzi Rodezji z Koroną Brytyjską, kończąc w ten sposób osiemdziesięcioletni związek, rozpoczęty, gdy słynna „kolumna pionierów” Cecila Rhodesa wciągnęła na maszt flagę brytyjską w Salisbury w 1890 roku. Powód ogłoszenia Deklaracji był prosty - Rodezja pragnęła niepodległości na podstawie konstytucji z 1961 roku, która ochraniała prawa białej mniejszości. Budziło to sprzeciw rządu brytyjskiego, tak więc Ian Smith zdecydował się na samodzielną drogę. W 1966 roku Organizacja Narodów Zjednoczonych wprowadziła częściowe sankcje gospodarcze wobec Rodezji, chcąc zmusić rząd białych do poczynienia pewnych kroków w kierunku przekazania władzy czarnej większości. Cztery lata później, w odpowiedzi na to posunięcie, biały rząd Rodezji ogłosił kraj republiką. Czarni Rodezyjczycy uznali to za szczyt swoich politycznych niepowodzeń; wkrótce jednak uzyskali obietnice pomocy. Dwa państwa - Chiny i ZSRR - były gotowe dostarczyć im uzbrojenia, pieniędzy i zapewnić szkolenie. Dzięki tej pomocy grupy czarnych terrorystów umocniły swoją rolę. Na zachodzie znajdowały się mające swe bazy w Zambii i Botswanie oddziały organizacji ZAPU , atakujące zachodnią flankę Rodezji na obszarach operacyjnych nazwanych „Styczna” i „Drzazga”. Bojownicy ZAPU wywodzili się przeważnie z plemienia Matabele. Na wschodzie działały wojska ZANU, skupiające przede wszystkim plemię Maszona, znajdując oparcie w Mozambiku i atakując wschodnie rejony Rodezji na obszarach operacyjnych znanych pod nazwami „Młockarnia” i „Huragan”. Tak więc w praktyce Rodezja była otoczona, wyjąwszy mały region na południu, gdzie przebiegała granica z RPA. Wyłączając trasy powietrzne, była to jedyna „linia życia” kraju. Rayne. wszedł prosto w zasadzkę zorganizowaną na terrorystów ZANU przez lekką piechotę rodezyjską, doborowy batalion uważany przez międzynarodowych ekspertów wojskowych za jeden z najlepszych oddziałów na świecie. W tym wypadku jej celem było ujęcie partyzantów, a nie ich likwidacja. Jeśli pojmany terrorysta zacznie gadać, dostarczy ważnych informacji o swoich pobratymcach działających w tym rejonie. Nie ulegało wątpliwości, że terrorysta ujęty na ścieżce wczesnym rankiem jest ciężko ranny. Miał poważną ranę na udzie oraz zadraśnięcie na ramieniu. Będzie nad czym „popracować” podczas przesłuchania. Zapewne stracił też poczucie orientacji, bo po co przedzierałby się przez granicę Rodezji, zamiast wrócić do Mozambiku? Wiedzieli, że jest w kiepskim stanie, ponieważ widział, jak nadchodzą, ale nie był w stanie się bronić. Rozbroili go i związali mu ręce na plecach. Miał przy sobie pistolet browning - pewnie zabrał go jakiemuś żołnierzowi lub farmerowi. Był białym, a nie jak z początku sądzili - czarnym. Mówiąc ściśle był białym udającym czarnego. Może to Rosjanin albo Kubańczyk. Gdyby okazał się Rosjaninem, byłby rzadkim jeńcem; Rosjanie zajmowali zwykle wyłącznie stanowiska dowódcze w większych miastach. Terrorysta otworzył oczy i uśmiechnął się do nich. - Udało mi się. Ledwie Rayne zdołał wypowiedzieć te słowa, gdy otrzymał potężne uderzenie otwartą dłonią w twarz. Wymamrotał swoje nazwisko i przynależność wojskową, chociaż z kącika ust płynęła mu krew. - Kapitan Rayne Gallagher. Oddziały zwiadu im. Selousa. Skontaktujcie się z majorem Martinem Longiem. On mnie zna. Przywiązali go do drzewa, na wszelki wypadek pozostawiając przy nim dwóch wartowników. Reszta oddziału zniknęła w buszu. Nie powiedział już nic więcej. Nie chciał ich zrażać do siebie. Uważali, że kłamie, by ratować swą skórę. Oczy miał zamknięte. Czas dłużył mu się niesamowicie. Pomyślał, że może poszli jedynie po jakieś zapasy. A może chcieli tylko wyprowadzić go z równowagi przed zbliżającym się przesłuchaniem. Na myśl o tym potrząsnął głową; wiedział, na czym polegały owe przesłuchania - sam nieraz je prowadził. Po mniej więcej dwóch godzinach powrócił dowódca. Podszedł do Rayne’a, który spojrzał mu prosto w twarz. Porucznik Roy Brown z lekkiej piechoty rodezyjskiej dokładnie przyjrzał się swemu jeńcowi. Przed chwilą rozmawiał przez radio z majorem Longiem z oddziałów zwiadu i musiał teraz sprawdzić, czy podany przez niego rysopis się zgadza. Nie podobało mu się spojrzenie wyzierające z przenikliwych niebieskich oczu utkwionych w niego: było to spojrzenie mordercy. Schwycił jeńca za włosy - widać było, że pod warstwą farby i brudu są one koloru blond. Twarz częściowo zakrywała gęsta ciemna broda. Dotknął szczęki pojmanego - linia podbródka była ostro zarysowana. Oczy tkwiły głęboko pod wydatnymi brwiami. Wszystko w tej twarzy świadczyło o sile. Na solidnie osadzonej na potężnych ramionach szyi widać było zwoje twardych jak postronki mięśni. Reszta ciała też robiła silne wrażenie. Ponad 180 cm wzrostu - ocenił na oko. Rozerwał kurtkę, spod której ukazały się rozedrgane mięśnie brzucha. Jedynie podłużna szrama przecinająca pępek szpeciła ten tors. Skórę miał ciemną i mocno opaloną. Kiedy Brown rąbnął z całej siły jeńca w brzuch, miał uczucie, jakby jego pięść zetknęła się z workiem wilgotnego piasku. Uderzony nawet nie zareagował na ten cios, po prostu nadal wpatrywał się w niego. - Witamy w domu, kapitanie Galla... Nie zdołał dokończyć. Sprawna noga jeńca wystrzeliła do przodu trafiając go w podbrzusze. Upadł na ziemię z trudem łapiąc oddech. - Rozwiążcie mnie, sukinsyny. Dwóch żołnierzy szybko odwiązało Rayne’a od drzewa. Ruszył zataczając się w stronę powalonego porucznika, po czym stracił przytomność. Na twarzy poczuł ponownie promyki porannego słońca. Nie wiedział, gdzie się znajduje, ale doskonale pamiętał twarze terrorystów - omal go nie wykończyli. Spróbował zadać cios lewą ręką, ale nie udało mu się to, ponieważ ręce miał mocno przywiązane do boków. - O, kurwa! - Spokojnie, kapitanie Gallagher. Nic panu nie będzie. Musieliśmy dać panu zastrzyk morfiny, by pana nieco uspokoić. Porucznik Brown ma dwa złamane żebra, co powinno dać mu nauczkę, by nie rozpychał się zbytnio w przyszłości. Za chwilę powinien nadlecieć helikopter. Proszę się rozluźnić - wkrótce będzie pan w Salisbury. Wyliże się pan z tego. Obejrzałem pańską nogę, nie będzie kłopotów z usunięciem kuli, nie ma infekcji. To cud, że jej pan nie straci. Mężczyzna przerwał, ponieważ padł na nich obu cień śmigłowca i rozległ się ryk lądującego brudnozielonego pojazdu jeżącego się od karabinów maszynowych. Taki śmigłowiec szturmowy był postrachem terrorystów. Rayne został przywiązany do metalowych noszy i umieszczony w kabinie. Zobaczył, jak wnoszą porucznika Browna. Nie miał wyrzutów sumienia; porucznik nie powinien był uderzyć go w brzuch. Helikopter zaczął wznosić się ponad gęsty busz pokrywający niczym gruby dywan obszar operacyjny „Młockarnia”. Rayne poczuł znajomy zapach perfum, który wyrwał go z morfinowego otępienia, w jakie popadło jego ciało. Odwrócił się i ujrzał pod hełmem kobiecą twarz. Jej ciało okrywał, a właściwie skutecznie ukrywał, polowy mundur. Pomyślał, że śni... Kobieta pochyliła się nad nim, całując go w usta. - Samanta. Zauważył, że inni żołnierze uśmiechają się znacząco. Rzucił im wściekłe spojrzenie i natychmiast odwrócili się. Z kapitanem Gallagherem nie ma żartów. - Rayne, wszyscy myśleli, że już po tobie. Co, do diabła, się z tobą działo? - To zbyt makabryczne, by o tym opowiadać. - W takim razie nie myśl o tym teraz. Zrelaksuj się. Dobre sobie, pomyślał, tylko jak to zrobić, gdy pochyla się nad nim takie ciało? Nawet jej głos go podniecał. Spojrzał na zawieszony na jej szyi aparat Nikon. Samanta Elliot, znana fotoreporterka wojenna. - Skąd wiedziałaś, że mnie znaleźli? Uniosła aparat, skierowała obiektyw na jego twarz, nastawiła ostrość i nacisnęła przycisk migawki. Odgłos automatycznego przesuwu filmu zabrzmiał obco wśród dźwięków kręcącego się nad ich głowami wirnika. - Dzięki - powiedział bez zbytniej radości w głosie. - Może trafisz do następnego numeru „Time’a”. - Jesteś zboczona. - A więc jeszcze potrafisz mówić. Uśmiechnął się i opadł na nosze wiedząc, że przez najbliższych kilka tygodni nie będzie się musiał martwić w każdej minucie o to, czy uda mu się wyjść cało z opresji. Będzie sobie leżał w szpitalu, gdzie nadrzędnym celem jest ratowanie życia, a nie odbieranie go. Jednym z wielkich absurdów wojny - pomyślał - jest to, że każdy próbuje okaleczyć lub zlikwidować jak najwięcej nieprzyjaciół, a potem zespół pełnych oddania i poświęcenia mężczyzn i kobiet reperuje poharatane ciała żołnierzy z pełną świadomością, że wrócą na teren walk, gdy tylko będą do tego zdolni. Przynajmniej udało mu się powrócić do domu. Inni mieli mniej szczęścia, zostali pogrzebani i dobierają się do nich dzikie bestie. Biali stanowili mniejszość na tej wojnie, od urodzenia wbijano im do głowy te głupie ideały: idź i walcz za króla i ojczyznę; bij się o słuszność sprawy; walcz, bo to przecież takie romantyczne. W imię czego robił to on, ochotnik z innego kraju? Armia rodezyjska była bez wątpienia jedną z najlepszych na świecie, ale ostatecznie powstała opierając się na tradycji wojskowej, dzięki której wygrano dwie wojny światowe. Większość żołnierzy rodezyjskich to zawodowcy, kiedy dochodzi do walki na śmierć i życie, podobnie jak ich odpowiednicy w Australii i Nowej Zelandii. Rayne był zawsze dumny, że jest jednym z nich, że może służyć wraz z najlepszymi. Teraz utracił to przekonanie. Odwrócił głowę i spojrzał na piękną kobietę, która wychylając się z helikoptera patrzyła na dżunglę w dole. Jej długie włosy koloru złotej kukurydzy mieniły się w świetle zachodzącego słońca, choć były częściowo ukryte pod olbrzymim hełmem. W jej zielonych oczach żarzył się łobuzerski ognik świadczący o tym, że pod warstwą lodu płonie ogień. Miała gładką cerę, która nie wskazywała na to, że przekroczyła już trzydziestkę. Gęste ciemne brwi być może świadczyły o jej upartej naturze prześmiewcy i odwadze, z jaką zmagała się z problemami stawianymi jej przez życie. Zaczął ją w myślach rozbierać. Miała pełne jędrne piersi o dużych brązowych sutkach. Poniżej była wąska kibić, którą mógł z łatwością objąć dłońmi, gdy siedziała na nim w pozycji jeźdźca. Upłynęły prawie dwa miesiące od czasu, gdy się ostatnio kochali. Stwierdził, że dostaje wzwodu na myśl o włoskach u zbiegu jej wspaniałych ud i długich nogach, którymi obejmowała jego ciało, gdy wchodził w nią głębiej. Jej paznokcie wbijały się wtedy w jego plecy, a ona przeżywała jeden długi orgazm po drugim. Powrócił myślami do ich pierwszego spotkania trzy i pół roku temu. Było to jedno z tych rzadkich zdarzeń, które odmieniły bieg jego życia. Właśnie zdobył odznakę pilota po przejściu trudnego kursu przygotowawczego kwalifikującego go do doborowych oddziałów komandosów SAS. Wynajął mały domek na przedmieściach Salisbury i miał nadzieję na kilka tygodni relaksu. Tego ranka po raz pierwszy od wielu miesięcy mógł wylegiwać się w łóżku, ale obudziła go wiązanka soczystych przekleństw za oknem. To jakaś kobieta próbowała uruchomić swój samochód. Gdy wyszedł na ulicę ubrany jedynie w szorty, właśnie kopała w bok auta. Zalała silnik, ale udało mu się go zapalić. Później, kiedy wróciła, zaprosiła go na drinka. W przeciągu pół godziny znaleźli się w łóżku i nie wychodzili z niego przez dwa dni. Kiedy wreszcie im się to udało, byli wycieńczeni. W dodatku doszli do wniosku, że to miłość. Nazywała się Samanta Elliot. Była kobietą, którą kierowało namiętne pragnienie działania - działania opartego na przemocy. Mając niewiele ponad dwadzieścia lat pojechała do Wietnamu, zabierając z sobą aparat fotograficzny, swą urodę i nic ponadto. Bywała tam w miejscach unikanych zazwyczaj przez większość dziennikarzy, robiąc zdjęcia ukazujące te aspekty wojny, o których wiedzieli jedynie żołnierze biorący w niej bezpośredni udział. W rok później jedno z nich ozdobiło okładkę „Time’a” i po tym sukcesie mogła już przebierać do woli pośród rozmaitych zadań dziennikarskich. Nie wiedziała zbyt dobrze, dlaczego wybrała Rodezję. W tym czasie była zakochana w amerykańskim pilocie śmigłowców z formacji Zielonych Beretów, który po Wietnamie był spragniony akcji bojowych i spodziewał się znaleźć je w Rodezji. Kiedy już tam się znalazła, kraj ten wciągnął ją jak narkotyk. Odwróciła się od drzwi helikoptera i spojrzała na Rayne’a. Jej bystre zielone oczy zabłysły jak szmaragdy pod długimi czarnymi rzęsami. Wojna była jej prawdziwą pasją. Towarzyszący jej honor i wytrwały wysiłek rozpalały ją do białości. Odkryła, co lubią robić mężczyźni, i poruszyło to do głębi jej zmysłową naturę. Niekiedy obawiała się tego uczucia, ale jednocześnie nie mogła mu się oprzeć. Większość fotoreporterów wojennych miała obsesję na punkcie spektakularnego przelewu krwi podczas starć zbrojnych, ukazywała w jaskrawych kolorach krew, dym i płomienie, ale ją fascynowali ludzie - twarze uchwycone w chwili, gdy nie mogły ukryć uczuć: wyraz przerażenia na widok rannego wroga; łaknienie krwi w gorączce bitwy. Rayne ucieleśniał dla niej tę wizję. Był większy niż inni mężczyźni z którymi się przespała, a jego styl kochania się charakteryzowała jakaś mroczna gwałtowność. Nigdy nie miała dość fizycznej miłości z nim. Spojrzała na niego i zadrżała. Miał prowizorycznie zabandażowaną nogę i krew zdążyła już przesiąknąć przez bandaż; na szyi widać było głęboki ślad postrzału, a jego twarz była cała poznaczona brudnymi ranami. Kiedy jednak zajrzała głębiej w jego intensywnie niebieskie oczy, dostrzegła o wiele boleśniejszą ranę. Rayne zmienił się. Coś mu się tam przydarzyło, coś, co wstrząsnęło nim do głębi. Rozpaczliwie uczepił się cienkiej nitki, dzięki której nie popadł w szaleństwo. Zobaczyła, że oczy mu zmętniały i powieki opadły. Narkotyki, które mu zaaplikowano i wstrząsające przeżycia, przez które przeszedł, zrobiły w końcu swoje. Zapadał się w mrok, zapominając o Samancie, zapominając, gdzie jest, zapominając o wszystkim. Odzyskał przytomność wiele godzin później. Leżał, jak mu się zdawało, w szpitalnym łóżku. Chyba został ujęty przez wroga. Wiedział, że nie ma już przyjaciół; wszyscy zginęli. Dziwny chłód opanował jego ciało. Głęboko w podświadomości jakiś głos nakazywał mu walczyć, odwołać się do dawnej przebiegłości i poczekać na odpowiedni moment, gdy będzie mógł zerwać się z łóżka i zaskoczyć przeciwnika. Spojrzał na stojącą obok kobietę. Tak, powinna się go bać, nie miał co do tego wątpliwości. - Rayne - powiedziała Samanta szeptem. - Co ci jest? Nie patrz tak na mnie. Błyskawicznym ruchem wyciągnął spod kołdry lewą rękę i gwałtownie pociągnął kobietę ku sobie. Na ułamek sekundy poluźnił uchwyt, by po chwili ująć jej głowę w stalowe kleszcze swego przedramienia. Ściskał coraz mocniej, jego muskuły gniotły jej ucho; krzyknęła, gdy zagłębienie koło jego łokcia zacisnęło się na jej tchawicy. Próbowała się uwolnić, ale bezskutecznie. Dopiero gdy rzuciło się na niego dwóch pielęgniarzy, udało im się wyrwać ją z jego uścisku. Związali go pasami. Usłyszał jeszcze jej krzyk, gdy pielęgniarze prowadzili ją korytarzem. Sięgnął po pistolet, ale nie mógł go znaleźć. Kiedy później podszedł do niego jakiś mężczyzna, nachylił się nad nim odciągając mu powiekę i świecąc światłem w oko, Rayne napluł mu w twarz. Potem rzucił się do przodu i ugryzł go w ramię. Mężczyzna odskoczył z wyrazem przerażenia na twarzy. Po chwili Rayne poczuł bolesne ukłucie w lewe udo i odpłynął gdzie indziej, do miejsca o wiele bardziej bezpiecznego niż to, w którym się znajdował przed chwilą. Dzień był przyjemny. Rayne był zadowolony z możliwości przebywania na świeżym powietrzu. Znajdował się na wózku inwalidzkim, na którym było mu niewygodnie i nadal nie mógł zrozumieć, dlaczego ręce i nogi ma przywiązane pasami; mógłby sam poruszać kołami, zamiast angażować do tego pielęgniarkę. Siostra Maureen Thrush uważała na swego podopiecznego. W ciągu ostatnich kilku lat wiele słyszano tu o kapitanie Gallagherze, chociaż w szpitalu pojawił się dopiero tydzień temu - nigdy nie przypuszczała, że jest taki przystojny, nawet po zgoleniu mu brody. Pamiętała dzień, gdy usłyszała o nim po raz pierwszy. Jej narzeczony służył w jednostkach komandosów SAS i opowiedział jej o pewnym incydencie. Gallagher brał udział w trudnym programie przygotowawczym i jeden z testów polegał na walce wręcz. Instruktor, niejaki sierżant Rourke, miał zwyczaj wybierać największych osiłków spośród nowych rekrutów i dawać im wycisk. Miał tę przewagę, że składał się z blisko stu kilogramów twardych jak stal mięśni i nigdy nie przegrał żadnej walki. Większość żołnierzy bała się go, o czym doskonale wiedział. Na początek Rourke kilka razy lekko uderzył Gallaghera, po czym kopnął go w krocze. Przeważnie oznaczało to koniec walki; w tym momencie mógł się zwykle pochwalić, że udało mu się zdobyć niechętny acz niekłamany szacunek nowych rekrutów. Tyle tylko, że Gallagher ulepiony był z innej gliny. Podniósł się i prosił się o jeszcze. Wtedy sierżant zaczął okładać go mocniej. Chciał go zranić, dać mu nauczkę. Gallagher rzucił się naprzód i zaprawił go bykiem w twarz. Rourke zatoczył się do tyłu i dostał zaraz w głowę najpierw lewym sierpowym, później prawym. Chciał kopnąć Gallaghera, ale ten złapał jego wyrzuconą do przodu nogę i szarpnął ją gwałtownie w górę. Rozległ się trzask łamanych kości i sierżant runął na ziemię, a Gallagher kopnął go jeszcze w głowę. Otrzymał za to ostrzeżenie. Sześć tygodni później Rourke nadal leżał w szpitalu, a Gallagher był jednym z dwudziestu sześciu rekrutów kończących kurs przygotowawczy na stu sześćdziesięciu siedmiu, którzy go zaczynali. Po tym incydencie nikt nie palił się specjalnie do bójki z nim. Panna Thrush ucieszyła się, że stan pacjenta się poprawił. Ten młody człowiek nie zasłużył na zamknięcie w szpitalu psychiatrycznym. Podobne przypadki widziała już wiele razy: żołnierzy, którzy przekroczyli jakiś próg, nie potrafiąc poradzić sobie z cierpieniem nie do zniesienia. Rayne zwrócił lekarzowi uwagę, że nie muszą go wiązać, ale ten tylko uśmiechnął się dziwnie, mówiąc, że nie zaszkodzi, jeśli jego kończyny przez jakiś czas pozostaną w jednym miejscu. Pogodził się z tą opinią, ale nie mógł jakoś rozszyfrować tajemniczego wyrazu na jego twarzy, gdy wypowiadał on swoją uwagę. Na trawniku przed szpitalem pojawiła się Samanta. Ucieszył się na jej widok. Jej szyję zakrywał gipsowy kołnierz - widocznie i ją, podobnie jak jego, opuściło szczęście w walce i odniosła obrażenia. - A więc dopadli cię w końcu bandyci, Sam. - Na to wygląda, skarbie. Jej miękki amerykański akcent jak zwykle działał na niego podniecająco. Tylko dlaczego tak dziwnie mu się przygląda, podobnie jak przedtem lekarz? - Nie rozumiem, po co mnie tak długo tu trzymają. Jestem pewien, że mógłbym już chodzić o kulach. Jest wielu żołnierzy, którym pobyt tu jest bardziej potrzebny niż mnie. - Kochanie, twoja noga nie wydobrzała jeszcze zupełnie. Zawsze był w stanie wyczuć jej poirytowanie, ale widocznie i ona wiele ostatnio przeszła. Powiedział łagodnie: - Cieszę się, że cię widzę, Sam. Zrobiłaś mi wielką frajdę, przylatując po mnie helikopterem wraz z żołnierzami. Potrzebna mi była twarz kogoś bliskiego po tym, co przeszedłem w dżungli. Pochyliła się nad nim i szepnęła: - Twoi przełożeni chcą wiedzieć, czy możesz udzielić jakichś informacji, gdzie znajduje się reszta twojego oddziału, skarbie. - Chcą wiedzieć? Pewnie, mają do tego pełne prawo, ale jeszcze nie teraz. Wyraz napięcia na jego twarzy sprawił, że zrobiła coś, czego normalnie nigdy nie robiła - rozpłakała się. Spróbował podnieść rękę chcąc ją pocieszyć, ale przytrzymały ją pasy. - Co ci się stało w szyję, Sam? Powiedziała mu prawdę o tym, jak próbował ją zabić. Teraz z kolei on zamilkł na dłużej. - Widziałam to już przedtem - przyznała w końcu. – To rezultat łącznego działania lekarstw, szoku i napięcia nerwowego. - Zrobiła pauzę. - Rayne, ja wciąż nie do końca rozumiem, co ci się tam przydarzyło. Zachował milczenie. Cóż mógł jej więcej powiedzieć? Sam zapaliła papierosa, wsadziła mu do ust i przyglądała się, jak zaciąga się łapczywie. Mimo piżamy doskonale było widać muskulaturę jego ciała. Chociaż przytrzymywały go pasy i znajdował się wciąż pod działaniem leków, trzymał się prosto na wózku, a jego szafirowobłękitne oczy błyszczały pod grzywą jasnych włosów, które należało skrócić. Można by go wziąć za gwiazdora filmowego. - Wojna to dziki żywioł - stwierdził. - Nie obowiązują na niej żadne reguły. - Jesteś utajonym mordercą. - Samanta nigdy nie ubierała niczego w piękne słowa. Nie miała w zwyczaju unikać jakiegoś problemu. - Podszywając się pod nieprzyjaciół niszczysz ich duszę, osłabiasz ich morale. Różnica między myśliwym i jego zwierzyną zaciera się. - A jeśli sfuszerujesz swoją rolę, czeka cię kula w łeb. Spojrzał w kierunku drzwi i znajdującej się za nimi sali. Leżał tam na łóżku żołnierz z zabandażowanymi oczyma. Siedziała przy nim jego dziewczyna. Rayne pomyślał o tym, ile czasu upłynie, zanim ona nabierze do niego odrazy. I wtedy opowiedział Samancie, jak zastrzelił własnych żołnierzy. Rozumiała już teraz wyraz udręki na jego twarzy. Wpatrzył się w staroświecki wentylator na suficie, zahipnotyzowany śledził jego obroty. - Widzisz teraz - rzucił - i tak oto sam stałem się nieprzyjacielem. Na zewnątrz szpitala im. Livingstone’a powietrze było ciepłe i pełne zapachów kwitnących kwiatów. W całym Salisbury kwitły teraz drzewa i krzewy; wzdłuż ulic żywe czerwone liście wyrastały z długich czarnych pni na tle błękitu nieba; w każdym ogrodzie fiołkoworóżowe drzewa jacaranda i piękne białoróżowe oraz białofioletowe bauhinie tworzyły zachwycającą kompozycję pięknych naturalnych barw. W powietrzu rozbrzmiewał śpiew ptaków i brzęczenie pszczół. Nie na darmo zwano Salisbury miastem kwitnących drzew. Atmosfera była pełna spokoju i relaksu, tak jak to jest możliwe tylko w Afryce. Ta ziemia przyjmowała w sposób naturalny zarówno wojnę jak i pokój. A w tej chwili wojna wokół Rodezji nabierała rozpędu. ZANU ze wschodu i ZAPU z zachodu - wojna szalała praktycznie na wszystkich frontach. Zwłaszcza na wschodzie walki przybrały na sile wraz z wycofaniem wojsk portugalskich z Mozambiku w 1974 roku. I chociaż Ian Smith musiał wyrazić zgodę na powołanie rządu przejściowego, który stopniowo przekaże władzę czarnej większości, zarówno Joshua Nkomo, przywódca ZAPU, jak i Robert Mugabe, szef ZANU, poprzysięgli wystąpić przeciw takiemu rządowi. Makabryczne akcje terrorystyczne czarnych bojowników o wolność nabierały rozmachu. W czerwcu 1978 roku opinię publiczną w Rodezji poruszyła masakra w misji Elim i jej wyjątkowe barbarzyństwo. Cel został osiągnięty: zmęczony wojną naród przeżył szok, gdy bestialsko zamordowano ośmiu białych misjonarzy i dzieci, którymi się opiekowali, oraz zgwałcono kilka kobiet. We wrześniu tego samego roku ZAPU zestrzeliła samolot pasażerski należący do linii Air Rhodesia tuż po jego starcie z Kariby do Salisbury. Został on trafiony sowiecką rakietą ziemia-powietrze typu SAM-7 wystrzeloną z łańcucha górskiego Matusadona na terenie płaskowyża Zambezi. Zginęło trzydziestu z pięćdziesięciu pasażerów. Oddziały ZAPU pojmały też dziesięcioro białych kobiet, mężczyzn i dzieci, i zadźgały ich przy pomocy bagnetów. Świat potępił tę zbrodnię, ale zdaje się, że większość ludzi uważała, iż Rodezyjczycy dostali po prostu za swoje. Tego wieczoru, pod koniec lata 1978 roku, gdy Rayne spał spokojnie w szpitalu im. Livingstone’a, nastąpiła eksplozja w największym rodezyjskim magazynie paliw. Benzyna wartości milionów dolarów rozświetliła mrok Salisbury, powodując prawdziwy danse macabre rozbłysków i wybuchów. W ten sposób zniszczono bezcenne zapasy, za które objęty sankcjami kraj zapłacił w twardej walucie. Przeglądając następnego ranka gazetę Rayne poczuł wielką chęć znalezienia się z powrotem w wirze walki. Bez względu na rozwój wypadków nie można było dopuścić, by w kraju zapanowała anarchia. Większość Rodezyjczyków zapłaciła już wysoką cenę za ciągnący się od lat konflikt: synowie, ojcowie, bracia, kochankowie i mężowie ginęli w starciach zbrojnych lub zostawali kalekami w wyniku wejścia na miny. Kobiety miały dość tej nie kończącej się wojny. Rayne był pewien, że Ian Smith zrozumiał, iż jedynym rozwiązaniem jest osiągnięcie kompromisu poprzez negocjacje. Celem nie było już zachowanie rządów białej mniejszości, ale raczej próba znalezienia sposobu obrony praw białych pod rządami czarnej demokracji. Zastanawiał się, jak żołnierze po obu stronach poradzą sobie z trudnym przejściem od wojny do pokoju. Odwrócił się i zobaczył majora Martina Longa, który właśnie szedł w jego kierunku. Long był wojskowym zbliżającym się do czterdziestki, cieszącym się sporym autorytetem najpierw w SAS, a potem w oddziałach zwiadu im. Selousa. Był prawdziwym frontowcem. Czarne włosy, zacięta twarz i szkocki akcent sprawiały, że wielu ludzi brało go za aktora filmowego Seana Connery’ego. Był postacią charyzmatyczną, a badawcze spojrzenie jego czarnych oczu zawierało w sobie jakąś elektryzującą intensywność. - Miło pana widzieć, panie majorze - Rayne wyciągnął prawą rękę, rozkoszując się swobodą ruchów, którą odzyskał po usunięciu pasów. Żelazny uścisk dłoni Longa dorównywał jego własnemu. - Bez tych wojskowych ceregieli, Rayne. Jak się miewasz, stary sukinsynu? - Uwolnili mnie z więzów. - Tak, słyszałem, że z początku sprawiałeś im trochę kłopotów. Ale czujesz się już dobrze? Major przypatrywał mu się badawczo, oceniał jego stan i miał w tym jakiś swój cel, co nie uszło uwagi Rayne’a. - Dobrze jak na faceta przetrzymywanego w szpitalu wbrew jego woli. Wypuszczą mnie w przyszłym tygodniu, nawet gdybym musiał siłować się z siostrą Thrush. Ale dość o tym. Ten wybuch zbiorników paliw, to dla nas wielka strata? - Sprawnie to przeprowadzili, nie ma co. Strzał w dziesiątkę, można powiedzieć, oczywiście przy wsparciu Sowietów. Wspaniale poradzili sobie z naszym systemem zabezpieczeń. Minimalne straty własne, maksymalny wpływ na nasze morale. Tak, mój drogi, kiepsko to wygląda. Powtarzamy bez przerwy, że mamy dość siły, by nie dopuścić przeciwnika do Salisbury, a tu terroryści zadają temu kłam. Staliśmy się partyzantami we własnym kraju. - Westchnął. - Przeciętny facet nie pragnie anarchii. Chce wygrać tę wojnę, a z mojego punktu widzenia wydaje się to zupełnie niemożliwe. Rayne wyczuwał zmęczenie w głosie Longa. Mógł to zauważyć jedynie ktoś, kto go dobrze zna. Jego słowa wżarły mu się w mózg: „Staliśmy się partyzantami we własnym kraju”. Potwierdzało to jego własną opinię. On sam stał się nieprzyjacielem. - Och, Rayne. Nie patrz tak na mnie. Przykro mi z powodu tego, co ci się przydarzyło, ale potwierdza to tylko, że miałem rację, wierząc w ciebie. Nigdy nie otrzymałbyś awansu na kapitana, gdyby twoi przełożeni nie uważali, że poradzisz sobie z taką sytuacją. Śmierć staje się sprawą osobistą. Każdy z nas wyniesie z takiego doświadczenia coś niechcianego i będziemy musieli umieć z tym żyć. Mój ojciec też był wojskowym - podczas drugiej wojny światowej służył w piechocie. Powiedział mi kiedyś, że najsmutniejszym doświadczeniem wojennym był zwycięski powrót do domu. Widział radość w oczach swej matki, wyraz podziwu ze strony kobiet, które wiedziały, że został odznaczony za odwagę - któż mógł im mieć to za złe? Tymczasem on i jego koledzy byli do głębi duszy przeniknięci smutkiem na myśl o przyjaciołach, którzy nigdy już nie powrócą. Paradoks polega na tym, że poszliby ponownie walczyć za tę samą sprawę. To właśnie znaczy być dobrym żołnierzem. - To, z czym mamy teraz do czynienia, trochę różni się od drugiej wojny światowej, sir. - Posłuchaj, ty impulsywny sukinsynu. Wyszedłeś z tego cało, choć miałeś mizerne szanse. Wielu tutejszych lekarzy uważa, że nie jesteś w pełni władz umysłowych, ale to kupa bzdur. Nie ulega wątpliwości, że osiągnąłeś podstawowy poziom brutalności potrzebnej do przetrwania, na którą nie stać wielu żołnierzy, ale w tym nie ma nic złego. To, co zrobiłeś parę dni temu Sam, to rezultat tych wszystkich lekarstw, którymi cię nafaszerowali. Zapomnij o tym. - Już to zrobiłem. - A więc wracaj do wojska. Jest wiele do zrobienia. - Nie jestem aktywistą pokojowym, sir - jeśli kiedyś zapanuje pokój między Matabele i Maszona. - Tu nie chodzi o pokój, mój mały, wojna wciąż trwa! Chcę cię zapytać, czy zgodziłbyś się wziąć udział w najważniejszej być może akcji tej wojny. Chodzi o pewną tajną misję, za którą nigdy nie zdobędziesz publicznego uznania, o operację tak niebezpieczną, że żaden zdrowy na umyśle facet nie chciałby mieć z nią nic wspólnego. Jej efekt długofalowy to umożliwienie wynegocjowania pokoju i przerwania krwawych jatek, ku jakim zmierza Rodezja. Decyzję musisz podjąć teraz. O całej sprawie nie wie nikt poza kilkoma wyższymi oficerami. Operacja jest ściśle tajna. - A wyposażenie? - Rayne poczuł jak puls mu przyspieszył. - Dostaniesz wszystko, co tylko dostępne - legalnie i nielegalnie. I pamiętaj - będziesz dowodził tą akcją. - Ależ z ciebie sukinsyn, Martin. - Cała przyjemność po mojej stronie, kapitanie Gallagher. Wiedziałem, że nie oprzesz się pokusie. Major Long oddalał się żwirowym podjazdem prowadzącym od budynków szpitalnych do drogi. Czuł do siebie wstręt. Nie powinien był tego zrobić, ale z drugiej strony kogo innego, do diabła, mógł użyć do tej misji? Jeśli o wszystkim dowie się Sam, nigdy mu nie wybaczy. Zwrócono się do niego w tej sprawie w sposób dyskretny. Nie ulegało wątpliwości, że Amerykanie od dłuższego czasu szukali właściwego człowieka, a potem faceci z CIA musieli zobaczyć dane wywiadu o Gallagherze. Rayne był niesamowicie walecznym żołnierzem; był jedynym znanym mu białym, który mógł podawać się za czarnego i przekonać prawdziwego Murzyna - jego znajomość miejscowych dialektów była bezbłędna. Któż tak naprawdę może wiedzieć, co wydarzyło się tam w Mozambiku? Rayne zaczął działać na własną rękę miesiąc temu. To samobójstwo, myśleli wszyscy, ale on przeżył, prowadząc oddziały rodezyjskie do kilku największych obozów terrorystów, jakie udało im się odkryć od dłuższego czasu. Teraz Amerykanie postanowili użyć go do tej zwariowanej misji. Rzecz jasna, należało wykonać to zadanie, Rosjan trzeba było za wszelką cenę powstrzymać. Moment również wydawał się odpowiedni: pod względem psychicznym Rayne znajdował się w fatalnym stanie. Wojskowy kierowca otworzył przed Longiem drzwi wozu. Zanim major wsiadł, przystanął na chwilę i obejrzał się na szpital. Mógł wciąż zawrócić i powiedzieć Rayne’owi, że nie wydobrzał jeszcze na tyle, by wykonać to zadanie. Drzwi samochodu zatrzasnęły się za nim. Szofer wskoczył na przednie siedzenie i wóz ruszył. Czasami, przyszło do głowy majorowi Longowi, lepiej jest w ogóle nie myśleć. Rayne oparł się wygodnie na wózku wspominając szaloną karuzelę zdarzeń, które zaprowadziły go do miejsca, w którym teraz się znajduje. Wszystko zaczęło się ponad cztery lata temu, w maju 1974 roku. Przeniósł się myślami do tego czasu, w czym pomógł mu wpływ leków. Był wtedy kimś innym, inne przyświecały mu cele. Skończył właśnie dwadzieścia jeden lat. Wszystkie egzaminy zdał na piątki, pozostał mu jeszcze jeden rok studiów do zdobycia tytułu bakałarza praw. Pragnął zostać obrońcą w sprawach dotyczących praw obywatelskich, jak jego ojciec. Podobnie jak Bruce Gallagher miał nadzieję zdobyć bardzo przez wszystkich pożądane stypendium Rhodesa i kontynuować studia w Oxfordzie. W szkole Rayne był mistrzem sportu zdobywając nagrody za rugby, lekkoatletykę i krykieta. Na uniwersytecie skoncentrował się na rugby. Wiedział, że to tylko kwestia czasu, zanim zostanie wybrany do regionalnej drużyny Transwalu. Co ważniejsze jednak, sport był jednym z elementów kwalifikujących do stypendium Rhodesa. W rozgrywkach brały udział dwie drużyny uniwersyteckie: „Wits” z Witwatersrand, której był kapitanem, i „Maties” ze Stellenbosch. Uniwersytet Stellenbosch był siedzibą elity Afrykanerów w rugby, szkolonych przez legendarnego dra Danie’ego Cravena. Była to najlepsza drużyna w kraju, która nie przegrała jeszcze w tym roku ani jednego meczu. Rayne był zdecydowany zmienić ten stan rzeczy. Mecz zapowiadano jako spotkanie towarzyskie. Uważał, że w istocie głupio było w ten sposób określać jakiekolwiek rozgrywki zawierające w sobie wyzwanie. Czekała cię wygrana lub klęska, a przegrywanie nie należało do przyjemności. Rozpoczęła się druga połowa i jego drużyna przegrywała o trzy punkty wskutek niesprawiedliwej decyzji sędziego w pierwszej połowie. Po gwałtownej bijatyce piłka wpadła w ręce zawodników „Maties”, którzy z łatwością podawali ją sobie, posuwając się szybko naprzód po spalonej trawie boiska. Nie ulegało wątpliwości, że szykują się do następnego gola. Rayne zaczął gorączkowo myśleć, co robić: nie można dopuścić, by zdobyli dalsze punkty. Odbił się mocno od suchej zbrązowiałej trawy i rzucił się biegiem naprzód, całą swą uwagę skupiając na graczu, który znalazł się niebezpiecznie blisko linii bramki. Był tuż obok niego, gdy ten złapał piłkę. Wyskoczył wysoko w górę i spadł na jego uda w klasycznym naskoku z powietrza. Zawodnik przeciwników rąbnął o ziemię i Rayne usłyszał stłumiony trzask łamanych kości. Publiczność zawyła z radości, a członkowie jego własnej drużyny rzucili się gratulować mu wspaniałego ataku. Zawodnik „Maties” wciąż leżał na trawie bez ruchu. Jest jeszcze oszołomiony, pomyślał Rayne. Do skulonego ciała gracza podbiegł sędzia i przewrócił je na wznak. Na stadionie zapanowała śmiertelna cisza. Sędzia spojrzał w stalowoszare oczy Rayne’a, a jego ciałem wstrząsnęły dreszcze. - Zabiłeś go - powiedział cicho. Rayne poczuł ogarniające go zimno. Wydało mu się, że kibice, boisko, wszystko wokół, odpłynęło w dal. Usłyszał własne słowa: - Nie zabiłem go. To był prawidłowy naskok z góry. - Słowa te pozbawione były jakiegokolwiek zabarwienia uczuciowego. Następnego dnia tytuł w „Rand Daily Mail” głosił słowa, które miały go prześladować przez resztę życia: „Śmiertelny naskok zabija syna magnata kopalnianego. Przyszłość Gallaghera zagrożona”. Zamieszczony poniżej artykuł utrzymany był w podobnym sensacyjnym stylu. „Wczoraj, podczas tak zwanego meczu towarzyskiego między dwoma drużynami uniwersyteckimi, Rayne Gallagher, gwiazda i kapitan «Wits» zabił Toma Rudda, syna Tony’ego Rudda, właściciela licznych kopalń złota, w czasie naskoku z powietrza. Relacje mówią, że Gallagher przyjął tę wiadomość spokojnie. Zwłoki Rudda przewieziono natychmiast do szpitala w Johannesburgu w celu przeprowadzenia sekcji. Znany patolog, dr Max Scheider, złożył naszemu reporterowi następujące oświadczenie: «Kręgi szyjne zostały złamane w wyniku naskoku Gallaghera». Tony Rudd oznajmił, że będzie się domagał pełnego dochodzenia w sprawie przyczyny zgonu swego syna i brutalnej gry Gallaghera. Matka Toma przebywa w szpitalu w Pretorii, gdzie zaaplikowano jej środki uspokajające. Wypadek ten potwierdza słowa krytyki pod adresem zawodników «Wits» za ich brutalny styl gry. Powszechnie uważa się, że Gallagher był już uprzednio zawieszony w prawach zawodnika za ostrą grę. Ani młody Gallagher, ani jego ojciec, znany adwokat Bruce Gallagher, nie byli osiągalni, by skomentować wypadek. Zastępca rektora Uniwersytetu Witwatersrandu, dr Bozzoli, oświadczył, że ta śmierć to tragiczny wypadek i obiecał przeprowadzenie wyczerpującego śledztwa. Spektakularne zdjęcie śmiertelnego naskoku zamieszczone na prawach wyłączności przez «Rand Daily Mail» zostało wykonane przez fotografa «Wits» Aarona Goldinga”. Rayne pamiętał wywiad z ojcem, który ukazał się później. Pamiętał też jego głęboki głos rozbrzmiewający w licznych pokojach ekskluzywnego domu rodzinnego w prestiżowej dzielnicy Johannesburga - Westcliff Ridge. Rayne zawsze wiedział, po kim odziedziczył swój wybuchowy charakter. Siedzieli we dwóch w gabinecie. Z jego okien roztaczał się rozległy widok: widać było Pretorię. - To był wypadek, a nazwali cię mordercą! A teraz ta zapowiedź dochodzenia na uniwersytecie! To farsa. To zdjęcie nigdy nie powinno ujrzeć światła dziennego. - Daj spokój, tato. Szkoda słów, zachowaj je na proces. Co się stało, to się nie odstanie. Mogę się pożegnać ze stypendium Rhodesa. Bruce Gallagher obrzucił spojrzeniem zawziętą twarz syna. Już nie jest chłopcem, wyrósł na mężczyznę, z którego ojciec może być dumny. Nic nie mogło umknąć bystremu spojrzeniu niebieskich oczu jego syna. Ciekawe, jak poradzi sobie z tym kryzysem? - Zacząłem robić porządki w mieszkaniu, tato. Odwiozę ci meble jutro rano. Muszę na jakiś czas stąd wyjechać. - Wyjechać? Dokąd? Masz jeszcze pół roku studiów do dyplomu! - Mam dosyć. To był dobry, czysty naskok z powietrza. Byle głupiec mógł zauważyć, że nie uderzyłem go zbyt mocno. Nie. Dość tych gierek. Postanowiłem wstąpić do rodezyjskich oddziałów SAS. Studiowałem już dostatecznie długo. Chcę znaleźć się wśród prawdziwych ludzi, mężczyzn, a nie mazgai. - Zwariowałeś, Rayne, reagujesz zbyt emocjonalnie. Co ty wygadujesz o wstąpieniu do armii rodezyjskiej? Pomyśl, o co będziesz walczył, o supremację białego człowieka i obronę jego praw. Czyli o wszystko, co zwalczałem od początku mojej prawniczej kariery! - Daj spokój, ojcze. Pokaż mi jakieś państwo rządzone przez czarnych, w którym istniałby bardziej sprawiedliwy system. - Jeśli zaciągniesz się do wojska, twoja noga nie postanie w tym domu. Nie zdając sobie z tego sprawy Bruce zapędził Rayne’a w kozi róg. Pożałował swoich słów, gdy tylko je wypowiedział, ale było już za późno. - Mówi się trudno. Wyjeżdżam. Pożegnam się z matką. - Rayne, ty kretynie! - Do widzenia, ojcze. W dwa tygodnie później siedział w pociągu zmierzającym do Bulawayo, stolicy Matabelelandu. Po przekroczeniu granicy południowoafrykańskiej poczuł się, jakby zdjęto mu z ramion wielkie brzemię. Pamiętał pierwsze krajobrazy nowego kraju, Rodezji, słabiej zaludnionego i uprzemysłowionego niż tereny Południowej Afryki, przez które przejeżdżał wcześniej tego dnia. Skąd mógł wiedzieć, że mijany właśnie teren będzie mu wkrótce znany pod operacyjnym kryptonimem „Kontratak”. Odczuł już wzrost temperatury i zauważył subtelne zmiany krajobrazu - więcej zielonych drzew i coraz bujniejsza roślinność uczepiona pofalowanych wzgórz i skalnych występów. Nieobca była temu obszarowi przemoc ani zmieniający się pochód ludów, które postanowiły zamieszkać pośród jego masywnych granitowych kopuł i skalistych wzgórz. Najpierw spokojnych buszmenów wypędziło plemię Rozvi, które zbudowało zaawansowaną cywilizację, zajmując się wydobywaniem żelaza i złota. Potem, w wieku dziewiętnastym, dwóch wodzów Zulusów, Mzilikazi i Szaka, zawarło sojusz i odebrało tę ziemię ludowi Rozvi. Mzilikazi i jego zwolennicy stali się znani jako Matabele. Ale chociaż byli wspaniałymi wojownikami, ulegli wkrótce sile ognia „pionierskiej kolumny” Rhodesa, która kolonizowała wszystko na swej drodze. Tak narodziła się Rodezja i posiano ziarno pod dziesięciolecia przyszłych konfliktów między ludnością białą i czarną... - Proszę siadać. Major Long przyjmie pana o jedenastej. Tymczasem proszę napisać życiorys. Rayne wyraźnie pamiętał nienagannie ubranego młodszego oficera, który wręczył mu jakiś niepozorny formularz i czarny długopis. Usiadł na jednym z tanich krzeseł z plastiku i metalu, których wiele stało w malutkiej sali. Było gorąco i duszno. Sądził, że wstąpienie do wojska będzie rzeczą prostą. Teraz zaczynał odkrywać, że poprzedza je cała masa biurokratycznych utrudnień. Większość pytań na formularzu była podobna do tych na zwykłym podaniu o pracę, ale niektóre wydawały się dość dziwne. Cały ustęp poświęcony był pytaniom o znajomość afrykańskich dialektów i zwyczajów plemiennych. Inny fragment dotyczył odniesionych ran i kontuzji, a trzeci - pytań o to, czym kandydat chciałby się zajmować. Rayne pragnął służyć w dywizji spadochroniarzy, w legendarnym SAS. Kiedy odpowiedział na wszystkie pytania, dochodziła jedenasta. Jeden z telefonów na biurku oficera zadzwonił i ten odebrał go. Potem delikatnie odłożył słuchawkę i spojrzał na Rayne’a. - Major Long przyjmie pana teraz. Proszę zabrać z sobą formularz. Major Long stał w oknie i przyglądał się czemuś na zewnątrz. Z początku Rayne zastanowił się, czy w ogóle zauważył jego wejście. - Proszę siadać. W jego akcencie pobrzmiewały szkockie tony, wymawiał słowa bardzo precyzyjnie. Zwrócił się w jego stronę. Miał surowy wyraz twarzy, a jego ciemne oczy taksowały Rayne’a uważnie. - Chcesz więc wziąć udział w naszej głupiej krwawej wojnie, chłopcze? Odebrał od niego wypełniony formularz i podszedł do biurka. Usiadł za nim i uważnie przejrzał otrzymane papiery. - Bardzo interesujące, panie Gallagher. Tyle, że nie ma tu odpowiedzi na najważniejsze dla mnie pytanie. Po kiego diabła znalazł się pan w tym biurze, zgłaszając się na ochotnika do udziału w wojnie, która pana nie dotyczy? W jak najkrótszych słowach Rayne opowiedział mu historię swej decyzji wstąpienia do armii rodezyjskiej. Im dłużej mówił, tym bardziej czuł się nieswojo. Zaczął rozumieć, jak błahe muszą się wydawać jego problemy człowiekowi, który widział ginących w boju żołnierzy. Skończył swoje wyjaśnienia, po których nastąpiła długa cisza. Major Long nadal przyglądał mu się badawczo. W końcu odezwał się: - Panie Gallagher, nie jest pan Rodezyjczykiem. Mój ojciec przybył tu ze Szkocji, walczył o Rodezję w czasie drugiej wojny światowej i dlatego ja tu jestem walcząc o ideały, w które wierzę. Sądzę, że zbyt pochopnie podjął pan tę decyzję. Musi pan zdać sobie sprawę, ile kosztuje wyszkolenie i wyposażenie żołnierza. Po wysłuchaniu tego, co mi pan miał do powiedzenia, nie mogę przyjąć pana do rodezyjskiej lekkiej piechoty. Rayne poczuł jak sinieje ze złości. - Tylko nie histeryzuj, synku. A teraz proszę wyjść. Mam ważniejsze sprawy na głowie. Rayne opuścił biuro trzaskając drzwiami. Wchodząc do poczekalni zauważył, że nienagannie ubrany oficer uśmiecha się od ucha do ucha. Wyszedł z budynku i usiadł na ławce. Po chwili usłyszał kroki za sobą i oficer przysiadł się do niego. Poczęstował Rayne’a papierosem i podał mu ogień. - Major Long cieszy się złą sławą - przyznał - a potem stara się za wszelką cenę sprostać tej opinii. - Myślałem, że poszukujecie ochotników! - I tak jest. Ale ty wparowałeś tu oczekując, że zostaniesz potraktowany niczym jakaś ważna persona. - To jak do diabła można wstąpić do tej pieprzonej armii? - Punkt werbunkowy znajduje się na ulicy Meiklesa. Armia rodezyjska cały czas poszukuje rekrutów. Każdy sprawny fizycznie mężczyzna przyjmowany jest tam z otwartymi ramionami. - Dzięki. Pójdę tam. Miał wrażenie, że to wszystko miało miejsce sto lat temu, a nie zaledwie cztery i pół. Rayne rozejrzał się ostrożnie wokół, by sprawdzić, czy nie ma w pobliżu żadnych pielęgniarek, po czym zsunął się z wózka i stanął opierając się na prawej nodze. Ból był dokuczliwy, ale postanowił, że spróbuje chodzić. Przekuśtykał kilkaset metrów aż poczuł, że mu słabo. Był wciąż jeszcze pod działaniem leków. Wydawało mu się, że zemdleje. Wtedy poczuł na ramieniu czyjąś dłoń, która go podtrzymała. - Powinien się pan oszczędzać, sir. Głos był głębokim barytonem. Rayne od razu odgadł, do kogo należy. Odwrócił się chcąc spojrzeć na mężczyznę, który uratował go przed upadkiem. Był to duży facet blisko dwumetrowego wzrostu, ubrany w mundur pilota śmigłowców. - Dzięki, Lois. Chyba powinienem wrócić na wózek. Ręka puściła jego ramię. Lois Kruger dobrze wiedział, że lepiej nie próbować pomóc Rayne’owi w dotarciu do wózka. Lois był dobrym kumplem, Rayne zawsze uważał, że jest w nim coś dziwnego, ale był świetnym żołnierzem. Za udręczoną twarzą o fascynujących zielonych oczach kryła się bardzo złożona osobowość. Znał go jeszcze ze szkoły. Potem Loisa wyrzucono, gdy nakryto go w łóżku z jednym z nauczycieli. Dla jego kolegów był to szok, ale Rayne nie zmienił swojej opinii o nim - nadal był w jego oczach twardym Afrykanerem, mistrzem karate i rugby. Po tym incydencie stracił go z oczu i spotkał dopiero podczas morderczego procesu naboru do pułku rodezyjskich komandosów SAS. Lois był bardzo zmieniony. Stał się jeszcze twardszy. I nigdy nie mówił o swojej przeszłości. Lois cofnął się, gdy kapitan Gallagher kuśtykał do wózka. Właściwie chodził już prawie normalnie. Był pewien, że następnego dnia znowu spróbuje chodzić. Był zadowolony, że pofatygował się w odwiedziny do niego, chociaż szpital przywoływał niemiłe wspomnienia. Wiele zawdzięczał Gallagherowi. Gdy latał na helikopterach, jego maszynę zestrzelono i wpadł w ręce terrorystów. Właśnie zajmowali się wyrzynaniem mu na brzuchu tatuaży, gdy z buszu wypadł Rayne z karabinem maszynowym w rękach i rozwalił ich wszystkich. Nigdy nie dowiedział się, jak udało mu się go wyśledzić. Nie mógł też dojść, dlaczego go uratował; wiedział przecież, że jest homoseksualistą... Lois zdawał sobie sprawę, że zawdzięcza mu życie. Był przekonany, że Gallagher może być tym jedynym facetem, z którym mógłby porozmawiać o swojej przeszłości - o swoim głębokim poczuciu winy. Szpital przypomniał mu o pewnym wydarzeniu sprzed pięciu lat... Lois zapukał do drzwi, które niegdyś były białe, ale farba całkiem pożółkła. Niewyraźny głos kazał mu wejść i ujrzał za wielkim założonym papierami biurkiem doktora Forsytha. Wyglądał na faceta po siedemdziesiątce, chociaż trzymał się prosto i sprężyście, jak człowiek o wiele młodszy. Gestem nakazał Loisowi usiąść. - Czym mogę panu służyć, panie...? - Mrużąc oczy zerknął na wizytówkę - ...Kruger? - Wdałem się w bijatykę w barze. Głupia sprawa... ale odczuwam teraz silny ból w pachwinie. - Rozumiem, proszę się rozebrać. Za tamtym parawanem. Lois zrobił to i usiadł na wysokim białym stole krzywiąc się z bólu. Doktor Forsyth podszedł bliżej, kazał mu się położyć i przystąpił do badania. Lois krzyknął, gdy lekarz delikatnie ujął w ręce jego jądra. Po skończonym badaniu kazał mu usiąść na skraju łóżka. Sprawdził jego odruchy i zmierzył ciśnienie. Potem kazał mu się ubrać. Lois miał wrażenie, że źle to wygląda. Doktor Forsyth uśmiechał się do niego życzliwie. - Chciałbym natychmiast przyjąć pana do szpitala. Na szczęście mamy pierwszorzędnego chirurga, który podejmie się operacji. Muszę jednak pana uprzedzić, że straci pan oba jądra. Są poważnie uszkodzone. Musiał pan otrzymać bezpośredni cios w mosznę. Przykro mi, panie Kruger. Wydało mu się, że cały świat wokół niego zawirował. Lekarz mówił coś jeszcze, ale właściwie go nie słyszał. - ...nie oznacza to wcale końca pańskiego życia płciowego. Będzie pan nawet mógł mieć dzieci. - To dopiero żart. - ...znamy dobrze udokumentowane przypadki mężczyzn, którzy mogli prowadzić prawie normalne życie seksualne, mimo że usunięto im oba jądra... Sympatyczny głos zaczął zanikać, gdy Lois cofnął się myślami jeszcze głębiej w przeszłość... Był jedynakiem, a jego ojciec zmarł na raka płuc, zanim Lois ukończył dwa lata. Bardzo przywiązany do matki, nienawidził ojca za to, że ich opuścił. Był zdolnym dzieckiem i dzięki stypendium uczęszczał do jednej z bardziej ekskluzywnych południowoafrykańskich szkół. W ostatniej klasie wydawało się pewne, że uzyska stypendium na studia inżynierskie, na których mu bardzo zależało. Wtedy właśnie nakryto go w łóżku z nauczycielem matematyki, młodym człowiekiem po trzydziestce. Obu wyrzucono ze szkoły. Lois został stewardem na liniach South African Airways. Szef kadr był na tyle bystry, by docenić jego inteligencję i zaproponował mu kurs mechanika samolotowego. Kiedy skończył terminowanie w swym nowym fachu, umiał latać i odzyskał też nieco pewności siebie. Przez cały czas mieszkał ze swoją matką. Dostał pracę na lotnisku Lanseria koło Johannesburga, w małym porcie lotniczym obsługującym lekkie samoloty i prywatne odrzutowce biznesmenów. Później, jesienią 1973 roku, zaczęły przychodzić te zdjęcia - dosadne fotki ukazujące go z jednym z jego kochanków. Nadawca groził, że pokaże je jego matce. Lois spotkał się z szantażystą, libańskim karłem śmierdzącym od potu i tanich cygar. Libańczyk obiecał mu, że jeśli spowoduje katastrofę pewnego samolotu, zdjęcia zostaną zniszczone. Lois zgodził się. Odbył drugie spotkanie, z innym facetem. Tego wieczoru, gdy pomajstrował trochę przy sterach, zapił się w barze. Kiedy zataczając się wracał do domu, próbowali go zabić. Nasłali płatnego mordercę, który zaatakował pijanego Loisa w bocznej uliczce. Widać było, że nie zadali sobie trudu, by czegoś się o nim przedtem dowiedzieć; w przeciwnym razie wiedzieliby, że ma czarny pas w karate. Mierząc 195 cm wzrostu ważył niecałe dziewięćdziesiąt kilogramów. Morderca nie docenił jego siły. Ale Lois chociaż otrzymał potężnego kopa w jądra - fatalne w skutkach uderzenie - zdołał go wykończył. Natychmiast spakował manatki, oddał matce swoje pokaźne oszczędności i pojechał samochodem w kierunku granicy z Rodezją. Telewizyjną migawkę z katastrofy obejrzał w motelu Beitbridge na granicy. Samolot rozbił się w Transkei zabijając pilota, ale nie dwójkę pasażerów - syna Bruce’a Gallaghera, znanego adwokata z Johannesburga, oraz córkę multimilionera, właściciela kopalń złota, Sir George’a O’Keefe’a. Następnego dnia Lois zjawił się w szpitalu im. Livingstone’a... - Panie Kruger, czy pan mnie słucha? Lois wpatrywał się w doktora Forsytha. - A jeśli ich się nie usunie? - To całkiem proste, ból stanie się jeszcze bardziej przejmujący. Zacznie pan mieć trudności z chodzeniem. Wówczas trzeba będzie przeprowadzić taką samą operację - w przeciwnym razie zostanie pan kaleką do końca życia. Proszę mi wierzyć, panie Kruger, najrozsądniej z pańskiej strony byłoby poddać się zabiegowi jak najszybciej. - Dobrze. Wierzę panu na słowo. W tamtym momencie Lois postanowił, że dopadnie tych drani, którzy go tak urządzili. Najpierw będą mu potrzebne pieniądze na okres rekonwalescencji. Będzie musiał zaszyć się gdzieś na kilka lat; policja południowoafrykańska będzie go poszukiwać po dokonaniu sabotażu w samolocie; być może inni nasłani mordercy będą usiłowali dobrać mu się do skóry. Ale bez względu na wszystko nie zrezygnuje z zemsty. Cztery godziny później poddał się operacji. - O czym myślisz, Lois - głos Gallaghera przywrócił mu poczucie rzeczywistości. - Posłuchaj. Może będę cię wkrótce potrzebował do pewnej akcji. To poważna sprawa. - Nie wraca pan chyba do dżungli? - Nie. Chodzi o coś innego. Nic więcej nie mogę ci teraz powiedzieć, ale wkrótce skontaktuję się z tobą. - Cokolwiek to jest, sir, jestem panu winien swój udział. Po tygodniu Rayne został wypisany ze szpitala. Wprowadził się do domku Samanty w Salisbury i czekał na telefon od majora Longa. Nic nie powiedział jej o całej sprawie. Był pewien, że nie będzie go chciała puścić na nową akcję, zwłaszcza tak niebezpieczną, na jaką ta się zapowiada. Domek, w którym mieszkała Sam, składał się z jednego pokoju, kuchni i łazienki. Cała jedna ściana była przeszklona. Na ogromnym stole w rogu pokoju leżały porozrzucane papiery i stała maszyna do pisania. Na tylnej ścianie wisiało mnóstwo fotografii, niektóre czarno-białe, inne kolorowe. Większość przedstawiała wojnę, o której Rayne tylko słyszał - Wietnam. Zdjęcia ukazywały jej okropieństwa: okaleczone ciała żołnierzy, zbliżenia twarzy ludzi w agonii. Na tych zdjęciach uchwycona została istota wojny. Po jego plecach przebiegał zimny dreszcz, gdy na nie patrzył. Nie ulegało wątpliwości, że Sam ma wielki talent. Żaden inny fotoreporter na świecie nie osiągnął takiego zrozumienia istoty przemocy i niebezpieczeństwa. Pomyślał, że właśnie to zrozumienie było tym, co pociągało ich ku sobie. Samanta pojechała na tydzień robić zdjęcia w Matabele-landzie, więc Rayne mieszkał chwilowo sam. Późnym wieczorem w środę ktoś zadzwonił. Podniósł słuchawkę patrząc jednocześnie na zegarek. Było już po północy. - Mówi major Long. - Głos wydawał się dziwnie obojętny. - Spotkaj się ze mną za pięć minut na rogu ulic Jameson i Victoria. Nikomu ani słowa. Rayne odłożył słuchawkę i stwierdził, że się poci. Gdy pojawił się w umówionym miejscu, czekał już na niego samochód. Major Long siedział z tyłu, a kierowca w cywilnym ubraniu z przodu. Gdy samochód ruszył, major odezwał się: - Będziesz musiał wkrótce wynieść się stąd, zniknąć. - Usprawiedliwisz mnie przed Sam? - Nie. Nic jej nie powiem. Przykro mi, ale jednym z warunków powodzenia operacji jest zachowanie ścisłej tajemnicy. Nawet ja niewiele wiem o tej akcji. Jedziemy teraz na spotkanie, na którym otrzymasz wstępne informacje. - Do diabła, mogłeś powiadomić mnie wcześniej. - Czekaliśmy na wyjazd Sam. Decyzja jest wciąż w twoich rękach, możesz się teraz wycofać. Musisz zrozumieć, że to zadanie oznacza wyrzeczenia. Ja zrezygnowałem z dowództwa na twoją korzyść. Rayne dojrzał, jak mu mina zrzedła. Zdał sobie sprawę, ile musiała kosztować go podobna decyzja. - Nadajesz się lepiej do tego - ciągnął Long. – Jesteś młodszy. Jesteś urodzonym bojownikiem. Znasz teren i władasz bezbłędnie językiem Szona. Znasz też portugalski. Rayne poczuł się dziwnie. Nikomu nie mówił o tym, że zna portugalski, którego nauczył się jeżdżąc z ojcem na ryby podczas długich wakacji spędzanych w Mozambiku. Wolał zachowywać wiedzę o sobie i swojej przeszłości dla siebie. Major prawidłowo odczytał wyraz jego twarzy. - Wiemy o tym, ponieważ przesłuchiwałeś kiedyś po portugalsku żołnierza FRELIMO. Wyglądasz na nie obstawionego fuksa, Gallagher, i to jeszcze jeden powód, dla którego wybór padł na ciebie. Sprawy przedstawiały się więc następująco: albo to niebezpieczne zadanie, albo Samanta. Wydawało mu się, że z Sam może sobie ułożyć życie później, podczas gdy szansa na taką przygodę może się już nie powtórzyć. - OK Przyjmuję tę ofertę. - Tak myślałem. Kontynuowali jazdę w milczeniu, aż dojechali na starą farmę położoną w pewnej odległości od Salisbury. Samochód zajechał na podjazd i obaj wysiedli. - Powodzenia, Gallagher. Wymienili uścisk dłoni i Rayne ruszył żwirowym podjazdem, nie oglądając się za siebie. Po chwili usłyszał jak samochód odjeżdża. Martin Long odwrócił się za siebie i spojrzał przez tylne okienko na samotny dom w ciemnościach. Boże, coś najlepszego zrobił? To zadanie to było samobójstwo; odmówił z miejsca. A potem rozpoczęły się rozmaite naciski. Jeśli on nie podejmie się tego zadania, musi znaleźć kogoś, kto je wykona. Rayne Gallagher - nie było innego wyboru. Ale czy jego stan pozwoli wytrzymać stres, w jakim przyjdzie mu działać? Long patrzył przez przednią szybę na pełną zakrętów polną drogę, po której jechali. Jakim sposobem John Fry dowiedział się o jego ojcu, o jego niechlubnym tchórzostwie? Niezły z niego skurwysyn - zagroził, że odgrzebie tę historię i poda ją do prasy. Cena jego milczenia to facet, który poprowadzi tę szaleńczą misję. Wstrząsnął nim dreszcz. Czy jest tchórzem? Próbował uspokoić swoje sumienie, tłumacząc sobie, że opublikowanie tej historii byłoby zbyt wielkim ciosem dla jego ojca, osiemdziesięcioletniego staruszka, któremu jedynie przeszłość dodawała sił do życia. - Dobry wieczór, kapitanie Gallagher. Cieszę się, że zgodził się pan poprowadzić tę akcję. Jestem John Fry. Rayne od razu poznał po akcencie, że jest Amerykaninem. CIA? Ale po kiego diabła pakowali się w to Amerykanie? Fry przekroczył czterdziestkę, był w dobrej formie fizycznej, mierzył ponad 175 centymetrów wzrostu, miał chłopięcą twarz i ciemne włosy. Ubrany w ciemnoniebieski garnitur, jasnoniebieską koszulę z kołnierzykiem zapinanym na guziczki wydawał się nie na miejscu na opuszczonej farmie. Bardziej pasowałaby do niego pierwsza klasa odrzutowca albo salon prive kasyna. Fry podszedł do mapy przyczepionej taśmą do ściany. Przedstawiała rejon Mozambiku na wschód od Rodezji. - Kapitanie Gallagher, zna pan pozycje nieprzyjaciela w Mozambiku? Opinia publiczna uważa, że pomoc wojskowa napływająca do tego rejonu pochodzi z Chin. To naiwne przypuszczenie, ale nie chcielibyśmy go zmieniać. W rzeczywistości większość tej pomocy pochodzi od Sowietów. Nie ma w tym nic dziwnego. Otóż rząd mego kraju wraz z rządem brytyjskim uznał, że rodezyjska wojna o niepodległość wchodzi w fazę - jakby tu ją nazwać? - końcową. Nasz wywiad wie o istnieniu wielu baz w Mozambiku, które zaopatrują i kontrolują operacje terrorystyczne. Wasze oddziały z powodzeniem zlikwidowały niektóre z nich. Jednak aż do teraz nie byliśmy w stanie odkryć głównego źródła dostaw. Ostatnio CIA udało się przeniknąć do tej bazy. Uzyskane informacje są wielce niepokojące. Krótko mówiąc, dowiedzieliśmy się, że wkrótce dojdzie do zmasowanego ataku na Rodezję. Operacja ta nosi kryptonim „Salisbury”. Celem jest zdziesiątkowanie ludności stolicy i natychmiastowe przejęcie władzy przez ZANU, frakcję Maszona. Oznacza to w istocie zajęcie kraju przez Sowietów. Rayne gwizdnął cicho. Do tej pory wojna nie tknęła stolicy. Akcja, o której mówił Fry, przeniesie ją w samo serce ich kruchej społeczności; oznaczać to będzie wielki przelew krwi - coś, czego wszyscy się obawiali, ale nie wierzyli, że może się zdarzyć. - Do ataku zostaną rzucone najnowocześniejsze rosyjskie myśliwce bombardujące i śmigłowce. Kontrolę nad całą operacją będą sprawować Sowieci. Kiedy to się zacznie, wasza armia nie zdoła ich powstrzymać. Wielu ludzi zginęło zbierając te informacje, ja muszę teraz zrobić z nich użytek, a to wymaga działania w absolutnej tajemnicy. - Ale ja myślałem, że to będzie akcja wojsk rodezyjskich - Rayne był zakłopotany, że nie ma do czynienia z Rodezyjczykami. Miał się na baczności. - Spokojnie, kapitanie. Rodezyjczycy polecili mi pana. Potrzebny był mi człowiek zdolny do działania na terenie Mozambiku i oni wybrali pana. Teraz powodzenie lub fiasko tej operacji zależy od pana, kapitanie Gallagher. Pańska misja jest prosta. Musi pan wyjechać z kraju i zwerbować doborowy oddział najemników. Dostanie się pan na pozycje nieprzyjaciela, zniszczy jego samoloty i helikoptery, a następnie wycofa się. Nie wolno ruszać innych części bazy, w żadnym wypadku nie wolno zniszczyć zbiorników paliwa i innych instalacji o drugorzędnym znaczeniu. Nie wolno dopuścić, by tę akcję uznano za dzieło Rodezyjczyków. Sowieci tylko czekają na pretekst do inwazji - atak przeprowadzony przez Rodezję im go dostarczy. Jeśli misja ma się powieść, musi zostać uznana za robotę najemników. Dla Rosjan Rodezja jest tylko pionkiem w grze, obszarem, z którego można będzie uderzyć na Południową Afrykę. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Operacja ta cieszy się poparciem CIA i MI6. Rządy USA i Wielkiej Brytanii pragną, by wybory w Rodezji przebiegły bez zakłóceń. Pragną, by świat zobaczył, że możliwy jest sukces demokracji w Afryce. Ma pan jakieś pytania, kapitanie? - Dlaczego? Przez chwilę Fry wydawał się zdezorientowany. Potem uśmiechnął się dobrodusznie. - Och, kapitanie Gallagher. Nie przywykłem do takich pytań z ust wojskowych. Widzi pan, celem jest obecnie stabilizacja sytuacji w tym rejonie Afryki. Zdaliśmy sobie sprawę, że czarne rządy nie mają zaufania do supermocarstw. Jeśliby jednak Rosja pomogła ZANU zdobyć władzę, miałaby nad nowym rządem znaczną kontrolę. A nie potrzeba nam przecież sowieckiego rządu w tej części Afryki. - Przedostanie się na teren Mozambiku z grupą uzbrojonych ludzi nie będzie łatwe. Trzeba dokładnie wyznaczyć cele. Szybkość, z jaką zostaną zlikwidowane, ma tu pierwszorzędne znaczenie. Trzeba dobrze zaplanować, jak się wycofamy - jeden błąd, a mój oddział zostanie unicestwiony, proszę pamiętać, że podczas służby w oddziałach zwiadu miałem do czynienia z żołnierzami ZANU i FRELIMO, a nie z doskonale wyszkolonymi oddziałami sowieckimi. Fry uśmiechnął się. - Właściwie ocenia pan czekające was trudności, kapitanie Gallagher. Proszę jednak pamiętać, że będzie pan dysponował sporymi zasobami broni i nieograniczonymi środkami finansowymi. Akcja ta stanowi oczywiście wyzwanie, ale wybrano pana ze względu na pańskie wybitne zdolności dowódcze i ducha walki. - Gdzie więc znajduje się cel, panie Fry? - To Beira. Portowe miasto Beira na wschodnim wybrzeżu Mozambiku łączyła niegdyś linia kolejowa z Salisbury. Wojna przerwała to połączenie; Rayne własnoręcznie wysadził niektóre odcinki tej linii. - Rozumie pan teraz, dlaczego wybór padł na pana, kapitanie Gallagher? Rayne zignorował to pytanie. - Ma pan dokładne informacje o siłach sowieckich? Czy wie pan, jak zamierzają dokonać ataku na Salisbury? - Z powietrza. Po wstępnym ciężkim bombardowaniu myśliwce ostrzelają wyznaczone cele. Wówczas oddziały szturmowe zostaną przetransportowane helikopterami. Będą miały rozkaz strzelać do każdego i nie brać żadnych jeńców. Rayne wzdrygnął się. Plan był błyskotliwy i szalenie okrutny. - Otrzyma pan bardzo szczegółowy plan lotniska w Beirze. To ono właśnie jest pańskim celem. - Przypuszczam, panie Fry, że gdy ja będę atakował lotnisko, siły rosyjskie i mozambickie będą jakimś cudem spokojnie się temu przyglądać i nie przeszkadzać? - Dobry dowcip. Będzie pan musiał działać przez zaskoczenie - dostać się tam niepostrzeżenie, uderzyć i jak najszybciej się wycofać. Rayne zaczął od razu rozwiązywać w myślach ten problem. Na miejsce muszą dostać się z powietrza; w żaden sposób nie mogliby przeprowadzić ataku z ziemi, jeśli nie wolno im przybyć z Rodezji. - A co będzie, jeśli złapią mnie żywego? - To jeszcze jeden powód, dla którego wybrano pana. Nie jest pan typem, który będzie gadał. Nawet gdyby pana złamali, będą musieli zadawać sobie przez cały czas pytanie, czy mówi pan prawdę, czy też kłamie, by uniknąć dalszych tortur. Twarz Frya zachmurzyła się, gdy to mówił. Wydał się nagle o wiele starszy. Nie umknęło to uwagi Rayne’a. - Mówi pan z własnego doświadczenia, panie Fry? - Dostałem się do niewoli w Korei. To przeżycie, które zmienia człowieka. Ale miałem szczęście, uciekłem. - Nie mam zamiaru dać się schwytać. Fry wstał z krzesła i wyciągnął dłoń. - Dostanie pan numer kontaktowy i numer konta bankowego w kraju, w którym pragnie pan zwerbować swoich ludzi - my zobowiązujemy się przewieźć was na miejsce i wydostać stamtąd. Powodzenia, kapitanie Gallagher. - Dzięki, ale ja nie wierzę w powodzenie. Najważniejszym zadaniem Rayne’a był werbunek ludzi. Major Long oświadczył mu, że może wziąć żołnierzy rodezyjskich, o ile nie piastują oni funkcji oficerskich i w ciągu dwóch tygodni Rayne przeprowadził rozmowy z siedemdziesięcioma wybierając piętnastu, w tym Loisa. O tego ostatniego pokłócił się z majorem, ale w końcu Long pozwolił go przyłączyć. Następnie Rayne poleciał z Loisem do Durbanu. Planował wedrzeć się na teren Mozambiku z RPA i znał idealne miejsce na założenie bazy na północ od tego miasta, na wschodnim wybrzeżu. Podczas gdy pozostała czternastka udała się tam pojedynczo rejsowymi samolotami pasażerskimi, dojechała do bazy samochodami i rozpoczęła intensywne szkolenie, Rayne z Loisem zajęli się organizacją potrzebnej broni i materiałów wybuchowych. Rayne próbował jeszcze zwerbować brakujących ludzi, ale nie znalazł nikogo odpowiedniego. Zaczynał się martwić, potrzebował jeszcze czterech żołnierzy o zdolnościach przywódczych, potrafiących obchodzić się z materiałami wybuchowymi. Wyglądało na to, że nie będzie ich łatwo znaleźć. Kandydatów było oczywiście mnóstwo, facetów pragnących szybko się dorobić. Ale Rayne miał wysokie wymagania, szukał zaprawionych w boju zawodowych żołnierzy, facetów, którzy bez trudu poddają się dyscyplinie, ale w trudnej sytuacji poradzą sobie sami. Potrzebował czterech takich, by mieć oddział złożony z dwudziestu ludzi. Znał kogoś, kto mógłby mu ich znaleźć, ale ten człowiek mieszkał w innej części świata. Jumbo Jet dotknął kołami śliskiego, wilgotnego od nieodłącznej londyńskiej mżawki pasa startowego na lotnisku Heathrow i zatrzymał się. Przez chwilę zdawało się, że silniki zostaną wyłączone, ale zamiast tego samolot pokołował jeszcze kawałek w kierunku budynków terminalu i dopiero wtedy silniki zamilkły. Szare niebo na zewnątrz nie stanowiło zachęcającego powitania po dwunastu godzinach od opuszczenia gorączki południowoafrykańskiego lata. Był powszedni dzień i na pokładzie Boeinga 747 należącego do South African Airways, który wystartował z lotniska im. Jana Smutsa, głównego lotniska w Johannesburgu, było niewielu pasażerów. Większość z nich nie sprawiała wrażenia zadowolonych z faktu, że muszą opuścić przytulne wnętrze samolotu. W zatłoczonej sali przylotów, z boku głównego pasażu, pewien mężczyzna wyglądał kogoś pośród nowo przybyłych pasażerów. Instynkt nie zwiódł go. Będąc jedną z pierwszych osób, które przeszły przez kontrolę celną, kapitan Gallagher wyróżniał się spośród reszty pasażerów i było jasne, że również wypatrzył obserwującego go faceta. Tak, pomyślał Michael Strong, to na pewno on. Jego postawa świadczyła, że to żołnierz. Warto poznać tego człowieka. Podszedł przywitać się ze swoim zagranicznym gościem. - Witamy w Anglii, kapitanie Gallagher. Strong poczuł, że tamten także uważnie taksuje go wzrokiem. - Pułkownik Strong? Nie spodziewałem się, że ktoś wyjdzie po mnie na lotnisko. - Rayne wypowiedział hasło, ale w jego słowach pobrzmiewała podejrzliwość. - Zasmakuje panu nasze piwo. - Wolę herbatę. Dlaczego te hasła były zawsze takie debilne? Rayne pomyślał, że to dlatego, iż ludzie wymyślający je sądzili, że nikt nie poda właściwego odzewu przypadkowo. - Zarezerwowałem panu pokój w hotelu „Dorchester”, kapitanie Gallagher. Sądzę, że możemy najpierw zjeść coś w moim klubie - o ile nie jest pan zbyt zmęczony? Biały aston martin DBS vantage sunął gładko po autostradzie M4 w zapadającym zmroku. Gniewne mamrotanie gazów w rurze wydechowej zagłuszało pracę potężnego silnika. Rayne obserwował pułkownika za kierownicą. Był dobrze zbudowanym mężczyzną o szerokiej, jakby wyciosanej z kamienia twarzy, nad którą kłębiła się szopa niesfornych ciemnych włosów. Jego usta wykrzywiał przylepiony tam na stałe sardoniczny uśmiech, a bystre brązowe oczy sprawiały wrażenie jakby nic nie umykało ich uwagi. Jego nos, lekko zgięty na końcu, nadawał mu drapieżny wygląd sokoła. Doszedł do wniosku, że pułkownik Strong jest facetem, z którym może się dogadać. Zostawili bagaż Rayne’a w „Dorchester”, po czym zjedli wyśmienitą kolację w klubie pułkownika. Strong zaproponował następnie jakąś rozrywkę. Wąską alejką udali się na mały skwerek, nad którym górował elegancki osiemnastowieczny dom, do którego wiodły wielkie czarne drzwi. Stał przed nimi facet wyglądający niczym skrzyżowanie dyrektora hotelu z bokserem. Od razu rozpoznał pułkownika i otworzył przed nim bramę z kutego żelaza po lewej stronie głównego wejścia; stanęli przed schodami prowadzącymi do piwnicy. - Dobry wieczór, panie pułkowniku. - Dobry wieczór, Sylwestrze, jak interesy? - Jak zwykle w powszedni dzień. Kilku nieźle już wstawionych podtatusiałych studentów, paru groźnie wyglądających Arabów. I oczywiście nasi regularni goście, tacy jak pan. - Chciałbym ci przedstawić kapitana Gallaghera, Sylwestrze. - Zawsze z przyjemnością witam pańskich przyjaciół, sir. Zeszli po schodach i przekroczyli wąskie drzwi. Powietrze było tu gęste od papierosowego dymu, a atmosferę podgrzewały dźwięki kwartetu jazzowego. Gdy weszli do środka, Sylwester oddalił się dyskretnie, a na ich powitanie wyszedł inny mężczyzna w stroju wieczorowym. Jego chuda twarz o arystokratycznych rysach nosiła ślady rozpusty. - Miło cię widzieć, Michael. A, nie jesteś sam. Twój ulubiony stolik jest wolny. Zaraz przyniosą wam drinki. - Dzięki, Richard. To kapitan Gallagher. - Bardzo mi miło, kapitanie Gallagher. Jestem pewien, że będzie się pan dobrze bawił. „Mandragora” pragnie zawsze zadowolić swoich gości. Rayne był pod wrażeniem aury naturalnego autorytetu, jaką roztaczał pułkownik. Nawet właściciela klubu wyraźnie onieśmielał ten potężny mężczyzna. Zaprowadzono ich do stolika dostatecznie blisko zespołu jazzowego, by mogli słuchać muzyki nie obawiając się, że zagłuszy ona rozmowę. Po kilku minutach przyniesiono im drinki - podwójną czystą whisky dla Rayne’a oraz dżin z tonikiem dla pułkownika. Rayne był zdziwiony, że klub pełen jest ludzi. Znajdowało się wśród nich kilka bardzo atrakcyjnych kobiet należących najwidoczniej do wyższych sfer; inne panie wywodziły się ze sfer bardziej podejrzanych... Wielu mężczyzn wyglądało na biznesmenów, ale inni sprawiali wrażenie aktorów, muzyków, sportowców i żołnierzy. Był to najwidoczniej nocny klub, który nie dbał zbytnio o społeczną pozycję swoich członków, a tylko o ich zdolności opłacenia wpisowego i dobrej zabawy. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Należało to pewnie do tutejszych zwyczajów. Zespół skończył grany utwór. Rozległy się oklaski, dość skąpe, ale wyrażające aprobatę. Pułkownik był pogrążony w zadumie, gdy grała muzyka, ale teraz stał się bardziej wymowny. - Tu naprawdę można się zrelaksować. Nigdy nie byłem człowiekiem, który dużo mówi. Nie znoszę poważnych książek. Jestem niewrażliwy na poezję. Zawsze lubiłem jednak muzykę, zwłaszcza jazz. - Pociągnął drinka i kontynuował. - Jazz jest pozbawiony agresji. Mogę sobie wyobrazić wymianę ognia przy muzyce rockowej. Oczywiście, nie myślę o muzyce na polu walki. Myślę jedynie o tym, by ujść z życiem. Niech pan rzuci okiem na kobietę, która zaraz zaśpiewa. Od pół roku próbuję ją poderwać, a ona wciąż się opiera. Do mikrofonu podeszła wokalistka o niezwykle śniadej cerze i posłała uśmiech w kierunku stolików. Rayne zauważył, że prawie wszyscy faceci na sali wpatrują się w nią z uwagą. Czekała, aż zespół zajmie miejsce przy instrumentach. Pierwsza nuta wyszła spod palców organisty, po czym dołączyły się inne instrumenty tworząc ostry, natarczywy rytm. Zaczęła śpiewać. Jej głęboki, zmysłowy głos miał moc czarodziejską. Rayne słuchał jej zahipnotyzowany. Nie była superatrakcyjna w potocznym znaczeniu tego słowa, figurę miała nieco zbyt obfitą, jej długie nogi były odrobinę zbyt muskularne, a na twarzy odbijała się próżność. Promieniowała jednak z niej jakaś magnetyczna seksualność, którą trudno było zignorować. Miała długie włosy, kruczoczarne z ciemnordzawymi pasemkami. Gdy śpiewała, słowa piosenki traciły znaczenie. Liczyło się tylko uczucie w jej głosie. Żaden mężczyzna na sali nie pozostał nań obojętny - na ten głos bardziej pociągający niż jej ciało. Nagle piosenka się skończyła i kiedy stało się jasne, że już nie zaśpiewa, rozległy się burzliwe oklaski. Zeszła ze sceny i podeszła do ich stolika. Długa czarna sukienka opinała jej ciało. Rozcięcie zaczynające się na wysokości ud odsłaniało jej nogi, gdy szła ku nim. Odsunęła krzesło i spojrzała na Rayne’a ciemnymi, gorącymi oczami, w których nie było śladu nieśmiałości. Wiedziała, czego chce. Poczuł teraz jej zapach, perfumy o woni piżma, które sprawiły, że dostał wzwodu. - Oj, Michael, gdzie twoje dobre maniery? Jeśli ty mnie nie przedstawisz, zrobię to sama. - Jej glos sprawił mu zawód. Był głęboki, ale pobrzmiewał w nim akcent angielskich wyższych sfer. - Rayne. - Niezwykłe imię. Widzę, że zdziwił pana mój głos. - Nie zdradziła mi pani swego imienia. - Priscilla. Priscilla St John. - Pięknie śpiewasz, Priscillo. - Dziękuję. Jesteś pochlebcą, co nie pasuje jakoś do wojskowego. - Skąd wiesz, że jestem żołnierzem? - Michael zadaje się wyłącznie z wojskowymi - zerknęła prowokacyjnie na pułkownika Stronga. - Spędzasz tu wakacje, Rayne? - Tak. Zatrzymałem się w „Dorchester”. Chcę zwiedzić Londyn. - Pewnie, wszyscy zagraniczni przyjaciele Michaela przyjeżdżają tu na wakacje, czyż nie, Michael... Michael Strong miał czterdzieści siedem lat, był człowiekiem zamożnym, a jego interesy miały się świetnie. W głębi serca pozostał jednak żołnierzem i tęsknił do wojaczki. Z początku uznał Gallaghera za jeszcze jednego twardziela szukającego wczesnej śmierci, ale wraz z upływem czasu zdał sobie sprawę z jego wrażliwości i nieprzeciętnej inteligencji kryjącej się pod warstwą zewnętrznej twardości. Stwierdził również, że intryguje go operacja, której szczegółów Rayne nie chciał ujawnić. Wyglądała na misję niebezpieczną, ale nie niemożliwą do przeprowadzenia. Uwielbiał niebezpieczeństwo, bez niego kapcaniał. Strong zaparkował astona martina w garażu swego szeregowego domku w South Kensington i wszedł do środka. W salonie na górze nalał sobie resztki szkockiej i popatrzył na rozwieszone na ścianach zdjęcia, medale i inne pamiątki wojenne. Mężczyźni na fotografiach to w większości jego przyjaciele. Niewielu z nich jeszcze żyje. On sam miał szczęście, a może uratowała go inteligencja. Przyszło mu na myśl, by zaoferować Gallagherowi pewną przyjacielską radę, ale był pewien, że zostanie uznana za oznakę słabości. W godzinę później położył się do pustego łóżka myśląc o Priscilli. Rayne obudził się spocony. Śniło mu się, że jest w Mozambiku, na polanie, zupełnie sam, kiedy usłyszał odgłos ładowanego karabinu... Wpatrywał się w mrok londyńskiego pokoju hotelowego zastanawiając się, czy rzeczywiście czuje się już dobrze po przejściach sprzed miesiąca. Ktoś przekręcił klamkę u drzwi i bardzo wolno je otworzył. Wszedł w ciemność pokoju i zbliżył się do łóżka. Rayne złapał go za ramię i wykręcił je mocno. Rozległ się wysoki krzyk. Zapalił światło i odkrył, że stoi przed nim Priscilla St John. - Ależ z ciebie raptus, kapitanie Gallagher. Puścił ją, a ona przyglądała się jego nagiemu ciału. - Czy mama nie ostrzegała cię, że ryzykownie jest wchodzić do męskich sypialni? - Ostrzegała. Ale nigdy nie miałam z tym żadnych problemów. W recepcji podano mi numer twego pokoju i dano klucz. - I tak można skwitować zagadnienie dyskrecji obsługi „Dorchesteru”. - Skłamałam. Podałam się za twoją żonę. - Napije się pani czegoś, pani Gallagher? - Później... Pociągnął ją ku sobie - nie stawiała oporu. Ich usta sczepiły się i poczuł, jak tonie w jej zmysłowości. Pociągnęła go na łóżko, a jej dłonie zaczęły wędrować po jego ciele. Rozpiął jej suknię i zsunął z ciała. Pod spodem miała jedynie pas i pończochy. Nadziała się na niego. Na czole wykwitły jej krople potu, a jej sutki nabrzmiały z podniecenia. Patrzyła mu prosto w oczy, gdy wszedł w nią głębiej. Poczuł ogarniające jej ciało spazmy rozkoszy, gdy nadszedł orgazm. - Nie przerywaj. Och, jeszcze... Przewrócił ją na plecy, przysuwając twarz do jej ust, a ona krzyknęła z rozkoszy. Poczuł jak jej język go kusi, ręce go pieszczą, wiodąc na wyższe poziomy podniecenia. Budzik zadzwonił przy jego uchu, więc wsadził go pod poduszkę. Całe ciało miał obolałe. Jej już nie było. Zostawiła mu wiadomość napisaną szminką na lustrze nad toaletką. „Następnym razem przyjdź do mnie z nie zapowiedzianą wizytą. Uściski. Priscilla”. Pod tym zaproszeniem był jej numer telefonu. Uśmiechnął się i poszedł wziąć prysznic odkręcając zimną wodę. Potem przeszedł przez ulicę do Hyde Parku i wykonał sprintem kilka okrążeń. Następnie pobiegł z powrotem do hotelu, przygotowany wyjść naprzeciw temu, co mu przyniesie dzień. Pokój znów pogrążył się w ciemnościach. Na ekranie rozbłysła następna twarz. Należała do jednego z najlepszych najemników na świecie, kolejnego faceta z ekskluzywnej kartoteki pułkownika Stronga, byłego żołnierza SAS, znanego z tego, że oferuje towar najwyższej jakości. Wygląd wielu tych ludzi wcale nie podobał się Rayne’owi. Inni wywoływali w nim obojętne reakcje. Potrzebował tylko czterech, ale wymagał lojalności, inteligencji i zdolności przywódczych, plus specjalistycznej wiedzy o materiałach wybuchowych. Gdy pułkownik włączył światło w małej salce projekcyjnej, umysł Rayne’a pracował na najwyższych obrotach. Ci ludzie są dobrzy, ale czy ich właśnie potrzebuje? - Wiem, Rayne, to niełatwe. Nikt nie może zagwarantować wyników. Ale to najlepsi ludzie, jakich mam. Przeszłość każdego z nich została dokładnie sprawdzona. Są twardzi i trzeba być twardym, by nimi dowodzić. Strong wpatrywał się w niego z drapieżnym wyrazem twarzy i Rayne zastanawiał się, co też mu chodzi po głowie. Dla niego była to sprawa życia i śmierci; dla Stronga zapewne tylko kolejny dzień pracy. - A ci, których wybrałem. Kiedy będą mogli wyruszyć? - Wszyscy mogą jechać natychmiast - mają ważne paszporty. - Chciałbyś kogoś szczególnie mi polecić? - Czekałem na to pytanie. Wziąłbym pierwszych trzech, jakich ci pokazałem. Co do reszty... to twoje zdanie będzie równie dobre jak moje. - Dlaczego pierwszych trzech? Musiał mieć pewność. Może Strong po prostu próbuje jak najszybciej zakończyć sprawę? - Niech cię diabli, Rayne. Bierzesz mnie za handlarza koni! Rayne przyglądał mu się zagadkowo. - Jeżeli zawiodą, ja idę do piachu, a ty nie tracisz nawet prowizji. - Ty sukinsynu! Zabrał leżące przed nim papiery i schował je, dając do zrozumienia, że zamyka sprawę. Rayne nie ruszył się z krzesła. Przedstawił swoją kartę i czekał na reakcję. Strong wstał. - Możesz opuścić to biuro w tej chwili, kapitanie Gallagher. Zawsze kieruję się zasadą obopólnego zaufania. Dzięki niej ludzie, których widziałeś, złożyli swe życie w me ręce. Nie świadczę tego rodzaju usług ludziom, których nie lubię - a ty należysz do tej kategorii. Wynoś się. - Nie. Rayne został gwałtownie postawiony na nogi. Prawym ramieniem rozbił uścisk Stronga. Ale zanim wykonał następny ruch, otrzymał cios w żołądek. Zatoczył się do przodu i zamachnął, trafiając pułkownika w bok. Ten rosły facet rąbnął w projektor, ale utrzymał się na nogach. Po chwili znaleźli się w zwarciu, walcząc zaciekle jak koty. Żaden z nich nie rezygnował ze zwycięstwa. Po pięciu minutach odsunęli się od siebie, zakrwawieni i śmiertelnie zmęczeni. Rayne spojrzał na Michaela i wybuchnął śmiechem. Pułkownik upadł na podłogę też zwijając się ze śmiechu. - Niech to licho, Michael! - Zasłużyliśmy sobie na dobry obiad! Rayne spojrzał przez składające się z oprawnych w ołów szklanych płytek okno starej sali na bukową gałąź szamotaną wiatrem. Odgłos kropli deszczu uderzających o szyby działał na niego dziwnie kojąco. Spędziwszy życie w klimacie prawie zupełnie pozbawionym deszczu, uważał angielską pogodę za przyjemną odmianę. Czekał na czwartego z kandydatów; pułkownik zaaranżował spotkanie w tym zaniedbanym wiejskim hoteliku. - Wejść - Rayne mówił to szorstkim tonem, gdy tylko usłyszał pukanie do drzwi. Lubił wymuszać autorytet od pierwszej chwili kontaktu. Drzwi otworzyły się. Rayne wpatrywał się w oczy, które odwzajemniały jego spojrzenie. To był Michael Strong. Usiadł naprzeciwko niego, na krześle, na którym przed chwilą siedzieli pozostali trzej najemnicy. Zaczął mówić wolno. - Żołnierzowi zawsze trudno jest odpowiadać na pytania. Ile można dowiedzieć się o człowieku podczas pięciominutowej rozmowy? Bardzo mało. Trzeba oprzeć się na intuicji i nią się kierować. Po tylu latach powinienem być ekspertem w tej dziedzinie, ale nadal nie udaje mi się przewidzieć wszystkiego w stu procentach. Mogę dać ci niezły obraz przeszłości każdego z nich i nieźle ocenić ich potencjał, ale jak naprawdę się zachowa, gdy zaświszczą wokół niego kule, to pokaże dopiero doświadczenie. Pułkownik pochylił się do przodu, opierając ręce o uda. Jego brązowe oczy znowu spojrzały w oczy Rayne’a, na kamiennej twarzy pojawił się wyraz śmiertelnej powagi. - To ja jestem tym czwartym, Rayne. Idę z tobą. Posiadam wiedzę o materiałach wybuchowych, jakiej wymagasz. Nudzę się; twoja ekspedycja mnie interesuje. Jestem rozwiedziony, moje dzieci są już dorosłe. Chcę znaleźć się na polu walki. Rayne poczuł, że wielki ciężar zostaje mu zdjęty z barków. Ma oto drugiego dowódcę - i trudno byłoby mu znaleźć lepszego człowieka do pełnienia tej funkcji. Wróciwszy do hotelu Rayne zapakował akta każdego z nowych ludzi do dyplomatki. Miał teraz wszystko, czego potrzebował. Załatwił swoim ludziom wypłatę pensji przez bank szwajcarski, na którego konto Fry wpłacił odpowiednie fundusze. Pozostało im teraz lecieć do Południowej Afryki. W ciągu tygodnia uruchomią całą operację. Po raz ostatni rozejrzał się po pokoju, by się upewnić, że niczego nie zostawił i zaniósł dyplomatkę w pobliże drzwi; zanim jednak do nich dotarł, weszła Priscilla St John, ubrana w jaskrawą sukienkę, kontrastującą z jej śniadą cerą. Wyraz jej twarzy nie pasował do wzorzystego materiału w wesołych kolorach. - Skąd wiedziałaś, że wyjeżdżam? - Zapytałam Michaela. Rayne nie wiedział, jak się z nią pożegnać. Nie chciał przyznać się przed samym sobą, że ich związek nie jest już przelotnym romansem. Prześladowało go poczucie winy wobec Sam. Usiadła na skraju łóżka, a Rayne postawił walizeczkę, wziął Priscillę w ramiona i pocałował delikatnie w usta. Nie mógł wyzwolić się z jej uścisku. Był przerażony tym, że tak szybko zrodziło się między nimi uczucie. W końcu ona wysunęła się z jego objęć i spojrzała mu prosto w oczy. - Jesteś cholernie twardy, a przecież tak łatwo cię zranić. Powiedz, że poza mną nie masz nikogo. Potrząsnął głową. - Mam zadanie... - Twoim zadaniem jest żyć, nie umierać. Wstała i podeszła do lustra. Starannie pomalowała sobie usta, po czym zwróciła się do niego. - Bez względu na to, kim jest ta kobieta, ma wielkie szczęście. Nie spraw jej zawodu. I zanim zdążył odpowiedzieć, już jej nie było. Rayne siedział w klasie turystycznej Boeinga 747 British Airways lecącego bezpośrednio z Londynu do Południowej Afryki. Obok niego pułkownik Strong popijał z namaszczeniem drinka. Po drugiej stronie siedziało trzech wybranych najemników. Jechali spędzić długie wakacje w RPA i odbyć dość interesującą wyprawę turystyczną do Mozambiku. Bunty Mulbarton. Bez wątpienia facet o największym doświadczeniu; podobnie jak Strong należał do oddziałów komandosów. Syn majora Micka Mulbartona, bohatera bitwy nad Sommą i innych. Odziedziczył Mulbarton Biscuit Company, ale wolał działania wojenne od zarządzania firmą. Brał udział w akcjach komandosów na Półwyspie Arabskim, zwłaszcza w Adenie i w górach Radfan. Ekspert w dziedzinie broni palnej i materiałów wybuchowych w stopniu majora regularnej armii brytyjskiej. Liczył blisko 180 cm wzrostu. Jasne włosy, nie pasujące do nich kruczoczarne brwi, zielone oczy o świdrującym spojrzeniu, zmysłowe usta, orli nos, szlachetny akcent wyniesiony z Eton. Guy Hauser. Narodowość francuska. Służył w Legii Cudzoziemskiej. Milczał na temat swej przeszłości. Był porucznikiem o gwałtownym charakterze, którego nieraz oskarżano o bójki, chociaż nigdy nie uznano go winnym. Świetny strzelec, zaprawiony w bojach wręcz, bardzo inteligentny. Brał udział w wojnie wietnamskiej i pchał się wszędzie tam, gdzie toczyły się walki i istniał ktoś, kto mu chciał zapłacić. Rzucająca się w oczy kozia bródka, mocno opalona twarz, skłonność do unoszenia brwi i marszczenia czoła podczas rozmowy. Guy był najbliższym odpowiednikiem bulteriera, jakiego spotkał Rayne wśród ludzi. Dobry kandydat do tego typu akcji, niezwykle skupiony i niebezpieczny facet. Najdalej od Rayne’a siedział Larry Preston. Był niskiego wzrostu, krępy, o długich jasnych włosach. Jego akcent zdradzał pochodzenie z Birmingham. Był oficerem w oddziałach komandosów, a teraz zarabiał na życie jako najemnik. Z Prestona był nie oszlifowany diament ze skłonnością do hulaszczego życia. Jako ekspert w dziedzinie materiałów wybuchowych twierdził, że nie ma sejfu, którego nie potrafiłby otworzyć. Pułkownik Strong dostarczył Rayne’owi najlepszych ludzi. Należało ich wykorzystać. Mozambik pod koniec 1978 roku wyglądał niczym pustynia. Poza głównymi miastami każdy facet z karabinem stanowił własne prawa. Marksistowski rząd kierowany przez prezydenta Samorę Machela miał niewielkie szanse sukcesu na dłuższą metę. Przeszkadzał jedynie siłom zdecydowanym obalić białe reżimy na zachodzie i południu. MNR, czyli Narodowy Ruch Oporu Mozambiku zdobywał wciąż nowych sympatyków. Został założony jakieś pięć lat temu przez Rodezyjczyków, ale uzyskał poparcie mieszkańców Mozambiku, kiedy ci przekonali się, że nowy niezależny rząd jest niewiele lepszy od rządu Portugalczyków, który go poprzedzał. Południowi Afrykanie również dostrzegali liczne zalety MNR-u jako siły destabilizującej Mozambik. W 1978 roku na czele ruchu stał potężny przywódca, Andre Matangaidize. Rodezyjscy komandosi pomagali w szkoleniu żołnierzy MNR-u, czyniąc z nich budzące postrach oddziały partyzanckie. Działały one w idealnych warunkach - w gospodarce wiecznych niedoborów. Wielu żołnierzy w ich szeregach nie znało innego życia poza walką, a MNR był ich stałym pracodawcą. Państwo Mozambik nie miało wiele do zaoferowania tym, którzy chcieli wieść spokojne życie z dala od bólu, strachu i nędzy. Tak wyglądał kraj, do którego miał się udać Rayne ze swoim oddziałem. Partyzanci MNR-u zwalczali FRELIMO, armię ludową Mozambiku, chcąc stworzyć nowy rząd w kraju; Rodezyjczycy zwalczali oddziały kierowanego przez Roberta Mugabe ZANU, również działającego z głębi terytorium Mozambiku. Prezydent Samora Machel musiał w coraz większym stopniu polegać na pomocy sowieckiej. Kulejąca gospodarka kraju nie otrzymywała żadnej pomocy z Zachodu, ponieważ prezydent przyznawał się publicznie do sympatii prokomunistycznych. Gdy kraj uzyskał niepodległość, zamarła dochodowa turystyka z Południowej Afryki i nic nie wskazywało, by miało się coś w tym względzie zmienić. Rodezja przeprowadziła ponad 350 ataków na Mozambik unieruchamiając całkowicie porty, drogi i linie kolejowe. Ale nawet zwycięstwo nad Rodezją nie rozwiązałoby problemów Machela. Panowało powszechne przekonanie, że w takim przypadku Sowieci wykorzystaliby jego kraj jako bazę wypadową do wojny z RPA. A ponieważ ten bogaty kraj posiadał armię, która była w stanie przebić się bez większych strat do Kairu, mógł z łatwością opanować Mozambik w ciągu jednego dnia. Powstrzymywała go jedynie obawa przed oburzeniem międzynarodowej opinii publicznej. Od roku 1960, oznaczającego początek dekolonizacji w Afryce, miało tu miejsce 150 zamachów stanu, z których 50 zakończyło się powodzeniem. W ich rezultacie obserwowano wzrost aktywności najemników w tym rejonie. Rayne oparł się wygodniej na fotelu i zamknął oczy. Myśląc o Mozambiku i jego niewesołej przyszłości zdał sobie sprawę, że po wykonaniu zadania muszą wydostać się z tego kraju i w dodatku zrobić to szybko. Boeing 747 leniwie oddalał się od lotniska im. Jana Smutsa oraz Witwatersrandu, gospodarczego serca Południowej Afryki, udając się na wschód. Zostawiał ze sobą duże wysokości i rozżarzoną gorączkę wyżyny Transwalu, kierując się ku zielonym wzgórzom Natalu, prowincji „osadników” na wschodnim wybrzeżu RPA. Pokonanie sześćsetkilometrowej trasy trwało półtorej godziny. Przebiegała nad wieloma miejscami, w których rozbrzmiewały jeszcze odgłosy walk między armią brytyjską i chłopskimi wojskami republik Burów przed stu laty: Dundee, Eiandslaagte, Ladysmith, Isandhlwana. Lecieli nad Pietermaritzburgiem, ospałym miasteczkiem na linii kolejowej łączącej Durban z Johannesburgiem, gdzie w 1893 roku młodemu prawnikowi hinduskiemu nazwiskiem Gandhi kazano wysiadać z pociągu, ponieważ jego bilet pierwszej klasy nie upoważniał go do jazdy w wagonach zarezerwowanych wyłącznie dla białych. Przecięli drogę z Pietermaritzburga do Durbanu, trasę największego maratonu, „Maratonu Towarzyszy”: dziewięćdziesiąt trudnych do przebycia kilometrów. To właśnie stąd wyruszą w serce Mozambiku. W tym momencie Rayne czytał wieczorne wydanie „Johannesburg Star”, nic nie wiedząc o mijanych terenach. Na chwilę udało mu się nawet zapomnieć o zadaniu, o którym myślał niemal bez przerwy od czasu pierwszej rozmowy z Johnem Fryem prawie miesiąc temu. Zamiast tego wpatrywał się w zdjęcie kobiety na pierwszej stronie: piękności o długich blond włosach, którą nazywano nową Marilyn Monroe. Nazywała się Penelopa O’Keefe. Zawsze była kobietą ambitną. Jej przeznaczeniem jako córki Sir George’a O’Keefe’a, jednego z najbogatszych właścicieli kopalń z Johannesburga, było życie wygodne i dostatnie. Rok w jednym z najlepszych college’ów w Europie przygotował ją do odpowiedniego małżeństwa i wygodnej egzystencji. Tyle że Penelopa miała inne cele. Wróciła z Europy do Południowej Afryki pełna pogardy dla wyższych sfer i spragniona przygód. Rodzice martwili się o nią, zwłaszcza gdy oświadczyła, że chce zostać modelką i jednocześnie studiować. Ale w końcu postawiła na swoim, jak zawsze zresztą. Rayne poznał ją na pierwszym roku studiów. Był pewien, iż nie było to przypadkowe spotkanie. Wpadła mu w oko już wcześniej, gdy przyglądała się eliminacjom rugby - podniecały ją pełne uznania spojrzenia młodych sportowców i miała zawsze gotową odpowiedź na ich wulgarne zaczepki. Potem udało się jej zapisać na te same zajęcia fakultatywne z angielskiego i wdała się z nim w zdawkową rozmowę. Kilka tygodni później został zaproszony do domu jej ojca we wschodnim Transwalu, gdzie można było łowić pstrągi. Nie bardzo pamiętał, kiedy przyznał się przed nią, że lubi łowić ryby, ale zgodził się ochoczo. Farma Sir George’a była znana jako jedno z najlepszych miejsc na pstrągi. Wędkowanie nie zajęło mu jednak zbyt wiele czasu w trakcie tego weekendu. W gruncie rzeczy wędki miał w ręku tylko dwa razy, kiedy wnosił je do domku po przyjeździe i kiedy je wynosił wyjeżdżając. Resztę czasu spędził w łóżku. Przez następne półtora roku łączył go z Penelopą burzliwy romans, o którym mówili wszyscy na kampusie. Pamięta, kiedy polecieli spędzić Boże Narodzenie w domu jej rodziny w Port St Johns. Było to małe portowe miasteczko na wschodnim wybrzeżu Transkei, bezpośrednio poniżej prowincji Natalu. Ledwie uniknęli śmierci, gdy samolot firmy Sir George’a rozbił się tuż przed lądowaniem. Pilot zginął, ale jakimś cudem Penelopie i jemu nic się nie stało. Po tym wypadku miała już ochotę wyjechać z RPA. Rayne uważał, że wypadek był wynikiem sabotażu, ale oficjalnie nie zostało to nigdy potwierdzone. Ukończyli studia w tym samym roku. Jej ledwie się to udało, on miał najwyższą przeciętną w ciągu ostatnich dziesięciu lat. On postanowił studiować dalej, ona wyjechała do Nowego Jorku, podpisała bardzo lukratywny kontrakt z agencją reklamową i postanowiła zapomnieć o przeszłości. Rayne spojrzał jeszcze raz na fotografię w gazecie i smutno się uśmiechnął. Tam gdzie się udawali, z pewnością nie będzie takich kobiet. Poczuł głęboką przepaść między życiem, jakie wiódł będąc studentem prawa, a obecnym. Jak też wyglądałoby spotkanie z Penelopą teraz? Czy istniałby między nimi ten zwierzęcy pociąg co dawniej? Poczuł kłucie bólu z powodu nielojalności wobec Sam. Była jedyną kobietą, która go naprawdę rozumie, a on zawiódł jej zaufanie. Hałas opuszczanych klap przy podchodzeniu do lądowania wyrwał go z tych rozmyślań. - Jesteśmy prawie na miejscu. Stąd ruszamy całą parą - w głosie Michaela pobrzmiewała pewność siebie. Rayne był ciekaw, czy tak samo będzie brzmieć po tygodniu. Lois wyjechał po nich na lotnisko. Kupił używanego land rovera, by przewieźć ich wszystkich do obozu. Po krótkich powitaniach ruszyli w ciemności na północ. Natychmiast ogarnęła ich wysoka wilgotność pobrzeża Natalu. Rayne czuł się niewygodnie w tym lepkim upale w londyńskim ubraniu. Lois był ubrany idealnie: biała koszula, szorty khaki i skórzane sandały. - Nikt nie kręcił się koło obozu ani nie wypytywał o nic, Lois? - musiał wydzierać się z całych sił, by przekrzyczeć ryk silnika. - Nic z tych rzeczy. Jeśli chodzi o ludność miejscową, jesteśmy grupą biznesmenów organizujących konferencję na temat strategii marketingu. Ale i tak znajdujemy się zbyt daleko, by przyciągnąć czyjąś uwagę. Rayne sam wybrał miejsce na obóz. W młodości spędzał tam wakacje i już wtedy zdał sobie sprawę, że to doskonała kryjówka. Obawiał się jedynie, że obóz może wzbudzić ciekawość miejscowej ludności murzyńskiej, zwłaszcza gdy usłyszą, jak testują broń. Nie, prawdopodobnie będą trzymać się z dala. W Południowej Afryce lepiej jest zawsze pilnować swego nosa. - Masz wszystko, czego potrzebujesz, Lois? - Do wyboru, do koloru. Wszystko zupełnie nowe: pistolety, broń maszynowa, granaty, wyrzutnie rakietowe. - A inne rzeczy, o których ci mówiłem? - Tak. To też. Rayne uśmiechnął się. Lois potwierdził swoją wartość. We wnętrzu samochodu panowała ciemność rozświetlona nikłym ciepłym światłem wskaźników na desce rozdzielczej. Za oknami przemykała bujna roślinność. Przez chwilę Rayne wyobraził sobie, że podróżują zielonym tunelem, który będzie wiódł bez końca w ciemność. Lois dociskał gaz do dechy, biała wskazówka prędkościomierza tańczyła między stu a stu dwudziestoma kilometrami na godzinę. Podróżowali w milczeniu, każdy oddawał się swym prywatnym rozmyślaniom i niepokojom. Mijali wygodne, spokojne miasta wschodniego wybrzeża Natalu. Trudno było sobie wyobrazić, że dalej na północ wzdłuż tego samego wybrzeża atmosfera jest tak krańcowo różna. Rayne wiedział nazbyt dobrze, że w Mozambiku spokój to ostatnia rzecz, jaką mogą napotkać. Po przejechaniu dwustu kilometrów minęli zakręt prowadzący do Richard’s Bay i droga skręciła w głąb lądu, omijając ogromny zbiornik wodny jeziora St Lucia. Ludzkie siedliska były tu z rzadka rozrzucone. Po ich prawej znajdował się Tongaland, ponad dziewięć tysięcy kilometrów kwadratowych prawie nie zamieszkałego stepu. Po chwili Lois skręcił z głównego traktu na wąską piaszczystą drogę, która stawała się coraz gorsza, im dalej się posuwali. Rayne rozejrzał się wokół zadowolony, gdy dojechali do krytych słomą chat, które miały być ich domem przez następny tydzień. Okolica sprawiała wrażenie idealnego miejsca na wakacyjny wypoczynek. Leżało tu kilka łódek, na świeżo przystrzyżonym trawniku stały meble ogrodowe, obok koszy na śmieci walały się puste butelki. Lois i reszta nie tracili czasu. Oczywiście, będzie musiał poczekać do świtu, by upewnić się, że wszystko jest w porządku w stu procentach, ale był pewien, że z powietrza nikt nie zauważy tu niczego podejrzanego. Lois zaprowadził ich do domków. Domek Rayne’a i Michaela sprawiał miłe wrażenie, choć wystrój był dość spartański. Moskitiera świeciła przyjemnie w ciemności, jej charakterystyczny zapach powoli wypełniał cały pokój. - Dobry Boże, Rayne, jak ludzie mogą tu żyć? - głos pułkownika zagrzmiał w ciemności. - Mało kto tu mieszka. W gruncie rzeczy, z powodu moskitów i much tse- tse, obszar ten jest prawie zupełnie niezamieszkany. Dlatego kazałem wszystkim brać te tabletki. Są tylko dwa gatunki moskitów roznoszących malarię i nie występują tu zbyt często, ale lepiej nie ryzykować. Jeżeli przez cały czas będziesz zażywał tabletki antymalaryczne, nic ci nie grozi. Pułkownik uśmiechnął się ponuro w ciemnościach. - W przyszłości - rzekł - będę chyba jeździł na wakacje do południowej Francji. SAMANTA Sam była wściekła jak osa. Za każdym razem, gdy o tym pomyślała, wpadała w szał. Zranił ją głębiej niż z początku sądziła. Teraz, gdy ze złością przedzierała się przez busz, próbowała wymazać go z pamięci. Gałąź uderzyła ją znienacka w twarz. Wykrzyknęła: - Kurwa! Odpierdol się! Dlaczego zachował się jak ostatni skurwysyn - po wszystkich składanych jej obietnicach! Wybrała się tutaj, by o nim zapomnieć, ale zamiast tego czuła się coraz gorzej. Poświęciła się całkowicie pracy - dlatego tu się znalazła, na tej małej farmie na północ od Umtali, o dwieście kilometrów na południowy wschód od Salisbury. Dziś sama wypuściła się w busz, co było bardzo niebezpieczne. Nie dbała o to jednak, zobojętniała na zagrożenia po tym, co zrobił jej Rayne. Położenie farmy było idylliczne. Kawałek dalej na wschód wyrastały góry stanowiące granicę między Rodezją a Mozambikiem; cała dolina Umtali przypominała rajskie ogrody, gorące i żyzne, wypełnione bujną roślinnością. Jednak w tym idealnym miejscu życie stało się dla mieszkańców piekłem. Była to ziemia niczyja, położona między siłami rodezyjskimi a partyzantami ZANU, którzy przenikali przez odległą o trzydzieści kilometrów granicę z Mozambikiem. Wielu farmerów zbiegło, woląc bezpieczeństwo miasta Umtali i pozwalając, by ich pola zarosły chwastami. Ludzie poruszali się tu w konwojach, z oczami utkwionymi w żwir dróg, wypatrując min. Dla czarnej ludności wiejskiej nie było ucieczki od wojny. Partyzanci wymagali od Murzynów informacji o ich białych pracodawcach, a jeśli odmawiali współpracy, groziły im tortury i śmierć. Jeśli przystali na współpracę, czekał ich podobny los z rąk rodezyjskiej policji. Każda zamieszkana jeszcze farma wyposażona była w system alarmowy zwany Agric - Alert pozwalający pojedynczym farmerom skontaktować się z najbliższym posterunkiem policji. Brak kontaktu automatycznie powodował alarm i natychmiastową akcję policji lub wojska. Sam od dawna chciała zrobić reportaż o życiu farmerów na wschodniej rubieży Rodezji i teraz jej wydawca uznał, że coś na temat trudów życia Rodezyjczyków może wzbudzić zainteresowanie czytelników. Lepszej zachęty nie było trzeba, biorąc pod uwagę jej nastrój, toteż wyruszyła od razu pragnąc zająć się czymś, co oderwie ją od myślenia o Raynie. Wyprawa okazała się jednak przygnębiająca. Przepiękna sceneria powinna jej nieco osłodzić rozpaczliwą sytuację ludzi, ale zamiast tego stanowiła kontrast podkreślający jedynie beznadziejność ich losu. Wszyscy pragnęli końca wojny, ale jednocześnie wiedzieli, że będzie ona jeszcze trwać miesiącami bez względu na wynik wyborów. Sam przypomniała sobie piękne drzewa jacaranda i poincjany królewskiej rosnące wzdłuż ulic Umtali. Dzięki nim miasto sprawiało wrażenie ospałego i bezpiecznego. Położone wśród niezwykłej urody łańcuchów górskich, uważane było za jedno z piękniejszych miast w całej Afryce. Poprzedniego dnia udała się na widokową trasę na południe miasta, by zobaczyć góry Vumba, gdzie zachwyciła ją oszałamiająca roślinność, zwłaszcza krwistoczerwone liście drzew musasa. W jej kraju to miejsce roiłoby się od turystów; tu, w Rodezji, było całkowicie wyludnione. Zwiedziła też wspaniałą farmę „Cloudlands” podarowaną narodowi rodezyjskiemu przez Lionela Crippsa. Spacerowała po południu pośród drzew, mżył deszcz i próbowała wyobrazić sobie, jak wyglądało tu życie, gdy nie towarzyszyła mu groźba śmierci, a jedynie obietnica niesłychanych bogactw i dobrobytu. Pomyślała o ponadczasowych właściwościach puszczy, podobnie jak w przypadku morza, które będzie niezmiennie napierać falami na brzeg długo po tym, jak nas już nie będzie... Mając wciąż w pamięci wczorajszą wyprawę zawróciła w kierunku farmy. Nic dziwnego, że biali farmerzy na pograniczu byli zgorzkniali i zdezorientowani, pomyślała. Stali się ofiarami zmian, których do końca nie rozumieją. Uważali, że wraz z wyborami i powstaniem nowego rządu biskupa Muzorewy będą mogli powrócić do życia, które - jak kiedyś wierzyli - nigdy nie ulegnie zmianie. Nie zdawali sobie sprawy, że to tylko kolejny okres przejściowy w historii ich ciężko doświadczanego kraju. Czarni, tak długo zdominowani przez białą rasę, chcieli przejąć władzę - i to nie tylko władzę przekazaną im z łaski przez biały rząd innego państwa. Zbyt wielu czarnych przywódców wiedziało już, że jedynym rozwiązaniem jest krwawa wojna; nauczyli się tego od kolejnych białych rządów, które ich więziły i ciemiężyły przez ponad dwadzieścia lat... Zauważyła, że zaczyna się ściemniać i ogarnął ją niepokój. Farmer, z którym przeprowadziła dziś wywiad, powiedział jej, że to szaleństwo spacerować po okolicy w pojedynkę. Serce zaczęło jej szybciej bić bez żadnego widocznego powodu i puściła się biegiem. Zaczęła trochę swobodniej oddychać, gdy poprzez drzewa zobaczyła pierwsze zabudowania, ale uczucie ulgi nie trwało długo. Kiedy wychodziła na spacer, na farmie pracowało całkiem sporo ludzi, a teraz pola i domostwo wydawały się dziwnie opuszczone. Przez chwilę miała wrażenie, że widzi kogoś za krzewami, ale potem doszła do wniosku, że to przywidzenie. Gdy zbliżyła się do domu, przestraszył ją głośny huk brzmiący jak odgłos wystrzału. Po nim nastąpił drugi, a potem głośna seria z broni automatycznej. Z przerażeniem zdała sobie sprawę, że farmę atakuje oddział ZANU. Biec do domu byłoby teraz samobójstwem. Z pewnością zauważyli jej samochód. Co robić? Odruchowo zawróciła w stronę buszu, gałęzie szarpały jej ubranie, a w oddali słychać było następne serie wystrzałów. Zbliżała się teraz do szczytu pagórka pozbawionego roślinności, trzymając się linii drzew i oglądając się za siebie co pewien czas, by upewnić się, że nikt jej nie ściga. Muszę opuścić dolinę i przedostać się na drugą stronę łańcucha górskiego, potem mogę zawrócić na zachód, aż dojdę do głównej drogi z Watsomba do Umtali. Tam, pomyślała, mogłabym się ukryć i poczekać na jakiś konwój. Słyszała dziś w radiu, że armia całkowicie kontroluje obszar operacyjny „Młockarnia”, na którym się teraz znajduje. Pojawienie się na drodze sił bezpieczeństwa było tylko kwestią czasu. Sam nie mogła wiedzieć, że jej gospodarz, Stuart Gregg, zaczął się martwić, że oddala się tak bardzo od zabudowań i ruszył jej śladem z karabinem. Zbyt późno zdał sobie sprawę, że coś tu jest nie w porządku - wszyscy robotnicy rolni gdzieś zniknęli, co stanowiło pewny znak, że w okolicy są terroryści. Zaczął biec z powrotem w stronę farmy, gdy zobaczył jakieś sylwetki wśród drzew. Biegł nadal zygzakami, mając nadzieję, że utrudni to trafienie go. Wystrzelił raz eliminując jednego z atakujących. Znajdował się o pięćdziesiąt metrów od drzwi swego domu, gdy seria z AK-47 trafiła go w nogi. Próbował jeszcze doczołgać się do otwartych tylnych drzwi, ale nie miał szans. Druga seria przeszyła mu plecy. Odwrócił się i wystrzelił zabijając kolejnego partyzanta. Wówczas w czoło trafiła go kula i zastygł w bezruchu. I tak stał się jeszcze jedną ofiarą walk nadgranicznych, jego nadzieje i marzenia odpłynęły w niebyt. Znajdą jego ciało, gdy nie zadzwoni o szóstej do komisariatu policji w ramach systemu alarmowego... Partyzanci ominęli jego zwłoki i weszli do domu. Szukali wszelkich przedmiotów wartościowych, które można zabrać ze sobą. Wyrwali przewód telefoniczny z gniazdka i rozwalili aparat na kawałki. Nie było w nich strachu. Mieli tak niewiele do stracenia - z pewnością nie posiadali takiego domu, do którego można by wracać. Wielu z nich opuściło swe rodziny wiele lat temu, by prowadzić życie partyzantów w buszu i walczyć o sprawę, w którą wierzą. Wkrótce przekonali się, że farmer mieszkał sam. Ale obok jego land rovera stał na tyłach domu jeszcze jeden samochód. Musiał mieć gościa. Pytanie brzmiało, gdzie on się podział? Towarzysz Mnangagwa popatrzył na zieloną dolinę, na połyskującą w dole w ostatnich promieniach słońca rzekę. Ile to jeszcze pochłonie ofiar? Ilu białych osadników będzie musiało umrzeć, zanim pogodzą się z tym, co nieuniknione? Dość już tych głupich wyborów i wtrącania się brytyjskich polityków! Miał dosyć ich świętoszkowatych gestów. To państwo zostało nazwane na cześć jednego z nich, podobnie jak większość miast. Mnangagwa nie rozumiał meandrów zachodniej polityki. Tak im wszystkim było teraz przykro, tym białym ludziom z ich dziwnego, zimnego kraju za morzami. A Rodezyjczycy nazywali go terrorystą. Jakim sposobem zabicie kilku białych farmerów mogło zrekompensować to, co on i jego lud wycierpiał z ich strony? Pomyślał o swoim synu pochowanym w nie oznakowanym grobie, gdy zmarł w więzieniu. Pewnie, on, Mnangagwa, też chciałby być właścicielem takiej farmy, ale pod rządami białych mógł o tym jedynie marzyć. Kiedy władzę obejmie ZANU, stanie się tym, kim zawsze chciał być - mieszkańcem miasta, prawnikiem. Miał szczęście, że zdobył wykształcenie przed przyłączeniem się do partyzantki, by walczyć za sprawę. Wyjął z kieszeni ulotkę, przyjrzał się niezdarnemu rysunkowi i roześmiał się głośno. Jego towarzysze także się roześmieli, ponieważ bali się swego dowódcy, tego wykształconego faceta, którego poczucie dyscypliny było legendarne. Sądzili, że śmieje się ze śmierci farmera. Nagłówek na ulotce brzmiał: „Terror i śmierć to metody komunistycznych instruktorów wojskowych w Mozambiku”. Rysunek przedstawiał podoficera znęcającego się nad nowym rekrutem, a tekst opowiadał o tym, jak wszyscy żołnierze w komunistycznych ośrodkach szkoleniowych w Mozambiku żyją w strachu, spodziewając się w każdej chwili tortur lub śmierci. Zdawał sobie sprawę, że tylko murzyński analfabeta uwierzyłby w tę opowieść - ale taki człowiek nie byłby w stanie i tak jej przeczytać. Mnangagwa zastanawiał się, jakim sposobem ludzie w Salisbury są tak dobrzy w prowadzeniu wojny, a jednocześnie tak naiwni w dziedzinie propagandy. Ale ostatecznie biali byli na tyle głupi, by wierzyć, że naród zaakceptuje marionetkowego prezydenta Gumede i tego sprzedawczyka biskupa Abla Muzorewę. Wiedział, że ci, którzy tak długo walczą o wolność, nigdy nie pogodzą się z tą absurdalną sytuacją. Dla Mnangagwy jedynym rozwiązaniem do przyjęcia byłoby objęcie rządów przez głównodowodzącego ZANU, Roberta Mugabe. Podobnie jak on, Mugabe pochodził z plemienia Maszona, które stanowiło większość ludności. Ich plemiennymi wrogami byli Matabele, którzy stanowili trzon oddziałów ZAPU na zachód od Rodezji. Dowodził nimi Joshua Nkomo. Zdaniem Mnangagwy Nkomo zawsze pozostanie trochę z tyłu nie mając szans zostać prezydentem, który będzie panował nad ludem Maszona. Jedynym kandydatem jest Mugabe. Ostatecznie cieszy się poparciem prezydenta Mozambiku, Samory Machela, a jedynie Mozambik może zapewnić nowemu państwu dostęp do morza. Jest on niezbędny, ponieważ kwestią czasu było oziębienie w stosunkach między nowym państwem a RPA. Ktoś biegł ku niemu z wielką prędkością. Kiedy się zbliżył, Mnangagwa rozpoznał jednego ze swoich szeregowców, towarzysza „Sztyleta”, cichego i sprawnego żołnierza. Wprawa w posługiwaniu się nożem myśliwskim, z którym nigdy się nie rozstawał, przysporzyła mu to przezwisko. „Sztylet” zatrzymał się o metr od niego i niedbale stanął na baczność. - Towarzyszu dowódco. - Słyszę was, towarzyszu „Sztylecie”. Mówcie. - Towarzyszu dowódco. Przebywa na tym terenie biała kobieta. Ma przy sobie aparat fotograficzny. Żołnierz zwracał się do niego per „dowódco”. Rzadko używano nazwisk, ponieważ istniało niebezpieczeństwo, że poznają je znienawidzeni żołnierze zwiadu. „Sztylet” miał przypięty agrafką znaczek identyfikacyjny obowiązujący w tym tygodniu. Jedynie zaufani ludzie byli świadomi znaczenia małych agrafek; ich brak mógł doprowadzić do przesłuchania i śmierci, jeśli przesłuchiwany nie udzielił właściwych odpowiedzi. Mnangagwa wysłuchał swego żołnierza i poczuł, jak cały tężeje. Może mieli niekompletne informacje. Może jednak farmer miał żonę. Ale w domu nie znaleźli kobiecych ubrań. A w dodatku żona farmera nie byłaby na tyle głupia, by sama spacerować po tym terenie bez broni, mając jedynie aparat. Nie, to musi być ktoś inny. Przyjaciółka? Gość? - Gdzie jest ta biała kobieta, towarzyszu „Sztylecie”? Dlaczego jej nie zabiliście? - Zawsze musi stwarzać wrażenie surowości, nie może pozwolić sobie na żadną słabość. Ich zadaniem jest terroryzowanie miejscowej ludności, pobłażliwość nigdzie ich nie zaprowadzi. - Nie była uzbrojona. Nie zdawała sobie sprawy, że ją widzę. - Czy w twoich żyłach płynie tchórzowska krew psów Matabele? - Pobiegła w góry. Daleko nie ucieknie. Pojmiemy ją i zmusimy, by wszystko wyśpiewała. Wkrótce się ściemni. Wiedział, że „Sztylet” nie ma wcale ochoty maszerować w ciemnościach, ale muszą jak najszybciej odnaleźć ją i uciszyć. Widziała ich, a to już było niebezpieczne. Może zrobiła jakieś zdjęcia. Wiedział, że skieruje się w stronę głównej drogi łączącej Umtali z Watsomba i zaczeka na jakiś patrol. Nietrudno będzie ją złapać. Jego ludzie będą musieli zostawić wszystkie zagrabione rzeczy, ponieważ obciążenie będzie opóźniać ich pochód. On sam nigdy nie brudził sobie rąk przedmiotami należącymi do białego człowieka, ale jego żołnierzom nie spodoba się to, że będą musieli porzucić swój łup. To dobrze. Będą mieli nauczkę. Zwłaszcza że nie będą mogli wrócić tu i zabrać łupu, ponieważ później na pewno pojawią się w okolicy siły bezpieczeństwa, by zbadać sprawę śmierci farmera. Wydał rozkaz zbiórki. Stali przed nim obładowani łupami z farmy. Na jego polecenie upuścili je na ziemię. Widział skrzętnie maskowaną wściekłość w ich oczach. Razem z nim było ich piętnastu. - Tę białą kobietę należy schwytać. Chcę mieć jej aparat, a ją należy ująć żywą - możecie ją zabić tylko w ostateczności. Rozdzielimy się na pięcioosobowe grupy. Jedną z nich będę dowodzić sam, „Sztylet” - drugą, a „Dziurawy” - trzecią. Zaczniemy przeczesywać północny stok gór. Będziemy posuwać się jego skrajem, aż dojdziemy do głównej drogi, wtedy podzielimy się i zawrócimy. Znajdziemy ją, gdy będzie próbowała przedostać się na drogę. Spotkamy się jutro wieczorem tam, gdzie poluje hiena. Mnangagwa obserwował, jak pozostałe dwie grupy zniknęły prędko w buszu, po czym podszedł do samochodu stojącego za domem. Przeszukał go: znalazł notes, zdjęcia i amerykański paszport. Otworzył go i wpatrzył się w fotografię. Atrakcyjna biała kobieta. Na dokumencie pełno było pieczątek i stwierdził, że ona jest dziennikarką. Rzadka zdobycz, jeśli ją złapią. Wsadził wszystkie papiery do kieszeni koszuli. Wraz ze swą grupą opuścił teren farmy i zanurzył się w buszu posuwając się szybko w stronę gór. W ciągu wieczoru potrafili przebyć czterdzieści kilometrów przy sprzyjających warunkach terenowych. Tak wyglądało ich życie, przemieszczali się z miejsca na miejsce, nigdy nie zakładając stałego obozu, chyba że byli głęboko na terytorium Mozambiku. Zdobywali pożywienie i miejsce na nocleg, gdy były im one potrzebne, u ludzi pracujących na farmach. Teraz posuwali się naprzód w ciemności z dużą wprawą, rzadko wpadając na drzewo lub skałę. Nie czynili przy tym hałasu. Tyle razy sami zastawiali pułapki, że potrafili uniknąć tych zastawionych przez wroga. Towarzysz „Dziurawy” czuł żal do dowódcy. Z domu na farmie zabrał świetne radio tranzystorowe, odbiornik dużej mocy z czterema zakresami krótkich fal. Zawsze pragnął mieć coś takiego, a teraz z powodu białej kobiety musiał je porzucić. Tak to już było z białymi: z kontaktu z nimi nigdy nie wynikało nic dobrego. „Dziurawy” był wysoki i chudy, lekko zgarbiony; miał brzydką twarz z wyłupiastymi oczami i rzadką bródką. Sadził susami, a nie chodził, i miał zwyczaj przysuwania się zbyt blisko swych rozmówców. Prowadząc swą grupę myślał o pracach, jakie wykonywał w Salisbury, zwłaszcza o tej, gdzie mu nie zapłacono po trzech miesiącach. To było wtedy, gdy był kelnerem. Z początku krzyczał na białą kobietę, która prowadziła restaurację, ale ona reagowała śmiechem, jej cienkie wargi rozciągnięte z uciechy. Wtedy zaczął jej grozić. Następnego dnia pojawiła się policja. Wzięli go do celi i pobili dotkliwie. To właśnie wówczas zdecydował, że trzeba obalić rząd. Ale najpierw zemścił się na tej kobiecie. Chwycił ją za kark, gdy szła do samochodu zaparkowanego za restauracją, ściągnął jej majtki, które wsadził jej do ust. Potem ją zgwałcił. To było dwa lata temu. Okres ten nie przyniósł mu nic poza nową porcją goryczy. Kiedy walka się skończy, obiecał sobie, że będzie miał własną farmę, piękną żonę i dużo silnych synów. Wtedy będzie mógł powiedzieć, że warto było walczyć. Nie interesował się polityką, ale skoro Rosjanie dali mu broń, gotów był wysłuchiwać ich wykładów o marksizmie, cokolwiek to znaczy. Wkrótce będzie mógł znowu spacerować po ulicach Salisbury, ale tym razem jako obywatel, który otrzymuje godziwą zapłatę za swoją pracę, ktoś, kogo policja traktuje z szacunkiem. Wkrótce nastanie świt. Popatrzył z dumą na zegarek, ściągnięty zabitemu farmerowi z ręki, pragnąc sprawdzić swe przypuszczenie. Byli już chyba niedaleko głównej drogi, wkrótce rozdzielą się na mniejsze grupki. Wyznaczono mu zadanie dotarcia najdalej na północ i wiedział, dlaczego tak się stało. Był naturalnym wywiadowcą, miał wyjątkowo dobry wzrok i słuch. Zawsze zauważy coś, czego inni nie dostrzegą; kilka razy uratował ich przed napatoczeniem się na patrole nieprzyjaciela i miny. Wkrótce zostanie dowódcą własnego oddziału, tak jak towarzysz Mnangagwa. Głośny gwizd był sygnałem, że znajdują się blisko drogi i powinni skierować się na północ. Według rozkazu najpierw miał skręcić jego oddział, potem „Sztyleta”, a na końcu Mnangagwy. Wiedzieli doskonale, że ta kobieta nie może posuwać się w ciemnościach szybciej od nich. Jedyne niebezpieczeństwo stanowiły dla nich teraz patrole przemierzające drogę wczesnym rankiem. Powinni jak najszybciej dotrzeć na farmę, którą niedawno zaatakowali. Słońce wzeszło tuż po piątej - „Dziurawy” miał jeszcze do przebycia ze swymi ludźmi trzy kilometry, zanim zawrócą na wschód i rozpoczną przeszukiwanie okolicy. Oczy jego ludzi były utkwione w drogę ciągnącą się w pewnej odległości od nich. Odgłos zbliżającego się pojazdu zmusił ich do rzucenia się na ziemię; każdy z nich trzymał palec na spuście swego AK-47, mając nadzieję, że nikt go nie dojrzy z drogi. Hałas narastał, aż pierwszy samochód ich minął - był to land rover, w którym siedziało dwóch uzbrojonych rezerwistów policji. Za nim jechała lekka ciężarówka, w której również siedziało dwóch uzbrojonych policjantów, a później kilka zwykłych samochodów wypełnionych uzbrojonymi po zęby farmerami z żonami. Mogliby zaatakować ten konwój, ale byłoby to niebezpieczne. Ludzie w land roverze mogą wezwać przez radio pomoc i wkrótce może się tu pojawić rodezyjska lekka piechota. Pozwolili więc im przejechać nie zdradzając swoich pozycji. Podnieśli się w chwilę potem i wyszli na drogę - było mało prawdopodobne, by wkrótce miał pojawić się drugi konwój. W niecałą godzinę później skręcili z drogi i ruszyli na wschód w stronę Mozambiku. Zachowując między sobą odległość około stu metrów posuwali się naprzód przeczesując odcinek sześćsetmetrowy. Byli ostatnią grupą, która rozpoczęła poszukiwania. To był dobry plan, bo jeżeli kobieta zobaczy pierwszą grupę i skręci na północ, prędzej czy później wpadnie na drugą grupę. Posuwali się teraz powoli, nasłuchując podejrzanych hałasów. Zdawali sobie sprawę, że znalezienie jej może potrwać dłużej niż jeden dzień. Sam poczuła się lepiej wraz z pierwszymi promieniami słońca, które pojawiło się na horyzoncie. Zaczęła się rozgrzewać po zimnej nocy spędzonej pod skalnym nawisem. Teren po drugiej stronie stoku był o wiele bardziej płaski, niż się spodziewała, chociaż nie na tyle, by mogła posuwać się w ciemnościach. Nie słyszała za sobą żadnych hałasów i podejrzewała, że terroryści zrezygnowali z pościgu. Unikała otwartych przestrzeni trzymając się bujnej roślinności. W ustach jej zaschło i bardzo chciało się jej pić. Jeśli tylko zdoła dotrzeć do głównej drogi, będzie uratowana. Busz stawał się coraz gęściejszy, dzięki czemu poczuła się bezpieczniej. Może szuka jej już wojsko. Pewnie tak, skoro farmer uruchomił system alarmowy. A jeśli w okolicy pojawiły się siły bezpieczeństwa, to nie ma się o co martwić. Przez jakiś czas podążała na północ mając nadzieję natknąć się na polną drogę wiodącą do jednej z wysuniętych farm, które teraz były opuszczone. W końcu natrafiła na drogę prowadzącą na zachód i poszła nią spodziewając się, że doprowadzi ją do głównej drogi. Niestety, droga była bardzo kręta i okazało się, że łączy tylko dwie niezamieszkałe farmy. W południe kapał z niej pot i zrobiło się jej trochę słabo. Postanowiła odpocząć pod drzewem, by przeczekać najgorszy upał. Wyciągnęła się w cieniu, a ponieważ była bardzo zmęczona, zapadła w sen. Śniło się jej, że na drodze pojawia się Rayne, zauważa ją i biegnie ku niej z uśmiechem na twarzy. Wtedy zaświstały pociski i na jego mundurze wy-kwitły czerwone plamy. Czołgał się do niej, a ona bezskutecznie próbowała się do niego zbliżyć. Umierał, a ona nie mogła mu pomóc... Obudziła się zmarznięta i przestraszona. Było już późne popołudnie i zdała sobie sprawę, że spała bardzo długo. Coś tu było nie w porządku. Musi jak najszybciej oddalić się stąd. Wtedy właśnie spostrzegła, że przypatruje się jej jakiś mężczyzna siedzący o niecałe dziesięć metrów od niej - wysoki, brzydki Murzyn ubrany w poszarpaną kurtkę i brudne jeansy. Obok niego leżał na ziemi plecak, a w jego rękach spoczywał pistolet maszynowy AK-47, zupełnie jakby już się z nim urodził. Lekko garbił się, a jego wyłupiaste oczy były utkwione w nią. Dopiero teraz dostrzegła pozostałą czwórkę. Znajdowali się za nim, przykucnięci w buszu. Chcieli mieć pewność, że nie jest uzbrojona. Ten z przodu nakazał gestem pozostałym podejść bliżej i wstał, cały czas celując w nią z automatu. Zbliżył się, aż poczuła zapach jego potu. Stał o krok od niej, tak że koniec lufy prawie dotykał jej skóry. Wstała i instynktownie cofnęła się w stronę drzew. Podszedł bliżej i uderzył ją z całej siły w twarz. Upadła. Pochylił się i zerwał jej z ręki zegarek wkładając go do kieszeni kurtki. Potem usiłował ściągnąć z jej lewej ręki brylantowy pierścionek, który otrzymała od babci. Nigdy go nie zdejmowała; nie pozwoli go sobie odebrać. - Oddaj pierścionek. Bolała ją ręka i była wściekła. Zagięła palce i uderzyła go prawą ręką w twarz, po czym przeorała mu policzek paznokciami lewej ręki, a pierścionek przeciął mu skórę. Z policzka pociekła mu krew. Cofnął się, upuścił pistolet i przyłożył rękę do zranionego miejsca. Skoczyła do przodu usiłując podnieść upuszczony przez mego AK-47. On był jednak szybszy i gdy objęła palcami lufę, nadepnął na nie swym ciężkim buciorem. Krzyknęła z bólu, zatoczyła się do tyłu i wylądowała na ziemi. Usłyszała śmiech pozostałych mężczyzn. Atakujący ją Murzyn był rozwścieczony i złapał ją za włosy, jednym pociągnięciem stawiając ją na nogi. - Oddaj mi pierścionek! Zsunęła go z palca i rzuciła w krzaki mając nadzieję, że go nie znajdą. Potem napluła mu w twarz. Zaraz tego pożałowała. Przyciągnął ją za włosy do siebie przyciskając lufą pistoletu jej krtań tak, że z trudem mogła oddychać. Wisiała teraz na jego piersi przytrzymywana lufą pistoletu na swej szyi, bujając się niczym kukiełka. Objął jej szyję lewą ręką i upuścił automat. Prawą ręką ściągnął z niej spodnie razem z majtkami. Podeszli teraz do nich pozostali i z przerażeniem spostrzegła na ich twarzach podniecenie. Szef bandy zerwał z niej koszulę i stanik, i rzucił ją nagą na trawę. Ze spodniami wokół kolan niezgrabnie próbowała biec, ale podciął jej nogi i upadła ciężko na ziemię. Rzucili się na nią wszyscy czterej. Dwóch złapało ją za ręce i zawlokło na drogę. Butami zapierali się o jej pachy starając się utrzymać równowagę. Kopała wściekle nogami, gdy ten, który ją uderzył, zaczął rozpinać spodnie. Rozwarł gwałtownym ruchem jej nogi i przyklęknął na nich, tak że była całkowicie unieruchomiona. Jego ręce przesunęły się ku jej piersiom, krzyknęła ponownie i spróbowała go ugryźć. Przewiązał jej głowę skórzanym paskiem, który zmusił ją do szerokiego otwarcia ust przecinając jej wargi. Uciekając się do całej swej odwagi Sam rzuciła pochylonemu nad nią mężczyźnie wyzywające spojrzenie. „Dziurawy” myślał, że za chwilę umrze. Ból, który go przeszył był nie do wytrzymania, nie mógł oddychać. Poczuł koniec buta, który wbił mu się w kość ogonową i przydepnął jego jądra, gdy upadł na twarz. Ponownie znalazł się na ziemi, gdy kolba karabinu zetknęła się z jego czaszką. - Ty śmieciu. Przynosisz hańbę swojej matce. Wstawaj i spójrz na mnie. Mnangagwa był rozwścieczony. Zignorowali jego rozkazy, zachowali się jak najgorsze zbiry. To właśnie najbardziej musiał zwalczać; musieli zachować dyscyplinę, bez niej byli niczym. „Dziurawy” gapił się na niego wyzywająco. Mnangagwa czuł, że pozostali są po stronie „Dziurawego”. Szybko im to wybije z głowy. „Dziurawy” podniósł się z wysiłkiem i spojrzał ze złością na dowódcę. - Chcę wziąć tę białą dziwkę, towarzyszu. Należy do mnie. Zasłużyła sobie na to. Biali gwałcą nasze kobiety i zabierają nasze dzieci do pracy na farmach. Czas się zemścić. Mnangagwa zrozumiał, że będzie musiał dać mu nauczkę. „Dziurawy” przemawiał, jakby to on dowodził oddziałem. Gestem przywołał „Sztyleta”, który natychmiast stanął u jego boku. Wtedy zaciągnął „Dziurawego” do drzewa, obok którego wiła się na ziemi naga biała kobieta z paskiem wciąż krępującym jej usta. Próbowała zakryć rękami piersi. Penis „Dziurawego” znowu się naprężył. Mnangagwa był zadowolony; będzie to dobra lekcja dla innych żołnierzy. Kazał „Sztyletowi” związać mu ręce za plecami, odwracając go twarzą w stronę pozostałych, nagiego od pasa w dół, z dumnie sterczącym kutasem. Biała kobieta leżała u jego stóp. Mnangagwa wyjął pistolet Makarowa. Przemówił cicho do swoich żołnierzy: - Jeszcze raz któryś z was nie wykona rozkazu, to kula w łeb. „Dziurawego” oszczędzę, bo chcę, by stanowił on dla was przykład. Jako członkowie ZANU stosujemy się do naszego kodeksu partyzanckiego. Punkt ósmy mówi, że nie powinniśmy dobierać się do pojmanych kobiet, punkt dziewiąty, że nie wolno znęcać się nad jeńcami. Odwrócił się do „Dziurawego” i zgrabnie odstrzelił mu oba jądra. Siły bezpieczeństwa pojawiły się na farmie rano, odkrywając zwłoki farmera. Byli zdziwieni, że wszystkie łupy leżą porzucone w pobliżu tylnych drzwi i doszli do wniosku, że coś musiało zaskoczyć terrorystów. Znaleźli samochód Samanty i rozpoczęli poszukiwania jej ciała, zataczając coraz szersze kręgi i oddalając się od domu. Do zmroku nie znaleźli żadnego śladu po niej. Wiedzieli, jak łatwo jest terrorystom zniknąć po podobnym ataku. Albo Panna Elliot leży martwa gdzieś dalej, albo wpadła w ich ręce. Nie czuli się zbyt pewnie na tej oddalonej od innych farmie, mając za kompana zwłoki zabitego farmera. Ściemniało się szybko, więc zabrali wszystkie wartościowe przedmioty z domu i powrócili na posterunek w Umtali, gdzie złożyli lakoniczny meldunek o śmierci jeszcze jednego farmera na obszarze operacyjnym „Młockarnia”. Dowódca posterunku przecierał ze zmęczenia oczy, gdy kończył sporządzać raport, który umieścił na stosie podobnych raportów w rogu biurka. Potem ponownie wziął go do ręki i wpatrzył się we fragment poświęcony pannie Elliot. Przekroczył już sześćdziesiątkę, brał udział w drugiej wojnie światowej i widział już dosyć śmierci jak na jedno życie. Często zastanawiał się, co go podkusiło, by tu się zatrudnić; przyjeżdżając w tę okolicę myślał, że czeka go spokojne życie. Znał zabitego farmera z widzenia - był sympatycznym, spokojnym człowiekiem, który na pewno nie traktował źle swoich czarnych robotników. Na szczęście nie pozostawił żony i dzieci, które musiałyby same zmagać się z życiem. Panna Elliot mogła stać się źródłem kłopotów. Kiedy posprzątał na biurku, robiąc miejsce na jutrzejsze raporty, zauważył telegram, który przyniesiono mu przed kwadransem. Nadawcą był amerykański wydawca pragnący pilnie skontaktować się z panną Elliot. Na czoło wystąpił mu pot. Jeśli ta dziennikarka została porwana, będzie miał mnóstwo problemów. Niechętnie wziął do ręki słuchawkę telefonu i zadzwonił do dowództwa naczelnego w Salisbury. Gdy wyjaśnił, o co chodzi, zapanowała długa cisza. Kazano mu nie rozgłaszać tej historii i czekać na dalsze instrukcje. Odłożył słuchawkę z ponurą miną. Zamknął za sobą drzwi biura i idąc w dół korytarza pogratulował sobie, że już przed laty sprzedał swoją farmę, w czasie, gdy zaczynało się tu robić niespokojnie. Miał przynajmniej trochę pieniędzy w banku oraz niewielki spadek w Anglii. Zawsze mógł jeszcze zdecydować się na emigrację do RPA, gdyby sytuacja się pogorszyła, w przeciwieństwie do tego biednego farmera, który wkrótce spocznie na cmentarzu. Ten zabity miał całkiem niezłą farmę. Prawdopodobnie można by ją nabyć za bezcen, ale nikt jej teraz nie zechce. Sytuacja była zbyt niepewna. - Witamy w obozie „Syberia. Nie jest to zbyt przyjemne miejsce, ale przynajmniej nie zagrażają nam tutaj rodezyjskie bombowce. Mam mało czasu dla jeńców, proszę więc pokrótce opowiedzieć mi historię swego pojmania i coś o sobie. Wtedy postanowię o pani dalszym losie. Przywiódł ją tu Mnangagwa, chciał, by zobaczyła się z tym człowiekiem, jednym z wyższych dowódców ZANU. Jego ton irytował ją. Nie należała do osób, które lubią, gdy ktoś im mówi, co ma robić. - Czy naprawdę to pana interesuje? Jaki mam wybór? Śmierć, zgwałcenie, dożywocie? Nie prosiłam się, by tu się znaleźć. Gdybym stawiała opór, czekałaby mnie śmierć. Nie mam żadnych przydatnych dla was informacji, więc nie ma sensu mnie przesłuchiwać. Na jego twarzy pojawił się wymuszony uśmiech, gdy jej słuchał. Był ogromnym mężczyzną, nie tylko w sensie fizycznym, ale także ze względu na osobowość. Jego ciemne oczy miały hipnotyzujące właściwości. Miał ostro zarysowany podbródek, a ponad nim zmysłowe usta, na których często gościł uśmiech, odsłaniając równą linię zębów. Większość terrorystów, których spotkała w ciągu ostatnich dwóch dni, wyglądała niechlujnie w ciemnych jeansach i zielonych drelichowych koszulach, ale mundur tego faceta wyglądał, jakby został uszyty na miarę. Spod lekkiej kurtki polowej wystawała starannie odprasowana koszula, a na głowie miał spiczastą czapkę. - Jest pani Amerykanką, dziennikarką pracującą w Rodezji. To dość niecodzienne. Jestem zdziwiony, że o pani porwaniu nie poinformowało dotychczas radio rodezyjskie. Przyszło mi do głowy, że pani może być szpiegiem. – Miał głęboki głos i bardzo wyraźną wymowę. Każde słowo brzmiało dobitnie. - Jak się pani nazywa? - Samanta Elliot. Jestem reporterką jednego z głównych pism amerykańskich. Od trzech lat robię reportaże z tej wojny. Pracowałam nad artykułem o życiu farmerów na wschodniej rubieży, kiedy pańscy ludzie mnie schwytali. - Zaniepokoiło ją, że radio nie podało wiadomości o jej ujęciu. Co się stało się z farmerem? Chciała zostać sama, odpocząć i pomyśleć. Mężczyzna śmiał się długo i głośno. - Ma pani szczęście, panno Elliot. Powiedziała mi pani prawdę. Będzie miała pani teraz okazję zobaczyć tę wojnę z punktu widzenia drugiej strony. Przekona się pani, jakie z pani rodezyjskich przyjaciół przyjemniaczki. - Źle mnie pan zrozumiał. Czytelnicy „Time’a” z radością czytają moje reportaże o niepowodzeniach Rodezji. Cieszą ich potknięcia reżimu Smitha. Niczym sępy czekają na jego upadek. Ta cała wojna ma dla Ameryki duże znaczenie. Była coraz bardziej poirytowana. Dlaczego musi bronić siebie i swojej pracy? - Jest pani cyniczna, panno Elliot. - To nie jest moja pierwsza wojna. Byłam korespondentką w Wietnamie. Często ryzykowałam życiem - zauważano nas dopiero wtedy, gdy zapuszczaliśmy się tam, gdzie ginęli ludzie. To ryzyko śmierci podtrzymuje zainteresowanie wojną, tak jak w wypadku wyścigów samochodowych i boksu. Tylko że dla reportera wojennego cena celnego strzału jest o wiele wyższa. - Lubi pani przemoc? Zaskoczył ją - ten dowódca ZANU był bardzo bystry. Nie wyobrażała sobie, że tacy ludzie kierują akcjami terrorystów. Patrzył na nią groźnie, jego oczy błądziły w górę i w dół po jej ciele. Nadal stała przed nim, nie poprosił jej, by usiadła. Nagle zrobiło się jej wszystko jedno. Rozpięła koszulę i zakołysała nagimi piersiami tuż przed jego oczami. - Niech się pan napatrzy. Tego właśnie pan chce, czyż nie? Pierwszą rzeczą, jaką pańscy „bojownicy wolności” próbowali zrobić, było zgwałcenie mnie. Pewnie gdyby mi się nie poszczęściło, zabiliby mnie potem. No cóż, tak już jest. Życie w tych stronach jest tanie. Jeśli chce mnie pan zerżnąć, proszę bardzo. Zauważyła, że gniew przemknął przez jego oblicze jak zmarszczka na wodzie. - Proszę się okryć! Zobaczy pani, jacy naprawdę jesteśmy. Przekona się pani, co ta wojna z nas zrobiła. Przecierpieliśmy wiele i nadal cierpimy. - Dość tego litowania się nad sobą. Myśli pan, że biali nie cierpią? Oni również płacą cenę za tę wojnę. - Miała dość tej rozmowy, chciała ją zakończyć. - Jak pan się nazywa? - zapytała. - Tongogara. Zadrżała. A więc to był zastępca dowódcy ZANU. Uśmiechnął się. - Przestraszyła się pani, panno Elliot. Sporo pani zapewne o mnie słyszała? - Słyszałam tylko, że jest pan zdolnym dowódcą, panie Tongogara. - Towarzyszu Tongogara, jeśli łaska. Muszę teraz zadecydować, co z panią zrobić. - Chcę wrócić tam, skąd mnie porwano. Ma pan moje słowo, że nie zdradzę położenia waszego obozu. Nic nikomu nie powiem. Nie miała zbyt wielkiej nadziei, że puści ją wolno, ale warto było spróbować. Tongogara zmarszczył brwi. - Nie. Jest pani moim więźniem. Nie wypuszczę pani. Ci z FRELIMO wiedzą już, że pani tu jest. Poza tym zachodni dziennikarze nie chcą zbyt często opisywać wojny widzianej z naszej strony. Ale to prawda, co pani powiedziała. Dziennikarze są spragnieni widoku krwi. Wstał i zaczął spacerować tam i z powrotem po wąskim pokoju. - Pokażę pani, jak żyjemy i walczymy. Może to pani opisać. Ludzie muszą poznać naszą wersję, wersję zwycięzców. - To, co o was napiszę, może wam się nie spodobać. Może nie pokaże to was w zbyt pozytywnym świetle. Odwrócił się i stał przytłaczając ją swoim wzrostem. - Proszę usiąść. Jest pani odważna, biała kobieto. Usiadła na jednej ze skrzyń, a on powrócił na swoje miejsce za prowizorycznym biurkiem. - Pokażę pani, jak wygląda wojna z punktu widzenia ZANU. Może pani potem napisać, co się pani żywnie podoba. Proszę tylko, by spróbowała pani nas zrozumieć. Większość białych to ślepcy. Nie potrafią nawet odróżnić swoich służących, nie mówiąc już o spamiętaniu ich nazwisk. Przez chwilę milczał, jakby się nad czymś zastanawiał. - Znałem jednego białego, który był inny. Walczył w oddziałach zwiadu im. Selousa. Myśli tak jak czarni, ale z nami walczy. Wiele razy usiłowaliśmy go zabić. Ten człowiek to zwierzę, ale mam dla niego szacunek, bo jest inny niż przeciętni żołnierze zwiadu. Wie pani, jak oni postępują. Upodabniają się do nas, partyzantów ZANU, i pojawiają się na naszym terenie. Gdy odkryją, kto jest starszym wioski, likwidują go za współpracę z Rodezyjczykami. Po czymś takim ludzie z tej wioski nie chcą z nami gadać. Człowiek, o którym mówię, nigdy tak nie postępował. Moi bracia opowiadali mi, że przez pomyłkę chcieli go zabić jego właśni ludzie i on ich wszystkich powystrzelał. Słyszałem, że leżał potem w szpitalu w Salisbury, po czym zniknął bez śladu... Nic pani to nie mówi, panno Elliot? Zna go pani? - Nie. Proszę posłuchać: jestem zmęczona, muszę odpocząć. Nie spałam zbyt wiele od czasu pojmania. - Mówi pani o śnie, jakby on się pani należał. Cóż, zapewne to przywilej ludzi pani sfery. Wie pani, pracowałem kiedyś w kopalniach złota RPA. Nie miałem wtedy zbyt wielu okazji, by się solidnie wysypiać. Może się pani położyć w tym pokoju, nic tu pani nie grozi. Będę w pokoju obok i porozmawiamy o świcie. Wstał, podał jej koc i wyszedł, po czym wrócił ze starym materacem, kładąc go obok otwartych drzwi. Poczekał, aż się położy i zgasił lampę naftową. Miała ochotę się rozpłakać. Mnangagwa traktował ją dobrze, ale przez ostatnie dwa dni musiała maszerować w zabójczym tempie. Była brudna, jej ubranie śmierdziało. Przez cały czas bolały ją miejsca posiniaczone przez przytrzymujących ją wtedy żołdaków. Czuła wstręt do samej siebie. Gdyby tylko mogła się umyć, skorzystać z ubikacji z bieżącą wodą... Leżąc w ciemnościach nie mogła zasnąć - rozmyślała o minionych wydarzeniach. Ciekawe, jak by się teraz czuła, gdyby nie pojawił się w porę Mnangagwa. Ma szczęście, że żyje, ale wciąż prześladowały ją wspomnienia, ponieważ nawet w tym odległym miejscu nie była w stanie uciec od myśli o Rayne’ie. Od czasu do czasu słyszała jakieś szmery pod podłogą chaty - to pewnie szczury. Spróbowała nie myśleć o swoich przejściach, skupiając się na tym, by jak najwygodniej ułożyć się na cienkim materacu. W końcu zapadła w sen, zapominając na szczęście, gdzie się znajduje i co ją spotkało. Wydawało się jej, że spała zaledwie kilka minut, kiedy otworzyła oczy i spojrzała na skąpo oświetlony korytarz za drzwiami. Była przekonana, że ktoś się tam skrada, chociaż nie była pewna, czy to człowiek, czy zwierzę. Podniosła się po cichu i podkradła do drzwi. Tongogara spał na podłodze obok jakichś skrzynek. Na stole koło drzwi leżał duży młotek, który ostrożnie wzięła do ręki. O mały włos nie krzyknęła głośno, słysząc hałas z prawej strony, ale zdołała się opanować. W półmroku padł na nią i przesunął się dalej cień skradającego się człowieka. Mężczyzna rzucający ten cień wszedł w jej pole widzenia i zajrzał przez drzwi. Przeżyła moment grozy myśląc, że ją zauważył, ale poszedł dalej, w stronę śpiącego Tongogary. Gdy zbliżył się do niego, wydobył zza pasa sztylet i podniósł w górę gotując się do ciosu. Sam zareagowała automatycznie - podbiegła do niego unosząc rękę z młotkiem. Walnęła nim z całej siły napastnika w czaszkę. Upuścił nóż i upadł w poprzek mężczyzny, którego miał zamiar zabić. Tongogara obudził się od razu, zerwał się i schwycił nóż. Przycisnął napastnika do ziemi i przyłożył mu ostrze do szyi. - Mów, jak się nazywasz, ty zdradziecki szakalu, bo ci poderżnę gardło! - Ale oczy mężczyzny pozostały zamknięte, a jego usta nigdy już nic nie miały wypowiedzieć. Sam trafiła w górną część jego stosu pacierzowego przerywając to niezbędne do życia łącze z mózgiem. Upuściła młotek na podłogę, ale wciąż nie mogła wymówić słowa. Tongogara spojrzał na nią. - Wiele pani ryzykowała. Gdyby panią zauważył, zabiłby panią. Są ludzie pragnący się mnie pozbyć - teraz, kiedy wojna zbliża się do końca; ludzie zaniepokojeni tym, kto dojdzie do władzy. Jestem trzeci na liście, a to niebezpieczna pozycja. - Myślałam, że to mnie grozi niebezpieczeństwo! - Zawdzięczam pani życie, panno Elliot. Ogłoszę, że ktokolwiek tknie panią palcem, będzie od razu miał do czynienia ze mną. - Z panem i z Mnangagwą. - Tak. To mój przyrodni brat. Braliśmy razem udział w wielu bitwach. Opowiedział mi, co się pani przytrafiło. To już się więcej nie powtórzy. Pochylił się, zarzucił sobie ciało zabitego na potężne ramiona i wyszedł z nim w ciemność. Był wczesny ranek. Tongogara obudził ją godzinę temu i zrobił śniadanie. Oddał jej aparat, chociaż nie było w nim kliszy, ale zatrzymał paszport. Opuścili obóz - Sam, Tongogara i dwóch innych partyzantów ZANU. Narzucili bardzo szybkie tempo i Sam już spływała potem z wysiłku. Ubranie miała w strzępach, a całe ciało obolałe. Dokuczało jej również poczucie winy z powodu zamordowania tamtego człowieka. Czuła się fatalnie. Zbliżył się do niej Tongogara i powiedział cicho: - Proszę się nie martwić, to już niedaleko. Musieliśmy zniknąć z obozu, groziło mi tam zbytnie niebezpieczeństwo. Ukryłem ciało tego niedoszłego mordercy, ale są inni. Na pewno wkrótce je znajdą. - Zanim zdążyła odpowiedzieć, wycofał się, zajmując miejsce w tylnej straży. Spostrzegła teraz, że schodzą w dół. Nagle żołnierze z przodu skręcili i weszli w krzaki. Zaczęli stamtąd wyrzucać gałęzie i po paru minutach odsłonili odkryty land rover zamaskowany w krzakach. Obok stało kilka kanistrów, odkręcili wlew paliwa i napełnili bak. Tongogara ponownie zwrócił się do niej: - Musimy być ostrożni. Rodezyjczycy zawsze podpalają busz, więc nie możemy zostawiać samochodu z bakiem pełnym benzyny. Zachodzi też obawa, że dojrzą ślady opon z powietrza i ostrzelają krzaki. To ich źródło największej przewagi nad nami: wsparcie z powietrza. Oczywiście ich sytuacja uległa pogorszeniu, gdy RPA w połowie lat siedemdziesiątych odebrała im śmigłowce, ale wciąż mają przewagę. Wsiedli wszyscy do land rovera. Silnik zapalił od razu i z dużą prędkością wjechali na polną drogę. Kierowca zwolnił na bardzo wyboistym odcinku i Tongogara krzyknął do niego, by przyspieszył. Tak też zrobił i Sam musiała złapać się barierki za fotelem kierowcy, by nie wypaść. Okolica, przez którą przejeżdżali, nosiła ślady zniszczeń, jakich Sam nie widziała od czasu Wietnamu i tamtejszych terenów spalonych napalmem. W wielu miejscach busz nosił ślady ognia, a większość mijanych budynków była osmalona i zniszczona. Co jakiś czas mijali wypalone szkielety pojazdów wojskowych stojące na poboczu. Nigdzie nie było widać śladów ludzkiego bytowania. Przekrzykując ryk silnika Tongogara krzyknął w jej lewe ucho: - Byliśmy głupi, gdy zaczynaliśmy tę wojnę. Mieliśmy przeciw sobie Portugalczyków i Rodezyjczykow. Tak było do 1974 roku. Wtedy FRELIMO zdobyło władzę w Mozambiku. Do tego czasu Rodezyjczycy działali na tych terenach bez większych przeszkód. Jesteśmy niecałe sto kilometrów w głąb terytorium Mozambiku. Widzisz zniszczenia. - Machel i jego żołnierze z FRELIMO teraz popierają nas, tak więc Rodezyjczycy zaczęli atakować również ich bazy. Przeprowadzili wiele nalotów, zwłaszcza na nasze obozy szkoleniowe. Zauważyła, że twarz mu spochmurniała przy tych słowach. Wyglądało na to, że te naloty trafiły w cel. - Czy ponieśliście duże straty w wyniku tych ataków? - zapytała. Chciała poznać prawdę, znając podane przez Rodezyjczykow liczby terrorystów zabitych podczas niektórych z tych rajdów. Droga polepszyła się i mniej teraz trzęsło, toteż lepiej słyszała Tongogarę. - W 1976 roku oddział zwiadu przebrany za żołnierzy FRELIMO przekroczył granicę z Mozambikiem, kierując się do miasta Vila de Manica konwojem składającym się z trzynastu pojazdów wojskowych. W poniedziałek, dziewiątego sierpnia, wjechali do naszego obozu szkoleniowego w Nyadzonya Pungwe. Nasi ludzie spodziewali się transportu dostaw od FRELIMO, więc kiedy te ciężarówki wjechały na plac defilad, niczego nie podejrzewali. Odbywał się właśnie apel poranny. Nie wiem, na czym polegał oryginalny plan Rodezyjczykow, ale któryś z moich ludzi rozpoznał białego brodacza siedzącego za karabinem maszynowym w jednym z samochodów. Krzykiem ostrzegł pozostałych. Rodezyjczycy otworzyli ogień z bliskiej odległości, seria za serią, aż na placu nie pozostał nikt przy życiu. Potem przejechali przez bazę, niszcząc wszystko po drodze. Podpalili nawet szpital, ranni umierali w płomieniach. Kiedy skończyli, baza była zrównana z ziemią. Wycofując się wysadzili mosty drogowe. Nikogo z nich nie ujęto i tylko kilku odniosło rany. Popadł w milczenie, odczekała kilka minut, zanim spytała: - Ilu waszych ludzi zginęło? - Nasz oficjalny raport dla ONZ nie podał pełnych danych. Prawdę mówiąc w bazie znajdowało się ponad pięć tysięcy ludzi i prawie wszyscy zginęli. Postąpiliśmy nierozsądnie, zakładając tak duży obóz szkoleniowy. Daliśmy się zaskoczyć. Żaden człowiek, który przeżył te jatki, nie zapomni tego dnia do końca życia. Pochylił się do przodu i rzucił jakiś rozkaz kierowcy w języku Szona. Potem ciągnął swą opowieść. - Ten rajd wiele nas nauczył. W pewnym sensie pomaga nam wygrać tę wojnę. Teraz nasze obozy szkoleniowe są mniejsze i rozrzucone na dużym obszarze. Nie ma już tak dużych zgrupowań żołnierzy. Inny atak, o którym nigdy nie poinformowaliśmy opinii publicznej, miał miejsce tego samego dnia w Vila Machado, na linii kolejowej Beira-Umtali. Zginęło tam ponad tysiąc żołnierzy. Zachowaliśmy to w tajemnicy, by nie zniechęcać naszych ludzi. Fakt, że pomimo tak wysokich strat nadal prowadzimy walki, powinien pokazać Rodezyjczykom, że nigdy nie wygrają tej wojny. Znajdowali się teraz na całkiem dobrej polnej drodze i mogli posuwać się o wiele szybciej. Nie było tu żadnych znaków drogowych - Tongogara wyjaśnił, że chodzi o wprowadzenie w błąd Rodezyjczyków zapuszczających się na te tereny. Po godzinie Sam zauważyła linię kolejową po lewej stronie i zdała sobie sprawę, że musi to być główna linia z Umtali do Beiry. Całe odcinki zostały wysadzone w powietrze. Tory były pordzewiałe - najwidoczniej linii nie używano od dawna. Po jakimś czasie droga zaczęła schodzić w dół; zrozumiała, że opuszczają płaskowyż zbliżając się do niziny na wybrzeżu. Droga zakręciła, by ponownie spotkać się z linią kolejową - przecięła ją pośród śladów kompletnej dewastacji. Zarówno droga, jak i tory zostały wysadzone w powietrze i wszędzie leżały powyrywane kawałki pogiętych szyn. Droga musiała omijać wybrzuszenia w ziemi i stała się prosta dopiero sto metrów dalej. Po kolejnej półgodzinie szybkiej jazdy zajechali przed budynek w stylu kolonialnym, w którym mieścił się - jak poinformował ją Tongogara - posterunek policji. Wyskoczył z land rovera i poszedł w kierunku głównego wejścia. Budynek był ogromny i zaniedbany, z opartym na filarach portykiem, nad którym mieściła się wielka rzeźba przedstawiająca orła. Potężne drewniane drzwi były zablokowane w położeniu otwartym i Tongogara zniknął we wnętrzu gmachu. Siedząc w samochodzie z dwoma żołnierzami Sam rzuciła okiem na odpadający gips i łuszczącą się farbę. Miejsce to otaczała aura pogrążonej we śnie ruiny. Tongogara pojawił się przed budynkiem i kiwnął na nią. Weszła do dużej sali, w której unosił się zapach pleśni. Na jednym jej krańcu siedział za olbrzymim biurkiem opalony na brąz mężczyzna. Miał jakieś trzydzieści lat, oficerską czapkę na głowie, a ubrany był w pomięty mundur khaki rozpięty przy szyi. Uznała go za Mulata. Był gruby i na jego czole perliły się krople potu. Czuć go było mieszaniną potu, czosnku i whisky. Na biurku przed nim leżał pistolet. Wskazał jej ręką, że może usiąść. Tongogara wciąż stał. Policjant odezwał się do niej w języku, który - jak odgadła - był portugalskim. Tongogara wtrącił coś szybko i tamten uśmiechnął się, po czym ponownie zwrócił się do niej, tym razem po angielsku z wyraźnym portugalskim akcentem. - Pani jest Samantą Elliot, więźniem towarzysza Tongogary? Wziął do ręki jej paszport, który leżał na biurku, i bezmyślnie go kartkował. Ich spojrzenia spotkały się znowu. - Mmmm. Co pani robiła w Rodezji? Samanta chciała odpowiedzieć, ale Tongogara był szybszy: - Jest reporterką, kapitanie Georgio. - W porządku, Tongogara, co chcesz, bym z nią zrobił? - Przechował ją tu przez trzy dni. - Muszę wam przypomnieć, towarzyszu, że więźniowie są w gestii FRELIMO. Tylko my mamy prawo ich przesłuchiwać, a potem wysyłać na reedukację. To wynik umowy między Mugabe a prezydentem Machelem. Tongogara uśmiechnął się złowróżbnie. - Przypuśćmy, kapitanie, że powiadomiłbym dowództwo o tym, czym się tu trudnicie... Georgio wyprostował się gwałtownie: - Nie ośmielicie się. - Oczywiście, że nie. Proszę tylko o przysługę. Georgio z trudem wydobywał głos i pobladł na twarzy. - Tongogara... posuwasz się za daleko... nie lubią cię zbytnio w dowództwie. Wiesz o tym doskonale. Złożę raport... Te słowa kapitana Georgio najwyraźniej nie zrobiły na Tongogarze wrażenia. Nakazał gestem wstać Samancie. - Pożegnaj się ze swoją karierą, Georgio. Kapitan zerwał się z krzesła i podbiegł zagradzając im drogę, uśmiechając się uniżenie: - Wybacz mi, Tongogara. Przepraszam. Bardzo mi przykro. Oczywiście, że się nią zaopiekuję. Murzyn podszedł bardzo blisko do Georgia i zajrzał mu głęboko w oczy: - Tkniesz ją albo zrobisz jej krzywdę, a rozwalę ci łeb. A jeśli nie będę mógł tego zrobić osobiście, z przyjemnością uczyni to jeden z moich ludzi. Kapitan wrócił z powrotem za biurko i usiadł. Wyjął butelkę whisky i dwie szklanki. Tongogara podziękował za drinka, ale usiadł obok Sam. Spojrzała w górę na wielki wentylator na suficie ponad jej głową, który obracał się leniwie, mieszając południowe upalne powietrze. Była przerażona. Jak Tongogara może zostawić ją z tym człowiekiem? Dwaj mężczyźni omawiali jakieś sprawy po portugalsku, w tym los niektórych więźniów zamkniętych w celach na posterunku. Potem powrócili do tematu jej osoby. Georgio był jak najbardziej życzliwie usposobiony. - Za posterunkiem jest małe mieszkanko, całkiem wygodne, tam może zamieszkać. Ale ostrzegam cię: jeśli ucieknie, napytasz sobie biedy. - To mój problem, Georgio. Muszę już jechać. Chcę porozmawiać z nią na osobności, a potem ty przejmiesz za nią odpowiedzialność. Wyszła za Tongogara z biura. Zaprowadził ją do innego pokoju i zamknął drzwi. Nigdy w życiu nie czuła się tak zdesperowana, tak bezbronna wobec wydarzeń, nad którymi nie miała żadnej kontroli. Położył swe potężne ręce na jej ramionach. - Zaufaj mi, Samanto. Gdybym cię zabrał ze sobą, znalazłabyś się w poważnym niebezpieczeństwie - najwyższe dowództwo zażąda, bym cię im przekazał. Zawdzięczam ci życie i wrócę tu za trzy dni, by cię stąd zabrać. Tu przynajmniej możesz się umyć i odpocząć. - Nie ufam temu człowiekowi! - Nic ci nie zrobi. Zbyt wiele o nim wiem. W pokoju panowała cisza, nie licząc brzęczenia much rozleniwionych upalnym popołudniowym powietrzem. Z oddali usłyszała szczekanie psa; po raz pierwszy w życiu zrozumiała prawdziwe znaczenie słowa „wolność”. A przecież zawierzyła facetowi, którego znała zaledwie od dwóch dni; coś jej mówiło, że on jej nie zawiedzie. Poprzedniego wieczoru zniknięcie Sam przysporzyło niemałych kłopotów rządowi tymczasowemu w Salisbury. Co innego śmierć farmera na pograniczu, a co innego przypuszczalne porwanie amerykańskiej reporterki. Biorąc pod uwagę napiętą sytuację w kraju, rządowi biskupa Muzorewy naprawdę nie był potrzebny incydent, który skupi uwagę świata na wojnie w dżungli. Za wszelką cenę należało nadal stwarzać wrażenie, że sytuacja jest całkowicie opanowana. Główny problem polegał na tym, że redaktor „Time’a” zagroził, iż przyleci osobiście zbadać okoliczności towarzyszące zniknięciu jego najlepszej dziennikarki. Wychodził z założenia, że jeśli poradziła sobie w Wietnamie, to da sobie radę w każdej sytuacji. Zagroził, że przekaże prasie światowej informację o jej porwaniu. Przedstawicielom rządu zależało na tym, aby uniknąć kryzysu, toteż argumentowali, że taki krok może zagrozić bezpieczeństwu panny Elliot, jeśli ona jeszcze żyje. Poprosili tego redaktora o parę dni zwłoki, w ciągu których armia przeczesze okolice Umtali, dokonując ostatniej próby odnalezienia reporterki. Gdy tylko Tongogara opuścił posterunek, a Samanta została umieszczona w bungalowie, kapitan Georgio wrócił szybko do biura, usiadł przy telefonie i wykręcił jakiś numer. Po angielsku poprosił o połączenie z generałem Worotnikowem, które natychmiast zostało zrealizowane. - Generał Worotnikow, słucham. Jak zwykle jego głos przeszył Georgia strachem. Gorączkowo starał się zachować spokój. - Towarzyszu generale, kazaliście mi informować was o wszystkim, co może się przydać Związkowi Radzieckiemu. Jestem na terenie Manica E Sofala. Schwytałem amerykańską reporterkę działającą na wschodnim pograniczu Rodezji. Na linii wystąpiły jakieś zakłócenia i generał najwidoczniej nie wszystko usłyszał, ponieważ rzucił: - Rozstrzelać go. Zapewne to imperialistyczny najemnik. - Ale, towarzyszu... - Znacie skutki niewykonania rozkazu, Kapitan Georgio zaczął się zastanawiać, czy mądrze postąpił dzwoniąc do generała. Miał jednak dosyć pracy na tym posterunku. Liczył na awans, a to była okazja, by go zauważono. - Towarzyszu generale, chodzi o kobietę, sławną dziennikarkę. Widziałem jej nazwisko w kapitalistycznym piśmie propagandowym „Time”. - Czytacie takie imperialistyczne śmieci? To zabronione, rozumiecie? Gdzie ona jest? - Tutaj. Mam ją zabić? - Nie żartujcie sobie ze mnie. Żołnierze robiący kawały swoim dowódcom żyją krótko. Uważajcie, byście nie zaprzepaścili swojej szansy. - Wybaczcie, towarzyszu generale. Jakie są wasze rozkazy? - Przetrzymajcie ją... Ale powiedzcie, kto tak naprawdę ją pojmał? - Towarzysz Tongogara. Na drugim końcu zapadła dłuższa cisza. Kapitan Georgio znał jej powód: Tongogara nie cieszył się popularnością wśród radzieckich oficerów. Groził im i zapowiedział, by nie liczyli, że nowe państwo Zimbabwe będzie marionetką w rękach komunistów. - To ciekawe. Czy łączy go coś z tą kobietą? - Nie wiem na pewno, ale wyglądają na kochanków. Zagroził mi śmiercią, gdyby coś jej się stało. Obiecałem mu zaopiekować się nią. Jestem jednak świadom długu zaciągniętego przez ZANU u FRELIMO i ZSRR. Dlatego zadzwoniłem. - Dobrze zrobiliście, kapitanie Georgio. Niech ona u was zostanie. Skontaktuję się z wami ponownie jutro rano. Jeśli coś jej się stanie, odpowiecie za to. - Ale... Połączenie zostało przerwane, zanim zdołał dokończyć. Z czoła lał mu się pot. Gdyby Tongogara wrócił po nią nagle, musiałby im towarzyszyć. Teraz stała się jego więźniem. Już on by się postarał o aresztowanie Tongogary za zdradę; chętnie zobaczyłby, jak Rosjanie zadają mu powolną śmierć... Ci żołnierze z ZANU uważają się za lepszych od innych. On pokaże im, kto tu rządzi. ZANU jest niczym bez wsparcia radzieckiego, dzięki któremu może działać. Nowa Rodezja będzie państwem marksistowskim, co do tego nie ma wątpliwości. On, Georgio, jest jednym z niewielu obywateli Mozambiku, których wysłano na szkolenie do Moskwy. Oczekiwał po powrocie awansu i poważania, a zamiast tego siedział już blisko rok na tym zawszonym posterunku. To nie jego wina, że brakuje mu daru inteligencji czy zdolności celnego strzelania. Teraz może uda mu się zdobyć pozycję, dzięki której inni będą darzyć go szacunkiem, na jaki sobie zasłużył. Wieczorem zabawi się trochę z tą białą suką. Wyciągnął trzymaną na dnie szuflady butelkę whisky i pociągnął zdrowo. Dobrze było poczuć ten łagodny brązowy płyn spływający przełykiem i rozpalający ogień w jego żołądku. Sam czuła się o wiele lepiej. Wzięła gorącą kąpiel i przebrała się w ubranie Georgia. Może jej obawy były wyolbrzymione, gdy ją zostawiał Tongogara. Pojawienie się Georgia w pokoju zaskoczyło ją. Postawił dwie szklanki na stole i próbował napełnić je whisky. Nie trafił za pierwszym razem, ale nie przejął się tym zbytnio. podał jej pełną szklankę, którą niechętnie przyjęła. - Za pani przyszłość, panno Elliot. Uniosła szklankę do ust, ale nie wypiła. - Smakuje ta whisky? - Wolę amerykańską. Postanowiła pozbyć się go jak najdelikatniej. Była zmęczona i nie miała zamiaru zadawać się z pijakiem. - Wy, Amerykanie, lubicie się wyróżniać. Nigdy nie spotkałem do tej pory Amerykanki. Może konsul amerykański ma trochę bourbona. Jeśli będzie pani dla mnie miła, może pozwolę pani z nim porozmawiać. Serce jej mocniej zabiło. Może uda się jej namówić tego głupca, by zabrał ją do konsulatu. Georgio wstał i wytoczył się z pokoju. Widziała przez okno, jak pogwizdując pod nosem usiłuje rozpiąć spodnie, jak opadają mu na ziemię, a on odlewa się głośno na piasek. Wtoczył się z powrotem i wziął do ręki butelkę. - Napije się pani jeszcze jednego? Podsunęła mu swą prawie pełną szklankę, do której dolał whisky. Z górnej kieszeni bluzy wyjął cygaro, zapalił je i zaciągnął się głęboko. Siedział gapiąc się na nią. - Podejdź tu. Tego się spodziewała. Nie miała zamiaru pozwolić na cokolwiek tej świni. - Dziękuję, kapitanie, ale tu jest mi całkiem wygodnie. - Powiedziałem: chodź tu. Wstała i podeszła do niego, siląc się na zalotność, by uśpić jego czujność. Jednym ruchem chlusnęła mu whisky w twarz, a następnie wyrzuciła w górę kolano wbijając mu je w podbrzusze. Wiedziała, o ile jest od niej silniejszy i czekała na taką okazję. Wił się u jej stóp, a jej przypomniał się obraz „Dziurawego” na ziemi po tym, jak Mnangagwa odstrzelił mu jądra. - Suka. Cholerna biała dziwka. Podniosła jego pistolet i wycelowała mu w głowę. - Towarzysze! Usłyszała krzyki na zewnątrz i do pokoju wpadło dwóch policjantów. Zaczęła trząść się ze strachu i nie była w stanie pociągnąć za spust. Georgio ryknął do stojącego bliżej: - Rusz się, pawianie! Pomóż mi wstać. - Drugi schwycił Sam wykręcając jej rękę. Krzyknęła z bólu i upuściła pistolet. - Zabierzcie tę dziwkę do celi! - krzyknął Georgio. - Dajcie jej wodną kurację! Policjanci zaczęli bezceremonialnie wlec ją w stronę posterunku. Krzyknęła, ale otrzymała potężny cios w bok głowy. Po kamiennych schodach zaciągnęli ją do piwnicy, jej nozdrza wypełnił powodujący nudności odór rzygowin i moczu. Panowała tu prawie absolutna ciemność rozświetlana jedynie przez świece na ścianach. Wrzucono ją do kwadratowej celi ze stojącym pośrodku krzesłem. Zmusili ją, by na czworakach doszła do krzesła i usiadła na nim, po czym przeciągnęli jej ręce przez pręty w oparciu i unieruchomili za plecami przy pomocy staroświeckich kajdanek, które wrzynały się jej w nadgarstki. Krzyknęła ponownie, ale zignorowali to. Przywiązali jej nogi do nóg krzesła i wyszli z celi, nie usiłując nawet zamknąć drzwi na klucz. Wyglądało na to, że zostawią ją tu na noc chcąc ukarać za to, co zrobiła. Przed sobą miała coś, co wyglądało na końskie koryto z wodą, z której dobywał się straszny fetor. Słyszała hałasy dochodzące z innych cel, odgłosy, jakie towarzyszą zwykle niespokojnym snom. Spróbowała się zdrzemnąć, ale za każdym razem, gdy to się jej udało, osuwała się niżej i budził ją ból w nadgarstkach. Po jakimś czasie usłyszała głosy zbliżających się mężczyzn. W celi zrobiło się jaśniej i zobaczyła, że mają lampę naftową. To Georgio i jego dwaj oprawcy. - Cześć, Samanto. Obudziliśmy cię? W celi rozległ się ohydny śmiech Georgia. Miał z sobą następną butelkę whisky i z trudem trzymał się na nogach. Przysunął stołek i usiadł obok niej. Potem wyjął z kieszeni cygaro i je zapalił. Zaciągał się wolno, obserwując, jak rozżarza się jego koniec. Wypuścił kłąb dymu i skinął na swoich ludzi. Zanim zdała sobie sprawę, co chcą zrobić, podnieśli ją razem z krzesłem i zanieśli do koryta. Pochylili krzesło tak, że czubek jej nosa dotykał wody. Zaczęła rzygać czując jej odór. - Nieprzyjemne, co? Ale ostatecznie uważasz, ty dziwko, że ja też jestem niezbyt przyjemny. Nie chciałaś się ze mną napić - zobaczymy, czy będziesz wolała ten napój. Policjanci odsunęli krzesło i rozwarli jej usta. Georgio wepchnął do nich butelkę whisky i odwrócił ją do góry dnem. Palcami zacisnął jej nos i kiedy spróbowała złapać oddech, do gardła wlała się jej whisky. Kiedy była już bliska omdlenia, cofnął butelkę, a gdy złapała oddech, pochylili krzesło w stronę koryta wsadzając jej głowę pod wodę. Przez chwilę udało się jej wstrzymywać oddech, ale whisky rozchwiała jej silną wolę i zaczęła łykać wielkie hausty wody. Słyszała, że utonięcie to przyjemna śmierć, ale to bardziej zaczynało przypominać udławienie. W końcu wyciągnęli jej głowę z wody. Wyrzygała się do koryta. Zdawała sobie jedynie sprawę ze śmiechu, jaki rozlegał się w celi. Musiała stracić przytomność. Doszła do siebie, gdy dali jej w twarz. Wyglądali na zaniepokojonych. Odwiązali ją i pchnęli na podłogę. Jeden z nich nacisnął na jej brzuch i zwymiotowała obrzydliwie śmierdzącą ciecz. Jeden z policjantów zmierzył jej puls. - Będzie żyć. Pozostawili ją na cementowej podłodze i zamknęli za sobą drzwi. Słychać było ich kroki na schodach. Leżała w ciemnościach na zimnej posadzce. Przynajmniej wciąż jeszcze żyje. Opanowała ją przemożna chęć mordu. Niedoszłego zabójcę Tongogary zabiła przypadkiem, ale teraz naprawdę miała ochotę zamordować Georgia. Czuła do niego nie bezosobową wrogość, jak to bywa na wojnie, ale głęboką, osobistą nienawiść. Zniszczył jej poczucie godności. Postanowiła, że jeszcze go dopadnie. Kapitan Georgio czuł pulsujący ból w skroniach. Otworzył oczy, ale sufit bungalowu zawirował mu przed oczyma. Poczuł ból między udami i przypomniał sobie wczorajszy wieczór. Zza okna dochodziły jakieś hałasy, co go zdziwiło, ponieważ była niedziela i zwykle panował wtedy spokój. Przyszło mu na myśl, że pulsujący dźwięk nie wydobywa się z jego czaszki, ale pochodzi z zewnątrz. Zwlókł się z łóżka, przewracając butelkę stojącą na podłodze. Czując zapach whisky o mały włos nie zemdlał. Wyjrzał przez okno i zobaczył podchodzący do lądowania w tumanach kurzu radziecki helikopter bojowy. Co on tu robi właśnie dzisiaj? Natychmiast sobie przypomniał i wybiegł pędem z pokoju, ale było już za późno. Generał Worotnikow wyłonił się z chmury piasku, wysoki i groźny, a za nim sześciu ludzi jego ochrony. Zasalutował, i Georgio z trudem zrobił to samo. - Kapitanie Georgio, gdzie jest więzień? - Więzień, towarzyszu generale? - Tak, ty głupcze. Ta Amerykanka, o której wczoraj rozmawialiśmy. - Nie ma jej tutaj. - Kapitanie Georgio, jeśli to jakiś wymyślny żart, to drogo za niego zapłacicie. Głos Worotnikowa brzmiał jak trzaśniecie z bicza. Generał był wysoki i szczupły, miał pięćdziesiąt kilka lat i czarne, przyprószone siwizną włosy, ale ciało i sprężysty krok mężczyzny o wiele młodszego. Ubrany był w nienagannie leżący na nim mundur polowy bez żadnych insygniów ani dystynkcji. Nie potrzebował ich - emanowało z niego poczucie władzy. Jego twarz miała w sobie coś germańskiego, a dodatkowo wzmacniały to wrażenie okulary w stalowej oprawce osadzone na jego nosie. Silnie zarysowany podbródek, rasowe kości policzkowe i chłodne szare oczy świadczyły o jego arystokratycznym pochodzeniu. Dla Georgia ten człowiek uosabiał typowego Rosjanina: nie stać go było na wyrozumiałość, nigdy nie miał czasu. - Gdzie ona jest, kapitanie Georgio? - Niedaleko stąd, towarzyszu generale. Niebezpiecznie było ją tu trzymać. Na tym terenie działają rodezyjskie oddziały zwiadu. Georgio zauważył z satysfakcją, że zacięty wyraz twarzy generała nieco złagodniał. Udało mu się zdobyć trochę czasu. - Jasne, ale ja nie jestem rodezyjskim żołnierzem tylko radzieckim generałem. Proszę ją sprowadzić. Zaczekamy tutaj. Georgio potoczył się do sypialni policjantów w gmachu posterunku. W pokoju rozlegało się głośne chrapanie, więc zaczął bić gdzie popadnie szpicrutą, którą zwykle nosił przy sobie. Muszę postawić tych głupców na nogi, a potem wydostać tę kobietę z celi, pomyślał. - Wstawać, kretyni. Zjawił się generał Worotnikow. Jeśli odkryje tę kobietę w celi, zamorduje nas. Ty, Gomez, bierz ciężarówkę i jedź, jakbyś miał zamiar przywieźć ją z buszu. Schwytaj jakąś kobietę we wsi, przywieź ją tutaj z workiem na głowie i przyprowadź do mojego biura. Generał da się na to nabrać. - A co jeśli ta Amerykanka nie żyje, kapitanie? - Wtedy to samo czeka nas, Gomez. Generał Worotnikow stał oparty o bok śmigłowca paląc papierosa z tureckiego tytoniu. Doszedł do wniosku, że kapitan Georgio zasłużył na awans. Zatrzymanie tej dziennikarki może być kłopotliwe dla Amerykanów, zwłaszcza w chwili, gdy dr Kissinger próbuje wtrącać się w negocjacje pokojowe w Rodezji. Można będzie ten fakt świetnie wykorzystać propagandowo. Widział, jak z posterunku wyjeżdża ciężarówka i uśmiechnął się na myśl, że ta kobieta wkrótce będzie w jego rękach. Nie warto tracić czasu - równie dobrze może się rozejrzeć po komisariacie, interesującej budowli z czasów imperializmu. Zawsze opłacało się patrzeć, obserwować, poznawać. Lata dowodzenia nauczyły go, że warto pozostawać w stałym pogotowiu. Zajrzał do bungalowu, z którego wyszedł Georgio. Śmierdziało tam whisky. W pokoju stały dwie szklanki. Z kim pił? Z kobietą, bo dwaj mężczyźni piliby prosto z butelki. Policjant w okolicy takiej jak ta mógł mieć każdą kobietę, której zapragnął - wystarczyło tylko ją aresztować. Po co więc podejmować ją whisky? Tak, to na pewno była ta Amerykanka. Nie można było mieć tego za złe kapitanowi, zwłaszcza jeśli była kobietą atrakcyjną. Gdyby tak było, miałby w ręku lepszy atut propagandowy. Worotnikow wyszedł z bungalowu udając się do głównego gmachu. Ależ tu syf. Kapitan Georgio mógł przynajmniej spróbować utrzymać na posterunku jakiś porządek. Korytarzem wyszedł na podwórze. Portugalczycy byli zdolnymi kolonizatorami, szkoda, że taki ładny budynek zamienił się w ruderę. Przez ogromne drzwi ponownie wszedł do środka odgadując, że znajduje się w biurze Georgia. Chaos. Nawet części garderoby walały się na podłodze. Ten facet najwidoczniej nie wie, co to duma. Przejrzał papiery na biurku, ale nie znalazł nic ciekawego. Zajrzał następnie do szuflad, znajdując wypełnioną do połowy butelkę whisky. Georgio był nudny i pozbawiony kręgosłupa, wygodnie będzie posługiwać się takim człowiekiem. Wstał zza biurka i wrócił na korytarz. Większość innych pokoi była pusta i zarosła pajęczynami. Wszedł do jednego z nich i obserwował, jak załoga helikoptera testuje silniki w oczekiwaniu startu. Dobrzy, zdyscyplinowani żołnierze. Zauważył, że członkowie jego obstawy siedzą osobno w cieniu. Każdego z nich wybrał osobiście. Nigdy nie dadzą się wykorzystać tak jak czarni, w charakterze mięsa armatniego dla Rodezyjczyków. Miał dosyć tej wojny. Przeklęci angielscy osadnicy nigdy nie dadzą za wygraną. Głupcy dają się rozwalić na kawałki z powodu idiotycznej wojennej moralności. Pewnie im się zdaje, że biorą znów udział w drugiej wojnie światowej. Dobrzy żołnierze, bardzo zdyscyplinowani, ale rzuceni w wir wojny, której nie mogą wygrać. Wkrótce skończy się ona dla nich. A wtedy skoncentruje się na prawdziwym klejnocie: Południowej Afryce. Tak, to prawdziwy skarb. Całkowita kontrola nad trasami morskimi wokół Przylądka Dobrej Nadziei. Kontrola nad światowym rynkiem złota, brylantów, minerałów o znaczeniu strategicznym - radioaktywnych i innych. Kontrola nad całym kontynentem. Wszystkie te cele osiągnie wkrótce on, Aleksy Worotnikow. Szedł dalej korytarzem. W dół prowadziły wąskie schody - pewnie mieszczą się tam cele, pomyślał. Nie miał ochoty zaglądać do tych śmierdzących przybytków, niedawno zjadł śniadanie. Chciał pójść dalej, kiedy usłyszał krzyk i zatrzymał się. To był na pewno krzyk kobiety. Zmienił zamiar i zszedł na dół. Boże, ależ tu cuchnie. Krzyk rozległ się powtórnie, więc przyspieszył kroku. Drzwi ostatniej celi były otwarte. W środku zobaczył leżącą na podłodze półnagą kobietę. Była śmiertelnie blada. Instynkt, dzięki któremu cieszył się sławą jednego z bardziej doświadczonych żołnierzy w swojej jednostce, uratował mu życie. Przykucnął, gdy kawałek betonu otarł się o siwe włosy na jego skroni i odwrócił się, by zobaczyć kapitana Georgio z wycelowanym w niego pistoletem: Kopniakiem wytrącił mu broń, która z hałasem potoczyła się po podłodze. Georgio trząsł się w kącie. Nie było śladu jego ludzi. - Co jej zrobiłeś, ty psie? - Nie chciała współpracować. - Łżesz. Rozległo się kaszlnięcie i obaj obrócili się, by spojrzeć na leżącą na podłodze kobietę. Długie blond włosy, piękna twarz i zielone oczy, w których żarzył się ogień. Była umazana błotem, a jej bluzka była rozdarta, odsłaniając piersi. Odezwała się bardzo cicho: - Chciał mnie zgwałcić. Potem jego ludzie próbowali utopić mnie w korycie. Worotnikow rozwiązał ją i gestem nakazał Georgiowi usiąść na krześle. - Rób, co ci każę, albo kula w łeb. Kiedy już solidnie go związał, zaprowadził Samantę do jego biura. Widać było, że dziewczyna ledwo żyje. - Co chciałaby pani, bym z nim zrobił? - spytał ją. - Proszę go zabić - jej głos był zimny jak stal. Wyszedł na zewnątrz i przywołał swoich ludzi. - Zabierzcie ją do śmigłowca i zaopiekujcie się nią. Wrócił następnie do celi i spojrzał na kapitana, który trząsł się ze strachu. Podniósł z podłogi kawałek drewna i przy jego pomocy sprawdził głębokość wody w korycie; wystawał jakieś dziesięć centymetrów ponad jej poziom. - Zobaczymy, jak długo wytrzymasz. Uniósł krzesło wraz z Georgiem i umieścił je na krawędzi koryta tak, że znajdował się on na dole patrząc w wodę. - Otwórz usta. Puścił kołnierz Georgia i złapał go za włosy, a on krzyknął, gdy zawisł na nich cały ciężar jego ciała. Generał wsadził mu kawałek drewna do ust. - Zaciśnij zęby. Opuścił krzesło z kapitanem w dół, tak że jedynie trzymany w zębach patyk powstrzymywał go przed zanurzeniem się twarzą w wodzie, po czym zamknął drzwi do celi. Po pięciu minutach szczęka Georgia nie wytrzymała, kij wbił mu się w gardło; przez chwilę tkwił zawieszony niecały centymetr nad powierzchnią wody, a potem jego głowa zniknęła pod wodą. Grupka lekarzy stała wokół szpitalnego łóżka przyglądając się pacjentce. Mimo że była blada i wychudzona, jej uroda rzucała się w oczy. Na korytarzu rozległ się jakiś hałas, odwrócili się, widząc potężnego czarnego żołnierza w mundurze polowym z łatwością odsuwającego pielęgniarzy usiłujących zagrodzić mu drogę. Jego głos był potężny i głęboki. - Nie obchodzi mnie wasze zdanie. Przyszedłem zobaczyć tę Amerykankę, towarzyszkę Elliot, i nikt mnie nie powstrzyma. Wchodząc zatrzasnął drzwi wejściowe za sobą. Lekarze przyglądali mu się z uwagą, jakby był obiektem na stole do sekcji zwłok. - Jak ona się czuje? Pytanie niosło się echem po sali. Doktor Dymitr Suworow pogładził kruczoczarne włosy na swej wielkiej głowie i zajrzał przybyłemu głęboko w oczy. Jako dość znany lekarz nie był specjalnie zadowolony ze swego obecnego stanowiska konsultanta w tym maleńkim szpitalu w Beirze. Był jednak członkiem partii, a to ona właśnie go tu przysłała. Nie przestraszył się ogromnego Murzyna. - Generał Worotnikow rozkazał osobiście, by nikogo do niej nie dopuszczać. Zdajecie sobie sprawę z konsekwencji niezastosowania się do takiego rozkazu? Czarny oficer zbliżył się i groźnie spojrzał z góry na lekarza z Leningradu. - Nie chcę więcej słyszeć o waszym generale, towarzyszu doktorze. Mimo że jesteśmy sprzymierzeńcami, ten kraj należy do mnie i mojego ludu, a nie do Rosjan. A teraz Powiedzcie, jak się czuje ta kobieta. Suworow zatrząsł się z wściekłości. Nie przywykł, by zwracano się do niego w ten sposób; zwykle budził strach z racji swej wysokiej pozycji w partii. Już on się postara, by ten Murzyn zapłacił za swą bezczelność. - Jej stan był ciężki. Połknęła sporo zakażonej wody i przez siedem dni znajdowała się w delirium. Ale ma silny organizm. Wyszła z tego i dobrze zareagowała na przepisane jej lekarstwa. To tylko kwestia czasu, zanim całkiem wróci do siebie. - Dlaczego więc tak troszczycie się o nią? - To generał Worotnikow bardzo się o nią troszczy. Ostrzegł nas, że jeśli nie powróci do zdrowia, ja i moi asystenci będziemy za to osobiście odpowiedzialni. - Cieszę się, że generał tak się interesuje jej losem. Suworow patrzył, jak ten rosły Murzyn podchodzi do łóżka i uważnie przygląda się Amerykance. Usłyszał też słowa wypowiedziane przez niego szeptem: „Nie powinienem był zostawiać jej samej z Georgiem”. W Suworowie obudziła się odrobina współczucia i pomyślał, że Murzynowi należą się jakieś słowa pociechy. - Piękny okaz genetycznej siły, towarzyszu, dożyje późnego wieku. Jedynym skutkiem tortur, przez jakie przeszła, będzie niewielki uraz psychiczny. Ale to już nie moja specjalność, więc nie mogę nic na ten temat powiedzieć. - Niech pan tylko zadba, by jej stan się poprawił, doktorze. - Gdyby generał mnie pytał, kto odwiedził pannę Elliot, to co mam mu powiedzieć? - Jestem Tongogara. Proszę koniecznie powtórzyć to waszemu generałowi. - Nie obawiajcie się, towarzyszu, nie omieszkam tego zrobić. „Podajemy wieczorne wiadomości. Pięć dni temu, podczas wyprawy na odległą farmę w rejonie Umtali, zaginęła czołowa amerykańska reporterka Samanta Elliot. Farmer został zabity przez terrorystów ZANU. Nie znaleziono jednak ciała panny Elliot i dlatego przypuszcza się, że została uprowadzona przez terrorystów. Panna Elliot znana jest z kontrowersyjnych reportaży z tego kraju. Osoby mogące dopomóc w odnalezieniu jej proszone są o skontaktowanie się z najbliższym posterunkiem policji”. Major Long wyłączył radio i zaczął nerwowo krążyć po pokoju. Rayne nigdy mu tego nie wybaczy. Jak mogła postąpić tak lekkomyślnie? Obydwaj powtarzali jej tysiąc razy, by nie poruszała się po obszarze operacyjnym bez asysty sił bezpieczeństwa. Pewnie leżała teraz gdzieś w rowie, zgwałcona i zatłuczona na śmierć. Rozwścieczyła go informacja, że jej zniknięcie starano się utrzymać w tajemnicy. Zażądał, by wiadomość natychmiast podano przez radio, ale i tak było już pewnie za późno. Jest jeszcze mała szansa, że wciąż żyje, tkwiąc gdzieś w więzieniu w Mozambiku, o ile można nazwać to życiem. Jako człowiek czynu czuł głęboką frustrację z powodu tej sytuacji. Gnębiło go poczucie winy: wysłał na samobójczą akcję Rayne’a, a teraz było wysoce prawdopodobne, że Sam już nie żyje. Wszystko z jego winy. Boże, ma obowiązek wobec Rayne’a spróbować ją odnaleźć. Przynajmniej to może zrobić. Zbliżała się data wyborów w Rodezji; wraz z nimi zakończy się najgorsza część konfliktu, ale majorowi zlecono zadanie nie do pozazdroszczenia. Miał nie dopuścić do zatargów między ZAPU i ZANU, ponieważ gdyby doszło do walk między plemionami Maszona i Matabele, kraj pogrążyłby się w krwawej wojnie domowej. Kłopot polega na tym, że żadna z tych organizacji nie chciała złożyć broni, ponieważ każda uważała, że jej kandydat zostanie wkrótce prezydentem. Poza tym major martwił się o własnych ludzi. Większość z nich chciała po prostu nadal infiltrować bazy nieprzyjaciela po drugiej stronie granicy, pragnąc udowodnić, że może wciąż wygrać tę wojnę; ich również musi przywołać do porządku. Martwił się zwłaszcza tym, co stanie się z jego czarnymi żołnierzami po uzyskaniu przez kraj niepodległości. Czy będą oni prześladowani? Białym jest o wiele łatwiej: zawsze mogą przekroczyć granicę z RPA albo wrócić do Anglii, gdzie wielu z nich ma nadal szerokie kontakty. Martwił się również o przyszłość kraju. Nowy rząd będzie musiał zająć stanowisko w sprawie Południowej Afryki, a to mogło doprowadzić w końcu do wojny. Rodezja czy też - jak miała się teraz nazywać - Zimbabwe, to wielki kraj, ale nie poradzi sobie z taką potęgą. Międzynarodowe sankcje trwające od kilku lat odcięły ją od dochodowych rynków światowych; musiała odbudować swą gospodarkę; potrzebny był jej okres stabilności, by mogła się wewnętrznie wzmocnić. Usiadł za biurkiem i wpatrzył się w mapę stref wojennych, na które został podzielony kraj. Dlaczego wysłał Rayne’a na tę misję? John Fry to skurwysyn. Problem polega na tym, że nikt nie ma już najmniejszych skrupułów, wysyłając ludzi na pewną śmierć. Ta wojna trwa zbyt długo. Śmierć spowszedniała. Pomyślał znowu o oddziałach zwiadu im. Selousa. Koncepcja podszywania się pod nieprzyjaciół zemściła się okrutnie. Ludzie, którzy zgodzili się udawać terrorystów, tak weszli w swoją rolę, że stali się prawdziwymi terrorystami. I chociaż ten pomysł pozwolił zwiadowcom wykończyć sporą liczbę czarnych bojowników - w gruncie rzeczy ponad sześćdziesiąt procent strat poniesionych przez partyzantów w wojnie rodezyjskiej powstało w wyniku bezpośredniej działalności oddziałów zwiadu - te liczby nie oznaczały żadnego prawdziwego sukcesu, ponieważ nie zdołali oni odzyskać kontroli nad obszarami wiejskimi. Ten brak autentycznego zwycięstwa podkopywał morale ludności cywilnej bardziej niż co innego. Major westchnął. Gówno może teraz zrobić dla Rodezji, ale powinien coś uczynić dla Rayne’a. Trzeba spróbować odnaleźć Sam, postanowił. Uśmiechając się szeroko generał Worotnikow wyłączył radio. Wyglądało to lepiej, niż się spodziewał - najwyraźniej Rodezyjczycy są bardzo zaniepokojeni zniknięciem amerykańskiej dziennikarki. Upłynęło sporo czasu, zanim podali tę wiadomość, co było bez wątpienia znakiem jakichś zakulisowych działań. Tak, nie ulegało teraz dla niego wątpliwości, że będzie ją można wykorzystać i zmusić do złożenia publicznych oświadczeń na temat ZANU i wielkiej pomocy Związku Radzieckiego dla narodów Mozambiku i Rodezji. Im bardziej uda się w tej chwili przycisnąć Mugabe do muru, tym lepiej. Worotnikow był przeciwny wszelkim porozumieniom między nowym Zimbabwe a Południową Afryką; odpowiadał mu raczej wzrost napięcia między obu państwami. Pragnął, by Zimbabwe znalazło się w mocnym uścisku marksistowskiego reżimu. Pierwszym krokiem będzie uruchomienie linii kolejowej z Beiry do Umtali i rozbudowa Beiry jako głównego portu i radzieckiej bazy wojskowej. Zapewni to krajowi dostęp do morza i niezależność od RPA. Potem jak najszybciej trzeba zamknąć granicę z Południową Afryką na moście Beit i przeciąć wszelkie połączenia między obu państwami. Wiedział, że będzie można to osiągnąć przekonując władców Zimbabwe, że połączenia te nie przyniosą im żadnych korzyści - że bardziej opłacalne będzie przymierze z sąsiednimi krajami marksistowskimi. Pojawiły się już jednak zagrożenia dla wspaniałego planu Worotnikowa. Południowa Afryka i Rodezja wspierały prawicową partyzantkę w północnej części Mozambiku. Organizacja ta, RENAMO, okazała się poważniejszą siłą, niż pierwotnie sądził. Jej oddziały atakowały FRELIMO i utrudniały pracę marksistowskiego rządu Machela. Istniał też problem Malawi. Państwo to nadal nie chciało ulec radzieckiej potędze, a rządzący nim doktor Hastings Banda pozostawał nieugięty. Co gorsza Banda pozostawał w dobrych stosunkach z rządem RPA. Pojawiły się także problemy w Angoli. Zbuntowana UNITA, popierana przez Południową Afrykę usiłowała obalić marksistowski rząd w Luandzie. Niestety trzeba było w związku z tym sprowadzić wojska kubańskie dla wzmocnienia pozycji partii rządzącej. Worotnikow wiedział, jakie cele chce osiągnąć w Afryce: silne dyktatury murzyńskie, które narzucą doktrynę marksistowską przyszłym pokoleniom. Kłopot w tym, że wielu czarnych przywódców zaczynało odnosić się podejrzliwie do ZSRR. Ta Amerykanka mogła wpłynąć na światową opinię publiczną, którą należy przekonać, że Związek Radziecki zaangażował się w Afryce jedynie po to, aby uwolnić narody spod rządów białych ciemiężców i że jedyne konflikty w tym regionie wywołuje afrykański rząd RPA. Czas miał tu pierwszorzędne znaczenie, ponieważ machina wojskowa Południowej Afryki umacniała się z dnia na dzień, podczas gdy czarne państwa zmagały się z trudnościami towarzyszącymi stawianiu ich gospodarki na nogi. Spojrzał zamyślony przez okno swego biura na port i morze. Ten apartament należał kiedyś do bogatego południowoafrykańskiego biznesmena, a teraz stanowi centrum dowodzenia i kierowania wywiadem dla całego regionu. Kiedy panna Elliot poczuje się zupełnie dobrze, ukryje ją gdzieś, powiadamiając swoich współpracowników, że ona nadal przebywa w Beirze; tego tylko brakowało, by jakiś oddział porywczych Rodezyjczyków wparował tu na helikopterach i wyrwał ją z jego rąk. Oczywiście, ona nie może nic wiedzieć o planowanej wkrótce operacji. W gruncie rzeczy, gdyby jej pokazać niektóre nieużywane obiekty, może ją to przekonać, że tak naprawdę wojska radzieckie likwidują, a nie rozbudowują swoje urządzenia wojskowe, co byłoby właściwym sygnałem dla Rodezji i świata... Worotnikow oddał się marzeniom o ostatecznym zwycięstwie; z wielką przyjemnością będzie uczestniczył w publicznej egzekucji dowódcy wojsk rodezyjskich, generała Wallsa, i oczywiście pana Iana Smitha. A krwawy kres białych rządów w Rodezji - powszechna rzeź, jaką planował - wywoła odpowiednią atmosferę w RPA, przyczyni się do wzrostu nastrojów prawicowych, który przygotuje grunt pod największy zamach ze wszystkich. Uśmiechnął się ponuro na myśl o swym głównym atucie - Bernardzie Aschaarze stojącym na czele jednego z największych konsorcjów kopalń złota w Południowej Afryce. Obiecał temu biznesmenowi, że umożliwi mu po rewolucji pełne przejęcie przemysłów wydobywczych zarówno w RPA, jak i w Rodezji. Oznacza to, że w rękach Worotnikowa znajdzie się całkowita władza nad południową częścią Afryki. Świetny fundament do startu na najwyższe stanowisko na Kremlu. Zapadła noc i Samanta została sama. Podeszła na palcach do drzwi szpitalnej sali i przekręciła klamkę. Pociągnęła drzwi do siebie, ale nie udało się jej ich otworzyć. Spodziewała się, że będą zamknięte na klucz. Podeszła do okna i spojrzała na parking w dole, rzęsiście oświetlony i prawie pusty. Miała niewielkie szanse, ale należało spróbować. Mając świeżo w pamięci swe przejścia w celi z kapitanem Georgiem pragnęła jednego - uciec stąd. Bała się sowieckiego lekarza Suworowa; traktował ją bardziej jak ciekawy okaz zwierzęcia niż człowieka... Gdyby udała się jej ucieczka ze szpitala, może zdołałaby znaleźć schronienie w konsulacie amerykańskim. Wychyliła się za okno i spojrzała w dół. Od ziemi dzieliły ją ponad trzy metry - jej pokój znajdował się na pierwszym piętrze. W polu widzenia nie było żadnych wartowników, więc wspięła się na parapet i spuściła w dół. Wisiała teraz na rękach o dwa metry od asfaltowej powierzchni szpitalnego dziedzińca. Puściła się parapetu i poszybowała cicho w dół, w chłodne wieczorne powietrze. Zetknięcie z ziemią było twarde. Wylądowała z łoskotem i przez chwilę była ogłuszona, ale zaraz wyciągnęła nogi chcąc sprawdzić, czy jest cała. Z ulgą stwierdziła, że nie złamała sobie niczego. Rozejrzała się wokół. Z okna swego pokoju nie była w stanie zobaczyć, że jasno oświetlona izba przyjęć po lewej stronie oferuje doskonały widok na cały parking i prawie niemożliwe było prześlizgnięcie się przezeń niezauważoną. Przez jakiś czas mogła skradać się wzdłuż ogrodzenia, ale w końcu nie będzie miała innego wyboru jak przebiec przez parking mając nadzieję, że nikt jej nie zauważy. Biały szlafrok, który miała na sobie, nie ułatwi jej tego zadania. Powoli posuwała się wzdłuż ogrodzenia. Była już prawie w odległym rogu parkingu, gdy usłyszała odgłos silnika samochodowego na ulicy po drugiej stronie płotu i pisk opon, kiedy pojazd skręcił pod szpital, a jego reflektory omiotły całe boczne ogrodzenie parkingu. Gdy samochód podjechał pod izbę przyjęć, Sam rzuciła się biegiem w kierunku pojemników na śmieci i schowała się za nimi. Z bijącym sercem obserwowała, jak z auta wysiada wysoki dystyngowany mężczyzna i wchodzi do szpitala. Dopiero, gdy znalazł się w zasięgu światła, poznała generała Worotnikowa. Pewnie przyjechał ją odwiedzić. Nie miała teraz czasu do stracenia. Rzuciła się pędem do bramy wjazdowej. W budce wartowniczej siedziało dwóch żołnierzy, palili papierosy pogrążeni w rozmowie. Znalazła się w pułapce: gdyby wyszła z krzaków próbując dotrzeć do drogi, zauważyliby ją wartownicy, ale powrót na parking był równie niebezpieczny. Jakby na potwierdzenie tego z wnętrza szpitala rozległa się syrena i cały obszar został oświetlony reflektorami. Wczołgała się pod krzaki, mogła tu wygodnie usiąść, a roślinność zasłoniła ją kompletnie. Ze szpitala wybiegli na parking jacyś ludzie - z pewnością mieli jej szukać. Rozpoznała głos Worotnikowa, który krzyczał: - W żadnym wypadku nie wolno jej zranić. Słyszycie? Jakiś dźwięk poniżej - odgłos drapania - sprawił, że o mały włos nie krzyknęła ze strachu. Zaciekawiona odgarnęła gałęzie i zobaczyła kundla, który wyczuł jej obecność. Zebrała garść piasku i z ciężkim sercem rzuciła nim w mordę psa. Uciekł w ciemność i Sam odetchnęła z ulgą. Ludzie biegnący po parkingu zbliżyli się do jej kryjówki. Żołnierze wyszli z wartowni na spotkanie zbliżającego się oficera. Usłyszała jego głos w ciemnościach. - Głupcy. Widzieliście tu jakąś kobietę? Wartownicy wpatrywali się tępo w oficera. Stał tuż obok krzaku, pod którym przycupnęła. - Widziałem was wjeżdżając: siedzieliście sobie spokojnie, nie zwracając na nic uwagi. Pewnego dnia ktoś zakradnie się tu i was wykończy - o ile nie zrobię tego sam w ciągu następnych pięciu minut. Szukać jej! Obaj żołnierze rzucili się w stronę wartowni, skąd wyszli z potężnymi latarkami, którymi świecili w ciemność. - Idioci! Szukajcie wzdłuż muru! Jeden w jedną, drugi w drugą stronę. Postrzelcie ją, a czekają was tortury i powolna śmierć. W chwilę później generał pojawił się przy bramie. Przyglądając mu się Sam pomyślała, że wygląda jak niemiecki dyrygent, którego widziała kiedyś na koncercie symfonicznym w Londynie. Na jego twarzy malowało się wielkie skupienie. Wyjął papierosa i zapalił wpatrując się w ciemność - poczuła silny aromat tureckiego tytoniu. Podniósł lewą rękę i pomasował sobie kark, który najwidoczniej go bolał. Wtedy ponownie podbiegł do krzaków mały kundelek i Sam zamarło serce. Zaczął lizać buty Worotnikowa, a ten nie kopnął go, czego oczekiwała po nim, lecz przyglądał mu się z dziwną obojętnością. Wyglądało, jakby wbrew sobie cieszył się z towarzystwa zwierzęcia, skoro otaczali go sami głupcy. - Towarzyszu generale. Ona musiała zaszyć się w krzakach. Dopiero o świcie będziemy mogli ją znaleźć - to jeden z wartowników powrócił z poszukiwań wzdłuż ogrodzenia. - Ty zakuta pało. Nie mów mi, co mam robić. Zamknij się i przeszukaj teren po drugiej stronie drogi. Nadjechał szybko samochód i z piskiem hamulców zatrzymał się przed wartownią. Wysiadł z niego doktor Suworow, a z jego czarnej grzywy spływał pot. - Towarzyszu generale. Czy ta Amerykanka uciekła? - Ty głupcze, dlaczego zawsze bronisz się przed zorganizowaniem sprawnej ochrony szpitala? - Naszym zadaniem jest leczyć, nie zabijać, generale Worotnikow. Ta kobieta jest silna, pragnie żyć. Zademonstrowała teraz tę wolę życia, próbując ucieczki. - Macie zbyt analityczny umysł, doktorze. Gdybym nie znał was lepiej, pomyślałbym, że podziwiacie system kapitalistyczny. Jak sądzicie - daleko zajdzie na piechotę? - Tak daleko, jak będzie miała ochotę. Bardzo szybko wróciła do zdrowia. - Mogliście przewidzieć, że spróbuje uciec. - Drzwi były zamknięte na klucz, generale. Okno znajduje się prawie cztery metry nad ziemią - tylko szaleniec skakałby z takiej wysokości na twardy asfalt. - Nie wszyscy mają taki lęk wysokości, jak wy. Muszę ją odnaleźć, bo w pojedynkę w tym kraju raczej zginie, niż odzyska wolność. - Widzę, że ma pan nowego przyjaciela, generale. Lekarz pochylił się i podrapał psa za uszami, co najwyraźniej spodobało się bardzo kościstemu zwierzakowi. - To niesłychane. Ma pełno pcheł. To prawdziwy cud, że mimo tego żyje. Będzie prawdopodobnie żyć dopóty, dopóki będzie miał co jeść. Polubił was, towarzyszu generale, powinniście zatrzymać go na szczęście. - Zawsze mnie zadziwiacie, doktorze. Dlatego nie mogę się zdobyć na to, by was nie lubić. - Odepchnął psa, a Sam z przerażeniem zauważyła, że zwierzę pobiegło w kierunku jej kryjówki. Kundel zaczął głośno węszyć zbliżając się do niej - Podniósł tylną łapę i oznakował swoje nowe terytorium. Głos doktora rozległ się teraz bliżej krzaków. - Pies wyczuwa, że go pan nie chce. Szuka już nowego przyjaciela. Kundel wpatrywał się w nią, grzebiąc tylnymi łapami w ziemi i skomląc. - Macie rację. Zwierzęta nie potrafią kłamać. Są skazane na całkowitą bezpośredniość, gdy chodzi o uczucia. - Generał podszedł do krzaków. - Może pani już wyjść, panno Elliot. Zabawa skończona. Sam próbowała rozpaczliwie przesunąć się dalej, ale on był szybszy i podciął jej nogi. Poczuła jego żelazny uścisk na ramieniu, gdy pomagał jej wstać. Nie chciała mu sprawić radości widokiem swych łez. - Proszę nie zaogniać sytuacji, moja droga. Została pani złapana. Nie ma pani dokąd uciekać, więc lepiej zrezygnować. - Przekazał ją ostrożnie Suworowowi. - Proszę ją zaprowadzić do szpitala, doktorze, i tym razem umieścić tak, by nie mogła uciec. Przed drzwiami proszę postawić wartownika zapowiadając mu, że zostanie rozstrzelany, gdyby uciekła. - Tak jest, towarzyszu generale. Worotnikow pochylił się i podniósł małego kundla. - Zatrzymam go, doktorze. Może pan to sobie zinterpretować, jak pan chce. Generał stał za bramą szpitala drapiąc psa w uszy. Kundel zaakceptował swego nowego właściciela z przekonaniem, dzięki któremu psy nazwano najwierniejszymi przyjaciółmi człowieka. Generał uśmiechnął się do siebie. Szczęście, które odgrywało w jego karierze tak istotną rolę, jeszcze go nie opuściło. Amerykanka jest silna, odważna i zdecydowana na wszystko. Te jej cechy może wykorzystać dla dobra Związku Radzieckiego. Muszę wymyśleć jakieś imię dla psa, który na pewno nie ma metryki i nie zalicza się do psiej arystokracji. Nieoczekiwane natchnienie podpowiedziało mu właściwe imię. Pies będzie się wabić Rhodes - imię to zadowalało jego ironiczne poczucie humoru. Gdyby towarzysze zapytali mnie kiedyś, co to znaczy, odpowiem, że pies miał już imię, kiedy go otrzymałem. Roześmiał się na głos w ciemnościach, ponieważ wiedział, że już niedługo pies będzie jedyną rzeczą w Afryce noszącą nazwisko wielkiego brytyjskiego imperialisty. Land rover jechał na północ na przedmieścia Beiry. Drogą tą posuwał się w ciemnościach nie kończący się sznur pojazdów wyjeżdżających i przejeżdżających do rosyjskich koszar mieszczących się między główną drogą a morzem daleko po prawej. Morskie powietrze miało taką aurę świeżości, która zawsze pobudzała i dodawała sił Tongogarze, zwłaszcza po długim okresie przebywania w głębi lądu. Żałował, że wciągnął do swego wariackiego planu Mnangagwę. Z początku wydawało się to takie łatwe, ale teraz ogarnęły go wątpliwości. Poprzedniego dnia pojechał do szpitala odwiedzić Sam; kiedy odkrył, że ją przeniesiono, wypytywał personel i dowiedział się o jej próbie ucieczki i przewiezieniu jej do obozu wojskowego. Właśnie tam jechał teraz z Mnangagwą. - Skręć teraz w prawo. - Mnangagwą zastosował się do tego polecenia i skręcił w stronę koszar oświetlonych potężnymi reflektorami. Tongogara poczuł, że serce bije mu szybciej. Obrzucił uważnym spojrzeniem ich wy krochmalone mundury wyjściowe i berety. Pasowali do roli - pozostawało teraz dobrze ją odegrać. Podjechali do szlabanu; po obu jego stronach stały budki wartownicze. To będzie pierwszy test ich tupetu, pomyślał Tongogara. Do samochodu podszedł rosyjski oficer i bez większego zainteresowania zajrzał do środka. - Czego chcecie? - Przyjechałem po więźnia z rozkazu generała Worotnikowa. - Nie słyszałem o takim rozkazie. - Oficer dostrzegł pobłyskujące w ciemnościach epolety Tongogary. - Zadzwońcie do generała, jeśli macie ochotę - zaproponował z nonszalancją Tongogara. - Jestem pewien, że ucieszy się z telefonu o tej godzinie. Oficer odsunął się i ze złością dał znak wartownikowi, by podniósł szlaban. - Przepuścić ich. Mnangagwą uśmiechnął się ponuro, kiedy zajechał przed główny budynek. Strzegący go wartownicy wyprężyli się na baczność, gdy Tongogara wyskoczył z wozu. - Spocznij. Zaprowadźcie mnie natychmiast do uwięzionej tu kobiety - rzucił i spojrzał na Mnangagwę. Umówili się, że ten zostanie w samochodzie, a on pójdzie po Sam. Gdyby coś się nie udało, będzie miał większe szanse wydostać się stąd. Jeśli jednak ktoś podejrzewał, co zamierzali zrobić, szanse ucieczki praktycznie nie istniały. Tongogara wszedł na drugie piętro za jednym z radzieckich żołnierzy, który zatrzymał się przed jakimiś drzwiami i otworzył je. - Jest w środku z lekarzem. Poczekam tu na was. Puls Tongogary przyspieszył. Nie spodziewał się, że będzie z nią lekarz. Suworow nie uwierzy w bajeczkę, że generał kazał mu przewieźć ją w inne miejsce. Spojrzał żołnierzowi prosto w oczy. - To potrwa kilka minut. Pod żadnym pozorem nie wolno nam przeszkadzać. - Tak jest. - Żołnierz wyprężył się na baczność, a Tongogara otworzył drzwi. Za nimi zobaczył wymierzony w swoją stronę pistolet maszynowy. - Towarzyszu Tongogara, miło was widzieć. Proszę usiąść. - Doktor Suworow wskazał mu krzesło na środku pokoju. - Wy i wasz przyrodni brat braliście mnie za głupca. Generał powiadomił mnie, że dziś rano dopytywał się pan o pannę Elliot w szpitalu. Oczekiwałem pana. Sam rzuciła mu rozpaczliwe spojrzenie z łóżka. Zdawała sobie sprawę z ryzyka, jakiego się podjął przyjeżdżając do koszar; zaryzykował dla niej swoją karierę i stanowisko. A teraz wpadł w pułapkę. Zerknęła na Suworowa siedzącego na skraju łóżka. Był do niej odwrócony plecami... Wiedziała, że musi działać natychmiast. Rzuciła się do przodu i wbiła paznokcie w oko lekarza. - Och! Suworow zawył z bólu i upuścił pistolet. Tongogara podniósł go w jednej sekundzie i walnął nim doktora, który siłował się z Sam, w ucho. Doktor zatoczył się do tyłu, a po jego twarzy pociekła krew. - Ty, dziwko. Murzyn podciął doktorowi nogi i ten upadł. Spojrzał w górę na pistolet w jego rękach. - Nie ujdzie ci to na sucho. Jesteś skończony, ty zdrajco. - Zamknij się. Gdzie ubranie panny Elliot? Suworow wskazał szafę w kącie. - Przynieście je tutaj, doktorze, i nie próbujcie żadnych głupstw. Sam ubrała się szybko, gdy Tongogara rozmawiał z Suworowem. - Pojedziecie z nami. Jedno słowo, kiedy będziemy stąd wychodzić, a dostaniecie kulkę w kręgosłup. - Nie ośmielisz się. Przypłacisz to życiem. - Ty też. Cztery minuty później wartownik wyprężył się na baczność, gdy Tongogara wyszedł z sali z doktorem Suworowem i jego pacjentką. Spoglądał za nimi, zastanawiając się, jak doktor mógł tak fatalnie skaleczyć się w twarz. Kiedy znaleźli się na zewnątrz budynku, Tongogara polecił Suworowowi usiąść z przodu i pomógł Sam zająć miejsce z tyłu. - Jedźmy powoli - szepnął do Mnangagwy wbijając lufę pistoletu w kark lekarza. Minęli główną wartownię i Mnangagwa odetchnął z ulgą. Suworow spojrzał na niego groźnie. - Żadnemu z was nie ujdzie to płazem. Generał Worotnikow nie jest głupcem. Doskonale zdaje sobie sprawę z waszego antyradzieckiego nastawienia - nie będzie dla was miejsca w nowym rządzie. Tongogara nic nie odparł, ale słowa lekarza umocniły w nim podejrzenie, którego nabrał jakiś czas temu. Rosjanie nie byli tak naprawdę zainteresowani pomocą murzyńskiemu ruchowi oporu w obaleniu białego rządu w Rodezji. Worotnikow zamierzał uczynić z nowych czarnych przywódców posłuszne mu marionetki; on i inni Rosjanie pragnęli rządzić krajem sami. Mnangagwa zatrzymał się jakieś dziesięć kilometrów od koszar. Silnik zamilkł, po czym nastała lodowata, niepokojąca cisza, której nikt nie chciał przerwać. Odgłosy insektów za oknami przybrały na sile, jak gdyby wzywały ich do działania. Tongogara zapalił papierosa, wysiadł z samochodu i podszedł do tylnych drzwi. Gestem nakazał wysiąść lekarzowi. W ciemności zaprowadził go do drzewa i wyjął z kieszeni sznur. - Dziękuję, doktorze Suworow. Sądzę, że czas nam się rozstać. - Nie ujdzie ci to na sucho, Tongogara. - Już mi uszło, doktorze Suworow. Miłego wieczoru. Ktoś będzie tędy przejeżdżał rano i odwiąże pana. To ruchliwa droga. Tongogara wrócił do land rovera i usiadł na tylnym siedzeniu obok Sam. Pomyślał, że wygląda jeszcze piękniej w świetle księżyca. Uśmiechnęła się do niego, gdy znalazł się blisko niej. - Jesteś szalony, Tongogara. Nie wywiniesz się z tego - widział cię Suworow i wartownik. Mimo to jestem ci bardzo wdzięczna. Nie wiem, co zamierzali ze mną zrobić. - Zrobiłem to, co uważałem za stosowne. Szybko dojdą, że byłem w to zamieszany, więc nie było sensu zabijać Suworowa. - Czeka cię śmierć, Tongogara. - Osiągnąłem to, co chciałem. Jesteś wolna. Od teraz to tylko kwestia przetrwania. Lwica posuwała się bezszelestnie po trawie, z oczami utkwionymi w mężczyznę przy drzewie. Zastanawiała się, dlaczego się nie rusza. Czuła głód; przez ostatnich kilka miesięcy z trudem udawało się jej coś upolować z powodu działań wojskowych w okolicy. Nie było małych zwierząt, a zapach człowieka fascynował ją coraz bardziej. Ludzie byli niebezpieczni. Dziwne kije, które często nosili przy sobie, czyniły straszliwy hałas, a pewnego razu poczuła ostry ból w lewej łapie po takim huku; łapa wciąż ją bolała i utykała na nią. Przez jakiś czas trzymała się od ludzi z daleka, ale teraz pokusa powróciła. Ten człowiek nie miał kija. Podeszła bliżej i czując jego zapach zaczęła się ślinić. Doktor Suworow przysiągłby, że słyszy jakiś szmer, coś jak odgłos oddechu w niewielkiej odległości od siebie. Drzemał przez chwilę, ale teraz był całkiem rozbudzony i wpatrywał się w mrok. Nagle spoza drzew wychyliła się lwica; stała w pewnej odległości przyglądając mu się. Suworow chciał krzyczeć, ale pomyślał, że to może wywołać jej atak. Podeszła bliżej, z głębi jej gardzieli dobył się potężny ryk - serce mu zamarło na ten dźwięk. Rozpaczliwie próbował wymyślić coś, by ją spłoszyć. Udało mu się podciągnąć kolana do piersi i wstać - zwierzę cofnęło się. Poczuł, że sznurek krępujący mu nadgarstki nie jest zawiązany zbyt mocno i naprężył się z całych sił z desperacją człowieka próbującego uciec spod szubienicy. Czuł, jak węzeł się poluźnia. Lwica postąpiła krok do przodu - obrzucił ją wyzwiskami. Cofnęła się, ale nie spuszczała go z oczu. Prawie już uwolnił ręce i poczuł wzrost napięcia, bo teraz przynajmniej miał jakąś szansę. Musiał wspiąć się wysoko na drzewo, gdzie go nie dostanie. Zaczął przesuwać się wokół drzewa nie spuszczając oczu ze zwierzęcia i pokrzykując na niego. Lwica obserwowała go, porykując cicho i odsłaniając swe wielkie kły. Pień był prawie goły nie licząc gałęzi tuż nad jego głową. Gdyby mógł się na nią podciągnąć... Uwolniwszy całkowicie ręce z więzów skoczył do góry. Schwycił się jej za pierwszym razem i podciągnął się. Zaczął swobodniej oddychać. Na drzewie będzie bezpieczny. Był już prawie na gałęzi, kiedy lwica zaryczała głośno. Rzuciła się naprzód, całe jej ciało zamieniło się w masę rozedrganych mięśni. Olbrzymia łapa wbiła się w jego nogę, niemal wyrywając mu ją z pachwiny. Kurczowo trzymał się wciąż gałęzi i krzyczał, nie panując już nad sobą. Mocniej uchwycił się drzewa, ale zwierzę było silniejsze. Czuł jej wstrętny oddech, odór śmierci, gdy został oderwany od pnia, nadal przytomny, z krwią tryskającą z rozerwanej arterii na nodze. Kiedy Sam się obudziła, nie miała pojęcia, gdzie się znajduje, i ze zdziwieniem zobaczyła nad głową powiewające płachty ciemnozielonego namiotu. Było jej gorąco i niewygodnie. Wysunęła się z lepkiego nylonowego śpiwora i na czworakach podpełzła do wyjścia. Odwiązała jeden węzeł, Wysunęła się na powietrze i od razu poczuła się lepiej. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale widoczność była dobra dzięki czerwonawemu blaskowi światła wczesnego poranka. Za nią wznosiło się pasmo zawadzających o chmury gór. Osypisko pod nimi kończyło się gęstymi zaroślami zanikającymi w pewnej odległości od jej namiotu. Po prawej stronie przy dogasającym ognisku siedział wartownik. Chrapał głośno, zobojętniały na świat zewnętrzny i ewentualnych napastników. W pewnej odległości widziała inne namioty, ale większość ludzi w obozie spała na świeżym powietrzu na rozpostartych na ziemi płachtach. Kiedy już doszła do wniosku, że może stąd odejść nie zauważona, spostrzegła, że wartownik obudził się i obserwuje ją uważnie. Karabin hołubiony przez niego w rękach stał się groźnym narzędziem. Znalazła koło namiotu pustą puszkę i napełniła ją wodą z butelki. Postawiła puszkę na ogniu i czekała, aż pojawią się bąbelki. - Wiesz, panno Elliot, jesteś bardzo piękną kobietą. Podskoczyła ze strachu, słysząc za sobą ten głęboki głos. Odwróciła się i zobaczyła Tongogarę, jak oparty na łokciu przygląda się jej ze swego legowiska. Miał nagi tors, a jego hebanową skórę znaczyły sznury mięśni. Twarz rozjaśniał mu promienny uśmiech. - Dziękuję, Tongogara. Pięknie tu. Ale nie rozumiem, skąd tylu w okolicy Rosjan. Myślałam, że pomagają wam Chińczycy. Tongogara roześmiał się. - Taką opinię rozpowszechnia reżim Smitha. Podwójne zagrożenie: Chińczycy z prawej, Rosjanie z lewej. Niestety rzeczywistość wygląda trochę inaczej - przyjmujemy pomoc od tych, którzy chcą nam jej udzielić. Nasz cel jest prosty: obalić władze w Salisbury i nie zgodzić się na utworzenie jakiegoś fikcyjnego rządu narzuconego nam przez brytyjskich i amerykańskich polityków. Nasz lud jest spragniony wolności. Sam wpatrywała się w niego ze śmiertelną powagą. - A co stanie się z biedą, głodem i śmiercią? To są rzeczywiste zagrożenia. Czy znikną zaraz z nadejściem „wolności”? Twarz mu spochmurniała. Wyglądał teraz o wiele starzej. - Musimy pogodzić się z cierpieniem. Istnieje ono od czasu, gdy u wybrzeży Afryki pojawił się biały człowiek ze swoim dziwnym bogiem. Nie możemy pozwolić sobie na niepamięć. Nigdy nie uzyskamy zadośćuczynienia za nasze cierpienie. Tysiące zginęły, byśmy mogli wygrać tę wojnę. Mamy liczebną przewagę - to wystarczy do zwycięstwa. Zdjęła puszkę z gotującą się wodą z ognia i spojrzała Tongogarze prosto w oczy. - Twojemu pokoleniu to zwycięstwo nie przyniesie zbyt wiele. Podniósł garść piasku z ziemi i zgniótł go między palcami. - Nasze dzieci będą dorastać w kraju należącym do nich, w społeczeństwie, w którym czarna świadomość jest sama w sobie chlubą. Już teraz młodzi oskarżają ludzi takich jak ja o zbytnie umiarkowanie, o to, że naszą energię wyczerpał Zachód. Trudno mi spierać się z nimi, to krew z mojej krwi. Sam patrzyła na skały za ich plecami, które w pierwszych promieniach słońca przybrały barwę głębokiej czerwieni. To kolor Afryki. Słuchała Tongogary jak zaczarowana. - Kogo to obchodzi, czy popierają nas Chińczycy czy Rosjanie? To nie w tym rzecz. Wierzę w twoją inteligencję i dlatego chcę przyczynić się do tego, byś wydostała się z Mozambiku żywa. Może będziesz mogła opowiedzieć światu, o co naprawdę chodzi w tej części Afryki. Prawie wygraliśmy już bitwę o Zimbabwe, ale walka o ogólniejsze sprawy dopiero się rozpoczęła. Naszym największym wrogiem jest kraj na południu, ziemia Afrykanerów. Upłynie wiele czasu, zanim ich pokonamy. Twarz Tongogary oświetliły promienie słońca, na tle których nabrała dodatkowego dramatyzmu. Sam wiedziała, że mówi prawdę, zwłaszcza gdy chodzi o cierpienie jego narodu. Przy swojej inteligencji i uczciwości byłby z niego dobry władca. - Masz dzieci, Tongogara? Jego twarz rozjaśniła się. - Mam pięciu synów, chwała niech będzie mojej żonie. To silni mężczyźni, którzy pewnego dnia staną na czele swego ludu. - A twoja żona? Jego oblicze zachmurzyło się, pozbawiając je charakterystycznej dlań radości życia. - Nie mówmy o mojej żonie, panno Elliot. Ale Sam chciała wiedzieć, domagał się tego jej instynkt reporterki. - Nie. Chcesz, bym opisała historię twego narodu? Musisz więc wyjaśnić mi ją na przykładzie własnych losów. Usiadł w kucki przy ognisku i gestem nakazał jej uczynić to samo. Przez jakiś czas wpatrywał się w płonące gałęzie, tak jakby chciał odkryć jakąś istotną prawdę w powolnym zniszczeniu, które jest naczelną zasadą ognia. Podała mu filiżankę czarnej kawy, sączył ją zamyślony. - Moi synowie są już dorośli. Pierwszy urodził się, kiedy moja żona miała siedemnaście lat, a ostatni - gdy miała dwadzieścia sześć. Mieszkają w Soweto, w tym ubliżającym ludzkiej godności getcie na południowy zachód od Johannesburga - w Egoli, mieście złota. Byłem tam w młodości. Porzuciłem swe rodzinne Umtali i biedę w poszukiwaniu szczęścia w kopalniach złota. Dorobiłem się, znalazłem sobie żonę i nauczyłem się nienawidzić białych. Moje dzieci żyją dla rewolucji. Chciałbym, żeby opuściły Soweto i dołączyły do mnie w Zimbabwe, ale nie zrobią tego. - Chyba nie wszyscy chcą walczyć? Jedno z dzieci zawsze różni się od pozostałych. Zerwał się na równe nogi niczym olbrzymi kot i wpatrzył się we wschodzące słońce. Na jego twarzy malowała się wyłącznie gorycz. - Tak, los dał mi pięciu synów, ale mi ich zabrano. Zmuszono mnie do opuszczenia RPA i zostałbym uwięziony, gdybym tam powrócił. Próbowałem założyć związek w kopalni, a to straszna zbrodnia! To ja powinienem czuć gorycz, lecz moi synowie uznali moje rozgoryczenie za swoje własne. Od śmierci mojej żony upłynęło już wiele czasu, ale wspomnienie o jej śmierci żyje wciąż we mnie, podobnie jak w moich synach. - Jaką miała śmierć? - zapytała łagodnie, z góry bojąc się odpowiedzi. - Została zamordowana! Ruch oporu wysłał ją do Maputo, gdzie pracowała u białej o nazwisku Ruth First - może słyszałaś o niej. Ruth miała jechać z moją żoną do Lesoto na tajne spotkanie, ale zachorowała, więc moja żona pojechała sama. Żadna z nich nie wiedziała, że to pułapka. Zginęła w wyniku wybuchu bomby w hotelu, w którym się zatrzymała, w Maseru. - Och, Tongogara. - O zamach oskarżono prawicową organizację z Lesoto, ale nie wierzyłem w to. Był to dla mnie straszny cios, ale dla moich synów była to kropla przepełniająca miarkę. Miałem nadzieję, że któryś z nich pójdzie na uniwersytet, ale teraz żyją wyłącznie walką. Południowi Afrykańczycy muszą zrozumieć, że przemoc rodzi przemoc. Nie mam zamiaru zniżyć się do poziomu zabójców mojej żony. Może to głupie, ale nie chcę, by narodzinom naszego nowego państwa towarzyszyły krwawe czystki. Naszym dzieciom potrzebne jest solidne wykształcenie, aby potrafiły rządzić, kierując się inteligencją i zrozumieniem sytuacji i doprowadzić do tego, by nasza cywilizacja zajęła godne miejsce pośród innych na świecie. Przekroczyłem już czterdziestkę i moim głównym atutem jest umiejętność dowodzenia i posługiwania się bronią. Tak nie można żyć. Sam patrzyła mu prosto w oczy, bliska łez. - Opowiem światu twoją historię, Tongogara. Nie będę usiłowała stąd uciec, chociaż uważam, że generał Worotnikow spróbuje cię zabić za uwolnienie mnie. - Generałowie są zwykle dobrymi politykami. Worotnikow też nim jest. Będzie rozsądny. Słońce wzeszło ponad horyzont i Sam czuła już intensywne ciepło wstającego dnia. Tongogara podszedł do wartownika i zamienił z nim kilka słów, po czym skierował się w stronę głównego obozowiska. Sam wróciła do namiotu. W oddali lśniły skały. Rozumiała doskonale tęsknotę Tongogary. Jak straszne musi być życie, gdy nie ma się kraju, który można by uznać za swój własny. DEON Był typowy sobotni wieczór. Doprowadzono i położono spać w celach zwykły tłumek ludzi, którzy za dużo wypili. „Lotna brygada” odebrała cztery meldunki o włamaniach - okazało się, że jeden z nich to kawał, a inny zakończył się aresztowaniem sprawcy. Miała też miejsce strzelanina; nikt nie został ranny, ale bandyci zbiegli. Deon pamiętał, jak gdzieś przeczytał, że biali Południowi Afrykanie są najlepiej uzbrojonymi ludźmi na świecie. Cóż, nie miał co do tego wątpliwości. Była druga nad ranem i siedział z kapitanem Pinkusem Smitem z „lotnej brygady” nad filiżanką obrzydliwej kawy z kantyny. Właśnie zaczęli sobie skakać do oczu na temat tego, kto wygra następne finały rugby „Curry Cup”, kiedy policjant zameldował o mającym akurat miejsce włamaniu do ekskluzywnego domu w Westcliff Ridge. Taki pretekst był im bardzo potrzebny. Obaj mieli dosyć siedzenia o tej porze przy placu Johna Vorstera - w głównej kwaterze policji Johannesburga. W chwilę później pędzili autostradą z włączoną syreną. Za nimi podążał drugi samochód. Jeśli w domu znajdowali się jeszcze włamywacze, nie wolno było ryzykować. Kapitan Smit lubił szybką jazdę, a samochód był nowym BMW, jakie niedawno zakupiła policja. Po pięciu minutach byli już na miejscu. Przypadek był typowy - właściciele pojechali do Kapsztadu na weekend, sąsiad słyszał, jak rozbijano szybę... Deon kazał swoim ludziom wyłączyć syreny, gdy wjeżdżali do Westcliff. Jeśli włamywacze nadal znajdują się w środku, nie powinni wiedzieć, że zajechała „lotna brygada”. Podczas gdy Deon spisywał zeznania sąsiada, uważnie notując wszystkie szczegóły, kapitan Smit z podoficerem rozpoczęli czynności śledcze. Kapitan odnalazł okno, przez które włamywacze wdarli się do domu: typowy przypadek - boczne okno kuchenne. Robota wyglądała na dzieło zawodowców - z łatwością ominęli system alarmowy. Sierżant Venter wszedł pierwszy, a za nim Smit. Zanim zdążył coś powiedzieć, Venter przeszedł już przez korytarz i wchodził po schodach na górę. Smit zobaczył błyski wystrzałów i sierżant poleciał w dół. Wylądował na szklanym stole, który rozprysł się na kawałki. Smit natychmiast wymierzył karabinek w górę schodów i oddał dwa strzały. W uszach rozbrzmiewał mu jeszcze ich huk, ale jednocześnie słyszał wciąż na górze odgłosy tłuczonego szkła. Wbiegł na schody, przeskakując ponad zlanym krwią ciałem człowieka, którego trafił. Wyjrzał przez wybite okno i dostrzegł jakąś postać biegnącą przez ogród na tyłach domu w kierunku krzaków. Przykucnął, wycelował starannie i pociągnął za spust. Rozległ się stłumiony krzyk i włamywacz przewrócił się. Na trawniku pojawił się jeszcze jeden facet i Smit już miał zamiar strzelić ponownie, kiedy zdał sobie sprawę, że to major Deon de Wet. Przeszły go ciarki i zdjął palec ze spustu. Boże, niewiele brakowało... W sąsiednich domach zapaliły się światła. Nie zdziwiło go to specjalnie, karabinek używany zwykle do tłumienia rozruchów, robił cholerny hałas. Poszukał kontaktu i zapalił światło na korytarzu. Faceta na schodach trafił w twarz zabijając go na miejscu. Sierżant Venter wciąż leżał na kupie odłamków szkła u podnóża schodów. Smit zszedł na dół i zmierzył mu puls. Dostał dwie kule w brzuch, biedak nie miał żadnych szans. Podszedł do drzwi i otworzył je: na podjeździe było pełno ludzi. Jakaś kobieta wbiegła do hallu, zanim zdołał ją zatrzymać i po chwili krzyczała jak opętana. Potem w drzwiach pojawił się major de Wet i wyprowadził ją. Kapitan Smit przyglądał się, jak uspokaja zdenerwowanych sąsiadów. - Jestem major de Wet z Wydziału Zabójstw i Włamań. Sytuacja jest już opanowana, więc proszę was o powrót do domów. Są ofiary śmiertelne, a to nie jest przyjemny widok. Jeśli wcześniej widzieli coś państwo, co mogłoby nam pomóc w śledztwie, proszę skontaktować się ze mną na placu Johna Vorstera jutro rano. Kapitan Smit zawsze podziwiał stanowczość, z jaką de Wet radził sobie z ludźmi. Był rosłym mężczyzną - ważył ponad 90 kilogramów. Podziwiał też oddanie de Weta, jego rzucające się w oczy przekonanie, że jego misją jest wymuszanie przestrzegania prawa. W nikłym świetle lamp na podjeździe przyglądał się twarzy swego przełożonego - śniadej cerze, niesfornym brązowym włosom. Każdy jej rys mógł być osobno nazwany topornym: twardo zarysowany podbródek, długie, pełne wargi, duży, wystający nos, ciemne hipnotyzujące oczy, bujne krzaczaste brwi i wysokie, poznaczone zmarszczkami czoło. Niekiedy Smit miał wrażenie, że de Wet bardziej przypomina farmera niż oficera policji. Wyglądał na swój wiek: trzydzieści dziewięć lat. Smit obserwował, jak ludzie przed domem powoli się rozchodzą. Major zwrócił się do niego. - Dobry strzał, kapitanie Smit. Może nawet za dobry. Ten człowiek w ogrodzie nic nam już nie powie. - Niestety, panie majorze, ten który strzelał do mnie w domu też nie przemówi. - A sierżant Venter? - Kapitan Smit pokiwał głową. - Niech to szlag. - Wie pan, panie majorze, jak to jest. Wszedł do środka przede mną i puścił się na schody niczym afrykański byk. - Niech pan to powie jego rodzicom, kapitanie. W pięć minut później przyjechała po ciała karetka pogotowia. Dlaczego karetka, która przeznaczona jest przecież do przewozu żywych? Deon nie mógł tego zrozumieć. Zostawił kapitana, by pomógł obsłudze ambulansu, a sam zaczął przeszukiwanie domu. Była to duża willa, doskonale umeblowana i bez zbędnych bibelotów. Czuł się tu dziwnie nieswojo, co było dość niezwykłe i co odnotował w myślach do późniejszego wykorzystania, ponieważ często takie odczucia miały bezpośredni związek ze sprawą. Pierwsze, co go uderzyło, to nieobecność służby. Zwykle w Johannesburgu dom tej wielkości miał co najmniej troje służby mieszkającej na miejscu. Otworzył drzwi do kuchni i poszedł do służbówki. Pokoje służących były zamknięte na klucz, ale widać było ślady ich obecności poprzedniego dnia: na sznurach suszyła się bielizna, a w koszach na śmieci znalazł resztki jedzenia. Byłoby naturalne, gdyby w sobotni wieczór jeden czy dwóch służących miało wychodne, ale nie wszyscy naraz. Właścicielem domu był zapewne zamożny, samotny mężczyzna. Meble były ciemne - dużo czarnej skóry i chromowanej stali. Stało tu kilka wazonów, ale bez kwiatów; było natomiast sporo roślin doniczkowych. Nie ulegało dla niego wątpliwości, że dom był urządzony w stylu mężczyzny, a nie kobiety. Na ścianach wisiały obrazy - oryginały. Major nie znał się za bardzo na sztuce, ale miał oko na cenne przedmioty. Wartość każdego z tych obrazów przewyższała cenę skromnego domu w Parktown, na który pracował ciężko przez dziesięć lat. Ten fakt nie budził jego zawiści, a raczej przemawiał do jego kalwinistycznego poglądu na temat roli policjanta w społeczeństwie. Jedna z czarnych lakierowanych szafek w rogu salonu była otwarta. W środku stało pudełko ze wspaniałym osiemnastowiecznym serwisem do herbaty. Miał niedawno do czynienia z przypadkiem fałszerstwa i stał się swego rodzaju ekspertem w dziedzinie starych sreber. Wyniósł pudełko do światła i uważnie przyjrzał się niektórym naczyniom. Wszystkie miały te same stemple probiercze i pasowały do siebie, zastawa była prawdziwym cackiem. Westchnął głęboko. Wiedział, jaką cenę może uzyskać ta kolekcja na aukcji u Christie’ego w Londynie. Czy była to próba kradzieży w celu uzyskania ubezpieczenia? W oknie tego pokoju nie było krat, a tylko idiota pozostawiłby tak wartościowe przedmioty bez żadnego zabezpieczenia. Rozglądając się po pokoju zauważył w końcu pod sufitem elektroniczny detektor ruchu. Został unieruchomiony. Kimkolwiek byli włamywacze, byli zawodowcami. Ostrożnie wszedł po zakrwawionych schodach na górę obok zaznaczonych kredą sylwetek zabitych. Czuł silny odór śmierci. Zadał sobie cyniczne pytanie, czy właściciel zażąda od policji odszkodowania za szklany stół rozbity przez Ventera. Ruszył w kierunku otwartych drzwi na końcu przestronnego hallu, stopy tonęły w puszystym dywanie. To pewnie główna sypialnia. Wzdłuż jednej ściany stały szafki, wzdłuż drugiej ciągnęło się ogromne lustro. Spojrzał na swoje odbicie, ale szybko odwrócił wzrok; nie podobało mu się zimne spojrzenie mężczyzny w lustrze. Trzecią ścianę zajmowało okno - od podłogi do sufitu. Nigdy nie widział czegoś podobnego - musiało sporo kosztować. W przyległej do sypialni łazience mieściła się sauna i jacuzzi, urządzone równie luksusowo, jak reszta domu. Wyszedł z łazienki i ponownie spojrzał w lustro. Coś mu tu nie pasowało. Wyglądało jakby lustro odstawało od ściany z jednej strony. Podszedł bliżej, dotknął go lekko i lustro odsunęło się ukazując wnękę. Zastanawiał się, czy rolki są wypełnione rtęcią, tak cicho się przesuwały. Na końcu wnęki znajdował się potężny sejf. Deon myślał, że drzwi są zamknięte, ale kiedy pociągnął za klamkę otworzyły się, ukazując mały kwadratowy pokój, a w nim szereg półek z kartotekami, skrytkami depozytowymi, dyskietkami komputerowymi i rolkami taśmy filmowej. De Wet włożył cienkie bawełniane rękawiczki, które zawsze miał przy sobie. Będzie dotykał przedmiotów, które później zostaną poddane badaniu na obecność odcisków palców. Otworzył jedną z puszek z taśmą 16 mm, odwinął błyszczący czarny film i spojrzał pod światło. Pornosy, pomyślał - szkielet w szafie bogacza. Zamknął pudełko, a film wsunął do kieszeni. Wyciągnął segregator i stwierdził, że zawiera coś przypominającego akta personalne. Zauważył, że numery na segregatorach odpowiadają numerom na pudełkach z taśmami. Włożył segregator z powrotem i wyjął ten z taką samą liczbą, jak taśma filmowa, którą skonfiskował. Zdjęcia, całe strony tekstu. Może w ten sposób wielcy biznesmeni dobierają sobie personel? Ale tu były wyłącznie zdjęcia kobiety. Czy to ta sama, którą przed chwilą widział na filmie? Na schodach rozległ się jakiś hałas. Deon wyrwał szybko z segregatora zdjęcia pasujące do filmu i wsadził je do kieszeni. Wyszedł z pokoiku, zamknął drzwi i zasunął lustro maskujące sejf. Wszedł do sypialni w chwili, gdy ktoś przekroczył jej próg. Stał twarzą w twarz z generałem Mullerem. - Majorze de Wet, co tu do diabła się dzieje? Zdanie to brzmiało bardziej jak groźba niż pytanie. Najgorsze były jednak oczy generała. Przechodziły go od nich ciarki - niespokojne, rozbiegane, bladożółte oczy osadzone głęboko w żabiej facjacie Mullera. Był niski i krępy, a mundur pękał na nim w szwach. W jednej tłuściutkiej ręce trzymał pistolet i de Wet zastanawiał się przez chwilę, czy generał go zastrzeli. Stał przed nim człowiek, który mógł przyspieszyć lub przekreślić jego karierę w policji. - Majorze, co pan robi w tym pokoju? De Wet był zwykle przesadnie szczery, ale teraz, sam nie wiedząc dlaczego, postanowił skłamać. - Szukam śladów. Udało się nam ich zaskoczyć, panie generale. - Majorze de Wet, ten dom nie należy do jakiegoś tuzinkowego groszoroba. Nie ma pan prawa przebywać w tym pokoju. Nadużywa pan swoich uprawnień. - Zginęło trzech ludzi, w tym jeden policjant - czy to się nie liczy? Spodziewał się, że generał wybuchnie słysząc tę impertynencję, ale wyglądało na to, że zajmują go inne sprawy. - Słuszna uwaga, de Wet - przyznał spokojnie i mijając go ruszył w stronę lustra. De Wet zamarł. Bał się i nie wstydził się przyznać do tego przed samym sobą. Zupełnie jakby generał wiedział, że za lustrem ukryty jest sejf... - Cóż, de Wet, jestem pewien, że nie znajdziecie tutaj zbyt wiele. Skoncentrujcie się na schodach. Wygląda to na dzieło zawodowych włamywaczy - brakuje kilku sztuk srebrnego serwisu. - Ale, panie generale, ten serwis... - de Wet pożałował tych słów, ale było już za późno. - Co, majorze? Nie zauważyliście pustego kartonu? - Nie, sir. - Dziwię się wam. Zwyczajne włamanie, a wy nie sprawdziliście, co zginęło. Proszę opuścić ten pokój. Cieszy się pan dobrą opinią, ale zaniedbywanie się w pracy jest niewybaczalne. - Tu może chodzić o coś więcej niż zwykłe włamanie, panie generale. - Dość tego, de Wet. Nie powinien pan opuszczać komendy, jest pan przecież dowódcą. O szóstej rano chcę widzieć na swoim biurku kompletny raport. Jasne? - Tak, sir. Świtało, gdy major de Wet mijał gmachy Uniwersytetu Witwatersrandu. To najlepsza uczelnia w Johannesburgu, jeśli nie w całym kraju, ciesząca się opinią liberalnej. Podziwiał to miejsce i to, co sobą reprezentuje, ale przejeżdżając teraz obok niego zastanawiał się, czy ci liberalni akademicy mają jakieś pojęcie, co znaczy być policjantem w RPA w dzisiejszych czasach - i czy w ogóle ich to obchodzi. Skręcił z autostrady i jechał ulicą Smitha wzdłuż cmentarza Braamfontein. Gdy wjechał do dzielnicy Pageview, skręcił w Mint Road. Po przejechaniu jeszcze jednego kilometra zatrzymał się i wyłączył silnik. Podszedł do bagażnika, z którego wyciągnął niebieską kurtkę mundurową i ciemnozieloną wiatrówkę. Miał tam w torbie i inne ubrania. W pobliżu nie było nikogo. Ruszył w kierunku zachodnim, bez żadnego specjalnego celu. Myśli, które kłębiły mu się w głowie, przeszły stopniowo do podświadomości i trochę się odprężył. Kłótnia z Mullerem wytrąciła go z równowagi. Kroczył teraz po znajomych ulicach wywołujących wspomnienia młodości, która nie należała do najszczęśliwszych. W tamtych czasach nie było wiele radości w Fordsburg, teraz jest jej jeszcze mniej. Nie zdając sobie z tego sprawy zatrzymał się przed nędznym małym domkiem. Był on w opłakanym stanie, a na podwórku leżało pełno śmieci - puszek i starych części samochodowych. Szybko poszedł dalej obawiając się, że nawet o tak wczesnej porze ktoś może go zobaczyć i rozpoznać. Potem odwrócił się i spojrzał nań, oddając się wspomnieniom... Był pierwszym dzieckiem i od momentu, gdy zaczął chodzić, rodzice rozpieszczali go. Jego ojciec, Carel de Wet, był błyskotliwym adwokatem, żył pełną piersią, nie stroniąc od alkoholu i kobiet - nawet od żon przyjaciół. Był postawnym mężczyzną o ponurym wyglądzie i oczach, którymi potrafił zajrzeć w głąb ludzkiej duszy. Czasami Deon żałował, że nie kochał ojca za życia tak jak teraz, po jego śmierci. Nie mieszkali wówczas w tym domku w Fordsburg, lecz w Kensington, najlepszej dzielnicy podmiejskiej Johannesburga. Był jednak zbyt mały, by to dobrze pamiętać. Urządzano tam przyjęcia, o których mówiła potem śmietanka towarzyska miasta. W tamtych czasach, opowiadała mu matka, Carel de Wet był człowiekiem powszechnie szanowanym. Jego firma prawnicza rozwijała się w niesamowitym tempie, przyciągając klientów z głównych firm wydobywających złoto i kamienie szlachetne. Jego sukcesy w sądzie były legendarne. Zawsze potrafił znaleźć jakiś błąd w rozumowaniu adwersarza i wykorzystać tę słabość do końca. Miał żelazne zdrowie i mógł balować do rana, a mimo to następnego dnia wyglądać w sądzie świeżo jak skowronek. Wydawało się, że nic nie zakłóci jego błyskotliwych sukcesów. Wtedy podjął się sprawy Maxa Goldena, właściciela licznych kopalń złota. Często składali sobie wizyty, ich żony się zaprzyjaźniły. Nagle stosunki między nimi popsuły się. Nikt nie mógł zrozumieć powodów, dla których Carel de Wet nie chciał już reprezentować interesów Goldena. Krążyły pogłoski, że odkrył jego nieetyczne postępowanie i nie omieszkał mu o tym powiedzieć prosto w twarz. Katastrofa nadeszła jak grom z jasnego nieba. Zaczęło się od artykułu w niedzielnym wydaniu gazety o korupcji w firmie de Wet i Spółka. Z początku niewiele osób zwróciło na niego uwagę, uznając go za dzieło nadgorliwego młodego reportera pragnącego wzbudzić zainteresowanie swoją osobą, ale potem dowodów wciąż przybywało i chociaż Carel de Wet twierdził z uporem, że jest niewinny, ludzie zaczęli sobie zadawać pytanie, czy rzeczywiście można mu ufać. Krążyły na jego temat coraz to nowe pogłoski. Rada Adwokacka zażądała szczegółowego dochodzenia. W następnych tygodniach nazwisko de Weta łączono z jednym skandalem za drugim: afer z prostytutkami; ujawnianiem poufnych informacji jego klientów; przekupstwem głównych świadków; sprzeniewierzeniem dużej sumy pieniędzy należących do czołowego biznesmena. Carel de Wet nadal upierał się, że jest niewinny, ale w ciągu paru miesięcy ludzie, którzy przedtem twierdzili z dumą, że są jego przyjaciółmi, teraz publicznie oświadczali, że nigdy nie mieli dla niego zbyt wiele czasu. Ogromny dom w Kensington przypominał grobowiec, a firmę zamknięto. De Wet był człowiekiem złamanym. Po tej katastrofie próbował zapomnieć o niej w ramionach byle jakich kobiet i w alkoholu. Zarabiał na życie udzielając porad prawnych i grając na pianinie, chociaż nigdy przedtem nie podejrzewał, że ta umiejętność ma jakąś wartość ekonomiczną. Deon, który nie pamiętał bogactwa panującego w poprzednim domu, zaakceptował ich ubóstwo jako stan naturalny. Kiedy nie załatwiał spraw ojca i nie pomagał mamie w domu, bawił się z dziećmi na ulicy. Zdobył respekt z powodu swego wzrostu i inne dzieci lgnęły do niego, bo cieszył się naturalnym autorytetem. Był milczkiem i wkrótce nauczył się, że na ulicy pięści są najlepszym sposobem komunikowania się. Kiedy trochę podrósł, zaczął zarabiać grając na gitarze prowadzącej w lokalnym zespole „Piloci”. Dzięki temu cieszył się powodzeniem wśród dziewcząt, lubił życie nocnych klubów, ale jego przyjaciół często dziwiła jego niemal religijna obsesja na punkcie prawego postępowania. Nigdy nie zażywał narkotyków ani nie pił alkoholu. Jeśli spał z jakąś dziewczyną, zawsze stosował prezerwatywy. Taki już był. Członkowie zespołu nieraz kradli popielniczki i kufle po występie, ale Deon zawsze je zwracał. Grali kiedyś na prywatnej imprezie i jacyś faceci usiłowali zgwałcić dziewczynę. Znokautował ich wszystkich. Żaden z członków zespołu nie odezwał się do niego tego wieczoru w drodze powrotnej do Fordsburg, ale wszyscy po cichu go podziwiali... Major de Wet nadal spacerował pogrążony w myślach po ulicach swej dawnej dzielnicy. Większość dzieci stąd nie miała szans wyjść na ludzi. W najlepszym razie skończą prawdopodobnie jak jego młodszy brat Pieter - gangster wdający się w uliczne burdy, nie mający innego celu w życiu poza pragnieniem przeżycia. Cóż można zrobić, by to zmienić? Wiedział, że głupio jest nawet zadawać sobie podobne pytania. A przecież nauczyciele w szkołach naprawdę robili wiele, podobnie jak część rodziców. Tyle że otoczenie pracowało przeciwko nim. Był kiedyś na wakacjach w Anglii i spędził jeden dzień w przemysłowym mieście Birmingham. Podobne dzielnice, podobne problemy. Kopnął puszkę i z dumą pomyślał o własnych dzieciach. Miał z nich większą pociechę, niż kiedykolwiek marzył. Fakt, że uniknęły tej nędzy, tej beznadziei, był już osiągnięciem samym w sobie. Zdawał sobie jednak sprawę, że wielu przyjaciół jego młodości będących teraz zatwardziałymi kryminalistami przestrzegało wciąż swoistego kodeksu etycznego. Istniały czyny, których by się nie podjęli, i nie potrafił uważać ich za z gruntu złych. Ale akurat dzisiaj, w domu niezwykle zamożnego biznesmena, w domu, o jakim mógł tylko marzyć, znalazł dowody kryminalnej działalności najgorszego typu. Odkrył je przez przypadek; gdyby nie włamanie, nigdy by ich nie znalazł. Pomyślał o przedmiotach znalezionych w tajnym sejfie tego luksusowego domu w Westcliff - przedmiotach zdradzających głęboką demoralizację, którą pogardzał, a która jednocześnie fascynowała go. Dom ten był rezydencją niejakiego Bernarda Aschaara, dyrektora Goldcorp Group będącej największą firmą wydobywającą złoto w RPA. Był ciekaw, czego naprawdę szukali włamywacze. Żałował, że nie miał więcej czasu na przeszukanie sejfu. Może znalazłby to, za co warto było umrzeć. A co miał z tym wspólnego generał Muller? Dlaczego tak mu zależało, by spławić go z sypialni? Czy świadomie usunął część serwisu, by upodobnić incydent do zwykłego włamania? Kopiąc przed sobą w rynsztoku pustą puszkę Deon rozpłakał się, nie uświadamiając sobie, dlaczego. Opadły go wspomnienia związane ze śmiercią ojca, które długo dusił w sobie. Pamiętał dobrze ów upalny dzień w środku lata, na kilka tygodni przed Bożym Narodzeniem 1956 roku - dzień nadejścia tego fatalnego listu, który pchnął go do obecnej pracy... Mając doskonałe wyniki w nauce Deon zdziwił się z początku, że odrzucono jego podanie o stypendium na studia prawnicze. Pogodził się z faktem, iż stało się to z powodu jego biednego pochodzenia i szkoły, do której uczęszczał, ale potem list wziął do rąk jego ojciec. Przez chwilę milczał. Potem roześmiał się gorzko, sarkastycznie. Spojrzał synowi prosto w oczy. - Potraktuj to jako przysługę, mój chłopcze. Znasz teraz swoje miejsce w życiu. Zniknął następnie w pokoiku, który nazywał swoim gabinetem. Deon pamiętał, jak stoi tam, zupełnie bez ruchu, z listem w ręku. Pamiętał, jak uznał wtedy, że nie ma nikogo na świecie, kim gardziłby tak jak ojcem - człowiekiem, który okazał się oszustem i kłamcą. Poprzysiągł sobie wówczas, że jego nie będzie tak można nazwać. Potem wyszedł z domu chcąc odwiedzić jednego z członków zespołu i spędzili razem popołudnie na próbach nowej piosenki. Wrócił do domu późnym popołudniem. Zaskoczyło go, że przed domem czeka na niego policjant wraz z jego bratem. Ojciec zastrzelił się tuż po obiedzie. Zrobił to z dużą znajomością rzeczy wkładając sobie lufę do ust i pociągając za spust. Gdy pani de Wet zobaczyła ciało męża, dostała ataku serca. Jeden pogrzeb, dwie trumny. W wyniku samobójstwa ojca Deon postanowił wstąpić do policji. Skoro nie mógł studiować prawa, poświęcił się wprowadzaniu go w życie. Skromną sumę uzyskaną ze sprzedaży domu przeznaczył na szkołę z internatem dla Pietera... Gdy teraz chodził po tych ulicach, wspomnienia były wciąż żywe. Policja uratowała go i był jej za to bardzo wdzięczny. Przyjął wyzwanie, jakie stanowiła praca na pograniczu z Angolą i tamtejsze walki pozwoliły mu zapomnieć o tragicznych wydarzeniach w Fordsburg. Od tego czasu wszystko układa mu się dobrze. Szybko awansował, ma atrakcyjną żonę i dwójkę zdrowych dzieci. Pieterowi nie powiodło się tak dobrze. Nie chciał wziąć się w garść i zabrać do nauki, i w końcu uciekł ze szkoły. Deon wiedział, że nie ma sensu próbować sprowadzać brata na właściwą drogę, więc porzucił próby wykształcenia go i pozwolił mu chodzić własnymi ścieżkami. Kiedy tak łaził po tych zaniedbanych uliczkach, na niebie pojawiły się pierwsze promienie słońca. To miejsce dawało mu poczucie bezpieczeństwa. Przeważnie oszukiwał samego siebie twierdząc, że Fordsburg należy do przeszłości. A później, w chwili takiej jak ta, musiał tu wracać. Wiedział, że może zostać zmuszony do powrotu tu na dobre i że da sobie radę. Stąd czerpał siłę przeciw ludziom dysponującym wpływami i pieniędzmi, takimi jak generał Muller i Bernard Aschaar. Jedynym źródłem jego niepokoju była odpowiedzialność za rodzinę. Czy staną po jego stronie, gdy popadnie w tarapaty? Przynajmniej nigdy nie będą patrzeć na niego tak, jak on na swego ojca. Wrócił do samochodu i usiadł za kierownicą, zauważając w lusterku swoją zmartwioną twarz. Silnik zapalił bez trudu. Jadąc zaczął układać w myślach raport o zwykłym włamaniu, w wyniku którego zginęło trzech ludzi i o tajemniczym zniknięciu sreber p o napadzie. Był prawie pewien, że generał Muller celowo chciał odwrócić jego uwagę od prawdziwej przyczyny włamania, co też powinien zasugerować w raporcie. Zdawał sobie sprawę, że oto rozpoczyna swą własną batalię z prawdziwymi winowajcami. Kompletne akta majora de Weta dotyczące włamania do willi Aschaara w Westcliff nie znajdowały się ani w komisariacie, ani w jego biurku w domu. Gdyby ktoś zapytał jego żonę, czy wie coś o ich istnieniu, odpowiedziałaby z pełnym przekonaniem, że nie. Były one ukryte w metalowej skrzynce i zakopane w ogrodzie. Pudełko zawierało również dokumenty i film znalezione w sejfie. Deon wiedział, że trafił na poważną sprawę. Wciąż nie potrafił zapomnieć zachowania Mullera w domu. Zawsze niezbyt dowierzał generałowi, ale teraz ta sprawa umocniła jego podejrzenia. Aschaar jest bogatym i wpływowym biznesmenem - niewykluczone, że opłacał Mullera. W głębi duszy, chociaż nie chciał się do tego przyznać, miał jeszcze inny powód swego zainteresowania zawartością sejfu. Właścicielem firmy Goldcorp kierowanej przez Aschaara był wciąż Max Golden, ten sam, który przyczynił się do upadku jego ojca. Pamiętał, jak ojciec uporczywie twierdził, że to Golden jest skorumpowany; jego umysł policjanta zarejestrował ten fakt chcąc wykorzystać go w razie potrzeby. Niestety w związku z pracą w Wydziale Zabójstw i Włamań nie mógł automatycznie dotrzeć do informacji potrzebnych mu w jego prywatnym śledztwie, a zadawanie zbyt wielu pytań jego kolegom oznaczałoby ujawnienie gry, której się podjął. Tak więc zaczął prowadzić dochodzenie w sprawie domniemanej kradzieży sreber, które widział tamtej nocy. Wiedział, że nie zostały skradzione, ale włamywacze nie żyją i nikt by mu nie uwierzył. Skoro Muller twierdzi, że srebra zniknęły, to zniknęły. Inną sprawą było, gdzie się podziały? Skontaktował się z ciekawym człowiekiem, ekspertem w sprawach starego srebra. Dowiedział się od niego nie tylko, gdzie zastawę kupiono, ale uzyskał sporo informacji na temat niezwykłych znaków probierczych, które widział. Ten ekspert zadzwonił później do swego przyjaciela, który sprzedawał antyki Aschaarowi. Facet ten poinformował go, że tego samego dnia osobnik o wyglądzie ropuchy w źle dopasowanym garniturze przyniósł mu w imieniu pana Aschaara na przechowanie metalowe pudełko. Deon nie miał wątpliwości, że w środku znajduje się srebrna zastawa. Ogromny gabinet urządzony był po spartańsku. Przez dwa wysokie okna wpadały doń ostatnie promienie słońca, niczym reflektory oświetlające scenę. De Wet dostrzegł kłęby kurzu w smugach światła, a poza nimi postać siedzącą za antycznym biurkiem. Mężczyzna ten pisał coś i nie zadał sobie trudu, by podnieść głowę, gdy major wszedł do pokoju. Deon podszedł do stołu i zasalutował. Minister nadal pisał i Deon zadał sobie pytanie, czy on w ogóle zdaje sobie sprawę, że ktoś wszedł do pokoju. - Może pan usiąść, majorze de Wet. Kontynuował pisanie precyzyjnym pismem, z głową pochyloną nad białą kartką, a rzadkie posiwiałe włosy blond ledwo zakrywały jego blady, piegowaty czerep. Ten człowiek wspiął się na jedno z najwyższych stanowisk w państwie i wymagał szacunku od wszystkich swoich podwładnych. De Wet wiele razy w życiu wykazywał się odwagą, ale w tym momencie czuł się nieswojo. Minister odłożył pióro, oparł się wygodnie i założył ręce za głowę. Zimne, szare oczy wpatrywały się w majora. - Majorze de Wet. Sądzę, że w całej południowoafrykańskiej policji nie ma oficera o osiągnięciach porównywalnych z pańskimi. A jak pan doskonale wie, staramy się o rekrutowanie najlepszych ludzi. Jest pan inteligentnym młodym człowiekiem i, co nie ulega wątpliwości, doskonale wypełnia pan swoje obowiązki. Przeszłość pańskiej rodziny nie interesuje mnie, o ile nie przeszkadza panu w pracy. Nikt nie jest odpowiedzialny za czyny swoich rodziców czy brata. Ożenił się pan z Afrykanerką, pańskie dzieci chodzą do dobrej afrykanerskiej szkoły. Wszystko to stanowi dobrą wróżbę na przyszłość, majorze de Wet. Deon zadrżał oczekując pointy. - Z przyjemnością zawiadamiam o mianowaniu pana z dniem dzisiejszym pułkownikiem. Deon poczuł, że miękną mu nogi. Tego się nie spodziewał; sądził, że przez najbliższe pięć lat nie otrzyma awansu. Nie uśmiechnął się jednak; był pewien, że minister chce jeszcze coś powiedzieć, coś dotyczącego jego własnej sfery wpływów w policji. - Proszę usiąść, pułkowniku de Wet. Deon usiadł. Nowy stopień pozwalał na mniej formalne zachowanie wobec ministra. - Należą się panu również gratulacje w związku z pańskim postępowaniem w sprawie włamania do domu pana Bernarda Aschaara w zeszłą sobotę. Generał Muller powiedział mi, że złapał pan bandytów na gorącym uczynku. - Minister przerwał i popatrzył w oczy de Wetowi. – Okazuje się, że tym włamaniem interesuje się Biuro Bezpieczeństwa Państwa i oni przejmą dochodzenie. Będę wdzięczny, jeśli przekaże im pan szczegóły sprawy. Oczywiście, oznacza to natychmiastowe przerwanie pańskiego dochodzenia. Jego uśmiech był lodowaty. Słowo „natychmiastowe” zostało wymówione ze szczególnym naciskiem. Deon miał nieodparte wrażenie, że oto próbują go kupić. Awans musiał być wynikiem bezpośredniej rekomendacji generała Mullera. Wstał. - Dziękuję, sir. Mam nadzieję, że będę godnie wypełniał powierzone mi obowiązki. W następny weekend Teresa de Wet postanowiła pojechać z dziećmi do matki. Deon został w domu mówiąc, że ma pilną robotę. W sobotnie popołudnie, sprawdziwszy, że w pobliżu nie kręcą się sąsiedzi, udał się nonszalancko do położonej w dole części ogrodu. Wyglądał jak każdy inny Południowy Afrykańczyk z klasy średniej, który pod wpływem chwili postanowił popracować trochę w ogrodzie. Szpadel wchodził miękko w ziemię i wkrótce wydobył metalowe pudełko, które zaniósł do pomieszczenia na tyłach garażu. Przekręcił klucz w zamku i zabrał się do otwierania skrzynki. Wtem rozległo się pukanie do drzwi, potem jeszcze raz. Deon zamarł nie wiedząc, co robić. Wziął się natychmiast w garść, wskoczył na ławę i ukrył skrzynkę na krokwiach pod sufitem. Zeskakując na podłogę położył na stole nożyce ogrodowe. Pukanie rozległo się ponownie. Szybko otworzył drzwi. - Mój Boże, Deon, co ty tu knujesz? Oliwisz nożyce! Wy, policjanci, trochę przesadzacie z tym utajnianiem wszystkiego. Masz trochę benzyny? Skończyło mi się paliwo w kosiarce do trawy, a nie mogę dokupić go w ten weekend z powodu tych cholernych restrykcji. Deon odczuł ulgę w całym ciele. To jego najbliższy sąsiad, John Tillson z Yorkshire, na kontrakcie w Południowej Afryce. - Nie ma sprawy, John. Tam z przodu stoi kilka kanistrów. Chyba przyzwyczaiłem się robić wszystko za zamkniętymi drzwiami. Podeszli do drzwi i Deon podał Johnowi pełny kanister. - Do diabła, Deon, nie potrzebuję aż tyle. Mogą cię aresztować za te zapasy - powinieneś wiedzieć, że zgodnie z prawem można trzymać w domu jedynie dziesięciolitrowy zbiornik. - No, widzisz, nawet policjant łamie czasami prawo. W gruncie rzeczy mam pozwolenie na większe zapasy. To na wypadek nagłej potrzeby; „lotnej brygadzie” nie może przecież zabraknąć paliwa, wiesz o tym dobrze. - Dziękuję, Deon. Odniosę ci pełny kanister w poniedziałek rano. Gdybym tego nie zrobił, pewnie byś mnie przymknął za utrudnianie wykonywania obowiązków oficerowi policji. Poczekał, aż John się oddali i wrócił do garażu. Nie w jego stylu było reagować tak nerwowo. To, co planował zrobić, było całkiem proste i nie zwróci niczyjej uwagi. Sprawdził, że spalarka śmieci pełna jest liści i suchej trawy; chciał wrzucić do niej to, co zamierzał zniszczyć, spalić wszystko na popiół, który następnie wysypie w ogrodzie. Nikt nie wie, że ma te materiały, więc nikt nie będzie ich tu szukał. Zamknął ponownie drzwi garażu i zdjął z krokwi skrzynkę. Wieko nie chciało puścić i musiał podważyć je śrubokrętem. Zrobił to tak gwałtownie, że zawartość wysypała się na podłogę. Podniósł najpierw kartki papieru wiedząc, że spalą się najłatwiej. Jego wzrok przyciągnęła pierwsza z brzegu fotografia. Próbował na nią nie patrzeć, ale mu się nie udało. Była na niej naga kobieta - leżała na brzuchu na stole, z nogami zwisającymi poza jego krawędź. Ręce miała przywiązane do rogów stołu. Nad nią stał mężczyzna z gumowym pejczem zwanym sjambok, a drugi przyglądał się temu z uśmiechem. Na plecach i pośladkach kobieta miała krwiste pręgi. Następne zdjęcie przedstawiało tę samą kobietę i tego samego mężczyznę; tym razem ją gwałcił. Deon wiedział, że to nie są pozowane zdjęcia pornograficzne, ale raczej rejestracja prawdziwego zdarzenia. Poczuł, jak wzbiera w nim coś, co jego kumple z zespołu widzieli na potańcówce wiele lat temu: nienawiść wobec zła. Zrozumiał, że nie będzie w stanie porzucić tej sprawy. Na powiększeniu, które kazał wykonać, kobieta ze stołu wyglądała na nastolatkę - zmarszczki na czole były jedynie wynikiem odczuwanego przez nią bólu. Była niezwykle atrakcyjna: szczupła, o doskonałej figurze. Włosy miała ciemne, krótko ostrzyżone. Jaka tajemnica kryje się za tymi fotkami? Jak ten facet mógł dokonać takiego bestialskiego czynu na tak pięknej istocie? Mężczyzna stojący obok Deona zakaszlał, by przerwać milczenie. Był niski, o anemicznym wyglądzie, w okularach w rogowej oprawce; czuł się nieswojo w obecności pułkownika de Weta, a klaustrofobiczna atmosfera ciemni fotograficznej działała mu na nerwy. - Dobre zdjęcie, nie sądzisz, Marcus? - Cóż, mogłoby być wyraźniejsze, ale przy takim powiększeniu traci się pewne szczegóły. Kim ona jest? Deon wymyślił historyjkę, by odparować takie pytania. - Prostytutką, która mogłaby udzielić kilku ciekawych odpowiedzi w sprawie morderstwa Weppenera. Może już nie żyje, to zdjęcie zrobiono pewnie ze dwadzieścia lat temu. Kłamstwo zabrzmiało przekonująco. Sprawa Weppenera była autentyczna, a on tylko wzbogacił ją o kilka szczegółów. - Ale papier jest dość nowy, sir. - Jesteś pewien, Marcus? - Tak. Ma dziesięć, najwyżej jedenaście lat. Muszę bardziej uważać, pomyślał Deon. Marcus zna się na rzeczy. - Niech się pan nie martwi. Sprawdzimy wszystkie nasze kartoteki z ostatnich piętnastu lat, a jeśli nic nie znajdziemy, to jeszcze starsze. Szkoda, że ma pan tylko kawałek. Dlaczego ma obcięte rogi? - Eee. Znalazłem ją w albumie. Ktoś musiał ją wyciąć z większego zdjęcia. - W każdym razie to są te powiększenia, o które pan prosił, sir. De Wet poczuł niepokój. Wyszedł z ciemni. Co będzie, jeśli nie zidentyfikują tej kobiety? Deon spotkał się z Abe’em Solomonem w barze w hotelu „Carlton”. Panował tu niesamowity tłok, ale w końcu znaleźli dla siebie cichy zakątek. Abe był reporterem od spraw kryminalnych, którego prosił od czasu do czasu o sprawdzenie jakiegoś tropu; w zamian dostarczał mu materiałów do świetnych artykułów. Wyjął czarno-białe zdjęcie z kieszeni. Każdy, kto znał tę kobietę, będzie ją w stanie rozpoznać. Archiwum policyjne sprawdzało, czy nie ma jej wśród skazanych prostytutek; Deon nie sądził, by była prostytutką. - Boże, strasznie wykrzywiona twarz. Chcesz, bym zamieścił je w gazetach? - Skądże. To może być bardzo interesująca sprawa, ale obawiam się, że niewiele mogę ci na razie o niej powiedzieć. Abe przysunął się bliżej. Wyczuł, że jego przyjaciel uważa, iż trafił na coś poważnego. - Słuchaj, nie jestem teraz zbyt zajęty. Przestępcy urządzili sobie wakacje. Pokażę to zdjęcie wszystkim znajomym, którzy mogliby ją rozpoznać. - To dobry pomysł, Abe. Kiedy zaczynasz? - Od zaraz. Sonia Seyton-Waugh odwróciła się, mając nadzieję, że jej przyjaciółka nie spostrzegła jej reakcji. - Soniu, dobrze się czujesz? Wyglądasz, jakbyś miała za chwilę zemdleć. Hermione du Plessis, dziennikarka i autorka kilku książek, była jedną z najlepszych przyjaciółek Soni. Razem studiowały, a potem Sonia sfinansowała wydanie dwóch książek Hermiony na temat mieszkańców Soweto. Prace te zrobiły furorę za granicą i przyczyniły się do zwiększenia nacisków na rząd RPA w sprawie poprawy warunków życia czarnej ludności w gettach. Hermione przyglądała się przyjaciółce z niepokojem. Zawsze ją podziwiała; Sonia była tak bogata, że do prowadzenia swoich interesów zatrudniała rzeczoznawców od inwestycji. Zwykle była spokojna, nawet chłodna, ale niewinna uwaga Hermiony o jej narzeczonym Abe i jego poszukiwaniach kobiety ze zdjęcia zrobionego jakieś dziesięć lat temu, poruszyła ją do głębi. Sonia była bardzo wysoka o pięknym szczupłym ciele modelki. Zwracały uwagę arystokratyczne rysy jej twarzy - wystające kości policzkowe, rozkoszny mały nosek i przenikliwe spojrzenie zielonych oczu. Miała ciemne włosy obcięte krótko na pazia. Hermione często zadawała sobie pytanie, dlaczego Sonia nie wyszła za mąż. Nawet teraz, w tej ekskluzywnej restauracji luksusowego centrum handlowego Johannesburga, Hyde Parku, przyciągała pełne podziwu spojrzenia mężczyzn. Miała na sobie modną krótką spódnicę, odsłaniającą długie nogi w jasnych pończochach. Hermione nic na to nie mogła poradzić, że była zazdrosna. Chociaż uważała się za kobietę atrakcyjną, nie mogła się równać z Sonią. - Główną życiową pasją Soni, poza prowadzeniem interesów olbrzymiego koncernu kopalń złota odziedziczonego po ojcu, było poszerzanie świadomości współczesnych kobiet. Chciała zachęcić więcej kobiet do pracy w handlu i przemyśle. Miała doktorat z zarządzania biznesem z Harvardu i znana była na całym świecie z błyskotliwych wykładów na ten temat. Jedno z czołowych pism światowych napisało, że Sonia Seyton-Waugh uczyniła więcej dla ruchu wyzwolenia kobiet niż najbardziej zagorzałe feministki z USA. Plotki głosiły, że jest lesbijką, ale większość jej znajomych uważała, że po prostu bardziej interesuje ją biznes niż mężczyźni. Hermione zawołała kelnera i poprosiła go o szklankę wody. - Soniu, powinnaś pójść do lekarza. Myślę, że za dużo ostatnio pracujesz. - Nic mi nie będzie, naprawdę. Wybacz, ale muszę już iść. Mało ostatnio sypiam i to wszystko. - Podniosła się, a Hermione przyglądała się jej zaniepokojona. - Poczekaj jeszcze chwilę. Zaraz będzie tu Abe, odwiezie cię do domu. - Nie chcę! Hermione spojrzała na nią osłupiała. Zna Sonię od dziesięciu lat i nigdy nie podniosła na nią głosu... Wsiadając do samochodu Sonia drżała na całym ciele. Nie mogła uwierzyć, że to się stało: że ujawnili te zdjęcia. Obiecali przecież nie robić tego dopóty, dopóki będzie stosować się do ich wymagań. Boże, jaki wstyd. Jakże zdoła z tym żyć? Deon odłożył słuchawkę. Był to jakiś ślad, nic pewnego, ale warto było to sprawdzić - na informacjach Abe’a zawsze można było polegać. Tyle że Deon widział kilka razy zdjęcia Soni Seyton-Waugh - często pojawiały się w prasie - i o ile dobrze pamięta, nie była podobna do kobiety na fotografii. Ale ostatecznie zdjęcie wykonano dziesięć lat temu. Ludzie się zmieniają. Zadzwonił do panny Seyton-Waugh, ale odpowiedziała mu automatyczna sekretarka. Dobrze, pomyślał, pojadę tam. Dom był bardzo nowocześnie zaprojektowany, drzwi frontowe wykonano z wypolerowanego drewna z dużą mosiężną klamką pośrodku. Otaczające je kamienne ściany pięły się w górę na tle zapadającego zmroku. Po lewej stronie przez otwarte drzwi garażu dostrzegł sylwetki kilku samochodów wartych więcej niż wszystko, co posiada. Zapukał kilka razy do drzwi, zanim otworzyła mu czarna kobieta, która widocznie była osobistą sekretarką panny Seyton-Waugh. Wyglądała na wygadaną i przyglądała mu się podejrzliwie. Na wszelki wypadek był w cywilnym ubraniu; chodziło o prywatną sprawę. - Chciałbym zobaczyć się z panną Seyton-Waugh. - Nie ma jej w domu. - Ależ z pewnością jest. Miał nadzieję, że zastał ją w domu. Jeśli nie, nie wyjdzie stąd dopóki nie dowie się, gdzie można ją znaleźć. - Jeśli pan natychmiast nie wyjdzie, zadzwonię na policję. - Ja jestem z policji. - Nie ma pan munduru! Wyjął legitymację służbową. Spojrzała na nią pobieżnie. - Nie ma pan nakazu rewizji? - Jeśli mnie pani nie wpuści, wyłamię drzwi! Co też on wygaduje? Za takie zachowanie może zostać zdegradowany. Pchnął drzwi, wyminął sekretarkę i wszedł do hallu. Kobieta za jego plecami krzyknęła: - Panno Seyton! Panno Seyton! Pojawiła się właścicielka domu, a jej uroda zatkała go. Nie było widać po niej strachu. - Kim pan do diabła jest? - zapytała chłodno. - Jak śmie pan wdzierać się do mego domu? - Pułkownik de Wet, panno Seyton-Waugh. Musiałem zobaczyć się z panią osobiście. - Możesz odejść, Sally. - Zwróciła się z powrotem do Deona. - Panie pułkowniku, zachowuje się pan bardziej jak opryszek niż policjant. Byłabym panu zobowiązana, gdyby natychmiast opuścił pan ten dom. Wszystko w niej było doskonałe. Nigdy w życiu nie widział kobiety tak dystyngowanej i tak pięknej. - Powinniśmy porozmawiać, panno Seyton-Waugh. Zauważył, że usta jej zadrżały. Traciła panowanie nad sobą. Instynktownie zrozumiał, dlaczego. - Proszę usiąść - zaproponowała. Spoczął na skórzanej kanapie i próbował sprawić, by odprężyła się nieco. - Tu nie chodzi o urzędowe sprawy, panno Seyton-Waugh. Przyszedłem porozmawiać z panią jako osoba prywatna. Jak pani bez wątpienia się domyśla, chodzi o pani poranną rozmowę z panną du Plessis. - Chyba trafił pan pod niewłaściwy adres, panie pułkowniku. Nie mam pojęcia, o czym pan mówi. Przyjrzał się uważnie jej twarzy mając świeżo w pamięci tamto zdjęcie. Istniało pewne podobieństwo. - Dlaczego mi się pan tak przygląda? - spojrzała na niego chłodno. Wyjął z kieszeni marynarki całe oryginalne zdjęcie. - Czy poznaje to pani? Dostrzegł drżenie jej warg, a potem naskoczyła na niego. - Jak pan śmie pokazywać mi coś takiego? Niech się pan wynosi! Podszedł do niej i wziął ją za ręce. Usiłowała krzyczeć, ale zakrył jej usta poduszką. Odpiął suknię z tyłu i przesunął lewą ręką po jej plecach. Poczuł pod palcami gorącą skórę. Kobieta usiłowała mu się wyrwać, więc przytrzymał ją mocniej. Krzyknęła z bólu. Zawlókł ją wówczas do lustra w hallu. Odsunął poduszkę od jej ust. - Jeden okrzyk, a przycisnę ją z powrotem. Odwrócił jej głowę, tak że mogła widzieć swe plecy w lustrze. Powoli przesunął palcami niżej, aż dotarły do jej pośladków. - Panno Seyton-Waugh, operacja plastyczna może ukryć wiele rzeczy, ale nie do końca. Pani twarz została subtelnie i pięknie zmieniona, ale na plecach ma pani jeszcze lekko widoczne blizny. Jedynie pani może mi powiedzieć, kto zrobił pani te ślady i dlaczego. Zemdlała w jego ramionach. Zaniósł ją z powrotem na kanapę i zauważył, że obserwuje go stojąca w innych drzwiach Sally. Zwrócił się ku niej. - Poproszę o szklankę zimnej wody i ręczniki. I proszę się nie niepokoić. Musiałem to zrobić. Nie chcę jej skrzywdzić, tylko pomóc. Pierwsze słowa, jakie wypowiedziała Sonia, kiedy pięć minut później otworzyła oczy, były skierowane do Sally. - Ten człowiek nie zrobi mi krzywdy. Nie martw się, a przede wszystkim nikomu o tym nie mów. - Poczekała aż Sally wyjdzie z domu. Drzwi zamknęły się za nią. Podniosła się wtedy i spojrzała w twarz Deona, a po gładkiej skórze na jej policzkach popłynęły łzy. - Nie może pan wiedzieć, czym to dla mnie było. Przez te wszystkie lata nie mogłam z nikim o tym porozmawiać. Ludzie dziwią się, że nigdy nie wyszłam za mąż; faceci zastanawiają się, dlaczego nie idę z nimi do łóżka. Boże, gdyby wiedzieli. Pracowałam, by o tym zapomnieć, harowałam bardzo ciężko, a mimo to wspomnienie tego wydarzenia i towarzyszący mu ból nie chcą zniknąć. Miałam wówczas dwadzieścia lat i byłam dziewicą. Płakała teraz niepowstrzymanie. Był przerażony, otworzył drzwi, których nie powinien był otwierać, ale było już za późno na odwrót. - Panno Seyton-Waugh, proszę mi wybaczyć moje zachowanie. Mam nadzieję, że nie zrobiłem pani krzywdy. Zdjęcie, które pani pokazałem, jest jednym z wielu, istnieje również film z całego zdarzenia. Widzi pani, musiałem odszukać kobietę z tych zdjęć. Jestem zdecydowany postawić człowieka, który to pani zrobił, przed sądem. Wyglądała na przerażoną. - Zdjęcia? A więc opublikowali je. O, Boże. - Nie, znalazłem je w sejfie, w domu, gdzie prowadziłem śledztwo w związku z włamaniem. - Czyj to był sejf? - Bernarda Aschaara. Nie zdradzę pani tajemnicy, musi mi pani zaufać. Doprowadzę tego człowieka przed oblicze sprawiedliwości. - Wie pan, kim jest mężczyzna na fotografii? - Nie. - Bernard Aschaar był przy tym, ale nie ma go na zdjęciu. Jest na nim Jay Golden. Tak, ten Jay Golden. Zaprosił mnie na kolację tego wieczoru. Był przystojny i bogaty, i podobał mi się wtedy. Bóg jeden wie, dlaczego. Kiedy po mnie przyjechał, był uosobieniem czaru i uprzejmości. Pojechaliśmy do nocnego klubu. Dobrze się bawiłam, a potem zaprosił mnie do siebie na pożegnalnego drinka. Zgodziłam się. Czekał tam Aschaar. Także był miły - siedzieliśmy popijając drinki. Wtedy podszedł do mnie Jay i uderzył mnie w twarz. Roześmiał się. Aschaar siedział bez ruchu. Jay uderzył mnie ponownie i kazał uklęknąć. Powiedziałam, że chcę już iść. Aschaar zamknął drzwi na klucz - krzyczałam, ale nie zwracali na to uwagi. Jay walnął mnie jeszcze kilka razy w głowę książką telefoniczną. Byłam trochę oszołomiona. Zmusili mnie do rozebrania się. Jay kazał mi robić różne rzeczy. Chciał, bym uklękła i spuściła go ustami. Kiedy odmówiłam, stwierdził, że jestem oziębła. Pamiętam, jak mnie fotografowano. Nie czułam się zbyt dobrze po tych ciosach. Przywiązali mnie potem do stołu. Jay macał mnie po całym ciele. Ugryzłam go. Wtedy właśnie wziął do ręki sjambok - zupełnie oszalał. Potem zgwałcił mnie od tyłu. Trwało to przez cały wieczór. Nie mogłam znieść bólu od razów pejcza, więc robiłam to, co mi kazali. Boże, a więc oni nawet to sfilmowali. Odwieźli mnie później do domu. Kiedy zagroziłam, że pójdę na policję, roześmieli się tylko mówiąc, że to typowa reakcja każdej dziwki. Następnego dnia przyjaciel mego ojca, chirurg plastyczny, którego dobrze znałam, przeprowadził operację na moich plecach. Poprosiłam go, by zmienił mi rysy twarzy. Nie chciałam, by mnie rozpoznano, gdy te zdjęcia ujrzą światło dzienne. Kazałam lekarzowi, by nikomu nie powiedział ani słowa o moich plecach. To dobry człowiek, nigdy tego nie zrobił. Wszystkim mówiłam, że miałam wypadek samochodowy. - Ale dlaczego wciąż pani się boi? - Szantażują mnie grożąc, że ujawnią zdjęcia, jeśli będę przeszkadzała w ich transakcjach handlowych. Gdyby nie to, mogłabym szerzej rozwinąć własne interesy. Strasznie poniewierają swoich górników, zasługują na to, by ujawnić ich sprawki. Deon wstał i dotknął jej ramienia. - Przysięgam, że nie będzie pani musiała się więcej bać, panno Seyton- Waugh. Dostanę tych sukinsynów bez względu na wszystko. BERNARD Helena Jamieson, nowa sekretarka Bernarda Aschaara, siedziała w milczeniu za biurkiem. Wybierała się na lunch, ale teraz straciła ochotę na jedzenie, chciała zaczekać i zobaczyć, co z tego wyniknie. Przed kilku minutami wręczyła panu Aschaarowi prywatny list, który strasznie rozgniewał jej szefa. Kazał jej wezwać Jaya Goldena, zapewne, by przedyskutować z nim jego treść. Pomyślała o człowieku, dla którego pracuje, dyrektorze naczelnym firmy Goldcorp Group, o którym mówiono, że jest najlepiej zarabiającym biznesmenem w Południowej Afryce. Był dużym, solidnie zbudowanym mężczyzną; mierzył powyżej 180 cm wzrostu. Wiedziała, że na większości ludzi sprawiał wrażenie wyższego, ponieważ otaczała go aura władzy i pewności siebie; po ukończeniu uniwersytetu był zawodowym bokserem wagi ciężkiej i nigdy nie przegrał żadnej walki. Nadal trenował każdego ranka i mimo czterdziestu lat jego ciało było bryłą mięśni bez odrobiny tłuszczu. Kobiety uważały, że trudno mu się oprzeć. Wiecznie się uśmiechał - czasami jego uśmiech był chłodny, czasami ciepły, i zwykle wynikał z przyzwyczajenia. Ludzie pamiętali ten uśmiech oraz jego niemodnie długie, lśniące, kręcone czarne włosy. Miał wygląd szlachetnego dzikusa. Z zamyślenia wyrwało ją wtargnięcie do biura Jaya Goldena. Miał pod trzydziestkę, lekko opaloną skórę i jasne blond włosy. Mówiło się o nim, że ma inną dziewczynę na każdy dzień roku, co nie było takie dziwne zważywszy, że miał zostać spadkobiercą jednej z największych fortun w RPA. Podobał się jej i miała zamiar przespać się z nim, ale na swoich warunkach. Jay mógł jej dać władzę i pieniądze. Jego jasnoniebieskie oczy wpatrywały się teraz prosto w nią. - Coś się stało, Heleno? - Jest w złym humorze, panie Golden. - Cóż, ja nie! - Poczuła zapach drogiego płynu po goleniu, kiedy przemknął obok niej, kierując się do gabinetu Aschaara. - Hej, Bernard, rozchmurz się. Ta mina do ciebie nie pasuje. Poproszę o szkocką z wodą sodową. Ostatecznie należy mi się nagroda za wysiłek, jaki uczyniłem, by przyjść się z tobą zobaczyć. Bernard spokojnie nalał Jayowi drinka i sobie czystą whisky. Obserwował go, jak przygląda się zdjęciu na stole i czyta towarzyszący mu list. Kiedy się w końcu odezwał, w jego głosie słychać było irytację. - Myślałem, że zniszczyłeś zdjęcia, na których ja byłem. - Nie, Jay, zachowałem je. Ktoś, kto o tym wiedział, zabrał z mej kartoteki zdjęcia, film i akta. Jak myślisz, jaka będzie reakcja twojego ojca, gdy je zobaczy? Jay przyglądał mu się w milczeniu, zastanawiając się nad odpowiedzią. - Nie zobaczy ich. Zrobimy to, czego żądają. - Na razie niczego nie chcą, Jay. Po prostu nam grożą, rozumiesz? Tu chodzi o zemstę. - Wpadłeś w tarapaty, Bernard. To pewnie Sonia Seyton-Waugh zorganizowała to włamanie. Po tym, co jej zrobiliśmy, musiała bardzo pragnąć je odzyskać. Bernard przesłał Jayowi jeden ze swoich słynnych uśmiechów. - Po pierwsze, Jay, to nie ja znalazłem się w kłopotach; mnie nie ma na tych zdjęciach. I to nie ja mam odziedziczyć Goldcorp, lecz ty - to znaczy, o ile twój ojciec nie ujrzy tych fotografii. Po drugie, mam kopie wszystkich tych materiałów. Jeśli to Sonia, to nie będzie tak rozgorączkowana, gdy się o tym dowie. - Boże, co ja mam teraz zrobić? - To proste, Jay. Trzeba odzyskać te zdjęcia. - Co, mam zanieść tę fotkę na policję? Bernard nie roześmiał się. Jay wpadł właśnie na znakomity pomysł. - Pewnie, Jay, zrobimy dokładnie to. - Po moim trupie! - Posłuchaj. Ludzi nie interesuje rzeczywistość, tylko ich wyobrażenie o niej. Otrzymaliśmy list od szantażysty. Jedyny kłopot polega na tym, że na zdjęciu jesteś ty i Sonia Seyton-Waugh. Wyjście jest proste: zrobimy nowe zdjęcie. Twoja narzeczona zamiast Soni i jakiś inny frajer na twoim miejscu. - Ale ja nie mam narzeczonej! - Będziesz miał. Znam nawet odpowiednią dziewczynę. - I wtedy damy policji to nowe zdjęcie wraz z listem szantażysty? - Właśnie. Porozmawiam z naszym przyjacielem, generałem Mullerem. Powiem mu, że szantażują twoją narzeczoną, posługując się zdjęciem przedstawiającym paskudny incydent, który przydarzył się jej wiele lat temu. Dam mu do zrozumienia, że zapłaciłem szantażystom za zdjęcia i schowałem je do sejfu z zamiarem ich zniszczenia. Ale oni włamali się do mego domu, odzyskali je i zażądali więcej forsy. Powiadomię go, że chcemy odzyskać i zniszczyć zdjęcia oraz pozbyć się szantażysty. - Jesteś geniuszem, Bernard. Ale jak sprawimy, by to zastępcze zdjęcie wyglądało na autentyczne? Czy przyślesz eksperta od makijażu, by namalował pręgi na plecach mojej narzeczonej? - Kto wspominał coś o pozowaniu? Zrobimy to jeszcze raz innej pani! - I Bernard wybuchnął śmiechem, po czym przedstawił Jayowi szczegóły swego planu. Helena nie mogła wprost uwierzyć, że to się jej przydarzyło: dokładnie to, co sobie planowała. Jay zaprosił ją na kolację. Wyglądał na zadurzonego w niej po uszy. Będzie chciała utrzymać go na dystans i bez emocji kontrolować ich romans. Jej cena będzie wysoka - o ile się uda małżeństwo. Zawsze marzyła o takim stylu życia, jakie prowadził Jay, który rozbijał się ekstrawaganckim sportowym samochodem i nosił wytworne ubrania od najdroższych projektantów. Wróciła do domu parę minut po osiemnastej i zadzwoniła do swego chłopaka, Nigela, by odwołać ich dzisiejszą randkę. Chciała go rzucić już od dawna, tak że nie miała najmniejszych skrupułów wystawiając go teraz do wiatru. Odczuła nawet złośliwą radość słysząc zawód w jego głosie. Rzuciła słuchawkę z uczuciem satysfakcji - faceci w rodzaju Nigela wkrótce będą należeć do przeszłości. Jay był gościem z klasą; mógł jej dać wszystko, czego pragnęła. Na myśl, że niedługo znajdzie się w towarzystwie kogoś o takiej władzy, przeszedł ją dreszcz emocji. Musiała teraz pomyśleć, w co się ubrać na ten wieczór. Była dumna ze swojej garderoby - nie miała wielu ciuchów, ale wszystkie były starannie dobrane. Nigdy nie kupowała tanich sukienek; wybierała takie, które szybko nie wychodziły z mody. Zdawała sobie sprawę, że jej wygląd i strój mogą przyczynić się do jej sukcesu. O pracę sekretarki w firmie Goldcorp ubiegało się wiele kandydatek, ale otrzymała ją ona - dzięki swej zrównoważonej postawie, urodzie i sfałszowanym referencjom. Chodziła na lekcje dykcji, chcąc się pozbyć ostatnich śladów swego gardłowego południowoafrykańskiego akcentu, a w referencjach napisano, że chodziła do najlepszej szkoły prywatnej dla dziewcząt w Johannesburgu - Rhodean. Zdecydowała się na francuską bieliznę - głęboko wycięty koronkowy stanik i czarny pas do pończoch oraz bardzo skąpe figi. Gładkie jak atłas czarne jedwabne pończochy podkreślały podniecający kształt jej nóg; podziwiała swoje ciało w wysokim lustrze na ścianie sypialni. Będzie miała dość czasu, by podniecić Jaya. Czarna suknia wieczorowa pasowała na nią niczym rękawiczka, a dekolt z tyłu odkrywał całe plecy. Jej piersi wtulały się w cienką czarną tkaninę obiecując słodycz i rozkosz. Samochód skręcił z autostrady M1 Południe na M2 Zachód, pędząc w kierunku Krugersdorp. Helenie przemknęło przez myśl, że jadą do wykwintnej restauracji „Crown Mines”, toteż zdziwiła się, gdy zawrócili na północ do przemysłowej dzielnicy Amalgam. Już miała powiedzieć, że dobrze zna tę okolicę, kiedy przypomniała sobie, że podważyłoby to informacje z jej życiorysu, według którego mieszka w ekskluzywnej dzielnicy podmiejskiej Houghton... Mijane budynki przywoływały żywe wspomnienia jej dzieciństwa. Może Jay chce jej pokazać jakąś nową fabrykę, zanim zabierze ją do restauracji? - Jedziemy do wyjątkowo ekskluzywnego klubu, Heleno. - Skręcił w prawo i wjechał w otwarte drzwi wielkiego magazynu. Drzwi zamknęły się za nimi automatycznie. Wewnątrz panowały kompletne ciemności. Wysiedli i Jay ujął ją pod ramię. Usłyszała otwieranie drzwi i jakieś głosy. - To moi przyjaciele. Głos Jaya zabrzmiał w ciemności ostro i nieprzyjemnie. Nigdy przedtem nie słyszała u niego takiego tonu. Nagle zaczęła się bać. - Gdzie my jesteśmy? - Gówno cię to obchodzi, damulko. Ten głos brzmiał gardłowo, nieprzyjemnie, zdradzając niskie urodzenie. Jak mógł Jay pozwolić, by ktoś zwracał się do niej w ten sposób? Rozbłysły światła. Były tak ostre, że przez chwilę nic nie widziała - olbrzymie reflektory, jak te używane na planie filmowym; wznosiły się nad nimi kłęby pary tworząc niesamowitą atmosferę. Stała sama na środku magazynu czując odór wilgoci i męskiego potu. Za jednym z reflektorów stali dwaj mężczyźni, obaj trzymali w rękach puszki z piwem. Odwróciła się i zobaczyła, że Jay siedzi na krześle w rogu. Obok niego stał Bernard Aschaar. Na statywie koło nich stała kamera filmowa, a na podłodze leżało kilka aluminiowych skrzynek od kamer. Poza tym w magazynie znajdował się jedynie duży drewniany stół. Chcąc odzyskać nieco pewności siebie ruszyła w kierunku Jaya i Bernarda. - Zostań na miejscu - głos Jaya był zimny, ton rozkazujący. Posłuchała go i przeszły ją dreszcze, chociaż w magazynie było całkiem ciepło. - Nie martw się, kochanie, zaraz cię rozgrzejemy. Wszyscy roześmieli się i ona też zaśmiała się nerwowo. Usłyszała, jak ktoś nalewa drinka. Jeden z nieznajomych mężczyzn podszedł do niej i podał jej pełną szklankę czystej whisky. - Pij. Powiedział to wolno. Wzięła szklankę i wylała zawartość na podłogę. Miała dosyć tych gierek. Z odwagą ruszyła w kierunku Jaya i Bernarda, który zmroził ją bezwzględnym spojrzeniem. W następnej sekundzie mężczyzna, który podał jej whisky, chwycił ją za włosy i wykręcił je tak mocno, że krzyknęła. - Zamknij się, ty dziwko. Johnny, nalej mi jeszcze jedną szklankę. Nie puszczał jej włosów, myślała, że wyrwie je razem ze skórą. - Proszę, bardzo proszę. Panie Aschaar, niech mi pan pomoże. Krzyknęła, zrozpaczona, nie mogąc się domyślić, czego od niej chcą. Podano jej drugą szklankę whisky i facet trzymający ją za włosy puścił ją. - Pij- Wypiła czując jak alkohol pali ją w gardle. Chciało się jej wymiotować. Opuściła szklankę, ale facet podniósł ją z powrotem do jej ust. Zakrztusiła się, gdy whisky lała się jej do gardła. Poczuła się trochę odurzona, ale przynajmniej ból we włosach nie był tak dotkliwy. - Daj jej jeszcze jedną szklaneczkę, Johnny. - Nie mogę więcej wypić. - Zamknij się, bo dostaniesz w tę pieprzoną buźkę. - Spokojnie, Sidney - odezwał się Jay. Może chce jej pomóc? Ale jego następne słowa przekreśliły tę nadzieję. - Musi dobrze wyjść na zdjęciach. Jej buźka nie może krwawić. - Pan tu jest szefem. Będzie ładnie wyglądać, spokojna głowa. Podsunięto jej do ust pełną szklankę, a on znowu pociągnął ją za włosy. Nie chciała wypić, więc uderzył ją w żołądek, który po tym gwałtownym skurczu wessał płyn do środka. - Wystarczy, Sidney. Nie chcemy przecież, by była całkiem ubzdryngolona. - W porządku, ty suko, teraz możesz się rozebrać. Wydawało się jej, że się przesłyszała. - Nie będzie muzyki, damulko, ale zrób to najlepiej jak potrafisz. - Rozbierz się koło stołu - w głosie Jaya pobrzmiewał okrutny ton. Zobaczyła tę stronę jego osobowości, której istnienia nigdy nie podejrzewała. Stanął teraz za kamerą ustawiając ostrość. - Nie mam zamiaru się rozbierać. Chcę jechać do domu, Jay. - Nie ułatwiasz sobie sytuacji, panienko. - Ty, świnio. - Możemy dać jej wycisk, panie Aschaar? - Tak, ale nie róbcie jej zbyt widocznych śladów, Sidney. Zanim zdążyła wykonać jakiś ruch, dopadli ją Sidney i Johnny. Położyli ją na stole na brzuchu, tak że tylko jej nogi wystawały poza jego krawędź. Przywiązali ją paskami do blatu. Poczuła, jak zdejmują jej buty i coś lekko uderza ją w podeszwy stóp. Słyszała odgłosy rozlewanych drinków i zapalanego papierosa. Poczuła znajomy aromat tureckiego tytoniu Bernarda. - Nikt nie usłyszy, Sidney. Możesz więc bić tak mocno, jak zechcesz, ale mierz w środek stóp. Chcemy, by mogła ustać na nogach, kiedy skończysz. Na początek nie za mocno. Aschaar mówił to takim tonem, jakby prezentował odczyt na temat strategii zarządzania na konferencji menedżerów. Nie mogła uwierzyć, że nie próbują jej zgwałcić. Otrzymała kilka lekkich uderzeń w stopy i zastanawiała się, co tu jest grane. Razy w stopy padały regularnie, tak że poczuła w nich mrowienie. Pomyślała, że na tym poprzestaną, a to mogła znieść. Wtedy nagle otrzymała mocne uderzenie. Ból był nieznośny. Rozprzestrzeniał się wzdłuż kręgosłupa i miała wrażenie, że przełamie jej ciało na pół. Krzyknęła tak głośno, że aż poczuła krew w gardle. Chciała powiedzieć, że zrobi wszystko, czego chcą, ale nie mogła wydobyć głosu. Jeszcze jedno uderzenie, o wiele gorsze, i zaczęła rzygać. Zdołała wykrzutsić: - Zrobię wszystko! Tylko przestańcie! Jeszcze jedno uderzenie w stopy i myślała, że umrze. Potem zostawili ją na stole i wyszli gdzieś. Usiłowała wyobrazić sobie, co teraz będzie. Wrócili po chwili i mężczyzna zwany Sidneyem wytarł jej twarz, przysuwając się do niej tak blisko, że zaczęła trząść się ze strachu. - Żadnych kawałów, pamiętaj. Poczuła, jak poluźnili paski na jej dłoniach, tak że mogła usiąść. Przez chwilę myślała, że zemdleje, ale ta droga ucieczki okazała się przed nią zamknięta. Otrzeźwiała nagle i usiłowała spojrzeć z dystansu na tę zwariowaną sytuację. Zsunęła się ze stołu i ze zdziwieniem zauważyła, że może chodzić. Podniosła buciki i założyła je. Czuła, że obserwują każdy jej ruch. Sidney podszedł z następną szklanką whisky. - Wypij. - Nie... - Chciała odmówić, ale przypomniała sobie, co ją spotkało, gdy zrobiła to poprzednio i szybko wlała w siebie alkohol. - To już lepiej, kochanie. Zobaczysz, że życie tutaj będzie o wiele łatwiejsze, jeśli po prostu będziesz robić to, co ci każą. Głos Sidneya drażnił ją niewymownie, słychać było, że rozkoszuje się jej cierpieniem. - Teraz możesz się rozebrać. Kamera ruszyła, ciszę przerywał jedynie hałas jej silnika. Zapalił się jeszcze jeden reflektor i przez chwilę nie widziała zbyt wyraźnie. Potem mechanicznie zaczęła ściągać sukienkę wpatrując się martwo przed siebie. Kamera zamilkła i znowu zapanowała cisza. - Tak to robisz przy swoich kochasiach? Nie wydaje mi się. Masz wyglądać, jakbyś to robiła z przyjemnością, bo inaczej ja z przyjemnością ci przyłożę. Znowu zaczęła się trząść, ale zdołała się opanować. Gdy tym razem kamera ruszyła, spoglądała w jej stronę uwodzicielsko. Uniosła lekko sukienkę do góry odsłaniając nogi, po czym ściągnęła ją przez głowę. - Pochyl się nad stołem sprawiając wrażenie, że ci jest przyjemnie. Zrobiła, co jej kazano, i wtedy podszedł do niej Sidney trzymając w rękach sjambok. Gwałtowne ciosy spadły nagle na jej plecy. Zaczęła płakać. Przestał i cofnął się. Od tyłu podszedł facet zwany Johnny i zerwał z niej majtki. Potem wdarł się w nią gwałtownie. Krzyknęła, nic na to nie mogła poradzić, ból był nie do wytrzymania. Czuła się totalnie poniżona. Modliła się, żeby przestał. W końcu wysunął się z niej i ból zaczął mijać. Chciała zaszyć się gdzieś w kąt. - Bardzo dobrze. Mamy to, co chcieliśmy. Co ty na to, Jay? Usłyszała śmiech. Jay podszedł do niej i odpiął rozporek. - A teraz zejdź ze stołu, Helenko, i pokaż mi, jak bardzo mnie kochasz. Bernard przyglądał się siedzącej w samochodzie Helenie - była zakrwawiona i cała się trzęsła. Może lepiej byłoby ją zabić. Jay jak zwykle stracił panowanie nad sobą. W końcu mieli jednak zdjęcia. Da je rano Mullerowi wraz z listem szantażysty. Helena praktycznie zniknie ze sceny. Muller nigdy jej nie odnajdzie, ale może uda mu się odszukać szantażystę i oryginalne zdjęcia, o które tak naprawdę im chodzi. Bernard był dość zadowolony; zrobił kilka ujęć Jayowi znęcającemu się nad Heleną - to dodatkowy materiał, który będzie mógł w przyszłości przeciw niemu wykorzystać. Wyciągnął koc spod siedzenia i podał go Helenie. Szybko się nim otuliła, chcąc bardziej się pod nim ukryć niż ogrzać, pomyślał. Będzie musiała jak najszybciej iść do lekarza. Wszystko, w co wmiesza się Jay, zamienia się w plugastwo. Helena może im przysporzyć kłopotów. Istnieje jednak proste rozwiązanie: porozmawia z lekarzem, nafaszerują ją narkotykami i przez jakiś czas potrzymają gdzieś na uboczu. Może jeszcze się do czegoś przydać, choćby do zabaw z Jayem i jego ludźmi. Dwa dni później pułkownik de Wet wszedł do gabinetu generała Mullera. Powiedziano mu, że odbędzie się tu specjalna poufna narada. - Proszę bardzo, de Wet. Miło pana widzieć. Cóż za odmiana, pomyślał. Nigdy przedtem generał nie witał go tak wylewnie. - Czym mogę panu służyć, panie generale? - To sprawa poufna. Wmieszany w nią jest jeden z najznakomitszych obywateli Johannesburga, Jay Golden. Proszę spojrzeć na to. Deon wciągnął głęboko powietrze. Dał się przechytrzyć. Trzymał w ręku swój list do Aschaara, ale zdjęcie było inne. - Obrzydliwe, panie generale. - W rzeczy samej. Ta kobieta to jego narzeczona; może pan sobie wyobrazić, jak jest tym przygnębiony. Chcę powierzyć panu tę sprawę, ponieważ Golden nie życzy sobie, by wmieszano w nią jego przyjaciółkę. Nie należy to do rutynowych zadań policji, ale chciałbym, by odnalazł pan nadawcę tego listu. Wygląda na to, że osoba ta posiada inne zdjęcia, a nawet film z tego ohydnego przedstawienia. Mamy odzyskać te materiały i wykluczyć z obiegu szantażystę. -„Wykluczyć z obiegu”, panie generale? - Znajdź tego skurwysyna, de Wet. Ja zajmę się jego likwidacją. W tej sprawie będzie pan miał wszelkie niezbędne wsparcie. Oczywiście, nie sądzę, by miał pan działać zbyt pospiesznie. - Jacyś podejrzani, sir? - Jak dotąd żadnych. - Będę musiał porozmawiać z Jayem Goldenem. - Proszę mi przekazać pytania na piśmie, a ja dam panu jego odpowiedzi. - Zrobię, co będę mógł, ale nie jest to zbyt wiele jak na początek. Deon szybko wyszedł z gabinetu i zjechał windą na swoje piętro. Wysyłając zdjęcie i list, chciał dać sygnał Jayowi, że nie można bezkarnie grozić Soni, ale jego strzał powrócił rykoszetem. Będzie musiał rozegrać to bardzo, ale to bardzo ostrożnie. Pułkownik spróbowałby dostać się do mieszkania frontowymi drzwiami, ale pilnował ich jakiś typ. Musiał wspiąć się na balkon od tyłu i siedział tam teraz skulony, przyglądając się jej przez okno. Była bardziej atrakcyjna, niż się spodziewał. Siedziała sama w pokoju. Podeszła do barku i nalała sobie dużą szkocką. Wydawało mu się przez chwilę, że patrzy prosto na niego, ale odwróciła się i podeszła do lustra na ścianie. Przez jakiś czas przypatrywała się swemu odbiciu robiąc wyuzdane miny, potem podeszła do glinianego słoja w rogu pokoju i odwróciła go do góry nogami. Nie znalazła tego, czego tam szukała. - Skurwysyny. Wypowiedziała to z uśmiechem na twarzy. Widział, że nie zachowuje się normalnie, ale był pewien, co jej zrobili. Znalazł ją dość łatwo. Kazał zrobić powiększenie twarzy, tak jak w przypadku tamtego zdjęcia, i dał je swemu przyjacielowi Abe’owi, prosząc go, by powęszył w siedzibie Goldcorp. Wyglądało na to, że nikt tej kobiety nie widział na oczy, ale Abe nie poddawał się tak łatwo. Poszedł do głównego baru hotelu „President”, ulubionego wodopoju pracowników firmy. Poczekał do późnego wieczora, kiedy kilku z nich było już nieźle wstawionych i pokazał im fotografię. Rozpoznali twarz, ale nie chcieli nic powiedzieć. Wyglądało na to, że kazano im milczeć. Wystarczyło jednak jeszcze kilka drinków i zdobył jej nazwisko. Oczywiście Deon nie zastał nikogo w mieszkaniu Heleny, ale bardziej szczegółowe dochodzenie Abe’a ujawniło kilka nieruchomości zarejestrowanych na nazwisko Jaya Goldena. Abe dał tę listę Deonowi, który miał szczęście i trafił na nią pod trzecim adresem z kolei, w małym mieszkanku w ogrodowej dzielnicy Rosebank. Helena podeszła teraz do gramofonu, podniosła talerz i wyciągnęła plastikowy woreczek pełen marihuany. Wyjęła bibułki i zrobiła sobie skręta. Zapaliła go i zaciągnęła się głęboko - aż tu poczuł charakterystyczny aromat. Od razu się zrelaksowała. Położyła się na kanapie wpatrując się w sufit. Gdy skończyła palić trawkę, wstała i nalała sobie jeszcze jedną szkocką. Miał nadzieję, że nie chce porwać się na jakiś irracjonany akt, jak samobójstwo, bo musiałby wtedy wkroczyć do akcji i ujawnić się. Nastawiła płytę i zaczęła tańczyć wokół pokoju. Pod wpływem trawki i alkoholu była teraz znacznie bardziej odprężona. Wyglądało na to, że dobrze się bawi. Usiadła na tapczanie podciągając kolana do piersi i wpatrzyła się w przeciwległą ścianę. Zastanawiał się, czy celowo zabrano jej ubranie, ponieważ była w samej bieliźnie. Po piętnastu minutach wstała, nalała sobie kolejną whisky, a jej taniec stał się jeszcze bardziej wyuzdany. Potem zaczęła zdejmować to, co miała jeszcze na sobie, jakby dokonywała strip-tease’u przed publicznością, wykonując lubieżne ruchy miednicą. Po twarzy spływał jej zimny pot. Wyjęła ze stolika swoją torebkę i szperała w środku. Znalazłszy to, czego szukała, rzuciła ją w kąt pokoju, najwidoczniej głucha na brzęk tłuczonego szkła, gdy torebka strąciła wazon. W ręku trzymała wibrator, który kilkakrotnie wsadziła sobie gwałtownym ruchem między nogi z wyrazem niesłychanej rozkoszy na twarzy. Był pewien, że ją to boli - słyszał teraz, co przy tym wykrzykuje: - Pierdol mnie. Wsadź mi głęboko. Wszystko mi jedno. Johnny, pieprz mnie mocno. Ty też, Sidney, a ty co, Jay? Uwielbiam to, pieprzcie mnie wszyscy. Potem upadła na podłogę zanosząc się rozpaczliwym płaczem. Odrzuciła wibrator i schwyciła się pod boki, a jej twarz przypominała ohydną maskę. W końcu wstała i zataczając się ruszyła w stronę łazienki - gdy się odwróciła, westchnął głęboko, ponieważ ujrzał jej plecy pokryte straszliwymi czerwonymi bliznami. Deon opuścił się z balkonu na dach bloku poniżej. Odczekał, aż jego oddech powróci do normy. Co tu robić? Tak naprawdę miał ochotę pójść do samochodu po karabin i dokonać zemsty tu i teraz na człowieku pilnującym drzwi jej mieszkania. Zamarł, ponieważ na dole rozległ się jakiś hałas. Ktoś dobijał się do drzwi mieszkania. Podciągnął się na skraj dachu i wyjrzał w dół. Niestety widział jedynie górną część drzwi, ale nie osobę walącą w nie. Drzwi otworzyły się, zrobiła to pewnie Helena, i jej gość wszedł do środka. Deon przesunął się tak, że widział okna łazienek, ubikacji i kuchni każdego z mieszkań. Głos Heleny dochodził tu do niego wyraźnie. - Nie możesz zostawić mnie w spokoju, Johnny? - Nigdy nie masz dość, może nie, ty dziwko. - Nie, Johnny... Słyszał, jak się z nim mocuje, a potem całkiem wyraźnie odgłos biczowania. - Johnny, proszę... Nastała cisza i Deon zastanawiał się, czy ten bandzior ją zabił. W końcu dobiegł go ponownie głos Johnny’ego: - Sprawuj się dobrze, Heleno. Szef potraktował cię wyjątkowo łagodnie. Wiedząc to, co wiesz, masz szczęście, że żyjesz. Posłuchaj mnie dobrze. Będziesz grzeczna, to wydobrzejesz. Współpracuj z nami, a dobrze się tobą zaopiekujemy. - Przykro mi, Johnny. - W porządku, Heleno, wydaje mi się, że nieraz jeszcze zabawimy się we dwoje, ty i ja. Śmiech Johnny’ego długo rozbrzmiewał w pustym szybie wentylacyjnym. W ciemności białe kostki na rękach Deona wyglądały na tle czarnego dachu niczym miniaturowe księżyce. Johnny spokojnie zdążał ciemną ulicą. Zaparkował o parę przecznic dalej, by upewnić się, że nikt go nie śledzi. Pan Aschaar kazał mu tak postępować. Sidney przyszedł go zmienić o dwudziestej pierwszej. Miał wprawdzie ochotę spędzić z Heleną noc, ale rozkaz był rozkazem. Wiedział dobrze, co znaczy nie posłuchać poleceń szefa. Boże, miała wspaniałe ciało. Poczuł, jak mu staje na samą myśl o nim. Może nie powinien być wobec niej tak brutalny, ale tracił przy niej kontrolę nad sobą. Wiedział, że pan Aschaar nie będzie jej teraz odwiedzał zbyt często; może nawet sprzeda ją jakiemuś Arabowi. Do diabła, władowano w nią tyle narkotyków, że aż dziw, iż potrafi sklecić pełne zdanie. Zaniepokoił się - chyba coś mu się przywidziało. Któż mógłby podążać za nim drogą w Rosenbank? To była zbyt szykowna dzielnica na coś takiego. Instynktownie wtulił się w żywopłot i założył kastet na lewą rękę. Muszę tego gnoja nauczyć rozumu, pomyślał. Cień mężczyzny padł na żywopłot i Johnny przygotował się do ciosu. Jego pięść powędrowała w górę, ale cios został odparowany i Johnny poczuł, jak napastnik unosi go w powietrze. - Przepraszam, koleś, nie zauważyłem cię - wymamrotał próbując ocenić siłę atakującego. Był bez szans: został przepchnięty przez żywopłot na drugą stronę, gdzie stały pojemniki na śmieci. Ręka w skórzanej rękawiczce złapała go za lewy nadgarstek, a druga podbiła jego łokieć. Staw pękł, aż krzyknął z bólu. Twarz Johnny’ego została wepchnięta do kubła ze śmieciami i poczuł, jak usta wypełnia mu jakaś cuchnąca ciecz, gdy próbował złapać oddech. Przez chwilę myślał, że napastnik da mu już spokój. Otrzymał wtedy cios w krocze, który odczuł aż w żołądku. Zatoczył się do tyłu. Następny kopniak trafił go w bok łamiąc mu kilka żeber. Potem atakujący złapał go za kurtkę, uniósł wysoko w górę i rzucił na piasek. - Proszę, nie zasłużyłem na to... Widział długie włosy kobiety w sypialni przez otwarte drzwi swego gabinetu... Załatwi tego, kto mu robi kawały przez telefon. Gdy znowu podniósł słuchawkę, usłyszał brzęczenie. Potem jeszcze raz i szumy ustały. Słyszał ciężki oddech człowieka po drugiej stronie. - Kto mówi? - Johnny. - Oj, pożałujesz, że tu dzwonisz. - Panie Aschaar, ja umieram. Ktoś szedł za mną od mieszkania Heleny. Muszę dostać się do lekarza - na Boga, niech mi pan pomoże. - Gdzie jesteś? - W budce telefonicznej na rogu obok biblioteki w Rosebank. - W porządku. Ukryj się w pobliżu. Wyślę po ciebie samochód. Rzucił słuchawkę. Ten facet uważał się za zawodowca i tak dał się załatwić. Bernard nie okazywał wyrozumiałości wobec niekompetencji. Podniósł słuchawkę i szybko wykręcił jakiś numer. - Przedsiębiorstwo „Goliath Collections”. - Jake, mówi twój wuj. Na rogu obok biblioteki w Rosebank stoi budka telefoniczna. Ofiara - Johnny - powinna być gdzieś w pobliżu. Niech opowie, co zaszło, a ty przekażesz mi to przez telefon. - Czy ofiarę należy zachować przy życiu? - Nie. - Rozumiem. Odłożył słuchawkę i wrócił do sypialni. - Interesy, kochanie? - Tylko drobne przykrości. - Och, Bernardzie, zapomnij o tym i chodź tu. Mmm, masz takie silne ręce. Mam nadzieję, że ta sprawa nie popsuła ci humoru? - Nie, wcale nie. Właśnie postanowiłem wykreślić ją z pamięci. Od razu poczułem się lepiej. Bernard Aschaar miał jedną jedyną ambicję: przejąć kontrolę nad Goldcorp Group. Istniał tylko jeden problem - nie był synem Maxa Goldena. W rezultacie do głównych zajęć Bernarda należało zaspokajanie próżności Jaya i jednoczesne zbieranie kompromitujących dowodów, by całkowicie zniszczyć młodego Goldena, gdy nadejdzie po temu czas. Następny krok w planach opanowania Goldcorp dotyczył zbliżającego się posiedzenia Centralnego Konsorcjum Kopalnianego. Max Golden obiecał, że przekaże synowi firmę, gdy ten zostanie przewodniczącym CKK. Bernard wiedział, że obecny przewodniczący, Tony Rudd, chce zrezygnować z tej funkcji. W gruncie rzeczy to właśnie on zorganizował plan wykupienia wszystkich kopalń Rudda przez Goldcorp w celu umocnienia dominacji firmy w południowoafrykańskim przemyśle wydobywczym. Centralne Konsorcjum Kopalniane charakteryzowało się trzema istotnymi cechami: elitarnością, tajnością i wpływami. Chociaż jego członkowie mieli zakaz wjazdu do pewnych krajów o zdecydowanych ustawach antymonopolowych, jak na przykład Stany Zjednoczone, prędzej czy później każdy liczący się rząd robił z nimi interesy - otwarcie lub nie. Wejście do londyńskiej siedziby CKK było sprawą skomplikowaną, zwłaszcza dla ludzi nie będących członkami. Zwykle odsyłano ich do innego budynku na tej samej ulicy i bez ich wiedzy robiono im zdjęcie. Można było uznać, iż ktoś rzeczywiście odniósł sukces w branży kopalń złota, jeśli mógł przekroczyć drzwi CKK nie będąc zatrzymany przez dyskretnych, ale stanowczych strażników. Członkostwo trwało dopóty, dopóki członek stosował się ściśle do niepisanych reguł Konsorcjum. Najważniejsze wśród nich były dyskrecja i dochowywanie tajemnicy. Wielu członków było zawziętymi wrogami, ale dzięki CKK, posiadającemu ogromną władzę, trzymali się razem. Wiadomo było, że wszyscy członkowie spotykają się dwa razy do roku, raz w Londynie i raz w Kimberley. Według pogłosek na tych posiedzeniach dyktowano cenę złota i światową stopę procentową. Dla tych ludzi sytuacja w RPA miała wielkie znaczenie; rewolucja w odpowiednim momencie mogła przyczynić się do powstania olbrzymich fortun; w niewłaściwej chwili mogła spowodować niesamowite straty. Wieść głosiła, że kilku członków CKK miało większą władzę niż premier RPA... Ogromne zdobione złotem drzwi otworzyły się, gdy Bernard Aschaar wchodził na stopnie prowadzące do wejścia CKK. Tuż za nim podążał Jay Golden, przyszły spadkobierca jednego z największych majątków na świecie i prawdziwego imperium kopalń złota. Jay został przyjęty do Konsorcjum dwa lata temu i zdołał już udowodnić, że odziedziczył też rodzinny zmysł do interesów. Tylko kilku członków zdawało sobie sprawę, że to nie Jay, lecz Aschaar, zaufany przyjaciel Maxa Goldena, jest nowym geniuszem w Goldcorp. Wszyscy wiedzieli natomiast, że w ciągu kilku minionych lat wpływy imperium Goldcorp w CKK rosły, a firma umacniała swoją pozycję, wykupując coraz więcej małych prywatnych kopalń na całym świecie. Dla wielu ludzi nie ulegało wątpliwości, że jeśli Goldcorp będzie kontynuował swój dynamiczny rozwój przez najbliższych kilka lat, Jay Golden będzie pierwszym człowiekiem, w którego ręku znajdzie się całkowita kontrola nad Konsorcjum. Posiedzenie mające odbyć się dzisiaj pokaże, jak blisko przejęcia tej kontroli znalazła się firma. Udowodni również, czy Jay Golden dysponuje wystarczającym kapitałem do wykupienia innych firm, które są mu potrzebne do uzyskania ponad pięćdziesięciu procent głosów w CKK. Tymczasem Jay i Bernard nie zdawali sobie sprawy, że w trybie pilnym zwołano poprzedniego dnia specjalne spotkanie członków Konsorcjum. Niektórzy z nich obawiali się skutków przejęcia kontroli przez Goldcorp. Poczyniono pewne kroki przeciwko wykupywaniu przezeń akcji innych kopalń, ale sprawę tę komplikowały podziały wśród pozostałych członków. Tony Rudd, właściciel jednej z najstarszych firm wydobywczych, postanowił rzucić interesy i sprzedać swoje kopalnie. Na nieszczęście nikt z uczestników spotkania nie dysponował wystarczającymi funduszami, by je wykupić, ale wszyscy wiedzieli, że Goldcorp posiada takie możliwości. Po godzinnych sporach głos zabrała Sonia Seyton-Waugh, szefowa Waugh Mining Company. Była jedyną kobietą na sali, w dodatku młodszą o dziesięć lat od najmłodszego z mężczyzn, ale żaden z nich nie miał wątpliwości co do jej znacznego talentu do interesów, zwłaszcza w branży kopalń złota. Zwróciła się do Tony’ego Rudda, ponad sześćdziesięcioletniego mężczyzny o wyglądzie buldoga. - Nie wiem, dlaczego to robisz, Tony. Twój dziadek, Jason, zjawił się w kopalni bez centa przy duszy. Robił pieniądze i tracił je jak my wszyscy, trzy razy bankrutował. Wierzył w wolną konkurencję. Był członkiem-założycielem CKK i przewidział to, co ma miejsce dzisiaj. Jeśli sprzedasz swoje kopalnie Goldcorp, Tony, zdradzisz wszystko, o co walczył twój dziadek. Sonia dostrzegła, że twarz Tony’ego czerwienieje i uznała, że powiedziała wystarczająco dużo. Przynajmniej zdobyła się na odwagę i zrobiła to, co chciała zrobić od roku. Dzięki Deonowi odzyskała śmiałość, by przeciwstawić się szantażowi Aschaara. Tony powstał z miejsca i zabrał głos: - Niech to diabli, Soniu, przy pomocy swoich pięknych słówek robisz ze mnie niemal kryminalistę. Znasz moje problemy: jeden z moich synów został zabity podczas meczu rugby, a drugi jest cholernym narkomanem. Kiedy odejdę, nie będzie komu przejąć moich kopalń, a ja chcę trochę odpocząć na starość. Nie przekazuję nikomu kontroli, po prostu sprzedaję kopalnie. Goldcorp zaoferował mi cenę przekraczającą wartość rynkową moich kopalń o pięćdziesiąt procent. Sonia pobladła. Wiedziała, że podwyższyli ofertę, ale pięćdziesiąt procent to było szaleństwo. Muszą mieć niesamowite rezerwy kapitałowe. Odwróciła się, spoglądając na olejny portret Jasona Rudda na ścianie - był przystojnym mężczyzną, niezbyt podobnym do swego antypatycznego wnuka. - Prowadziłeś godziwe życie, Tony. Wszystkim nam jest przykro z powodu tego, co przydarzyło się Tomowi, ale to stara historia. Jeśli chodzi o Robarda, może jeszcze wyjdzie na ludzi. Wszyscy wiedzą, że jest wyrodnym synem. Litowanie się nad sobą nie pasuje do ciebie, Tony; masz szczęście, że twój syn nie jest podobny do Jaya Goldena. Oczy wszystkich były teraz wpatrzone w nią. Jej nienawiść do młodego Goldena była legendarna. Plotki głosiły, że byli niegdyś kochankami, a on odtrącił ją jak starą kobyłę. - Jay Golden, podobnie jak Bernard Aschaar, jest człowiekiem niemoralnym i nieobliczalnym. Stać go na największe szaleństwo - może obalić rząd RPA poprzez sfinansowanie krwawej rewolucji, po czym zasypie rynek złotem zbijając ceny i nas zniszczy. Potem spowoduje obniżenie podaży i cena złota pójdzie w górę jak rakieta. Stanie się jednym z najpotężniejszych ludzi tego stulecia, podobnie jak Aschaar. Czy chcesz umrzeć ze świadomością, że im to umożliwiłeś, Tony? Na Boga, jeśli sprzedasz im swoje kopalnie, będą mieli siedemdziesięcioprocentową kontrolę nad kopalniami złota w Far East Rand - a do tego mają inne kopalnie, interesy z Rosjanami, Australię... Daj mi dwa lata, Tony. Złożę ci wówczas uczciwą ofertę na twoje kopalnie, podobnie jak wiele osób tu zgromadzonych. Tony wstał i wypadł z sali. Przez chwilę nikt się nie odzywał, po czym wszyscy zaczęli się podnosić. Sonia uniosła rękę. - Zaczekajcie państwo. Znam Tony’ego Rudda. Wróci tu, by udzielić mi odpowiedzi. Zawsze tak postępuje, w głębi serca jest dżentelmenem. Sposób, w jaki wypowiedziała słowo „dżentelmen”, nie pozostawiał cienia wątpliwości, że jeżeli ktoś opuści teraz salę, z pewnością nie będzie zasługiwał na to miano. Pozostali więc na swoich miejscach, zerkając na zegar na ścianie, świadomi, że jeśli Tony sprzeda swoje kopalnie Goldcorp, uderzy to w nich wszystkich - i to nie tylko finansowo. Obecni na sali byli ludźmi żyjącymi ze złota, taki był ich styl życia. Jeśli im się je odbierze, będą niczym. Drzwi otworzyły się gwałtownie i wszyscy obejrzeli się, gdy Tony Rudd wpadł na salę, wciąż tak samo rozzłoszczony jak wtedy, gdy ją opuszczał. - Wygraliście, niech was szlag. Nie sprzedam kopalń przez dwa lata, to mogę wam obiecać. Ale w dniu, w którym upłynie ten termin, sprzedam je temu, kto da więcej. Od stołu dobiegły odgłosy stłumionego aplauzu, ale ucichły, gdy Tony uniósł dłoń. - Nie dziękujcie mi, podziękujcie Soni Seyton-Waugh. Robię to dla niej, a nie dla żadnego z was. I nie robię tego także ze względu na pamięć mego dziadka. Ten biznes tworzą ludzie, a Sonia należy do najlepszych z nich. Postarajcie się tylko, by miała przewagę nad Goldenem podczas ubiegania się o fotel przewodniczącego. Jak wszyscy dobrze wiecie, to mój ostatni rok w tym charakterze. Tony Rudd uśmiechnął się do Soni, a ona rozpromieniła się i powstała, gdy aplauz zaczął narastać. - Panowie, pan Rudd dał nam szansę, którą musimy wykorzystać. Zamykamy to spotkanie. Postarajmy się, by wiadomość o nim nie wyszła poza tę salę... Dokładnie o jedenastej następnego dnia odbyło się oficjalne posiedzenie członków CKK. Drzwi do sali konferencyjnej zostały zamknięte i strzegło ich dwóch uzbrojonych strażników. Okazało się, że spotkanie potrwało stosunkowo krótko, kończąc się po drugiej. Strażnicy nie zauważyli niczego wyjątkowego podczas obrad poza zwykłymi okrzykami i waleniem w stół. Dwóch członków CKK opuściło salę bardzo poirytowanych - w gruncie rzeczy byli fioletowi z wściekłości. Wypadli przez drzwi, zbiegli ze schodów i wskoczyli do czekającego na nich rolls-royce’a nie zadając sobie trudu, by się z kimkolwiek pożegnać. - Pierwsze posiedzenie, na które idziemy bez mojego starego, okazuje się kompletną klapą. Przygotowali się na nasze przyjęcie - Jay aż trząsł się z wściekłości; miał na sali ochotę rzucić się na Sonię Seyton-Waugh. - Mówię ci, Bernard, gdy obejmiemy kontrolę, dostaną za swoje. Zwłaszcza ta dziwka. - Ma powody, by cię nienawidzić. Nie zapominaj o tym. - Będąc starszy i bardziej doświadczony Bernard poskromił swą złość, a porywcze zachowanie Jaya zdenerwowało go; rzucało złe światło na Goldcorp Group. W kieszeni miał kopertę, którą wcisnął mu Tony Rudd opuszczając posiedzenie. Nie miał wątpliwości, co znajduje się w środku, dzięki czemu mógł reagować spokojniej. Cena była wysoka, ale warto ją było zapłacić. - Za sześć miesięcy, na spotkaniu w Kimberley, będą nam jedli z ręki, Jay. Będziemy mieli większą władzę niż oni wszyscy razem wzięci. Oprotestujemy Sonię Seyton-Waugh jako przewodniczącą i ty zostaniesz wybrany na jej miejsce. Postaram się, by twój ojciec był obecny na tym zebraniu. To będzie twój dzień chwały. Krótkotrwałej chwały, pomyślał z szyderczym uśmiechem. Sięgnął do kieszeni i wydobył kopertę. Otworzył ją wolno, ciesząc się na myśl o treści listu. - Chcesz usłyszeć najlepszą wiadomość w historii naszej firmy, Jay? - Bernard pokazał mu list ze znakiem firmowym Rudda. - Czy to umowa z Ruddem odnośnie sprzedaży? - Tak. Rudd obiecał dać mi zgodę po dzisiejszym posiedzeniu. Zaoferowaliśmy mu ponad pięćdziesiąt procent więcej niż wynosi wartość jego kopalń, nikogo innego nie byłoby na to stać i on o tym doskonale wie. - Daj, ja to przeczytam. Jay czytał powoli. Bernard zauważył, że zmienił mu się rytm oddechu. - Jezu! Myślisz, że ten sukinsyn w końcu skapował, że przez ostatnich pięć lat faszerowaliśmy jego syna narkotykami? Bernard wyrwał list z drżących rąk Jaya. Przeczytał go: zawierał zdecydowaną odmowę sprzedaży. Nie, Tony Rudd nie mógł wiedzieć, że dostarczali jego synowi Robardowi narkotyków; korzystali z najlepszych dostawców i tylko geniusz mógł wywęszyć, że rachunki opłaca Goldcorp. Bernard wiedział, jak bardzo zależało mu na sprzedaży jego kopalń. Co, do diabła, wpłynęło na tę zmianę decyzji? List wyjaśniał, że Rudd sprzeda wszystko za dwa lata temu, kto zaoferuje najlepszą cenę. To zła wiadomość, bo cena złota może wtedy pójść gwałtownie w górę, a wraz z nią akcje Rudd Exploration Company. Bernard miał informacje, że firma Rudda posiada niewykorzystane prawa wydobywcze w Far East Rand. Tony nie przywiązywał wagi do wartości tych nie uruchomionych kopalń, a poza tym nie dysponował odpowiednim potencjałem badawczym, takim jak Goldcorp. Gdyby było inaczej, wiedziałby, że te tereny są więcej warte niż wszystkie jego istniejące kopalnie razem wzięte... Ale za dwa lata Rudd będzie już prawdopodobnie tego świadomy. I wtedy nigdy nie sprzeda wszystkiego za cenę oferowaną mu przez nich teraz. Bernard poczuł rozgoryczenie. Włożył lata pracy w tę transakcję - lata starań, by Tony Rudd nie miał spadkobiercy. Ostrożnie zabrali się do Robarda. Był typowym zepsutym młodym człowiekiem dysponującym zbyt wielkimi pieniędzmi i niezbyt wielkim rozumem. Odkryli, że mieszka w Paryżu, w luksusowym mieszkaniu, wraz ze swoją przyjaciółką, która okazała się chętna do współpracy. Nie zajęło im to zbyt wiele czasu. W gruncie rzeczy cała operacja stała się wkrótce samofinansująca, ponieważ kiedy Robard uzależnił się od heroiny, zaczął płacić ogromne sumy za upragniony narkotyk. Zszedł na psy szybciej, niż się spodziewali i nawet najdroższe kliniki, do których wysyłał go Tony, nie były w stanie wyleczyć go z nałogu. Gdyby zechcieli, mogliby go teraz zabić w ciągu niespełna tygodnia. Bernard wiedział, że musi odrzucić pokusę zamordowania go w odwecie za wycofanie się Tony’ego z transakcji. Byłby to niebezpieczny zbieg okoliczności - razem z Jayem mogliby się narazić Maxowi Goldenowi. W tej chwili Bernard miał do rozwiązania inne problemy, jeden z nich siedział teraz obok niego. - Jay, wiesz, co się stanie, jeśli w ciągu dwóch najbliższych lat nie zostaniesz przewodniczącym CKK? - Wiem nazbyt dobrze. Ojciec nie przekaże mi firmy, ponieważ oblałem jeden z testów, jakie przede mną postawił. Mój przyrodni brat Ludwik przejmie Goldcorp. Scenariusz ten był dobrze znany Bernardowi. Ludwik był synem Maxa z drugiego małżeństwa, z Laurą. Przy łożu śmierci swej pierwszej żony, matki Jaya, Max obiecał, że firma przypadnie w udziale jej synowi. Ponieważ nie był jednak głupcem, dodał klauzulę, że Jay musi udowodnić, iż sprosta temu zadaniu. Ludwik dzięki własnej przedsiębiorczości stał się multimilionerem w wieku dwudziestu ośmiu lat. Bernard zdawał sobie sprawę, że jeśli Ludwik przejmie firmę, on będzie musiał się z nią pożegnać. - Moim zdaniem zostaje nam tylko jedno wyjście. - Wykupić Waugh Mining Soni Seyton-Waugh. - Właśnie. Zmusić tę dziwkę, by nam sprzedała swoją firmę. Może nam się udać. Kłopot polega na tym, że ona nic sobie nie robi z naszego szantażu. Jeśli to jej wpadły w ręce te zdjęcia, może ulec pokusie, by się do ciebie dobrać - mając te dowody, mogłaby cię wsadzić za kratki. Oczywiście pod warunkiem, że ma dość tupetu, by je wykorzystać. Nigdy nie przyzna publicznie, co jej zrobiłeś. Wiemy, że nigdy nawet nikomu o tym nie powiedziała. Myślę, że możemy wydobyć nasz główny atut. - Nasz główny atut? - Pozostałe zdjęcia zrobione tamtego wieczoru, gdy zmusiłeś ją do pozowania nago. - Zapomniałem o nich. - Nie ukradziono ich z sejfu, bo znajdowały się w innym skoroszycie. Możemy zaproponować jej sprzedaż firmy albo wysłanie kilku lśniących odbitek do „Lorda”. Jay roześmiał się i Bernard ponownie się odprężył. Ten plan mógł się powieść. „Lord” jest pismem dla mężczyzn, uwielbiającym zamieszczać akty bogatych kobiet z wyższych sfer. - Bernard, jesteś geniuszem. Ale najpierw musimy odzyskać tamten film i zdjęcia. Dopiero wtedy możemy zrealizować nasz plan. - Zrobimy tak, posłuchaj. Przy pomocy naszych filii zaczniemy konsekwentnie wykupywać akcje wszystkich przedsiębiorstw i kopalń należących do Waugh Mining. Nie będziemy mieli kłopotów z finansowaniem tej operacji - możemy wykorzystać fundusze zarezerwowane na wykupienie Rudda. - Gdy odzyskamy film i zdjęcia, przystąpimy do szantażowania Soni Seyton-Waugh przez osoby trzecie, aż odda nam ponad dziesięć procent z jej pięćdziesięciu jeden akcji kontrolnych. Nie będzie wiedziała, że to nasza sprawka i nie domyśli się, że wykupiliśmy jej inne akcje. Wówczas przystąpimy do ataku i zwolnimy ją z obowiązków przewodniczącej, a ty zajmiesz jej miejsce. - Bernard, jesteś genialny. Atmosfera była napięta. Przemożna siła emanowała z jednego źródła, od mężczyzny o srebrnych włosach, którego głowa spoczywała teraz na białym blacie biurka, jakby nagle zapadł w sen. Bernard i Jay siedzieli w pewnej odległości od niego, zwróceni twarzami w stronę biurka. Spoglądając w dół przez okno widzieli hałdy ziemi i sznury samochodów jadących w porannych promieniach słońca w stronę centrum Johannesburga. Żaden z nich się nie odzywał, taki był niepisany przepis. Nienagannie ubrany kamerdyner przyniósł im wszystkim kawę. Nie musiał pytać, czego sobie życzą, ponieważ znał ich wszystkich od bardzo dawna. Jego pensja była wyższa od poborów niejednego menedżera - poświęcił swe życie służbie facetowi, którego głowa spoczywała na biurku, w ogromnym gabinecie na szczycie siedziby Goldcorp Group. Postawiwszy filiżanki z cienkiej jak papier porcelany, kamerdyner wyszedł z pokoju równie cicho, jak wszedł. Gdy już miał zniknąć w drzwiach, usłyszał znajomy głos swego pracodawcy. - Dziękuję, Raleigh. Pod żadnym pozorem nie wolno nam przeszkadzać. - Tak jest, proszę pana. Zamknął za sobą drzwi i nie pierwszy raz zastanowił się, czy jego pan nie ma przypadkiem zdolności parapsychicznych. Przypominało to jakąś zabawę między nimi: Raleigh często wchodził do gabinetu coś poprawić, posprzątać albo przynieść korespondencję, gdy jego pan spał - ale nigdy jeszcze nie udało mu się wyjść niezauważonym, a mógłby przysiąc, że pan Golden nigdy nie otworzył oczu. Srebrnoszare kosmyki uniosły się znad biurka i przez krótką chwilę Jay i Bernard wpatrywali się w twarz Maxa Goldena, dopóki ten nie wstał i nie podszedł do ogromnego okna. Promienie słońca padły na jego poznaczony zmarszczkami profil. Ludzie mówili, że jest Żydem, ale była to tylko część prawdy. Jego przodkowie byli kozakami służąc w kawalerii cara; on sam nadal codziennie jeździł konno - była to jego jedyna rozrywka. Dwaj mężczyźni siedzący za nim podziwiali, jak prosto się trzyma, jak swobodnie się porusza, mimo że przekroczył już siedemdziesiątkę. Nagle odwrócił się do nich twarzą. Jego błyszczące niebieskie oczy przyjrzały im się pobieżnie, odczytując precyzyjnie ich uczucia. - Moja decyzja jest nieodwołalna. Powziąłem ją z powodu twojej niekompetencji, Jay, i od tego czasu nie zaszło nic, co podważyłoby słuszność mojej pierwotnej oceny twoich możliwości; dodatkowo potwierdzają ją wydarzenia ostatnich kilku dni. Wrócił do stołu, usiadł na jego skraju i z kamienną twarzą przypatrywał się swemu synowi. - Zawiodłem się na tobie. To posiedzenie CKK dawało ci szansę. Byłem w błędzie, ale sądziłem, że dasz sobie radę. Nie będę cię pytał, dlaczego nie dopilnowałeś zapięcia sprawy na ostatni guzik. Z pewnością w tajemnicy odbyło się spotkanie pozostałych członków i postanowiono zablokować wasze plany. Dlaczego nic nie wiedziałeś o tym spotkaniu? Zastosowano oczywiste posunięcie blokujące - powinieneś był je przewidzieć i przeciwdziałać mu. Nic u twojej matki nie świadczyło o predyspozycjach do niepowodzenia, nigdy nie szła na kompromis, nawet tuż przed śmiercią. Wprost trudno mi uwierzyć, że jesteś moim synem. - Zostały ci teraz dwa lata, zanim Ludwik przejmie firmę, czyli dwadzieścia cztery miesiące na naprawienie tego, co do tej pory sknociłeś. Bernard nakreślił mi szczegóły twojej strategii. To dobry plan, ale by go wprowadzić w życie potrzeba mocnych nerwów i inteligencji. Nastała cisza, podczas której Jay zebrał się na odwagę, by zapytać ojca: - Co stanie się ze mną, gdy Ludwik zostanie szefem firmy? - Gdybym był na jego miejscu, zwolniłbym cię natychmiast. Przestanę wspierać cię finansowo. Będziesz musiał radzić sobie sam. Jay zrobił się czerwony na twarzy. Chwilami nie rozumiał swego ojca. Był on zdolny odciąć się od wszelkich emocji, wypełnić swe serce lodem. - A na twoim miejscu, Bernard, zacząłbym dystansować się od Jaya i rozważył zaoferowanie swych usług Ludwikowi. O ile oczywiście chcesz tu pozostać. Max Golden lekkim krokiem podszedł do biurka. Usiadł za nim i spojrzał chłodno na syna. - Chciałbym cię ostrzec. Bezwzględność to jedyny sposób na sukces, ale musisz pamiętać, że rozkoszowanie się okrucieństwem oznacza śmierć. Bo widzisz, kiedy lubisz coś robić, stajesz się nieostrożny. Popełniasz błędy. Wstał ponownie i spojrzał przez okno. Jay i Bernard nie byli pewni, czy spotkanie dobiegło końca. - Ojcze, skąd mogłem wiedzieć, że uknują coś za naszymi plecami? - Zamilcz i wynoś się. I nie nazywaj mnie ojcem, bo to obelga. Wyjdź stąd, zanim cię wyrzucę. Max Golden nie odwrócił się, dopóki Jay i Bernard nie wyszli z pokoju. Dopiero wtedy usiadł za biurkiem i wyjął obszerny skoroszyt. Uśmiechnął się. Jay i Bernard - nie ma to jak wygrywać jednego przeciw drugiemu! Zabawnie było przyglądać się manewrom, podczas których jeden usiłował zdobyć nad drugim przewagę, pociągać za sznurki i obserwować, jak podskakują i pląsają. Jaya stać na zacięty pojedynek, ale wolałby obstawić Aschaara - ten facet jest przebiegły niczym stado małp w klatce. Jak mogli uwierzyć, że odda firmę Ludwikowi?! Las wyglądał prześlicznie. Nie pamiętała, by kiedykolwiek spacerowała po lesie, w którym drzewa są tak bujne i zielone, ale ostatecznie nigdy przedtem nie była w Anglii. Przechadzała się boso pośród chłodnej porannej rosy, czując się, jakby zdjęto jej z pleców wielki ciężar. Personel kliniki pragnął jedynie, by miała dobry humor i wróciła do zdrowia. Przez kilka pierwszych dni była w nastroju samobójczym. Spróbowała przeciąć sobie żyły, ponieważ nie chcieli jej dać upragnionego narkotyku, więc musieli ją przywiązać do łóżka. Okres ten minął równie szybko jak nadszedł i teraz była znowu dzieckiem, nie licząc kilku wspomnień, które pragnęła wymazać z pamięci. W ogóle nie myślała o mężczyznach. To przyjdzie później, ale nie spieszyło się jej, gdyż wiedziała, że wraz z pierwszym fizycznym zbliżeniem pojawi się strach. Poinformowano ją, że będzie miała gościa, kobietę równie piękną jak ona sama, pełną zrozumienia, prawdziwą przyjaciółkę. Zdawała sobie sprawę, że odprężenie zawdzięcza lekom. Lekarz zadał sobie wiele trudu, by wyjaśnić jej objawy towarzyszące odstawieniu narkotyków i konieczność jak najszybszego powrotu do zdrowia. Często pytała personel o człowieka, który uwolnił ją z mieszkania, faceta, który oparł Sidneya o ścianę i powoli łamał mu żebra, gdy ona krzyczała wniebogłosy. Spoglądali wówczas na nią zdziwieni, mówiąc, że nic im o tym nie wiadomo, ale ona czuła, iż musi mu podziękować, bo nie był on po prostu wytworem jej wyobraźni. Bardzo często coś jej się śniło, o wiele częściej niż przedtem. W jej snach pojawiała się nieraz długa, mroczna rzeka; ona leżała na brzegu, a łódką płynął wysoki ciemny blondyn w błyszczącym garniturze. Wsiadała do łódki i uśmiechali się do siebie. Będąc z nim odczuwała wielki spokój, a jego silne ramiona bez najmniejszego wysiłku poruszały wiosłami krojącymi głęboką zieloną toń. Zeszłej nocy we śnie łódź wywróciła się, a oni zobaczyli na brzegu przyjaciela, który skoczył do wody chcąc ich ratować. Podpłynął do niej i wyciągnął ją na brzeg. Potem usiłował odnaleźć mężczyznę w białym garniturze, ale widocznie woda go zniosła. Wrócił więc na brzeg i płakał na jej ramieniu. Był jej obcy - chciała, by powrócił mężczyzna w białym garniturze nie mogła uwierzyć, że zginął w odmętach ciemnozielonej wody... Kobieta, na którą czekała, pojawiła się koło jednego z dębów i pomachała w jej stronę. Pobiegła do niej, zaskoczona jej niezwykłą urodą. Kobieta pocałowała ją delikatnie w policzek i wzięła za rękę. Chociaż była tak piękna, jej głos sugerował wielką władzę i autorytet. - Heleno, od dawna chciałam cię poznać. Wiem, przez co przeszłaś. Wyrwała się jej. Nie chciała, by wspomnienia, które pragnęła unicestwić, znowu wypłynęły na powierzchnię jej pamięci. - Przepraszam, jeśli cię przestraszyłam, Heleno. Jestem Sonia. Możesz tu zostać tak długo, jak zechcesz. Powinnaś nabrać sił. Sonia stała przed straszliwym dylematem. Helena jest w posiadaniu informacji, które można by wykorzystać na procesie przeciwko Jayowi i Bernardowi, ale Sonia wie doskonale, że Jay o mały włos nie zniszczył jej i że wszelkie pytania na tym etapie popchną ją z powrotem w stronę otchłani obłędu. Musi być cierpliwa; lekarz powiadomił ją o tym ryzyku i ostrzegł przed zbyt szybkim działaniem. Najpierw będzie musiała nawiązać serdeczną więź z Heleną. Lekarz powiedział, że po zdobyciu jej zaufania rozmowa o minionych przeżyciach przyniesie Helenie ulgę; ostrzegł też, że jeśli nie będzie chciała o nich mówić, istnieje groźba zamknięcia się w sobie na zawsze. Przypominało to balansowanie na cienkiej linie rozwieszonej między rozsądkiem a szaleństwem. Jedno niewłaściwe posunięcie, a nić łącząca ją z rzeczywistością może zostać zerwana. Rozmowa z doktorem podsyciła nienawiść Soni do Gold-corp Group. Ileż istnień zniszczyły te bezwzględne zbiry? Ile krajów wydadzą na łup w swojej maniakalnej pogoni za władzą absolutną? Mają mnóstwo pieniędzy, ale niewiele dla nich znaczą - muszą zdobyć pełnię władzy. Była zdecydowana udaremnić ich plany, poniżyć ich tak, jak oni poniżyli ją, Helenę i niezliczone rzesze innych ludzi. Bez przerwy myślała o Deonie, policjancie, który tak niespodziewanie pojawił się w jej życiu i dodał jej odwagi do walki. Było w nim coś, co poruszało ją do głębi. Pod zewnętrzną maską szorstkości dostrzegała wrażliwość i bezgraniczną dobroć, rzadko spotykaną u mężczyzn. Działał jak balsam na jej kompleksy i troski. Pragnęła znów go zobaczyć i to jak najszybciej. DEON I BERNARD Doktor Jerry Odendal usłyszał dzwonek telefonu tuż po powrocie z żoną z kolacji na mieście. Jak zwykle wypił dwie butelki wina i był bardzo zadowolony z życia. W wieku pięćdziesięciu lat naprawdę nie miał się na co uskarżać; od czasu mianowania go okręgowym lekarzem policyjnym jakieś dwadzieścia lat temu zarabiał dobrze i, nie licząc badania ofiar gwałtów, jego praca była przyjemna i niezbyt wymagająca. Kiedy zadzwonił telefon, postanowił go zignorować - jeśli chcieli, by o tej porze lekarz zrobił próbę krwi jakiemuś pijanemu kierowcy, mogli sobie znaleźć kogoś innego. Ale telefon dzwonił uparcie i żona kazała mu podnieść słuchawkę. Był mocno poirytowany. Chciało mu się tylko spać. - Jerry, tu generał Piet Muller. Pilnie potrzebuję cię w komendzie. - Do diabła, Piet, jest już po pierwszej. Czy to nie może poczekać do rana? - Zmarł nam jeden więzień. - Weźcie Travisa, on aż garnie się do pracy. - Jerry, to skomplikowana sytuacja. Nie potrzebuję, by kręcił mi się tu Travis - jeszcze jeden z tych przeklętych liberałów. Chcę, byś ty się tym zajął. - W porządku, będę tam za kwadrans. Rzucił słuchawkę na widełki, przesłał wściekłe spojrzenie żonie i poszedł do samochodu. Był dłużnikiem Mullera i widocznie nadszedł czas spłaty długu. Główna kwatera policji tonęła w światłach; ciekawe, ile pieniędzy podatników wydawano na prąd zużywany w gmachach rządowych. Młody policjant w dyżurce rzucił mu kwaśne spojrzenie i dalej przeglądał magazyn ze zdjęciami skąpo ubranych panienek. Doktor Odendal zakasłał głośno, by zwrócić jego uwagę i ponownie został zignorowany. - Połączcie mnie natychmiast z generałem Mullerem albo opowiem mu o waszej lekceważącej postawie. Młody człowiek zerwał się na równe nogi i głupawym spojrzeniem swych szaroniebieskich oczu wpatrywał się w jego twarz. - Przepraszam pana, ale kogo mam zameldować? - Doktora Odendala. Policjant wykręcił jakiś numer i zamienił parę słów z generałem. - Proszę pójść do wind, generał Muller będzie pana oczekiwał na szóstym piętrze. Winda zajechała tam nie zatrzymując się po drodze i gdy drzwi się otworzyły, lekarz znalazł się oko w oko z generałem. Stało się coś poważnego - Muller wyglądał mizernie, a na jego obliczu brakowało emanującej zwykle z niego aury pewności siebie. - Chodźmy do mego gabinetu. Mam nadzieję, że przyniosłeś narzędzia potrzebne do przeprowadzenia autopsji? - Oczywiście. Dobrze się czujesz? - Nic mi nie będzie, gdy już uporamy się z tą paskudną sprawą. Gabinet urządzony był po spartańsku, dominowała nad nim flaga RPA zwisająca z drzewca w rogu. Doktor nie lubił flag wiszących we wnętrzu, uważał, że przynoszą pecha, podobnie jak otwarty parasol. Usiadł na jednym z niewygodnych krzeseł przy biurku. Generał również usiadł i wyciągnął butelkę whisky z szuflady. Doktor Odendal odmówił, bo i tak martwił się ilością wypitego alkoholu, ale generał nalał sobie pełną szklankę. Pociągnąwszy spory łyk założył ręce za głowę i spojrzał na doktora. - Żyjemy w niespokojnych czasach, Jerry. Naciski na ten kraj stają się z każdym dniem silniejsze i musimy prowadzić zdecydowaną walkę, by elementy komunistyczne trzymały się z dala od tej pięknej ziemi. Wczoraj, w ramach rutynowego dochodzenia, przyprowadziliśmy na przesłuchanie podejrzanego o prokomunistyczne sympatie. A teraz mam na głowie wielki kłopot. Ten człowiek umarł w celi, głupiec przewrócił się i zabił. Rozumiesz moje trudne położenie. Pamiętasz kłamstwa rozpowszechniane kilka lat temu o więźniach rzucających się w dół z okien tego gmachu – złośliwe brednie ukute przez naszych wrogów w prasie? Cóż, mam powody przypuszczać, że ci sami ludzie będą usiłowali zbić kapitał na przypadku tego człowieka, który umarł w areszcie. Chcę więc, byś dokonał sekcji i przedstawił prawdziwy obraz wydarzeń. Doktor Odendal zaczął się trząść. Muller żądał wysokiej ceny, może nawet zbyt wysokiej. To prawda, że pomógł mu, gdy sprawa o zaniedbanie obowiązków lekarskich groziła zrujnowaniem jego prywatnej praktyki i postarał mu się o jego obecną pracę... Zrozumiał natychmiast, czego oczekuje od niego teraz. - A jeśli znajdę dowody na to, że ten człowiek nie umarł w wyniku upadku na podłogę, że przyczyna śmierci jest inna? - Nie znajdziesz takich dowodów. - Co będzie, gdy tą sprawą zainteresuje się coroner? - Zapewniam cię, że do tego nie dojdzie. Ale jest jeszcze dodatkowy aspekt sprawy. Mam tu wroga, człowieka, który może zagrozić mojej przyszłości. Siedzi teraz na dole opiekując się - znaczy pilnując - ciała, które masz obejrzeć. Z pewnością zada ci kilka pytań i musisz udzielić mu właściwych odpowiedzi. Będzie twierdził, że temu człowiekowi zrobiono to i tamto, chociaż ty i ja wiemy dobrze, że to nieprawda. Musisz go przekonać, że się myli. - Co będzie, jeśli mi nie uwierzy? - Jesteś mi to winien, Jerry. On ci uwierzy, widziałem cię w działaniu. Jeśli ktokolwiek może tego dokonać, to właśnie ty. Nie wspominaj mu tylko, że się znamy. Ale zapamiętaj wszystko, co będzie o mnie mówił. Chcę to wiedzieć. - Piet, nie znam się na tym. - Ten akt oskarżenia przeciwko tobie; ukręciłem wtedy tej sprawie łeb, ale można ją ponownie wywlec na światło dzienne, możesz stracić pracę i emeryturę. Może się okazać, że twój syn znajduje się w posiadaniu narkotyków, u twojej córki mogą odkryć komunistyczne broszury. Nie masz wyboru, Jerry. Zapytaj o celę numer szesnaście w piwnicy numer trzy. A jeśli sknocisz sprawę, zapomnij, że czekała cię jakaś przyszłość. Doktor Odendal ruszył do windy głęboko zamyślony. Chociaż może nie jest to wcale konieczne, przeprowadzi natychmiast sekcję zwłok. W ten sposób zniszczy kompromitujące dowody i nikt nie będzie później w stanie dojść, co naprawdę stało się temu facetowi. Jeśli to, co powiedział mu Piet, było prawdą, nie ma nic do stracenia. Winda zjechała na parter i przeszedł przez hall do windy, która zawiezie go do cel. Jak zwykle był tam uzbrojony strażnik, więc mignął mu przed oczami przepustką służbową. Gdy znalazł się w windzie, zaczął oddychać głęboko, chcąc odprężyć się przed czekającymi go nieprzyjemnościami. Winda zjechała do korytarza wiodącego do cel - panujący tu bezruch trochę działał mu na nerwy; zupełnie jakby nikogo nie było. Chciał znaleźć się daleko od tego miejsca, w wygodnym ciepłym łóżku, przytulić się do żony. Idąc w kierunku cel czuł się jak człowiek udający się na własną egzekucję. Miał już wejść do piwnicy numer trzy, gdy wyszedł z niej ogromny mężczyzna i spojrzał na niego z góry. - Pan jest lekarzem? - Tak. A pan pułkownikiem de Wet? Oficer udał, że nie słyszy pytania. - Najwyższy czas. Dzwoniłem po pana pół godziny temu. Czy rozmawiał pan tutaj z kimś? - Nie. Zjechałem prosto do cel. - Skąd pan wiedział, o którą chodzi? - Zapytałem oficera dyżurnego. - Świetnie. Bierzmy się zatem do roboty. De Wet uśmiechnął się ponuro pod nosem. Tak więc facet kłamie. Oficer dyżurny nie wie, kto jest w jakiej celi, toteż doktor z pewnością rozmawiał z generałem Mullerem. Może to jeden z jego kolesiów - wkrótce się o tym przekona. De Wet wiele razy uważnie studiował techniki obdukcji - nigdy nie dowierzał nikomu, zawsze zdarzały się pomyłki, których ceną bywało ludzkie życie i wysokie wyroki. Tej nocy jego pilność zostanie wynagrodzona. - Będę musiał przeprowadzić sekcję. De Wet nie zareagował. Obserwował, jak lekarz przygląda się czaszce zmarłego. Widział, że orientuje się doskonale, co przydarzyło się więźniowi. Zmarły był Murzynem, wzrostu 177 cm, dobrze zbudowanym, włosy miał obcięte na jeża, a pod nosem cienki wąsik. Doktor Odendal skrzywił się ujrzawszy ślady przypalania papierosem na lewym ramieniu zmarłego; oba nadgarstki były zakrwawione w wyniku zaciskania więzów. Najgorszy był jednak strzaskany bok jego głowy. Doktor Odendal domyślił się, że pobito go trzonkiem oskarda, co było ulubioną metodą wymuszania zeznań. Niechętnie zwrócił się do pułkownika. - Pułkowniku de Wet, potrzebne mi są nosze, by zabrać go do państwowej kostnicy. Czy może mi pan je zorganizować? Deon ani drgnął patrząc na doktora, który widocznie nie zdawał sobie sprawy, że jego bajeczka na niego nie działa. Postanowił doprowadzić tę sprawę do końca. Jeden z jego podwładnych zameldował mu, że słyszał krzyki dochodzące z cel - Muller był nieostrożny i zostawił drzwi otwarte, gdy wraz z kumplami dawał wycisk więźniowi. Kiedy Deon zszedł na dół, cela była zamknięta i musiał iść po klucz. W środku znalazł martwego więźnia. A Muller powiedział mu, że zdarzył się wypadek. Deon sceptycznie przysłuchiwał się lekarzowi, który ponowił swą prośbę. - Przykro mi, pułkowniku de Wet, ale trzeba go tam przetransportować jak najprędzej. Ciało ulega szybkiemu rozkładowi. De Wet usiadł na podłodze w rogu celi, kolana prawie zasłaniały mu twarz. Zauważył wyraz zdziwienia na twarzy lekarza i czekał. - Dobrze się pan czuje, pułkowniku? - Całkiem dobrze, doktorze. Może pan też usiądzie, musimy porozmawiać. - Nie czas teraz na pogaduszki. Nalegam, by przewieźć zwłoki do kostnicy. Porozmawiamy później. - Doktorze, na jakim uniwersytecie uzyskał pan swój stopień? - Nie uważam, by to był odpowiedni moment na kwestionowanie moich kompetencji. W Pretorii, jeśli koniecznie musi pan wiedzieć. - Tak. To dobry uniwersytet. Nie kwestionuję pańskich kompetencji, doktorze, jedynie pańską opinię o tym przypadku. - Jak pan śmie? - Musiał pan składać przysięgę Hipokratesa. To bardzo poważne zobowiązanie, szkoda, że nie mamy w policji czegoś o podobnej wadze. Pytam pana, czy właściwym postępowaniem jest przeprowadzenie sekcji zwłok? - Tak. - I twierdzi pan, że nie ma dowodów na to, że ten człowiek został pobity? - Tak. Podejrzewam, że ma nowotwór mózgu, który mógł przyczynić się do jego śmierci. Dlatego właśnie muszę dokonać sekcji. A teraz, jeśli można pana prosić, pułkowniku de Wet... Deon zauważył, że doktor zachowuje wciąż spokój, chociaż z czoła spływał mu pot. Spłoszył się, kiedy usłyszał kroki na korytarzu, ale zaraz spróbował się odprężyć; wyglądało to tak, jakby usilnie starał się nie sprawiać wrażenia przestraszonego. Kroki zbliżyły się do drzwi celi. - Dobry wieczór, doktorze Travis. Chyba niepotrzebnie pana wzywałem, doktor Odendal był szybszy. Odendal stał pochylony nad ciałem trzęsąc się w widoczny sposób. - Dobry wieczór, doktorze Odendal. Wracam więc do domu. Deon zobaczył, że doktor Odendal odetchnął z ulgą słysząc to. - No cóż, doktorze Travis - powiedział Deon jakby nigdy nic - możemy wysłuchać również pańskiej opinii, by mieć pełny obraz. - Nie, pułkowniku de Wet, w takim przypadku jak ten nie jest to konieczne. Doktor Odendal ma lepsze kwalifikacje do tego ode mnie. De Wet podziwiał takt młodego lekarza, szkoda, że podobne zachowanie nie cechowało jego podwładnych. Zapytał go: - A więc zgodziłby się pan, że niezbędna jest sekcja zwłok? - Przecież widać wyraźnie, co się stało! Eee, znaczy, nie jestem pewien... - Doktorze Travis, proponuję, by zapomniał pan na chwilę o zawodowej lojalności i rzucił okiem na ciało. De Wet odsunął Odendala od zwłok i zauważył wyraz przerażenia na twarzy młodego lekarza. Zobaczył, jak twarz mu stężała; Travis wykonywał tę pracę dopiero od pół roku, zamierzając w przyszłości zostać wykładowcą w akademii medycznej. Gdy pochylił się nad ciałem, z miejsca odezwał się w nim zawodowiec. - Chce więc pan, pułkowniku, bym obejrzał pańskie rękodzieło? - Nie moje, doktorze Travis. Doktor Odendal uważa, że ten człowiek spadł z krzesła i umarł. - To śmieszne. Musi pan o tym wiedzieć. Zakatowano go na śmierć. Nigdy nie widziałem kogoś tak strasznie pobitego. - Dziękuję, doktorze. Proszę sporządzić raport w tej sprawie i oddać mi go do rąk własnych. Będzie musiał pan zapewne polemizować z opinią doktora Odendala w sądzie. Nie mam wątpliwości, że powie pan prawdę, bo widzę, że jest pan człowiekiem silnych przekonań. Gdyby coś mi się stało w ciągu najbliższych tygodni, mam nadzieję, że będzie miał pan odwagę sam poprowadzić tę sprawę. Ten człowiek umarł podczas przesłuchania i chcę, by ci, którzy go zamordowali, stanęli przed sądem. Doktorze Travis, proszę zabrać jego ciało do kostnicy i dopilnować, by nikt nic przy nim nie ruszał. Doktor Travis spojrzał uważnie na pułkownika de Weta. Wiedział, ile odwagi wymaga takie stanowisko i postanowił wspierać go bez względu na konsekwencje. Odwrócił się do doktora Odendala, który płakał wstrząsany dreszczami. - On mnie do tego zmusił! Muller zagroził, że mnie zniszczy! - Doktorze Odendal, już ja się postaram, by odebrano panu prawo wykonywania zawodu. W kilka godzin później ciało umieszczono w zamrożonym pojemniku w kostnicy miejskiej. Długo będzie tam przebywać, a nazwisko zamordowanego pojawi się w tytułach gazet całego świata ponad sprzecznymi doniesieniami o tym, jak doszło do jego zgonu. Jego śmierć wpłynie poważnie na życie trojga ludzi. Deon nie wrócił tego wieczoru do domu. Zadzwonił do Teresy i zaczął sporządzać raport o „wypadku”, przerabiając kilka razy relację o tym, jak natrafił na zwłoki więźnia i co miało miejsce potem. Wiedział, co się stanie, gdy przedstawi ten dokument przełożonym: znajdzie się w centrum uwagi i Muller zrobi wszystko, by zdyskredytować jego oświadczenie. Wracając późno do domu następnego dnia zdał sobie sprawę, że jego kariera jest poważnie zagrożona. Gdy tylko przekroczył próg domu, wyczuł, że coś jest nie w porządku. Było zbyt czysto - dzieciaki zwykle rozrzucały zabawki, gdzie popadnie, a Teresa sprzątała tylko rano. Zauważył to, ponieważ spędził życie szukając drobnych śladów, które doprowadzą go do ogólniejszych wniosków. Wszedł do salonu i miał ochotę się cofnąć, gdy zobaczył zimny wzrok bujającej się na fotelu Teresy. - Ty kłamco, cholerny skurwysynu! To tak mi odpłacasz za moją lojalność, miłość i opiekę? Chciałabym usłyszeć, że to nieprawda, ale zbyt wiele dowodów przemawia przeciwko tobie, byś mógł mnie przekonać. Podszedł prosto do niej i spróbował wziąć ją w ramiona. Wymierzyła mu solidny policzek, aż pociekła mu krew z nosa. - Gdzie dzieci, Tereso? - U mamy. Będą tam mieszkać do czasu rozwodu. Nie zasłużyłeś na nie, zdradziłeś je. Dzięki Bogu, że mam kilkoro przyjaciół, którzy mnie nie opuszczą. Wszystko teraz układa się w logiczną całość. Kiedy zadzwoniłeś wczoraj i opowiedziałeś, co robisz, byłam z ciebie taka dumna, a potem przyjechał tu generał Muller i był na tyle uczciwy, że zdradził mi, czym naprawdę się zajmujesz. - Muller? - Pokazał mi te obrzydliwe zdjęcia, które trzymasz w biurze, ty zboczeńcu. Czuję do ciebie wstręt. Muller wszystko mi opowiedział; jak odkrył, że lubisz kurewki i prosił cię, byś wziął się w garść; jak zagroził ci, że powiadomi mnie, o ile nie przestaniesz znęcać się nad Murzynkami - a wtedy ty usiłowałeś go szantażować tymi naciąganymi opowieściami o brutalności policji. Boże, Deon, jak mogłeś upaść tak nisko? - To wszystko kłamstwa, Tereso. Jak, do diabła, mogłaś mu uwierzyć? - Wierzę zdjęciom. One nie kłamią. Muller twierdził, że jesteś podobny do ojca, opowiedział mi o nim i o jego niemoralnych interesach. Deon pobladł. Jak mogła uwierzyć, że jest zdolny do takich rzeczy? Jak mogła mówić tak o jego ojcu, którego nigdy nie znała? Teresa uniosła wazon z kominka i rzuciła nim w niego. Uchylił się i wazon przeleciał mu koło głowy wylatując przez okno. Na twarzy miała obrzydliwy grymas wściekłości, wiedział, że nie zdoła jej przekonać. Muller wyciągnął z rękawa asa i jakże inteligentnie rozegrał tę partię. - Wynoś się z domu, Deon. Twoje ubrania są spakowane - idź spać do jednej ze swoich dziwek. Nie masz po co wracać. Nie chcę więcej słuchać twoich obrzydliwych kłamstw! - Tereso, to nieprawda. Wprost trudno mi uwierzyć w to, co się dzieje. - Wynoś się, ty bydlaku! Wyszedł z pokoju, wziął dwie walizki z sypialni i zaniósł je do starego poobtłukiwanego mercedesa. Gdy wkładał je do bagażnika, w drzwiach frontowych pojawiła się Teresa. Odwrócił się myśląc, że może odzyskała zdrowy rozsądek i zrozumiała, że Muller kłamał. Uśmiechnął się. - A jeśli zaraziłeś mnie jakimś świństwem, to drogo za to zapłacisz. Nie myśl też, że będę milczeć - jutro rozmawiam z prasą. Wsiadł do samochodu i odjechał. Nie zdawał sobie sprawy, jak długo krążył po ulicach, ale w końcu zatrzymał się w małym parku i wysiadł w ciemnościach. Podszedł do kępy drzew i gwałtownie zwymiotował. Oparł się o pień, płacząc jak dziecko. Nigdy przedtem nie był tak bliski samobójstwa. Sięgnął po pistolet, ale zanim go jeszcze dotknął pomyślał o ojcu i zostawił go w kaburze. Poza tym - tego właśnie chciałby Muller. Gdyby targnął się na swoje życie, stałby się policjantem-kłamcą - doskonałym kozłem ofiarnym, którego można by obarczyć winą za inne kłamstwa i fałszerstwa. Cóż, niech Muller dowie się, że chociaż wygrał tę rundę, nie wygrał jeszcze całej walki. Wciąż nie mógł uwierzyć, że generał zrobił mu takie świństwo, na zimno wykalkulował tę perfidną intrygę. W chwilę później wyszedł spośród drzew na trawnik. Gdy znalazł wygodne miejsce, położył się i zapatrzył w niebo. Jego naiwność była niewybaczalna. Historia z zabitym więźniem groziła poważnymi następstwami i było oczywiste, że Muller uzyska zgodę najwyższych władz, by załatwić sprawę w rękawiczkach. Uderzył z szybkością atakującego węża. Deon zrozumiał, że jeśli chce pokonać tak potężnego przeciwnika, on też musi działać bardzo szybko. Następnego dnia poszedł zobaczyć się z Sonią Seyton-Waugh. Noc spędził w hotelu, przekonując samego siebie, że Teresa odzyska zdrowy rozsądek. Zupełnie nie mógł pogodzić się z faktem, że uwierzyła Mullerowi. To prawda, postąpił głupio nie wracając poprzedniego wieczoru do domu, ale przecież zawsze przedtem ufała mu. Zapukał do drzwi domu Soni z pewną obawą. Bał się, że jej nie zastanie, a jeśli nawet, to że nie zechce go przyjąć. Otworzyła mu we własnej osobie i powitała go ciepłym uśmiechem. - Deon...! Wejdź proszę. Ku jego zaskoczeniu dotknęła jego ręki, kiedy przekraczał próg i poczuł, jak przez całe ciało przebiegł mu prąd. Odwrócił się i stał tam jak zaczarowany, patrząc jej prosto w oczy. - Czytałam już gazety. Rozumiem, jak musisz się czuć. - Objęła go czując ból, który pojawił się w jego sercu. Ona naprawdę rozumiała. Po kilku minutach odsunęli się od siebie i poszli do salonu. Sonia wskazała mu miejsce obok siebie na ogromnej skórzanej kanapie. Zajrzał jej w oczy. Usta miała lekko rozchylone i wyczuł w niej potrzebę równie głęboką jak w sobie. To lojalność i miłość do Teresy nie pozwoliła mu nigdy przyznać się przed samym sobą do tego, co czuje. Ale teraz pchała go ku niej jakaś nieprzeparta siła. Musnął wargami jej usta, a dotknięcie to przerodziło się w namiętny pocałunek. Jej ciało zapraszało go. Nigdy nie znał podobnej kobiety. Nagle dopadły go wyrzuty sumienia. Czuł się winny, bo obiecał Teresie, że nigdy jej nie porzuci. Potem przypomniało mu się, jak łatwo uwierzyła w kłamstwa Mullera. Ich pocałunek stawał się coraz bardziej gorący. Czuł bicie jej serca. Jej zapach niesamowicie na niego działał, aż zadrżał cały z podniecenia. Jego zachłanne ręce wędrowały po jej ciele. Próbował pohamować przypływ pożądania, ale był wobec niego bezradny. Zaprowadziła go na górę i powoli zaczęła ściągać z niego mundur. On rozbierał ją ostrożnie, pamiętając o bólu, jaki przeżyła wiele lat temu. Przypominała młodą dziewczynę i chociaż jej naga skóra była niczym płomień podsycający jego pożądanie, starał się zaspokajać każdą jej zachciankę chcąc, by to przeżycie było równie przyjemne dla niej, jak dla niego. Dopiero, gdy zaczęła go prosić, wszedł w nią, czując fale rozkoszy ogarniające jego ciało. Będąc w niej odczuł zaspokojenie, jakiego nigdy nie przeżył z Teresą. Poczucie winy zniknęło. Nic nie mógł poradzić: uczucie między nim a Sonią było nie do opanowania. Tuląc ją mocno do siebie zapadł w głęboki sen. Obudził się po jakimś czasie, zdając sobie natychmiast sprawę z ciemności panujących na dworze. Sonia spała przytulona do jego ramienia - kobieta kontrolująca olbrzymie korporacje, przed którą drżeli mężczyźni jego pokroju. Otworzyła oczy i przyglądała mu się uważnie, próbując wyczuć jego nastrój. Oderwała się od jego ramienia i uklękła na łóżku. - Coś nie tak? - Moje życie, Soniu. - Nie czuję się winna. Kocham cię, Deon. Pocałował ją i odsunął się. - Byłem w tobie zakochany od pierwszej chwili, kiedy cię ujrzałem, ale bałem się do tego przed sobą przyznać. Dopiero kiedy Teresa nie chciała przyjąć do wiadomości, że postąpiłem właściwie, pojąłem, że jesteś jedyną osobą na świecie, która to zrozumie. Przytuliła go mocno do siebie. - Deon, nigdy nie pozwolę ci odejść. O wiele później, przy śniadaniu, opowiedziała mu o kłopotach z wydobywaniem informacji od Heleny. Dobrą wiadomością było to, że dziewczyna prędko wraca do zdrowia; ponieważ narkotykami szprycowano ją wbrew jej woli, klinika w Warwickshire miała łatwiejsze zadanie, ale trudno im było poradzić sobie z problemami psychologicznymi towarzyszącymi odzwyczajaniu się od narkotyków. Sonia chciała, by Helena pozostała w Anglii, poza zasięgiem macek firmy Goldcorp. Patrząc perspektywicznie, jedyny sposób umknięcia przed nimi to przyjęcie nowej tożsamości. A tymczasem potrzebne Soni informacje o Jayu i Bernardzie tkwiły zatrzaśnięte w jakimś zakątku pamięci Heleny. - Jadę do niej za tydzień. Spróbuję jeszcze raz. Tylko ja mogę do niej dotrzeć, bo przecież przeżyłam to samo. - Nie uda ci się wykorzystać jej w sądzie, Soniu, rozerwą ją na strzępy. Widziałem to już wiele razy i zapewniam cię: to prawie równie nieprzyjemne, jak tamto przeżycie. - Tej sprawy nigdy nie wygramy w sądzie - nie będę na tyle głupia i nie dopuszczę, by sprawy zaszły tak daleko. Zaczną dobierać się do nas, kiedy będziemy o nich więcej wiedzieć, a wtedy będziemy musieli zadać im cios, który ich naprawdę zaboli. Chcę, by cierpieli tak samo jak ja. Już muszą czuć się zaniepokojeni tym, co stało się z Heleną. Muszę jeszcze popracować, by nawiązać z nią głębszą więź. Wciąż mi nie ufa, właściwie nikomu nie ufa. A propos, czy mógłbyś mi dostarczyć o niej kompletne dane - przyjaciele, wykształcenie, wszystko? - Soniu, jeśli zacznę sprawdzać jej dane, dowie się o tym generał Muller i razem z Bernardem Aschaarem skojarzą pewne fakty. - Ale musi być jakiś sposób. - Pewnie. Jest ten facet, dzięki któremu trafiłem ciebie. Abe Solomon. On mógłby zebrać informacje o jej życiu. Wszystko, co dotyczyło tej sprawy, pociągało go jako dziennikarza. Zawierało wiele elementów wystrzałowej historii, takiej, jaka zdarza się raz w życiu. Nie podejrzewał, że Deon zacznie zwalczać zło we własnych szeregach. Zdawał sobie sprawę, że gdy oficerowie policji zmówią się przeciwko niemu, jego kariera będzie skończona. Abe był w doskonałym humorze jadąc swoim zdezelowanym kabrioletem alfa romeo po autostradach Johannesburga. Zwolnił, wrzucił trzeci bieg, a odgłos pracy podrasowanego silnika brzmiał miło w jego uszach. Drzewa rzucały plamy cienia na czerwony lakier i części chromowane alfy, gdy z łatwością śmigał po serpentynach drogi zwanej Jan Smuts Avenue. Uśmiechnął się z satysfakcją, ujrzawszy wyraz wściekłości na twarzy kierowcy dużej, ciężkiej limuzyny, którą wyprzedził bez trudu. Taki już był Johannesburg - miasto rozsadzane agresją popychającą wszystkich w stronę sukcesu. Bez względu na to, czy chodziło o jazdę samochodem, czy o miejsce w kolejce do autobusu, należało zwyciężać. Większość przyjaciół Abe’a zarabia o wiele więcej od niego, ale, do diabła, on lubi swoją pracę. Zajechał na podjazd domu Soni Seyton-Waugh - nazywał go „pałacem” - i poczuł ukłucie zazdrości. Zwykłe domy, bez względu na swą wielkość, nigdy tak na niego nie działały, ale ten był naprawdę niepowtarzalny, taki, jaki sam chciałby mieć. Wiedział też, że za drzwiami garażu stoją maszyny, za których posiadanie wiele by dał. Mężczyzna w mundurze, który otworzył mu olbrzymie drzwi frontowe, wydawał się niepodobny do jego starego przyjaciela. Sprawiał wrażenie wyższego, a zmarszczki na jego czole pogłębiły się, nadając mu bardziej surowy wygląd. Nie po raz pierwszy Abe poczuł się fizycznie przytłoczony przez Deona. Uścisk jego dłoni pozostał jednak niezmieniony i Abe odprężył się widząc znajomy uśmiech na jego twarzy. Razem poszli do salonu, gdzie czekała na nich Sonia. Abe przyjrzał się jej uważnie. Była niesłychanie pociągająca, a uroku dodawało jej wrażenie, jakby łatwo było ją zranić. Widział ją przedtem z pewnej odległości i nigdy tak na niego nie działała; może się zmieniła. Kiedy teraz na nią patrzył, robił to z głębokim bólem w sercu. Boże, czy jakiś pełnokrwisty biznesmen miał jakiekolwiek szanse wygrać z nią w bezpośrednim starciu? Jedno jej spojrzenie i tradycyjne środki obrony okazywały się nieprzydatne. Zdał sobie sprawę, że wpatruje się w nią zbyt długo, toteż zwrócił się do Deona. - Do diaska, Deon, dlaczego nie dobierzesz się również do skóry Goldcorp i nie weźmiesz się za całą armię RPA – po prostu dla równowagi? Oczywiście, zrobię wszystko, co będę mógł, by przedstawić twoją wersję wydarzeń. Jesteś już swego rodzaju bohaterem w prasie zagranicznej, ale reakcja tutejszej prasy będzie odrobinę ostrożniejsza. Odpowiedź Deona zaskoczyła go: - Nie o to chodzi. Oczywiście przekażę ci moją wersję tej afery. Wiem, że wykorzystasz ją jak najlepiej, nie oczekuję niczego innego od dziennikarza o twoich kwalifikacjach. Ale nie po to zaprosiłem cię tutaj. - Chcesz powiedzieć, że postanowiłeś zabrać się za Goldcorp? - W pewnym sensie tak. Znasz tę sekretarkę, która zniknęła? - Tak, ale, Deon, prawdę mówiąc uważam, że powinieneś teraz walczyć o swoje interesy. - To nie ma sensu. Wiele osób spoza policji zaproponowało mi poparcie, ale jest tylko kwestią czasu, zanim zostanę zmuszony do rezygnacji. Doktor Ken Norton zmarł w wyniku przesłuchania i mam nadzieję, że ujawnienie przeze mnie tego faktu sprawi, że coś podobnego już się nie powtórzy. Prawdą jest jednak, że mam do rozwiązania inną, o wiele poważniejszą sprawę. Mówiąc to Deon spojrzał na Sonię. Abe był zaszokowany tym, co wyczytał w jego wzroku. Doskonale wiedział, jak oddany był Deon żonie i rodzinie, ale w tym spojrzeniu kryło się wielkie uczucie. Generał Muller miał moc zmartwień na głowie. Ostatnią rzeczą potrzebną rządowi RPA był międzynarodowy skandal, a wyglądało na to, że właśnie przyczynił się do jego wywołania. Pytano go, dlaczego młodemu lekarzowi o podejrzanych przekonaniach politycznych pozwolono zbadać martwego więźnia, Kena Nortona. Dlaczego w sprawę był wmieszany pułkownik de Wet, chociaż nie miał on nigdy nic wspólnego z przesłuchiwaniem więźniów politycznych? Dlaczego doktor Odendal nie zdezawuował od razu orzeczenia młodszego lekarza? Czy zgodne z przyjętą praktyką było, by jeden lekarz, zwłaszcza młodszy, sprawdzał ustalenia drugiego? Generał wiedział, że będzie musiał powołać doktora Odendala na świadka, ale nie był pewien, czy ten zdoła wytrzymać towarzyszące temu napięcie. Nie mógł mu wybaczyć, że załamał się w obecności de Weta i Travisa. Na pociechę miał niezwykle udany pierwszy atak na Deona. Przypomniał sobie włamanie do domu Aschaara. Powinien był już wtedy domyślić się, że sejf w sypialni został otwarty. To właśnie w ten sposób de Wet zdobył zdjęcia. Cóż, wkrótce położy kres temu, co pułkownik knuje z Sonią Seyton- Waugh przeciwko Aschaarowi. Ona pewnie przestanie się nim interesować, gdy zrozumie, że jego kariera w policji jest zagrożona. Wiedział z doświadczenia, że ostatnią rzeczą, jaką lubią ludzie potężni i bogaci, jest pies z kulawą nogą plączący im się pod nogami. Pomyślała najpierw, że to wrócił Deon, ale potem zdała sobie sprawę, że wziął jej mercedesa, a nie swój wóz policyjny. Któż więc zajechał teraz przed jej dom? Energiczne pukanie do drzwi wskazywało, że nie będzie długo trwała w niepewności; gdy otworzyła, zobaczyła żabią postać osobnika średniego wzrostu wpatrującego się w nią ze stopnia, na którym stał. Był w mundurze policji, a na jego twarzy błąkał się wredny uśmieszek. Jej natychmiastową reakcją była silna niechęć. Ponieważ jednak była zaprawionym w bojach biznesmenem, nie okazała niczego po sobie. Wręcz przeciwnie, przywołała na twarz miły uśmiech. - Dobry wieczór, czym mogę panu służyć? - Eee, panna Seyton-Waugh? Czy mógłbym zająć pani kilka minut? Jestem generałem Mullerem z południowoafrykańskiej policji. Sonia poczuła, jak jeżą się jej włosy na głowie. Wiele wysiłku kosztowało ją wypowiedzenie następnego zdania. Miała nadzieję, że nie wróci teraz Deon, bo była przekonana, że nie zareagowałby tak spokojnie jak ona. - Proszę do środka. Usiadł w salonie na jednej ze skórzanych kanap naprzeciwko niej. Zauważyła, że smak, z jakim urządzony był pokój, uszedł jego uwagi, czego nie można powiedzieć o cenie wyposażenia. - Chodzi o sprawę prywatną, panno Seyton-Waugh. Dotyczy ona pułkownika de Weta. Zna go pani? - Musi pan wiedzieć, że tak, gdyż inaczej by się pan tu nie fatygował. - Siliła się na uprzejmość, ale nie najlepiej jej to wychodziło. Ten człowiek nie powinien zauważyć, jak bardzo go nienawidzi. - Cóż, nie ukrywam, że pułkownik de Wet ma poważne kłopoty. Nie sądzę, by długo pozostał w policji. Jest oskarżony o manipulowanie dowodami i lekceważenie rozkazów. Jego żona wystąpiła o rozwód. Proponowaliśmy leczenie psychiatryczne, ale pułkownik się sprzeciwił. Trudno mi o tym wszystkim mówić, ponieważ jest on moim bliskim współpracownikiem, ale moja wizyta została podyktowana troską o pani bezpieczeństwo oraz opinię. - Dziękuję, generale Muller. To bardzo interesujące. Nie słyszałam nic o tym, o czym pan mówi, i oczywiście rozumiem, że musi to pana niepokoić - podobnie jak mnie. - Sonia przybrała zmartwiony wyraz twarzy i odepchnęła pokusę natychmiastowego wyrzucenia tego typa za drzwi. Przysunął się trochę do niej. - Niech pani posłucha mojej rady i odczepi się też od pana Aschaara. Sonia zamarła. Usiłowała udawać, że nie wie, o co chodzi. Muller wsadził rękę do kieszeni i wyjął zdjęcie, jedno z tych zrobionych przez Bernarda tego wieczoru. Poczuła, jak krew zalewa jej twarz. Chciała wyrwać mu fotkę, ale cofnął rękę. - Nie chciałaby chyba pani, by te fotografie ujrzały światło dzienne, panno Seyton-Waugh? Proszę więc posłuchać mojej rady i trzymać się z dala od pułkownika de Weta. - Podał jej wizytówkę. - Jeśli będzie pani potrzebować pomocy, oto mój domowy numer; w razie jakichś kłopotów lub informacji dla mnie, może mnie pani pod nim zastać o każdej porze dnia i nocy. Chciałbym też panią prosić, by zachowywała się pani normalnie, jeśli zobaczy pani pułkownika. To gwałtowny człowiek i nie sądzę, by zareagował spokojnie, dowiedziawszy się o mojej wizycie. Gdyby Sonia miała w tej chwili w ręku pistolet, zastrzeliłaby go na miejscu. Zachowała jednak kamienny spokój. - Proszę się nie martwić, generale, nie dowie się o naszym spotkaniu. Sądzę jednak, że powinien pan już iść. Pułkownik de Wet dzwonił przed chwilą mówiąc, że wkrótce tu będzie. Już w drzwiach generał Muller powiedział: - Proszę pamiętać, panno Seyton-Waugh, że chodzi o poważną sprawę. Nikt nie może się dowiedzieć o tej rozmowie. - Nikt się nie dowie. Dopiero, gdy zamknęła za nim drzwi, zaczęła się trząść jak w ataku febry. Spotkanie z Mullerem potwierdziło wszystko, co mówił jej o tym człowieku Deon, z wyjątkiem tego, że w rzeczywistości był on jeszcze bardziej obrzydliwy. Spoglądając na kartkę z numerem generała zdała sobie sprawę, że otrzymała do ręki potężną broń, którą może wykorzystać, by pomóc Deonowi... Generał Muller był bardzo zadowolony ze swej wizyty. Spodziewał się właśnie takiej reakcji panny Seyton-Waugh - był pewien, że udało mu się ją przekonać. Ostatecznie jaka kobieta o jej pozycji chciałaby, aby podobne zdjęcie ukazało się w brukowych pismach? Z pewnością przestanie spotykać się z de Wetem. Jeśli o niego chodzi, wolałby mieć w niej przyjaciela, a nie wroga. Ostatecznie może ona stanowić w przyszłości niezłe źródło dochodów. Może udałoby się ściągnąć z niej jakąś drobną sumkę przez osoby trzecie, które zgodziłyby się oddać jej zdjęcia za odpowiednim wynagrodzeniem? Szkoda byłoby nie uzyskać maksimum zysku za jego ciężką pracę. Pieter de Wet wysiadł ze swego sportowego samochodu. Na dworze lało. Spojrzał na zegarek - minęła czwarta rano. Uśmiechnął się do siebie. Miał dobry humor, ponieważ wygrał tego wieczoru w pokera. Ucieszył się, że mógł coś zrobić dla Deona. To był dla niego drobiazg: poleciał z tą kobietą do Anglii i umieścił ją w szpitalu, ale dla jego brata znaczyło to bardzo wiele. Pieter uważał, że Deon nigdy go nie rozumiał. Zawsze dbał przede wszystkim o to, by postępować właściwie. W przeciwieństwie do swego praworządnego brata nie sądził, że sposób, w jaki zarabia na życie, jest niemoralny. To prawda, kupował różne przedmioty, których inni nie wzięliby do ręki... Niektóre z nich były kradzione, inne nie... Cóż z tego? Miał ogromne mieszkanie w ekskluzywnej dzielnicy Killarney, miał domek nad morzem i cieszył się życiem. Czasami czuł się trochę winny, ponieważ Deon harował w policji jak niewolnik - za psie grosze. Idąc w stronę wejścia do swego mieszkania zauważył, że drogę zagradza mu jakiś potężny mężczyzna. Miał się na baczności. Skręcił w bok i otrzymał cios w głowę od człowieka, który nie zauważony czaił się w cieniu. Nie miał szans, ten wielki facet już go dopadł. Jeszcze jeden cios w głowę i stracił przytomność. Ocknął się dwadzieścia minut później. Leżał na piasku w świetle reflektorów samochodu. Podniósł się na nogi, ale oślepiły go tak, że nie widział, gdzie się znajduje; coś mu mówiło, by jak najszybciej uciekał w ciemność. Zaczął biec, gdy usłyszał zimny metaliczny szczęk zwiastujący śmierć. Huk wystrzału rozbrzmiewał mu jeszcze w czaszce, gdy kula uderzyła go w plecy. Chwycił do ręki garść piasku i ścisnął go rozpaczliwie, potem przewrócił się na bok i wydał ostatnie, bolesne tchnienie. Lało jak z cebra. Najlepsze lakierki Deona pełne były wody i całe ubranie miał przemoczone. Nie opodal stał mężczyzna z parasolem, którym osłaniał pastora czytającego na głos Biblię. Pastor zapytał go przedtem, czy życzyłby sobie jakiś określony ustęp podczas pochówku Pietera i Deon wybrał rozdział trzynasty pierwszego listu do Koryntian. Pastor zreformowanego kościoła protestanckiego czytał pismo głosem tak monotonnym, że zdołałby „zabić” najpiękniejsze jego fragmenty, ale nawet jego sucha recytacja nie potrafiła całkowicie osłabić majestatu tej poezji. Gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko. Kiedy zaś stałem się mężem, Wyzbyłem się tego, co dziecięce. Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno; wtedy zaś [zobaczymy] twarzą w twarz. Teraz poznaję po części, wtedy zaś poznam tak, jak i zostałem poznany. Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość - te trzy: z nich zaś największa jest miłość . Pastor skończył czytać. Powagę chwili zakłócały jedynie uderzenia kropli deszczu o czarną trumnę. Deon pomógł grabarzom opuścić ją do wąskiego rowu u jego stóp, po czym zrzucił pierwszą łopatę błotnistej ziemi na drewnianą skrzynię. Wyjął z kieszeni małego ołowianego żołnierzyka, którego otrzymał od Pietera na swoje siódme urodziny. Wrzucił go do błotnistej wody będącej ostatnim miejscem spoczynku jego brata. Obserwował później przez kilka minut, jak grabarze zasypują dół. Po drugiej stronie stały jego dzieci z matką. Teresa nie chciała z nim rozmawiać, ale zdołał zamienić kilka słów z dziećmi, chociaż to tylko powiększyło jego ból. Do tej pory mógł się z nimi widzieć, kiedy tylko zechciał; teraz mieszkali osobno. Może później, gdy trochę podrosną, będą w stanie zrozumieć. Teraz jego synek i córeczka patrzyli na niego tęsknie. Co też ich matka im o nim naopowiadała? Wraz z Anną, narzeczoną Pietera, omijając dziwne białe bloki ułożone w równych szeregach na murawie, Deon poszedł w kierunku maserati zaparkowanego pod dębem koło bramy cmentarza. Deszcz był mu na rękę; ostry upał nie pasowałby do nastroju tej smutnej uroczystości. Dobrze, że mam dzieci, które będą kontynuacją tej gałęzi rodziny, pomyślał. Otworzył Annie drzwi, a sam usiadł za kierownicą. Wpatrywali się przez chwilę w deszcz spływający po szybach. Już po wszystkim. Zdawał sobie sprawę, że śmierć Pietera stanowi ostrzeżenie pod jego adresem: Aschaar i Muller mają cię na oku. Ale osiągnęli skutek przeciwny do zamierzonego; poprzysiągł, że ich dostanie bez względu na wszystko, choćby trwało to nie wiadomo jak długo. Jeśli o niego chodzi, przepisowa gra się skończyła. Bernard wyjął ogromny skoroszyt zatytułowany „Projekt Zimbabwe” i zaczął go ponownie czytać. Tak, Rosjanie umieją się targować, odkrył to, prowadząc z nimi negocjacje na temat cen złota i brylantów. Oczywiście, tutaj chodziło o coś innego: nie zadowalało ich nic poza całkowitą kontrolą kraju. On i Rosjanie, posługując się czarnymi partyzantami, opanują Rodezję-Zimbabwe. Po raz setny uśmiechnął się na myśl o głupocie Brytyjczyków, którzy oczekiwali, że wszystko pójdzie po ich myśli; nie zdawali sobie sprawy, że czarni przywódcy nie chcą demokracji typu westminsterskiego w Zimbabwe, ani niczego ją przypominającego. Demokracja - na samą myśl miał ochotę uśmiechnąć się szyderczo. Władza ludu. Cóż to za „lud”? Nigdy nie zrobili niczego, by zasłużyć sobie na władzę, podążali po prostu za każdorazowym przywódcą niczym stado szczurów. Jeśli zagwarantuje się im poczucie bezpieczeństwa, ciepło i jeden dobry posiłek dziennie, będą zadowoleni - „lud” niczego więcej nie wymaga. Według jego projektu „lud” Zimbabwe nie otrzyma nawet tych podstawowych rzeczy - to jeden z powodów, dla których ten plan tak mu się podoba. Gdy opanują już Zimbabwe, następnym krokiem będzie sojusz z Mozambikiem i uruchomienie linii kolejowej z Beiry do Salisbury, by zerwać z zależnością od RPA w dziedzinie importu i eksportu. A potem, przy pełnym poparciu Sowietów, będzie można przystąpić do otwartej wojny z reżimem Afrykanerów. Rzucą Południową Afrykę na kolana. Na czele nowego rządu stanie protegowany Bernarda, a wszystkie bogactwa kraju znajdą się pod jego kontrolą. Nowy rząd będzie mógł przejąć wszystko, co tylko zechce: banki, farmy, urządzenia użyteczności publicznej... Gdy zamiast demokracji wprowadzi się marksistowską dyktaturę, nie będzie żadnych kłopotów ze związkami zawodowymi. Nie ma też mowy o państwie opiekuńczym, które ściąga wysokie podatki od biznesmenów. A do zniszczenia opozycji posłuży sowiecka broń. Cały scenariusz obiecywał Bernardowi niemal nieograniczoną władzę i bogactwo. W zamian za coraz większą kontrolę nad kopalniami i przemysłem Zimbabwe zapewni nowemu państwu niezbędną wiedzę fachową. Od marionetkowego rządu, jaki zainstalują w RPA, będzie mógł również uzyskać to, co zechce. Oczywiście, niektórzy czarni politycy będą stawiać opory. Chodzi o to, by albo ich usunąć organizując serię nieszczęśliwych wypadków, albo wynieść na wysokie stanowiska - ludzie u władzy, choćby mieli nie wiem jakie zasady, mają swoją cenę. Trzeba będzie zapewnić ochronę białym specjalistom w Zimbabwe. Ponieważ tubylcy nie osiągnęli jeszcze wystarczającego poziomu wykształcenia technicznego, koniecznego do zarządzania przemysłem, biała klasa średnia stanowić będzie kościec gospodarki. Bernard nie chciałby zostać zmuszony do importu wykwalifikowanych robotników z Ameryki lub Europy tylko dlatego, że wypędzono robotników rodezyjskich. Importowana siła robocza domagałaby się płacy w dolarach i gwarancji w postaci długich kontraktów. Bernard przewracał kartki grubej teczki. Rzecz jasna, wiedział o tym każdy głupiec, pierwszym krokiem „Projektu Zimbabwe” musi być połączenie Rodezji z Mozambikiem i utworzenie jednego państwa. Można to osiągnąć w jeden dzień. Najpierw trzeba rozbudować armię nowego Zimbabwe, a następnie opanować Mozambik. W tej części planu również widział dla siebie możliwości zysków. Gospodarka Mozambiku znajdowała się w fatalnym stanie. Po kilku latach polityki rolnej w stylu sowieckim w obu państwach wystąpią braki podstawowych środków żywności, które będzie trzeba sprowadzać z zagranicy. Bernard pożyczy im pieniądze na ten cel, uzyskując w zamian kontrolę nad tymi działami gospodarki, nad którymi nie zapanuje uprzednio. Na tym etapie „lud” będzie wdzięczny, że pozwala mu się żyć i stwarza możliwość wyżywienia dzieci: nie zabraknie taniej siły roboczej na potrzeby jego kopalń. Mozambik dysponował całą rzeszą wykwalifikowanych górników zatrudnionych w kopalniach złota w Witwatersrand koło Johannesburga. Trzeba tylko „przekonać” ich do pracy dla nowego państwa. Bernard uśmiechnął się. Może nawet zdoła wprowadzić coś przypominającego system kar „chiblo”, który z takim powodzeniem stosowali Portugalczycy w Mozambiku... Plan przewidywał jego spotkanie z Rosjanami w Beirze. Będzie ono miało kapitalne znaczenie dla sukcesu całego przedsięwzięcia. Chodzi o finanse i podpisanie ostatecznej wersji umowy z generałem Worotnikowem. Zaraz po nim nastąpi uderzenie na Salisbury, które porazi świat zachodni i zburzy nadzieje na rozwiązanie konfliktu pod egidą Brytyjczyków. Sporządzono już listy proskrypcyjne ważnych osobistości w Salisbury, które należy zlikwidować. Bernard wiedział doskonale, że gdy unicestwi się większość rządzącej elity, w życiu społecznym zapanuje chaos. RPA nie ośmieli się interweniować, obawiając się potępienia przez Zachód. Brytyjczycy także nie będą chcieli się zbytnio angażować, Amerykanie też pewnie zachowają dystans wobec całej sprawy. Można więc będzie wprowadzić stan wyjątkowy i ustanowić rząd wojskowy według sowieckich wzorów. Prawa białych będą chronione, ale ich aktywa zostaną zamrożone i nie będzie im wolno wyjeżdżać z kraju na dłużej. Nie będzie wolnej prasy, a rząd wojskowy będzie mógł robić, co mu się żywnie spodoba. Ta myśl wywołała na jego twarzy uśmiech i widział już władzę, o jakiej się nikomu nie śniło. MOZAMBIK - Dał mi pan niezwykle trudne zadanie, kapitanie Gallagher... - Rayne zamarł słysząc to. Był pewien, że nie pomylił się wybierając Loisa. Bez względu na swoje seksualne skłonności jest on człowiekiem wyjątkowo twardym. Chyba nie zawiedzie się na nim teraz. - Musiałem wrócić do Johannesburga, a potem jechać do Zairu. Mam wszystko, czego pan chciał, ale muszę wiedzieć, co dalej. - Lois, będziesz zabezpieczał nasz odwrót. Trudno będzie o sukces podczas tej akcji. Jeśli powiesz komukolwiek o tym, co ci teraz zdradzę, spalisz całą operację. Odgrywasz w niej kluczową rolę. Rayne widział podniecenie na jego twarzy i było mu to na rękę. Miał wrażenie, że nigdy nie zmuszono go do dania z siebie wszystkiego i że uśmiecha mu się perspektywa udowodnienia, ile jest naprawdę wart. - Jak wiesz, ludzie organizujący tę akcję zapewniają nam transport lotniczy. Kłopot w tym, że chociaż nie wątpię, iż bez przeszkód dostarczą nas na miejsce, wydostanie nas stamtąd może nie być takie proste. A ja chciałbym mieć pełną kontrolę nad trasą naszej ucieczki. I tu jest twoje miejsce. Chcę, byś poleciał za nami helikopterem zabierając dodatkowe wyposażenie, o którym ci wspominałem, i potajemnie skontaktował się ze mną. Za miastem powinno być kilka miejsc, w których można wylądować, a następnie ukryć śmigłowiec. Lois zmarszczył czoło. - A skąd będę wiedział, że coś poszło nie tak, kapitanie Gallagher? - Ustalimy godzinę i miejsce spotkania. Jeśli w określonym czasie po ataku nie pojawię się tam, wycofasz się. - A co będzie, jeśli pan zginie? - Moim zastępcą jest pułkownik Strong. Gdy już będziemy na miejscu, powiem mu o tym dodatkowym zabezpieczeniu. Jeśli coś mi się stanie, on pojawi się w umówionym miejscu. - A jak utrzyma pan w tajemnicy fakt, że ja wyruszę osobno? - Tu czeka cię odegranie niezbyt wdzięcznej roli, Lois. W ostatniej chwili dam każdemu możliwość wycofania się i będziesz musiał się zgłosić, powiedzieć, że masz dość i odchodzisz. Opuścisz potem obóz, a ja będę się z tobą potajemnie kontaktował do chwili wyruszenia. Odgłosy deszczu na dworze podkreślały jedynie ciszę, jaka zapanowała między nimi. Lois spojrzał mu prosto w oczy. - Mnie to nie przeszkadza. Mam nadzieję, że pan wie, co robi. - Uwierz mi, panuję całkowicie nad tą operacją. Ale gdy Lois zniknął w smugach deszczu, Rayne zamyślił się, czy nie powiedział tego bardziej po to, by uspokoić siebie, a nie Loisa. Gdyby John Fry dowiedział się o tym planie awaryjnym, ukręciłby mu łeb. No cóż - nie miał zamiaru zakończyć życia w jakimś zasranym rowie z serią pocisków z automatu w czaszce. W ciągu następnych kilku godzin Rayne odbył rozmowy z każdym członkiem swego oddziału. Jedni budzili jego absolutne zaufanie, innych nie był tak pewien, ale wszyscy byli w porządku. Tak przynajmniej uważał, dopóki nie przyszła kolej na Larry’ego Prestona. - Cześć, jak leci? Nie była to poprawna forma zwracania się do przełożonego, a w dodatku ton jego był gburowaty. Rayne nie miał zamiaru tolerować niesubordynacji, toteż długo wpatrywał się w Anglika, aż ten zaczął przestępować z nogi na nogę. W końcu nie mógł dłużej znieść ciszy. - Po co mnie pan wezwał, panie kapitanie? - w jego głosie brzmiał ukryty sarkazm; Rayne był zdziwiony zmianą, jaka w nim zaszła. - To ostatnia szansa wycofania się, Preston. - A jeśli zechcę zrobić to jutro? - Służysz w oddziale najemników. Robisz to, co ci każę. Jeśli ci się tu nie podoba, masz dziś okazję odejść; jutro możesz najwyżej znaleźć się dwa metry pod ziemią. - Nie lubię gróźb, sir. - Więc pakuj manatki i wynoś się stąd. Rayne nie chciał się z nim rozstawać, ale nie mógł tolerować podobnego zachowania się. Preston był pierwszorzędnym żołnierzem, a co więcej, żaden z jego ludzi nie posiadał większej wiedzy o materiałach wybuchowych. W dodatku Strong powiedział mu, że on bardzo potrzebuje pieniędzy, a Rayne płacił lepiej niż ktokolwiek inny. - Przepraszam, panie kapitanie. Idę z wami. Nie będzie ze mną kłopotów, zapewniam pana. Wezmę Prestona do swego pododdziału, pomyślał. Jeśli zrobi jakiś numer, zastrzelę go na miejscu. - OK Preston. Ale nie zapominaj, kto tu jest dowódcą. Mówię poważnie. O siedemnastej trzydzieści, kiedy skończył wreszcie indywidualne rozmowy, był wykończony. Teraz musi przeprowadzić ten numer z odejściem Loisa. Powinno to wypaść przekonująco; nie wiedział, czy przypadkiem nie ma tu jakiejś wtyczki Frya. Pół godziny później wszedł do niego Michael, całkiem przemoczony, ale uśmiechnięty. - Jak ci poszło? No, pomyślał Rayne, teraz albo nigdy. - Dobrze, nawet bardzo dobrze, Michael. - Mówisz tak, jakby nie wszystko ułożyło się po twojej myśli. - Jest jeden problem. Będzie nas o jednego mniej. - Postanowiłeś kogoś wyrzucić? - Nie, chodzi o Loisa. Ma zamiar odejść. Michael zasępił się. I tak mają za mało ludzi. Rayne spojrzał mu prosto w oczy. - Wolałbym, by jechał z nami, ale to nie koniec świata. To wszystko cholernie dobrzy żołnierze. Najważniejsze, że od tej chwili idziemy na całego. Rayne ostro skręcił wjeżdżając na utwardzoną polną drogę ciągnącą się w ciemnościach w nieskończoność. Pokonali kilka wzgórz i przejechali przez kilka małych betonowych mostów. Przez cały czas mówił do Loisa. - Ta farma to jedyne w okolicy zamieszkałe miejsce. Leży piętnaście kilometrów od głównej drogi, więc chyba nikt cię nie będzie niepokoił, ale gdyby ktoś się pojawił, opowiedz mu tę bajeczkę, którą wymyśliliśmy i spław go jak najszybciej. Farma znajdzie się na trasie naszej ucieczki - w wypadku, gdy trzeba będzie wydostać naszych rannych z Mozambiku, będzie ona pierwszym przystankiem. Wrzucił trzeci bieg, gdy zaczęli wspinać się po wyjątkowo stromym zboczu. Przed startem sprawdź, czy nie pozostawiłeś jakichś śladów. Zapakuj wszystko ładnie i zniszcz to, czego nie potrzebujesz. Pozostaw to miejsce w takim samym stanie, w jakim je zastałeś. - Myślisz, że ktoś może nas śledzić? - Nie sądzę. Ale jeśli nasza misja się powiedzie, nasuną się różne pytania i nikt nie może nic o nas wiedzieć. Po prostu rozpłyniemy się w powietrzu. Podjechali do drucianej bramy i Lois wyskoczył, by ją otworzyć. Rayne obserwował go, jak odkręca drut zamykający ją. Wokół nich panowały egipskie ciemności, a ziemia pachniała świeżo po niedawnych obfitych opadach. Jeżeli Lois zawiedzie, mogą nie wyjść z tego cało. Darzył go olbrzymim zaufaniem, a nauczył się dowierzać swoim przeczuciom. Pięć minut później byli już na wybrukowanej drodze wiodącej do zabudowań farmy. Budynek w stylu śródziemnomorskim, z otoczonym roślinami gankiem, był olbrzymi. Rayne minął drzwi frontowe i jechał wzdłuż domu, mijając sypialnie, aż zajechał na tył. Zatrzymał samochód przed skrzynką rozdzielczą transformatora i wysiadł z szoferki. Po chwili cała farma była skąpana światłem rzucanym przez liczne reflektory zamocowane wysoko na drzewach otaczających dom. Weszli przez kuchnię i rozejrzeli się dokoła, po czym skierowali się do dużych budynków gospodarczych stojących z boku. Rayne otworzył wielkie rozsuwane drzwi i ich oczom ukazało się wnętrze małego hangaru. - Właścicielem farmy jest pewien multimilioner, który wyjechał w interesach na pół roku - wynająłem wszystko na ten okres. W warsztacie obok znajdziesz wszystko, czego ci będzie potrzeba - wiertarki, obrabiarki, piły do metalu. Nie wiem, czy uda ci się wprowadzić do środka helikopter, ale na zewnątrz jest dużo miejsca, jak sam zobaczysz rano. Zgasił większość reflektorów i wrócili do samochodu. Spojrzał na zegarek: minęła dwudziesta pierwsza trzydzieści. Stratą czasu byłoby oprowadzanie Loisa po farmie. Musi go teraz zawieźć szybko do Richard’s Bay i wrócić z powrotem do głównego obozu. Nie chciał, by ktoś nabrał jakichś podejrzeń. Wielka ciężarówka zapaliła z głośnym rykiem. Wyprowadził ją znad Zatoki Richarda na główną drogę i nacisnął mocno pedał gazu, jadąc z szybkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Nie miał czasu do stracenia. Rayne powierzył mu trudne zadanie. Gdy odstawi ciężarówkę na farmę, wróci jednym z motocyklów, które ma w wozie. O świcie pojedzie na lotnisko i przyleci na farmę helikopterem. W południe zabierze się do pracy nad śmigłowcem. Nikt nie musiał mu mówić, że przez następny tydzień nie będzie miał wiele czasu na sen. Rayne wrócił do obozu o dwudziestej trzeciej trzydzieści, co oznaczało, że trasę do Richard’s Bay i z powrotem pokonał w dobrym czasie. Nie powinno to obudzić niczyich podejrzeń. Powitał go pułkownik Strong i razem weszli do środka. - Cholera, trochę szkoda faceta. Ale tak będzie lepiej. Czy uważasz, że powinniśmy znaleźć kogoś na jego miejsce? - Nie, jestem zadowolony z pozostałych i mamy dość ludzi, by wykonać to zadanie. Ostatnia odprawa odbędzie się jutro. Pobudka o szóstej, bo chcę sprawdzić ich przygotowanie do akcji. - Czy przeprowadzisz wtedy ocenę ich kondycji fizycznej? - Tak. Na jej podstawie wyznaczę poszczególne zadania. - Cieszę się, że wreszcie ruszamy, gdyż zaczynałem się już trochę niecierpliwić. Mam nadzieję, że ja zdam egzamin fizyczny. Rayne roześmiał się. Michael był pewnie w lepszej formie od niego. - Chodźmy teraz spać, bo nie będę w stanie przegonić jutro ani ich, ani ciebie, Michael. Rayne podciągnął się na skałę wspominając, jakim trudom już ich poddał: pokonali uciążliwą trasę przez dżunglę zakończoną pozorowaną strzelaniną, przeszli kilka ćwiczeń z użyciem materiałów wybuchowych i siatek maskujących, potem ostre strzelanie i walkę wręcz. Miał teraz pewność, że każdy z jego żołnierzy reprezentuje najwyższą klasę pod względem wyszkolenia bojowego. Pozostało mu tylko sprawdzić ich kondycję fizyczną. Usłyszał, jak żołnierz znajdujący się najbliżej niego oddycha coraz głębiej, wspinając się po rosnącej ostro stromiźnie i wkrótce poczuł, jak od wspinaczki palą go stopy. Oderwał się od skalnej ściany i zaczął posuwać się przez busz. Sto metrów dalej zaczęło się strome urwisko i Rayne zaczął spuszczać się w dół. Jeden fałszywy krok, oznaczał tu śmierć - poza pokrytym błotem skalnym występem, którego się uczepił, rozpościerała się głęboka przepaść. Od czasu do czasu poleciał w dół jakiś kamień, roztrzaskując się z hukiem na skałach. Gdy dotarł do strumienia na dnie wąwozu, zaczął piąć się w górę, w stronę źródła. Drogę zagradzały mu olbrzymie bloki skalne, na które z wielkim trudem można się było wspiąć. Parł niezmordowanie naprzód. Po pnączu rosnącym z boku wodospadu wspinał się coraz wyżej, aż znalazł się pod półką skalną, chwycił się jej, zawisł na rękach i podciągnął się w górę. Ramiona mu słabły i ostatnie dwadzieścia pięć metrów należało do najtrudniejszych. Wreszcie znalazł się na szczycie i oddychał głęboko. Spojrzał w dół na pozostałych żołnierzy, którzy musieli pokonać tę samą trasę. Guy Hauser radził sobie świetnie, trzymał się pnącza niczym akrobata. Za nim sunęli pozostali, chwytając się rośliny z godną podziwu determinacją. Potem przyszła kolej na Micka O’Rourke. Zaczął dobrze, pewien siebie szybko posuwał się naprzód. Kiedy jednak znalazł się wyżej, wysokość wodospadu zaczęła robić na nim wrażenie. Zawahał się pod skalnym występem. Potem postanowił pokonać go. Wisiał teraz na rękach, zupełnie bez ruchu, i coraz bardziej tracił siły. Rayne zdał sobie sprawę, że jeśli puści się skały, zginie. Nikt się nie poruszył. Było tylko kwestią czasu, zanim omdleją mu ramiona. W jednej chwili Rayne zaczął spuszczać się w dół po pnączu, a ogrom przepaści robił teraz większe wrażenie, gdy posuwał się przodem ku unieruchomionemu żołnierzowi. O’Rourke milczał, rozpaczliwie spoglądając w górę. Wpatrzył się prosto w oczy Rayne’a, a na jego obliczu widniał zwierzęcy strach. - Mick, musisz puścić jedną rękę. Możesz to zrobić? - Nie. - Cholera, na pewno możesz! Podaj mi rękę! - Spadnę, jak się puszczę. - Kurwa, dawaj łapę! Ostatkiem sił O’Rourke wyciągnął prawą dłoń ku górze, a Rayne zobaczył, że jego lewa ręka zaczyna ześlizgiwać się z krawędzi. Złapał go i poczuł, jak jego ciężar ciągnie go w dół. Żołnierz huśtał się pod nim niemal ściągając go z półki. Rayne zamknął oczy i zaczął go podciągać. Lewą ręką trzymał się pnącza ponad sobą, ale ból był nie do wytrzymania i wiedział, że jeśli Mick nie uchwyci się rośliny, obaj polecą w przepaść. W końcu O’Rourke chwycił się pnącza i ciężar wiszący na jego lewym ramieniu zmalał. Po chwili wspinał się już przed nim na szczyt. Dotarli tam wkrótce i leżeli obaj ciężko dysząc, a reszta przyglądała im się. Nikt nic nie powiedział. Słowa były zbędne. Rayne udowodnił właśnie, ile jest w stanie zrobić dla każdego z nich. Maszerowali jeszcze godzinę, posuwając się naprzód wśród gęstego buszu, brnąc przez rozległe bagna i biegiem pokonując obszary otwartej przestrzeni. Nikt nie pozostał w tyle, trzymali się razem jak dobrze zorganizowany oddział. Wspólne przeżycia zrodziły w nich poczucie braterstwa. Żaden z nich nie był nigdy przedtem członkiem takiego doborowego oddziału szturmowego. Kiedy wreszcie dotarli do obozu, byli zlani potem i zupełnie wykończeni, a jednocześnie dziwnie pełni animuszu. Rayne był z nich zadowolony. Pozostało mu zabrać ich do Mozambiku, zrobić, co mają do zrobienia, i wydostać ich stamtąd - żywych. Dwóch ludzi w samochodzie z napędem na cztery koła natknęło się tego ranka na obóz. Zdziwiło ich, że nikogo tam nie zastali. Poszperali trochę i znaleźli broń oraz mundury. Ci dwaj nie byli głupcami. Zdawali sobie sprawę, że nie chodzi tu o oddział regularnej armii, ale nie wiedzieli, kto tu obozował. Niebezpiecznie było pozostawać tu dłużej, bo ludzie używający tego obozu mogli w każdej chwili powrócić. Odjechali drogą, którą przybyli, zadowoleni, że nikt ich nie zauważył - nie mieli chęci tu wracać. Rayne zauważył świeże ślady opon, kiedy wyszedł spod prysznica. Nie wiedział, kto tu był, ale nie miał zamiaru ryzykować. Zebrał kilku żołnierzy i pojechali do głównej drogi. Na miejscu skopali piasek obok asfaltowej nawierzchni, na drodze wiodącej do ich obozu. Z wielką troską przesadzili tam kępę krzewów chcąc zakryć miejsce, w którym droga wcina się w busz. Kiedy skończyli, Rayne był zadowolony - tylko zawodowy tropiciel śladów dostrzegłby, że jest coś dziwnego w krzakach rosnących na skraju asfaltu. Wszyscy inni uznaliby, że leśna droga po prostu wyparowała. Następnie Rayne poszedł asfaltową drogą sto metrów dalej, aż doszedł do znaku informującego o drodze prowadzącej na południe. Wyrwał go i wrzucił w krzaki. Nie było sposobu, by ktoś, kto przypadkiem natrafił wcześniej na drogę do ich obozu, mógł ją teraz ponownie odnaleźć. Tego popołudnia Rayne podzielił swych żołnierzy na dwie grupy: jedna z nich kierowana przez niego zaatakuje bank, druga - o wiele liczniejsza - zajmie się pod dowództwem Stronga zniszczeniem lotniska i wszystkich samolotów. Szybkość działania będzie najważniejsza. Rayne pamiętał słowa Frya: „Zdobądźcie bank, wysadźcie go wraz z zawartością skrytek depozytowych. Zniszczcie pasy startowe i samoloty. Pod żadnym pozorem nie wolno wam tknąć zbiorników paliwa tuż za miastem”. Gdy Rayne wraz z mniejszym oddziałem będzie atakował bank, wiążąc siły nieprzyjaciela, oddział Stronga uderzy na lotnisko. Kiedy to nastąpi, Bunty Mulbarton wysadzi w powietrze drogę na lotnisko, siejąc panikę i zniszczenie. Rayne zwrócił wszystkim uwagę, że to nie przelewki. Im więcej czasu im to zabierze, tym większa możliwość klęski. Oba oddziały będą miały wszystko, co potrzebne, by udawać jednostki ZANU lub FRELIMO. Zostaną zrzuceni wczesnym rankiem w okolicach Beiry na spadochronach, razem ze sprzętem, i ukryją się. Rayne i Guy Hauser w cywilnych ubraniach wjadą do miasta samochodem i przygotują grunt dla pozostałych dwóch członków jego oddziału. W tydzień później nastąpi atak. Wycofają się pod osłoną ciemności i spotkają na umówionym miejscu, gdzie odbierze ich zorganizowany przez Frya samolot. Rayne zaproponował, by atak na bank i na lotnisko odbył się punktualnie o siedemnastej w niedzielę. Przed nastaniem ciemności powinni już znaleźć się w samolocie. Gdyby coś się nie powiodło, trudno będzie w ciemnościach ocenić nieprzyjacielowi, z jakimi siłami ma do czynienia, co zwiększy ich szanse bezpiecznego odwrotu. Będą wtedy mieli dziesięć cennych godzin na zorganizowanie ucieczki. Nie poinformował ich o zgrupowaniu poważnych sił nieprzyjaciela w Beirze, o którym powiedział mu Fry. Nie wspomniał też ani słowem o Loisie, ich tajnym paszporcie do wolności na wypadek, gdyby samolot Frya nie przyleciał po nich. Ale dołożył wszelkich starań, by wpoić w nich przekonanie, że dysponują najlepszym i najnowocześniejszym sprzętem, w tym rakietami na podczerwień typu ziemia-powietrze, i będą w stanie zniszczyć każdy samolot startujący z lotniska podczas ataku. Wszyscy w obozie byli podekscytowani. Nie mogli się już doczekać akcji. Wyjątkiem był Gallagher. On jeden wiedział, jak naprawdę wygląda Mozambik. Tego wieczoru Rayne pojechał po raz ostatni do Richard’s Bay, pod pozorem konieczności omówienia dodatkowych szczegółów dotyczących przetransportowania ich na miejsce. Skontaktował się z Johnem Fryem pod jego zastrzeżonym numerem telefonu. - Czy to ptaszek? Rayne rozpoznał charakterystyczny akcent Frya, mieszaninę brytyjskiego i amerykańskiego. Odpowiedział szybko: - Nie. Jajka nie wylęgły się w tym sezonie. Nastąpiła dłuższa pauza, podczas której Rayne nic nie mówił czekając na to, co Fry ma mu do powiedzenia. Wszystko już przygotowane. Zateleksowałem do hotelu w Beirze - wiedzą, że zjawicie się tam jutro. Samochód jest załatwiony. Bank zgodził się przyjąć od was depozyt, macie świetnie przygotowaną „legendę”. - Mieliśmy gości. - Kogo? - Nie wiem, nie było nas w bazie. - Dobrze, że już jutro wyjeżdżacie. - Tak, doskonale się składa, bo moi ludzie zaczęliby się niecierpliwić, gdyby akcja się opóźniała. - Samolot wyląduje jutro rano o trzeciej zero zero. W Mozambiku powinniście znaleźć się o piątej. Samochód załatwiłem wam przez nasze kontakty w Narodowym Ruchu Oporu Mozambiku, ale to jedyna pomoc, jaką od nich uzyskacie. - Jak znajdę samochód? - Pilot ma na imię Max. Pokaże wam jego pozycję w stosunku do rejonu lądowania. Jeśli zostaniecie zatrzymani, macie twierdzić, że samochód ukradliście w Maputo, co będzie zgodne z papierami wozu. - A hotel? - Pan i Guy Hauser macie rezerwację w hotelu „Beira”. Jak się umówiliśmy, będziecie się podawać za handlarzy bronią. Bruce Brand i Henri Dubois. Gdyby ktoś zadał sobie trud i sprawdził wasze referencje, znajdzie wszystko w jak najlepszym porządku. - Coś jeszcze? - Kiedy dostaniecie się do banku, nie wolno wam zapomnieć o zniszczeniu skrzynek depozytowych - chodzi o bezpieczeństwo całej operacji. I pamiętajcie, co macie mówić, gdy wpadniecie im w ręce. Rayne wiedział, o co chodzi. Miał twierdzić, że wynajął go pewien zamożny facet mieszkający w Mozambiku przed uzyskaniem przezeń niepodległości, który chciał odzyskać cenną biżuterię pozostawioną w depozycie bankowym. - W porządku, sir. Do usłyszenia, gdy będzie już po wszystkim. - Powodzenia. Fry odłożył słuchawkę. Rayne spojrzał na zegarek, zdając sobie sprawę, że nie ma zbyt wiele czasu na ostatnią wizytę u Loisa. RAYNE 2 Rayne wydobył pistolet i oddalając się od domu ruszył w kierunku ogrodu. Co tu, do cholery, się dzieje?! Spędziwszy ponad pół godziny na przeszukiwaniu okolic domu, włączył w końcu główny przełącznik oświetlenia. Ciężarówka stała na podjeździe. W domu leżały ubrania Loisa, ale w warsztacie nie było helikoptera. Na czoło wystąpił mu pot. Coś tu nie gra. Nie miał jednak możliwości dowiedzieć się, co tu zaszło, musiał wracać do obozu, bo inaczej jego ludzie zaczną mu zadawać pytania. Bez Loisa znikało poczucie bezpieczeństwa, musieli zdać się na innych w kwestii ucieczki, co zgodnie z jego doświadczeniem nie było najlepszym rozwiązaniem. Ufał mu jednak bez reszty. Na pewno nie zwiał helikopterem, to byłoby do niego zupełnie niepodobne. Ale gdzie, do diabła, się podział? - Nie mam zamiaru robić wam wykładu; wszyscy braliście udział w walkach. Muszę jedynie podkreślić, że stanowimy jedność, zgrany zespół. Musimy się sobą nawzajem opiekować, a każdego, kto porzuci swój oddział, czeka kara śmierci. Będzie tam gorąco i możemy sobie poradzić tylko wówczas, jeśli będziemy trzymać się razem. Ja jestem głównodowodzącym, jeśli zginę, kierownictwo akcji obejmie Michael, a jeśli i on zginie, następny na liście jest Bunty. Jeśli on polegnie... niech Bóg ma was w swojej opiece! Żart wywołał niezbyt głośny śmiech. Wszyscy zdawali sobie sprawę z ryzyka, jakiego się podejmowali. - Spędzimy w Mozambiku niewiele ponad tydzień. To niezbyt długo biorąc pod uwagę wynagrodzenie, które otrzymujecie, ale zapewniam was, że napracujecie się solidnie, by je zarobić. Jesteśmy małym oddziałem działającym na terenie opanowanym przez nieprzyjaciela i jeśli nas odkryją, nie mamy wielkich szans. Głównym atutem operacji jest zaskoczenie. Ukrywamy się do chwili ataku i zmywamy się stamtąd, gdy tylko wykonamy zadanie. Nie chodzi jednak o to, by każdy działał na własną rękę; macie najlepszą broń, jaka istnieje, i doskonałe zaplecze. Wraz z Michaelem zaplanowałem tę operację w najdrobniejszych szczegółach, ale zawsze coś wyskoczy nie tak, bez względu na to, jak dobre są plany, więc ubezpieczyliśmy się także i na tę okoliczność. Kiedy już będzie po wszystkim, nie możecie nikomu o tym opowiadać - ani żonom, ani przyjaciółkom, kumplom, nikomu. Jednym z powodów, dla których was wybrano jest to, że jesteście znani z tego, iż potraficie trzymać gębę na kłódkę. Rayne zrobił krótką przerwę. Chciał, by dobrze zapadła im w pamięć konieczność zachowania ścisłej tajemnicy. - A teraz, powodzenia i szczęśliwej podróży. Udanych wakacji w Beirze. Szum silników dwóch potężnych samolotów transportowych typu Herkules był nieznośny. Wylądowały dokładnie w miejscu oznaczonym flarami przez Rayne’a. W pięć minut załadowano ludzi i sprzęt na pokład i wystartowały w mrok. Lecieli w kierunku granicy Mozambiku. W samolocie Rayne’a znajdował się jeep z działem bezodrzutowym, o którego prosił, oraz duża wojskowa ciężarówka w barwach ochronnych używanych przez Sowietów. Rayne poszedł do kabiny pilota, by uzyskać od niego niezbędne informacje. Wnętrze kadłuba przypominało podziemną grotę wpadającą w drgania, gdy samolot natrafił na obszar turbulencji, toteż kabina pilota sprawiała po nim wrażenie przyjemnego zacisza. Rayne zobaczył krótko obcięte włosy na głowie ogromnego faceta pochylonego nad sterami. Odwrócił się, gdy podszedł bliżej i Rayne zauważył, jak jego ręka instynktownie powędrowała do kolta kalibru 0.45 u jego boku. Jak widać, nikt nie miał zamiaru niepotrzebnie ryzykować. - Cześć, Max. Pilot wpatrywał się w niego bez żadnego wyrazu, aż Rayne zdał sobie sprawę, że będzie musiał krzyczeć, by przedrzeć się przez szum silników. - Max. Jestem kapitan Rayne Gallagher. Pilot wziął podaną rękę i ścisnął ją swą wielką łapą. - Cześć, kapitanie. Ależ z pana wariat. To czyste szaleństwo. - Rayne zachował milczenie. - Posłuchaj, koleś, i zakonotuj to sobie dobrze. - Amerykanin mówił to przyjaznym tonem. - Latam tym pieprzonym samolotem dwa razy w tygodniu i jeszcze żyję. Pod nami to nie jest jakiś spokojny kraik, ale kloaka, w której szaleje wojna i przemoc. Życie ludzi jest gówno warte tam w dole. Jeśli nie podoba ci się wyraz czyjejś twarzy, pakujesz mu kulę w łeb. Maputo jest tylko w połowie normalne, a Beira to już inna para kaloszy. Nie pytaj, skąd wiem, wozimy tam dostawy, na tym polega nasza praca. Płacą mi, bym udawał głupka. Tak jak tobie. O przepraszam, tobie płacą za to, że wpierdalasz się w szaleńczą misję... Będziecie skakać w ciemnościach. Nie martw się, sprawdziłem ten teren w zeszłym tygodniu, jest czysty. Trzymaj nogi razem, a będziesz miał jaja całe, gdy dotkniesz ziemi. Teren lądowania jest położony z dala od obszarów zamieszkałych, więc nie powinniście mieć żadnych kłopotów. Nie czekają tam na was. Masz... Podał mu kartkę papieru. Rayne rozłożył ją i ujrzał precyzyjnie narysowaną mapę, na której zaznaczono dokładnie położenie samochodu który miał zabrać po wylądowaniu. Na mapie były nawet zaznaczone dokładne namiary kompasowe, więc niemożliwością było się zgubić. Chciał podziękować Maxowi, ale ten nie dał mu tej możliwości. - Nie trudź się, koleś, zachowaj siły na zmówienie pacierzy. Połowa sowieckiego lotnictwa stacjonuje w tej chwili pod Beirą, jedno potknięcie, a rzucą się na was jak stado wilków. Nie wiem, co dzieje się ze światem. Dziesięć, piętnaście lat temu stare kochane USA siedziałoby Sowietom na karku, dopierdoliłoby tym skurwysynom, aż drzazgi by leciały. A tu, Sowieci mordują do woli i nic. Chciałbym wejść ze swoim M16 do siedziby ONZ-u, dać tym skurwielom posmakować trochę prawdziwego świata. Zrozumieją to, kiedy przeklęci czerwoni opanują świat, wtedy nie będą mogli siedzieć cały dzień na tych swoich pieprzonych naradach. Rayne był zaskoczony. Nie miał pojęcia, że w Beirze jest aż tylu Rosjan. Gdy Max zakończył swą tyradę, zapytał go: - Od jak dawna stacjonują tam sowieckie samoloty? Max rzucił mu spojrzenie z ukosa. - Nie powiedzieli ci wszystkiego, co? Hej, zaskoczyłem cię. Słuchaj, samoloty przylatują masowo od dwóch tygodni. Może chodzi o jakieś manewry, nie wiem. Wyładowywuje się wiele sprzętu, na ziemi stoi pełno samolotów. Przypomina mi to Wietnam, zupełnie jakby przygotowywali się do jakiejś ataku. Nie rozumiem tylko, kogo chcą zaatakować. Nie sądzę, by chcieli wtargnąć do Rodezji, gdzie Brytyjczycy skutecznie knocą cały interes. Ale skąd mogę wiedzieć, ja tylko wożę wariatów takich jak ty do tego piekła i z powrotem. Rayne był cierpliwy. Max mógł być kopalnią pożytecznych informacji, jeśli się go właściwie podpuściło - a gdy będą już na ziemi, o wiele trudniej będzie się zorientować, co się tam dzieje. - Czy w samej Beirze jest wielu Rosjan? - Trudno powiedzieć, ale nie sądzę. Oni mają trochę stracha, nie chcą zarazić się jakimś paskudztwem od tubylców. Chyba też nie chcą robić złego wrażenia. Zresztą nie wiem. Nigdy nie działałem na ziemi jak ty. Wydostaniemy was stamtąd bez trudu, o ile dotrzecie do punktu zbiórki. W tym rejonie świata opłaca się trzymać gębę na kłódkę. Chodzi o to, byście zaszyli się dobrze do momentu ataku. Nie odkryją was, bo się was nie spodziewają. Rodezyjczycy nigdy nie odważyliby się na uderzenie przy takiej koncentracji wojsk, a któż inny mógłby ich zaatakować? Wybuchnął śmiechem, ale Rayne’owi wcale nie było do śmiechu. Zgromadzenie znacznych sił sowieckich oznaczało, że jego atak będzie musiał zostać przeprowadzony szybciej i sprawniej niż to początkowo zakładał. Musi powiadomić o tym Michaela, gdy tylko wylądują. Strong znajdował się w drugim samolocie - nie chciał ryzykować, by dwaj dowódcy lecieli jednym samolotem. Głos Maxa przerwał te rozmyślania: - Czy zmartwiłem pana, kapitanie Gallagher? - Nie, po prostu udzielił mi pan pożytecznych informacji. Będę musiał o wiele bardziej uważać, niż myślałem. - Zimny z pana skurwiel, kapitanie. To muszę panu przyznać. Rayne wrócił do ładowni i zastanawiał się, czy zachowa ten chłodny dystans, gdy znajdą się na ziemi. Spacerował ciężkimi krokami wzdłuż pola i od czasu do czasu kiwał głową ze zrozumieniem - krępy mężczyzna o jasnej piegowatej skórze i miękkich rudych włosach. W końcu podszedł do turysty, który odkrył to miejsce. - Niech to szlag, stary, nie wygląda mi to na regularną armię. Rozstawili rakiety sygnałowe, by samoloty mogły wylądować. Profesjonalna robota. Chodźmy teraz obejrzeć obóz. Obóz był pusty, dokładnie wysprzątany, nigdzie żadnego papierka ani butelki, a chaty też były nienagannie czyste. Zamieciono nawet ziemię przed nimi. Twarz majora Pieta, „Żelaznego Człowieka” Viljoena, przybierała coraz bardziej zaniepokojony wyraz. - Nie wiem, naprawdę nie wiem. Coś się za tym kryje, to pewne. Zostawił chaty w spokoju i zaczął przeszukiwać otaczający je busz. I znowu nic nie znalazł. Podszedł następnie do drogi wiodącej z obozu i pokiwał głową. - Sprytne skurwysyny. Jeszcze jeden dzień i nikt by nic nie odkrył. Miał pan rację, że to tutaj, panie Retief, ale ci faceci nie wyglądają mi na armię RPA. Nie zadawaliby sobie takiego trudu, by zatrzeć po sobie ślady. Może to jakaś elitarna jednostka. Kurwa, ktokolwiek nimi dowodzi, zaprowadził żelazną dyscyplinę, nie widziałem nigdy lepiej wysprzątanego obozu. Nie ma najdrobniejszego śladu czyjejkolwiek obecności. - Nie ma śladów opon, więc chociaż przyjechali tu samochodem, oddalili się w inny sposób. Tylko Herkules mógł ich wszystkich stąd zabrać. To bez sensu, chyba że nie chcieli, by ich ktokolwiek widział. Moim zdaniem to podejrzana sprawa. Mieliście szczęście, że pan i pański przyjaciel nie napatoczyliście się na tych ludzi. Jego towarzysz zadrżał i poszedł szybkim krokiem do samochodu; chciał jak najszybciej oddalić się stąd. Major Viljoen potarł zarost na brodzie. Kimkolwiek były te skurwysyny, już on postara się dowiedzieć, o co tu chodzi. Rayne rzucił się głową w ciemność i poszybował ku ziemi. Chłodne powietrze smagało jego twarz, rozwiewając mu włosy niczym gigantyczna suszarka do włosów. Wyrzucił nogi i ramiona w bok chcąc zapanować nad swoim opadaniem. Nie widział nikogo w ciemnościach i nie spodziewał się zobaczyć. Mógł oddać się rozmyślaniom. W pewnym sensie to był najgorszy moment - nie wiedział, dokąd pędzi; pozostawało mieć nadzieję, że na ziemi nie natrafi na żadne przeszkody i nikt nie będzie na niego czekał. Jako ćwiczenie takie skoki dawały posmak przygody, ale w rzeczywistości napawały strachem. Gdyby złamał teraz nogę, byłby bezużyteczny dla reszty jego ludzi. Zamiast regulaminowych wysokich butów skórzanych miał na nogach lekkie tenisówki. Wolał je: pozwolą szybko oddalić mu się z miejsca lądowania i nie zostawić głębokich śladów. Był zadowolony, że jest już daleko od szalonego Amerykanina i jego samolotu. Jego cynizm działał mu na nerwy; to coś w rodzaju raka, który szybko sprowadza śmierć na wojnie. Pociągnął za rączkę spadochronu przytroczonego do brzucha i poczuł szum rozwijającego się nad nim nylonu. Olbrzymia czasza wypełniła się, szarpiąc go do góry i zwalniając jego lot w dół. Zawieszony w powietrzu odczuł wielki spokój, ostatni zapewne przed zakończeniem misji. W myślach zrobił przegląd wszystkiego, co zabrał ze sobą, szukając czegoś, co zapomnieli lub przeoczyli. Przez krótką chwilę pomyślał o Sam. Potem nagle wybiegła mu na spotkanie ziemia. Uderzył twardo o piach i przetoczył się na bok starając się upodobnić do kuli. Natychmiast zerwał się na nogi, sprawdzając, czy browning jest odbezpieczony i rozglądając się pospiesznie wokół. Zwinął spadochron w kulę, ale ulga z pomyślnego lądowania trwała nie dłużej niż kilka sekund. Najlepiej teraz siedzieć cicho i słuchać, jak lądują inni. Samochody i sprzęt musiały wylądować wcześniej, leżą pewnie gdzieś w otaczających go krzakach. Najbardziej martwi się, że znaleźli się na otwartej przestrzeni, niezgodnie z ich planem. Usłyszał szmer po prawej: to lądował jeden z jego ludzi. Sądząc po odgłosach zrobił to bezbłędnie. Rayne słyszał, jak zwija spadochron i wypowiedział umówione hasło. - Cześć, bracie. - Nie jestem twoim bratem. Jestem twoim synem. W porządku, to Guy Hauser. Przynajmniej jeden członek jego oddziału wylądował cały i zdrowy. - Guy, nie ruszam się stąd przed świtem. Nie chcę niczego robić, dopóki nie zorientuję się, gdzie jestem. - Dobrze. Zostanę tu z panem. Rayne lubił tego spokojnego, bezwzględnego faceta. Żelazna dyscyplina Legii stała się cząstką jego duszy – był doskonałym żołnierzem, chociaż wiele brakowało mu do doskonałości jako człowiekowi. W pewnej odległości słychać było lądowanie następnego żołnierza. Wkrótce wszyscy będą na ziemi, cała dziewiętnastka, we wrogim kraju, w którym karabin jest prawem i niewiele ponad to się liczy. Generał postanowił przeprowadzić kompleksową kontrolę instalacji wojskowych i oddziałów wsparcia lotniczego w Beirze. Nie spotkał go zawód; oddziały były dobrze zorganizowane i zamaskowane tak, by nie mógł ich wykryć zwiad lotniczy. Jego czarni koledzy promienieli z radości: takiej siły ognia nie widziano nigdy przedtem w południowej części Afryki - myśliwce bombardujące zlikwidują lotnictwo rodezyjskie w ciągu kilku minut. Był zadowolony, że Zachód jak dotąd nie skomentował nowej sytuacji. Rozbudowę sił radzieckich utrzymywano w całkowitej tajemnicy i mało kto był w stanie zorientować się, co się za nią kryje. Samolotami przetransportowali tu doborowe oddziały szturmowe i ciężką artylerię. Zresztą oddziały wojsk lądowych miały być użyte tylko w sytuacji zagrożenia, a Worotnikow wątpił, by do tego doszło. Gdy Salisbury stanie w płomieniach, gmach parlamentu zostanie zniszczony, a większość czołowych białych przywódców znajdzie się pod kluczem, ludzie zamienią się w stado przerażonych zwierząt i łatwo poddadzą się kontroli. W ciągu jednej doby obwieści się o ustanowieniu Ludowej Republiki Zimbabwe, a oszołomiony świat będzie mógł się temu jedynie przyglądać. Niektórzy biali przywódcy zostaną straceni za zbrodnie przeciwko ludzkości. Długo posiedzą w więzieniu zachodni politycy i dziennikarze, choćby po to, by dopiec do żywego Amerykanom i Brytyjczykom. Mocarstwa zachodnie będą miały związane ręce - jego tajni agenci zapewniali go, że żadna zachodnia armia nie odważy się na interwencję w Mozambiku i Rodezji, ponieważ wspomnienia o Wietnamie są wciąż jeszcze żywe. Tymczasem lewicowi politycy na całym świecie będą zachęcali swoje rządy do uznania nowego Zimbabwe, a zamach będzie reklamowany jako wielkie zwycięstwo uciśnionych narodów Afryki, obalenie kolonializmu i początek nowej ery równości. Natychmiast, choć bez przesadnego hałasu, znacjonalizuje się banki, przemysł ciężki, kopalnie. Czołowe postacie świata biznesu zostaną aresztowane za wyzysk ludzi przed rewolucją. Oficerowie, z którymi teraz rozmawia, obejmą dowództwo w ciągu najbliższych dni. Wszystkie zarobki zostaną zrównane, a do ludności zaapeluje się o zgłaszanie się „na ochotnika” do pracy na rzecz nowej republiki. Granica z RPA pozostanie otwarta, ale siły sowieckie w Mozambiku zlikwidują popierany przez Rodezję Narodowy Ruch Oporu Mozambiku i ponownie otworzą linię kolejową do Beiry. Dzięki niej nowe państwo nie będzie uzależnione od swego sąsiada na południu. Za kilka lat będzie można zacząć zaciskać pętlę wokół RPA. Ale nie czas teraz na marzenia o przyszłości, bo można zacząć zaniedbywać teraźniejszość. Jedno jest pewne, pozostaje mu jeszcze wiele do zrobienia. Worotnikow odwrócił wzrok od imponująco prezentujących się helikopterów, bombowców i myśliwców ustawionych specjalnie dla niego na pasie startowym. Pomyślał o amerykańskiej dziennikarce, Samancie Elliot. Denerwowało go, że została mu sprzątnięta sprzed nosa i cieszył się na myśl o plutonie egzekucyjnym, przed którym staną Tongogara i Mnangagwa. Zasłużyli sobie na to w pełni, byli najpodlejszymi zdrajcami. Brak entuzjazmu, z jakim jego czarni koledzy prowadzili poszukiwania tych dwóch oficerów, drażnił go niewymownie. Był jednak pewien, że panna Elliot nie mogła wydostać się z kraju, a trudno będzie im utrzymać jej obecność tutaj w tajemnicy. Biała blondynka w czarnej republice, w której doskonale funkcjonuje afrykański telegraf bębnowy, miała niewielkie szanse długo się ukrywać. W nowej Afryce nie będzie dla takich jak ona miejsca. Środki masowego przekazu znajdą się w rękach państwa, pod jego ścisłą kontrolą. Zobaczył zbliżającego się w jego kierunku majora i zapragnął, by wizyta na lotnisku dobiegła już końca. Światło wczesnego poranka odsłoniło przed nimi najbliższą okolicę pokrytą gęstą roślinnością, która ograniczała widoczność do dziesięciu metrów. Rayne nie mógł wybrać lepszego miejsca na lądowanie. Mimo wczesnej pory robiło się już gorąco i żołnierze zdali sobie sprawę, że następny tydzień spędzą w warunkach dalekich od komfortu. Ciężarówka wylądowała niezbyt szczęśliwie, przednie koło zostało zwichrowane, ale jego wymianą zajmowało się już dwóch żołnierzy. Odnaleziono bez trudu resztę sprzętu, a Rayne zajął się zakopywaniem spadochronów. Za kilka godzin muszą oddalić się stąd. Do południa trzeba odnaleźć samochód i ruszyć z Guyem do Beiry. Podbiegł do niego Bunty Mulbarton: - Wszystko jest w porządku z wyjątkiem ciężarówki, ale za kilka minut skończymy jej naprawę. Jeep jest już na chodzie, a działo jest sprawne. Będziemy mogli wyruszyć w ciągu godziny i poszukać lepszej kryjówki. Czy Larry Preston i Mick O’Rourke zostaną z nami przez kilka dni? - Tak. Guy i ja zorientujemy się, co dzieje się w Beirze, a potem ściągniemy tam Larry’ego i Micka. Chciałbym zminimalizować ryzyko na każdym etapie operacji. Jeśli wpadniemy z Guyem, nadal będziecie mieli siedemnastu ludzi do wykonania zadania - zrezygnujecie po prostu z zajęcia banku. Bunty zmarszczył czoło, gdyż raziło go słońce. - Nie sądzę, by do tego doszło. Uważam, że nikt nie podważy waszej „legendy”. - Lepiej nie szarżować, Bunty. Wszystko może się zdarzyć i pewnie się zdarzy. Jeśli postanowimy zmienić plany, musimy to zrobić w ciągu najbliższych - kilku dni - gdy stracimy z sobą kontakt, będzie to niemożliwe. Na razie przechowacie całą naszą broń. Guy i ja odbierzemy ją dopiero, gdy znajdziemy bezpieczne miejsce na jej przechowanie. Wyruszyli, gdy koło w ciężarówce zostało wymienione. Bunty, Michael i Rayne wsiedli do jeepa, reszta ludzi i sprzęt znalazły się na ciężarówce. Część ekwipunku zakopali - wrócą po niego, jeśli będzie to konieczne. Bunty prowadził bardzo powoli, starając się czynić jak najmniej hałasu. Posługując się kompasem dotarli do głównej polnej drogi łączącej Beirę z interiorem. Gdy tylko Rayne i Guy wyskoczyli, Bunty odjechał, a za nim ciężarówka. Nie było czasu na uprzejmości. Patrzyli w ślad za znikającymi samochodami, by po chwili zanurzyć się w buszu. Byli uzbrojeni w pistolety, a w plecakach każdy z nich miał pistolet maszynowy Uzi. Bez słowa ruszyli na wschód w kierunku Beiry. Mogli teraz polegać jedynie na orientacji i inteligencji. Wystarczył najmniejszy szmer lub ruch, a od razu rzucali się na ziemię. Na szczęście na drodze panował mały ruch i nie musieli zbyt często się ukrywać. Po godzinie dotarli do zakrętu w lewo zaznaczonego na mapie Rayne’a. Poszli tamtędy, nadal trzymając się w bezpiecznej odległości od drogi. Droga zmieniła się w wąski szlak i trochę odprężyli się, wiedząc, że istnieją tu mniejsze szanse ich odkrycia. Minęło następne pół godziny i Rayne zaczął się niepokoić - powinni być już blisko samochodu. Co będzie, jeśli nie znajdą go tam, gdzie pokazywała mapa? Na czoło wystąpił mu pot, gdy wtem zobaczył, jak z krzaków wystaje coś, co przypomina tylny zderzak samochodu. Nakazał gestem Guyowi pozostać w ukryciu. Francuz natychmiast rzucił plecak i w obie ręce ujął pistolet. Rayne wysunął się z ukrycia, zbliżając się wolno do starego peugeota 404. Biały lakier pokryty był kurzem, chociaż środek wyglądał mniej więcej czysto. Otaksował spojrzeniem opony i blacharkę, stwierdzając, że są w zadowalającym stanie. Ostrożnie otworzył drzwi i usiadł za kierownicą. Zajrzał za osłonę przeciwsłoneczną, gdzie miały być kluczyki, ale nic nie znalazł. Sprawdził następnie pod matą na podłodze. Kluczyków nie było. Co też oni z nimi zrobili? Nie miał czasu do stracenia, będzie musiał zapalić go przez zwarcie przewodów. Pociągnął za rączkę otwierającą bagażnik i usłyszał, szczęk zamka. Wysiadł, otworzył bagażnik i zajrzał do środka. Lufa pistoletu przystawiona do zarostu na jego policzku była zimna. Pot ściekał mu leniwie po szyi, poczuł, jak ktoś wyjmuje mu zza pasa pistolet. Dobrze wiedział, że lepiej nic nie robić i nic nie mówić. Czekał na pierwsze polecenie. - Dobra, cwaniaczku. Odsuń się od samochodu. Jeden podejrzany ruch, a dostaniesz kulę w łeb. Mówiący po portugalsku mężczyzna najwidoczniej czekał tu na niego. W jego gburowatym głosie brzmiała pewność siebie. - OK. Uklęknij na ziemi i odepnij spodnie. Facet nie był głupcem. Ze spodniami plączącymi mu się wokół kolan Rayne niewiele mógł zdziałać. Pojawił się drugi gość, otyły, brzydki Murzyn średniego wzrostu o bujnej brodzie. Jego skóra była tłusta i gładka, ruchy pewne. Nie ulegało wątpliwości, że spędził wiele czasu w buszu. Ciałem Rayne’a wstrząsnął dreszcz. Kurwa, teraz było ich dwóch. - Musisz być bogatym i wpływowym człowiekiem - zadrwił Murzyn. - Facet, który przyprowadził samochód nie był zbyt rozmowny. Dużo czasu zajęło nam wydobycie z niego czegokolwiek. Mam nadzieję, że nie jesteś taki sam. - Gdzie on jest? - Tam, gdzie ty się znajdziesz, o ile się nie zamkniesz. Rayne otrzymał cios w tył głowy. Co, do diabła, robi Guy? Kim byli ci faceci i czego chcieli? - Podobasz mi się, przyjacielu. Jestem pewien, że ubijemy interes. Zapłacisz mi, a ja pozwolę ci odejść. Zawsze wysoko ceniłem życie bogaczy, oni rozumieją moje zasady. Mam nadzieję, że będziesz gadał, już dość dziś było przemocy. Paolo, uważam, że czas dać naszemu nowemu przyjacielowi mały wycisk. Huk wystrzałów był przeraźliwie głośny. Rayne rzucił się na ziemię po pierwszym strzale. Na kurtce Paolo rozlała się czerwona plama, a Murzyn krzyknął, gdy przeszył go drugi pocisk. Rayne usłyszał, jak ktoś zbliża się ku niemu od tyłu. - Jakich informacji od nich potrzebujemy? Głos mówiący z francuskim akcentem brzmiał lodowato i beznamiętnie. Guy już zdołał zasłużyć na swoją pensję. Dwa strzały, dwóch trafionych. Z zimną krwią. - Gdzie są kluczyki? I kim oni są? Rayne podniósł się, a Guy postawił Paolo na nogi podnosząc go za kołnierz. Jego ciało broczyło krwią. Guy wpakował mu kulę pod prawą łopatkę, obezwładniając go tylko - przewidział, że będą musieli wydobyć z tych dwóch typów informacje. - Gdzie są kluczyki? Chociaż Paolo zwijał się z bólu, uśmiechnął się tylko i splunął na ziemię. Guy zaciągnął go na miejsce, gdzie leżał Murzyn, zraniony w podobny sposób. Przysunął się do Murzyna trzymając nadal Paolo za kark. Mówił cicho i Rayne ledwie słyszał jego słowa. - Twój przyjaciel Paolo nie chce powiedzieć, gdzie są kluczyki. Murzyn uśmiechnął się do niego podobnie jak przedtem Paolo. - Odpierdol się. Guy przysunął głowę Paolo do twarzy Murzyna, któremu jednym strzałem rozwalił czerep. - Kluczyki? - W jego lewej kieszeni. Rayne podszedł do zabitego i znalazł kluczyki. Miał nadzieję, że Guy szybko skróci cierpienia Paolo, który zaczął mamrotać: - Jestem szefem na tym terenie. Jeśli mnie zabijecie, zostanę pomszczony. Nikt mi tu nie podskoczy, nawet Rosjanie darzą mnie szacunkiem. - Nie jesteś wojskowym? - Ja rabuję wojsko, jestem rozbójnikiem. - Gdzie jest ciało człowieka, który przyprowadził wóz? - Koło samochodu - za tamtym drzewem. Rayne poszedł popatrzeć na ciało. Jak się spodziewał, było bardzo okaleczone. Ten człowiek, który miał być ich kontaktem, umarł w strasznych cierpieniach. Wrócił do Guya. - Nie żyje. Torturowano go. Guy spojrzał w twarz Paolo. - Nie zasługujesz na szacunek. - Nacisnął na spust i ciałem Paolo wstrząsnął spazm, gdy kula przeszyła mu serce. Guy rzucił ciało na ziemię i podniósł się. - Guy, musimy ukryć trupy. To nie zajmie zbyt wiele czasu, a przynajmniej nikt ich nie zdoła odnaleźć. - W porządku, sir. Ale takie gnojki nie zasługują na pochówek. Znaleźli niewielkie zagłębienie w ziemi i ułożyli w nim zwłoki trzech zabitych, przykrywając je ziemią i kamieniami. Kiedy skończyli, miejsce to nie różniło się od otaczającego je buszu. - Ten kraj niczym się nie różni od reszty Afryki. Nie rozumiem, jak można tu żyć. - Dziękuj Bogu, że za tydzień już nas tu nie będzie. - Nie sądzę, by przyjaciele tego faceta sprawiali nam jakieś kłopoty. - Guy splunął z obrzydzeniem na ziemię. Silnik zapalił bez trudu i Rayne ostrożnie pojechał z powrotem, aż dotarł prawie do głównej drogi. Wysiedli i wyjęli z plecaków ubrania, które mieli nosić w Beirze. W ciągu kilku minut przeistoczyli się w dość podejrzane typy w pogniecionych garniturach. Guy miał na głowie kapelusz typu panama, który zwiększał jeszcze jego zaniedbany wygląd. - Jesteś teraz dość znanym handlarzem bronią o nazwisku Henri Dubois. - Rayne wręczył mu jego dokumenty i wyjął swoje. - Ja nazywam się Bruce Brand i jestem człowiekiem, który poznał wszystkie podejrzane miejsca w Afryce. Handluję bronią i narkotykami. Jesteśmy partnerami. Ruszajmy. Guy skinął głową i wsiedli z powrotem do samochodu. Wkrótce niespiesznie zdążali w kierunku Beiry. Blokada na drodze była dość prymitywna i źle ustawiona, bez wysuniętych stanowisk karabinów maszynowych. Gdyby chcieli, mogliby zlikwidować pilnujących ją żołnierzy w kilka minut. Byli jednak teraz cywilami, zajmującymi się niewinnym handlem bronią. Podjechali do wartownika ubranego w przedziwną kombinację różnych mundurów. Odezwał się do nich po portugalsku, w języku, którym obaj świetnie władali. - Wysiadać. Dokumenty. Guy i Rayne wygramolili się niespiesznie z samochodu. Takie przystanki będą czymś normalnym choć irytującym na terenie Mozambiku, musieli zachować się tak, jakby spotykało ich to po raz pięćdziesiąty i mieli już po uszy tych kontroli. Wartownik nie zwracał uwagi na ich ślamazarne ruchy. Obejrzał ich dokumenty, bardziej na pokaz niż w jakimkolwiek innym celu. - Dokąd jedziecie? - było to idiotyczne pytanie, biorąc pod uwagę, że droga prowadziła tylko do Beiry. Jednak nawet idiotyczne pytania należało traktować poważnie. - Do Beiry - Guy silił się na nonszalancję. Obaj strażnicy wybuchnęli śmiechem słysząc jego odpowiedź. Ten, który zadał to pytanie, obrzucił go zimnym spojrzeniem. - Ta droga prowadzi tylko do Beiry, przyjacielu. W jakim celu tam jedziecie? - Spotkać się z naszym przyjacielem w banku, zatrzymamy się w hotelu. Mamy tam do załatwienia pewne interesy. - Nie lubię biznesmenów. Odbierają wszystko biednym, bogacąc się ich kosztem. Żołnierz gapił się na nich przez dłuższą chwilę, po czym oddał im papiery i kazał jechać dalej. Rayne ruszył wolno nie chcąc sprawiać wrażenia, że się spieszy. Faceci, których zastrzelił Guy, musieli przejeżdżać przez ten sam punkt kontrolny, a kiedy nie wrócą, wartownik może się zainteresować ich losem. Był zadowolony, że podjęli środki ostrożności i zagrzebali ciała. Droga przed nimi była trochę szersza, co nie znaczyło, że lepsza. Od czasu do czasu mijali wypalony wrak jakiegoś samochodu leżący w krzakach na poboczu. Wspięli się potem na niewielkie wzniesienie i zobaczyli w dole Beirę i Ocean Indyjski. Obok miasta rozciągała się o wiele większa od niego dzielnica slumsów. W pobliżu portu stało mnóstwo zbiorników paliwa. Na południu wiła się rzeka Pungwe, znikając wśród błękitu ciągnącego się aż po horyzont, a na północy leżało lotnisko, dziwnie puste. Rayne był jednak pewien, że dostrzega sznurki siatek maskujących - pod nimi znajdują się z pewnością liczne nowoczesne myśliwce i helikoptery. Guy powiedział, co o tym sądzi. - Jest mniejsze, niż myślałem. Trudno będzie tam podejść niezauważonym. To będzie niebezpieczne. - Nie martw się, podając się za handlarzy bronią mamy doskonały pretekst, by kręcić się po całym mieście. Możemy mieć jedynie kłopoty z Rosjanami i za wszelką cenę musimy wystrzegać się spotkań z nimi. W pewnym sensie stanowimy dla nich konkurencję; sprzedajemy to samo, co oni, chociaż za inną cenę. Ruszyli naprzód zostawiając za sobą panoramę miasta i znowu jadąc przez busz. Tuż przy wjeździe do miasta natknęli się na następny punkt kontrolny. Rayne poczuł, jak bardzo jest spięty. Nie spodziewał się tak ostrych środków bezpieczeństwa, będzie musiał uważać na każdy krok. Padły prawie te same pytania, jak poprzednio, tyle że tym razem dowódca zadzwonił do hotelu, by sprawdzić, czy mają rezerwację. Rayne i Guy pocili się obficie, mając nadzieję, że wszystko będzie w porządku. Gdyby w tym momencie zostali aresztowani, nie mieliby wielkich szans na ucieczkę. W końcu dowódca odłożył słuchawkę i podszedł do nich. - Witamy serdecznie. Hotel potwierdził wasze rezerwacje. Miłego pobytu w Beirze. Rayne jechał powoli częściowo wyasfaltowaną główną ulicą. Wyglądało na to, że nie reperowano jej od czasu opuszczenia kraju przez Portugalczyków. Miasto było ładnie zaprojektowane w stylu kolonialnym. Wiele domów pamiętało czasy świetności, chociaż było jasne, że Beira nigdy nie była zbyt zamożna. Starał się zapamiętać wszystko, co może się przydać później. Sklepów było niewiele, a na ulicach praktycznie nikogo. Miasto sprawiało wrażenie opuszczonego. Bank wyglądał na zaniedbany, jakby był wiecznie zamknięty. Hotel znajdował się na końcu ulicy i oferował widok na morze. Był to dwupiętrowy gmach z pretensjami do świetności. Zajechali pod hotel i wspięli się po schodach do olbrzymich drewnianych drzwi wejściowych, które stały otworem. Hall był przestronny i ponury, wypełniony brzydkimi meblami, wśród których dominował pulpit recepcji bardziej przypominający barek. Na ścianie nad kominkiem wisiał portret prezydenta Mozambiku Samory Machela. W rogu pokoju siedziało nad drinkami dwóch białych. Rayne domyślił się, że to sowieccy wojskowi. - Allo. Pan Brand i pan Dubois? Odwrócili się w stronę recepcji, gdzie stał niski, otyły Portugalczyk. Tłuste włosy miał zaczesane do tyłu, zęby wystawały mu jak u wiewiórki i idiotycznie się do nich uśmiechał. - Witajcie w hotelu „Beira”. Rayne nic nie odpowiedział. Kątem oka obserwował Rosjan - nie wydawali się nimi zainteresowani. Nachylił się, pytając cicho właściciela: - Kim są ci faceci? - Niepotrzebnie się pan martwi. To sowieccy doradcy wojskowi. A ja jestem Fernandez - do usług. Rayne potrząsnął tłustą ręką wysuniętą w jego kierunku i to samo zrobił Guy. - Pokażę panom ich pokoje, najlepsze w całym hotelu. Poszli za nim szerokimi schodami w górę, a później ponurym korytarzem. Sufit odstawał w kilku miejscach, a ze ścian tu i ówdzie odpadały duże płaty tynku. Na końcu korytarza Fernandez otworzył drzwi i usunął się na bok. - Oba pokoje są identyczne, z widokiem na morze. Możecie panowie zamawiać wszystko na górę, dzwoniąc bezpośrednio do mnie. Wychodząc proszę zamykać drzwi na klucz i nie zostawiać w pokoju niczego wartościowego. Panuje tu wielka bieda i nawet najuczciwszych ludzi może skusić chęć kradzieży. Obiad podajemy o pierwszej, a kolację o ósmej. W recepcji można o każdej porze otrzymać drinki, a bar jest otwarty prawie na okrągło. Proszę teraz o wpłacenie depozytu. - Połowa rachunku została opłacona z góry - odparł zimnym tonem Rayne. - A teraz proszę o drugą połowę, panie Brand. - Pozostałą część dostanie pan, kiedy będziemy stąd wyjeżdżać, i to pod warunkiem, że będziemy zadowoleni z pobytu. - To nie fair. Nie jestem zbyt bogaty. - Zapłacę panu w dolarach amerykańskich, gdy będę wyjeżdżał. Pod warunkiem dobrej obsługi. Zdając sobie sprawę, że nie wygra tego sporu, Fernandez zostawił ich samych; westchnęli z ulgą. Najlepsze, co dało się powiedzieć o obu pokojach, to fakt, że były czyste. Sterta gazet mających służyć jako papier toaletowy świadczyła najlepiej o stanie gospodarki Mozambiku. Rayne miał przed przyjazdem nadzieję, że w hotelu będzie przebywać więcej ludzi, ale widocznie było to zbyt optymistyczne przekonanie. Drzwi na balkon w pokoju Rayne’a nie otwierały się łatwo. Musiał użyć całej siły, by ruszyć zasuwki, które zardzewiały. Pokój prezentował się o wiele lepiej przy otwartych drzwiach balkonowych. Rayne był ciekaw, jak dawno ich nie otwierano. Może od roku, może od czasu uzyskania niepodległości... Z balkonu miał doskonały widok na port i ujście rzeki. Szum fal zagłuszał jego myśli przez kilka chwil, aż usłyszał pukanie i do pokoju wszedł Guy. - Nie dowierzam tym Rosjanom, Rayne. Będziemy musieli się mieć na baczności. Na tym gnojku Fernandezie też nie możemy zbytnio polegać. Za dziesięć dolarów sprzedałby matkę diabłu. - Spokojnie, Guy. Nie możemy mieć lepszej „legendy”. Pozwala nam ona przychodzić i wychodzić wedle uznania - po obiedzie możemy przejechać się po mieście, a może warto zagrać w karty z Fernandezem, dać mu wygrać trochę grosza i zachęcić, by trochę wypił. Musimy się dowiedzieć, jak funkcjonuje to miasto, kto czym kieruje i jakie środki bezpieczeństwa tu obowiązują. Fernandez z pewnością nie sprzyja Rosjanom, płacą mu marne grosze, a wiele wymagają. On uważa, że mamy kupę forsy, a to znaczy, że zrobi wszystko, by nas zadowolić. Gwarantuję ci, że wie więcej o tym mieście niż ktokolwiek inny. Iwan zastukał kieliszkiem w stół. Chciał jeszcze jedną wódkę, ale nigdzie nie widział Fernandeza. Karl był w lepszym położeniu, nigdy nie pił zbyt dużo. W dodatku podobała mu się Beira. Chyba zwariował, bo z wszystkich miejsc, do jakich jego wysłano, Iwan uważał to za najgorsze. Ponownie walnął kieliszkiem w stół i ryknął: - Fernandez! Karl roześmiał się widząc jego wściekłość. Jeszcze raz potasował karty i rozdał je. Iwan przesłał mu groźne spojrzenie. - Uduszę tego cholernego Portugalczyka. Budzi we mnie wstręt. Podniósł oczy słysząc brzęk butelek w recepcji - zbliżał się do nich Fernandez z tacą. Postawił nowy kieliszek przed Iwanem i nalał mu dużą wódkę, rozlewając ją na stole. - Uważasz się za barmana, a nie potrafisz nawet nalać wódki. - Nie jestem barmanem, tylko właścicielem hotelu. Był taki czas, że zatrudniałem pięciu ludzi do obsługi baru. Iwan gapił się na niego, ale stwierdził, że nie warto się z nim sprzeczać. Poza tym chciał go o coś zapytać. - Widzę, że masz gości, Fernandez. - Tak, gości z forsą - dżentelmenów, którzy rachunki płacą gotówką. Ludzi zamożnych. - Daj sobie spokój. Kim oni są? - Dlaczego ich pan sam nie zapyta? Ja nic nie wiem. Kiedy dokonali rezerwacji? - Dwa tygodnie temu. Zapłata gotówką z góry. To biznesmeni. Mnie interesuje jedynie, by płacili rachunki; skąd biorą na to pieniądze, mnie nie obchodzi. Nie jestem szpiegiem. - Fernandez, jeśli masz trochę oleju w głowie, będziesz z nami współpracował. Portugalczyk odwrócił się do niego plecami i ruszył w kierunku drzwi, mamrocząc pod nosem: - Jestem pewien, że generał Worotnikow z radością dowie się, że ma pijaków wśród swoich oficerów. Iwan nie zareagował. Mniejsza z tym. Czas płynął tu wolno - mieli go całe mnóstwo. Dowie się później, co knują ci nowi goście. Pomoże to zabić nudę. W jadalni nie było nikogo poza dwoma Rosjanami. Gdy tylko Rayne usiadł, wyższy z nich podszedł pytając go po angielsku: - Nie przysiedliby się panowie do nas? Nie widzimy tu zbyt wielu nowych twarzy. Rayne nie miał na to specjalnej ochoty, ale nie mógł odmówić nie okazując wrogości. Guy podzielał jego uczucia. Niechętnie przysiedli się do Rosjan. - Butelka wina? - zaproponował Iwan. Rosjanie uśmiechnęli się, ale Rayne i Guy potrząsnęli przecząco głowami. Trudno będzie im się naturalnie zachowywać na trzeźwo, a cóż dopiero po pijanemu. - Ja się napiję. Karl jest podobny do panów pod tym względem - też nie lubi pić w porze obiadu. W restauracji nie było karty, a na pierwsze danie musieli czekać dość długo. Dokonali wzajemnej prezentacji i zaczęli rozmawiać o zaniedbanym wyglądzie miasta. Rayne chciał oddalić temat rozmowy od nich samych, a Guy mówił niewiele. Pojawiło się pierwsze danie: zimna zupa pomidorowa. Widać było, że Iwan wypił już za dużo. - Fernandez! - ryknął. Bełkotał coś niezrozumiale. Jedli dalej, mając nadzieję, że się uspokoi, ale to go rozzłościło i krzyknął jeszcze głośniej: - Fernandez, ty skurwysynu, chodź tu! - Iwan, zostaw go w spokoju. - To niedopuszczalne, Karl. Jak śmiał nam podać te kocie siki? Nasi przyjaciele jedzą tu obiad po raz pierwszy i nie powinno się ich tak traktować. Wstyd mi, naprawdę. Rayne nie miał nastroju do kłótni: - Jadłem gorsze rzeczy. Trzeba się cieszyć tym, co jest. - Nie! Nie mogę pogodzić się z tym, jak panów tu potraktowano. - Miał zamiar dolać sobie wina, ale Karl wyrwał mu butelkę. - Wystarczy, Iwan. Wypiłeś za dużo. Uważam, że powinniśmy zostawić tych panów w spokoju. Podniósł Iwana za kołnierz. Rayne zdziwił się, że Iwan, który przewyższał Karla wzrostem, nie opiera się, ale najwidoczniej Karl był tu górą. - Proszę nam wybaczyć, panowie. Może zjemy razem obiad kiedy indziej. Przepraszam, że naprzykrzaliśmy się panom. Iwan nigdy nie zdaje sobie sprawy z tego, że wypił za dużo. Musimy już iść. Rayne odetchnął z ulgą, gdy Rosjanie opuścili salę. - Będziemy mieli kłopoty z tą dwójką, czuję to. - Cóż, nic na to nie możemy poradzić. Musimy tylko starać się trzymać od nich z daleka. Dopili kawę i wrócili do pokojów. Trzeba było zabrać się do pracy. Rayne wyjął lornetkę z walizki i razem z Guyem wspięli się po schodach na dach hotelu. Na szczęście nie stał w pobliżu żaden wysoki budynek, skąd można by ich wypatrzyć, a murek na skraju dachu był dość wysoki. Mogli więc spokojnie usadowić się za nim bez ryzyka, że ktoś ich zobaczy. Po chwili Rayne wysunął głowę ponad mur i rozejrzał się wokół. Główna ulica była całkiem wyludniona. Gestem przywołał Guya do siebie i nastawił ostrość na drzwi banku. Aż trudno mu było uwierzyć, że nie jest strzeżony, ale najwyraźniej tak było. Trzeba było uzbroić się teraz w cierpliwość. Powoli przyjrzał się wszystkim oknom budynku. Nie dostrzegł żadnego ruchu. Zaczęli się zmieniać przy lornetce. Każdy obserwował bank przez dziesięć minut. Dopiero po godzinie Guy zauważył jakiś ruch w jednym ze skrajnych okien. Skoncentrował się teraz na nim i pobliskich oknach, co nie było łatwe pod tym kątem. W końcu i Rayne zobaczył, jak coś tam się rusza. Byli za daleko, by zobaczyć dokładnie, co dzieje się w tym oknie, ale na razie musiało im to wystarczyć. Około czwartej na głównej ulicy pojawiło się trochę ludzi, wyglądali na niedzielnych spacerowiczów. Żaden z nich nie zwracał uwagi na bank. Rayne przejął lornetkę. Kilka minut obserwował okno, w którym co jakiś czas widzieli ruch, po czym zaczął przyglądać się ulicy przed bankiem. Z daleka słychać było nadjeżdżającą ciężarówkę i ludzie na ulicy zaczęli rozglądać się niespokojnie. Warkot silnika stawał się coraz głośniejszy, a Rayne znowu obserwował fronton gmachu. W oknie pojawiła się jakaś twarz. Nastawił lepiej ostrość - twarz należała do Portugalczyka po trzydziestce. Najwyraźniej usłyszał on warkot ciężarówki i chciał zobaczyć, co się dzieje. Wszyscy wydawali się zaniepokojeni. Rayne był ciekawy, jak długo już trwa ten stan rzeczy. Czy to z powodu Rosjan, czy też może było tak od wycofania się Portugalczyków? Po wcześniejszej ciszy niedzielnego popołudnia hałas, jaki robiła ciężarówka, był ogłuszający. Twarz za oknem zniknęła, opadły żaluzje. Rayne nacelował lornetkę na ciężarówkę typu GAZ-53A z odkrytą budą z tyłu, gdzie siedzieli żołnierze. Wszyscy byli czarni, ale tylko niektórzy trzymali broń w pogotowiu. Gdyby Rayne miał ochotę, mógł z Guyem załatwić ich bez trudu. Gdy ciężarówka zbliżyła się do hotelu, przyjrzał się kierowcy, który również był Murzynem. Obok niego siedział mężczyzna z pistoletem automatycznym trzymanym w pogotowiu na piersiach. Rayne jeszcze raz uniósł lornetkę, by spojrzeć na samochód od tyłu. - Sporo tu żołnierzy, więcej, niż się spodziewałem. - Na to wygląda. Musimy działać szybko. Zabić albo dać się zabić, jak mawiacie wy, Anglicy. Bezwzględność zawodowego żołnierza, rozważanie alternatyw - dzięki takiemu myśleniu Guy jeszcze żyje. Rayne znowu przyglądał się bankowi, a jego umysł pracował z zimną precyzją. - Pójdę na rozmowy do banku w poniedziałek. Potem naszkicuję plan pomieszczeń i opracuję szczegóły naszego ataku. Rayne ostrożnie wrócił do pokoju. Według informacji Frya, w mieście nie ma zbyt wielu żołnierzy. Z tego, co widział do tej pory, odniósł wręcz przeciwne wrażenie. Żołnierze byli jedynymi mieszkańcami tego miasta. Larry, Mick i Guy zajmą się obserwacją banku, a on będzie miał czas zaplanować atak w najdrobniejszych szczegółach. Miał na to sześć dni. Gdyby ktoś odkrył, że w mieście działają obcy agenci, zaostrzono by środki bezpieczeństwa, co znacznie zmniejszyłoby ich szanse na udane uderzenie na lotnisko. Wyszedł na balkon i przyglądał się zachodowi słońca. Co będzie, jeśli dojdzie do wniosku, że atak na bank jest niemożliwy? Albo gdy okaże się, że nie zdołają zaatakować lotniska i bezpiecznie się wycofać? Odsunął te pytania od siebie. Musiał brać pod uwagę poważniejszy problem na szali spraw go interesujących - atak na Salisbury i utratę inicjatywy pokojowej przez Zachód. O dwudziestej pierwszej poszedł ponownie na dach. Na szczęście w restauracji nie było nikogo i mógł spokojnie zjeść przedtem kolację. Guy był dokładnie w tym samym miejscu, gdzie go zostawił - wychylając się za mur obserwował bank. Bunty Mulbarton nie mógł powiedzieć, że jest mu wygodnie. Bezustanne brzęczenie moskitów w nocy działało mu na nerwy. Razem z Tedem Donnellem będą to musieli znosić jeszcze przez sześć dni. Udało im się przynajmniej znaleźć dobrą kryjówkę. Leżał w małej grocie wznoszącej się nad główną drogą prowadzącą z Beiry na lotnisko. Usłyszał jakiś hałas w dole i podniósł pistolet kalibru 9 mm z tłumikiem. Dwa gwizdy były sygnałem, że to Ted wracał z rekonesansu na drodze. Nie było powodu do niepokoju. - Niech to wszyscy diabli. Rodezyjski akcent Teda brzmiał dziwnie wśród afrykańskiej nocy. Bunty lubił go - był dobrym żołnierzem, walczył w oddziale kapitana Gallaghera w Rodezji. - Wszystko w porządku, Ted? - Tak. Pójdzie jak po maśle. Wysadzimy wszystko bez żadnych kłopotów. Po obu stronach drogi biegnie rów odwadniający. Po jednej stronie zainstalowałem już ładunek, za trzy godziny zrobię to samo po drugiej stronie. Dysponując tymi materiałami wybuchowymi mogę tam umieścić trzy zestawy kulistych beczek. Możemy się ukryć i wysadzić je pojedynczo. Po dwóch zwykle przeciwnik daje za wygraną. Przynajmniej ja bym tak zrobił - widziałem, jak te cacka uniosły w powietrze dwudziestopięciotonową ciężarówkę. Pozostaje po nich tak cholernie duży krater, że wygląda to na pęknięcie w ziemi. Dobrze, że to nie jest polna droga; możemy ułożyć wokół lotniska miny przeciwczołgowe i przeciwpiechotne. Damy Ruskom niezłą nauczkę. Bunty zabił kolejnego moskita, który właśnie wylądował mu na twarzy. - Dobra robota, Ted. Szkoda, że mamy tak nędzny dom, nie ma w nim klimatyzacji i muchy dokuczają jak wściekłe. - Święte słowa, sir. Chce pan się zdrzemnąć? Ja pozostanę na warcie przez następne trzy godziny, a potem znowu zejdę na dół. Bunty z rozkoszą wyciągnął się na ziemi, a Ted zajął się obserwacją drogi. Daleko na horyzoncie migotały światła Beiry. Ciekawe, jak radzą sobie Rayne i Guy, pomyślał. - Fernandez wynajął mi swój nie używany sklep obok hotelu. Powiedziałem, że chcę sprowadzić trochę towaru i muszę mieć gdzie go składować. Świetnie nadaje się do naszych celów; możemy wchodzić tam i wychodzić tylnym wejściem, nie zwracając niczyjej uwagi i jest stamtąd doskonały widok na fronton banku. Po południu jutrzejszego dnia chcę ściągnąć tu Larry’ego i Micka. Im szybciej zabiorą się za obserwację banku, tym lepiej. Muszę mieć trochę czasu, by wyrobić sobie dobre stosunki z jego dyrektorem. Zostanę tutaj, a ty zjedz śniadanie. Gdy otworzą bank, pójdziemy tam razem i przekonamy się, jakimi funduszami dysponujemy. - Chcesz powiedzieć, że naprawdę mamy tam pieniądze? - Tak, ale odbierzemy je pod koniec tygodnia. Musimy zrobić dobre wrażenie na dyrektorze. Poproszę go o pożyczkę, więc to, co tam zdeponowaliśmy, jest tylko cukierkiem, który ma im pokazać, że dysponujemy dużą forsą. - Twoje pieniądze, twoja sprawa. Guy skierował się w stronę schodów prowadzących z dachu. Rayne poczekał, aż usłyszał szczęk zamka, zanim usiadł z lornetką w ręku. Był już poniedziałkowy ranek i zaczął się niecierpliwić. Bank był jedyną rzeczą, która go interesuje. Dobrze przyjrzał się budynkom otaczającym sklep - chciał upewnić się, czy nie będzie można ich tam dojrzeć. Ochrona banku oparta była na prostej zasadzie: wartownik zmieniał się co sześć godzin. Nie przedsięwzięli żadnych innych środków bezpieczeństwa, ale ostatecznie po cóż mieliby to robić? Każdy, kto odważyłby się na napad na bank, miałby duże trudności z ucieczką, zwłaszcza że tyle wojska znajdowało się na ulicach. Jedynym zadaniem wartownika było widocznie zaalarmowanie armii w wypadku ataku, nic więcej. O dziewiątej przed bank zajechał prowadzony przez szofera przestarzały model mercedesa, polakierowany na pogrzebową czerń i błyszczący częściami chromowanymi. Wysiadł z niego Hindus, ubrany staroświecko w czarny garnitur. Rayne domyślił się, że to dyrektor banku. Za nim podążał kierowca niosąc jego teczkę. Przez następną godzinę przewinęła się przez bank procesja biznesmenów, zapewne pobierali gotówkę na dzisiejsze interesy. Był wśród nich Fernandez. Rayne wiedział, że był tam zadłużony i niezbyt chętnie spotykał się z dyrektorem. Dowiedział się tego od niego przy kartach poprzedniego wieczoru. Wtedy też wypłynęła sprawa sklepu. Rayne zrozumiał, że Fernandezowi bardzo potrzebne są pieniądze. Dokładnie o wpół do dziesiątej przed bank zajechał inny samochód. Z przedniego siedzenia wysiadł uzbrojony wartownik z AK-47 w rękach. Podszedł do prawych tylnych drzwi i otworzył je ostrożnie. Wychynęła zza nich arystokratyczna głowa o siwych włosach i wkrótce Rayne rozpoznał mundur - był to rosyjski generał. Podszedł do drzwi banku i odwrócił się do wartownika, wykrzykując do niego jakiś rozkaz. Nie wygląda na operetkowego oficera, pomyślał Rayne, to prawdziwy wódz. Ktoś dotknął jego ramiona i Rayne odwrócił się zaskoczony, o mały włos nie upuszczając lornetki. Zapomniał, gdzie się znajduje, tak zafascynował go generał. Zobaczył, jak Guy przygląda mu się z uwagą. - Nie martw się, Rayne, drzwi na dach są zamknięte. - Myślałem, że to Fernandez. - On tak szybko tu nie przybiegnie. Ukradłem jego klucze. - Sprytnie. O co chodzi? - Fernandez chce się z tobą zobaczyć. - Panie Brand, nie powinien pan teraz chodzić do banku, to niebezpieczne. Rosjanie mogą pana aresztować. - Ja się ich nie boję, Fernandez. - Nie, nie. Pan wciąż nie rozumie. Tu nie chodzi o zwykłego Rosjanina, tam jest generał Worotnikow, a to straszny człowiek. Mówią, że torturuje swoje ofiary przy pomocy narkotyków - a ci biedacy gotowi są powiedzieć wszystko, gdy wpadną w jego łapy. Potem odsyła ich do Rosji. Rayne zachował spokój. - Dziękuję, Fernandez. Nie wybierałem się teraz do banku, ale będę pamiętał, by poczekać, aż generał się stamtąd wyniesie, zanim tam pójdę. Muszę teraz iść. - Panie Brand, nie zapomniał pan o pieniądzach? Fernandez troszczył się tak o jego bezpieczeństwo, ponieważ bał się, że nie dostanie zapłaty, gdy Rayne’a aresztują. Był to świetny system ubezpieczeniowy: dopóty, dopóki był winien Fernandezowi pieniądze, będzie on od niego całkowicie uzależniony. - Nie, nie zapomniałem o pieniądzach. - Porządny z pana człowiek, panie Brand. Sądzę, że nie docenia pan Rosjan. Karl i Iwan, których poznał pan wczoraj, należą do świty generała, to niebezpieczni ludzie. - Przysunął się bliżej, by szepnąć mu coś na ucho. Rayne skrzywił się, czując jego nieświeży oddech. - Docierają do mnie ostatnio różne pogłoski. Na lotnisku zaostrzono środki bezpieczeństwa i co wieczór lądują samoloty transportowe z żołnierzami. W Beirze panuje spokój, ale okolica roi się od Rosjan. Nie wiem, jakie mają zamiary, ale niech pan będzie ostrożny. Rayne wyrwał się z uścisku Fernandeza. - Niech pan będzie ostrożny, panie Brand. Rayne jechał na spotkanie z Mickiem i Larrym. Zbliżał się do mijanej poprzedniego dnia blokady, strażnik poznał go i kazał mu jechać dalej nie sprawdzając samochodu. Rayne trzymał się głównej drogi, zbliżając się coraz bardziej do umówionego miejsca i sprawdzając w lusterku, czy nikt go nie śledzi. Po półgodzinnej jeździe zaczął się niepokoić. Może Mick i Larry czekają na innej drodze? Nie miał czasu ich szukać. W pewnej chwili na drogę wyskoczył facet z poczernioną twarzą i karabinem w rękach, Rayne nacisnął mocno na hamulec, a gdy samochód zatrzymał się, obok drzwi pojawił się drugi facet, mierząc z automatu w jego głowę. Larry Preston opuścił lufę dopiero, gdy był w stu procentach pewien, że to Rayne. - Co byś zrobił, gdyby to był ktoś inny, Larry? - Rayne wysiadł z samochodu oddychając z ulgą. - Musielibyśmy go zlikwidować. Rayne wjechał na podwórko za sklepem i szybko zamknął bramę. Było to bezpieczne miejsce - nikt nie mógł tu zajrzeć z ulicy. Podszedł szybko do bagażnika, otworzył go - stłoczone tam były ciała jego dwóch podkomendnych. Wytaszczył je jedno po drugim i wepchnął pod prysznic na tyłach sklepu, odkręcając kran z zimną wodą. Po kilku minutach obaj zaczęli wracać do siebie. Rayne postawił Larry’ego na nogi, dając mu kilka policzków. Gdyby zatrzymano go jeszcze dłużej na punkcie kontrolnym, mogliby umrzeć. - Mój Boże... - Dobrze się czujesz, Larry? - Panowało tam niesamowite gorąco. Nie mieliśmy czym oddychać. Musiałem się powstrzymywać z całych sił, bo inaczej zacząłbym walić w blachę, byś nas wypuścił. Mick stracił przytomność przede mną. Mam nadzieję, że biedak żyje. Jakby w odpowiedzi Mick podniósł się chwiejnie i nadstawił twarz pod strumień wody. Zwrócił się w stronę Rayne’a. - Myślałem, że umieram. Dzięki Bogu, że ten skurwysyn nie otworzył bagażnika - nie bylibyśmy w stanie podjąć żadnego działania poza łapaniem powietrza do płuc. Trzeba było wyciąć kilka otworów w blasze bagażnika przed tą podróżą. - Mick, nie miałem pojęcia, że tak długo będą nas tam trzymać. - Czy facet bardzo cię męczył? - Nie. Kazał mi czekać i przepuścić rosyjskiego generała, głównodowodzącego wojskami w Beirze. Gdybym próbował przejechać, zrobiłby się agresywny. Nic nie mogłem na to poradzić. Po dziesięciu minutach Larry i Mick doszli nieco do siebie. Rayne prosił o twardzieli i takich ludzi dostał. Zaprowadził ich do głównego pomieszczenia sklepu, gdzie okna zostały zamalowane na biało. - Był tu kiedyś supermarket, właścicielem jest ten Portugalczyk, który prowadzi hotel. Nikt tu nie będzie wam przeszkadzał. Jak widzicie, z frontowych okien macie doskonały widok na bank, obiekt naszego ataku, i niedługo zobaczycie, jak pójdziemy na pierwsze spotkanie z jego dyrektorem. Później przejmiecie ode mnie i Guya obserwację banku z dachu hotelu, którą prowadzimy przez cały dzień – ale dopiero, gdy całkowicie przyjdziecie do siebie po dzisiejszych przejściach. Kilka dni ukrywania się w sklepie, pomyślał Rayne, a będą palili się do walki. - Kupię wam zapas jedzenia w mieście i przyniosę je po południu. Nie prosiłem, by tu podłączono prąd, ponieważ nie chcę wzbudzać podejrzeń, więc przywiozę wam kuchenkę naftową, na której będziecie mogli gotować. Starajcie się, by nikt was nie zobaczył - w mieście roi się od Rosjan. Generał Worotnikow wypadł z magazynu. Nigdy nie spotkał się z takim brakiem kompetencji. Na zewnątrz rzucił krzykliwie serię rozkazów i po chwili pojawili się dwaj wartownicy, wlokąc pod ramiona kwatermistrza. Twarz miał białą ze strachu. - Co? Pomyliłeś się? - Brzmiało to bardziej jak groźba, a nie pytanie. - Towarzyszu generale, sam zamówiłem szturmowe pistolety maszynowe, muszą tu gdzieś być. - Ale ich nie ma, ty głupcze. Worotnikow rzucił się z powrotem do magazynu, skąd wyszedł po paru minutach z podartą kartką papieru w ręku. Rzucił go kwatermistrzowi. - Co to jest, ty idioto? - To pański rozkaz zamówienia pistoletów maszynowych, sir. - Dlaczego go nie wykonaliście? - Towarzyszu generale, mówię zupełnie szczerze, nie sądzę, by udało mi się je zdobyć dla pana. Worotnikow zostawił kwatermistrza i gniewnym krokiem ruszył w stronę wieży kontrolnej. Bardzo mu były potrzebne te automaty, obiecał je żołnierzom ZANU w nagrodę za atak na Salisbury. Będzie musiał je jakoś zdobyć. Na parterze wieży dowódca lotniska stał przed nim, trzęsąc się cały. - Konrad, ty byłeś tym głupcem, który zatrudnił kwatermistrza, musisz znaleźć jakieś wyjście. Jeśli ta operacja się nie powiedzie, dopilnuję, byś został uznany za bezpośrednio odpowiedzialnego za porażkę. Zdajesz sobie sprawę, co to znaczy dla twojej kariery? - Tak jest. - Konrad z trudem przełknął ślinę. - Będzie pan miał te automaty. Generał Worotnikow odwrócił się bez słowa na pięcie i ruszył do swego samochodu. Bank nie różnił się niczym w środku od innych banków - był to duży hall, pod ścianą ciągnęły się tafle matowego szkła, zza którego kasjerzy w regularnych odstępach rzucali pożądliwe spojrzenia na ewentualnych klientów. Parkiet lśnił od wieloletniego polerowania, a mosiężne barierki oddzielające poszczególne stanowiska kasowe błyszczały agresywnie. Kazano im czekać na dyrektora. Może John Fry kłamał i nie skontaktował się zawczasu z bankiem. - Panie Brand, panie Dubois. Proszę mi wybaczyć! Głos niósł się po hallu, sprawiając, że wszyscy klienci odwrócili się. Dyrektor był wysoki i wyglądał dostojnie w ciemnym garniturze. Chociaż zapewne nie miał więcej niż trzydzieści pięć lat, sprawiał wrażenie nadętego bufona. Wymienili uściski dłoni, a on z uśmiechem zwrócił się do nich: - Proszę, panowie, chodźmy do mego gabinetu. Przepraszam w imieniu kasjerki, nie wiedziała, kim panowie są. To już się nie powtórzy, obiecuję panom. Nazywam się Siva Singh. Czego się panowie napiją, herbaty czy kawy? Rayne i Guy poprosili o kawę, obserwując uważnie wnętrze banku przez otwarte drzwi gabinetu dyrektora. Dział obsługi klientów składał się z wielu osobno stojących małych biurek, za którymi siedzieli urzędnicy. Masywne drzwi sejfu za nimi były szeroko otwarte, a kasjerzy bez przerwy wchodzili tam i wychodzili. Wyglądało na to, że bank ma wielu klientów. - Prawda, że to robi wrażenie, panie Brand? Rayne zdecydował, że najlepszy sposób postępowania z tym człowiekiem, to dogadzanie jego próżności. - Eee, tak. Nie spodziewałem się tak potężnego sejfu. Oblicze pana Singha rozpromieniło się. Po chwili wyjął cygaro i zapalił je. - Sejf został tu przywieziony przez Cecila Rhodesa, tego wybitnego Anglika - rzucił wydmuchując chmury dymu nad ich głowami. - Pan Rhodes marzył o eksporcie swego złota przez port w Beirze, ale niestety plan ten nie został nigdy zrealizowany. Pozostał jedynie sejf. Gabinet pana Singha był ogromny, na środku stało potężne dębowe biurko. W oknie wisiały aksamitne niebieskie zasłony, a dębową posadzkę przykrywały perskie dywany. - Pewnie ten bank przynosi niezłe dochody, panie Singh? Singh spojrzał na Rayne’a z wyrzutem. - Dawniej mieszkałem w stolicy, nasz bank tam miał siedzibę. Ale gdy Portugalczycy wycofali się, uznałem za logiczne przeniesienie go w bardziej dyskretne miejsce. Klienci uważają, że ich pieniądze i kosztowności są bezpieczniejsze w Beirze niż w Maputo - i nie rzucają się tak bardzo w oczy. - Cieszę się, że przywiązuje pan taką wagę do dyskrecji, panie Singh. Zwykle robię interesy z jednym z banków szwajcarskich, ale okazało się, że potrzebuję sporej sumy pieniędzy już teraz. Potrzebne mi też miejsce, gdzie mógłbym wpłacić duże sumy w chwili ich uzyskania. - Pańskie pieniądze będą całkiem bezpieczne w tym banku, panie Brand. Mamy najlepszą ochronę – sowieckie lotnictwo! Rayne skrzywił się, ale Singh źle to zinterpretował. - Panie Brand, zapewniam pana, że Rosjanie nie połakomią się na pańskie pieniądze. Sami mają sporo forsy i opłaca im się posiadać bezpieczne miejsce ich przechowywania. Wspominam o nich wyłącznie w kontekście bezpieczeństwa banku. - Mógłby pan rozwinąć tę myśl - Rayne wziął głęboki oddech w oczekiwaniu na złe wiadomości. - To całkiem proste. W banku siedzi przez cały czas wartownik. W wypadku napadu uruchamia alarm, który stawia na nogi oddziały FRELIMO, a oni z kolei powiadamiają Rosjan. Tak więc każdy, kto spróbuje obrabować bank, staje przeciw całej armii! A więc alarm w banku trafi wprost do armii sowieckiej i bez wątpienia spowoduje odciągnięcie dużej liczby żołnierzy od lotniska. John Fry dobrze to zaplanował. Rayne powiedział: - W porządku. Chciałbym poznać obecny stan mego konta w pańskim banku. - Dziesięć dolarów. Ale pański szwajcarski bank poinformował mnie, że tam ma pan na koncie miliony. Rayne starał się nie okazać zdenerwowania. Dlaczego Fry wpłacił na konto tak małą sumę? - Czy pański bank z Zurichu przekazał tu mniej pieniędzy niż się pan spodziewał, panie Brand? - Nie, nie. Myślałem o czymś innym. Panie Singh, zamierzam wkrótce wpłacić na konto znaczną kwotę i zawsze, gdy czynię to poza Zurichem, bardzo się denerwuję. Nadmierne poczucie bezpieczeństwa jest w moim fachu równoznaczne ze śmiercią. Singh uśmiechnął się chcąc dodać mu otuchy. Rosjanie mi ufają. Mają na moim koncie sporo pieniędzy. - Pochylił się nad biurkiem i uśmiechnął konspiracyjnie: - Na nasze konto przekazano ostatnio z Zurichu ogromną sumę. Czekam, aż właściciel konta skontaktuje się ze mną. Rayne’a zdziwiła niedyskrecja Singha, ale interesował go ciąg dalszy. Któż chciałby umieścić dużą sumę pieniędzy w banku w Beirze? - Panie Brand - ciągnął Singh - mam pewne pojęcie o naturze pańskich interesów. Nie ma pan tu konkurencji. Ma pan carte blanche. - Zawsze staramy się sprzedawać towar najlepszej jakości. Oczywiście, gdyby naraił pan nam jakichś klientów, bylibyśmy bardziej niż wdzięczni. Otrzymałby pan, oczywiście, prowizję. - Dziękuję, panie Brand. Widzę, że mamy podobne zasady. Pan pomoże mnie, ja panu. W tej branży to jedyny sposób działania. Zna pan Johannesburg, panie Brand? - Może tak, może nie. - A, rozumiem. Pytam, bo oczekuję jutro ważnego gościa stamtąd. Może go pan zna? - Może. Jak się nazywa? - Aschaar. Rayne zdziwił się. Wiedział, że Aschaar stoi na czele jednej z największych korporacji kopalnianych w RPA, ale co robi tutaj? - Słyszałem o nim, ale to oczywiście może powiedzieć każdy. Gdybyśmy mogli przejść do rzeczy, panie Singh, chciałbym podjąć trochę pieniędzy. - Ile? - Pięć tysięcy dolarów. Pan Singh oparł się wygodniej i założył ręce za głowę. - Nie wypłacamy sum przewyższających stan konta. - W takim razie proszę zapomnieć o tej prowizji, o której mówiłem. - Dobrze, przyniosę panu te pięć tysięcy. Proszę chwilę zaczekać. Singh wybiegł z pokoju wracając po kilku minutach z plikiem banknotów, które wręczył Rayne’owi. Rayne starannie je policzył, po czym podniósł się i skierował wraz z Guyem do wyjścia. Obaj uścisnęli dłonie panu Singhowi. - Mam nadzieję, że ubijemy z panem jakiś dobry interes. - Najlepszy, panie Brand. Zapewniam, że najlepszy. Singh zamknął za nimi drzwi swego gabinetu. Mógł teraz przemyśleć wszystko. Spacerował w tę i we w tę po pokoju, wyobrażając sobie, jak każe szwajcarskim bankom przesłać sobie pieniądze. Miło było mieć władzę, wydawać polecenia. Czuł, że interes z tymi facetami się powiedzie. A inni jego klienci będą w najwyższym stopniu zainteresowani oferowanym przez nich towarem - z każdej transakcji powinien bez trudu zgarnąć czterdzieści procent. Podszedł do ogromnego lustra na ścianie za swoim biurkiem i podziwiał swą pucołowatą twarz. Gdy zarobi na Brandzie i Dubois trochę pieniędzy, może powiadomić generała Worotnikowa, że to rodezyjscy szpiedzy. To będzie ich koniec. Wtedy mógłby sam przejąć całe zarobione przez nich pieniądze. Zatarł ręce. Biznes, pomyślał, jest o wiele ciekawszy niż seks. Usiedli w barze i zamówili dwa piwa. - Bruce, o co chodzi? Rayne był zadowolony, że Guy pamiętał o jego fałszywym imieniu. W pobliżu kręcił się Fernandez. - Nie ufam temu tłustemu sukinsynowi. Singh nie spędziłby z nami nawet pięciu minut, gdyby nie moje konto w Szwajcarii. Ale może się nam przydać jako cenne źródło informacji. Sączyli piwo w milczeniu. Gorzki brązowy płyn smakował wybornie po upale panującym na zewnątrz, ale Rayne miał ciężki orzech do zgryzienia. Rosjanie zaprosili ich na kolację. Oczywiście, mógł spróbować wykorzystać okazję, by dowiedzieć się czegoś więcej o rozmieszczeniu rosyjskich żołnierzy wokół Beiry - ale co Rosjanie mieli nadzieję uzyskać od nich? To pewne, że nie zaprosili ich tylko po to, by przyjemnie spędzić razem czas. Rayne czuł się jak saper próbujący rozbroić bombę zegarową z zapalnikiem nieubłaganie odmierzającym czas. Stawka rosła z każdą minutą. W co do diabła grał Fry? Obiecał mu, że będzie tu czekało na niego pokaźne konto, a zamiast tego było na nim tyle co nic. Zupełnie jakby facet z CIA chciał umyślnie storpedować całą akcję. Gdyby Singh nie zgodził się na wypłatę większej sumy, już teraz miałby kłopoty. Jakie inne niespodzianki szykował Fry? Pojawienie się Aschaara stanowiło kolejny powód do niepokoju. Wyglądało na to, że stawka jest większa, niż Rayne zdawał sobie sprawę. Przypominało to błądzenie po polu minowym z zawiązanymi oczami. Co stało się z Loisem? Naprawdę była mu teraz potrzebna zapasowa droga odwrotu. Postanowił skupić się na sprawach czekających go w najbliższej przyszłości. Larry i Mick siedzieli już bezpiecznie w sklepie i trzeba było skoncentrować się na tym, jak szybko dostać się do banku i równie szybko go opuścić. Jeśli zajmie im to zbyt wiele czasu, zostaną zabici. ALEKSY Samolot typu „Learjet” wystartował z lotniska w Nairobi w palącym słońcu. Gdyby ktoś zechciał sprawdzić jego oznakowanie, odkryłby, że był zarejestrowany w Irlandii. Dalsze dochodzenie ujawniłoby, że jego właścicielem jest O’Regan i Syn, mała, ale przebojowa firma budowlana. Najbardziej drobiazgowe śledztwo nie ustaliłoby jednak nic ponadto. Bernard Aschaar był w kiepskim humorze. Nie chodziło o to, że operacje firmy w Kenii szły źle - wręcz przeciwnie, były wyjątkowo dochodowe. Problem leżał w braku możliwości ekspansji; rząd Kenii nie pozwalał mu rozwinąć szerzej interesów, a Bernardowi nie podobało się takie ograniczenie jego wpływów. Uśmiechnął się sam do siebie. Nie szkodzi. Wkrótce będzie z nimi rozmawiał z pozycji siły... Największa operacja jego życia zaczynała nabierać rozpędu. Miał pieniądze, o które prosił Aleksy Worotnikow, i wszystkie potrzebne papiery: projekt nowego państwa przemysłowego w Zimbabwe i listę Rodezyjczyków przeznaczonych do likwidacji. Gdy samolot wyrównał, Aschaar spojrzał w dół na krajobraz. Płaskowyż Yatta rozciągał się aż po horyzont; wkrótce, gdy znajdą się bliżej oceanu i przelecą nad Mombassą, teren obniży się. Potem skierują się na południe, wzdłuż wschodnich wybrzeży Afryki, mijając po lewej Madagaskar. Wyjął z dyplomatki plik wydruków komputerowych zawierających analizy opłacalności głównych kopalń rodezyjskich. To była jego ulubiona lektura. Będzie miał zajęcie do końca podróży. Worotnikow uśmiechnął się, gdy samolot z Nairobi podszedł do lądowania. Aschaar udowodnił, że potrafi dotrzymać słowa; zastanawiał się przedtem, czy temu biznesmenowi starczy odwagi, by przylecieć do Mozambiku. Teraz, gdy ostatecznie wyjaśnią szczegóły zarządzania podstawowymi gałęziami przemysłu Zimbabwe, może szybko przystąpić do akcji. Wtedy nikt nie będzie wątpił w potęgę Związku Radzieckiego - i nikt nie będzie kwestionował jego oddania sprawom zacofanych narodów świata. Gdy samolot zatrzymał się na pasie startowym, nakazał kierowcy podjechać bliżej. Boczne drzwi w samolocie otworzyły się i spuszczono na ziemię schodki. W drzwiach pojawił się pan Aschaar, rozejrzał się pobieżnie wokół, po czym pewnym krokiem zaczął schodzić w dół. Worotnikowowi podobała się postawa i pewność siebie tego człowieka. - Panie Aschaar, witam pana w Mozambiku. - Dziękuję, panie generale, bardzo mi miło. - Wzrok Bernarda powędrował w kierunku potężnych kształtów przykrytych siatkami maskującymi z boku pasa startowego. - Wygląda na to, że jest pan gotów do ataku. Ja dotrzymałem warunków umowy. Osiągnięcie pełnego porozumienia nie zajmie nam zbyt wiele czasu. Uścisnęli sobie ręce, generał zaprosił Aschaara do samochodu, który ruszył, gdy tylko zatrzaśnięto drzwiczki. Bernard obejrzał się za siebie. Worotnikow uśmiechnął się. Panie Aschaar, nie ma powodu do niepokoju. Uśmiechał się pod nosem, ponieważ Aschaar miał wiele powodów do niepokoju - znalazł się przecież całkowicie na łasce Rosjan. - Uważa pan, że moje bezpieczeństwo znajduje się teraz w waszych rękach. Pytanie to zaskoczyło generała - zupełnie jakby facet czytał w jego myślach. - Nie... - Panie generale, doszedłem do tego, kim jestem, dzięki temu, że dbałem o siebie i nie mam zamiaru teraz zmieniać tej filozofii działania. Chciałbym panu przypomnieć, że każde słowo, jakie zamieniliśmy w ciągu ostatniego roku zostało nagrane na taśmę. Prowadzę rozległe interesy ze Związkiem Sowieckim w dziedzinie wydobycia i sprzedaży brylantów i mam tam doskonałe kontakty. Wykręci mi pan jakiś numer, a nic nie powstrzyma pańskiego upadku. Worotnikow zacisnął zęby i zbladł - częściowo ze strachu, częściowo z wściekłości, która w nim wzbierała. Powinien był to przewidzieć. Zachował się jak głupiec. Nigdy podczas walki nie popełniał błędu, jakim było niedocenianie przeciwnika. A teraz, przy tej transakcji, zlekceważył tę zasadę. Wciągnął głęboko powietrze do płuc wiedząc, że nie może sobie pozwolić na jakiś wybuch na tak ważnym etapie końcowych pertraktacji. Byli sobie równi. Jego przewaga zniknęła, bo spotkał godnego siebie zawodnika. Aschaar jest wprawdzie produktem skorumpowanej zachodniej demokracji, ale gdyby był członkiem partii komunistycznej, również wspiąłby się na szczyty. Dopóki nie znajdzie innego sposobu osłabienia jego pozycji, będzie musiał z nim współpracować. Generał postanowił poruszyć problem, który martwił go w tej chwili najbardziej. Dysponował funduszami na jego rozwiązanie, ale nie miał kontaktów ani orientacji w świecie biznesu niezbędnej do przeprowadzenia tej transakcji. - Panie Aschaar, mam pewien kłopot. Jeden z moich ludzi nie wywiązał się z niezbyt skomplikowanego zadania zamówienia broni dla atakujących oddziałów. Pilnie potrzebuję czterech tysięcy pistoletów maszynowych AK-47. - Jestem pewien, że dysponując odpowiednią sumą coś da się załatwić, panie generale. Zaniedbanie Beiry napawało Bernarda smutkiem. W przeszłości był tu wspaniały kolonialny port i pięknie położone miasto pełne obiektów turystycznych wielkiej urody. Wszystko to leżało teraz w ruinie. Pomyślał o straconych wpływach z turystyki od chwili uzyskania niepodległości i westchnął głęboko. To byłoby ambitne zadanie - w ciągu kilku lat przywrócić to miasto do dawnej świetności i rentowności. Naturalnie najpierw trzeba by zmodernizować port, potem zabrać się za resztę miasta. Wszystkich biedaków można by przesiedlić trochę dalej - założenie getta to wspaniały sposób na stworzenie armii taniej siły roboczej i pożytecznej klasy drobnych rzezimieszków... Wjechali do miasta Avenue Massano de Amorim i generał pokazał mu bank. Dalej Bernard zauważył zaniedbany wygląd hotelu „Beira” i fakt, że większość sklepów jest zamknięta. Wjechali na Avenue Pedro Alvares Cabral i skręcili w prawo na Avenue Major Serpa, podążając do dzielnicy na skraju portu, w której mieściły się dawniej wszystkie konsulaty. Morze i port stanowiły miłą odmianę po przygnębiająco upiornym centrum. Ale w dawnych konsulatach gnieździli się teraz dzicy lokatorzy, a one same były tylko cieniem dawnej chwały. - Ładne mi zwycięstwo ludu - Bernard nie mógł powstrzymać się od sarkazmu. Najbardziej ze wszystkich rzeczy na świecie nienawidził marnotrawstwa. Trzeba tu będzie przywrócić porządek. - Jak większość przedstawicieli Zachodu wychodzi pan z fałszywego założenia, że komunizm przynosi ludziom dobrobyt. Jak się pan wkrótce przekona, pozwala on jedynie skoncentrować większą władzę w rękach państwa. Nie pochwalam tego, co tu się stało, ale mój kraj musi postępować ostrożnie. Nie chciałbym obrazić ludności Mozambiku, ale muszę powiedzieć, że wiele krajów uważa, iż można pożyczyć od nas wiedzę fachową konieczną do przeprowadzenia rewolucji, a potem nas się pozbyć. Ten kraj obalił tyranię Portugalczyków przy naszej pomocy, ale co zdołał sam osiągnąć? Rząd jest nieudolny, a gospodarka niesprawna. Ci ludzie nas potrzebują. Nie mają innego wyboru. - Zgadzam się w zupełności - Bernard wpatrywał się w generała mówiąc te słowa. - Związek Zjednoczonych Państw Afrykańskich - o tym marzę, panie Aschaar. Cały kontynent w rękach mojego kraju, osiągnięcie, które może przyćmić sukcesy Lenina. - Jest pan ambitny. - Czy inaczej warto by żyć? Bernard zaśmiewał się długo i głośno, gdy tymczasem port zniknął za tylną szybą i pojawiły się przed nimi piękne plaże na wybrzeżu Oceanu Indyjskiego. Pan Siva Singh siedział w banku do późna. Miał wiele roboty. Stawka była wysoka i chciał sprawdzić, czy zdoła sprostać grze. Cieszył się dobrą opinią i dysponował olbrzymią wiedzą w tej dziedzinie; miał teraz szansę dołączyć do wielkich tuzów, a bardzo tego pragnął. Mimo to nie należało lekceważyć Aschaara. Domyślił się, że coś ważnego tu się zdarzy, gdy tylko generał Worotnikow pojawił się w Beirze. Teraz, kiedy przyleciał Aschaar, był tego absolutnie pewien. Aschaar wzbudzał w nim strach. Gdy po raz pierwszy spotkał go tego popołudnia w banku, doszedł do wniosku, że to człowiek bezwzględny; jeden fałszywy krok, a doprowadzi do likwidacji swoich przeciwników. Siva Singh brał dotychczas pieniądze od płotek, nigdy nie miał do czynienia z grubymi rybami. Wyczuł, że został oceniony z daleka - ludzie Aschaara przejrzeli jego dane, sprawdzili osiągnięcia zawodowe. Aschaar przelał do jego banku wielką sumę pieniędzy i Singh chciał upewnić się, że wszystko odbyło się poprawnie, bez żadnych zbędnych opłat. W końcu zadowolony schował księgi do sejfu i ostrożnie zamknął jego drzwi. Powiedział wartownikowi, że ma zamiar opuścić bank i kazał powiadomić o tym swego szofera. System zabezpieczeń nie był doskonały, ale ponieważ armia sowiecka zapewniała mu ochronę, nie miał się czym martwić. Pewien, że przyszłość rysuje się różowo, Singh wyszedł z banku o 20.15. Larry Preston spoglądał przez wąską szparę w białej farbie pokrywającej okno i zauważył, że dyrektor wychodzi z banku. Przynajmniej ktoś jeszcze pracuje w nadgodzinach, pomyślał. Nie czuł się ciągle zbyt dobrze po wczorajszej podróży w bagażniku. Z początku wydawało się, że bank to fraszka. Jednego strażnika można było łatwo „zdjąć”, potem wedrzeć się do środka i wydostać z tym, co zdołają unieść. Martwiła go jednak wielka liczba rosyjskich żołnierzy patrolujących ulice w dużych ciężarówkach. Zrozumiał, dlaczego kapitan Gallagher spędził tyle czasu na przygotowaniu tej operacji. Nie chodziło tu o pokonanie znacznie słabszych sił. Nic dziwnego, że płaca za tę robotę była tak dobra, a wymagania tak wysokie. Inni zaczęliby walić w bagażnik, gdyby dusili się w środku... Tylko ludzie jemu podobni, świadomi czym jest niebezpieczeństwo i mający na tyle silne nerwy, by umrzeć bez słowa skargi, kwalifikowali się do tego zadania. Nie pójdzie im łatwo. Rayne był zirytowany. Okazało się, że kolacja z Rosjanami kosztowała go wiele nerwów. Spotkali się z Iwanem i Karlem w „Grand Hotelu”, jakieś dwa kilometry od hotelu „Beira”. Zaprowadzono ich do prywatnej sali i kiedy wybrali wino, zapadła nieprzyjemna cisza. - Długo już jesteście w Beirze, panowie? - zapytał w końcu Rayne. Iwan odpowiedział z ochotą: - Ponad rok. Przez ten czas nie byłem ani razu w Rosji. Nie wiem, jak udało mi się wytrzymać tu tak długo. - Dzieje się tu coś ciekawego? - Pojawił się generał Worotnikow. Jest w paskudnym nastroju. Mówi się, że wciąż cierpi z powodu ucieczki pewnej amerykańskiej dziennikarki. Każdemu, kto ją odnajdzie, proponuje bezpłatne wczasy nad Morzem Czarnym i natychmiastowy awans. Aż trudno w to uwierzyć. Za znalezienie jakiejś kobiety! Chyba wpadła mu w oko. Rayne zainteresował się tą sprawą. Może to jakaś znajoma Sam. - Nie zna pan jej nazwiska? - Co takiego? Samanta. Samanta Elliot. Słyszałem, że to bardzo atrakcyjna kobieta. Rayne rozlał wino na obrus. Guy rzucił mu zdenerwowane spojrzenie, a Karl natychmiast zaatakował go. - Słyszał pan o niej, panie Brand? - Tak, ta dziwka była w Wietnamie. Odpowiedź ta zadowoliła Rosjanina, ale puls Rayne’a walił jak opętany. Muszę dowiedzieć się czegoś więcej, pomyślał. Na szczęście Iwan miał ochotę kontynuować temat. - W obozie głośno o tej sprawie. Dwóch ludzi z ZANU porwało ją z więzienia w koszarach. Jeden z nich należy do ścisłego kierownictwa tej organizacji. Nazywa się Tongogara. - Skąd ta kobieta się tu wzięła? - Słyszałem, że została schwytana przez oddział ZANU na wschodnim pograniczu Rodezji. Pewnie zbierała materiały do artykułu. Moim zdaniem postąpiła bardzo lekkomyślnie. Zabrali ją do jednej z baz, potem jakiś kretyn usiłował ją zgwałcić. Nie udało mu się to, ponieważ Worotnikow przyleciał helikopterem i zabrał ją do Beiry. Wszyscy roześmiali się posłusznie w tym momencie i czekali, co Iwan ma jeszcze do powiedzenia. - Generał Worotnikow powinien zapomnieć o całej sprawie. Chodzi mi o to, czy widzieliście tu ostatnio jakąś blondynkę? Jedynymi białymi kobietami w okolicy są portugalskie kurwy urzędujące w dawnym konsulacie amerykańskim w Mouzinho de Albuquerque, ale żadna z nich z pewnością nie jest blondynką. Rayne gapił się w talerz zmuszając się do zjedzenia homara, którego przed chwilą postawił przed nim kelner. Wiedział, co Rosjanie zrobili z koloniami krewetek u wybrzeży Mozambiku - wyłowili większość tych skorupiaków w Kanale i wysłali je do ZSRR, gdzie użyto ich na paszę i nawóz. Zlikwidowali w ten sposób jedną z głównych gałęzi przemysłu tego kraju - nie ulega wątpliwości, że to samo stanie się wkrótce z homarami... Sam. Gdzie, do diabła, ona mogła teraz być? Co zrobią z nią Rosjanie, gdy ją znajdą? Karl powiedział: - Cóż, przyjaciele, wiecie już wiele o nas, ale my o was prawie nic. Co ciebie tu sprowadza, Bruce? Rayne uśmiechnął się do Rosjanina życzliwie. - Henri i ja jesteśmy handlowcami. Przyjechaliśmy do Beiry, bo są tu możliwości robienia interesów. Byliście z nami szczerzy, więc zrewanżuję się tym samym: handlujemy bronią. Zajmujemy się też oczywiście innymi rzeczami, ale sprzedaż broni to nasze główne zajęcie. - Mógłbym cię natychmiast aresztować. Rayne poczuł, że się poci. Czyżby przeszarżował? - Nasze zajęcie to niebezpieczna zabawa, Karl. Stale ryzykujemy - w naszej profesji nie można sobie pozwolić na żonę i dzieci. Od piętnastu lat przyglądam się wojnie w Afryce i wiem, że nic się tu nie zmieni. Nie ma w tej chwili lepszego kontynentu dla takich interesów. - Myślisz, że w Mozambiku wybuchnie wojna? - Tu wiecznie trwa wojna. Iwan i Karl roześmiali się. Bawiło ich to, że Rayne nie boi się prawdy. Rayne uznał ten moment za właściwy do jeszcze większego zbliżenia z nimi. - Mogę być całkiem szczery? Może i z wami ubijemy jeszcze jakiś interes. Z doświadczenia wiem, że w wojsku zawsze występują jakieś braki, zwłaszcza gdy robi się gorąco. Zdziwilibyście się, gdybym wam wymienił niektóre kraje afrykańskie, do których dostarczałem broń. Tajemnica naszego fachu polega na tym, że zawsze trzeba dostarczyć obiecany towar. Karl uśmiechnął się do Rayne’a konspiracyjnie: - Ale skąd macie pewność, że klient wam zapłaci? - Mamy swoje sposoby. - Wolę nie myśleć, na czym one polegają. Jak długo zamierzacie tutaj pozostać? - To zależy. Przeczucia mówią mi, że około miesiąca. - Armia radziecka nigdy od was nie kupiłaby broni! Rayne uśmiechnął się. - Oficjalnie nie, ale może po cichu. Nawet wolę takie transakcje. Pojawienie się deseru szczęśliwie położyło kres rozmowie. Rosjanie byli bardziej zainteresowani lodami w polewie czekoladowej niż nielegalnymi interesami w handlu bronią. Rayne ostrożnie powrócił do tematu, który go najbardziej zaprzątał w tej chwili. - Gdybyśmy przypadkiem odnaleźli tę amerykańską dziennikarkę, jakiej nagrody możemy oczekiwać od waszego generała? - Najprawdopodobniej wykończyłby was!. Spokojna głowa, zabezpieczylibyśmy się odpowiednio. Nie ma pieniędzy, nie ma dziennikarki. Musicie to zrozumieć. Karl skrzywił się. - Worotnikow zapłaciłby, gdyby musiał. Wakacje nad Morzem Czarnym to atrakcyjna nagroda dla nas, ale nie dla was. - Razem z Henrim poświęcimy kilka najbliższych dni na szukanie tej kobiety. Chyba zaczniemy od burdelu, co Henri? - Tak, to będzie miła odmiana po pistoletach i pociskach. Wszyscy czterej wznieśli kieliszki i Karl zaproponował toast: - Za tę amerykańską blondynkę. Oby zdobył ją najlepszy! Rayne skrzywił się. Zabiję każdego, któremu to się uda, pomyślał. Sam była zaniepokojona. Próbowali przeszmuglować ją na statku, ale nic z tego nie wyszło; wiedziała, że zaczyna być im ciężarem. Gdyby ją złapano, wszyscy przypłaciliby to życiem. Bardzo chciała im jakoś pomóc, ale mogła jedynie słuchać ich poleceń i siedzieć w małej przydzielonej jej chacie, nie rzucając się zbytnio w oczy pozostałym mieszkańcom małej wioski. W chacie nie było światła, więc mogła tylko wyglądać przez szparę w ścianie i obserwować życie wioski. Siedziała tu już od dwóch dni. Nie miała powodu żywić zbyt wielkich nadziei; czas szybko mijał. Mężczyźni we wiosce słyszeli, że będą musieli wziąć udział obok swoich towarzyszy w jakiejś akcji wojskowej. Nie znali szczegółów dotyczących tej operacji, ale plotki głosiły, że chodzi o zdobycie Salisbury. Może to szczęście, że jest tutaj. Z tego, co dowiedziała się w ciągu ostatnich dni, mogła odgadnąć, że nikt w Salisbury nie będzie bezpieczny, gdy rozpocznie się atak. Zastanawiała się, gdzie podziewa się Rayne. Dlaczego ją porzucił? Jak mógł to zrobić nie mówiąc nawet „do widzenia”? Nie wiedziała oczywiście, że gazety amerykańskie i brytyjskie szeroko pisały o jej zniknięciu uznając ją za zaginioną, prawdopodobnie zabitą. Prosta dieta składająca się z placków, ryżu i wody odpowiadała jej. Od czasu do czasu dziewczyna z wioski przynosiła jej świeże owoce. Byli tak straszliwie biedni; prawdziwą wolnością byłoby dla nich uwolnienie od biedy. Większość wieśniaków nie umiała czytać ani pisać, nie była nigdy w budynku szkoły. Przed uzyskaniem przez kraj niepodległości zarabiali na życie pracując na ogromnych angielskich plantacjach trzciny cukrowej. Pola te leżały teraz odłogiem. Wielu najsprawniejszych i najzdolniejszych młodych mężczyzn pojechało do Południowej Afryki pracować w kopalniach. Ich żony cierpliwie na nich czekały, mając nadzieję, że nie znajdą sobie innych kobiet w wielkich gettach, o których tyle słyszały. Przebywając we wiosce Sam dowiedziała się wiele o życiu, jakie było udziałem większości mieszkańców Mozambiku. Zaprzyjaźniła się zjedna z kobiet o arystokratycznej urodzie, władającą doskonale angielskim. Sporo mężczyzn, którzy wyjechali w poszukiwaniu pracy, nie wracało, woląc mieszkać nielegalnie w południowoafrykańskich gettach. Jej nowa znajoma powiedziała, że odcięli się od swoich korzeni i dryfują po oceanie życia od jednego miasteczka do drugiego niczym statki pozbawione sternika. Sam dziwiło, że ta kobieta, podobnie jak inni mieszkańcy wioski, traktuje ją tak życzliwie, mimo że stanowi dla nich zagrożenie i należy do cywilizacji, którą podobno odrzucili. Po jakimś czasie zorientowała się, że nie żywią do niej urazy i w gruncie rzeczy są ludźmi miłującymi pokój. Ucieszyła się, gdy o północy przyszedł Tongogara. Lubiła jego towarzystwo, a jego obecność dodawała jej odwagi. Usiadł obok niej, a ona położyła mu rękę na udzie. Przez ostatnie dni czuła do niego coraz większy pociąg. Zwróciła ku niemu twarz i nie mogła się powstrzymać, by nie pocałować go. Całowali się lekko przez jakiś czas, po czym on odsunął ją delikatnie. - Sam, to wariactwo. - Tu wszystko jest wariactwem, Tongogara. Nie ma nic złego w tym, co do ciebie czuję. - Przeciwnie, Sam, jest w tym wiele złego. Przypatrywała się jego twarzy, ledwo widocznej w ciemnościach. Ten człowiek już kilka razy uratował jej życie, ale nie dlatego pociągał ją tak bardzo. Może dlatego, że był silny, twardszy od żołnierzy, którymi dowodził, że był człowiekiem zdolnym do ryzyka i nie obchodziły go opinie innych, tylko Jego własne zdanie. - Wszystko w moim życiu, co przyczyniło mi kłopotów, było białe. Walczę z białymi. Ty... - nie potrafił powiedzieć nic więcej. Spojrzała mu prosto w oczy i wzięła w dłonie jego rękę. Przynajmniej na tyle jej pozwolił. - Tak, jestem biała. Ale jednocześnie stanowię jakby pomost wiodący cię tam, dokąd nie masz ochoty iść. Objął ją ramieniem i całował długo i zapamiętale. Podnieciła ją jego namiętność, ale wyczuła w nim również obawę. - O co chodzi? - zapytała łagodnie. - Rosjanie polują na mnie i Mnangagwę. Nie mogę nawet ufać swoim towarzyszom z ZANU. Wiem, że mogą mnie zdradzić. - Dlaczego? - Bo jestem przeciwny ich planom ataku. Odbywa się on pod dyktando Rosjan. Ogarnął ją strach. To może przerodzić się w krwawą rzeź. - Kiedy nastąpi atak? - Jeszcze nie teraz, ponieważ Worotnikow nie ma automatów do uzbrojenia ZANU. - Umilkł. - Ten rosyjski generał gra o większą stawkę, niż sobie zdajemy z tego sprawę. Nie ma wcale zamiaru przekazać nam prawdziwej władzy, jestem o tym głęboko przekonany. Powinienem go zabić. - Na jego miejsce przyjdzie następny, może jeszcze gorszy. - Jesteś zbyt mądra, Sam. Już długo prowadzę tę walkę, władza jest mi potrzebna, bym mógł pomóc swemu narodowi. A tu dzieją się różne dziwne rzeczy, mają miejsce jakieś zakulisowe intrygi i naciski. Wygląda na to, że niektórzy z nas zostali zaakceptowani przez Rosjan, a inni nie; zupełnie jakby mieli jakieś tajne plany, które chcą zrealizować po przejęciu władzy w Rodezji. - Musisz stąd uciec, Tongogara. Generał Worotnikow dopadnie cię w końcu i zabije. - To mój problem, ty się o to nie martw, Sam. Chciałbym pomóc ci w ucieczce, ale już dalej na północ nie mogę cię zabrać. Obszar Narodowego Parku Gorongosa jest niebezpieczny, a Zambezia i Nampula są jeszcze gorsze. Gdybyśmy mogli ominąć park od zachodu, przejść wzdłuż granic prowincji Manica i Sofala, mógłbym cię zawieźć do Mutarary, która znajduje się jakieś sto kilometrów od granicy z Malawi. Zagrożenie stanowią tam jednak oddziały MNR. Z ich strony czekałaby cię pewna śmierć. Pochylił się do przodu, trzymając jej głowę w dłoniach. - Nie mogę wymyślić sposobu wydostania cię stąd w tej chwili. Będziesz musiała pozostać w wiosce. Jeśli coś mi się stanie, przyjedzie do ciebie Mnangagwa, by ci pomóc. - Ale, Tongogara, dlaczego wraz ze mną nie wyjedziesz z kraju? Możesz wrócić, gdy trochę się tu uspokoi. - Całe życie oczekiwania, śmierć mojej żony dla sprawy - nie mogę teraz odwrócić się do tego plecami, zdradziłbym samego siebie. Nie potrafię ci wytłumaczyć, czym będzie dla mnie możliwość poruszania po moim kraju rodzinnym ze świadomością, że nie muszę się bać aresztowania, że nie jestem obywatelem drugiej kategorii. Niepodległość na naszych własnych warunkach! Rozzłościł się. - Dlatego właśnie muszę zostać! Nie chcę przypatrywać się, jak Rosjanie przejmują nad wszystkim kontrolę. Będą mile widziani w charakterze doradców, nic więcej. Obawiam się o los mojego narodu, który tak długo walczył, płacąc straszną cenę. Jestem odpowiedzialny za to, by nie zostali zdradzeni. - Boję się o ciebie, Tongogara. Masz do czynienia z potężnym przeciwnikiem, nie sądzę, byś miał szanse wygrać. W wiosce panowała cisza, którą przerywały jedynie zwykłe odgłosy afrykańskiej nocy. Tongogara pocałował ją jeszcze raz, zanim oddalił się - człowiek w potrzasku własnych ideałów i wygórowanych ambicji politycznych graczy. Wiedziała, że nie ma szans. O wiele później wyszła na dwór, było chłodno, ale mogła pooddychać świeżym powietrzem po kilku godzinach spędzonych w dusznej bambusowej chacie. Przynajmniej wciąż żyje i będzie tak nadal, o ile pozostanie w ukryciu. Sam fakt odwiedzin Tongogary polepszył jej nastrój. Dotarła tak daleko - nie porzuci nadziei, że uda się jej wydostać z Mozambiku. Pomyślała o potężnych narodach rządzących światem na Przestrzeni dziejów, o tym, jak w końcu podporządkowywały się innym, a ich charakter ulegał daleko idącym przeobrażeniom. Czy w Afryce będzie to wyglądało inaczej? Jej ciałem wstrząsnęły dreszcze - próbowała nie myśleć o dniu jutrzejszym. Niedaleko miejsca, gdzie stała w ciemnościach Sam, grupa mężczyzn spędzała wieczór w sposób o wiele mniej przyjemny, ale jednocześnie bardziej pożyteczny. Michael Strong przebył na czworakach pięćset metrów wokół lotniska w Beirze, umieszczając w strategicznych miejscach ładunki wybuchowe. Czterech żołnierzy podążało za nim, poruszając się równie cicho i z poczuciem celu. Było to diablo niebezpieczne zadanie z dwóch powodów. Po pierwsze, w każdej chwili mogli zostać zauważeni przez Rosjan, a po drugie, mogli niechcący spowodować wybuch któregoś z ładunków. Każdy z nich należało starannie zakopać w ziemi wraz z zapalnikiem i przewodem łączącym je ze sobą. Dla pełnego sukcesu wszystkie ładunki należało zdetonować dokładnie w tym samym momencie - w wyniku eksplozji pas startowy zamieni się w wielkie dymiące rumowisko betonu i asfaltu. Nie wystartuje z niego żaden samolot. Michaelowi strasznie chciało się palić, ale wiedział, że czerwony ognik w mroku, to pewne samobójstwo. Szczerze mówiąc Michael nie pomyślałby o zaminowaniu pasa startowego w taki sposób z pomocą ludzi, których dobrze nie zna. Skoro jednak Rayne dobrał ich tak starannie, mógł im zaufać, wiedząc, że zdołają wykonać to zadanie i uniknąć wpadki. Ostrożnie przyłączył przewody do kolejnego ładunku. Nad Oceanem Indyjskim panowała noc. We wspaniałym półokrągłym salonie willi, którą oddał mu do dyspozycji generał Worotnikow, Aschaar wstał, zaciągnął się głęboko cygarem i wyszedł na patio, skąd roztaczał się widok na morze. Generał podążył za nim i obaj w zamyśleniu wpatrywali się w ciemność. - Generale, mamy takie powiedzonko w świecie biznesu: zawsze spodziewaj się niespodziewanego. Mówi pan, że jest pan przeświadczony o sukcesie, a jednocześnie potrzebuje pan pistoletów maszynowych, o których mi pan wspominał. Krótko mówiąc, ma pan do rozwiązania problem i to w chwili, gdy wszystko powinno iść jak po maśle. Generał miał zamiar mu przerwać, ale Bernard uniósł rękę. - Skontaktowałem się już z panem Singhiem. Poinformował mnie, że są w mieście dwaj ludzie trudniący się handlem bronią. Dowiedziałem się również, że jedli kolację z dwoma pańskimi wyższymi oficerami. To dość dziwne, ale mam nadzieję, że nie oznacza to naruszenia bezpieczeństwa w waszych szeregach. Generał uśmiechnął się, czym zaskoczył Bernarda. - Panie Aschaar, z góry wiedziałem o przyjeździe tych ludzi do Beiry. Nie zdawałem sobie jednak sprawy z ich profesji. Dwaj oficerowie, o których pan wspomniał, służą w KGB. Chcą po prostu dowiedzieć się czegoś więcej o naszych przyjaciołach. - To dobrze, przywrócił mi pan wiarę w waszą dyscyplinę, generale. Myślę, że moglibyśmy zaaranżować jutro spotkanie z tymi facetami. Zobaczymy, czy istnieje możliwość zorganizowania potrzebnych panu automatów szturmowych. Jeśli oni się zgodzą i są tymi, za których się podają, nie powinien pan czekać zbyt długo na dostawę broni. Guy i Rayne wrócili do hotelu nieco po północy. Rayne’a nie opuszczało uczucie, że ich rosyjscy przyjaciele liczyli na więcej informacji, niż to im się udało... Ta kolacja zmieniła wszystko. Nie powinien teraz opuścić Mozambiku, dopóki nie odnajdzie Sam. Problem polegał na tym, że nie miał pojęcia, gdzie szukać ludzi, którzy porwali ją z rąk Rosjan. Kurwa, pomyślał siadając na łóżku w zaciszu swego pokoju, ten, kto się nią zaopiekował, wziął na siebie niezgorsze ryzyko. Najgorsze, że nie ma sposobu dowiedzieć się czegoś więcej bez narażania misji, której się podjął. Martwił się o „legendę” jego i Guya. Co będzie, gdy Rosjanie rzeczywiście zwrócą się do nich z ofertą zakupu broni? Znajdą się wtedy w niezwykle trudnej sytuacji. Położył się na łóżku i wpatrzył w sufit. Nie sądził, by mógł dobrze spać tej nocy. Rayne wchodził powoli po schodach jachtklubu. Była za pięć minut dziesiąta. Przy śniadaniu Fernandez z zadowoleniem przekazał mu prośbę generała Worotnikowa o spotkanie i teraz pociły mu się ręce, gdy czekał na jego przybycie. Postanowił przyjść sam i ubrał się odświętnie na tę okazję. Założył dwurzędową marynarkę w kolorze błękitnym i starannie odprasowane spodnie khaki. Na szyi miał krawat, a włosy zaczesał do tyłu. Zamierzał odgrywać twardziela, czyli człowieka, na którego życiu oparto jego „legendę”. Generał czekał na niego przy stole na skraju balkonu. Tuż za nim ciągnął się w nieskończoność Ocean Indyjski. Nisko nad wodą unosiły się różowe chmury niemal zasłaniając horyzont. Obok generała siedział ogromny mężczyzna z długimi, kręconymi włosami i ciemną lewantyńską karnacją. Rayne nie widział nigdy twarzy, na której odbijałaby się taka pewność siebie wynikająca z posiadanej władzy. Na widok tego człowieka przeszedł go zimny dreszcz. Zauważył, że próbuje on otaksować go wzrokiem, zanim dojdzie między nimi do wymiany zdań. Jego ręce leżały spokojnie na stole, masywne dłonie pokryte gęstymi czarnymi włoskami zakryte były częściowo śnieżnobiałymi mankietami doskonale skrojonej koszuli. Miał na sobie ciemnobłękitne spodnie i świetnie dopasowaną dwurzędową marynarkę. Bogactwo i władza, takie było ogólne wrażenie. - Dzień dobry, panie Brand. Rayne zachował czujność wobec generała, zwłaszcza gdy towarzyszył mu ten facet. - Generale Worotnikow, miło mi poznać pana. - Pozwoli pan, że przedstawię panu mojego przyjaciela, Bernarda Aschaara. A więc to ten człowiek, o którym wspomniał dyrektor banku. Jeden z najpotężniejszych magnatów przemysłu wydobywczego RPA i biznesmen o międzynarodowej reputacji. Co on tu robi? Ich oczy spotkały się, gdy wymienili uścisk dłoni - dwaj mężczyźni o podobnej determinacji. - Panie Brand, rozmawiałem wczoraj późnym wieczorem z majorem Swierdłowem. Zna go pan, prawda? Nie mylił się więc, że ta kolacja nie była zwyczajnym przyjacielskim spotkaniem, lecz subtelną formą przesłuchania, z którego wyszli zwycięsko lub nie, w zależności od powodu dzisiejszego zaproszenia. - Przykro mi, panie generale, ale znam tu tylko dwóch Rosjan - jeden ma na imię Karl, a drugi Iwan. - Ach tak, mówię właśnie o Karlu Swierdłowie. Nasi wyżsi oficerowie nie przechwalają się swoją rangą ze względów bezpieczeństwa. Cóż, mamy ze sobą wiele wspólnego, panie Brand. - Obawiam się, że pana nie rozumiem. - Pan szmugluje broń, ja jestem żołnierzem i z niej korzystam. Akurat teraz pańskie doświadczenie może pomóc mi rozwiązać pewien problem. - Jestem pewien, że armia sowiecka ma dość własnych karabinów. - Panie Brand, nie próbuję pana zwabić w pułapkę. Będę całkiem szczery. Pan Aschaar jest biznesmenem i będzie negocjował z panem w moim imieniu. Potrzebuję czterech tysięcy sztuk automatów szturmowych w ciągu dziesięciu dni. - Jakiej marki? - AK-47. - Kaliber? - 7.62 mm, w Afryce nie używamy AKS-74. - Cztery tysiące - to duże zamówienie. Nie mam szans zdobyć takiej ilości w tak krótkim czasie. Będę musiał grać na zwłokę - myślał gorączkowo. - Biorąc pod uwagę wielkość zamówienia, cena jednej sztuki wyniesie pięćset dolarów. Będę prosił o zaliczkę - dwa miliony dolarów płatne od razu. Mogą dojść koszta transportu w wysokości pół miliona. Chodzi o pośpiech, broń trzeba będzie dostarczyć samolotem. Musi stawiać twarde warunki, to jego jedyna szansa. Wpakował się w niezłą kabałę. - Damy panu pół miliona z góry i ani centa więcej. - Nie wyraziłem jeszcze zgody na dostawę broni, panie Aschaar, więc niech pan nie ustala warunków. Czy zdaje pan sobie sprawę, jak trudno jest zdobyć taką ilość automatów? Możemy rozmawiać pod warunkiem stuprocentowej zapłaty z góry. Jestem pewien, że jako biznesmen rozumie pan moje stanowisko. - To absurd! - rzucił Aschaar unosząc brwi. - Weźmie pan pieniądze i więcej pana nie zobaczymy. - Myślę, że to kończy naszą rozmowę. - Rayne wstał zza stołu i ruszył do wyjścia. Zastanawiał się, czy nie przeszarżował. Był już w połowie balkonu, gdy - zgodnie z oczekiwaniami - usłyszał głos Aschaara. - W porządku, panie Brand, przyjmuję pańskie warunki. Ale potrzebne mi jakieś gwarancje. Rayne powrócił do stołu i usiadł z powrotem. Aschaar był teraz o wiele bardziej przyjaźnie nastawiony. - Przepraszam, panie Brand. Zapomniałem zapytać, czy napije się pan czegoś. - Poproszę o kawę. Bernard przywołał kelnera, a generał wdał się z Rayne’em w pogawędkę. - Podoba się panu Beira, panie Brand? - Niespecjalnie. Można tu wprawdzie robić interesy, ale chyba nikt nie przyjeżdża tu dla przyjemności. Zauważył, że generał zmarszczył brwi. - Musiałem pogodzić się z biegiem wydarzeń na tym kontynencie, ale przyzna pan, że to miasto jest w opłakanym stanie - dodał pospiesznie. - Nie jest nam tu łatwo, panie Brand. Wiele daliśmy, otrzymując niewiele w zamian. Nic nie daliście, a zabraliście wszystko, pomyślał Rayne. - To niewdzięczne zadanie, panie generale. Ja lubię widzieć wyniki ciężkiej pracy. - W polityce natychmiastowe korzyści mogą wydawać się nieatrakcyjne, ale długoterminowe zyski wyrównują te straty. Rayne uznał, że czas przerwać pogawędkę i wziąć się poważnie do interesów. Im mniej czasu spędzi w towarzystwie tych ludzi, tym lepiej. - Mam propozycję, panie Aschaar. Jeśli ma pan te pieniądze tu na miejscu, kwestia zapłaty może być stosunkowo prosta - rozmawiałem o takiej transakcji wczoraj z moim bankierem, panem Singhiem. Moja propozycja wygląda następująco: pan wpłaci dwa miliony na moje konto, a pan Singh przeleje je do banku za granicą, gdy uzyska potwierdzenie, że broń dotarła na miejsce. Jeśli nie wywiążę się ze swojej obietnicy, zabierze pan pieniądze i odsetki. - A co, jeśli zawarł pan z panem Singhiem cichą umowę na stronie? - Znając pańską władzę i wpływy, panie Aschaar, nie sądzę, by pan Singh chciał wejść w konflikt z panem - albo ze Związkiem Sowieckim. Trzeba starannie dobierać sobie przeciwników. Rayne wypił łyk kawy starając się powstrzymać drżenie rąk. Chciał jak najszybciej stąd wyjść. Aschaar odezwał się ponownie: - Panie Brand, jeśli ta transakcja dojdzie do skutku, mam nadzieję na dalsze interesy z panem w przyszłości. Jak się z panem można skontaktować? Rayne odstawił filiżankę pełen podziwu dla przebiegłości biznesmena. - Jestem doświadczonym handlowcem. Niestety hołduję zasadzie, że to ja pierwszy się kontaktuję. Nie ujawniam żadnych adresów ani numerów kontaktowych. Kiedy będzie mnie pan potrzebował, znajdę pana. - Dziwny sposób robienia interesów! - Dobry sposób, by nie dać się zabić. - Rayne podniósł się do wyjścia. - Zaczniemy, gdy pan Singh otrzyma całą kwotę. Dwa i pół miliona dolarów, panie Aschaar. Bernard poderwał się przewracając krzesło. Rayne zareagował błyskawicznie, gotów do starcia, balansując na sprężystych nogach jak kot. Ale ręce Aschaara pozostały u jego boków. - Myślałem, że powiedział pan, iż te pół miliona to przybliżona kwota zależna od kosztów transportu. - Podczas naszej rozmowy doszedłem do wniosku, że w tej sprawie mogę mieć z panem kłopoty. Dwa i pół miliona to moja cena, akceptuje pan ją lub nie. - I Rayne naprawdę miał nadzieję, że Aschaar odrzuci tę propozycję. - Uzyskanie na to zgody zabierze trochę czasu - wtrącił gniewnie generał. - Czasu mam mnóstwo. Waszą odpowiedzią będzie wpłata pieniędzy do banku pana Singha. Aschaar usiadł z powrotem. Wyraz jego oczu nie poprawił w najmniejszym stopniu nastroju Rayne’a. Wyszedł z jachtklubu, mając szczerą nadzieję, że Aschaar nie wpłaci tych pieniędzy. Niestety, odpowiedź czekała już na niego w hallu hotelu „Beira”, gdy tylko tam dotarł. Fernandez przekazał mu informację, że pan Singh prosi o telefon w pilnej sprawie. Rayne natychmiast połączył się z nim. - Dzień dobry, panie Brand. Zrobił pan dobry interes. Mam dla pana dwa i pół miliona dolarów. Zostaną one przelane na pańskie konto w Szwajcarii, gdy upewnię się, że towar przybył na miejsce w stanie nienaruszonym. - Dziękuję panu, panie Singh. Dziękuję bardzo. - I co pan o nim sądzi, panie Aschaar? - To dziwny facet, ten Bruce Brand. Zupełnie inny niż oczekiwałem. Jak na mój gust jest stanowczo za bardzo wybuchowy. Dostarczy towar, tego jestem pewien, ale czy nie sądzi pan, że to dziwny zbieg okoliczności, iż znalazł się tutaj akurat, kiedy go potrzebujemy? Kimkolwiek jest, chciałbym, żeby sprawdzono jego życiorys. - Już to zrobiono i facet jest czysty. Cóż, czysty to może niewłaściwe określenie, ale, powiedzmy, że stara się sprostać nie najlepszej opinii, jaką się cieszy. Uważa pan, że zażądał zbyt wygórowanej ceny? - Tak. Oczywiście, nie dostanie tych pieniędzy, kazałem po prostu Singhowi go okłamać. Jeśli ma trochę oleju w głowie, powinien szybko stąd prysnąć. Chciałbym, żeby go obserwowano, ale trzeba to robić dyskretnie. Nie możemy go spłoszyć, zakłóciłoby to dostawę broni. - Gdy ją otrzymamy, będziemy mogli rozpocząć pełną mobilizację naszych wojsk lądowych. Słyszałem, że Brytyjczycy zamierzają sprowadzić własną policję do nadzoru nad wyborami. Mugabe zapewnia mnie, że wygra, ale nie dowierzam mu. W moich planach nie ma miejsca na inteligentne domysły; pożądany wynik można osiągnąć jedynie poprzez inwazję. Nowe Zimbabwe bez korytarza do Beiry będzie niewiele warte. - Jesteśmy tego samego zdania, generale. Nie ma się czym martwić; bez względu na wybory ludzie nadal krzykliwie domagają się krwi. Za kilka tygodni będą ją mieli - a my osiągniemy nasz cel. Rayne stał na balkonie swego pokoju popijając piwo. Zadawał sobie pytanie, co, do diabła, wszechmocny pan Aschaar robi w Mozambiku. To bez sensu. Dlaczego popija poranną herbatkę w towarzystwie rosyjskiego generała? Bez względu na odpowiedź na te pytania, było jasne, że w grę wchodzi o wiele szerszy i bardziej groźny plan działania niż ten, który mu nakreślił John Fry. Gdy tak o tym rozmyślał, sprawa zaczęła nabierać większego sensu. Rosjanie będą w stanie połączyć oba kraje, co uczyni je znacznie potężniejszymi. Kulejącą gospodarkę Mozambiku można podeprzeć rodezyjską, a Rodezja będzie mogła korzystać z portów Mozambiku. Następny etap łatwo przewidzieć: przecięcie wszelkich więzów z RPA oraz deklaracja poparcia i wspólnoty celów z Afrykańskim Kongresem Narodowym. Ale gdzie w tym scenariuszu było miejsce dla południowoafrykańskiego miliardera? Sprawa musi mieć jeszcze szerszy aspekt. Bez względu na to, co planuje Aschaar, nie uda mu się tego zrealizować, o ile Rayne będzie w stanie temu zaradzić. - Ty kurewska maszyno! Niech cię szlag! - Lois zeskoczył z helikoptera i leżał na ziemi szlochając. Nic więcej nie może już zrobić. Wszystko skończone. Kapitan Gallagher znienawidzi go za to. Wszystko poszło nie tak jak trzeba. W sobotnie popołudnie zabrał śmigłowiec na ostatni próbny lot. Przeleciał się nad morzem i gdy zbliżał się do plaży, silnik zaczął przerywać. Próbował wszystkiego, ale bez skutku. Silnik odzyskiwał moc i ponownie ją tracił. Mocował się ze sterami przerażony perspektywą rozbicia się na piasku, ale w końcu udało mu się jakoś wylądować tuż za granicą przypływu. Na miękkich nogach wydostał się z kabiny i przez ponad godzinę odpoczywał na plaży, zanim zabrał się za naprawę silnika. Pierwotnie myślał, że awarię łatwo da się usunąć. Pewnie jakieś zanieczyszczenia w przewodach paliwa, powiedział sam do siebie. Ale gdy słońce chyliło się ku zachodowi zdał sobie sprawę, że nie będzie to takie łatwe. Na szczęście miał zapas żywności i wody na dwa dni. Pierwszej nocy nie zmrużył oka. Myślał o tym, co zrobi kapitan, gdy przyjedzie na farmę i nie zastanie tam ani jego, ani helikoptera. To było dwa dni temu. Dzięki własnej zapobiegliwości miał ze sobą pełny zestaw narzędzi i instrukcję napraw. Pracował więc ostro, rozbierając część układu paliwowego, a potem inne części silnika. Wiatr sypał piaskiem na śmigłowiec, co w połączeniu z rozbryzgami słonej wody pokryło wszystko lepką warstwą brudu. Teraz był dzień trzeci. Wiedział, że czas pracuje na jego niekorzyść, ale nie chciał porzucać maszyny. Poprzedniego dnia skończyła mu się woda. Postanowił ją zdobyć zakopując pojemnik w piasku i przykrywając go plastikową folią obciążoną kamieniem, tak że gdy po wewnętrznej stronie plastiku zebrała się poranna rosa, kapała do środka naczynia. W ten sposób zebrał pół filiżanki dość słonawej wody. Był pewien, że powodem awarii była blokada gdzieś w układzie paliwowym; zbyt spieszył się, napełniając zbiorniki zamiast dwukrotnie przefiltrować paliwo. Akumulator też tracił moc. Nie pozostało mu już nic do zrobienia. Znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Podniósł się z piasku, wskoczył do kabiny pilota i zaczął grzebać w stojących tam pojemnikach. Znalazł w końcu to, czego szukał. Usiadł na fotelu pilota z pistoletem na kolanach. Na chwilę pogrążył się w myślach obserwując fale napierające na plażę. Przypomniały mu się słowa wypowiedziane dawno temu, które go wtedy głęboko zraniły: „Przeklęty pedał, niczego nie potrafi”. Odbezpieczył pistolet i wprowadził nabój do komory. Lufa opierająca się o podniebienie miała dziwny smak. Mówiono mu, że to najlepszy i najpewniejszy sposób, ale obawiał się trochę, iż wybuch może odrzucić głowę do tyłu i pocisk wyjdzie przez policzek. Podniósł nogi kładąc je na tablicy przyrządów. Sądził, że to wciśnie go głębiej w fotel i sprawi, iż ciało nie poruszy się w momencie strzału. Wciągnął powietrze, zamknął oczy i - z pistoletem gotowym do strzału - zaparł się mocno nogami. Ryk zapalanego silnika był ogłuszający. Maszyna zatrzęsła się i Lois poleciał do przodu upuszczając broń. Po chwili dorwał się do instrumentów, włączając różne przyciski, starając się, by cud trwał nadal. Całe ciało mu zesztywniało, gdy poderwał maszynę, po czym zaczął się histerycznie śmiać uderzony taką ironią losu. Zniżył lot nad plażą płosząc stado ptaków na skraju piasku i ruszył w kierunku dużego drzewa, naciskając przycisk kontrolujący dwa sześciolufowe minidziałka M134 kalibru 7.62 mm. Zbliżając się do drzewa otworzył ogień i pień został potrzaskany w drzazgi, gdy dwa tysiące pocisków trafiło weń w ciągu piętnastu sekund. Skręcił na zachód i ruszył w głąb lądu, trzymając się jak najbliżej ziemi. Następnie przeleciał nad obozem, w którym nie było już nikogo. Zrobił gwałtowny zwrot, gdy z krzaków wyjechał jeep armii RPA, którego pasażerowie chcieli zobaczyć, kto ma zamiar wylądować. Zbliżając się do farmy Lois zachowywał ostrożność. Nadleciał, gdy zachodziło słońce i wylądował w pewnej odległości od zabudowań. Najlepiej było dotrzeć tam pieszo. Gdyby ktoś na niego czekał, będzie miał większe szanse go zaskoczyć. Doszedł do wniosku, że wojskowy land rover oznaczał jedną z dwóch rzeczy: albo władze RPA aresztowały Rayne’a i jego ludzi, albo trafiły na obóz po ich odlocie. To drugie było bardziej prawdopodobne. Gdy dotarł od tyłu do narożnika domu, był pewien, że ktoś tu jest. Wszystkie zmysły miał napięte, najmniejszy hałas sprawiał, że kucał z pistoletem gotowym do strzału. Światła zapaliły się, gdy miał zamiar ukryć się w krzakach. Zaświstały koło niego pociski. W ułamku sekundy odwrócił się celując bardzo uważnie. Trafił w reflektor za pierwszym razem, po czym wystrzelił w miejsce, gdzie widział człowieka z karabinem wyskakującego z krzaków i biegnącego wprost na niego. Napastnik krzyknął i upadł. W ciemnościach zobaczył na ziemi zarys karabinu szturmowego R3 i szybko go podniósł. w świetle padającym z domu zobaczył sylwetkę umundurowanego człowieka wydającego rozkazy. Miał tylko jedno wyjście. Przestawił przełącznik na ogień pojedynczy. Bez wahania nacisnął spust celując w głowę. Gdy człowiek ten runął na ziemię, Lois oddał strzał w kierunku lampy w domu. Porucznik Koos Conradie nie wierzył własnym oczom. Na piasku w kałuży krwi leżał legendarny major Piet Viljoen - nie był zbyt popularny wśród żołnierzy, ale cieszył się opinią swego rodzaju bohatera. Przyznał niedawno, że armia nie jest w stanie własnymi siłami przeprowadzić śledztwa w sprawie podejrzanych osobników szwendających się po farmie. Jego smutny los potwierdzał poniekąd tę opinię. Do porucznika podbiegł radiooperator i zdyszany czekał na pozwolenie zabrania głosu. - Tak, Swart. Co powiedziało dowództwo lotnictwa? - Panie poruczniku. Rozkazy z samej Pretorii, sir. Mamy tu pozostać. W żadnym razie nie wolno nam ich ścigać. Ta sprawa należy do Biura Bezpieczeństwa Państwa. Siłom lotniczym kazano przyznać, że moja poprzednia wiadomość o helikopterze była błędna. - Kurwa! Ten kutas właśnie zastrzelił dwóch naszych ludzi. A my mamy po prostu pozwolić mu odejść. - To rozkaz najwyższych władz - Swart wyjąkał zdenerwowany. - W porządku, Swart. Wyłącz to cholerne radio. Zażądam wyjaśnień. John Fry opuścił gmach ambasady amerykańskiej w Pretorii kilka minut po dwudziestej pierwszej. Stosunki między nim a ambasadorem były napięte. Nie spodziewał się tak wcześnie żadnych kłopotów spowodowanych przez ludzi Rayne’a, ale powiadomił straż graniczną RPA, by nie przystępowała natychmiast do działania, gdyby coś dziwnego zdarzyło się w pobliżu granicy z Mozambikiem. Ambasador jak zwykle nie chciał mu pomóc. Jednak bezpośredni telefon z Białego Domu spowodował, że zmienił zdanie i zgodził się zrezygnować z wykwintnej kolacji, w której właśnie uczestniczył. Zadzwonił zaraz do ministra obrony RPA. Minister szalał z wściekłości: dwóch zabitych i jakiś maniak w helikopterze, którego należało puścić wolno. Ambasador przez dziesięć minut musiał wysłuchiwać tyrady na temat podwójnej gry prowadzonej przez jego kraj na kontynencie afrykańskim. Przypomniał następnie ministrowi o wadze pewnych tajnych transakcji dotyczących handlu bronią między Stanami a Południową Afryką. Po krótkiej chwili minister poradził ambasadorowi, by jego przedstawiciel skontaktował się z Biurem Bezpieczeństwa Państwa. Sprawę potraktuje się jako ściśle tajną i nikt nie opublikuje żadnych kompromitujących rewelacji. Ambasador wyraził żal z powodu śmierci dwóch żołnierzy, ale w tym momencie minister rzucił słuchawkę. Fry musiał przyznać, że postąpiłby tak samo. Ambasador USA, Billy Halliday, postanowił wyładować na nim swą wściekłość. - Do licha, John, wy ciągle uważacie się za pana Boga. Nie wiem, co knujecie i nie chcę wiedzieć. Ale jeśli spowoduje to jakiś międzynarodowy incydent, dopilnuję, byś dostał za swoje. - Muszę ci przypomnieć, Billy, że oficjalnie ja nie istnieję. Nie ma mnie tutaj. Bezpieczeństwo Afryki jest dla USA sprawą priorytetową. Musisz zrozumieć, że nie będzie tu drugiego Wietnamu, ale nie mamy zamiaru pozwolić Rosjanom opanować tak bogatego w minerały kontynentu. Prowadzimy więc naszą wojnę po cichu. Ludzie giną, ale tobie przypomina to raczej kupowanie mięsa u rzeźnika - lubisz smak pieczystego, ale nie chcesz uczestniczyć w zabijaniu zwierząt. Oczywiście, jest mi przykro, że ci żołnierze polegli, ale tak już jest przy tajnych operacjach. Zanim ta misja się zakończy, może być więcej ofiar. Billy’emu nie przypadło do gustu porównanie Frya. - Musimy postępować ostrożnie. Rosjanie dążą do konfliktu. Sparzyli się na tym incydencie w Angoli i nie mam wątpliwości, że wciąż ich to boli. Nie chciałbym, żeby jacyś ujęci przez Rosjan agenci zaczęli ujawniać nieprzyjemne szczegóły o działalności CIA. - O to nie musisz się martwić, Billy. A teraz, jeśli pozwolisz, muszę pogadać z kolegami o parę przecznic stąd. Fry lubił Pretorię. Było to ładne miasto o szerokich ulicach i bujnej roślinności. W przeciwieństwie do zimnych drapaczy chmur Johannesburga, zaprojektowanych wyłącznie w celu zdobywania i wydawania pieniędzy, stara architektura Pretorii działała uspokajająco. Chociaż oba miasta dzieliło zaledwie dwadzieścia minut jazdy samochodem, panował tu cieplejszy i przyjemniejszy klimat. Poszedł do swego samochodu zaparkowanego w cieniu drzew i odjechał. Przez cały czas musiał mieć się na baczności. Nie można było pozwolić sobie na nieuwagę, pracując w służbie bezpieczeństwa. Nie musiał jechać daleko, ale wybrał wyjątkowo okrężną drogę. Zajechał w końcu pod duży dom w stylu kolonialnym i zaparkował na podjeździe obok nie rzucającego się w oczy mercedesa. Podszedł do drzwi frontowych, czekając jak zwykle dziesięć minut na wpuszczenie. Wciągnął głęboko powietrze, przekraczając próg domu, w którym mieściła się główna kwatera Biura Bezpieczeństwa Państwa RPA. Czekał na niego Sarel van der Spuy. - Kurwa, Fry, stawiasz mnie w niezwykle trudnej sytuacji. Należy ci się nagroda specjalna za tę intrygę. Czy zdajesz sobie sprawę, kogo zastrzelił ten twój maniak? Majora „Żelaznego Faceta” Viljoena. Trafił go prosto w głowę. Fry postanowił przyjąć postawę obronną. I tak miał więcej atutów w ręku, więc nie należało z nimi przesadzać. - Myślałem, że parę lat temu przeszedł na emeryturę. - Podobno spotkał jakiegoś biznesmena, który zauważył dość dziwne działania w okolicy St Lucia. Major przeleciał nad tym terenem, chcąc to sprawdzić, ale gdy dotarł na miejsce, twoi chłopcy już odlecieli. Ale, widzisz, Viljoen przywiązuje wagę do szczegółów, toteż sprawdził cały rejon i odkrył tę opuszczoną farmę. Wystarczyło mu kilka dziwnych przedmiotów w warsztacie, by wezwać wojsko. - Aż tu nagle jeden z tych twoich sukinsynów powrócił. Czekali na niego, ale musiał wiedzieć o ich obecności. Przyleciał helikopterem, ale był ostrożny i wylądował kilometr od domu. Zabił szeregowca i Viljoena, po czym odleciał. Fry zaniepokoił się - nie było w tym sensu. Rayne nie wspominał nigdy o zorganizowaniu własnego wsparcia lotniczego. - Sarel, sądzę, że to jakieś nieporozumienie. To nie wygląda na robotę jednego z moich ludzi. Oni wszyscy trzymają się razem. - Za późno, by to teraz sprawdzić, John. Ale, nie wierzę ci. Napastnikiem był biały. Co taki człowiek robiłby na tym terenie, gdyby nie był jednym z twoich ludzi? - Może to kłusownik. - Nie opowiadaj głupstw. Pokaż mi kłusownika, który nie bałby się armii RPA. To był zawodowiec - rozmawiałem z żołnierzami, którzy go widzieli. Poruszał się z szybkością błyskawicy i posługiwał się karabinem szturmowym. Posłuchaj, John, zobacz, co przydarzyło się nam na Seszelach, całkiem spieprzyliśmy sprawę. Faceci, których zatrudniasz, to indywidualiści, ludzie całkiem nieodpowiedzialni. - Nie, szef tej operacji jest zupełnie inny. Jeśli to jego sprawka, znajdzie się logiczne wytłumaczenie. Co masz zamiar powiedzieć prasie? - To, co zwykle - że chodzi o wypadek. Majorowi wydawało się, że widzi terrorystę, ale okazało się, iż to jeden z naszych żołnierzy. Obaj zginęli przez omyłkę. - Czy jesteś pewien, że twoi ludzie będą trzymać buzię na kłódkę? - Jeśli nie, obetnę im jaja bez znieczulenia. - Jeszcze jedno, Sarel. Jeśli natraficie na kogoś w przyszłym tygodniu, zabijcie go bez wahania. - A jak to będzie ktoś z twojej paczki? - Nie będą nam już wtedy potrzebni. - Przypomnij mi, bym nigdy nie zgodził się pracować dla ciebie, John. Jesteś bezwzględnym sukinsynem. Fry wyszedł przed dom i zapalił cygaro czując mętlik w głowie. Nie ulegało wątpliwości, że Gallagher był zdolnym bystrzakiem. Major Long twierdził, że znalazł się na granicy szaleństwa, otumaniony długotrwałą służbą w dżungli. Nic na to nie wskazywało. Szanse powodzenia tej operacji były dostatecznie nikłe, a szanse ujścia z życiem prawie żadne. Rayne zdawał sobie z tego sprawę i zorganizował sobie zapasowy transport. Ciałem Frya wstrząsnęły dreszcze. Bez względu na przedsięwzięte środki bezpieczeństwa Gallagher nie pożyje długo, gdy znajdzie się w przestrzeni powietrznej RPA lub Rodezji. Chodzi jedynie o to, by powstrzymał Rosjan. Na wieży radarowej na lotnisku w Beirze towarzysz Asimow siedział pochylony nad książką, którą usiłował czytać. Wypił trochę za dużo poprzedniego wieczoru i był rozżalony, że musiał stawić się na służbę o szóstej rano. Na ten dzień nie zaplanowano żadnych manewrów i na ekranie nie było widać ani jednego samolotu; jego zdaniem siedzenie tu było kompletną stratą czasu. Kilka razy powstrzymał cisnącego mu się do gardła pawia i próbował odegnać sen przy pomocy neski, ale w końcu zasnął o siódmej. Gdyby tak się nie stało, zauważyłby na ekranie małą kropkę nadlatującą w stronę lotniska z południa. Początkowo wyglądało, jakby celem punkciku było samo lotnisko, ale potem zniknął on z ekranu o kilka kilometrów od niego. Ekran radaru był teraz pusty i nie było żadnego śladu, że punkcik tam kiedyś w ogóle był. Obudził go odgłos kroków na stalowej drabinie prowadzącej na wieżę kontrolną. Szybko schował książkę pod stół i wypił łyk kawy, po czym zaczesał włosy do tyłu i zaczął wpatrywać się intensywnie w ekran. Czuł, jak ktoś wchodzi przez właz do pokoju, ale udawał, iż jest całkowicie pochłonięty obserwacją radaru i nie zwraca uwagi na inne dźwięki. - Asimow. Wypowiedziano to bardzo cicho, więc udał, że nie słyszy. - Asimow! Podskoczył z przestrachu, w połowie udawanego, w połowie rzeczywistego, przewracając kubek z kawą, która rozlała się na konsolecie i zaczęła spływać na podłogę. Stanął na baczność przed przełożonym. - Czołem, towarzyszu. - Asimow, mówiłem wam już, że macie obserwować ekran przez cały czas. Nic nie widzieliście? - Nic niezwykłego. - To idioci. Nie zasługują, by powierzyć im rządy w tym kraju - zupełnie się do tego nie nadają. Jeden z głupców pracujących w mesie twierdzi, że w drodze do pracy widział wielki helikopter przelatujący w pobliżu. Jakże oni lubią podobne wymysły. Tylko niepotrzebnie się denerwujemy. Już ja się postaram, by ten głupek dostał dziś w kość. To zupełna bzdura - chyba, że to był nasz śmigłowiec. Jaka nieprzyjacielska maszyna ma taki zasięg, by tu dolecieć? To byłoby samobójstwo biorąc pod uwagę to, co stoi tu na pasie startowym. Przeklęci Rodezyjczycy nie są na tyle głupi. A w ogóle to zdziwiłbym się, gdyby zostały im jeszcze jakieś helikoptery. Asimow roześmiał się posłusznie z tego żartu. Bolała go głowa i chciał jedynie siedzieć spokojnie i nie myśleć. - Będę uważał, ostrożność nigdy nie zawadzi. - Bardzo dobrze, Asimow. Wytrzyj tę kawę i doprowadź to miejsce do porządku. Generał Worotnikow chce pokazać lotnisko i wszystkie nasze wspaniałości temu facetowi, który tu wczoraj przyleciał. Ten pokój ma być czysty, bym mógł położyć się na podłodze i nie zabrudzić sobie munduru. Zrozumieliście? - Tak jest. - To nie stój tu, kretynie. Zadzwoń po kogoś, kto sprzątnie ten syf. Zdobycie ciężarówki było jedną sprawą, a prowadzenie jej czymś zupełnie innym. W skrzyni biegów brakowało synchronizacji i każdej zmianie biegu towarzyszyły straszne zgrzyty wału korbowego. Lois zaczął myśleć, że daleko tym gratem nie zajedzie, ale gdy przyzwyczaił się do hałasu, jazda poszła gładko. „Kasacja” kierowcy nie była łatwym zadaniem. Skorzystał ze starego chwytu polegającego na ułożeniu przeszkody na drodze i wskoczeniu, gdy pojazd zwalniał. Potem podkradł się do szoferki od góry, otworzył drzwi i schwycił kierowcę za gardło. Jedną ręką trzymał kierownicę, drugą walczył z kierowcą - w końcu zahamował ciężarówkę i wsadził mu swój nóż bojowy między żebra. Po kilku minutach kierowca przestał krzyczeć. Lois wyciągał jego ciało z szoferki i przykrył je kamieniami i piaskiem, zamaskował też swoje ślady, wracając do ciężarówki. Musiał zdobyć więcej benzyny lotniczej do helikoptera, nie miał innego wyjścia. Bez niej mógł wkrótce przenieść się na tamten świat, jak facet starannie przysypany przez niego ziemią. Droga była dobra, co rekompensowało trochę fatalną amortyzację samochodu. Podskakiwał w ciemnościach, aż dotarł do pierwszej blokady i rzucił pogardliwe spojrzenie czarnemu wartownikowi, który podszedł do niego i zapytał go po portugalsku: - Gdzie twoja przepustka? - A jak sądzisz? Żołnierza zatkało z oburzenia. Lois sięgnął do kieszeni kurtki, wyjął browninga i strzelił mu prosto w twarz. Odjechał szybko, a jego plecy zlane były potem. Jak się spodziewał, środki bezpieczeństwa na stacji paliw były o wiele ostrzejsze niż na punkcie kontrolnym. Zaparkował ciężarówkę w pewnej odległości i bezszelestnie podszedł do budki wartownika. Zaszedł go od tyłu przyłożywszy mu nóż do gardła. - Pójdziesz ze mną - szepnął po portugalsku. Wartownik upuścił swój karabin i ruszył w kierunku wskazanym mu przez Loisa. Po piętnastu minutach znaleźli się przy ciężarówce. Strażnik śmierdział, zeszczał się w spodnie ze strachu. Lois nakazał mu gestem, by zasiadł za kierownicą. - Ty prowadzisz. Jeden fałszywy ruch, a poderżnę ci gardło. Wjechali powoli przez bramę, mijając wielkie zbiorniki paliwa. Podjechali do stulitrowych beczek benzyny lotniczej. Lois potrzebował dziesięć takich beczek. Wiedział, że wartownik nie zdoła załadować ich na ciężarówkę sam, będzie musiał mu pomóc. Podnosili właśnie drugą beczkę, gdy wartownik pchnął ją na Loisa. Po chwili zadał mu kilka ciosów pięściami. Lois uderzył go lewą rękę w krocze. Strażnik cofnął się z krzykiem, a Lois rąbnął go kolanem w czaszkę. Jego przeciwnik upadł martwy na ziemię. Sam załadował ciężarówkę. Była to mordercza robota i kiedy udało mu się umieścić na niej wszystkie dziesięć beczek, czuł się skrajnie wyczerpany, ale silnik zapalił bez trudu i ruszył w stronę bramy wjazdowej. Jechał powoli, bo ciężarówka była przeładowana. Przy bramie stał inny wartownik. Za nią roiło się od żołnierzy. Wiedział, że gdyby rzucili się na niego, byłoby już po nim. Ku jego zdumieniu strażnik podniósł szlaban i wypuścił go bez przeszkód. Na najbliższym skrzyżowaniu skręcił w prawo i podążył na północ. Uważnie przyjrzał się terenowi przed lądowaniem i starannie odnotował wszystkie szczegóły topograficzne. Po przejechaniu kilometra skręcił w prawo na polną drogę. Zatrzymał się i starannie pozacierał ślady opon. Jechał teraz bardzo wolno nie chcąc uszkodzić krzaków po obu stronach drogi. Co pięćdziesiąt metrów zatrzymywał się i maskował ślady ciężarówki gałęzią. Rzucał też na drogę kawałki uschniętych krzaków, by stworzyć wrażenie, że od dawna nikt tędy nie przejeżdżał. Słońce właśnie wschodziło, gdy dotarł do helikoptera. Larry Preston ponownie uważnie przejrzał zgromadzone przez nich żelastwo. Wszystko musi działać sprawnie, gdy zaatakują bank, zwłaszcza granaty gazowe. Muszą unieszkodliwić wartownika, zanim uruchomi alarm. Potem ruszą prosto do sejfu. Jeśli ładunki wybuchowe nie wysadzą drzwi, mogą jeszcze użyć wyrzutni rakiet. Problem polega na tym, że narobi ona tyle hałasu, iż w ciągu paru sekund całe miasto będzie wiedziało o ataku na bank. Po blisko trzech dniach spędzonych w zamknięciu nerwy Larry’ego były w kiepskim stanie. W ciągu dnia miasto roiło się od żołnierzy i widział, jak na ulicy zatrzymywano i przesłuchiwano przechodniów. Jednego człowieka zastrzelono za niechętny stosunek do żołnierzy. Tylko dzięki myśli o forsie w sejfie Larry nie zwariował. Poprzysiągł sobie, że nigdy nie zdecyduje się na podobne piekielne przedsięwzięcie. Nie lubił Micka. Ten Rodezyjczyk bardziej był zainteresowany powodzeniem operacji niż pieniędzmi - według Larry’ego to szaleństwo. Mick opowiadał mu wiele o kapitanie Gallagherze i im więcej tych historyjek słyszał, tym mniej lubił dowódcę. Gallagher nie był najemnikiem w zwykłym znaczeniu tego słowa, wykonywał tę robotę, ponieważ w nią wierzył. Nie ulegało wątpliwości, że to maniak, co oznaczało dla nich nikłe szanse wydostania się stąd z życiem. Nie zdziwiłoby go wcale, gdyby w gruncie rzeczy Gallagher zamierzał zwrócić Rodezyjczykom pieniądze z banku. Według jego życiowej filozofii zakrawało to na szaleństwo, toteż przygotował własny plan. Larry poruszył się niespokojnie prowadząc obserwację przez pobielone okna sklepu. Mick tkwił na dachu obserwując bank. Gallagher był gdzieś w mieście poszukując tej cholernej kobiety, która wpadła mu w oko. Larry pragnął, by mogli zaatakować bank jutro i wynieść się stąd do wszystkich diabłów. Jeśli o niego chodzi, Rosjanie mogą sobie zająć całą Afrykę. Do sklepu zbliżył się patrol. Zajrzeli przez pobielone okna i Larry’emu serce zaczęło mocniej bić. Boże, chciałby już wynieść się stąd. Sala balowa „Grand Hotelu” robiła, mówiąc delikatnie, duże wrażenie. Teraz, gdy na jej środku stał ogromny stół, wyglądała dostojnie. Można by wybaczyć przypadkowemu obserwatorowi, gdyby pomyślał, że ma się tu odbyć wielki bankiet. Prowadzące do niej dwuskrzydłowe drzwi otworzyły się i do środka wkroczył generał Worotnikow w asyście trzech wyższych oficerów. Za nim podążał Robert Mugabe, głównodowodzący ZANU, prezydent Samora Machel i inni dowódcy oddziałów ZANU. Był wśród nich także jeden przedstawiciel wojsk FRELIMO, zaproszony głównie ze względów czysto formalnych. Kiedy wszyscy usiedli, generał wstał, by wygłosić krótkie przemówienie wprowadzające. Musiał mówić po angielsku, ponieważ był to jedyny język zrozumiały dla wszystkich. - Panie prezydencie, panie Mugabe, panowie. To historyczny moment. Po raz pierwszy czarny ruch wyzwoleńczy opanuje atakowany przez siebie kraj. Nie będzie to fikcyjne zwycięstwo inspirowane przez Zachód... - zgromadzeni powitali to stłumionym aplauzem - ...lecz całkowite zajęcie kraju. Nagrodą jest Salisbury, które będzie wasze w połowie przyszłego tygodnia. Zapewnimy wam wsparcie lotnicze oraz niezbędną broń. Zwycięstwo, jestem o tym przekonany, będzie sprawą łatwą. Zaprosiłem was wszystkich tutaj, by omówić sprawę interesującą prezydenta. To znaczy, co stanie się po zwycięstwie. Szmer sprzeciwu przeszedł przez zgromadzonych, gdy generał oznajmił o temacie spotkania. Wstał Robert Mugabe i generał musiał udzielić mu głosu. Mugabe był dużego wzrostu i dość tęgi; włosy miał zaczesane do tyłu - odsłaniały mocną twarz, na której miał duże okulary w czarnej oprawce. - Przyjmuję pański punkt widzenia, panie generale, ale nie rozumiem, dlaczego mamy dyskutować o tym, co stanie się po zwycięstwie. Znam gorzką cenę porażki i więzienia - skoncentrujmy naszą energię na wygraniu tej wojny. To my, nie Rosjanie, zadecydujemy, jak będziemy rządzić Zimbabwe, gdy kraj znajdzie się w naszych rękach. Jego słowa powitał entuzjastyczny aplauz i generał poczuł się zbity z tropu. - W pełni podzielam opinię pana Mugabe, ale doświadczenie nauczyło mnie, że sposób osiągnięcia zwycięstwa określa to, co po nim nastąpi. Pan Machel, prezydent Mozambiku i nasz gospodarz, był ofiarą zachodniego spisku. Po osiągnięciu zwycięstwa wszystkie zdobycze zostały mu odebrane... Zapytam panów całkiem szczerze, czy Mozambik dysponuje dziś zdrową gospodarką? Na sali zapanowało poruszenie, prezydent Machel wpatrywał się w generała, a gniew w jego oczach aż się iskrzył. To był decydujący moment. Generał kontynuował przemówienie, wiedząc, że jeżeli przerwie, zostanie zakrzyczany. - No, czy ma taką gospodarkę? Pytam was, czy reagowalibyście tak gwałtownie, gdyby Mozambik miał prężną ekonomię? Podniósł się prezydent Machel i generał stracił wszelką nadzieję. Machel, chudy mężczyzna o twarzy intelektualisty, wyglądał mizernie. Walnął pięścią w stół i na sali natychmiast zapanowała cisza. Przez kilka denerwujących sekund nic nie mówił. - Panowie, słowa generała wywołują mój gniew. A wiecie dlaczego? Ponieważ mówi prawdę. Myślałem, że Mozambik będzie państwem bogatym, budząc zazdrość pozostałych krajów Afryki. Zamiast tego mamy przeraźliwą biedę, być może jesteśmy najbiedniejszym państwem na świecie. Zabraliśmy wszystko dochodząc do władzy, a nie mamy teraz nic. Wiecie, co się stało: fachowcy opuścili kraj, tak że w pewnej chwili w całym Mozambiku był tylko jeden lekarz. Jedynymi doradcami byli dawni kolonizatorzy. Zachód zapomniał o nas - i tak samo zapomni o Zimbabwe po waszym zwycięstwie. Czy sądzicie, że sankcje zostaną zniesione? Możliwe, ale braki tak szybko nie ustąpią. Szlaki handlowe zostały zerwane. Po rzezi wszyscy biali wyjadą... Gniewne okrzyki przerwały mu w pół zdania, ale przekrzyczał ich. - Nie bądźcie głupcami! Oni nam są potrzebni, zwłaszcza ich wiedza fachowa, jaką sami nie dysponujemy. Robert, musisz mnie posłuchać, bo inaczej wygrasz jedynie ubóstwo. To musi być zwycięstwo ludu, a nie ma zwycięstwa i wolności w kraju, w którym umierają niemowlęta, bo nie mają co jeść. Czy wiecie, skąd nasz kraj czerpie główne dochody? - No, słucham. Sala milczała. Zebrani wiedzieli, co zamierza powiedzieć. - Z Południowej Afryki. A jeśli postanowią jutro zatrzymać wszystkich Mozambijczyków pracujących w ich kopalniach, jesteśmy zrujnowani. Nie będziemy mieli „niepodległości” w prawdziwym znaczeniu tego słowa. Proszę pozwolić mówić dalej generałowi. Rosjanin nie wstał od razu - chciał, by to, co powiedział Machel, zapadło słuchaczom w pamięć. Wiedział, że Mugabe ufa w pełni Machelowi. Ruch wyniósł ich na najwyższe stanowiska i musieli teraz „sprzedać” swoje plany własnym ludziom. Worotnikow podniósł się powoli i oddalił się od stołu. Oczy wszystkich śledziły jego kroki. Podszedł do mapy na ścianie przedstawiającej imperium portugalskie u szczytu jego wpływów. - Tej mapy nie powinno tu być, ale cieszę się, że jest. Portugalia była kiedyś wielkim krajem, najpotężniejszym na świecie. A czym jest dzisiaj? Małym, pozbawionym jakiegokolwiek znaczenia europejskim państewkiem. Imperium portugalskie nie powstało w jeden dzień i nie rozpadło się natychmiast. Oba procesy trwały długo. Po rewolucji Rosja przeżywała ciężki okres i tylko dzięki wspaniałym planom Stalina stała się mocarstwem, jakim jest dzisiaj. Bogactwo i potęga są bardzo pożądane, ale ich osiągnięcie jest niełatwe i trwa długo. Ja chcę jednak zaproponować wam zdobycie ich w krótkim czasie. Podniósł się Robert Mugabe. - Wysłuchajmy, co generał ma do powiedzenia. Potem będziemy dyskutować, czy przyjmujemy jego propozycję. - Dziękuję panu, panie Mugabe. Nasz plan jest prosty. Istnieją kluczowe obszary gospodarki rodezyjskiej, które muszą nadal funkcjonować i trzeba zatrzymać ludzi w nich pracujących bez względu na to, czy są biali, czy czarni. Nie należy natychmiast konfiskować wszystkich dóbr i trzeba stworzyć wrażenie stabilności. Wiem, że to trudne, ale w perspektywie długoterminowej będzie to procentować. Należy zachować zachodni system cen, a gospodarka musi działać jak poprzednio. Władza będzie należeć do waszych ludzi, ale w okresie przejściowym kontrola nad środkami produkcji pozostanie w rękach białych. Będą oni jednak mieli znacznie mniejszy udział w dochodach. - A kto będzie na tyle potężny, by zarządzać i opłacać ten okres przejściowy? Orientacja Mugabe w sytuacji zrobiła na generale wrażenie. - Poznałem bardzo bogatego biznesmena, który jest gotów finansować nowe państwo. Zażąda jedynie pewnego procentu od dochodów. Ten człowiek dysponuje doświadczeniem i wiedzą niezbędną do stworzenia zaawansowanej infrastruktury, zwłaszcza w przemyśle wydobywczym. - Taki człowiek zdobyłby zbyt wielkie wpływy. - Panie Mugabe, pan będzie rządził krajem. Jeśli nie spodobają się panu jego metody, stosunkowo łatwo będzie się go pozbyć. On nie będzie chciał dzielić z panem władzy politycznej; ma na celu jedynie sukcesy komercyjne. - Generał sięgnął do teczki i wyciągnął obszerny dokument. Nie była to umowa, nad którą od roku pracował z Aschaarem, lecz jej inteligentnie przerobiona wersja wykazująca, że większość korzyści z nowych rozwiązań przypadnie w udziale państwu. W sumie dokument przedstawiał niezwykle atrakcyjny plan, obiecujący uczynić z Zimbabwe państwo zamożne - Był to jego największy atut w tej grze. Worotnikow podał teczkę Mugabe. - Wiele pracy włożono w przygotowanie tych analiz. Zawierają one koncepcje najlepszych umysłów świata biznesu w odpowiedzi na niezwykłą okazję, jaką jest stworzenie nowego państwa od podstaw, niczym na desce kreślarskiej. Oczywiście, trochę czasu zajmie panu zapoznanie się ze szczegółami i myślę, że najlepiej byłoby odłożyć dalszą dyskusję do momentu, gdy pan i pańscy koledzy przestudiują to dokładnie. Mugabe wpatrywał się w niego lodowatym wzrokiem. - Czy ten śmiały plan uzyskał aprobatę pańskiego rządu? Mugabe ma niesamowitą intuicję, pomyślał generał. Pytanie świadczy o dużej znajomości rzeczy. - Ja reprezentuję mój rząd w tym regionie. Plany zostały zaaprobowane przeze mnie jako oficjalnego przedstawiciela rządu radzieckiego w południowej Afryce. - Bardzo dobrze, generale Worotnikow, ale nie odpowiedział pan na moje pytanie. Co pomyślałby rząd ZSRR, gdyby zobaczył te plany? - Rzecz jasna, zaaprobowałby je. Nie rozumiem, dokąd pan zmierza? - Panie generale, gdyby jutro pan zniknął i na pańskim miejscu pojawił się ktoś inny, bardzo zależałoby mi, aby honorował te plany. - Rozumiem. Żąda pan gwarancji? - Właśnie. Dziś mogę zawrzeć z panem umowę, a jutro może tu pana już nie być. - Chcę pana uspokoić, panie Mugabe. Ten plan będzie działał samoczynnie. Kiedy zaprosi się tych biznesmenów do kraju, pozostaną tam - będzie ich trzymała chęć zysku. - A jak zareagują na to moi ludzie? - Będą mieć pełne żołądki i stałą pracę. A pan będzie pobierał podatki na rozbudowę armii i umocnienie bazy społecznej pańskiego rządu. - Mówi pan bardzo przekonująco, panie generale. Zdaje pan sobie sprawę, że pańska rola w nowym kraju będzie polegała wyłącznie na doradztwie. - Nie oczekuję niczego więcej. - W ludzkiej naturze leży pożądanie czegoś więcej. Proszę jednak zrozumieć moje stanowisko. Jestem zdecydowanym zwolennikiem marksizmu, ale doceniam też to, co pan mówi o jego wadach. Nie chciałbym, aby nowe Zimbabwe cierpiało tak jak Mozambik. Przeciwnie, Zimbabwe musi być silnym państwem, tak aby bali się nas Południowi Afrykanie i zdecydowali się na negocjacje - wojna trwa już zbyt długo. Tymczasem wciąż potrzebujemy pana. Tylko przy pańskiej pomocy będziemy mogli odnieść zdecydowane zwycięstwo militarne nad imperialistami. Worotnikow uwielbiał słuchać takich argumentów, chociaż oczywiście nie miał zamiaru przyczyniać się do pokojowych przemian w RPA. Dla jego celów im bardziej gwałtowna walka, tym lepiej. - Ma pan rację. Twierdzę jednak, że największe problemy powstają w wyniku podziałów w waszych szeregach. Gdyby udało się panu połączyć siły z oddziałami Joshui Nkomo, jestem pewien, że zwycięstwo byłoby już w waszych rękach. - Nkomo reprezentuje inne poglądy niż ja, panie generale. Nie prowadzi wojny w stylu pchły, jego ludzie angażują się w bezpośrednie, samobójcze potyczki. My staramy się zdobywać serca i umysły ludzi; próbujemy zmęczyć wroga wojną podjazdową. W nowym rządzie będzie miejsce dla Nkomo, ale nie stanie on nigdy na jego czele. Po zajęciu Rodezji przez długi czas nie przeprowadzimy wyborów. Należy najpierw odbudować państwo, zanim da się ludziom prawo głosu. - Niech mi pan zaufa, panie Mugabe. Kiedy przeczyta pan ten dokument, zobaczy pan, że w momencie inwazji przejmiemy całą kontrolę nad środkami produkcji. Wtedy wy dostaniecie w ręce kwitnącą, a nie kulejącą gospodarkę. Brytyjczycy będą oczywiście wściekli. Radziłbym nie ubiegać się o miejsce w Brytyjskiej Wspólnocie Narodów, ale raczej zwrócić się do nas o fundusze inwestycyjne. Po stworzeniu nowego Zimbabwe świat nie będzie mógł dłużej mówić, że nie ma prosperującej czarnej gospodarki. - Trzeba kuć żelazo póki gorące. Proszę pana o jak najpilniejsze przestudiowanie tych dokumentów. Im prędzej podejmiecie decyzję, tym szybciej odniesiemy przytłaczające zwycięstwo. Gdy generał skończył mówić, głos zabrał Mugabe: - Dziękuję, panie generale. Zobaczymy, czy pańskie piękne słowa odpowiadają treści dokumentu. Spotkajmy się panowie jutro po południu. Moich dowódców i mnie czeka dużo pracy w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. Dziękuję, że był pan z nami tak szczery, ale nie mogę podjąć decyzji pod presją, w pośpiechu. Delegacja czarnych przywódców opuściła salę, w której pozostał Worotnikow i jego doradcy. Karl siedzący po jego lewej pierwszy przerwał milczenie. - Panie generale, przepraszam za ciekawość, ale czy zawarł pan transakcję z panem Brandem? - Tak, Karl, to twardy facet. - To hańba. Będzie to pierwszy wypadek, gdy Związek Radziecki musi płacić za broń. Dochód powinien trafiać do ludu pracującego, a nie do kieszeni kapitalistycznego cwaniaka. - Masz rację, Karl. Musisz jednak zrozumieć, że gdy będę miał pistolety maszynowe w ręku, zlikwiduję pana Branda, który nie dostanie ani grosza. - Aha. Muszę przyznać, że stara się pan sprostać krążącym o panu opiniom. Mężczyzna wspiął się w ciemnościach na balkon i wszedł do pokoju. Śmierdział z brudu, był zaniedbany i nie ogolony. Oczy, w których żarzyły się ogniki szaleństwa, były podkrążone - Rayne miał wrażenie, że skądś go zna. Mężczyzna wyszedł na środek pokoju i stanął przed łóżkiem, wpatrując się w lufę pistoletu wymierzonego prosto w niego. - Myśli pan, że pana zawiodłem. Musi mi pan uwierzyć, że dotarłem tu tak szybko, jak mogłem. - Lois! Rayne zerwał się i objął go. W jednej chwili zdał sobie sprawę, jak wielkiej odwagi wymagał przylot do Mozambiku i wjazd do Beiry w poszukiwaniu hotelu. - To miasto mnie przeraża, kapitanie, jest o wiele gorsze niż sądziłem. Już musiałem zabić paru ludzi, by ujść z życiem. Helikopter jest gotowy, motocykle również. Udało mi się dostać do stacji paliw tuż za miastem i ukradłem stamtąd wystarczającą ilość benzyny, byśmy mogli bezpiecznie stąd odlecieć. - Nie mam pojęcia, jak udało ci się tego dokonać, Lois. Musiało to wymagać wielkiej odwagi. Nam też nie wszystko poszło gładko, ale przeważnie mieliśmy szczęście. Co się z tobą działo? Próbowałem się z tobą skontaktować, ale gdy mi się to nie udało, nie mogliśmy dłużej odkładać startu. - Śmigłowiec się zepsuł. To cud, że udało mi się go uruchomić. - Nadal sprawia jakieś kłopoty? - Nie, lata jak marzenie. Uzbrojenie też działa doskonale. Trudno o lepszą maszynę do tej misji. - Czy posprzątałeś na farmie przed odlotem? - Nie miałem szans. Kiedy wróciłem do głównego obozu po waszym odlocie, roiło się tam od żołnierzy armii RPA. - Skąd, u diabła? - Miałem szczęście, że nie wylądowałem, bo wpadłbym im w ręce. Poleciałem potem na farmę i usiadłem kilometr od niej. Byłem już wtedy bardzo ostrożny. Urządzili tam zasadzkę, ale ich przechytrzyłem. Zabiłem jednego żołnierza i dowódcę. To spowodowało wielkie zamieszanie i mogłem odlecieć stamtąd bez przeszkód. Tej samej nocy przeleciałem nad granicą Mozambiku - tego tylko mi brakowało, by ścigały mnie samoloty RPA. Na szczęście, o ile wiem, nie było pościgu. Czy wszyscy są na miejscu? - Guy mieszka ze mną w hotelu. Larry i Mick obserwują bank. Bunty osłania drogę na lotnisko, a Michael instaluje ładunki wybuchowe na pasach startowych. Skoro ty się zjawiłeś, wszystko przebiega zgodnie z planem. Trzeba porozmawiać z Guyem; najwyższy czas, by dowiedział się o naszym awaryjnym planie ewakuacji. Lois zauważył, że Rayne ma jeszcze jakieś zmartwienie. - Panie kapitanie, nie mówi mi pan wszystkiego, prawda? Rayne spojrzał Loisowi prosto w oczy. - Jest tu Samanta, Lois. Tydzień temu wpadła w ręce terrorystów na pograniczu. Potem wzięli ją Rosjanie. Z powodów, których nie mogę zrozumieć, ktoś im ją odebrał i gdzieś ukrył. Lois odwrócił się i spojrzał w ciemność. - Cokolwiek da się zrobić, by ją odnaleźć, jestem z panem. Bernard siedział na balkonie willi popijając whisky i wpadać się w morze. Miał wiele spraw do przemyślenia, czasu było mało. Ciągle plany i dalsze plany. Całe życie intryg i podchodów w firmie nauczyło go nigdy nie opierać się na jednej strategii działania i jednym człowieku. Spojrzał na zegarek. Kwadrans po trzeciej. Był umówiony na czwartą. Jakiś czas temu czytał o amerykańskim magnacie filmowym, który spędzał przynajmniej godzinę dziennie w samotności, myśląc nad tym, co robi. Zaskoczyło go to, ponieważ od dłuższego już czasu postępował podobnie. Interesy przypominały partię szachów: zbyt szybko wykonasz jakiś ruch a będziesz tego później żałował; zbyt długo odczekasz, a przeciwnik zdobędzie przewagę. Cóż, nastąpiła zmiana w grze i musi przygotować nowe plany. Sprytny rosyjski generał okazał się bardziej przebiegły, niż przedtem sądził. Będzie teraz musiał dodatkowo ubezpieczyć się, działać tak, by ochronić ogromne sumy pieniędzy, które miał utopić w tym projekcie. Będzie musiał postępować w ten sam sposób, co w innych państwach afrykańskich, w których robił interesy, posługując się przekupstwem i negocjacjami. Tak, bez względu na wynik, generał w końcu zapłaci, już on się o to postara... Czuł się tu odizolowany od świata, nie mając pod ręką telefonów, teleksów i ekranów, dzięki którym mógł trzymać rękę na pulsie codziennych wydarzeń międzynarodowego biznesu. W Londynie Jay finalizuje zapewne rozmowy w sprawie zakupu ziemi pod duży biurowiec w sercu City - pomieści on nową siedzibę Goldcorp Group. Mimo, że angielskie podatki działają odstraszająco, warto będzie się przeprowadzić; w Londynie będą mogli zdystansować się od rządu RPA i zająć lepszą pozycję przetargową na wypadek jego upadku. Bernard uśmiechnął się sam do siebie na myśl o minach, jakie pojawiłyby się na twarzach niektórych południowoafrykańskich notabli, gdyby się dowiedzieli, że niedługo spotka się z człowiekiem, który nie dość, że jest zażartyrn marksistą, ale w dodatku zrobiłby wszystko, by spowodować upadek rządu RPA. Przez chwilę pomyślał też o sprawie Jaya i tej kobiety - A jak jej tam? - Heleny. To było głupie zagranie, chłopięcy wybryk, który spowodował poważne kłopoty. Mieli zbyt wielu wrogów, by pozwalać sobie na podobne błędy. Staruszek miał rację: zabijać albo dać się zabić. Chciał udowodnić, że Max Golden się nie mylił. Już niedługo Max przekaże kontrolę nad firmą Jayowi, a wtedy Bernard wkroczy do akcji. Władza, której zawsze pragnął, przejdzie w jego ręce; Goldenowie będą sprawą przeszłości. Bernard zszedł po schodach do ogrodu, sięgając ostrożnie ręką na plecy, jakby miał zamiar podrapać się między łopatkami i wyczuł dobrze znany kształt ukrytego tam cienkiego noża. Nie lubił niepotrzebnie ryzykować. Służącemu powiedział, że idzie na spacer po plaży i nie życzy sobie, by mu przeszkadzano. Ten skłonił się uniżenie i zniknął w środku willi. Dziwne, pomyślał Bernard, że nawet po uzyskaniu niepodległości większość ludzi woli służyć innym, niż stać się panami własnego losu. Omijając klomby podążył w stronę plaży, obserwując uważnie przestrzeń wokół siebie. Służący, z którym rozmawiał, obserwował go ze strachem przez szparę w zasłonach salonu. Ten rosły mężczyzna porusza się jak kot, a grube, czarne, kręcone włosy na jego wielkiej głowie częściowo zasłaniają władczą twarz. Bernard odwrócił się czując, że ktoś go obserwuje i służący schował się szybko za zasłonę. Znalazłszy się na plaży mógł już się odprężyć. Nikogo nie było w pobliżu - obszar wokół willi był pilnie strzeżony, a każdego, kto ośmieliłby się nań wtargnąć, czekało pobicie. Nie mógł mieć pretensji do generała za organizację ochrony - była bez zarzutu. Szedł wzdłuż plaży przez jakieś pięć minut, aż dotarł do ścieżki skręcającej w las. Obejrzał się za siebie chcąc się upewnić, że nikt go nie śledzi, i zniknął wśród drzew. Przedzierał się przez bujną roślinność, aż dotarł do Płotu. Jak go zapewniono, nie było tu żadnych wartowników; czekał na niego Murzyn, ubrany w mundur polowy, siedzący za kierownicą samochodu terenowego z napędem na cztery koła. Pokazał Bernardowi, by usiadł na miejscu dla pasażerów, a następnie zawiązał mu przepaskę na oczach. Jechali w milczeniu przez około dziesięć minut, po czym opaska została zdjęta. Stali przed elegancką wiejską rezydencją. Niewielki zielony trawnik prowadził od podjazdu do szeregu imponujących rzymskich kolumn, jakimi przyozdobiony był fronton budynku. Bernard był zadowolony, że spotkanie zorganizowano w tak odludnym miejscu. Nie miał przy sobie ochrony, ale lubił kusić los, wystawiając się na niebezpieczeństwo. Zwolnił kroku zbliżając się do ciemnozielonych drzwi ze złotą klamką. Wyglądało, jakby nikogo tu nie było. Może wystawili go do wiatru. No cóż, zawsze istniało to ryzyko. Gdy stanął w progu, drzwi otworzyły się ukazując ogromnego Murzyna w mundurze wojskowym bez dystynkcji. Bernard ostrożnie wszedł do wykładanego białymi kafelkami salonu recepcyjnego. - Pan Aschaar... Słysząc go Bernard zmienił o nim zdanie. Czysto brzmiący głos należał do człowieka wykształconego; nie był to zwykły żołnierz. - ...będzie pan musiał chwilę poczekać. Jest w tej chwili zajęty. Kazał mi przeprosić pana za to i jeżeli to panu nie odpowiada, ustalić inny termin spotkania. Gdyby Bernard znajdował się w Johannesburgu lub innej światowej metropolii, wstałby i wyszedł, ale nie tutaj. Usiadł na jednym z edwardiańskich krzeseł i wziął do ręki egzemplarz „Time’a”. Wertując go nie zdziwił się, zauważając swoje zdjęcie w dziale finansowym wraz z notatką o przejęciu przez Goldcorp wielu kopalń w RPA. Przerzucił te strony nie chcąc zaśmiecać sobie umysłu tymi sprawami przed tak ważnym spotkaniem. Zatrzymał się na stronach poświęconych życiu socjety i obojętnie czytał artykuł o Penelopie O’Keefe, gwieździe filmowej. Prawie go skończył, gdy zdał sobie sprawę, że to córka jednego z jego głównych rywali. Przypomniał sobie, że próbował zorganizować jej porwanie, a przedtem sabotaż w samolocie, którym leciała. Śmierć córki byłaby ciosem dla Sir George’a i Goldcorp mógłby wykupić jego kopalnie. Była kobietą o wyjątkowej urodzie i poczuł gorycz, gdy przypomniał sobie swoją żonę, Marisę... Wciąż był na nią wściekły. Zażądała od niego, by poddał się tym testom i okazało się, że nie jest w stanie mieć dzieci. Mogli wprawdzie zdecydować się na sztuczne zapłodnienie jej spermą Bernarda, ale ich związek był od tej chwil1 skazany na niepowodzenie. Widział pogardę w jej oczach. - pogardę dla niego, Bernarda Aschaara, za to, że nie może zostać ojcem. To dziwka! Zawsze wiedziała, jak go zaatakować by trafić w najczulszy punkt, a teraz ma do dyspozycji doskonałą wyniszczającą go broń. Pewnego wieczoru kochali się i powiedziała mu, że jest kiepski. Pobił ją wtedy dotkliwie. Niemal prosiła się o to - chciała zobaczyć, jak straci panowanie nad sobą. Myślała jednak, że przestanie ją katować, ale się przeliczyła - bił ją, aż całkiem umilkła. Zabrali ją do szpitala, gdzie chirurg musiał poddać jej twarz operacji plastycznej. Następnego dnia odwiedził ją w szpitalu - na twarzy miała liczne blizny i siniaki. Zaczęła się z niego śmiać, nazywając go zwykłym oprychem. Na twarzach lekarza i pielęgniarek dostrzegł wyraz pogardy. Mieszkała teraz osobno, ale nie przestała mu dokuczać. Wiedziała o wielu sprawkach z jego przeszłości, o rzeczach, które chciał zataić przed wszystkimi... - Panie Aschaar, panie Aschaar. - Ten głos wdarł się w jego nieprzyjemne wspomnienia. - Może pan teraz wejść, oczekuje pana. Wszedł do pokoju, w którym zasłony były zasunięte, a oświetlenie przyćmione. Za pustym stołem siedział z twarzą w dłoniach mężczyzna. Nie powstał słysząc, że Bernard wszedł, ale odezwał się z pozycji siedzącej. - Panie Aschaar, muszę oświadczyć, że pogardzam panem i jednocześnie szanuję pana. Posiada pan wiele z tego, na czym i mnie zależy. Słyszałem o pańskich interesach z innymi czarnymi politykami, o tym, że nigdy nie daje pan nic za darmo, ale zakłada pan fabryki i daje ludziom pracę - chociaż jestem przekonany, że te sprawy interesują pana marginalnie. Podniósł głowę i spojrzał prosto na Bernarda. - Co właściwie pan mi oferuje, panie Aschaar? – Za grubymi szkłami okularów wpatrujące się w niego czarne oczy były pełne życia. Bernard poczuł, że ten facet jest podobny do niego. Postanowił zdobyć się na bezpośredniość, nie miał pojęcia, ile ten człowiek wie o jego interesach z Gambią, Kenią i Angolą. - Wkrótce będzie pan rządził krajem. - To nie jest takie pewne. Może na czele państwa stanie Nkomo; być może rozmawia pan z niewłaściwym członkiem. - Nigdy nie rozmawiam z niewłaściwymi ludźmi. Wiem od swoich informatorów, że w przypadku uczciwych wyborów pan zgarnie pulę. Wiem również, że jest pan inteligentny i wykształcony. Pański kraj to pańskie życie, nie chciałby pan, by znalazł się w takim stanie jak Mozambik. Dla sukcesu pańskich planów potrzebna panu władza. Pańskim następnym celem musi być Południowa Afryka. Bernard skończył i czekał. Przez jakiś czas siedzący naprzeciwko niego mężczyzna nic nie mówił, ale w końcu odezwał się. Rysy twarzy wyostrzyły mu się, a w jego głosie słychać było irytację. - Po pierwsze, nie przepadam za ludźmi, którzy wkładają mi słowa w usta, chociaż wiele z tego, co pan mówi, jest prawdą. Zdaję sobie sprawę z trudności. Rozmawiałem już z kilkoma ludźmi dysponującymi o wiele większą władzą od pana, panie Aschaar - sądzę nawet, że może pan mieć z nimi coś wspólnego. Pański podpis widnieje na dokumencie przekazanym mi przez generała Worotnikowa pod koniec konferencji, czyż nie? Czy chodzi o podwójne zabezpieczenie się? Bernard uśmiechnął się złośliwie. - Przypuśćmy, że Rosjanie nie będą mogli wam pomóc, co wtedy? Murzyn poprawił sobie okulary, które zsunęły mu się na nos. - Wówczas zerwę z nimi wszelkie stosunki. Będę działał sam. - Właśnie. Spotkałem się z panem, by omówić sposoby postępowania, gdyby doszło do takiej sytuacji. Moja firma, Goldcorp Group, będzie w stanie pomóc panu przeprowadzić niezbędne reformy. Dostarczymy wam dodatkowych kapitałów. Murzyn rzucił mu ironiczne spojrzenie. - Dokładnie tak jak opisał to pan w dokumencie? - Niezupełnie. Będziecie mogli zatrzymać więcej białych, a rządy Zachodu będą przyjaźniej usposobione do waszego reżimu. Reformy mogłyby ulec przyspieszeniu. - Proponuje pan, byśmy zaniechali planów inwazji? Bernard uniósł brwi i pochylił się do przodu opierając ręce na udach. Zniżył głos do szeptu. - Ależ skądże. Mówię jedynie, co można by zrobić, gdyby inwazja się nie powiodła. - Ubezpiecza się pan na wszystkie strony, panie Aschaar? - Jest tylko jedna strona, którą chcę zabezpieczyć, to znaczy, prawa do wydobycia kruszców w nowym państwie. To mój jedyny powód zainteresowania całą sprawą. Im więcej kopalń będzie kontrolować moja firma, tym bardziej będziemy mogli wpływać na światowe ceny. Murzyn zaśmiał się złośliwie. - Pan uzyskuje całkowitą kontrolę, a my dostajemy nędzne okruchy? Bernard oparł się na krześle i założył ręce za głowę. - Ależ skąd. Nie musi się pan zajmować zarządzaniem tymi wielkimi kopalniami. Może pan obciążyć ten przemysł podatkiem oraz uzyskiwać pewien procent zysków. Któż inny pokieruje tymi kopalniami za pana? - Rosjanie. Dysponują odpowiednią technologią. Bernard wstał i podszedł do okna. Odwrócił się plecami do mężczyzny siedzącego za stołem. - Tak, to prawda. Myślę jednak, że lepiej ode mnie zna pan cenę ich wiedzy fachowej. Ja nie jestem zainteresowany zrujnowaniem waszego kraju dla zysku. Może to pana zdziwi, ale nienawidzę wszelkich form anarchii. Jako kapitalistę przeraża mnie marnotrawstwo. - Chodzi oczywiście o marnotrawstwo w przemyśle, panie Aschaar, a nie straty w ludziach. Odwrócił się od okna i spojrzał na swego rozmówcę chłodno. - Człowiek staje się cynikiem, gdy chodzi o wartość ludzkiego życia w Afryce. Murzyn uderzył mocno pięścią w stół. Bernard nawet nie mrugnął. Czekał, aż tamten przerwie ciszę. - Nie uważam, by pańskie uwagi były choć trochę zabawne, panie Aschaar. - Moim nauczycielem jest doświadczenie. Ryzykowałem wiele, przychodząc do pana, ale zapewniam, że pan nic nie ryzykuje korzystając z mojej pomocy. Pan mnie potrzebuje. Nie ma pan żadnych atutów w ręku poza najdłuższą i najbardziej nieudaną wojną partyzancką w historii Afryki. Murzyn położył ręce złożone w pięści na stole i rzucił wściekłe spojrzenie Bernardowi. - Nazywają pana przeklętym sukinsynem, panie Aschaar i muszę się zgodzić z tą opinią. Pańskie rozumowania jest bezbłędne, okazuje pan lojalność jedynie wobec sprzyjających okoliczności. Zgadzam się na tę transakcję pod warunkiem, że nie przekroczy pan pewnych granic. Poza tym zachowuję prawo konfiskaty wszystkich pańskich kopalń. - Czy mam pańskie słowo, że to, o czym mówiliśmy, nie wyjdzie poza te ściany? - Ta rozmowa była o wiele bardziej niebezpieczna dla mnie niż dla pana, panie Aschaar. Oczywiście, nie sądzę, by generał Worotnikow był zadowolony, gdyby dowiedział się o naszym spotkaniu, ale nie leży w moim interesie powiadomienie go o nim. - Ufam panu. Proponowałbym okres maksymalnie jednego roku na wdrożenie nowych zasad i wprowadzenie nowych ludzi. - Proszę tylko nie zapominać, kto będzie u władzy, o to jedynie pana proszę. A teraz... jeśli pan pozwoli, mam jeszcze wiele spraw do załatwienia. Spotkam się z panem, gdy już będzie po wszystkim. Uścisnęli sobie dłonie, po raz ostatni patrząc sobie prosto w oczy. Bernard wyszedł i wsiadł do jeepa, gdzie ponownie przewiązano mu oczy. Dopiero gdy znalazł się z powrotem na plaży, na jego twarzy pojawił się uśmiech. Poszło mu o wiele lepiej niż się spodziewał. Jego rozmówca nie był głupcem i warto było się z nim spotkać, warto było nawet zaryzykować, że dowie się o tym Worotnikow. Nagroda była zbyt znaczna, by pozwolić jej się wymknąć. Oczywiście pojawią się inni, którzy będą nagabywać Mugabe, ale żaden z nich nie może się z nim równać, gdy chodzi o wiedzę dotyczącą kopalń. Teraz musi jak najszybciej wydostać się z Beiry. Jego samolot ma odlecieć dopiero w niedzielę po południu i nie może przesunąć tego terminu, nie zwracając na siebie zbytecznej uwagi. Jutro, w piątek, ponownie odwiedzi bank, by omówić z dyrektorem swoje interesy. Dziś wieczorem jest umówiony na kolację z generałem. Robert Mugabe poczekał, aż Aschaar wyjdzie z pokoju i podszedł do szafki w rogu przy oknie. Otworzył ją - w środku obracały się wolno dwie szpule taśmy magnetofonowej. Nacisnął przycisk stopu, przewinął taśmę i puścił ją od początku. Po ponownym wysłuchaniu całej rozmowy wydawał się zadowolony. Końcówkę nagrania słyszał inny mężczyzna, który wszedł do pokoju. Wyłączając magnetofon Mugabe powiedział do niego: - Uzyskałem wszystko, co mogłem, a to znaczy bardzo dużo. Na pewno postawi twarde warunki, ale potrzebujemy jego wiedzy fachowej. Pokładam w nim więcej nadziei niż w Worotnikowie. Rosjanie są zbyt zachłanni. - Musimy uważać, Robert, musimy być bardzo ostrożni. Jay opuścił mieszkanie swej przyjaciółki około dziewiątej trzydzieści. Padało, toteż wybiegł na jezdnię i zatrzymał taksówkę. - Round House, Boltons, South Kensington - rzucił kierowcy. Nie zwracając uwagi na jego pogodne żarty, wyglądał przez okno. To była przyjemna noc, pomyślał, ale nie spotkam się z nią, chociaż obiecywałem jej to poprzedniego wieczoru. Był zawsze dumny z dystansu, jaki potrafi zachować w swoich związkach z kobietami. Po prawej minęli Hyde Park i Jay spojrzał na zegarek. Za dwadzieścia dziesiąta. Miał więc mnóstwo czasu. Kiedy taksówka zajechała przed imponującą rezydencję górującą nad całą ulicą, drobny deszcz przeszedł w ulewę. Na spotkanie Jaya wybiegł kamerdyner z parasolem; zapłacił taksówkarzowi i otworzył przed Jayem drzwi. W hallu wziął od niego płaszcz i wprowadził go do salonu. - Przyjmie pana o dziesiątej. Jay wziął do ręki egzemplarz „Financial Timesa” i zajrzał na strony poświęcone cenom akcji. Z zadowoleniem zauważył, że akcje Goldcorp Group jak zwykle stoją mocno. Nie zdziwiło go, że ceny akcji Waugh Mining szły w górę; nie powstrzyma to jego firmy przed wykupywaniem ich przez osoby trzecie. Podniósł wzrok i napotkał spojrzenie kamerdynera. - Przyjmie pana w gabinecie. Jay poszedł tam i zapukał w białe dwuskrzydłowe drzwi. - Proszę - głęboki, tak dobrze mu znany głos odezwał się zza drzwi. Jego ojciec ubrany był w białe spodnie do konnej jazdy a jego długie siwe włosy opadały na czarną kurtkę myśliwską. Jasne niebieskie oczy rozbłysły, gdy Jay wszedł do pokoju. - Siadaj. Podszedł do krzesła pod oknem i usiadł. Bezmyślnie rozejrzał się po pokoju wypełnionym półkami z książkami. - Jestem pod wrażeniem twoich osiągnięć, Jay. Jeśli będziesz tak dalej postępował, przejmiesz kontrolę nad firmą pod koniec roku. Jay nie mógł pohamować lekkiego uśmiechu. - Dziękuję, ojcze. - A jaką decyzję powziąłeś w tej drugiej sprawie? - Max Golden usiadł za biurkiem i złożył razem ręce, wpatrując się intensywnie w syna. - W tej chwili jest w Mozambiku, załatwia sprawy związane z planem finansowania rewolucji w Rodezji do spółki z Rosjanami... - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, Jay. - Cierpliwości, ojcze. Gdy Bernard wróci, powiadomię go o twojej decyzji. Rzecz jasna natychmiast przystąpi do realizacji planów mających spowodować mój upadek. Odkryłem nową kryjówkę, gdzie przechowuje zdjęcia, i każę je stamtąd zabrać, zanim będzie mógł cokolwiek zdziałać. - Twoja poprzednia akcja była wyjątkowo chybiona. Bernard musiał zatrudnić Mullera, by to załatwić. A teraz mamy na karku pułkownika Deona de Weta. - Mylisz się. Nie my, ale Bernard. - Bardzo dobrze, Jay, świetnie. A panna Seyton-Waugh? - Ponieważ odmówiła współpracy z nami, te fotografie zostaną opublikowane. Zmusi ją to oczywiście do ustąpienia z CKK, co wywoła spore zamieszanie, które wykorzystam do objęcia przewodnictwa tej organizacji. Tony Rudd sprzeda swe kopalnie, gdy zrozumie, że Sonia jest dziwką, a ja się postaram, by jego jedyny syn Robard umarł po przedawkowaniu narkotyków. - A co z tym policjantem? - De Wet podąży śladem swego brata. Sądzę, że może paść ofiarą zamachu jakiegoś czarnego ekstremisty. Max Golden wstał i podszedł do Jaya. Gorąco uścisnął mu dłoń - Jestem z ciebie dumny. Aschaar to był mój ostateczny sprawdzian dla ciebie. - Jest już skończony. - Uważaj, może go nie doceniasz, Jay. - Odkryłem jego słaby punkt. Marisa, jego żona, z wielką ochotą ujawniła mi wiele ciekawych szczegółów z jego życia. Urodziła mu właśnie syna. Max Golden skrzywił się. - Czy to było konieczne? - Sądzisz, że Aschaar okazałby mi współczucie? - Nie. Sonia pożegnała się z Heleną i pojechała wolno w stronę hotelu. Jej druga wizyta była bardzo owocna. Mocno uchwyciła się kierownicy. Obrona przed pogróżkami i szantażem ze strony Goldcorp wiele ją kosztowała i codziennie bała się, że zdjęcia ukażą się w gazetach, wywołując straszny skandal. Jedynie Deon dodawał jej odwagi do walki. Nawet teraz, w Anglii, wiedziała, że ma w nim oparcie. Opowieść Heleny potwierdziła jej najgorsze obawy. Bernard i Jay nie cofną się przed niczym, by osiągnąć swój cel; ona, Sonia, była tylko pionkiem w ich grze. Gdy znalazła się w hotelu, poszła do swego pokoju i zadzwoniła do Deona. - Nie ma prawnego sposobu powstrzymania ich, Soniu. Są zbyt potężni. Opłacają Mullera, który podkopuje powoli moją wiarygodność w policji. Wiem, że pragnie, bym zrezygnował, ale będą mnie musieli wyrzucić. - Deon, działaj ostrożnie. Oni wiedzą, że masz ze mną romans. Zabili już Pietera - ty jesteś następny na liście. - Zostaw to mnie. Musisz do mnie wrócić, a wtedy załatwię tych sukinsynów raz na zawsze. Albo oni, albo ja. Pułkownik Strong przeciągnął się, ale odrzucił go smród jego własnego potu. Nie mył się od pięciu dni. Przypominali zwierzęta przebywające cały czas w okolicy lotniska. Chociaż jego nerwy były dość zahartowane, czekanie na nadchodzącą akcję przerażało go. Jeden fałszywy krok i mogą wszyscy zginąć. Uważnie obserwował każdego ze swoich żołnierzy wypatrując oznak stresu lub słabości. Wystarczyłby jeden głupiec, by położyć całą operację i musiałby zlikwidować każdego, kogo zawiodłyby nerwy. Był ciekaw, czy Rayne działa pod taką samą presją w Beirze. Ostatni raz widział Bunty’ego poprzedniego dnia. Widząc jego zmizerowaną twarz zdał sobie wtedy sprawę, jak sam musi wyglądać. To niesamowite, ale Bunty’emu udało się bez wzbudzenia podejrzeń Rosjan zaminować drogę na lotnisko. Przez cały czas miał jedno zmartwienie. Co będzie, jeśli samolot mający ich stąd zabrać nie przyleci? Czy Rayne przygotował jakiś plan awaryjny? Był pewien, że coś wymyślił, ale nie wiedział, co. Przez muszkę swego pistoletu maszynowego przyglądał się oddziałowi rosyjskich żołnierzy maszerujących po asfalcie. Obliczył, że gdyby to było konieczne mógłby położyć każdego z nich. Odległość nie przekraczała trzystu metrów, mógłby ich skosić jednym pociągnięciem za spust. W iskrzącym się rozgrzanym powietrzu wyglądali jak ołowiane żołnierzyki. Pot kapał mu z czoła na kolbę automatu. Spojrzał na zegarek, było już po drugiej. Jeszcze cztery długie godziny, pomyślał przypominając sobie, że to on właśnie ustalił sześciogodzinne warty i takie same okresy odpoczynku. Nie było to przyjemne, ale tylko w ten sposób mogli zagwarantować sobie bezpieczeństwo. Generał siedział sam na skraju jachtklubu, wpatrując się w morze. Nic nie może się popsuć, powtarzał sobie, absolutnie nic. Wszystko zostało zaplanowane z niezwykłą precyzją. Rodezyjczycy nie będą w stanie odeprzeć zmasowanego ataku na Salisbury. Dostaną dobrą nauczkę za swoją arogancję. Jedynie piloci samolotów będą znać jego osobiste rozkazy, a koperty z zadaniem otworzą dopiero po starcie. Czas na zadawanie pytań przyjdzie po ataku. Nastąpi on w dzień, wczesnym rankiem, gdy wszyscy są jeszcze otumanieni snem. Najpierw klucze bombowców zniszczą lotniska, po czym zrzucą na miasto bomby zapalające, by wywołać panikę i wyciągnąć ludzi z bloków na ulice. Potem nadciągnie druga fala samolotów. Będą miały rozkaz strzelać do wszystkiego, co się rusza. Worotnikow uśmiechnął się, powtarzając po cichu ten rozkaz. Będzie to krwawa jatka, po której nie będzie mowy o planach osadnictwa i zniknie niebezpieczeństwo, że jacyś biali pozostaną na miejscu. Aschaar będzie musiał przeprowadzić korektę swego planu. Po dwudziestu czterech godzinach przyjdzie czas na egzekucje - sądy ludowe będą wydawać wyroki śmierci. Nie miał wątpliwości, że Zachód uzna to za zwycięstwo, nie wspominając słowem o wielkim rozlewie krwi. I tak reszta świata uważa Rodezyjczyków za zdegenerowanych rasistów, którym należy się to, co ich spotyka. Głosy tych kilku liberałów pójdą szybko w niepamięć, już on się tym zajmie. Potrzebował wciąż tej amerykańskiej dziennikarki. Opowiedziałaby oficjalną wersję historii nowego wspaniałego państwa; przeprowadziłaby wywiady z białymi, którzy będą tak przerażeni, że powiedzą wszystko, co im się każe... Potem zostanie wprowadzony stan wyjątkowy i nastąpi całkowita konfiskata własności białych: prawdziwa rewolucja ludowa na podobieństwo rosyjskiej. Jego nazwisko pojawi się w „Prawdzie”, posypią się zaszczyty... W marzeniach widział siebie - wybawcę uciemiężonych - wśród wiwatujących tłumów na paradzie po ulicach Salisbury. Dokończył drinka i podniósł się. Muszę wracać do willi i mego przyjaciela, biznesmena z RPA, pomyślał. W normalnych okolicznościach nie wypiłby tak dużo, ale udzielało mu się napięcie związane z planowaną akcją. Trzeba będzie uważać, stwierdził. SAMANTA 2 Sam żyła w strachu. Przenieśli ją do innej wioski, co nieprzyczyniło się do zwiększenia jej poczucia bezpieczeństwa. Jakże chciałaby znaleźć się teraz w Ameryce, być znowu dzieckiem, pod opieką swych rodziców. Niekiedy oddawała się marzeniom na jawie - była na ich rancho, jeździła na kucyku u podnóża gór Sierra Nevada... Tu wszystko było takie obce. Położyła się w hamaku w rogu chaty i usnęła. Coś obudziło ją, było już ciemno. Zerwała się, ale czyjaś dłoń chwyciła ją mocno za rękę. - Sam. To ja. Poczuła, jak jej puls przyspieszył. Cieszyła się, że przyszedł, a jednocześnie była zadowolona z panujących ciemności, które ukrywały szeroki uśmiech, jaki pojawił się na jej twarzy. - Przepraszam, Tongogara, przestraszyłam się. - Odpręż się, nigdy cię nie znajdą, nawet gdyby cię tu szukali. - A jeśli zaczną torturować wieśniaków? - Zobaczyła, że na jego twarzy pojawił się grymas bólu i pożałowała swego głupiego pytania. - Nic nie powiedzą. Dla mnie gotowi są umrzeć. - Rozgniewałam cię. Wybacz mi. - Chciała, żeby ją lubił, a nie uważał tylko za bezbronną, wrażliwą kobietkę. - Nie jestem zły na ciebie, lecz na samego siebie. Widziałem dziwne rzeczy - spadochrony zakopane w buszu pod Beirą. - Boże! Rodezyjczycy? - Jeżeli to oni, to musieli widocznie odkryć plany inwazji. Ale jak mogli się o nich dowiedzieć? - Może od Południowych Afrykanów? Oni mają najlepszy wywiad w całej Afryce. Nie sądzę, by tych ludzi było zbyt wielu, trafiłbyś z pewnością na więcej śladów ich bytności. Co masz zamiar zrobić? - Nic. Absolutnie nic. - Zwariowałeś? - Sam, wielu moich własnych ludzi jest przeciwnych inwazji. Ta wojna przyniosła już dość śmierci i zniszczeń. Bombardując Salisbury potwierdzimy jedynie to, co mówią o nas w światowych środkach przekazu Rodezyjczycy i Południowi Afrykanie. - Że jesteście bandą dzikusów. - Dostrzegła irytację na jego twarzy, ale mimo to zdobył się na uśmiech. - Świetnie to ujęłaś. Gdybyśmy mogli rozstrzygnąć tę wojnę w sposób pokojowy, byłby to przykład dla RPA. Jeśli teraz Rodezyjczycy dokonają tu interwencji, dostarczy to nam nowych argumentów w ONZ. Ale nie wierzę, by byli na tyle głupi i zaatakowali Mozambik w tak delikatnym momencie. - Może to są jakieś jednostki specjalne, SAS lub oddziały zwiadu im. Selousa. Możesz ich odnaleźć? Zaświtał jej cień nadziei. Może jest wśród nich Rayne. Nagle poczuła, jak fala miłości do niego powróciła. A przecież potrzebowała Tongogary; nie mogła jakoś rozgryźć własnych uczuć do tego człowieka, który uratował jej życie. - Jeśli ich znajdę, to albo oni zabiją mnie, albo ja ich. Trwa wojna. - Przez dłuższy czas siedzieli w ciemnościach bez słowa. Sam chciała, by wziął ją w ramiona, bardzo go pragnęła. Miała ochotę poczuć, jaki jest silny. Zbliżył się do niej i odczuła, jak przeszedł ją dreszcz rozkoszy. Ale on tylko pocałował ją delikatnie w policzek, po czym wstał i wyszedł bez słowa. Może właśnie w tej chwili go obserwują. Dla nich wojna jest grą, podczas gdy dla niego stanowi całe jego jestestwo. Dlaczego Rodezyjczycy tak dobrze walczą? Intrygowało go to. Czy dlatego, że są ludźmi pogranicza? A może są odrobinę szaleni? Jeśli uderzą, będzie starał trzymać się z boku i nie angażować swoich żołnierzy. Niech choć raz Rosjanie staną się mięsem armatnim, będzie to dla nich dobra nauczka. Okaże się, że nie są tacy potężni, jak im się wydaje. Potyczka ze zwiadowcami Selousa zniszczy ich wizerunek niezwyciężonej armii. Tongogara poruszał się z łatwością w ciemnościach, nie czyniąc zbytniego hałasu i wsłuchując się we wszystko, co dzieje się wokół. Wojna to dopiero początek długiej drogi Murzynów w Afryce. Marzyło mu się ustanowienie państwa, które nie byłoby ani komunistyczne, ani kapitalistyczne. Sposób, w jaki obce rządy narzucały nowym państwom afrykańskim swe własne systemy polityczne, budził jego głęboki sprzeciw. Zanim przybyli tu biali, ludy zamieszkujące te tereny miały własne instytucje polityczne, tyle że teraz w państwach takich jak RPA i Rodezja, ludzie byli tak długo ciemiężeni, że zapomnieli o swoim dziedzictwie, utracili godność. Ogarnęło go rozgoryczenie, równie silne jak w dniu, w którym postanowił walczyć za sprawę. Biali Rodezyjczycy nie mieli wiele do stracenia. Jeśli sprawy potoczą się nie po ich myśli, mogą po prostu wrócić do Wielkiej Brytanii lub udać się do Południowej Afryki, zachowując swoje majątki w stanie niemal nienaruszonym. A jak będą szydzić z błędów nowego czarnego rządu, pomimo że są one bezpośrednim rezultatem ich własnej polityki. Oczywiście, ludzie nie mający doświadczenia w sprawowaniu władzy będą z początku jej nadużywać, to nieuniknione. Biały człowiek kocha Afrykę, ziemię zabraną murzyńskim plemionom, i nie może znieść myśli o jej utracie. Boże, jak bardzo chciałby urodzić się w innym miejscu i czasie, i cieszyć się spokojnym życiem u boku żony i dzieci. Ostrożnie kroczył dalej w ciemnościach. Wracał do swych żołnierzy, z powrotem w objęcia wojny. Gorąca kąpiel i maszynka do golenia odmieniły Loisa. Rayne był wciąż oszołomiony nagłym rozwojem wypadków: to cud, że udało mu się przylecieć w pobliże Beiry i że nie wykryły go rosyjskie radary na lotnisku. Motocykle i pozostały sprzęt były więc na miejscu, a helikopter stał ukryty pod siatkami maskującymi i gałęziami. Opowiedział mu szczegółowo o swoim planie bitwy, Po czym, jak zwykle, zszedł z Guyem na kolację. Doszedł do wniosku, że nie ma po co utrzymywać obecności Loisa w tajemnicy - wręcz przeciwnie, dobrze będzie, gdy wszyscy o niej się dowiedzą na wypadek, gdyby jemu coś się przytrafiło. Dobrze im zrobi świadomość, że mają inną drogę odwrotu, gdyby samolot po nich nie przyleciał. Rayne zdziwił się, że Guy nie wydawał się specjalnie zaskoczony. - Nie mogłem uwierzyć, by tak doświadczony dowódca jak ty zadowolił się jedną drogą odwrotu. Domyślaliśmy się, że masz coś w zanadrzu, ale dlaczego przywiązywałeś taką wagę do tej maskarady ze zwolnieniem Loisa? - Uważałem, że zachowanie tajemnicy jest niezwykle istotne. Nie mogłem mieć pewności, do czasu znalezienia się tutaj, że wszyscy są całkowicie po mojej stronie i nie chciałem niepotrzebnie narażać Loisa. Okazało się, że po naszym odlocie napatoczył się na oddział armii RPA i cudem wyszedł z tego cało. Jak doskonale wiesz, w tych sprawach życie nie daje drugiej szansy. Jutro trzeba go wyekspediować z miasta. Musi być przy śmigłowcu - jeśli samolot przyleci zgodnie z planem, będzie musiał odlecieć sam. - Ale zajmie mu to o wiele więcej czasu. - Wie, czym ryzykuje. Doskonale zdaje sobie z tego sprawę - długo o tym z nim rozmawiałem. Nie mogliśmy znaleźć lepszego człowieka do tego zadania. Następnego ranka Rayne zabrał Loisa na dach, by pokazać mu dokładnie, jak zaplanował atak na bank. O dziewiątej zajechał przed gmach wielki mercedes. Rayne rozpoznał Aschaara. Oddał lornetkę Loisowi. - To Bernard Aschaar, szef Goldcorp, jednej z najpotężniejszych firm kopalnianych na świecie. Jest jednym z zakulisowych koordynatorów tej inwazji. Umieścił w tym banku ładną sumkę pieniędzy. Lois nic nie odpowiedział, ale Rayne dostrzegł, jak zacisnął zęby i pięści. Tak otwarte ujawnianie uczuć nie było w jego stylu. - To on, ten sam facet. Mógłbym go udusić gołymi rękami. Rayne nigdy przedtem nie słyszał, by mówił o kimś w ten sposób. Nagle ujrzał go z innej strony, dostrzegł gorycz, która była jego siłą napędową. - Znasz go? - To długa i niezbyt przyjemna historia. - Milczał przez chwilę, po czym ciągnął dalej: - Wolałbym o tym zapomnieć. Pracowałem jako mechanik samolotowy na lotnisku Rand. Czasy były ciężkie, zwłaszcza dla mnie. Nie miałem forsy i ktoś musiał się o tym dowiedzieć. I tak, pewnego dnia zadzwonił do mnie jakiś facet pytając, czy nie miałbym ochoty wykonać zadania specjalnego, za które dostałbym tyk. iż mógłbym już pójść na emeryturę. Cóż miałem robić, przyjąłem tę propozycję. Sprawy potoczyły się szybko i w końcu zgodziłem się załatwić ten samolot. - Co masz na myśli mówiąc „załatwić samolot”? - Dokonać sabotażu. Pogrzebiesz trochę przy sterach, to łatwe, a rzecz jest później nie do wykrycia po katastrofie. W ten sposób często pozbywa się niewygodnych ludzi biznesu. Powiedzieli mi, że i tym razem o to chodzi, o załatwienie jakiegoś skurwysyna, który nabrał wielu ludzi na pokaźne sumy. Zgodziłem się wykonać tę robotę. Oferowali mi za to niesamowite pieniądze. Jedyne, czego ode mnie chcieli, to popsuć, co trzeba, porzucić pracę i odebrać forsę. Okazało się, że kłamali od początku do końca. - Nie zapłacili ci? - O nie, zapłacili, ale usiłowali mnie sprzątnąć. Obawiali się dochodzenia w sprawie wypadku. Nie powiedzieli mi, że samolot miał prowadzić zawodowy pilot i że na pokładzie będą pasażerowie. Gdybym o tym wiedział, nigdy bym tego nie zrobił, przysięgam. W południowoafrykańskich wiadomościach telewizyjnych poświęcono wypadkowi cały program. Gdy go obejrzałem, zrozumiałem, o co chodziło. Samolotem leciała pewna dziewczyna, córka jakiegoś bogatego finansisty, i to ona miała zginąć w katastrofie. To typowe dla porachunków w świecie wielkiego biznesu - trafić faceta w najczulsze miejsce, a potem przyprzeć go do muru. Jestem pewien, że te kutasy nie zrezygnowały ze swego planu po fiasku próby sabotażu samolotu. Rayne poczuł, że oblewa się zimnym potem, ale nic nie powiedział. Wypadek ten zmienił nie tylko życie Loisa. Teraz wiedział dokładnie, kto próbował zabić Penelopę. Już on dostanie tego sukinsyna w swoje ręce. Lois źle zinterpretował jego zaciśnięte pięści. - Posłuchaj, wiem, że to była próba morderstwa, ale uwierz mi - nigdy bym tego nie zrobił, gdybym wiedział, że chodzi o niewinnych ludzi. Tego wieczoru nasłali na mnie płatnego mordercę. Niemal mu się udało, ale uważał mnie za słabeusza; nie wiedział, że mam czarny pas. Zabiłem go i uciekłem z kraju. Teraz znalazłem się z powrotem w piekle. - Jakie masz plany wobec Aschaara? - Dopadnę go. Jeśli nie tutaj, to w Johannesburgu lub gdzie indziej, bez względu na to, jak długo to potrwa. Taki mam cel: odpłacić mu za wszystko. Po walce z nasłanym przez niego człowiekiem usunięto mi oba jądra. Tego tak łatwo się nie wybacza. - Lois, jeśli będzie możliwość dorwania go po ataku, zrobimy to. Jego samolot wciąż stoi na lotnisku. Jeżeli będzie tam jeszcze w niedzielę po południu, to może już nigdzie nie polecieć. Siva Singh długo siedział w swoim gabinecie prawie bez ruchu. Jakiś głos podpowiadał mu, by natychmiast zadzwonił do generała, ale inny, głośniejszy, mówił mu, by tego nie robił. Nie miał wątpliwości, że Aschaar spełni wszystkie poczynione groźby. Cóż, zapewne wiedział o wiele więcej od Singha. Jeśli inwazja powiedzie się, wszystko będzie w porządku, a on zarobi dużo pieniędzy; jeżeli jednak atak się nie uda, pojawiło się teraz nowe rozwiązanie, pod wieloma względami równie atrakcyjne. To tylko interes: po prostu postanowił zainwestować w Aschaara, a nie w generała. Wyjął papierową chusteczkę z szuflady i otarł krew z twarzy. Wziął się następnie za zbieranie połamanych przedmiotów z podłogi. Jego personel nie może się dowiedzieć, że właśnie dostał po mordzie od jednego ze swoich najpoważniejszych klientów. Słońce stało już nisko na niebie, gdy Rayne jechał wolno peugeotem polną drogą. Z blokadą nie miał tym razem kłopotów, wartownik znał go już z widzenia. Dał mu paczkę papierosów, porozmawiał z nim chwilę i odjechał. Człowiek ten nie mógł podejrzewać, że w bagażniku siedzi jeszcze jeden facet. Zjechał na pobocze i wysiadł. Podszedł prosto do bagażnika i otworzył go. Wygramolił się stamtąd pokryty kurzem Lois. Wsiadł do samochodu i Rayne zapalił silnik. Po przejechaniu Jakiegoś kilometra Lois wskazał drzewo po prawej stronie. - Tam ukryty jest pierwszy motor. Razem z nim zakopałem pistolet kalibru 9 mm z dwudziestoma magazynkami oraz kilka granatów. Rayne jechał dalej nie chcąc tracić czasu. Po paru minutach Lois wskazał na lewo i Rayne zobaczył mały skalny występ. - Pod kamieniami, bezpośrednio pod tą półką. Rayne kiwnął głową i jechał dalej. - Helikopter ukryłem pięć kilometrów stąd, po lewej stronie. Trzeba przedostać się przez bardzo gęste krzaki, by do niego dotrzeć. Jakieś trzysta metrów od drogi rozmieściłem cienkie linki przymocowane do granatów umieszczonych na drzewach. Gdy je ominiesz, będziesz już bezpieczny. Możesz mnie tu wysadzić. Nie chcę podjeżdżać bliżej samochodem. - Dzięki za wszystko, Lois. W niedzielę koło piątej po południu powinieneś usłyszeć serię wybuchów. W ciągu godziny powinniśmy dotrzeć do ciebie, o ile nie przyleci po nas zapowiadany samolot. Jeżeli się nie zjawimy, proponuję, byś wystartował o osiemnastej trzydzieści. - Poczekam. Nie znajdą mnie. Rayne zwolnił, uścisnęli sobie dłonie i Lois wysiadł, znikając natychmiast w buszu. Rayne zawrócił i skierował się z powrotem do Beiry. Został mu już tylko jeden dzień, a nigdzie nie natrafił na ślad Sam. Jechał wolno próbując bez powodzenia skoncentrować się na czymś, czego nie wziął pod uwagę... Może przeoczył jakiś ślad prowadzący do jej kryjówki. Nie wolno mu zawieść jego żołnierzy, ale nie ma też zamiaru wyjechać stąd, dopóki jej nie znajdzie. Może Lois zgodzi się z nim zostać. Nie, nie ma prawa tego od niego wymagać, po ataku rozpęta się tu istne piekło. Każdy biały poza obozem Rosjan uznany zostanie za zdrajcę. Ludzi będzie się zgarniać z ulicy na przesłuchania. Wjechał do miasta, gdy słońce zachodziło, i zaparkował samochód na tyłach hotelu. Nie miał nic do roboty i wiedział, że nadchodzące dwadzieścia cztery godziny będą się niesłychanie dłużyć. Na szczęście nikt nie skontaktował się z nim w sprawie sprzedaży broni Rosjanom. Poszedł do swego pokoju i otworzył drzwi balkonowe. Muszę zrezygnować teraz z alkoholu, by nie osłabiać refleksu, pomyślał. Nie miał żadnych wieści od Bunty’ego ani Michaela, ale nie przejmował się tym; zachowanie milczenia było o wiele ważniejsze niż utrzymanie kontaktu. Miał teraz czas przemyśleć to, czego dowiedział się od Loisa. Kiedy wróci do RPA, opowie wszystko ojcu Penelopy. Ile jeszcze istnień zniszczył ten maniak w pogoni za coraz większą władzą? Ale zemsta na Aschaarze będzie musiała poczekać, są sprawy pilniejsze. Wrócił w myślach do instrukcji Frya. Unikać zniszczenia zbiorników paliwa; zdobyć bank i zniszczyć zawartość skrzynek depozytowych; jednocześnie uderzyć na lotnisko i szybko zwiewać. Nie po raz pierwszy zaczął kwestionować te rozkazy. Atak na bank to rozsądny pomysł dla odwrócenia uwagi Rosjan od lotniska, ale po co tracić czas na niszczenie tych skrytek? I dlaczego, do diabła, nie miałby wysadzić zbiorników paliwa? Do strachu, jaki odczuwał w związku z pobytem na terytorium nieprzyjaciela, przyłączył się nowy niepokój - obawa przed zdradą. Major Long sięgnął po fiolkę z proszkami nasennymi i wysypał jeszcze dwa na dłoń. Spojrzał na budzik, było po północy. Zaklął głośno. Samanta błąka się gdzieś na terytorium wroga, Rayne bierze udział w szaleńczej misji dla CIA... Byli przyjaciółmi, a cóż on im dał w zamian za tę przyjaźń? Wziął do ręki oprawioną w ramki fotografię swego ojca i cisnął nią o ścianę patrząc, jak szkło rozbija się na drobne kawałki. To nie jego wina, że ojciec okazał się tchórzem, człowiekiem przegranym. Ale jemu zabrakło siły, by powiedzieć mu prawdę; zamiast tego brał w obronę jego kłamstwa i zdradził przyjaciół. Podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił podany mu numer awaryjny. Może coś jeszcze da się zrobić. John Fry z namysłem spojrzał na sufit, powiedział do widzenia i odłożył słuchawkę. Przydatność majora Longa należy z pewnością do przeszłości. Ten późny spanikowany telefon zaskoczył go. Rzecz jasna zapewnił majora, że kapitanem Gallagherem dobrze się zaopiekują. Wziął do ręki broszurę leżącą koło łóżka i kartkował ją bezmyślnie. Atak na bank i lotnisko ma się odbyć w niedzielę po południu. Wtedy będzie mógł ponownie pozwolić sobie na relaks. Gdy zawartość skrytek depozytowych zostanie zniszczona, nie będzie się musiał o nic martwić. Kariera Worotnikowa dobiegnie końca, a jego poszybuje w górę. Jeżeli chodzi o Gallaghera i jego ludzi, to cóż, istotnie dobrze się nimi zaopiekują. TONGOGARA Tongogara siedział otulony starym wełnianym kocem w środku wioski. Był bardzo zaniepokojony. Zwykle jego ludzie kłócili się między sobą, ale teraz panował wśród nich spokój. Opanowało ich nowe uczucie - poczuli smak władzy, która wkrótce będzie należeć do nich. Wierzyli głęboko w powodzenie ataku na Salisbury i nie mogli już doczekać się tego zwycięstwa. Rozmawiali o zabijaniu, grabieżach i gwałtach. Tongogara był zbyt mądry, by się z nimi spierać. Po wszystkich idealistycznych rozmowach o komunizmie i państwie ludowym, po latach marzeń o przebudowie kraju, stali się właśnie tym - spragnioną zemsty hałastrą, której okrucieństwa potwierdzą najgorsze obawy białych. On się zmienił. Wiedział, że nie bez wpływu na to była utrata żony. Mnangagwa także się zmienił, może dlatego, że studiował prawo. Długo rozmawiali ze sobą uzgadniając, że nie wezmą czynnego udziału w ataku. Ruszą w drugim rzucie i będą próbowali zaprowadzić porządek. Co można zrobić, by zmienić ich w prawdziwych żołnierzy? Było za późno, nic ich już nie zmieni. Nauczono ich jedynie posługiwania się AK-47. Czy przyszłe pokolenia docenią ich poświęcenie? Modlił się, by jego sen o wolnymi dostatnim Zimbabwe nie zamienił się w jeszcze jedną Angolę. Ten kraj powinien być jednym z bogatszych krajów Afryki, a był prawie równie biedny jak Mozambik. Tongogara patrzył w gwiazdy, które znajdowały się tam od zarania dziejów. Czarna Afryka miała coraz mniej czasu. Przychylny stosunek Zachodu ulegnie zmianie, jego ludzie muszą zarobić sobie na prawo do uczciwych rządów. Dopóki żyją w chaosie, dopóty będą znajdować się na łasce obcych potęg. W poprzednim stuleciu byli niewolnikami, ale dziś nadal walczą o swoją wolność. A poza Afryką nikt nie potrzebuje czarnych. Podczas gdy setki białych rodzin co miesiąc opuszczają kontynent mogąc bez trudu przesiedlić się, Tongogara i jego rodacy nie mają żadnego wyboru; muszą tu pozostać i przezwyciężyć bałagan stworzony przez Europejczyków. Poczuł ramiona Sam na swoich własnych, podniecające ciepło jej ciała. Ironia tej chwili zaskoczyła go. Ona, biała kobieta, mogła wychodzić na dwór dopiero w nocy. Wbrew sobie objął ją. Jego wargi musnęły jej usta i poczuł wzbierające w niej pożądanie. Bał się go. Musiał wymyśleć jakiś sposób, by się jej pozbyć. Dalsze zacieśnianie więzi między nimi mogło być bardzo niebezpieczne. - Czym się tak martwisz, Tongogara? - Rosjanie planują atak na przyszły tydzień. To będzie straszliwa rzeź. Uzna się ją za jedną z większych masakr w historii. - Niewiele możesz w tej sprawie poradzić. Siedziała pogrążona w milczeniu. Myślała o wszystkich swoich znajomych w Salisbury - większość z nich to byli starzy ludzie, ponieważ młodzi albo wyjechali, albo wstąpili do wojska. Mogła sobie wyobrazić, jak to będzie wyglądało - widziała amerykańskich żołnierzy plądrujących Wietnam, cywilizowanych ludzi sprowadzonych do poziomu dzikusów... Oczywiście, tego właśnie obawiał się Tongogara, Murzyn usiłujący sprostać swemu komiksowemu wizerunkowi... - Myślisz o swoich znajomych w Salisbury? - Tak... i o innych sprawach. Masz rację, to będzie straszne - A przecież i tak zwyciężycie, bez tej inwazji. Historia spojrzy na was łaskawie, jeśli odnotuje wyłącznie wojnę o niepodległość, ale masakra cywilów to zupełnie coś innego, Czy nie możesz zrobić nic, by jej zapobiec? - Mógłbym, ale zniszczyłbym też i siebie. - Wyjedź, Tongogara, i zabierz z sobą Mnangagwę. Odejdź stąd i uciekaj. Tak zaczynając, jaki kraj masz nadzieję stworzyć? Wstał i zaczął spacerować w ciemnościach. Wiedziała, że jest zły - na siebie i na nią. - Może jest pewien sposób. Gdybyśmy unieszkodliwili rosyjskie samoloty... Gdyby nie miały paliwa do lotu na Salisbury, atak nie doszedłby do skutku. A dostatecznie duża eksplozja zostałaby zauważona w Rodezji i zaalarmowałaby odpowiednie służby. Tak, to mogłoby poskutkować, ale za jaką cenę? Stałbym się zdrajcą własnego narodu. Spojrzał na gwiazdy z rozpaczą. Sam podniosła się i podeszła do niego. Objął ją ramionami, a ona spojrzała mu prosto w oczy. - Nigdy nie dowiedzą się, że to ty. A przecież najważniejsze jest zapobieżenie jednej z najgorszych zbrodni w historii Afryki. Sam musisz podjąć tę decyzję, Tongogara. Ja ci nie mogę pomóc. - Żałuję, że cię spotkałem! Wyrwała mu się, a jej oczy rozbłysły gniewnie w ciemnościach. - Przypominam ci jedynie o twojej odpowiedzialności. Nie zapominaj, że to twoi ludzie mnie pojmali! Jestem tylko reporterką. Zapewniam cię, że wasz atak na Salisbury będzie sensacją dekady i gdybym wydostała się stąd, mogłabym zarobić miliony pisząc o nim książkę. - Zrobiłabyś to? - Jasne, skoro trafia się taka gratka. Dlaczego nie? Oczywiście, nie ujawniłabym twojego nazwiska. Albo mogłabym napisać inną książkę, w innym miejscu i czasie, o człowieku na tyle odważnym, że postanowił postąpić zgodnie ze swymi przekonaniami i opowiedzieć się po stronie, którą uważał za słuszną. Pozwoliłoby mu to zapobiec czemuś okropnemu. Tongogara wziął ją za rękę. Broniła się, ale ponownie przyciągnął ją do siebie. Odezwał się znowu, czerpiąc od niej energię. - Jak na kobietę jesteś bardzo silna. Trudno mi zignorować słuszność tego, co mówisz. Jeśli zdobędę się na to, oboje ruszymy ku granicy - nie będę tu już mógł żyć po czymś takim. Potem rozdzielimy się. Wysadzając zapasy paliwa wiele ryzykuję, coś złego może mnie później spotkać. Będziesz musiała radzić sobie sama. Nie wiem, czy wyjdziesz z tego żywa. Jego głos, jeszcze przed chwilą donośny i pełen gniewu, stał się łagodny i pełen troski. Postanowiła pozostać nieczuła na ten nowy wybieg. - O mnie się nie martw. Mój los nie jest ważny, ale to, co ty musisz zrobić, ma wielkie znaczenie. Jeżeli uważasz, że to przysłuży się twojemu narodowi. Udało mi się przeżyć do tej pory i jestem pewna, że sobie jakoś poradzę. Uśmiechnął się. Zupełnie jakby chciał usłyszeć od niej takie zapewnienie. - A więc postanowione. Muszę szybko zabrać się do roboty. - Nikogo nie weźmiesz do pomocy? Nawet Mnangagwy? - On będzie moimi oczami i uszami tu, w obozie. Wytłumaczy moją nieobecność, powie, że Worotnikow wysłał po mnie pluton egzekucyjny. Ale tę operację wykonam sam. Jeśli się nie powiedzie, tylko ja będę winien - nie mogę w to wplątywać kogoś innego. - Kiedy to zrobisz? Nie masz zbyt wiele czasu. - Jak najszybciej. W tę niedzielę. Nie można dłużej tego odwlekać. Tuż przed inwazją Rosjanie wzmocnią środki bezpieczeństwa. Spojrzała na niego w ciemnościach wiedząc, że zrobi to, chociaż drogo będzie go to kosztować. Ona przestanie się wtrącać w te sprawy. Może będzie mogła mu jakoś pomóc. Południowe słońce lało się na nich z nieba, na czarnego żołnierza i białą dziennikarkę. U ich stóp znajdował się ziemny schron. - W całym kraju są tysiące takich schowków, ale niewiele osób wie o ich istnieniu. To nam gwarantuje bezpieczeństwo - na własnej skórze boleśnie przekonaliśmy się o zagrożeniach płynących z przechowywania wszystkiego w jednym miejscu - Rodezyjczycy zbombardowali nasze wielkie magazyny równie łatwo, jak człowiek rozgniata moskita napęczniałego od krwi. Ten schowek zawiera broń i amunicję dla pięćdziesięciu ludzi, plus zapasy puszkowanej żywności. Mógłbym wprawdzie zdobyć broń przez swoich ludzi, ale obawiam się, że wzbudziłoby to podejrzenia. W ten sposób wiemy o tym tylko ty i ja. Tongogara mówił cicho. Wpatrywał się w przykucniętą Sam, której piersi były doskonale widoczne przez koszulkę. Nie, powiedział do siebie, ona nie jest dla mnie. Z każdym dniem czuł się jej coraz bliższy, a siła tej namiętności przerażała go. Przypominało mu to uczucie, jakie żywił do swojej żony. Chciał utrzymać tempo, które narzucił po opuszczeniu wioski, ale ona była już śmiertelnie zmęczona. Spojrzała na niego odgadując, o czym myśli. - Jesteś w stanie maszerować tak szybko przez cały dzień? Zdjął jej plecak i zmusił, by usiadła, a następnie załadował broń do swego plecaka. Odezwał się do niej. - Liczne doświadczenia nauczyły mnie wartości szybkiego przemieszczania się. Dobrze sobie radziłaś, chociaż nie sądzę, byś jeszcze długo wytrzymała. - Drań. Uśmiechnął się. Podobał mu się jej hart ducha. - Aha. Widzę, że wy, Amerykanie, również obawiacie się prawdy. Starannie zamaskował kryjówkę liśćmi i piaskiem. Następnie założył ciężki plecak i pomógł Sam podnieść się. Spojrzała mu prosto w oczy. - Nie martw się, dam sobie radę. Powoli wracali tą samą drogą, którą tu przyszli. Tongogara był bardziej ostrożny, ponieważ znajdowali się blisko lotniska i w okolicy mogli kręcić się rosyjscy żołnierze. Trzymali się cienia i szybko przemierzali połacie otwartej przestrzeni. Kosztowało ich to sporo wysiłku oraz nerwów, toteż często odpoczywali w krzakach, ciężko dysząc i łapiąc oddech. W Samancie obudziła się ciekawość reporterki. - Czy to tak zawsze wygląda? - Zwykle jest gorzej, ponieważ gdy znajduję się na terytorium Rodezji, nigdy nie pozwalam sobie na relaks. Ktoś, kto poczuje się swobodnie, jest już martwy. A teraz skradam się niczym zadżumiony we własnym kraju. - Kiedy masz zamiar zacząć? - Jutro po południu. - Tak szybko? Twarz mu spochmurniała. - Im dłużej będę zwlekał, tym bardziej będzie to niebezpieczne. Odwlekając działanie coraz więcej o nim myślę i coraz bardziej się boję. Zbyt długie oczekiwanie oznacza śmierć. Wstali i ruszali w dalszą drogę skrajem lotniska. Położyli się w końcu wśród wysokich traw na brzegu głównego pasa startowego. Sam patrzyła przerażona na baterie dział i samoloty przykryte siatkami maskującymi. Z powietrza były pewnie zupełnie niewidoczne. - Bombowce i myśliwce - szepnęła. - Boże, ależ to majątek stoi tu na asfalcie. Jak się do tego wszystkiego dobierzemy? - Zostawimy samoloty w spokoju. Do przeprowadzenia ataku konieczne jest im paliwo, a ja zamierzam zlikwidować jego zapasy. Kiedy już osiągnę ten cel, możemy tu wrócić, ale teraz w drogę. Do jutra rana musimy znaleźć się w odpowiednim miejscu. Odczołgali się od pasa startowego i podnieśli się dopiero, gdy znaleźli się w gęstych krzakach. Sam spływała potem ze strachu, że znajdowała się tak blisko przeciwnika. Przysunęła się do Tongogary i szepnęła: - Nie miałam pojęcia, że będzie tu tak dużo sprzętu i żołnierzy. Zaatakowanie ich to szaleństwo. Zmasakrują nas. - Sam, to język przegranej. Na swoją korzyść mamy element zaskoczenia; kiedy ich zaatakujemy, nie będą mieli pojęcia, ilu nas jest. Wysadzę rakietami zbiorniki, które staną w płomieniach - ich odbudowa potrwa miesiące. Wiem, że skład paliw ma niedostateczną ochronę, to ich słaby punkt. Musimy oszczędzać siły, by potem jak najszybciej uciec. Sam upuściła plecak i objęła Tongogarę. - Przytul mnie na chwilę. Objął ją mocno. Wyczuwał jej strach, do którego nie chciała się przyznać, i zadrżał podniecony jej bliskością. Zamknął oczy. Niebezpieczeństwo kazało mu przyznać się do tego, co chciał sam przed sobą ukryć. Niech to szlag, pomyślał. Tak, niech to wszyscy diabli, kocham ją. Dopiero po kilku minutach Samanta wyrwała się spod uroku tej chwili. - Na pewno byłoby lepiej, gdybyśmy wycofywali się w ciemnościach? - Masz rację. Zaatakujemy tuż przed zachodem słońca. Płomienie oślepią wszystkich w promieniu kilometra. Trudno im będzie nas ścigać. Posuwali się naprzód bardzo powoli, trzymając się bujnej roślinności. Ciernie raniły skórę Sam, toteż wkrótce twarz miała podrapaną, a pot spływał z jej czoła mieszając się z krwią. Czuła się strasznie, ale nie narzekała. W końcu pojawiły się przed nimi kolosy zbiorników i z ulgą usiedli w cieniu drzewa. - Musimy teraz odpocząć. W nocy możemy pójść na plażę wykąpać się, sól dobrze ci zrobi na zadrapania na skórze. Postaraj się leżeć spokojnie, rozluźnij się myśląc o kąpieli, która cię czeka. Położyła się u boku Tongogary, zamknęła oczy i próbowała wyobrazić sobie, że jest z powrotem w domu rodziców i bawi się z rodzeństwem. Odprężyła się dzięki kojącej atmosferze tej wizji przeszłości, odcinając się od bzyczenia komarów i potwornego upału. Wkrótce przeniosła się we śnie do swego domu rodzinnego. Bracia i siostry zabrali jej ulubioną zabawkę, szukała jej rozpaczliwie. Przez świetlik wyszła w końcu na dach i zobaczyła, że pluszowy misio leży w rynnie. Zbliżyła się do niej, zdając sobie sprawę z dużej odległości do ziemi i już prawie go dosięgła, kiedy dachówki zaczęły się pod nią uginać i nieubłaganie zaczęła staczać się w dół. Rozpaczliwie przyciskała misia do piersi i razem z nim runęła w otchłań. Leciała w ciemnościach, dziwne, że nie uderzyła o ziemię, lecz spadała bez końca w dół, a uczucie straszliwej samotności i zagrożenia było tak dojmujące, że coraz mocniej tuliła do siebie misia. Nagle zderzyła się z jakimś przedmiotem i miś wypadł jej z rąk. Zaczęła krzyczeć… Obudziła się z ręką Tongogary zaciskającą się na jej ustach. Gdy uznał, że nie będzie już krzyczeć, cofnął rękę. - Zły sen? - Przepraszam, naraziłam cię na niebezpieczeństwo. - Kiedy zaczniesz przepraszać za sny, to tak jakbyś już nie żyła. Sny to tajemni posłannicy duszy. - Wierzysz w to? - Oczywiście. Opowiedz mi, co ci się śniło, a powiem ci, co cię trapi. Sam opowiedziała mu sen, który był wciąż świeży w jej pamięci. Słuchał w skupieniu, od czasu do czasu kiwając głową. Gdy skończyła, milczał przez kilka chwil zastanawiając się nad interpretacją. - Zdajesz sobie sprawę, że koszmary pojawiają się, gdy jesteś nieszczęśliwa lub przerażona? Myślałem, że może twój sen ma coś wspólnego z naszą obecną sytuacją, ale tak nie jest. Jest ktoś, kogo kochasz i rozpaczliwie pragniesz; czujesz, że ten ktoś został ci odebrany. Bez tej osoby czujesz się zagubiona. Przeraziło ją, że trafił w sedno sprawy. Odgadł jej najskrytsze uczucia. - Aaa. Widzę, że milczysz spłoszona prawdziwością moich słów. Sądzę, że nie chciałaś poznać prawdy. Czy jest jakiś mężczyzna, którego kochasz i którego, jak się obawiasz, utraciłaś? Chyba oszalał, skoro zrezygnował z ciebie. Zapomnij o nim jednak teraz, nic nie możesz na to poradzić, dopóki jesteś tutaj. Zmartwienia przeszkodzą ci w koncentracji. Jestem przekonany, że on do ciebie wróci. - Chciałabym wierzyć w to równie mocno. On nigdy się ze mną nie ożeni. - Staraj się o nim nie myśleć. Myśl o sobie. Jest niewiele kobiet o twojej odwadze, to prawdziwa rzadkość. Chcę, byś opisała swoje przeżycia, byś była szczęśliwa. Zapomnij o nim, bo on tak łatwo o tobie nie zapomni. - Dziękuję. Nie chcę ci już przeszkadzać. - Obudzę cię, gdy zapadną ciemności i będziemy mogli pójść nad morze. Przez długi czas Tongogara wpatrywał się w dal, po czym położył się obok Sam i zapadł w niespokojny sen. Wraz z nastaniem zmroku po cichu poszli nad morze. Znajdowali się daleko od drogi, mając po lewej, w odległości blisko pięciu kilometrów, zbiorniki paliwa. Sam widziała ich zarys na horyzoncie, brzydkie cylindryczne formy, które nie pasowały do afrykańskiego krajobrazu. Pod osłoną zapadających ciemności Tongogara posuwał się naprzód, jakby chodziło o zwykły spacer, nie zachowując tej czujności, co poprzednio. Wkrótce ściemniło się zupełnie i Sam zaczęła potykać się o korzenie i gałęzie, których Tongogara z łatwością unikał. Zwolnił tempo, by mogła stąpać bardziej ostrożnie. Zauważyła, że pistolet maszynowy trzyma przez cały czas w pogotowiu. Chociaż wydawał się jej odprężony, wolał nie ryzykować. Myślała, że szybko dotrą do wody, lecz niewłaściwie oceniła odległość; miała wrażenie, że idą godzinami, a brzegu wciąż nie było widać. Dopiero około dwudziestej drugiej znaleźli się na pochyłości i świeży zapach morza dotarł do jej nozdrzy. W chwilę później byli już na piasku, a przed nimi rozciągał się ocean. Porzuciła myśli o wojnie i celu ich wędrówki. To miejsce było niezapomniane, tak romantyczne; wyobraziła sobie dreszcz emocji, który przeszył portugalskich żeglarzy zapuszczających się po raz pierwszy na te wody; wyobraziła sobie, jak z podziwem patrzą na ten pokryty roślinnością brzeg, jak wzbiera w nich żądza zawładnięcia tą tajemniczą ziemią. Być może ona i Tongogara byli pierwszymi ludźmi, którzy postawili stopę na tym właśnie skrawku plaży. W oddali nie było żadnych świateł, nie dochodziły tu żadne ludzkie dźwięki. Ściągnęła ubranie i weszła do słonej wody. Była cudownie chłodna obmywając jej ciało, a zadrapania piekły, gdy dostała się do nich sól. Od razu poczuła się odświeżona. Tongogara musiał najpierw zdjąć olbrzymi plecak z bronią i amunicją, zanim mógł wejść do wody. Podszedł blisko niej i mimowolnie zadrżała. Jego silny męski zapach działał na jej zmysły, spojrzała na jego ciało. Do tej pory widziała go zawsze w ciemnej panterce odsłaniającej jedynie jego twarz i ręce. Teraz zauważyła, że nie ma na sobie ani grama tłuszczu; miał potężne bicepsy, a szyja poznaczona była wiązkami mięśni; brzuch pokrywały stare blizny; uda były szczupłe i wspaniale umięśnione. Jej oczy spoczęły na jego męskości. Wyciągnął ręce do przodu i zanurkował, wynurzając się po chwili wśród bryzgów wody. Nie padło między nimi ani jedno słowo. Przygarnął ją do siebie, a ona instynktownie objęła go ramionami. Wymienili długi pocałunek i sięgnęła w dół, by wprowadzić go w siebie. Po chwili objęła go nogami w pasie i wbiła się palcami w jego boki. Był większy, niż sądziła, i poczuła ból, gdy wszedł w nią głęboko. Odrzuciła do tyłu głowę i westchnęła z rozkoszy; gdy napięcie zaczęło ustępować z jej ciała, zdała sobie sprawę, że pragnęła go przez cały czas. Poczuła, jak drży, gdy ona porusza rytmicznie udami, przeżywając orgazm po orgazmie. Potem on dotarł do szczytu i w głębi jego piersi poczuła stłumione westchnienie. Wolno opuścił ją do wody i popłynęła naprzód, nie troszcząc się o rekiny. Gdyby jutro miała umrzeć, umarłaby jako kobieta szczęśliwa. Poznała go i to intymne wspomnienie zachowa na zawsze. Po raz pierwszy od wielu miesięcy poczuła się naprawdę wolna. Dalej od brzegu woda była zimniejsza i bardziej ożywcza. Po chwili zawróciła, zobaczyła światła miasta, których nie można było dojrzeć z plaży. Zadrżała i szybko popłynęła w stronę brzegu, zadowolona, gdy światła zniknęły. Psuły nastrój i chciała zapomnieć, że w ogóle tam są. Tongogara stał na plaży przyglądając się, jak zbliża się do niego; wychodząc z wody zobaczyła błysk jego białych jak perły zębów. Pewnie martwił się, że odpłynęła tak daleko. Wziął ją za rękę i ruszyli w kierunku krzaków. Ubrali się powoli, nie chcąc, by ta chwila minęła bezpowrotnie. Odeszli następnie kawałek od brzegu i zjedli niesmaczny posiłek, na który składały się ryby z puszki. Położyli się obok siebie. Jutro podpalą zbiorniki. Oboje milczeli, wiedząc dobrze, że może to być ostatnia noc ich życia. Odgłosy buszu nabierały specjalnego znaczenia, chłonęli wszystko, w czym rozbrzmiewało życie. Po niespełna godzinie zapadli w niespokojny sen. RAYNE I BERNARD Pukanie do drzwi zaskoczyło Rayne’a. Zerwał się z łóżka z pistoletem gotowym do strzału. Ledwo trzymał nerwy na wodzy; sobota makabrycznie mu się dłużyła - widział, że podobne napięcie daje się we znaki Larry’emu, Mickowi i Guyowi. Świadomi niebezpieczeństw, które ich czekają, niepokoili się, by coś nie pokrzyżowało ich planów. Przynajmniej dzięki helikopterowi mają pewność, że nie zostaną wystawieni do wiatru. Podszedł ostrożnie do drzwi sypialni i otworzył je powoli, widząc ku swemu zaskoczeniu Bernarda Aschaara. Był sam. Rayne usiłował pokryć zmieszanie i uśmiechnął się. - Pan Aschaar. Proszę wejść. Mogę jedynie zaproponować panu whisky, ale przynajmniej jest ona niezgorszej jakości. - Chętnie się napiję, panie Brand. Cieszę się, że jest pan sam. Rayne postanowił zostawić mu prowadzenie rozmowy. Niech on uczyni pierwszy krok. - Kiedy będzie miał pan te pistolety maszynowe? - W poniedziałek - skłamał. - Jest pan zbyt dobry w swoim fachu. Uwinął się pan szybciej, niż można się było spodziewać. - Podkreślał pan wagę pośpiechu przy tej transakcji. Zapłacił pan za szybką dostawę, a ja tylko staram się spełnić te oczekiwania. - Chciałem pana powiadomić, że sytuacja się zmieniła. Odbyłem kilka ważnych rozmów, z których wynika, że byłoby lepiej, gdyby generał nie otrzymał tak prędko tych automatów. Boże, pomyślał Rayne, o co tym razem chodzi? Aschaar chce opóźnić datę inwazji. Miał się na baczności; czuł, że chce go wciągnąć w starannie przygotowaną pułapkę. - Obawiam się, że sprawy zaszły już zbyt daleko. Muszę przyjąć przesyłkę, nie mam innego wyboru - zapłaciłem pilotowi i wynająłem samolot. Poza tym, o ile dobrze rozumiem tutejszą sytuację, jeśli ZANU nie otrzyma tej broni, wynikną z tego spore kłopoty. Nie chcę się w to mieszać. - Chyba nie wyrażam się zbyt jasno... - A co na to generał Worotnikow? Jemu potrzebne są te automaty. Sprawię mu zawód, jeśli mu ich nie dostarczę. - Nie mówię o rezygnacji z dostawy. Proszę pana jedynie o jej opóźnienie. A ponieważ rozumiem kłopoty, na jakie pan się naraża z tego powodu, przekazuję na pańskie konto następny milion dolarów. Rayne udał, że suma ta nie zrobiła na nim wrażenia. - Zdaje pan sobie sprawę, że jeśli ktoś się o tym dowie, moja opinia bardzo na tym ucierpi. A Rosjanie są mistrzami w pozbywaniu się ludzi, którzy sprawili im zawód. Jakie mam gwarancje bezpieczeństwa? - Sądziłem, że za milion dolarów nie będzie się pan tym przejmował. - Milion dolarów to dla pana małe piwo, panie Aschaar. Rayne zauważył, że jego twarz rozbłysła gniewnie. - Mógłby pan opowiedzieć generałowi o naszej drobnej umowie - odparł Aschaar. - On z równą przyjemnością zlikwiduje mnie jak i pana. - Nie ma mowy. Dziesięć milionów to minimalna stawka w tej grze. Aschaar poderwał się jak wąż gotujący się do ataku. W ułamku sekundy Rayne skierował pistolet w jego pierś. - Niech pan tylko spróbuje. Aschaar usiadł z powrotem. - Niezły z pana skurwysyn, panie Brand. - Nie należę do pańskiej sfery. Albo mi pan zapłaci tyle, ile żądam, albo niech się pan wynosi. - W porządku, ale... - Żadnych ale. Pan płaci. Ja robię to, czego pan sobie życzy. Pan nie puszcza pary z gęby. Aschaar zamknął na chwilę oczy. Rayne domyślił się, że rzadko ktoś zwracał się do niego w ten sposób. - Dostanie pan swoje pieniądze, panie Brand. Rayne wyczuł, że w tym planie kryje się zdrada, ale niewiele mógł na to teraz poradzić. Zapytał więc: - O ile mam opóźnić dostawę? - Jak najbardziej. Pragnę, by w obecności generała poinformował mnie pan o powstałym opóźnieniu. Proszę zagrozić, że odstąpi pan od transakcji z tego powodu. Oczywiście, on nie zgodzi się na to, rozpaczliwie potrzebuje tej broni. - Kiedy mam to wszystko zrobić? - Jutro na obiedzie w willi. O dwunastej trzydzieści przyjedzie po pana samochód. - Niestety, mam jutro do załatwienia pewien ważny interes. - Za dziesięć milionów może pan z niego zrezygnować. To dla mnie niezwykle ważne, by powiadomił pan o wszystkim generała w mojej obecności. Proszę tylko nie spóźnić się, panie Brand. - Niech się pan o to nie martwi, panie Aschaar. - Doskonale. I będzie najlepiej, jeśli przyjedzie pan sam. Musi pan sprawiać wrażenie zdenerwowanego, a ja potraktuję pana ostro. Chciałbym, by wyszedł pan w pośpiechu, a ja załagodzę wszystko z Worotnikowem po pańskim wyjściu. To musi wyglądać autentycznie. - Dobranoc więc, panie Aschaar. Do zobaczenia na obiedzie. Rayne zamknął drzwi i poczuł, że wstrząsają nim dreszcze. Nawet nie mając nadziei na otrzymanie potrzebnych mu pistoletów Worotnikow przeprowadzi swój plan ataku na Salisbury, tego był pewien. Na jego miejscu postąpiłby tak samo - na pewno generał ma jakąś broń, którą może rozdać czarnym oddziałom. Żaden dowódca nie przepuściłby militarnej i politycznej szansy swego życia z powodu nieco mniejszej ilości „wyrobów stalowych”. Rayne uśmiechnął się do siebie. Dobrze wiedzieć, że on i jego ludzie nie będą jedynymi, którym powodzenie ich misji sprawi przyjemność; jasne było, że Aschaar też już nie chce, by inwazja się powiodła, chociaż nie miał pojęcia, z jakiego powodu. Worotnikow stał na plaży przed swą willą, wpatrując się w wodę i odbijające się na falach światło księżyca. Podniósł Rhodesa i w zamyśleniu podrapał kundla za uszami przemawiając do niego łagodnie: - Już niedługo zrealizuję swoje marzenia. Nie mam żadnych kłopotów ze swoimi ludźmi, ale jeśli chodzi o mego przyjaciela, pana Aschaara... to nie jestem taki pewien. Niedawno zdał sobie sprawę, że poza Aschaarem muszą być jeszcze inni biznesmeni zainteresowani rozwojem nowego Zimbabwe. Popełnił błąd wciągając do sprawy właśnie jego. Aschaar musi odlecieć z Beiry samolotem. Można by zaaranżować mały wypadek. „Learjet” był doskonałym celem dla rakiety na podczerwień, a on dysponował wyrzutniami SAM-7. Wolałby mieć ich amerykański odpowiednik, ponieważ nie był zadowolony ze skuteczności SAM-7. Pamiętał dane z sześciodniowej wojny w Izraelu: ponad połowa samolotów A-4 trafiona tymi rakietami zdołała dolecieć do bazy. Jednak w wypadku lekkiego „Learjeta” ta broń może okazać się skuteczna. Postawił Rhodesa na ziemi i wyciągnął ramiona do góry. Jeśli inwazja się powiedzie, a Aschaar zostanie zlikwidowany, będzie bezpieczny. Wraz z jego śmiercią znikną dowody, że spiskował z kapitalistami. Nikt poza tym nie ośmieli się oczerniać bohatera narodowego, a on postara się jak najszybciej zorganizować na Kremlu swoje zaplecze polityczne, by nic nie zakłóciło jego planów. Wolał nie myśleć o tym, co się stanie, gdy inwazja się nie uda. Odwrócił się i ruszył w kierunku willi, a za nim podążał wierny Rhodes. Bunty Mulbarton wpatrywał się w fosforyzujące wskazówki zegarka - było po drugiej rano. Poprzedni dzień przypominał piekło. Upał i moskity dokuczały straszliwie, ale najgorsze było to, że nawet na sekundę nie mógł się odprężyć. Grupy czarnych żołnierzy maszerowały drogą na miejsce zbiórki. Bez przerwy istniało ryzyko wykrycia i cały czas musiał mieć się na baczności. Kiedy żołnierz z oddziału Stronga pojawił się, by poinformować ich, że wszystko jest w porządku, o mały włos go nie zastrzelił. Chciał, by już się to zaczęło. Nie miał pojęcia, jak uda mu się przetrwać kolejny dzień bezczynności. Gallagher miał rację mówiąc, że ciężko zapracują na swoje pieniądze. Większość zadań, jakich w przeszłości podejmował się jako najemnik, polegała na siedzeniu w wygodnym obozie lub w mieście. Tutaj było inaczej, przypominało to prawdziwą operację wojskową. Bunty pomyślał o czekającym go zadaniu. Miał wysadzić drogę, gdy nadjadą samochody wycofujące się z lotniska. Droga zostanie zablokowana wrakami i nadjeżdżające pojazdy będą musiały objechać przeszkodę, wpadając na miny rozłożone przez niego po obu stronach drogi - jeśli wszystko będzie przebiegać zgodnie z planem. Następnie przyszpili Rosjan ogniem snajperskim, umożliwiając wycofanie się oddziału Stronga; dołączy następnie do niego i razem udadzą się na miejsce, skąd ma ich zabrać samolot. Według jego obliczeń powinni wylecieć z Beiry wraz z zapadnięciem ciemności. Strasznie chciało mu się zapalić, ale wiedział, że to niebezpieczne. Ten mały ognik wystarczyłby, by zdradzić jego pozycję. Na lotnisku Michael Strong oczekiwał następnego dnia niecierpliwie, acz z ponurą determinacją. Nie miał złudzeń odnośnie tego, co się wydarzy - widział już dostatecznie dużo samolotów wysadzanych w powietrze. Zawsze dziwiło go, że płoną jak kryte słomą chaty. Paliwo lotnicze ulatnia się szybko. Poradził swoim ludziom, by trzymali się z dala, gdy wybuchnie strzelanina, ponieważ fale płomieni będą groźniejsze od ostrzału. Najgorsze będzie przyglądanie się Rosjanom biegającym w kółko w płonących mundurach. Obiecał sobie, że zastrzeli każdego, komu będzie groziła śmierć w płomieniach. Jego zdaniem był to najstraszliwszy sposób rozstania się z życiem. Policzyli wszystkie samoloty na lotnisku i jego wyraźne rozkazy głosiły, że nie mogą się wycofać, dopóki co do jednego nie zostaną zniszczone. Dokonywał w myślach przeglądu całej akcji sprawdzając, czy o czymś nie zapomniał. Zawsze oddawał się podobnej zabawie. Nieraz coś takiego uratowało mu życie. Chociaż próbował, nie potrafił znaleźć luk w swoim planie. Bernard wrócił do willi i udał się do pokoju, by zdrzemnąć się parę godzin, jakie pozostały do świtu. Zawsze dziwił się, jak szybko przykrzyli mu się ludzie, gdy przestali już być dla niego użyteczni. Wejście w układy z tym Rosjaninem było głupotą. Cały czas człowiek uczy się na błędach. Jutro będzie wesoło. Późnym popołudniem odleci stąd swym prywatnym samolotem i to będzie koniec jego zaangażowania w inwazję. Ale zanim to zrobi, będzie miał przyjemność być świadkiem nagłej śmierci generała Worotnikowa, gdy ten usłyszy niemiłą wiadomość... Tak, może dziś spać spokojnie ze świadomością, że udało mu się to sprytnie zaaranżować. Nad Beirą wisiało ciężkie wieczorne powietrze. Wkrótce od morza nadciągnął wiatr, najpierw łagodny, potem coraz silniejszy, targając drzewami rosnącymi wzdłuż brzegu. Statki w porcie zaczęły naciągać cumy, gdy morze nieco się wzburzyło. Księżyc w pełni rzucał srebrne plamy na wierzchołki fal, w oddali słychać było grzmoty. Horyzont przesłaniały ciężkie od deszczu burzowe chmury, pchane w stronę portu silnym południowo-zachodnim wiatrem. Zawierucha rozszalała się na dobre. Wiatr targał drzewami i krzakami. Grzechotały okna, śmieci pędziły po ulicach, poza portem, na polnych drogach wiatr wzniecił małe burze piaskowe. Gwizdał wśród drzew i wszystkie zwierzęta zaskoczone na otwartej przestrzeni schroniły się, gdzie mogły. Księżyc zniknął za olbrzymią chmurą i krajobraz pod nią pogrążył się w upiornych ciemnościach. Po godzinie spadły pierwsze krople deszczu gasząc burze piaskowe, bębniąc rytmicznie w blaszane dachy slumsów Beiry. Lało jak z cebra. Wyglądało na to, że będzie tak padać co najmniej przez następnych dwanaście godzin. W powietrzu unosił się słodki, świeży zapach, a przynajmniej takie wrażenie odniosła Sam leżąc pod kocem, w cieniu wielkiego drzewa; obok głośno chrapał Tongogara. Świat się odmienił. Czuła nadchodzącą burzę w kościach i bezwiednie zadrżała. Naciągnęła plastikową płachtę, by ochronić ich przed kroplami, które mogę przedrzeć się przez gęste gałęzie. Doceniła teraz mądry wybór miejsca do spania przez Tongogarę. Było ono położone nieco wyżej od otaczającej ich ziemi, tak że strugi wody spływające do morza omijały ich bokiem. Zawsze uważała złą pogodę za dobrą wróżbę. Symbolizowała ona dla niej zmianę na lepsze. Pamiętała, że padało w dniu, w którym ukończyła szkołę, i w dniu, w którym zaczęła staż reporterski. Z zadowoleniem zauważyła, że Tongogara nadal śpi spokojnie. Po cichu przeniosła jego plecak, amunicję i automat w miejsce, gdzie nie mogły zamoknąć. Jej ojciec był zapalonym myśliwym i przekazał jej całą swoją wiedzę, zwłaszcza troskę o broń. Dokonawszy tego wróciła pod ciepły koc i chciała jeszcze trochę pospać. Padało coraz bardziej i nic nie wskazywało, by miało przestać. Zamknęła oczy wyobrażając sobie, że jest w swoim mieszkaniu w Salisbury, popija z rozkoszą czerwone wino z okolic Kapsztadu, słuchając płyty Milesa Davisa. Wkrótce zasnęła zapominając o burzy. W pierwszym szarym świetle tego pochmurnego poranka pas startowy wyglądał jak tafla wypolerowanego czarnego szkła, w której odbijał się każdy samolot. Powietrze było ciężkie, a duże krople deszczu monotonnie odbijały się od blach kadłubów. Nie widać było żywej duszy i komuś, kto po raz pierwszy spojrzałby na lotnisko, mogłoby się wydawać, że jest ono opuszczone. Michael Strong podniósł lornetkę i dostrzegł w odbiciu oczu w szkłach, że jego rzęsy wyglądają jak pokryte poranną rosą. Zatrzęsło go z zimna. Mundur miał całkowicie przemoknięty, czuł się w nim jak w kaftanie bezpieczeństwa - materiał stał się twardy jak karton, nawet plecy miał całkiem mokre. - Cholerna pogoda! - wymamrotał głośno, próbując przybrać wygodniejszą pozycję na wilgotnej ziemi. Oglądał przez lornetkę kałuże na skraju pasa startowego wiedząc instynktownie, że połowę tak starannie umieszczonych przez nich ładunków należy uznać za niesprawne. Ponieważ w zeszłym tygodniu ani razu nie padało, zignorowali możliwość deszczu. Cóż, było już za późno - nie mogli ich teraz wymienić w biały dzień. Pozostawało mieć nadzieję, że dostateczna ich ilość zadziała i spełni swoje zadanie. Spojrzał na zegarek pokryty kroplami wody jak wszystko inne. Wpół do siódmej. Pozostawało więc dziesięć godzin i kwadrans do momentu ataku. Wiedział, że czas będzie się straszliwie dłużył. Po drugiej stronie pasa startowego major Konrad, dowódca bazy lotniczej w Beirze, stał przed magazynami ze zmartwionym wyrazem na twarzy. Ogromna kałuża po tej stronie magazynu oznaczała, że równie duża kałuża znajduje się w jego wnętrzu. Otworzył kłódkę na drzwiach i wszedł do środka. Nie był tu od kilku miesięcy. W dokumentach zawartość tego składu została określona jako puszkowana żywność. Wystarczył jeden rzut oka na skrzynie, by stwierdzić, że zaszła pomyłka. To wina tego idioty kwatermistrza, który siedzi teraz w pojedynczej celi, nim dołączy do więźniów obozu pracy w ojczyźnie. Skrzynie były podłużnymi prostopadłościanami i z pewnością nie zawierały konserw... Z rosnącym zaciekawieniem zabrał się do odbijania wieka pierwszej z nich. Strong podniósł do oczu lornetkę i omiótł nią pas startowy po raz piąty w ciągu ostatnich pięciu minut. Nie wierzył własnym oczom. Pół godziny temu rozpoczęto wycofywanie wszystkich rosyjskich żołnierzy pilnujących płotu otaczającego lotnisko. Gdyby nie powrócili, ich atak mógłby być o wiele bardziej skuteczny... Ale tylko głupiec mógł obniżyć poziom ochrony takiego strategicznego obiektu. Chyba zmieniono dowódcę. Inną możliwością było to, że zostali zauważeni i wycofano żołnierzy w przewidywaniu ataku. Przyglądał się budynkom niczym jastrząb, zwłaszcza magazynowi, który przed chwilą całkowicie opróżniono. Ten sam magazyn opuścił wcześniej w pośpiechu jakiś oficer. Co tu się, do diabła, dzieje? Generał Worotnikow odłożył słuchawkę i postanowił, że oznajmi Aschaarowi tę dobrą nowinę podczas obiadu. Nie będą już musieli współpracować z tym podejrzanym handlarzem bronią. Co za głupcy służyli na lotnisku! Zlecił natychmiast tę sprawę kapitanowi Bałaszowowi, który otrzymał rozkaz dokładnego sprawdzenia wszystkich pistoletów maszynowych AK-47 w magazynie nr 21 i zameldowania o wynikach. Można było przystąpić teraz do wprowadzenia w życie planów inwazji na Rodezję. Na poniedziałek rano zwoła odprawę wszystkich pilotów i przedstawi im plan bitwy. Po południu wyda automaty czarnym oddziałom, co natychmiast podbuduje ich morale i przekona o hojności Związku Radzieckiego wobec ciemiężonych ludów południowej Afryki. Rayne pracował z Guyem i Larrym na tyłach sklepu. Mick tkwił na dachu hotelu obserwując bank. Powoli rozebrali i złożyli każdą sztukę broni. Nie będą mieli takiej okazji podczas ataku, a różnicę między powodzeniem a porażką będą wyznaczały wtedy sekundy. Wszyscy byli spięci. Dochodziła dziesiąta i jak zwykle w niedzielę ulice miasta były opustoszałe. Było mokro i zimno. Rayne zwrócił się do Guya i Larry’ego sprawdzając zamek swego automatu: - Muszę spotkać się z nimi na obiedzie, nie mam innego wyboru. Jeśli się nie pojawię, zaczną mnie szukać, a to może oznaczać naszą wpadkę. Gdybym nie wrócił przed piątą, musicie zaatakować bank pod dowództwem Guya. Zgodnie z planem, pojedziecie główną ulicą i skręcicie pod bank. Kilka granatów obezwładniających wrzuconych przez frontowe okno unieszkodliwi wartownika, po czym możecie użyć materiałów wybuchowych, na jakie macie ochotę, by wysadzić drzwi sejfu. Chcę byście zniszczyli zawartość każdej skrytki depozytowej. Nie powinno ich być więcej niż pięćdziesiąt. Możecie je otworzyć strzałem z pistoletu w ciągu paru sekund. Nie traćcie czasu, a przede wszystkim nie ulegajcie panice. W tym samym czasie rozpocznie się atak na lotnisko. Bunty wysadzi drogę w momencie postawienia w stan alarmu rosyjskich oddziałów. Prawdopodobnie Sowieci wpadną w panikę, co będzie dla nas dodatkowym atutem, o ile nam uda się zachować spokój. Samolot mający nas stąd zabrać przyleci na stare lotnisko tuż przed zachodem słońca, ale jeśli tak się nie stanie, będzie na nas czekał Lois. Każdy z was dostanie mapkę z zaznaczonym miejscem awaryjnego startu. Mamy tylko dwa cele: zniszczyć skrytki i lotnisko. Pozostaje mi jedynie życzyć wam wszystkim powodzenia. Cieszę się, że pogoda sprzyja atakowi. Larry i Guy słuchali z ponurymi minami. Znali ryzyko, wiedzieli, że przewaga jest po stronie przeciwnika. Rayne wyszedł tylnymi drzwiami i stał przez chwilę w ulewnym deszczu. Michael i Bunty obłożyli ładunkami wybuchowymi całe lotnisko; miał nadzieję, że pamiętali o właściwej izolacji wszystkich kabli łączących. Odrobina wilgoci mogła zapobiec wybuchowi ładunku. Niebo było pokryte grubą warstwą ciemnych groźnych chmur i wiał lekki wiatr, który może później przybrać na sile. Jakiś czas temu, w słońcu, miasto wyglądało na zaniedbane, ale egzotyczne; teraz, gdy ohydne czerwone kałuże znaczyły nierówny asfalt ulic, a deszcz spływał strugami z pozbawionych rynien dachów, wyglądało po prostu plugawie. Było prawie tak ciemno jak wieczorem, a ściana deszczu przesłaniała drugą stronę ulicy. W tym momencie uderzyło Rayne’a odrętwienie i senność typowe dla Afryki. Cóż to wszystko miało za znaczenie, skoro w ostatecznym rozrachunku i tak zatriumfuje Afryka? Żadna obca potęga nie może poważnie zakłócić naturalnej równowagi Czarnego Kontynentu, który zawsze odbierał to, co chciano mu zabrać, niezmiennie pozostając sobą. W tej chwili wydawało mu się niepojęte, że eskadry rosyjskich samolotów mają nadzieję zniszczyć strukturę władzy choćby jednego afrykańskiego państwa. Gdzieś wśród tej burzy znajduje się Samanta. Zrozumiał wówczas, dlaczego jest taki smutny - ma niewielkie szanse odnalezienia jej. Poszedł do pokoju powłócząc nogami, z ciężkim sercem. Tongogara obudził się stwierdzając, że leży w błocie i kiedy zerwał się na nogi, woda spłynęła z jego panterki i poczuł przenikliwe zimno. Zaniepokojony rozejrzał się w poszukiwaniu broni i plecaka. Odetchnął z ulgą, gdy zobaczył, że Sam zawinęła je w folię i położyła pod drzewem. Sama też tam leżała skulona, górna połowa jej ciała była sucha, ale nogi miała tak samo mokre i ubłocone jak on. Poczuł drgnienie w sercu, gdy powróciło do niego wspomnienie wczorajszego wieczoru. Otworzyła oczy, zobaczyła, że na nią patrzy i uśmiechnęła się. - Nie mogliśmy wybrać gorszego dnia. Wstała i podeszła do niego całując go delikatnie w usta. Obserwowała, jak usiłuje poskromić swoje uczucia. Milczał przez chwilę, po czym odparł: - Mylisz się, Sam. Trudno o lepszy dzień. Pogoda stworzy nam najlepszą osłonę, chociaż może to niezbyt miłe w tej chwili - dzięki niej skuteczne pilnowanie zbiorników nie będzie możliwe. Musimy ruszać, chcę jak najszybciej znaleźć się na dogodnej pozycji - trudno przewidzieć, kiedy zmieni się pogoda. Dziękuję, że umieściłaś nasz sprzęt pod drzewem. Głupio z mojej strony, że sam go tam nie ułożyłem. Gdyby zamókł, równie dobrze moglibyśmy zrezygnować z naszej akcji. Wsunął broń zawiniętą w folię do plecaka. Automat był mu teraz niepotrzebny. Sam udała się za nim, gdy ruszył przez krzaki w stronę plaży. Nie rozmawiali, aż znaleźli się na wzniesieniu w pobliżu składu paliw. Sam czuła się mocno z nim związana, rozumiała teraz ogień żarzący się pod jego zimną powłoką. Bardzo sobie ceniła tę wiedzę i była zdecydowana nie zawieść go w potrzebie. - Mamy szczęście. Dotrzemy tam w niecałą godzinę. Nie moglibyśmy iść wzdłuż plaży przy dobrej pogodzie, łatwo byłoby nas dostrzec, ale w tej ulewie nikt nas nie zobaczy. Możemy nawet rozmawiać. W ulewnym deszczu szli wzdłuż plaży. Po godzinie Tongogara dał znak, że powinni odbić od plaży i wejść w busz. W oddali Sam widziała gigantyczne cygara zbiorników. Spojrzała na morze. To tu rzeka Pungwe wpada do Oceanu Indyjskiego. Byli już prawie w Beirze. Serce mocniej jej zabiło. Nie mogła się teraz wycofać, zbytnio już się zaangażowała. Skład paliw w centrum miasta składał się z czterdziestu potężnych zbiorników górujących nad horyzontem. Obejmował też kilka magazynów, w których składowano dwustulitrowe beczki. Obok rozciągały się slumsy. Musieli przebyć ten nieciekawy teren nie zauważeni. Droga spływała błotem, nikogo nie było widać. Posuwali się od budynku do budynku, kryjąc się za nimi i sprawdzając drogę przed sobą. Szybko przeszli przez slumsy. Musieli następnie przebiec kawałek otwartej przestrzeni, przeskoczyć drogę i zaleć w błocie po drugiej stronie. Potem podczołgali się do płotu otaczającego magazyn paliw. Tongogara wyciągnął obcęgi i ostrożnie przeciął drut w dolnej części płotu. Odezwał się szeptem do Sam: - Chodzi o to, by wykonać otwór pozwalający na wejście do środka, ale nie rzucający się w oczy. Trudno się będzie przezeń przecisnąć, ale przynajmniej nie powiększy się sam. Gdy znajdziemy się po drugiej stronie, załatam go drutem. Po kilku minutach przecisnęli się przez otwór i schowali się za niskimi krzakami. Zastanawiała się, czy ujdą stąd z życiem. Zrozumiała, jakie mają szczęście, że pada deszcz. Przy dobrej widoczności nie mieliby szans dostać się na ten dobrze strzeżony teren tak szybko. Kiedy na moment przejaśniło się, ujrzała wieże wartownicze górujące złowieszczo nad nimi. Jej puls nie miał zamiaru zwolnić. Czuła podniecenie związane z ryzykiem, jakie podejmowali. - Musimy się przygotować. Nie zdołamy trafić wszystkich zbiorników, ale prawdopodobnie nastąpi reakcja łańcuchowa - gdy stanie w płomieniach jeden z nich, paliwo ulatniające się z pozostałych zapali się, pod warunkiem, że każdy z nich uda nam się przedtem przedziurawić. Użyję wyrzutni rakiet, a ty będziesz mnie wspierać ogniem karabinu maszynowego. Jeśli możesz, strzelaj prosto w zbiorniki. Wyjął PKM GPMG kalibru 7.62 mm zdolny do wystrzeliwania pocisków z szybkością początkową dwa razy większą od standardowego pistoletu maszynowego AK-47. Broń ta była błyskotliwą kombinacją najlepszych cech kilku innych automatów, takich jak podajnika pocisków z wyrzutnikiem Kałasznikowa, wyrzutnika łusek i automatycznego wymiennika luf Goriunowa oraz donośnika i mechanizmu spustowego Diegtiariowa. - Przykro mi, Sam, ale nie mam trójnogu pod karabin maszynowy. Będziesz musiała oprzeć go o plecak i strzelać jak potrafisz najlepiej. Mamy ograniczone zapasy amunicji, więc próbuj strzelać skutecznie krótkimi seriami. Wydobył następnie wyrzutnię rakiet SAM-7. Zwykle używa się jej do zestrzeliwania samolotów, ale powinna okazać się skuteczna także w przypadku zbiorników. Sporo waży nawet bez rakiet, których mamy tylko trzy. Powinny wystarczyć, by zamienić to miejsce w morze ognia. Musimy teraz przeczekać tu do piątej. Spojrzał na zegarek. Za sześć godzin będą bliscy śmierci z zimna, ale nie mogą sobie pozwolić na wcześniejszy atak - do odwrotu potrzebny im będzie zapadający zmrok. Sam wstrząsały dreszcze. Była przemoczona do suchej nitki i niemal chora z zimna. Nigdy nie była w podobnej sytuacji, nigdy nawet nie wyobrażała sobie, że coś takiego się jej przydarzy. Mimo że jako reporterka znajdowała się nieraz na terenach walk, zawsze zachowywała dystans. Teraz była bezpośrednio zaangażowana. Zdała sobie sprawę, że nie ma już sensu się bać. Namówiła Tongogarę, by coś przedsięwziął i musi go teraz wspierać, choćby do śmierci. Przyciągnął ją do siebie i pocałował. Była w jego ramionach bezradna. Na skraju pasa startowego ukryło się w krzakach dwóch ludzi; nie wiedział o nich nic Michael Strong ani ochrona lotniska. Mieli z sobą wyrzutnię rakiet tego samego typu, co Tongogara ukryty w odległości trzech kilometrów od nich. Oficer powtarzał sobie wciąż polecenia generała Worotnikowa. Wyrzutnia nie zapewniała stuprocentowej celności i można jej było użyć wyłącznie do oddalającego się celu - ponieważ jedynie wtedy rakieta reagowała na źródło ciepła, silniki samolotu. Rzecz polegała na wycelowaniu w silnik odlatującego samolotu i lekkim naciśnięciu spustu. Kiedy rakieta zlokalizowała źródło ciepła, jakim była dysza silnika, czerwone światełko sygnalizacyjne zamieniało się w zielone. Wystarczyło wtedy mocniej nacisnąć spust i rakieta odpalała. Nie istniało niebezpieczeństwo dostrzeżenia błysku z ziemi, ponieważ ładunek wyrzucający rakietę spalał się, zanim opuściła ona lufę. Po starcie zapali się przyspieszacz nadając jej prędkość 1.5 Macha, co wystarczało w zupełności do doścignięcia każdego startującego samolotu. Chodzi o to, by zestrzelić samolot i szybko wycofać się - mieli tylko jedną szansę trafienia celu, a dobrze wiedzieli, co ich czeka, gdy nie wykonają zadania. Żołnierz zdawał sobie sprawę, jak niedoskonała jest ta broń, toteż powtarzał sobie w myślach szczegółowe postępowanie przy odpalaniu rakiety. Martwił się również deszczem i jego wpływem na system naprowadzania rakiety. Szanse trafienia nie wyglądały najlepiej. Ponownie spojrzał na zegarek. Generał Worotnikow poinformował go, że samolot Aschaara wystartuje późnym popołudniem. Samochód zajechał pod hotel punktualnie o dwunastej trzydzieści. Rayne westchnął z ulgą; liczyła się teraz każda minuta, ponieważ powinien znaleźć się z powrotem o czwartej. Kierowca usłużnie wysiadł z mercedesa z parasolem, podszedł do drzwi i towarzyszył mu do samochodu. Odjechali szybko, a Rayne zastanawiał się, co zrobi, jeśli nie zdąży wrócić na czas. Żałował, że nie może wziąć peugeota, ale był on potrzebny do ataku na bank. Za pasem miał swego browninga, zasłoniętego sportową marynarką. Nie mógł ryzykować i iść bez broni - nie dowierzał Aschaarowi, podejrzewając, że spotkanie może się okazać perfidną podwójną zdradą. Im więcej o nim wiedział, tym bardziej chciał pomóc Loisowi go wykończyć. Wszystko jest kwestią wyboru właściwego momentu, pomyślał, gdy samochód zajechał na żwirowy podjazd prowadzący do willi Aschaara. Podobała mu się ta willa. Rewolucje wybuchają i upadają, ale bogacze pozostają bogaczami. W ciągu dwudziestu lat jedyne, co się tu zmieniło, to stopień jej ochrony i zajęcie użytkownika. Drzwi otworzył mu czarny służący prowadząc go na werandę na tyłach. - Panie Brand, jak miło pana widzieć - Aschaar wychyli z cienia z wyciągniętą ręką. Uścisnęli sobie dłonie niczym Podejrzliwi wobec siebie spiskowcy. - Mogę panu podać coś do picia? - Poproszę o piwo. - Nie piłbym czegoś podobnego w taki zimny dzień, ale ostatecznie ja i tak pijam wyłącznie whisky. Zawsze musi być arogancki, pomyślał Rayne; zawsze jest w nim chęć poniżenia drugiego człowieka, nawet jeśli chodzi o trywialne drobiazgi. Wziął piwo i usiadł na jednym z wiklinowych krzeseł. Nie da się onieśmielić temu facetowi. Na zewnątrz padało i przez kilka minut żaden z nich się nie odzywał. Aschaar pierwszy przerwał milczenie. - Wie pan dokładnie, co chce pan powiedzieć? - Bardzo dokładnie. - Generał jest dziś w dobrym humorze, chociaż nie wiem z jakiego powodu. Obawiam się jednak, że źle przyjmie pańskie informacje. Będę starał się złagodzić wybuch jego gniewu. Prawdę mówiąc znalazł się całkowicie na pańskiej łasce i niełasce. Bernard włożył ręce do wąskich kieszeni swej dwurzędowej marynarki. Nie zrobił tego odruchowo. Jego lewa dłoń natrafiła na fiolkę ze śmiercionośną substancją, którą zamierzał dodać do drinka generała. Jeśli o jego zamordowanie oskarżą Branda, mówi się trudno. I tak nie podoba mu się jego poczucie wyższości - na pewno knuje coś paskudnego. Jaki interes naprawdę przywiódł go do Beiry? W okolicy znajduje się tyle grup partyzanckich, że chyba nie narzeka na brak klientów. Pewnie sprzedaje również broń Rodezyjczykom... W tym momencie na werandę wszedł generał, a za nim mały piesek. Worotnikow nie wydawał się zdziwiony widząc Rayne’a, ale skrzywił się z dezaprobatą. Nie wyglądał na człowieka, którego łatwo byłoby wyprowadzić z równowagi. Piesek podszedł do Rayne’a, który podrapał go za uszami. - Rhodes polubił pana - rzekł Worotnikow uśmiechając się niechętnie. - Panie generale, pan Brand zje z nami obiad. Bernard obserwował służącego, który nalewał im drinki. Poczekał, aż generał podszedł do skraju werandy, po czym wpadł niezgrabnie na służącego, który właśnie niósł whisky generałowi. - Przepraszam! - Szklanka stłukła się na podłodze, a służący wybiegł po ścierkę. - Pozwoli pan, że naleję panu następną, panie generale. Bernard podszedł do barku ostrożnie wyjmując z kieszeni fiolkę i wsypując jej zawartość do szklanki. Nalał następnie sporą porcję szkockiej i z zadowoleniem zauważył, że kryształki łatwo się rozpuszczają. Miał zamiar spróbować, jak to smakuje, gdy przypomniał sobie, że nawet niewielka ilość trucizny jest niebezpieczna. Dolał odrobinę wody sodowej, tak jak lubił generał. Mmmm. Doskonałe. Bernard westchnął z ulgą, gdy generał pociągnął spory łyk - Czas coś zjeść. Poszli do jadalni, która należała zapewne do najbardziej luksusowych pokojów w całej Beirze. Przy nakryciach leżały srebrne sztućce; obok porcelanowych talerzy stały kryształowe kieliszki firmy Waterford do czerwonego i białego wina. Gdy podawano główne danie, Worotnikowa odwołano do telefonu i znów zostali we dwóch. Bernard szybko skorzystał z tej okazji. - Poczekam, aż skończymy jeść i wrócimy na werandę. Będzie wściekły, ale proszę się nie martwić, nic nie będzie w stanie zrobić. Tak naprawdę to guzik by go obeszło, gdyby generał zastrzelił Branda na miejscu. Chciał jedynie zobaczyć, jak dostanie ataku serca spowodowanego nagłym zdenerwowaniem w połączeniu z trucizną. Im bardziej się zdenerwuje, tym szybciej umrze. Bernard spojrzał na zegarek. Chciał wyjść stąd grubo przed piątą. Walizki miał spakowane, wystarczyło włożyć je do samochodu. Naturalnie zapanuje tu pewien rozgardiasz z powodu nagłej śmierci generała - musi postarać się, by znalazł się z nimi służący, gdy pójdą wypić kawę na werandzie. Odpowiedzialnością za jego śmierć można obciążyć pana Branda. Może nawet dobrze byłoby, gdyby go od razu aresztowano jako podejrzanego. Odkładając słuchawkę generał był bardzo z siebie zadowolony. Właśnie poinformowano go, że czyszczono teraz i układano z powrotem w skrzynie pistolety AK-47. Przekaże je ZANU w poniedziałek po południu, podczas specjalnej ceremonii, która mogłaby również posłużyć złożeniu hołdu tragicznie zmarłemu Aschaarowi... Wrócił do jadalni w dobrym humorze. Bernard spojrzał na niego znad talerza. - Mam nadzieję, że to dobre wiadomości. - Doskonałe. Będziemy mogli przeprowadzić tę operację w przyszłym tygodniu. I jestem pewien wygranej. – Generał oczekiwał z nadzieją, że poruszą temat broni, ale ponieważ tego nie uczynili, postanowił poczekać. Po obiedzie udali się na werandę. Rayne zaczynał być niespokojny. Czas mijał szybko i jeśli wkrótce stąd się nie wydostanie, jego ludzie będą musieli sami przeprowadzić atak na bank. Ku jego zniecierpliwieniu Aschaar nadal zachowywał milczenie, gdy podawano im kawę. Najwidoczniej chciał, by wiadomość stanowiła dla generała jak największy szok. W końcu odezwał się: - Cóż, panie Brand, moja przesyłka powinna wkrótce tu się znaleźć. - Obawiam się, panie Aschaar, że pojawiły się pewne trudności. Sprawy nie przebiegają tak gładko, jak oczekiwałem. - Ale w dalszym ciągu możemy się spodziewać dostawy w poniedziałek? - Nie ma mowy. Może to nawet potrwać miesiąc. Nic nie mogę na to poradzić. Twarz Aschaara zsiniała ze złości. Rayne musiał przyznać, że dobry z niego aktor. - Umowa opiewała na szybką dostawę! Jeśli nie otrzymamy broni na czas, może pan zapomnieć o zapłacie. Bernard zerkał na generała. Powinien już wpaść we wściekłość - trucizna działa skutecznie jedynie wtedy, gdy delikwent przeżył silny wstrząs nerwowy. Ale Worotnikow nadal spokojnie popijał kawę. Bernard był nawet pewien, że na jego twarzy dostrzega blady uśmieszek. Wyprowadziło go to z równowagi. Stracił nagle całą pewność siebie. Worotnikow uzyskiwał nad nim przewagę, a to było bardzo, ale to bardzo niebezpieczne. Generał popatrzył na niego, po czym odezwał się cicho: - Panie Aschaar, pan Brand wprowadził nas w błąd. Ku przerażeniu Rayne’a biznesmen uśmiechnął się. Dobry Boże, co tu jest grane? - Bardzo możliwe, panie generale. Jednak potrzebuje pan tych pistoletów. Bez nich nic nie wyjdzie z pańskich planów. - Spokojnie, panie Aschaar. Automaty AK-47, które zamówiłem, odnalazły się dzisiaj w magazynie, więc nie potrzebujemy już usług pana Branda - bez względu na to, czy wywiąże się z nich na czas, czy nie. Rayne sięgnął powoli ręką pod marynarkę i położył ją na kolbie browninga. Generał spojrzał na niego oschle. - Jutro rano odda pan zaliczkę panu Aschaarowi. Na razie jest pan aresztowany. I niech pan nie myśli o ucieczce. Ja trzęsę całą Beirą. Krzyknął coś po rosyjsku i zanim Rayne zdążył zareagować, na werandę wpadło dwóch goryli Worotnikowa, złapało go za ręce i zabrało mu pistolet. - Panie Aschaar, dostanie pan swoje pieniądze jutro rano. Dopilnuję tego. Nie ma chyba powodu opóźniać pańskiego odlotu. Aschaar prawie nie słyszał, co generał mówi; musiał pogodzić się z faktem, że jego plan spalił na panewce. Jeśli nic nie wyprowadzi go z równowagi w ciągu następnych dwudziestu czterech godzin, trucizna przestanie działać i nic mu nie będzie. Oznacza to, że atak na Rodezję dojdzie do skutku. Bernard wcale nie życzył sobie takiego obrotu sprawy; umowa zawarta z Mugabe byłaby o wiele korzystniejsza niż dzielenie się władzą z generałem. Chwilowo jednak nie ma wyboru, musi iść z nim ręka w rękę żywiąc nadzieję, że w najbliższej przyszłości pojawi się inna możliwość pozbycia się go. - Eee. Dziękuję, panie generale. Rzeczywiście muszę już ruszać. Zamknięty w pozbawionym okien pokoju w piwnicy willi Rayne walił raz po raz pięścią w ścianę. Teraz nie ma szans dotrzeć na czas do hotelu - sytuacja jest beznadziejna. Będą musieli przeprowadzić atak bez niego. Dlaczego był tak głupi, by ufać Aschaarowi choćby przez chwilę... Po raz pierwszy pogrążył się w rozpaczy. Nagle, za kwadrans piąta, drzwi otworzyły się i wyprowadzono go na dwór. Wepchnięto go na przednie siedzenie jeepa, obok kierowcy, podczas gdy drugi żołnierz usiadł za nim, przystawiając mu pistolet do głowy. Ruszyli. Gdy znalazł się na świeżym powietrzu, humor poprawił mu się. Sprawa polegała na stworzeniu odpowiedniej okazji... - Macie papierosy? Kierowca spojrzał na niego bez zainteresowania. Rayne ostentacyjnie zdjął zegarek i pokazał mu go, dając na migi znać, że chce go wymienić na papierosy. - Dureń - stwierdził kierowca z pogardą - znam angielski. Rayne z nową nadzieją zabrał się do przekonywania go: - Weźmiesz za papierosy? Kierowca uśmiechnął się i powiedział coś do żołnierza z tyłu. Rayne poczuł z ulgą, że lufa pistoletu nie wciska mu się już w czaszkę. Kątem oka zauważył, że żołnierz szuka papierosów w kieszeniach kurtki. Odwrócił się błyskawicznie, złapał go za klapy munduru i strzelił z byka. Samochód zjechał z drogi, gdy Rayne odebrał mu pistolet i wsadził dwie kule w ciało kierowcy. Żołnierz z tyłu rąbnął mocno Rayne’a, który uchylił się i wystrzelił, trafiając go w ramię. Rosjanin był jednak twardym zawodnikiem i nie dawał za wygraną. Rayne zablokował jego kolejny cios upuszczając przy tym pistolet. Wstał kopiąc z całej siły żołnierza w głowę i ten upadł chwytając się Rayne’a i pociągając go za sobą - obaj upadli na piaszczystą drogę. Rayne miał teraz przewagę - lepszy refleks i większa przestrzeń dawały mu szansę uchylić się przed ciosami przeciwnika. Rosjanin znów rzucił się na niego, a Rayne zadał mu miażdżący cios karate w skroń, po czym kopnął go w kolano. Jego przeciwnik upadł do tyłu i Rayne od razu zadał mu trzy szybkie ciosy w żołądek. Zostawił go na ziemi i wskoczył do jeepa. Już miał zająć miejsce za kierownicą, kiedy Rosjanin złapał go za kolana i ściągnął z powrotem na ziemię. Oddychał z trudem, ale jego uścisk nie słabł. Rayne natrafił dłonią na jakiś zimny przedmiot. Płaski klucz. Chwycił go i rąbnął nim przeciwnika w głowę. Poczuł, że jest wolny. Wczołgał się do wozu, wypchnął drugiego Rosjanina z fotela kierowcy i położył obok siebie pistolet zabitego. Nic go już teraz nie powstrzyma. Silnik zapalił bez kłopotów i zawrócił naciskając mocno na gaz. Pędząc z maksymalną prędkością jeep skakał po drodze jak kot na rozgrzanym blaszanym dachu. Rayne uchwycił się mocno kierownicy i prawie nie używał hamulca. Zaklął głośno, gdy zauważył, że podczas bijatyki zgubił zegarek. Wiedział, że jest spóźniony, ale chodziło o to, jak bardzo. Pojawiły się pierwsze zabudowania Beiry na drodze prowadzącej do Avenue Oliveira Salazar. Będzie musiał jechać prosto do banku, ryzykując, że jego ludzie otworzą do niego ogień. Minął patrol wojskowy, żołnierze patrzyli na niego zdumieni, gdy tak pędził środkiem drogi. Skręcił i zobaczył nadjeżdżający z przeciwka samochód osobowy. Nie miał zamiaru ustąpić, ale Rayne pędził wprost na niego i w ostatniej chwili kierowcę zawiodły nerwy - skręcił i wbił się w mur z cegły. Gdy silnik jeepa rozgrzał się, Rayne zdołał wycisnąć z niego jeszcze większą prędkość. Nie liczyło się nic poza dotarciem do banku. Ulice tylko migały w pędzie. Pomyślał o Aschaarze - będę musiał wyrównać rachunki z tym sukinsynem... Opony piszczały, gdy brał ostro zakręty na drodze biegnącej wzdłuż pola golfowego. Nic mnie nie zatrzyma, pomyślał. Avenue Massani di Amorium była pusta. Zupełnie jakby całe miasto wyczuło to, że lepiej trzymać się od niej z dala w to paskudne, mokre niedzielne popołudnie. Deszcz wciąż padał, tworząc olbrzymie kałuże na nierównej powierzchni drogi. Nie było nikogo, kto mógłby dostrzec samochód zaparkowany obok banku lub usłyszeć brzęk tłuczonego szkła i stłumionej eksplozji dwóch granatów obezwładniających. Nikt nie rzucił się na trzech ludzi, którzy wdarli się do banku. Dwóch z nich zdecydowanym krokiem ruszyło do głównego sejfu, a trzeci pozostał koło drzwi frontowych - przeczesując wzrokiem opustoszałą ulicę wypatrywał nieprzyjaciela. Guy bardzo się martwił. Wypełniał wprawdzie dokładnie rozkazy Rayne’a, ale to wcale nie poprawiało mu samopoczucia. Gdzie do licha podziewał się kapitan? Może został uwięziony. Bez niego brakowało mu tej pewności, że zdołają się wydostać stąd żywi. Deszcz znacznie ograniczał widoczność, ale wiedział, że kiedy wysadzą sejf, będą musieli uwijać się szybko. Wybuch obudzi całe miasto. Rzucił okiem na Micka i Larry’ego, którzy już zakładali plastikowe ładunki na zawiasy drzwi od sejfu. Rayne kazał im założyć więcej materiałów wybuchowych, niż to było konieczne, tak by wybuch był słyszalny w całej okolicy. Pozostawało pytanie, czy nie zwali on im na głowę całego gmachu. Guy nie miał zaufania do materiałów wybuchowych, wielokrotnie omal przez nie nie zginął, więc traktował je z szacunkiem. Wolał obserwować ulicę. Zobaczył jeepa, który wpadł w wielką kałużę rozbryzgując wodę na boki. Nadjeżdżał z dużą prędkością. Guy zamarł, odgadując, że to pewnie pierwsza reakcja na ich wtargnięcie do banku. Widocznie nieświadomie uruchomili jakiś alarm. Uniósł pistolet maszynowy Galil ARM, przyciskając mocno kolbę do ramienia, po czym sprawdził, czy standardowy magazynek na dwadzieścia pięć nabojów jest prawidłowo umieszczony. To była świetna broń. Skonstruowali ją Izraelczycy i ochrzcili nazwiskiem szefa grupy konstruktorów, Izraela Galila. W przypływie geniuszu połączyli oni łoża produkowane przez fiński Valmet z lufami sprowadzanymi z Wytwórni Colta w Hartford, Connecticut. Nowy Galii był wspaniałą bronią o kutym walcowanym łożu, chromowanej lufie, komorze i rurze gazowej. Guy odbezpieczył go, nastawił celownik na 300 metrów i zwrócił broń w stronę nadjeżdżającego samochodu. Jeep zbliżył się, Guy wycelował w pierś kierowcy i zaczął powoli naciskać spust. Dwa strzały - powinny zrekompensować fakt, że wóz znajduje się w ruchu i złą widoczność w deszczu. Zdziwił się, że na alarm zareagował tylko jeden człowiek - spodziewał się znaczniejszych sił. Zaczął zginać palec. Widział wyraźnie kierowcę. To będzie łatwy cel. Nacisnął spust. Eksplozja wstrząsnęła całym miastem. Po chwili nad rzeką Pungwe zawisła czarna chmura dymu. Rozległy się dalsze wybuchy i ludzie, którzy byli przekonani, że to tylko potężny grzmot, zdali sobie sprawę, że dzieje się coś poważnego. Mimo ulewnego deszczu płomienie wydobywające się z wielkich zbiorników paliwa nie gasły. Wręcz przeciwnie, wiatr podsycał je, przenosząc ogień na następne zbiorniki, powodując kolejne eksplozje i wywołując istne piekło płomieni i dymu. Nagle niebo rozbłysło wybuchami działek przeciwlotniczych. Pomarańczowe eksplozje na niebie przypominały jakiś zwariowany pokaz ogni sztucznych. LARRY Rayne był już blisko banku, gdy rozległa się pierwsza z serii potężnych eksplozji i instynktownie skręcił kierownicę. Wyskoczył z jeepa i wczołgał się pod podwozie. Spoglądając na zachód, w kierunku, skąd dochodziły wybuchy, zauważył ku swemu przerażeniu wielkie chmury dymu wznoszące się w powietrzu z terenu, gdzie znajdowały się zbiorniki paliwa. Nakazał swoim ludziom, by ich nie wysadzali. Kto do diabła nie wykonał jego rozkazów? Ale właściwie dlaczego mieli ich nie wysadzać? Nie byłoby nic bardziej logicznego. Dlaczego nie skorzystać z okazji i nie zniszczyć wszystkich rosyjskich obiektów w Beirze? Rayne ponownie zaczął podważać zasadność rozkazów Frya, zastanawiając się, jakie naprawdę cele mu przyświecały. Uwagę jego zwrócił głośny świst - odwrócił się i zobaczył Micka - wybiegł z budynku ze szpulą rozwijającego się kabla, prowadzącego do drzwi sejfu. Na ścianie obok niego rozprysł się pocisk, obsypując go tynkiem. Podniósł wzrok i zobaczył, jak Guy mierzy do niego z automatu. - Guy! Odpowiedziała mu cisza. Rayne upadł na płask za jeepem. Jeden fałszywy ruch, a następny strzał Guya go trafi. - Kapitanie. To pan? - Tak! - Może pan wyjść. Rayne uniósł ostrożnie głowę i zobaczył, że Guy nie mierzy już do niego. Przebiegł przez ulicę. - Zatrzymano mnie. Dopiero tu dotarłem. Guy otarł pot z czoła. Boże, niewiele brakowało. - Omal pana nie zabiłem, kapitanie. Na szczęście wybuch przeszkodził mi w celowaniu. - Niech to szlag, kto wysadził zbiorniki? - Nie wiem, ale my wysadzamy właśnie sejf. Chwilę później wyszedł przed gmach Larry. - OK. Wszystko gotowe, umieściliśmy tam dość plastiku, by wysadzić most. Padnijcie na ziemię, gdy uruchomię detonator. - Szybko przyczepił dwa kable do małej skrzynki z rączką. Rayne przyglądał się strugom deszczu spadającym z dachu. Powietrzem nadal wstrząsały wybuchy na terenie magazynu paliw. Larry przekręcił rączkę detonatora i przylepił się do muru, nakazując gestem uczynić to samo pozostałym. - Na Boga, schowajcie głowy. - Następnie wcisnął rączkę. Fala ognia rozbłysła wewnątrz gmachu. Frontowe okna wypadły z hukiem, drzwi zostały wyrwane z zawiasami. Blaszany dach uniósł się w górę i rozsypał się na boki, a śmiercionośne kawałki metalu rozprysły się we wszystkich kierunkach. Wyleciały też szyby w bloku naprzeciwko banku. Huk wybuchu zagłuszył inne hałasy i przez chwilę wydawało się, że deszcz przestał padać. Następnie usłyszeli odgłos spadających mebli i poczuli swąd palącego się drewna. Rayne pierwszy uniósł głowę. Dzwoniło mu w uszach. Rozległ się kolejny wybuch i znowu rzucił się na ziemię. Był ciekaw, czy coś w ogóle zostało z sejfu. Spojrzał na osmalony gmach Bank of Beira. Ku jego zdziwieniu mury stały nadal, a spora część dachu tkwiła wciąż na miejscu. Ruszył do budynku, a pozostali za nim. Był przekonany, że Rosjanie powinni już niedługo zajechać pod bank. Huk wybuchających zbiorników paliwa doszedł na pewno do bazy Rosjan, a teraz, po eksplozji w banku, niewątpliwie postawiono oddziały w stan pogotowia. Miał nadzieję, że wystarczy to, by odciągnąć sporo żołnierzy od lotniska. Był pełen podziwu dla profesjonalnej roboty Larry’ego. Drzwi sejfu ledwo się trzymały zawiasów, ale jego wnętrze pozostało nienaruszone. Larry zawołał z tyłu: - Ruszajcie się, gmach jest poważnie uszkodzony i może się w każdej chwili zawalić. Weszli za Rayne’em do sejfu, wyciągając duże plastikowe worki na banknoty. Rayne przypomniał: - Pamiętajcie, bierzcie tylko dolary, funty i tym podobne, miejscowa waluta nie ma żadnej wartości. Podszedł do skrzynek depozytowych zauważając, że większość z nich nie jest zamknięta - tylko kilka z nich było w użyciu. Pamiętał polecenie Frya, by wszystkie zniszczyć. Gdy odstrzelił zamki skrzynek, wysypał zawartość na podłogę, mając zamiar ją podpalić. Chociaż czasu było mało, nie mógł się powstrzymać, by nie spojrzeć na dokumenty, z których jedne były po angielsku, inne pisane cyrylicą. Zauważył nagle podpis Aschaara i niemal instynktownie wsadził ten pakiet dokumentów do kieszeni. To może się przydać... Larry i Mick zapamiętale wrzucali banknoty do worków, a Guy czekał na zewnątrz, by ich ostrzec w wypadku pojawienia się kogoś. W banku znajdowało się o wiele więcej dewiz, niż przypuszczał Rayne. Przeklął po cichu; pieniądze opóźnią odwrót. Szkoda, że nie mógł kazać im zostawić ich, ale wiedział, że to byłoby zbyt wielkie wymaganie. Mick wypadł za Rayne’em przed bank i wrzucił wypchane worki do jeepa. Rayne postanowił porzucić peugeota. Spojrzał z niepokojem na zegarek Guya. Piąta piętnaście. Planował, że wyjdą z banku o piątej dziesięć. Byli już prawie gotowi, ale gdzie do diabła podział się Larry? Krzyk z lewej strony przyniósł zdecydowaną odpowiedź na to pytanie: - Ręce do góry, wyłaź z jeepa. Uważaj, Guy, wiem, że obok ciebie leży pistolet. Już lepiej. A teraz - jazda do garażu. Larry wyszedł z banku z automatem Uzi w ręku, a twarz wykrzywiał mu paskudny grymas. - Stul pysk, Gallagher. Rayne odgadł zamysł Larry’ego. Nie powinien był pokazywać mu mapy, na której zaznaczono miejsce ukrycia helikoptera. Larry zamknie ich w garażu obok banku, pojedzie do Loisa i powie mu, że wszyscy zginęli. On jeden wie o Loisie, ponieważ nie miał możliwości powiedzenia o nim Michaelowi ani Bunty’emu. Larry prawdopodobnie odleci z Loisem, a potem zabije go zatrzymując wszystkie pieniądze dla siebie. Był to plan niezwykle prosty i równie odrażający. - Ruszajcie do garażu. I żadnych głupstw. Odsunęli się od jeepa i poszli w kierunku otwartych drzwi garażu. Znajdą ich tu Rosjanie, a to oznacza pewną śmierć. Jak Larry mógł zrobić im coś takiego? To gorsze niż zastrzelenie ich z zimną krwią. Nagle usłyszeli jakiś pojazd nadjeżdżający ulicą za nimi. Larry odwrócił się błyskawicznie, co wykorzystał Mick, by rzucić się na niego od tyłu. Już go prawie dopadł, gdy Larry ponownie się odwrócił. Rayne krzyknął rozpaczliwie: - Mick! Mick uchwycił lufę Uzi, gdy Larry pociągnął za spust. Dostał serię w brzuch, która odrzuciła go do tyłu. Larry wycelował w Rayne’a i Guya. - Nie próbujcie żadnych sztuczek, bo spotka was to samo. Rayne przyglądał się Rosjanom, którzy wyskakiwali z ciężarówki w dole ulicy. Zauważył, że jeden z nich podnosi automat do strzału. Larry krzyknął, gdy pocisk przeszył jego plecy. Upadł do przodu zlany krwią. Rayne podbiegł, by odebrać mu Uzi. Schronił się za murem, wysunął nad nim lufę pistoletu i oddał krótką serię. Rozległ się krzyk i zgrzyt metalu upadającego na beton. Kiedy wyjrzał, zobaczył, że jeden Rosjanin leży na ulicy trzymając się za nogę, a trzech innych biegnie, by gdzieś się ukryć. Wycelował ponownie i trafił następnego. Schował głowę, by uniknąć strzałów oddanych przez dwóch Rosjan. Obok niego leżał Mick, trzymał się za brzuch rozpaczliwie próbując wstać. - Leż, Mick, bo posiekają cię na kawałki. Podczołgał się do nich Guy i rzucił granat za mur, za którym ukrywali się dwaj przeciwnicy. Schylili głowy czekając na wybuch. W kilka sekund rozległ się głośny huk i rzucili się do jeepa. Guy niósł Micka, wrzucił go na fotel pasażera, wskoczył za kierownicę i zapalił silnik. Gdy odjeżdżali znowu rozpętała się strzelanina i Rayne odpowiedział ogniem. Jechali szybko główną ulicą, pozostawiając bank za sobą. Guy próbował wycisnąć z jeepa maksymalną prędkość. Gdy obroty silnika groziły, że samochód rozleci się na kawałki, zmieniał bieg i jeep skakał do przodu. Mick krzyczał z bólu, ale nic nie mogli mu pomóc. Rayne wcisnął nowy magazynek do Uzi i podniósł drugi pistolet maszynowy z podłogi. Miał teraz dwa, po jednym w każdym ręku i objął mocno ramę jeepa, gotów strzelać, gdy tylko pojawi się niebezpieczeństwo. Mick wygrał w końcu zmagania z bólem i zdołał wziąć do rąk i utrzymać pistolet szturmowy Galii. Zrobił to na czas, ponieważ za następnym zakrętem wpadli w zasadzkę. Przewrócona ciężarówka blokowała im drogę, a z obu stron ulicy posypały się strzały. Rayne oddał serię w lewo i natychmiast ogień przeciwnika osłabł. Mick wsadził kilka starannie wymierzonych kul w krzaki po prawej stronie drogi, a Guy skierował jeepa w wąski przesmyk między lewą stroną ulicy, a dachem ciężarówki. Pędzili setką w stronę tego przesmyku. Rayne wciąż strzelał w krzaki. Pociski grzmociły w bok jeepa. Przejechali jakoś wpadając natychmiast w gęsty dym wydobywający się z płonących przy drodze zbiorników paliwa. Zewsząd dobiegała strzelanina, na niebie nad nimi wybuchały pociski artylerii przeciwlotniczej. Lało coraz bardziej i jeep ślizgał się od jednej strony polnej drogi na drugą, pędząc z maksymalną prędkością. Guy walczył z kierownicą usiłując jechać prosto nie tracąc przy tym prędkości. Trudno było powiedzieć, skąd nastąpi kolejny atak. Musieli jak najszybciej wydostać się z rejonu walk. Nie wszystko poszło po jego myśli. Major Bałaszow, dowódca lotniska, obserwował, jak „Learjet” wznosi się w górę. Widoczność była słaba i samolotu prawie już nie było widać, chociaż dopiero przed chwilą dobiegł do końca pasa startowego. - Kurwa, co to? Omal nie przewrócił się widząc eksplozję z tyłu samolotu. Wyglądało to tak, jakby został trafiony rakietą ziemia-powietrze. Ale kto mógł ją wystrzelić? Ryknął do radiooperatora: - Skontaktuj się z nimi natychmiast! Muszą próbować wylądować, o ile już nie jest za późno. Samolot pochylił się ku ziemi, ciągnął za sobą smugę dymu, ale nie było widać ognia wydobywającego się z silnika. Bałaszow wpatrywał się weń z ponurą fascynacją. Ku jego zdziwieniu pilot odzyskał kontrolę nad maszyną i samolot zaczął się ponownie wznosić. Przez radio popłynął głos pilota: - Mamy lekko uszkodzony ogon. Lecimy dalej do Nairobi. Bałaszow wzruszył ramionami. Jeśli lubią niebezpieczeństwo, dlaczego miałby się wtrącać. Musi teraz dowiedzieć się, kto odpalił rakietę i dlaczego. Skierował się w stronę schodów, ale upadł na twarz, gdy budynkiem wstrząsnął potężny wybuch. Bernard trząsł się przerażony. Przeżywał już momenty strachu, ale nigdy nie bał się tak jak teraz. Samolotem zakołysało, gdy trafiła go rakieta. Z początku pomyślał, że to już koniec; chwycił się skraju fotela, bezradny i niezdolny do działania. Przyszło mu do głowy jedno nazwisko. Worotnikow. Człowiek ten był ulepiony z tej samej gliny co on i równie bezwzględny. W intercomie usłyszał głos pilota: - Niewiele brakowało, panie Aschaar, nie ma co. Dobrze, że nie próbowaliśmy wrócić na ziemię. Niech pan wyjrzy przez lewe okno, lotnisko stoi w ogniu. Ładunki wybuchowe eksplodowały na pasie startowym, krusząc go na kawałki. Jednocześnie wystrzelili rakiety do dziesięciu najbliżej stojących samolotów, po czym ruszyli do przodu wysadzić następne. Fala gorąca była niesamowita. Strong usiłował podliczyć w myślach wartość eksplodujących wokół niego samolotów, ale szybko zrezygnował. Atak rakietowy na „Learjeta” o kilka sekund wyprzedził ich własny. Z początku ogarnęła go wściekłość, ponieważ myślał, że rakietę odpalił jeden z jego ludzi. Jednak wydarzenie to działało na jego korzyść, ponieważ wszyscy Rosjanie w wieży kontrolnej obserwowali trafiony samolot, gdy tymczasem oni wysadzali pas startowy. Zgrabny biały samolot odleciał znikając w deszczowych chmurach. Strong zastanawiał się, czy siedzący w nim ludzie wiedzieli, jak wielkie mieli szczęście. Atak na ziemi przebiegał lepiej, niż się spodziewał. Samoloty szybko płonęły; wyciekało z nich paliwo pokrywając pas startowy taflami ognia. Dopiero gdy wyjechali z Beiry, mogli się zatrzymać. Guy nadal pędził na złamanie karku główną polną drogą, aż dostrzegł niewinnie wyglądające pobocze, po którym wóz toczył się przez kilka metrów, po czym skręcił w gęste krzaki i zamarł z wyłączonym silnikiem. Mick był o wiele poważniej ranny, niż Rayne sądził z początku. Położyli go na plastikowej płachcie, a Rayne ostrożnie zdjął z niego kurtkę i podkoszulkę, by przyjrzeć się ranom postrzałowym. Omal nie zwymiotował, gdy zobaczył paskudny szereg dziur w brzuchu Micka. Było jasne, że Rodezyjczyk nie ma szans, to cud, że jeszcze żyje. Mick usiłował coś powiedzieć, ale z ust popłynęła mu ciemna krew i zakrztusił się. Guy przystawił mu do ust butelkę z wodą i Mick zdołał wypić kilka łyków. - Niech to szlag, sir - wyszeptał - wiedziałem, że Larry to kawał skurwysyna, ale nigdy nie przypuszczałem, że może do mnie strzelić z bliska z zimną krwią. Twarz miał bladą, a jego ciało było bardzo zimne. Oczy miał wpatrzone w dal, a po policzkach ciekły mu łzy, chociaż nie płakał na głos. Nagle dopadł go skurcz bólu i chwycił się Rayne’a wpatrując mu się rozpaczliwie w oczy. - Niech pan siebie za to nie wini, sir. Niech pan posłucha, mam córeczkę, jej matka nie może na mnie patrzeć, ale Tracey potrzebuje pieniędzy. Niech... niech pan jej przekaże moją dolę, dobrze? - Obiecuję, Mick. - Niech pan o mnie nie zapomni. Zamknął oczy i głowa opadła mu na bok. W oczach Rayne’a zakręciły się łzy i nie starał się nawet ukryć ich przed Guyem. Tyle razem przeszli. Gdyby był zaufał swojemu instynktowi, nigdy nie zabrałby z sobą Larry’ego Prestona. Stali z Guyem w ulewnym deszczu nie mówiąc ani słowa, między nimi leżał martwy kolega. W oddali słychać wciąż było odgłosy strzelaniny. Dochodziły chyba z lotniska. Rosjanie przypuścili na nich pierwszy atak w minutę po eksplozjach - zaatakowało ich piętnastu żołnierzy uzbrojonych w pistolety maszynowe AK- 47. Strong wydał rozkaz strzelania. Rosjanie natychmiast rzucili się na ziemię i odpowiedzieli ogniem. Przez pięć minut pociski siekły ziemię wokół Michaela. Jednak jego żołnierze byli lepsi i powoli acz pewnie wyeliminowali wszystkich nieprzyjacielskich żołnierzy. Przez jakiś czas mieli spokój. Potem zaczęto do nich strzelać z terenu wokół wieży kontrolnej i Strong rozkazał odpalić w tym kierunku rakietę. Trafiła w górną część wieży, strącając dach i wzniecając pożar w jej głównym pomieszczeniu. Z drzwi na dole wybiegali żołnierze szukając jakiejś osłony. Inna grupa Rosjan próbowała rozpaczliwie ugasić przy pomocy gaśnicy jeden z płonących samolotów, ale nie udawało im się to. Pułkownik widział, że w szeregach Rosjan zapanował kompletny chaos. Żołnierze biegali w tę i we w tę bez żadnego celu; oficerowie rzucali rozkazy, ale nikt ich nie słuchał. To dobry moment dla odpalenia następnych ładunków. Zostały one założone obok magazynu, który - Strong był pewien - mieścił zapasy broni i materiałów wybuchowych. Im większe spowoduje zniszczenia, tym lepiej. Wcisnął rączkę detonatora i wysadził budynek w powietrze. - Nie możesz siebie za to winić - powiedział Guy. - Ja też wziąłbym Prestona, był z niego świetny żołnierz, ale jak się okazało cholernie zachłanny. We dwóch zaciągnęli ciało Micka pod skały i przykryli je ziemią i kamieniami. Pracowali w milczeniu, z ponurymi minami, a kiedy skończyli, stanęli rzucając ostatnie spojrzenie na mogiłę towarzysza broni. Gdy szli w kierunku jeepa, Rayne usłyszał jakiś hałas. Natychmiast nakazał Guyowi gestem, by padł na ziemię. Każdy z nich ujął mocniej pistolet maszynowy i wczołgał się ostrożnie w krzaki. Przyczaili się tam i czekali. Przez pewien czas jedynym odgłosem były krople deszczu spadające z liści otaczających ich drzew oraz odgłosy walki w oddali. Czekali cierpliwie, jak prawdziwi żołnierze, nasłuchując innych odgłosów. Można było odgadnąć, że skoro oni usłyszeli jakichś ludzi w buszu, oni także usłyszeli ich. Ta wojna nerwów polegała na tym, kto wykona pierwszy ruch. W końcu usłyszeli szelest liści o niecałe dziesięć metrów od siebie. Zobaczyli jakąś sylwetkę skradającą się w stronę jeepa, a za nią drugą. Nie ulegało wątpliwości, że ten z przodu niesie pistolet automatyczny. Z początku Rayne sądził, że chcą obejrzeć ich wóz, ale oni minęli go i poszli dalej, pokazał Guyowi, że trzeba ruszyć ich śladem. Szli dwadzieścia metrów za nimi, po czym zaczęli się zbliżać. - Stój! Rzućcie broń! Rayne wykrzyknął to po portugalsku i przygotował się do strzału. Dwie postacie stanęły jak wryte, ale ten z przodu nie wypuszczał broni z ręki, chociaż nie odwrócił się. - Rzuć broń albo kula w łeb. Nie mogę dłużej zwlekać, pomyślał Rayne, jeszcze sekunda i otworzę ogień. Mężczyzna upuścił automat. Zgarbił się, gdy pojął beznadziejność sytuacji. - Ręce na głowę. Obaj. Zastosowali się do tego rozkazu, a Guy podbiegł do nich i podniósł automat. - Nie próbujcie żadnych sztuczek. Trzymamy was na muszce. Rayne podszedł bliżej, chciał dowiedzieć się czegoś więcej, ale wciąż miał się na baczności. - Odwrócić się. Jeden z nich zrobił to, drugi trochę się wahał, ale w końcu też się odwrócił. Rayne zobaczył przed sobą olbrzymiego Murzyna o władczym spojrzeniu. Postać obok niego wydawała się w porównaniu z nim maleńka, był to biały chłopak o umorusanej twarzy. Obaj przyglądali się im przerażeni i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że musi być pochlapany krwią Micka. Wyglądali na zdesperowanych i zrozumiał, że cokolwiek tu robili, miało to niewiele wspólnego z normalnymi operacjami wojskowymi w tym rejonie. - Będziemy musieli was związać i zostawić na skraju drogi. Rayne nadal mówił po portugalsku, ale Murzyn odpowiedział mu po angielsku. - Nie wiem, kim jesteście i nic mnie to nie obchodzi. Ale jeśli zostawicie nas przy drodze, czeka nas pewna śmierć. Musimy stąd uciekać. Zatrzymajcie mnie, Jeśli musicie, ale jemu pozwólcie odejść. Biały chłopak zwrócił się do Rayne’a. - Nie stanowimy dla was zagrożenia, kimkolwiek jesteście. Puśćcie nas wolno. RAYNE I SAM Ku przerażeniu Guya Rayne rzucił pistolet i pobiegł naprzód. Murzyn wykonał ruch, by zagrodzić mu drogę, ale zatrzymał się, gdy pistolet Francuza wbił mu się w pierś; biały chłopak krzyknął z przestrachu widząc nadbiegającego Rayne’a: - Nie, nie! Ratunku! Dopiero wtedy Guy zrozumiał, że domniemany chłopak jest kobietą. - Na miłość boską, Sam, to ja! Kobieta zrobiła kilka kroków do tyłu, by mu się lepiej przyjrzeć, po czym rzuciła mu się w ramiona. - Rayne. Rayne. Myślałam, że chcesz mnie zabić. Boże, co ci się stało? - Nie ma czasu na wyjaśnienia. Musimy się stąd wynosić. Trzymał ją mocno w uścisku, wciąż nie mogąc uwierzyć, że to naprawdę ona. Wszystko wyglądało teraz inaczej. Mógł już uciekać stąd do wszystkich diabłów. Guy patrzył, jak Murzyn przygląda się temu zdumiony. To jest nas już dwóch, pomyślał. Potem przypomniał sobie o kobiecie, której szukał kapitan. Rayne nie mógł uwierzyć w swoje szczęście, wydawało mu się, że śni. Zwrócił się do Guya i Murzyna. - Zostawcie nas na chwilę samych, wiem, że nie mamy zbyt wiele czasu, ale to konieczne. Czarny żołnierz i Guy ruszyli niechętnie w stronę jeepa. Po chwili Francuz odłożył pistolet Galii i wyciągnął paczkę papierosów. Poczęstował Murzyna i sam wziął jednego. Sekundy mijały - mogły stanowić o życiu lub śmierci, ale Guy wiedział, że cokolwiek kapitan chciał powiedzieć tej kobiecie, musiało to być coś ważnego. Murzyn odezwał się pierwszy. - Jesteście szaleni, nie wydostaniecie się stąd żywi. Na piechotę mamy jeszcze jakieś szanse, ale jadąc jeepem wpadniemy w zasadzkę. - Wydostaniemy się stąd samolotem. Reszta naszych ludzi atakuje lotnisko. Jeśli poniosą klęskę, jesteśmy skończeni - Rosjanie bez trudu zestrzelą nasz samolot. Tongogara spojrzał na krew na jego mundurze. - Został pan trafiony? - Nie. Jeden z naszych ludzi postanowił w banku, że ma ochotę na całą forsę. Zaatakował nas. - Pieniądze zawsze są przedmiotem pożądania. - Dokąd pan się kieruje? - Na północ, do Malawi. Tam poczekam na niepodległość Zimbabwe, co nastąpi już niedługo. Wtedy wrócę do kraju, gdzie będzie wiele do zrobienia. Po tylu latach wojny chciałbym prowadzić spokojne życie. Guy spojrzał na Murzyna z szacunkiem. Nie był on prostym żołnierzem. - To pan wysadził w powietrze zbiorniki paliwa? Tongogara skrzywił się i spojrzał na Francuza. - Sam i ja. Gdy jeden zbiornik się zajął, ogień szybko się rozprzestrzenił. - Ale jak wam udało się uciec? - Rosjanie myśleli chyba, że to atak z powietrza. Bez przerwy strzelali z dział przeciwlotniczych. - Czy ta kobieta nie utrudniała panu roboty? - Nie. Sam świetnie strzela. - Tongogara spojrzał w stronę, gdzie w cieniu drzew stali Rayne i Sam. - Chyba znalazła tego, kogo szuka od dłuższego czasu. Guy zauważył smutek towarzyszący temu zdaniu i wiedział, że za tymi prostymi słowami kryje się wielkie uczucie. Samanta stała patrząc na Rayne’a w milczeniu, targana sprzecznymi emocjami. Zaskoczona jego pojawieniem się, nie miała czasu pomyśleć, ale może to i dobrze, bo pokazała mu, co do niego naprawdę czuje, a on równocześnie odpłacił jej tym samym. Wpatrywała się teraz w niego, zauważając, jak bardzo zmienił się przez ten krótki czas, odkąd się nie widzieli, schudł i na jego twarzy pojawiły się ledwie widoczne zmarszczki. Spostrzegła, że chociaż jest w cywilnym ubraniu, w rękach trzyma pistolet maszynowy, a garnitur ma poplamiony krwią. Co on, do diabła, robi w tym strasznym miejscu i jak zamierza się stąd wydostać? - Bardzo pragnąłem pożegnać się z tobą, ale dostałem rozkaz natychmiastowego wyjazdu. - Porzuciłeś armię, zostawiłeś mnie. Byłam wściekła i rozżalona. Nie mieściło mi się w głowie, jak mogłeś tak z lekkim sercem mnie opuścić. - Musiałem utrzymać w tajemnicy zadanie, którego się podjąłem. - Musiałeś! Niech cię diabli, Rayne. To ja się zupełnie nie liczę? Co tu robisz, próbujesz zabić jeszcze kilku Murzynów ku chwale Rodezji? Po chwili przywarła do niego szlochając. - Przepraszam, Rayne, nie chciałam tego powiedzieć, naprawdę. Kiedy opuściłeś mnie bez słowa, przeżywałam najtrudniejsze chwile w życiu. W krótkich słowach opowiedział jej o ich operacji mającej powstrzymać inwazję Worotnikowa, o tym, jak dowiedział się, iż ona też tu jest i o swoich daremnych poszukiwaniach. - Ale jak zamierzaliście powstrzymać inwazję we dwóch. - Jest nas dwudziestu - dobranych przeze mnie najemników z precyzyjnym planem działania. Zapewniam cię, że do inwazji już nie dojdzie. - Widząc wyraz jego twarzy uwierzyła, że mówi poważnie. - Spotykamy się więc jak równy z równym, Rayne. Tongogara wyrwał mnie z rąk Worotnikowa; postanowił również odegrać istotną rolę w zapobieżeniu masakrze w Salisbury. Rayne poczuł ukłucie zazdrości o tego mężczyznę, który spędził tyle czasu z kobietą, którą kocha. Był ciekaw, jak dalece zbliżyli się do siebie. Zaraz jednak zrobiło mu się wstyd z powodu tej myśli. - A jak wy, jeden Murzyn i jedna biała kobieta, mieliście zamiar powstrzymać Rosjan? - Już to zrobiliśmy. - Wysadziliście zbiorniki paliwa? - Tak. Uważaliśmy was za rosyjskich żołnierzy, którzy nas wytropili. - Wpatrywała się w niego intensywnie. - Myślałam, że nas zabijecie - wiesz, jak człowiek automatycznie spodziewa się najgorszego. Wyglądało to tak, jakbyśmy podjęli ten cały trud, po czym jakaś siła wyższa postanowiła pokazać nam, jak był on daremny. - Musicie odlecieć z nami. Nie wracamy do Południowej Afryki, ale na północ. Stamtąd twój towarzysz będzie mógł wyjechać, dokąd zechce. Zauważył, że posmutniała, jakby próbując pogodzić się z myślą o rozstaniu z kimś bardzo bliskim. - Oczywiście polecę z wami, ale jestem pewna, że on zostanie. Prosiłam go z tysiąc razy, by stąd uciekał. Ale on nie może, jest częścią tego kraju. Nawet nie masz pojęcia, ile kosztowało go wysadzenie tych zbiorników. Zdradził w ten sposób swoich pobratymców. Rayne zastanawiał się, czy John Fry uwierzy, że to nie on jest odpowiedzialny za zniszczenie zbiorników paliwa. Wątpił w to. Ale właściwie to bez znaczenia. W jego własnej opinii naleganie Frya, by nie ruszać zbiorników było pozbawione logiki. Gdy wydostanę się stąd, postaram się, by Fry odpowiedział mi na kilka pytań, pomyślał. - Musimy jechać, Sam, czas ucieka. Nie mam pewności, że ujdziemy stąd z życiem. Odwrócił się ruszając w kierunku jeepa, ale ona krzyknęła za nim: - Rayne! - Tak. - Chcę tylko, żebyś wiedział, iż kocham cię bardziej niż kogokolwiek na świecie. - Ja też, Sam. Obiecuję ci, że jeżeli wydostaniemy się stąd żywi, nigdy cię już nie opuszczę. Uśmiechnęła się do niego i we dwójkę pobiegli do samochodu. Guy zajął miejsce za kierownicą, a Sam usiadła obok niego. Tongogara i Rayne wskoczyli do tyłu z gotowymi do strzału pistoletami maszynowymi. Ruszyli szybko i już po chwili podskakiwali na wyboistej drodze prowadzącej do głównej trasy. Za każdym razem, gdy wpadali w kałużę, Pryskało na nich czerwone błoto i kiedy dotarli wreszcie do głównej drogi, byli całkowicie przemoczeni. W zapadającym zmroku i ulewnym deszczu niewiele było widać, ale nie mieli czasu choć trochę się odprężyć – musieli zjawić się na miejscu zbiórki przed zapadnięciem kompletnych ciemności. Guy docisnął gaz do dechy i walczył z kierownicą, gdy samochód tańczył po drodze. Całą energię zużywał na to, by utrzymać prosty kurs. Gdy wpadli w zasadzkę, nie wiedzieli właściwie, co się dzieje... Rakieta trafiła jeep z boku unosząc go w górę i odwracając jak kartę do gry porwaną wiatrem. Następnie zasypał ich grad pocisków odbijających się od boków wozu. Jeden z nich trafił w bak i samochód stanął w płomieniach. Nadal jednak waliły weń kule, chociaż było oczywiste, że nikt nie mógł przeżyć pożaru. Jeden z atakujących wstał i ruszył niepewnie naprzód. Za nim poszli inni rozglądając się w poszukiwaniu ciał, które musiały wypaść z jeepa. Byli już przy wozie, gdy skosiła ich seria z pistoletu maszynowego. Wszyscy zginęli, chociaż jeden żołnierz cofnął się kilka kroków do tyłu, zanim padł podziurawiony kulami. Guy opuścił dymiący automat na piasek na poboczu drogi. Rozejrzał się wokół zauważając, że wszystko wokół jest czerwone. Nie umiał sobie tego wytłumaczyć i opadło go wielkie znużenie. Gdy wyrzuciło go z jeepa wylądował na nogach. Obie kości udowe miał złamane, a jego spodnie zlane były krwią. Usiłował podczołgać się naprzód, ale zarył nosem w ziemię. Przypomniał sobie czas, gdy jako mały chłopiec grasował po ulicach i ukradł komuś portfel. Jego właściciel ruszył za nim w pościg i w końcu złapał go za kołnierz. Guy trząsł się ze strachu. Facet uśmiechnął się przyjaźnie do niego, zabrał mu portfel, po czym wyjął z niego wszystkie pieniądze i dał mu je. Guy usiłował uchwycić się wspomnienia twarzy tego mężczyzny, ale zaczęła ona odpływać i poczuł, jakby znalazł się w długim tunelu. Na końcu widział światło, które zdawało się go przyzywać - wiedział, że tam właśnie musi dotrzeć. Gdy Rayne odzyskał przytomność, słyszał jedynie płacz. W pewnej odległości zobaczył Tongogarę, który z bronią gotową do strzału przeczesywał okolicę. Podniósł się na nogi i z ulgą stwierdził, że kości ma nienaruszone. Odgłosy płaczu przybrały na sile, dochodziły one z osmalonego wraku samochodu. Ruszył wolno w tamtym kierunku i zobaczył, że to Sam pochyla się nad ciałem leżącym na poboczu. Trzymała czyjąś głowę w rękach, reszta ciała była zlana krwią. Z przerażeniem zrozumiał, że to Guy. Pobiegł naprzód sądząc, że jeszcze żyje, Sam odwróciła się i spojrzała na niego - jej twarz wykrzywiał grymas bólu. Nie mógł spojrzeć jej w oczy. - On nie żyje, nie widzisz, że on nie żyje? Niech cię diabli, Rayne! Poczuł na ramieniu silny uścisk dłoni odciągający go od niej i poddał mu się. To Tongogara, niewyraźna ubłocona sylwetka w deszczu. Murzyn był wciąż roztrzęsiony po upadku na ziemię, gdy wybuch wyrzucił go z jeepa. Zbyt oszołomiony, by się poruszyć, z przerażeniem obserwował zbliżanie się uzbrojonych żołnierzy; potem zobaczył, jak Guy rozwalił ich przed śmiercią. - Proszę ją zostawić. Wiele przeszła ostatnio. We dwóch poszli na miejsce, skąd do nich wystrzelono i znaleźli wyrzutnię rakiet - leżała w kałuży błotnistej wody. Kawałek dalej stała ciężarówka z kluczykami w stacyjce. Tongogara usiadł za kierownicą i przekręcił kluczyk. Ostrożnie zawrócił na drogę. Rayne wsiadł do szoferki i spojrzał na zegarek Murzyna. Robiło się późno. To pewne, że Fry zrobił dobry interes na tej operacji. Trzech z ich czwórki nie żyło. Rayne zastanawiał się, czy oddział na lotnisku poniósł równie poważne straty. Nie ulegało wątpliwości, że była to misja samobójcza. Pierwszy odezwał się Tongogara. - Daleko nie zajedziemy tą ciężarówką, stanowi doskonały cel. Ja idę na piechotę. - Niech pan jedzie z nami, czeka na nas samolot. Może pan wyjechać, dokąd zechce. - Nie chcę nigdzie jechać. Moja przyszłość jest tutaj. Rayne wyjrzał przez okienko na drogę, wzdłuż której leżały ciała zabitych. Tongogara powiedział: - Wiem, o czym pan myśli. Ja też myślę o śmierci. Nie chcę, by ta rzeź trwała nadal, mam już dosyć tego marnotrawstwa. Może zostając tutaj będę w stanie zrobić coś, by je powstrzymać. Ale pan musi ją stąd zabrać; przeszła zbyt wiele. Niech się pan nią dobrze zaopiekuje. Uścisnęli sobie dłonie i Rayne patrzył, jak Tongogara podchodzi do Sam i odciąga ją od zwłok Guya. Pocałował ją w policzek, wziął ciało zabitego w swe potężne ramiona i zniknął z nim w buszu. Nie pojawił się z powrotem. Sam usiadła obok Rayne’a w szoferce. Milczała. Czuł, jak mocno bije mu serce; wyczuł, że między nią i Tongogara istniała głęboka więź i z trudem opanował zazdrość. Ostatecznie jednak to on zostawił ją samą. Ruszył i zawrócił ciężarówkę. Tongogary nie było już widać i to miejsce wydawało się smutne i opuszczone. Przycisnął gaz do dechy i popędził na złamanie karku. Jeszcze trochę i dojadą do miejsca, gdzie Lois ukrył motocykl. Sam przysunęła się do niego, czuła się winna po swoim wybuchu. - To był dobry człowiek, ten Francuz, od razu to zauważyłam. Nie wiem, ile jeszcze potrafię znieść. - Czy Tongogara da sobie radę? - Nic mu nie będzie. W buszu czuje się jak zwierzę, nigdy go nie znajdą. - Zaraz się zatrzymamy. Nie możemy dalej jechać tą ciężarówką, mamy jeszcze kawał drogi, a ona zbytnio rzuca się w oczy. Wytrzymasz jazdę na motocyklu? Zwolnił szukając miejsca, które pokazał mu wtedy Lois. Niełatwo było je znaleźć w zapadających ciemnościach i deszczu - musiał wysiąść i rozejrzeć się, zanim w końcu znalazł tę kryjówkę. Motocykl był umazany błotem, ale deszcz szybko go obmył. Rayne wsiadł z powrotem do ciężarówki i zjechał z drogi w krzaki, gdzie ją ukrył. Zajęło mu trochę czasu, zanim go zapalił. Dał Sam pistolet maszynowy Uzi i pokazał, jak należy z niego strzelać. - Nie wahaj się z użyciem go. Nie będziemy mieli drugiej szansy. Motocykl ruszył z warkotem i Sam wskoczyła na tylne siodełko, trzymając pistolet w prawej ręce i przytrzymując się Rayne’a lewą. Jechali błotnistą drogą z taką prędkością, że przez kilka minut nie otwierała oczu. - Trzymaj się mocno i gdy ja przechylę się na jedną stronę, zrób to samo. Musiał wykrzyczeć to polecenie, ponieważ silnik ryczał jak wściekły na maksymalnych obrotach. Bolały go ręce zaciśnięte na kierownicy, gdy robił wszystko, by motocykl nie wpadł w poślizg na błocie. Ta zasadzka świadczyła, że nieprzyjaciel pozbierał się już i rozpoczął kontrakcję, toteż za każdym zakrętem pilnie obserwował drogę, czy nie ma tam kolejnej zasadzki. Przynajmniej na motocyklu trudno ich będzie trafić, ponieważ stanowią mały cel i poruszają się o wiele szybciej. Czuł pod koszulą plik papierów; był zadowolony, że ma przy sobie zabrane z banku dokumenty kompromitujące Aschaara. Skręcił w lewo i przyspieszył na tej mniej uczęszczanej polnej drodze. Mapa, którą studiował tak długo z Michaelem, była wyryta w jego pamięci. Sporo wysiłku wymagało odkrycie, że w Beirze było kiedyś drugie lotnisko. Do końca drugiej wojny światowej korzystał zeń RAF przy szkoleniu nawigatorów, ale potem nie było używane, a zdobycie niepodległości ostatecznie je pogrzebało. Przewidywał, że chyba będą musieli oczyścić pas startowy, ale nie powinno z tym być większych trudności. Ocenił, że dzieli ich od niego jakieś pięć minut jazdy; był ciekaw, czy Michael już tam jest. Kapitan Bałaszow wykręcił prywatny numer generała Worotnikowa. Ku jego zdziwieniu generał sam odebrał telefon. Był wściekły. - Tak, tak. O co chodzi, u diabła? - Tu kapitan Bałaszow, dowódca lotniska. Przeżywamy zmasowany atak nieprzyjaciela. Wszystkie samoloty zostały zniszczone, pas startowy także. Nieprzyjaciel zaciska pierścień wokół lotniska strzelając ze wszystkich stron... - Jest tam Aschaar? Bałaszow uznał to pytanie za dziwne i nie na miejscu, ale odpowiedział: - Wystartował, zanim rozpoczęło się natarcie. Nieprzyjaciel trafił jego samolot rakietą, ale pilot zapanował nad maszyną. Leci do Nairobi. Ku swemu zdziwieniu usłyszał, jak generał zaklął. Sądził, że przynajmniej tę wiadomość przyjmie dobrze. - Podjąć natychmiast kontratak, Bałaszow. - Ale to samobójstwo. - Macie przeprowadzić kontratak, Bałaszow, albo stracicie dowództwo i natychmiast traficie do paki. - Tak jest, towarzyszu generale. Odłożył słuchawkę i wyszedł na zewnątrz. Żołnierze biegali w popłochu w tę i we w tę. Jeden z nich płonął krzycząc rozpaczliwie, więc wyjął pistolet i skrócił jego cierpienia. Natychmiast znalazł się w centrum uwagi. Żołnierze patrzyli na niego ze strachem. - Zbiórka. Załadować broń. Musimy kontratakować. Jeden z żołnierzy zaczął protestować, ale Bałaszow uniósł pistolet i zapanowała cisza. Przyjrzał się przestraszonym żołnierzom szukając innych buntowników. Zastanawiał się, czy tak to wyglądało podczas pierwszej wojny światowej, gdy żołnierze wychodzili z okopów na pewną śmierć. - Rozstawić się w tyralierę i ruszać naprzód, jasne? - Rozległ się posłuszny pomruk potwierdzenia. - Naprzód marsz! Zostawiając za sobą morze ognia ruszyli przed siebie. Michael Strong nie wierzył własnym oczom. Czegoś równie głupiego nie widział w życiu. To pewnie sprawka tego samego człowieka, który usunął wartowników z obrzeża lotniska. Nakazał gestem wstrzymać ogień swoim żołnierzom. Po cichu wydał nowe rozkazy. - Nie chcę dokonywać masakry. Strzelajcie ogniem pojedynczym. Może jeśli ubijemy kilku z tych sukinsynów, reszta wróci do domu. Rosjanie nadal posuwali się naprzód. Na tle płomieni za ich plecami stanowili doskonały cel. Michael wciąż liczył, że zawiodą ich nerwy, ale to nie nastąpiło. Niechętnie uniósł automat i wycelował w prowadzącego atak. Kapitan Bałaszow nigdy przedtem się tak nie bał. Strzały ustały i nie widział nieprzyjaciela. Miał nieprzyjemne uczucie, że jest obserwowany. Może oddziały atakujące wycofały się. Fakt, że nie odpowiadają ogniem, zdawał się to potwierdzać. Gdy oddalili się nieco od dymu i ognia, pomimo strug deszczu, widoczność trochę się poprawiła. Strzały padły niespodziewanie. Powaliły trzech najbliższych żołnierzy, a jeden pocisk świstnął mu koło ucha. Rozległo się obrzydliwe „pluf”, gdy trafił w żołnierza obok niego. Odwrócił się i wtedy otrzymał postrzał w prawe ramię. Zawiodły go nerwy i zaczął biec z powrotem. Niektórzy z jego ludzi nie zauważyli tego i posuwali się naprzód na spotkanie śmierci, ale reszta poszła w ślady swego dowódcy biegnąc z powrotem w stronę płomieni. Bałaszow oddychał z trudem. Poczuł tchnienie śmierci i nie miał zamiaru przeżywać go ponownie. Wiedział, że nie ma sensu dzwonić do Worotnikowa - to człowiek szalony i rozkaże mu pozostać na posterunku do śmierci. - Sprowadzić ciężarówki! - krzyknął. – Opuszczamy lotnisko. Żołnierze patrzyli na niego osłupiali. Bałaszow był głupcem, który rzucał się od jednej skrajności do drugiej. - Dawać tu ciężarówki! Jego głos przeszedł w ostry krzyk i tym razem jego żołnierze nie czekali na to, by podkreślił moc swego rozkazu pistoletem. Ośmiocylindrowe silniki ciężarówek GAZ warczały głośno, gdy blisko trzystu pięćdziesięciu żołnierzy i pilotów załadowało się do nich. Bałaszow wskoczył do szoferki pierwszej z nich i wydał rozkaz odjazdu. Po kilku minutach baza była całkowicie wyludniona. Gdy tylko ciężarówki zniknęły, Strong wkroczył wraz ze swymi żołnierzami na jej teren i zaczął systematycznie niszczyć wszystko, co nadawało się do zniszczenia. Rozlewał właśnie benzynę na podłodze pomieszczenia pod uszkodzoną wieżą kontrolną, kiedy zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę i jak najuprzejmiej powiedział po angielsku: - Dobry wieczór, baza lotnicza w Beirze. Generał Worotnikow nie mógł uwierzyć w bezczelność Bałaszowa i wyrzucił z siebie wiązankę rosyjskich przekleństw. - Przykro mi, staruszku, ale nie rozumiem ani słowa. Worotnikow przeszedł na angielski. Później dobiorę się mu do skóry, pomyślał. - Przeprowadziliście atak, Bałaszow? - Bałaszow odjechał ze swymi żołnierzami. Niszczę właśnie to, co zostało z waszej bazy. Życzę miłego dnia. Bunty Mulbarton spojrzał na zegarek. Mieli mało czasu. Oczekiwał, że drogą nadciągną rosyjskie posiłki, ale nikt się nie pojawił. Ku swemu zdumieniu zauważył teraz zmierzający w jego stronę konwój ciężarówek. Uśmiechnął się pod nosem. Michael byłby zadowolony. Wyglądało na to, że wojsko opuściło w pośpiechu lotnisko. Pierwsza ciężarówka jechała nieco z przodu, ale na szczęście były dość blisko siebie, tak że jego ładunki wybuchowe mogły odnieść maksymalny skutek. Sięgnął do elektrycznego detonatora i włączył główny przycisk. Wystarczyło jedynie nacisnąć czerwony guzik na jego pokrywie, by wysadzić ładunki pod powierzchnią drogi. Bałaszow odzyskał dobry humor. W końcu udało mu się uniknąć okrążenia przez przeważające siły wroga. Rano mogą się przegrupować i kontratakować. Może śmiało powiadomić Worotnikowa, że wykonali atak, ale dostali się w krzyżowy ogień nieprzyjaciela. Nie mogli pozostać na lotnisku, gdzie zostaliby wybici bez litości. Bałaszow nakazał kierowcy przyspieszyć, bo chciał jak najprędzej oddalić się od lotniska. Spocił się, gdy sobie przypomniał, że to on wydał rozkaz zmniejszenia liczby wartowników na jego obrzeżu. Może przełożeni zapomną o tym po zamieszaniu, jakie przyniosło dzisiejsze popołudnie. Nie był zbyt pewien, czy uda mu się wykazać, że jest kompetentnym dowódcą, gdy stanie przed komisją śledczą. Wzięli ostry zakręt i musieli zwolnić. Rozległ się stłumiony wybuch i ciężarówka lekko zboczyła z kursu. Bałaszow rozejrzał się wkoło zaniepokojony i zwrócił się do kierowcy: - Jedźmy stąd. Jak najszybciej! Buntym wstrząsnął dreszcz, najwyraźniej opady deszczu unieszkodliwiły większość ładunków. Usłyszał za sobą jakiś hałas i odwrócił się błyskawicznie. To Ted Donnell zeskoczył ze skały lądując obok niego. - Boże, Bunty, jesteśmy w kropce. - Nie widziałeś jeszcze pułkownika Stronga, co? - Nie, tylko jego robotę w oddali. Wygląda, jakby rozbił cały ten cyrk w drobny mak. Jak sądzisz, długo potrwa, zanim pojawią się posiłki? - Wolałbym tu nie być, by się o tym przekonać. - Ja tak samo. Bunty nakazał Tedowi podążać za sobą i zaczęli wspinać się po zboczu. Przy sośnie, którą oznakował, kiedy po raz pierwszy penetrowali teren tydzień temu, ruszyli w stronę drogi. Posuwali się ostrożnie sprawdzając, czy przed nimi nikogo nie ma. Doszedł ich huk kolejnego wybuchu. Kiedy dotarli do drogi, robiło się już ciemno i widoczność była słaba. Mieli nadzieję, że mimo tego nie będą musieli długo przebywać na tak odsłoniętym terenie. Siva Singh pobiegł w stronę tego, co zostało z jego banku. Przyjechał sam, pędził na złamanie karku, ubrany jedynie w szorty i bawełnianą koszulkę - po raz pierwszy zapomniał o swej obsesji nienagannego ubioru. Zauważył ze zgrozą, że wszędzie na ulicy walają się banknoty. Wbiegł po schodach i oniemiał widząc ledwo trzymające się na zawiasach drzwi sejfu. Powoli ruszył w jego stronę modląc się, by brakowało w nim jedynie pieniędzy, ale jego najgorsze obawy potwierdziły się, gdy ujrzał puste skrytki depozytowe porozrzucane na podłodze. Pobiegł do najbliższego telefonu. - Generał Worotnikow? Tu Singh... Tak, wiem, że ma pan poważniejsze problemy... Zbiorniki paliwa... Wszystkie zniszczone? Wprost trudno uwierzyć. Atakują lotnisko? To chyba Rodezyjczycy... Co gorsza zaatakowali też bank. Tak, zabrali wszystkie dokumenty. Musieli doskonale wiedzieć, o co im chodzi. Tak, umowy zniknęły. Pańscy żołnierze powinni tu być, ale zamiast tego pojechali do składu paliw. Panie generale... Połączenie zostało przerwane. Omijając porozrzucane wszędzie meble i kawałki gruzu Singh wrócił do sejfu. Kawałek tynku spadł mu z sufitu na głowę. Może się pomylił; może niektóre skrytki zostały nie ruszone. Szperał wśród gruzu, ale każda skrytka, jaką znalazł, miała odstrzelony zamek. Omijając przeszkody wrócił do głównego wejścia. Pomimo deszczu dostrzegł wielkie czarne chmury unoszące się znad składu paliw. Jeszcze godzinę temu odpoczywał sobie w domu, zupełnie spokojny o swoją przyszłość. Teraz wszystko się zmieniło. Z radia w jeepie dobiegały gorączkowe meldunki. Słychać było krzyki rannych; nagle zdał sobie sprawę, że te odgłosy nie dobiegają ze składu paliw, lecz z lotniska. Pobiegł z powrotem do mercedesa i jak najszybciej popędził do domu. Jeżeli naprawdę są tu już siły inwazyjne, to uznają go za prywatnego obywatela, a nie poplecznika ZANU i wojsk ZSRR. I nic nie zmusi go dzisiaj do ponownego opuszczenia domu. Fernandez siedział w hotelowym barze i trzęsącymi się rękoma wychylał kieliszek czystej brandy. Właśnie wrócił ze sklepu, który wynajmował panu Brandowi. Nietrudno było odgadnąć, co tam przechowywano; znalazł również ślady ludzkiej obecności. Za każdym razem, gdy rozlegał się w oddali nowy wybuch, Fernandez trząsł się cały, rozlewając brandy; pewności siebie dodawał mu chłód pistoletu berretta zatkniętego za pasek. Miał tylko jedno wyjście - jak najszybciej wynieść się z miasta. Wstał i sięgnął po kluczyki od samochodu. Gdy miał je już w ręku, ruszył do wyjścia. Zamarł, gdy zobaczył, kto zbliża się ku niemu. Iwan otrzymał od generała Worotnikowa rozkaz aresztowania właściciela hotelu. Generał wykrzyczał ten rozkaz przez telefon dając mu jasno do zrozumienia, że ma poddać Portugalczyka torturom, aż będzie kwiczeć jak zarzynana świnia. Iwan nie znosił tortur, więc chociaż nie lubił Fernandeza, niechętnie wysłuchał tego rozkazu; oczywiście nie dał tego odczuć Worotnikowowi. Hotel „Beira” był opustoszały. Zaparkował samochód i wszedł do środka wpadając od razu na Fernandeza, który właśnie wychodził i nie sprawiał wrażenia zadowolonego z tego spotkania. - Idziesz na spacer, Fernandez? - Mam coś pilnego do załatwienia. - Próbował wyminąć Rosjanina, ale ten zastąpił mu drogę. - Proszę mnie nie popychać - syknął Portugalczyk. - Jesteś aresztowany z rozkazu generała Worotnikowa. Iwan ruszył ku niemu instynktownie sięgając po pistolet, podczas gdy Fernandez postępował do tyłu, rozglądając się, jak tu wydostać się z tej pułapki. Wycelował pistolet w Iwana. Rosjanin przyparł go do muru. - Dalej, Fernandez, odłóż tę pukawkę. Musimy porozmawiać. Fernandez zerknął nerwowo na wielkiego Rosjanina. Miał przed sobą prosty wybór: zabić albo samemu dać się zabić. Będą go torturować, a wiedział, że tego nie zniesie. - Nie zrobisz tego, Fernandez. Portugalczyk zamknął oczy i pociągnął za spust. Kiedy je otworzył, Iwan leżał na podłodze wyjąc z bólu, z jego boku lała się krew. - Ty skurwysynu! Zabiję cię! Fernandez strzelił mu w pierś i Rosjanin osunął się na podłogę jak worek kartofli. Ale kiedy Portugalczyk wybiegł na ulicę, uniósł się, wymierzył z pistoletu i wystrzelił dwukrotnie, zanim jego głowa opadła na podłogę. Pociski trafiły Fernandeza w kręgosłup i rzuciły go na asfalt. Leżał tam całkiem nieruchomo w deszczu. Worotnikow czuł, że jego świat się wali. Dotkliwe bóle w piersiach, które zaczął odczuwać wcześniej, wzmagały się z każdą minutą. Czy to atak serca? Usiłował dojść do krzesła, ale nie mógł. Co za ból! Upadł na podłogę. Jego ciałem zaczęły wstrząsać konwulsje i wydał z siebie śmiertelny okrzyk. Otoczyła go ciemność. Coś wabiło go do miejsca, do którego nie miał ochoty iść. Jego gasnący umysł zarejestrował twarz amerykańskiej dziennikarki, jej długie blond włosy, piękny matowy głos, ale kiedy próbował skupić się na tym obrazie, ten rozmazywał się. Wiedział już, że nigdy jej nie złapie. Wyciągnięty wygodnie na okazałym skórzanym fotelu w swoim prywatnym samolocie ze szklaneczką whisky w ręku Bernard Aschaar spojrzał nieco bardziej filozoficznie na całą sprawę. Może to wszystko było jednym wielkim błędem od samego początku. W każdym razie będzie rozmawiał z Mugabe, gdy ten zdobędzie władzę; przynajmniej zaczął budować fundamenty przyszłej współpracy. Uśmiechnął się przeglądając sprawozdanie wyjęte z teczki. Była to przyjemna lektura. Zawierała analizę jego planu przejęcia kontroli nad światowym wydobyciem i produkcją złota. Postanowił wzmóc naciski na Sonię Seyton-Waugh - był pewien, że uda mu się ją złamać; gdy sprzeda mu swoje kopalnie, będzie miał dość atutów w ręku, by opanować światowy rynek. Wnętrze kabiny było pogrążone w półmroku i działało kojąco, a jedyne oświetlenie stanowił reflektorek na suficie. Bernard prawie dopił swą whisky. Gdy wstał, by nalać sobie kolejną szklaneczkę Dufftown Glenlivet z eleganckiej kryształowej karafki, przyszedł mu nagle do głowy ciekawy pomysł. Usiadł i wezwał kapitana przez intercom. - Połącz mnie bezpośrednio z willą generała Worotnikowa. Czekał cierpliwie. W końcu w głośniku rozległa się trzaski. - Mam na linii jego służącego, panie Aschaar, ale nie jest on zbyt wymowny. - Daj mi go. - Trzaski zagłuszyły wszystko. - Generał Worotnikow? - Nastała dłuższa pauza i puls Bernarda wściekle przyspieszył. - Niestety generał nie może podejść w tej chwili. Rozpoznał dobrze znaną taktykę gry na zwłokę. Powiedział: - Umówiłem się z generałem, że zadzwonię o tej właśnie godzinie. Proszę mnie z nim połączyć - natychmiast. - Przykro mi, proszę pana, ale nie będzie pan mógł rozmawiać z generałem. - Do diabła, dlaczego nie? - Generał zmarł na atak serca późnym popołudniem. Będzie pan musiał... Bernard przerwał połączenie i poszedł nalać sobie następną whisky. Ręka nawet mu nie zadrżała, a na jego twarzy pojawił się najbardziej promienny uśmiech, jaki gościł na niej od dłuższego czasu. Byli już prawie na miejscu zbiórki, gdy Rayne zauważył rosyjski patrol nadciągający z przeciwnej strony. Krzyknął do Sam, by trzymała się mocno, zjechał z drogi i położył motocykl w krzakach. Leżeli tam z drżeniem obserwując przejeżdżającą ciężarówkę za ciężarówką. Gdyby Rosjanie ich dostrzegli, nie mieliby żadnych szans. Kiedy kolumna minęła ich, Rayne wyprowadził motocykl na drogę. Sam wskoczyła na siodełko i ruszyli na pełnym gazie. Mijany krajobraz był jedną zamazaną plamą. Motor ledwie dyszał. Stukot w silniku wskazywał, że coś się popsuło. Przed sobą Rayne dostrzegł poprzez drzewa płaski teren - to było stare lotnisko. Po obu stronach trawiastego pasa startowego ciągnął się szpaler ospałych palm, a całe miejsce miało w sobie coś złowróżbnego. Po chwili silnik zakrztusił się i oboje polecieli do przodu lądując na drodze. Rayne stracił dech w płucach w wyniku upadku i przez kilka minut nie mógł się ruszyć. Był przerażony - obawiał się, że jechali za nimi Rosjanie i lada chwila ukaże się zza zakrętu ciężarówka pełna żołnierzy, którzy otworzą do nich ogień. W końcu podniósł się z trudem i podszedł do leżącej bez ruchu Samanty. Otworzyła oczy, gdy pochylił się nad nią i spróbowała się uśmiechnąć. - Następnym razem, gdy wybiorę się na wycieczkę motocyklową, zrobię to z kimś, kto umie jeździć. Pomógł jej wstać i ruszyli w stronę pasa startowego. Jeśli Fry dotrzyma słowa, samolot krążący w górze wyląduje, gdy tylko on wystrzeli rakietę sygnalizującą, że wszyscy są już na miejscu. „Godzina osiemnasta. Podajemy wieczorne wiadomości. Dotarły do nas właśnie doniesienia o zaatakowaniu i zniszczeniu dużych sowieckich sił inwazyjnych zgrupowanych w Beirze. Zarówno Stany Zjednoczone, jak i Wielka Brytania wyraziły niezadowolenie z powodu posunięć Związku Radzieckiego na tym delikatnym etapie negocjacji w sprawie niepodległości Rodezji...” Fry wysłuchał serwisu światowego BBC z zadowoleniem. Wyobraził sobie, jaką konsternację spowoduje ta wiadomość w Moskwie. Poczeka teraz na raport swego człowieka w Beirze na temat zniszczeń i skuteczności ataku Gallaghera. Założył muszkę, wybierał się bowiem na bal w ambasadzie amerykańskiej w Pretorii. W ręku trzymał szklaneczkę czystej whisky, a w eleganckiej szklanej popielniczce dymiło cygaro marki Hauptmann. Fry nigdy nie żałował ludzi, którzy zginęli; był to nieunikniony produkt uboczny jego działalności. W ciągu dwudziestu pięciu lat swej pracy szpiegowskiej nauczył się zachowywać dystans do ludzi i zdarzeń - był to rodzaj samoobrony, ponieważ inaczej nie do zniesienia byłoby wydawanie takich rozkazów, jaki go czekał za chwilę. Ale dla niego agenci stanowili po prostu niezbędny sprzęt, który należy taktycznie wykorzystać we właściwym czasie. Nie mieli oni rodzin ani duszy. Niekiedy wspominał okres, gdy zakochał się w kobiecie będącej agentką. Wzięła udział w odprawie, która przekonała ją, że powierzone jej informacje mają wielkie znaczenie dla Związku Sowieckiego. Tylko on i paru wyższych urzędników wiedziało, że opowiedziano jej bajeczkę, którą wyzna podczas przesłuchania po aresztowaniu przez Sowietów. Niewiele brakowało, by się ugiął i łamiąc przepisy spróbował ją uratować. Miała na imię Betty. Wtedy właśnie to się zaczęło - ta rozgałęziona sieć, którą prządł przez tyle lat. Od tego czasu sypiał wyłącznie z prostytutkami. Nie ożenił się. W pracy odnosił coraz większe sukcesy, ale czegoś brakowało w jego życiu. Odbiornik nad biurkiem ożywił się i rozległ się ż niego pozbawiony emocji głos radiooperatora, który siedział w piwnicy o cztery piętra niżej. Ten niewinnie wyglądający budynek w centrum Pretorii oficjalnie był siedzibą dużej amerykańskiej firmy importowo-eksportowej. Tylko kilku wysokich urzędników Krajowej Służby Wywiadowczej RPA wiedziało, że mieści się tu siedziba południowoafrykańskiej sekcji CIA. W piwnicy znajdował się labirynt elektronicznego sprzętu nasłuchowego, na którym odbierano meldunki agentów działających na kontynencie afrykańskim. Doniesienia, które zebrał w ciągu ostatniego roku, wskazywały na groźną strategię Sowietów - infiltrowali oni rządy wszystkich bez wyjątku państw afrykańskich. Chociaż Fry zachowywał większość tych informacji dla siebie, miał wyraźne polecenia od rządu USA: przeciwdziałać sowieckiemu ekspansjonizmowi na wszelkie sposoby, nie dopuszczając, by sytuacja rozwinęła się podobnie jak w Wietnamie. Było to trudne zadanie, zwłaszcza teraz, gdy w Rodezji miał dojść do władzy nowy rząd. Trzeba będzie, na przykład, przedstawić atak Gallaghera na Beirę jako dzieło Rodezyjczyków; zorganizuje to w ciągu najbliższych kilku dni. Rząd sowiecki nigdy nie może się dowiedzieć, że prawdziwym sprawcą był John Fry z CIA. W głośniku rozległ się głos jego agenta w Beirze i Fry nacisnął czerwony przycisk nadajnika: - Mówi Ryś. Proszę mi powiedzieć, jaką macie pogodę. - Tak jest, tu Tygrys. Interesy idą świetnie, a pogoda jest wspaniała. Gallagher wykonał wszystko zgodnie z oczekiwaniami. Wszystko odbyło się według planu z jednym wyjątkiem. Fry cały zesztywniał. Co, do diabła, wyszło nie tak? Nie przewidywał, by kapitan Gallagher mógł popełnić jakieś błędy. - Orzeł nie żyje. Fry zbladł jak ściana. Nie dał Rayne’owi rozkazu zabicia generała Worotnikowa. Może źle coś usłyszał. - Tygrysie. Czy orzeł jest królem ptaków? - Odpowiedź twierdząca. Mógł zostać odwołany za to do Waszyngtonu, była to poważna katastrofa. Worotnikow był człowiekiem, którego posunięcia mogli przewidzieć; jego następca może być zupełnie innym zwierzęciem. John wybrał Rayne’a, ponieważ polecił mu go Martin Long; sądził, że to człowiek odpowiedzialny. Dlaczego zabił Worotnikowa? Bez względu na to, jak brzmiała odpowiedź na to pytanie, jedno było pewne: Gallagher wiedział o wiele za dużo, by Fry mógł to tolerować. Chociaż reszta świata może da się przekonać, że to Rodezyjczycy zaatakowali Beirę, Fry wiedział, że rząd sowiecki nie kupi tej historyjki. Śmierć Worotnikowa to poważna sprawa. Mogą nastąpić posunięcia odwetowe. Na pewno będzie jakieś śledztwo. - Halo, Ryś. Już pora spać. Połączenia zawsze trwały krótko, by uniemożliwić ich namierzenie. To przekroczyło już przepisowy limit czasu. - Koniec transmisji, Tygrysie. Cisza, jaka nastąpiła, była jedną z najnieprzyjemniejszych w jego życiu. Połączył się przez radio z kimś innym. - Tu Ryś. Po drugiej stronie nastąpiły straszne zakłócenia. - Tak jest, tu Jaskółka. - Odwołać odbiór. - Zwariowałeś? Fry wpadł w szał. Pilot złamał kod. - Odwołać odbiór, jasne? Nastała ponura cisza. - No cóż, ty tu rządzisz, Rysiu. - Nie przystąpisz do odbioru? - Odpowiedź przecząca. Fry wyłączył aparat i uśmiechnął się. Jeśli Sowieci dostaną Rayne’a w swoje ręce, może uda im się zmusić go do gadania, ale na razie nie ma się czym przejmować. Było bardziej prawdopodobne, że zastrzelą go na miejscu. Podszedł do barku w rogu swego gabinetu, wyjął trochę lodu z zamrażalnika i wrzucił kostki do szklanki. Nalał sobie następną sporą porcję whisky. Zastanawiał się, jak zareaguje Rayne, gdy samolot nie wyląduje. Wiedział, że niedługo uda im się przetrwać w Mozambiku. Postarał się o to, nakazując swemu agentowi w Beirze powiadomić Rosjan o miejscu zbiórki. Przy odrobinie szczęścia wystrzelają wszystkich i nie wezmą żadnych jeńców. Potem sowieccy dowódcy będą mogli sobie zgadywać, co zaszło, ale nigdy nie odkryją prawdy. Będę teraz musiał skoncentrować się na Mugabe, pomyślał. Był on intelektualistą o marksistowskich przekonaniach. Może będą z nim kłopoty, a może i nie. Chodząc niespokojnie w tę i we w tę po pokoju Fry rzucił okiem za okno na młodą parę na ulicy - obejmowali się ze śmiechem. Przyszło mu na myśl, że dobrze byłoby mieć kogoś, kto czekałby na niego w domu, z kim mógłby porozmawiać. Ale oczywiście wszystko, co przechodziło przez jego ręce, było poufne, a sposób jego działania wykluczał posiadanie jakiejś bliskiej osoby, z którą mógłby porozmawiać. W zamyśleniu pociągnął drinka. Co sprawiło, że Rayne nie posłuchał rozkazu? Przyszło mu do głowy, że on może mieć jakieś powiązania z tym magnatem Aschaarem. Fry wiedział o machinacjach potężnego biznesmena, ale zachowywał tę wiedzę dla siebie. Ten facet może mu się jeszcze przydać w przyszłości. Ale jeżeli Gallagher i Aschaar dowiedzieli się jakimś cudem o jego posunięciach, co wtedy? Podszedł do kartoteki i wyciągnął teczkę Worotnikowa. Lata pracy wywiadowczej, analiz służących zbudowaniu dokładnego wizerunku tego człowieka - wszystko na marne; będą musieli teraz zrobić to samo z jego następcą. Fry uznał, że musi rano skontaktować się ze swoim agentem w Maputo i dowiedzieć się, kto może zastąpić generała. Usiadł z powrotem za biurkiem naciskając przyciski radiostacji. - Kontrola, dajcie mi Londyn, sekcję szóstą. Kod X12GTT, kategoria „pilne”. Żądam natychmiastowego połączenia. - Tak jest, sir. Nawiązanie łączności potrwa jakieś dziesięć minut. Wrzucając teczkę Worotnikowa do urządzenia niszczącego dokumenty, stojącego obok biurka, pomyślał ponownie o tym, jak będzie się czuł Rayne i jego ludzie, gdy samolot nie wyląduje po nich. Oczywiście, nie będą się spodziewać, że ktoś wie o miejscu ich odbioru, toteż będzie to jeszcze jedna niespodzianka. Im dłużej nad tym się zastanawiał, tym bardziej był pewien, że Sowieci nie będą brać jeńców. Są rozgoryczeni, a gorycz utrudnia logiczne myślenie. Upłynie co najmniej jeden dzień, zanim jakiś wyższy oficer zapanuje nad sytuacją, a wtedy będzie już za późno. W odbiorniku zapaliło się pomarańczowe światełko oznaczające, że uzyskał żądane połączenie. - Mówi Ryś, kto po drugiej stronie? - Borsuk, stary capie. Trochę późno jak na ciebie, nie? Cholerne dżemojady, pomyślał, zawsze stroją sobie żarty z żargonu używanego przez CIA. Usiłował opanować irytację, którą dało się słyszeć w jego głosie. - Operacja „Troja” została zakończona. Czas na wybory, nie trzeba wytaczać ciężkiej artylerii. - Tak jest, Rysiu. Latawce zostały wysłane wyłącznie jako demonstracja siły, jeśli rozumiesz, o czym mówię. - Rozumiem, Borsuku. Oddział specjalny pozostawiono na miejscu zgodnie z planem. Nie mają żadnych szans przeżycia. - Módl się, żeby tak było naprawdę, Rysiu. Coś jeszcze? Fry nie chciał przedłużać rozmowy, ale wiedział, że musi przekazać otrzymaną przed chwilą informację. - Orzeł został zabity. - Do licha, Rysiu, dostaniesz za to niezły opieprz. Kto go zastąpi? - Jeszcze nie wiem. - Oj, nieładnie, będziesz miał niezgorsze kłopoty. - Faworytem jest teraz Mugabe. Poradzisz sobie z tą sytuacją? - Mugabe nie wygra. Przywieziemy policjantów do kontroli głosowania. John uśmiechnął się do siebie. To dopiero dupki żołędne! Czy naprawdę sądzą, że angielscy bobbies zdołają przeszkodzić tym, którzy będą usiłowali zmuszać innych do odpowiedniego głosowania? - OK., Borsuku, możesz wrócić do swej nory. - Udanego polowania, Rysiu. Był znowu sam. Najgorsze było to, że zdawał sobie z tego sprawę - to zły znak. Zwykle nie przeszkadzała mu samotność. Spojrzał na swego piageta ze srebrną tarczą i stwierdził, że robi się późno. Był już pół godziny spóźniony na przyjęcie, a brak punktualności zawsze go irytował. Rayne wpatrywał się z przerażeniem w niebo. Samolot przestał krążyć nad lotniskiem i zniknął w chmurach. Sam przywarła do niego. - Co się stało? - Sukinsyn nie ma zamiaru lądować. Major Nawratiłow był tak zmęczony, że z trudem mógł utrzymać oczy otwarte. Nawet niezliczone filiżanki czarnej kawy przestały już działać stymulująco. Zapalił następnego papierosa, przyglądając się z niesmakiem stojącej przed nim na stole popielniczce pełnej niedopałków. Prawda wyglądała tak, że bał się przyjazdu następcy generała Worotnikowa. Chwilowo on dowodził wojskami w Beirze, a ponieważ trwał atak na port, nie była to pozycja godna pozazdroszczenia. Ktoś wszedł do pokoju więc odwrócił się, by zobaczyć, kto to. - A to ty, Karl. Skradasz się niczym szakal zamierzający dobrać się do ofiary, gdy ta już nie żyje. Nawratiłow nienawidził pracowników KGB i władzy, jaką posiadają. Uważał, że na pierwszym miejscu powinna być armia, a wywiad na drugim. Podejrzewał ich też o to, że maczali palce w nagłym zgonie generała - było powszechnie wiadomo, że Worotnikow miał złe stosunki z KGB. - Mam pewne informacje wywiadowcze, które mogą pomóc wam się zrelaksować. Major skipował papierosa. - Nie baw się ze mną w kotka i myszkę, Karl. Powiedz, co wiesz. - Ten oddział ekspedycyjny - mają teraz zbiórkę na starym lotnisku. Uśmiech rozjaśnił twarz Nawratiłowa. Zignorował ostrzeżenie Swierdłowa: - Bądź ostrożny, to doborowa jednostka - i zerwał się na równe nogi wybiegając z pokoju. Karl patrzył za majorem. To głupiec. Nie zapytał nawet, skąd ma tę informację. Oczywiście i tak nie powiedziałby mu prawdy. A poza tym, nikt w wojsku radzieckim nie słyszał nigdy o Johnie Fryu. Rayne odwrócił się gwałtownie. Deszcz ustał. Usłyszał wtedy dźwięk, który go przeraził: ryk nadjeżdżających ciężarówek. Pociągnął Sam na ziemię i schyleni pobiegli w stronę drzew na skraju pasa startowego, skąd mogli obserwować drogę. Czy to Michael, Bunty i cała reszta? Ciężarówki wjechały na pas. Nawet gdyby samolot powrócił, nie mógłby teraz wylądować. Zobaczył żołnierzy w samochodach, ich błyszczące złowróżbnie pistolety maszynowe. Nikt nie wiedział o miejscu zbiórki poza nim, Buntym, Michaelem i Johnem Fryem. I nawet gdyby Michael i Bunty wpadli w łapy Rosjan, nigdy nie wygadaliby się tak szybko. Słyszał jak wyłączono silniki i zobaczył Rosjan wyskakujących z wozów i zajmujących pozycje za drzewami. To zasadzka. Potwierdziły się jego najgorsze obawy. Wytężył umysł próbując znaleźć jakieś wyjście. Sam podczołgała się do niego. - Co tu, u diabła, się dzieje? - Zdrada. Ktoś musiał powiadomić Rosjan o miejscu zbiórki. Nie mam pojęcia, jak ostrzec pozostałych. - Pocałował ją w usta. - Jeśli zginę, pamiętaj, że cię kochałem. - Jeśli umrzesz, nigdy ci tego nie wybaczę. Nie próbując poruszać się zbyt cicho, ruszyli szybko w kierunku, z którego nadjechały ciężarówki. Pojawił się jeszcze jeden wóz i skręcił na pas startowy. Ku swemu przerażeniu dostrzegł za kierownicą Teda Donnella. - Ted! To pułapka! - krzyknął jak mógł najgłośniej, ale Ted go nie usłyszał. Rakieta wystrzelona przez rosyjskich żołnierzy trafiła w przód ciężarówki, zabijając Teda na miejscu. Pojazd stanął w płomieniach. Strong i reszta jego ludzi wyskoczyli z tyłu wpadając pod grad kul. - O, mój Boże! Rayne chwycił krzyczącą Sam i pociągnął ją na ziemię. W powietrzu nad jej głową przeleciał pocisk. Otworzył ogień. Nawratiłow krzyknął z bólu, gdy kula wbiła mu się w prawy pośladek, rzucając go na ziemię. Leżał na piasku wgryzając się weń z bólu, próbując uchwycić się czegoś. Karl Swierdłow miał rację. To na pewno był punkt zbiórki. Ale ci żołnierze byli bardzo dobrzy. Już zaczęli odpowiadać ogniem. Wokół niego rozlegały się wybuchy i krzyki rannych. Jego ludzie ginęli. Ogień przeciwnika pochodził jednocześnie z dwóch kierunków, chociaż widział tylko jedną ciężarówkę. Po dziesięciu minutach strzały ustały, w zapadających ciemnościach Nawratiłow słyszał krzyki rannych. Udało mu się wstać, ale dostał postrzał w plecy i upadł twarzą na piasek. Michael Strong leżał na plecach trzymając mocno automat na piersiach. Atak całkowicie go zaskoczył; wjeżdżając na pas startowy stanowili łatwy cel dla rakiety, a gdy wyskakiwali z tyłu, dopadł ich ogień karabinów maszynowych. Nie ulegało wątpliwości, że nieprzyjaciel musiał dokładnie wiedzieć, gdzie ich szukać, ale nie mógł uwierzyć, iż Rayne ich zdradził. Leżący obok niego żołnierz podniósł się i zaczął biec. Przeszyła go seria z automatu i upadł na ziemię. Inny żołnierz uniósł się i dostał w głowę, obryzgując Michaela krwią i szczątkami kości. Trzeba było działać albo dać się zabić. Nie miał pojęcia, ilu żołnierzy ich atakuje; mógł jedynie odpowiadać ogniem, gdy ktoś strzelał w jego stronę, ale robiąc to, zdradzał swoją pozycję i musiał ją zaraz zmieniać. Krzyki rannych brzmiały upiornie. W zapadających ciemnościach Michael spojrzał na fosforyzującą tarczę zegarka, była osiemnasta trzydzieści. Zastanawiał się, czy zobaczy jeszcze kiedyś świt. Rayne nakazał szeptem Sam, by się nie podnosiła. Wyjął następnie zza pasa cienki jak brzytwa nóż i ruszył naprzód. Podrzynanie gardeł nie należało do jego ulubionych zajęć, ale nie widział innego sposobu przedostania się do swoich ludzi. Musiał przedrzeć się na drugą stronę pasa startowego. Pod osłoną ciemności nieprzyjacielscy żołnierze przemieszczali się, więc będzie musiał uważać, by się na nich nie napatoczyć. Zauważył jakiś kształt w ciemnościach i zwolnił. Kształt ten poruszył się lekko i stwierdził, że to żołnierz z automatem leżący z twarzą do ziemi. Skoczył na niego, rozpoznał, że to wróg i wbił mu ostrze między żebra. Głowa Rosjanina opadła na ziemię i Rayne zaczekał, aż całkiem przestanie się ruszać, po czym czołgał się dalej. Sam podążała za nim, przerażona tym, że tylu ludzi straciło życie. Wokół ciężarówki leżało pełno trupów. Rayne zachowywał teraz większą ostrożność wiedząc, że znalazł się na terenie, gdzie powinni być jego żołnierze. I rzeczywiście, znalazł trzech zabitych. Poczuł jak żółć napływa mu do gardła. Przejść tyle, co oni, a później zginąć wskutek czyjejś zdrady... Przed sobą zobaczył jeszcze jedną nieruchomą postać, ale miał się na baczności. Ten żołnierz trzymał automat na brzuchu - tak jak on sam - i żył, rozglądając się czujnie wokół. Zesztywniał cały z napięcia. Przypomniał sobie zasadzkę sprzed paru miesięcy, makabrę towarzyszącą zabiciu własnych ludzi. Bardzo cicho zawołał po angielsku: - Kim jesteś? Żadnej reakcji. Przełknął ślinę, przysunął się bliżej i odezwał się ponownie. Postać poruszyła się, a Rayne przygotował się do skoku z ręką zaciśniętą na rękojeści noża. Mężczyzna odłożył automat i odwrócił się. - To ja, Michael. Prawie wszyscy nie żyją. Gdzieś ty się podziewał, do diabła? - Mieliśmy kłopoty. Ten skurwysyn Larry zwrócił się przeciwko nam, a później wpadliśmy w zasadzkę. Zostałem sam nie licząc kogoś, kogo spotkałem po drodze. - A co tu się dzieje? - To cholerni Rosjanie. Ktoś nas zdradził. Ich rozmowę przerwała seria z karabinu maszynowego i wysoki krzyk. Po nim nastała śmiertelna cisza. Rayne wpatrywał się w nieprzeniknioną ciemność, która ich otaczała zewsząd. - Załatwiłeś wszystkie samoloty? - Tak, i pas startowy. Będzie nie do użytku przez najbliższe tygodnie. Rosjanie wycofali się z lotniska. - Poruszać się tutaj teraz, to czyste samobójstwo. Zabiłem jednego Rosjanina niedaleko stąd. - Niech to szlag, Rayne, nie możemy tu czekać. Do świtu jest ponad dziesięć godzin. Musimy się stąd wydostać. - OK. Podążaj za nami tam, skąd przyszliśmy. Zanim zdołał coś dodać, posypały się na nich strzały spośród drzew. Rzucili się na ziemię. Roztrzęsiony Rayne poszukał dłoni Sam. Płakała. - Jesteśmy załatwieni! - Nic nie powiedział. - Rayne... Był to głos Michaela, ledwie słyszalny. Rayne zostawił Sam i podczołgał się do miejsca, gdzie powinien leżeć Mike. Cały był zlany krwią. - Zawiodłem cię, Rayne. Tak bardzo chciałbym... Z kącika ust pociekła mu krew. Rayne schwycił jego głowę w swoje ręce. - Michael, nie daj się! To jeszcze nie koniec! - Tak zawsze chciałem umrzeć. Oczy mu się zamknęły. Rayne dotknął jego pulsu, ale nic nie czuł. Życie Michaela Stronga dobiegło kresu. Nie musiał nic mówić Sam. Podczołgał się do niej i przez chwilę leżeli na mokrej ziemi, nie dotykając się i nic nie mówiąc. Słyszał odgłosy ruchu wokół nich, szmery otaczających ich rosyjskich żołnierzy. Wyciągnął rękę, by dotknąć twarzy Sam i spojrzał jej prosto w oczy. - Oni nie będą brali jeńców, Sam. Wyciągnął zza pasa pistolet i odbezpieczył go. Przyłożył lufę do jej głowy. - Przebaczysz mi? Pocałowała go w usta. - Rayne, bez ciebie... Ciszę przerwał nagle ryk nadjeżdżającego samochodu. W ciągu sekund znalazł się na pasie startowym z zapalonymi reflektorami i gdy palec Rayne’a zawahał się na spuście podjechał do nich. Z szoferki wyskoczył ogromny Murzyn i ryknął na nich: - Wskakujcie! Na Boga, wskakujcie do środka! Tongogara! Rayne i Sam wskoczyli na tył jeepa i podczas gdy Mnangagwa uśmiechając się ponuro nacisnął gaz do dechy, Tongogara otworzył ogień z karabinu maszynowego siekąc seriami rosyjskich żołnierzy, zanim ci mieli czas odpowiedzieć ogniem. Rayne poczuł, że mu słabo. Nigdy nie był tak bliski śmierci. Spoglądał na Tongogarę, który oddał jeszcze jedną serię i usiadł na miejscu dla pasażera. Swoim głębokim głosem powiedział: - Zostaliście zdradzeni. KGB wiedziała o waszej operacji. - Skąd? - Niech pan nie zadaje pytań, kapitanie Gallagher. Rayne milczał przez chwilę, po czym oznajmił: - Mam inny sposób, by wydostać się stąd. Tongogara zwrócił ku niemu twarz, a w jego oczach krył się podziw: - Nie na darmo cieszy się pan opinią wybitnego dowódcy. Na czym polega ten sposób? Rayne powiedział mu, gdzie czeka na niego helikopter. - To dobrze. Ale możemy dotrzeć do niego tylko główną drogą, a tamtędy wkrótce przyjadą posiłki. - Sięgnął pod siedzenie i wyciągnął dwie panterki rosyjskich żołnierzy. - Macie. Może dadzą się na to nabrać. - Następnie Mnangagwa i Tongogara założyli na głowy hełmy. Rayne musiał przyznać, że wyglądają przekonująco. Tongogara klepnął Mnangagwę w plecy. - Jeśli zobaczysz, że ktoś nadjeżdża, pruj naprzód, a my się schowamy. W ciemnościach przed nimi widać było jakieś światła. Rayne wcisnął nowy magazynek do Uzi i podał go Sam. Tongogara położył na kolanach swój własny automat, a Rayne wyciągnął pistolet. Milczeli, a każde z nich usiłowało odgadnąć, jaki pojazd mają przed sobą. Im bliżej niego się znajdowali, tym bardziej wyglądało to na blokadę drogową. Tongogara zdecydował, że mają tylko jedną szansę. - Podjedź do nich i zatrzymaj się. Nie mów ani słowa. Kiedy gwizdnę, otworzymy ogień. A ty, Mnangagwa, musisz prowadzić jak szalony, byśmy później zdołali uciec. - A jeśli jest tam gniazdo karabinów maszynowych? - Nawet o tym nie myśl. Mnangagwa zwolnił, a puls mu przyspieszył, gdy zdał sobie sprawę, że to jest blokada. Jedna ciężarówka stała w poprzek drogi, druga z boku zwrócona do nich przodem, na długich światłach. Skierował samochód na lewą stronę drogi, gdzie między ciężarówką a poboczem był wąski przesmyk. Gdy zatrzymał się, twarz oświetlił mu reflektor i ktoś zawołał coś do niego po rosyjsku. Uniósł rękę i zasalutował. Tongogara miał wrażenie, że dopiero przed chwilą ustawiono tę blokadę, więc mieli lepsze szanse przejazdu, niż się spodziewał. Rosjanin krzyknął coś jeszcze, a on mocniej uchwycił Uzi. Reflektor i światła ciężarówki będą jego pierwszym celem. Potem będzie strzelał na oślep. Podszedł do nich rosyjski żołnierz i zajrzał do środka. Dał się chyba nabrać na ich przebranie, ponieważ uśmiechnął się i powiedział coś po rosyjsku. Tongogara uniósł Uzi. Pociski roztrzaskały reflektor, a w ułamek sekundy później światła ciężarówki. W tej samej chwili zaczęli strzelać Rayne i Sam, a Mnangagwa nacisnął na gaz, modląc się, by znalazło się dość miejsca obok ciężarówki. Pociski odbijały się od karoserii jeepa i słyszał za sobą rosyjskie przekleństwa. Bok wozu otarł się o ciężarówkę wydając przy tym nieprzyjemny zgrzyt, a Tongogara wrzucił do niej granat - jego wybuch o mało nie przewrócił jeepa. Rayne mierzył z Uzi do tyłu. Jak się spodziewał, druga ciężarówka zawróciła i ruszyła za nimi. Gdy jej światła dosięgły ich, starannie wycelował, po czym krzyknął do Mnangagwy, by nacisnął hamulec; gdy tylko ciężarówka znalazła się bliżej, otworzył ogień. Drugą serią stłukł jej światła, Mnangagwa przyspieszył znowu. Widać było błyski wystrzałów ze ścigającej ich ciężarówki i Rayne rzucił się na podłogę, chcąc uniknąć trafienia. Tongogara wyciągnął następny granat zza pasa i wyrwał zawleczkę. Policzył do pięciu i rzucił go na środek drogi. Pięć sekund później granat eksplodował przed ciężarówką roztrzaskując chłodnicę i trafiając odłamkiem kierowcę w twarz. Ciężarówka wpadła w poślizg i stanęła w płomieniach. Mnangagwa próbował przekrzyczeć ryk silnika: - Jak daleko jeszcze do helikoptera? - Jakieś cztery kilometry. Włącz długie światła, bym mógł rozpoznać to miejsce. Pędzili podskakując na polnej drodze, pełni strachu przed każdym zakrętem. Rayne modlił się po cichu, by Lois wciąż tam był. Jeżeli odleciał, byli skończeni. Rozpoznał tę okolicę i nakazał gestem Mnangagwie, by zwolnił: - OK. Możemy tu wysiąść. Mnangagwa skierował wóz w rów odwadniający odchodzący od drogi. Chciał, by żołnierze, którzy mogli ich ścigać, nie zauważyli jeepa. - Skaczcie. Mnangagwa wydał ten rozkaz, gdy samochód, pozbawiony jego ręki, zaczął tańczyć w błocie. Najpierw wyskoczyli Rayne i Sam, za nimi pozostali. Jeep roztrzaskał się na skale, czemu towarzyszył przeraźliwy zgrzyt rozdzieranego metalu. Przebiegli przez drogę kryjąc się w krzakach po drugiej stronie. Rayne prowadził zahaczając o cierniste gałęzie, gdy zagłębił się w buszu. Zaczynali już czuć się bezpiecznie, gdy usłyszeli z oddali eksplozję. To jeep wyleciał w powietrze. Tongogara spojrzał ponuro na płomienie. - Niech to szlag. To im dokładnie wskaże drogę, gdzie jesteśmy. Doceniając wagę tych słów Rayne przyspieszył. Szli pod górę. Gdy doszli do płaskiej przestrzeni, Rayne skręcił w lewo, w stronę grupy skał, gdzie - jak miał nadzieję - Lois czeka wciąż na nich przy helikopterze. W oddali słyszeli szum silników nadjeżdżających ciężarówek i komendy po rosyjsku. Zaczęto strzelać w ich kierunku. Gdy dotarli do skał, Rayne odwrócił się. Krzewy, wśród których wybuchł jeep, płonęły, a rozniecane wiatrem płomienie posuwały się szybko poboczem drogi. Na ich tle widział sylwetki żołnierzy - zbliżali się do nich. Na skałach ponad ich głowami rozprysło się jeszcze kilka pocisków. Płomienie tańczyły teraz wokół dużego drzewa o jakieś sto metrów za nimi. Zajęły się jego górne gałęzie i na tle ciemnego horyzontu sprawiało to wrażenie jakiegoś niesamowitego pokazu sztucznych ogni. Rayne słyszał trzask płonącego drzewa, gdy języki ognia objęły je całe. Wpatrywał się w nie jak urzeczony, dopóki Tongogara nie pociągnął go za ramię. Poprowadził i«h w cień skał, przeskakując z kamienia na kamień; zmierzał w kierunku polany, na której schowany był helikopter. Mnangagwa i Tongogara bez trudu dotrzymywali mu kroku pomagając Sam, gdy ta upadła. Siedząc wysoko na skale Lois dostrzegł cztery postacie, które pojawiły się na polanie i uniósł automat gotując się do strzału. Była tam kobieta i trzech mężczyzn z bronią automatyczną. Czekał z palcem na spuście. - Do diabła, nie mam pojęcia, gdzie on się podział. Mam nadzieję, że nic mu się nie stało. Lois od razu rozpoznał głos dowódcy. - Rayne. Tutaj! Rayne odwrócił się, spojrzał w górę na człowieka stojącego na skale ponad nim. Głośno westchnął z ulgą i obserwował, jak Lois spuszcza się ze skały i biegnie w ich stronę. - Gdzie reszta naszego oddziału? - rozejrzał się niespokojnie dokoła. Dopiero teraz dotarł do Rayne’a ogrom poniesionych strat. - Ktoś uprzedził Rosjan - powiedział. - Jest was tylko czworo? - Nie mógł w to uwierzyć. Rayne nic nie odpowiedział. Sam obejrzała się za siebie. Ku swemu przerażeniu stwierdziła, że całe niebo za linią skał, z których niedawno zeszli, stoi w ogniu, a czarne sylwetki na ich tle to rosyjscy żołnierze. - Ruszajmy! Już niedługo tu będą! Pobiegła do helikoptera, Lois wskoczył na miejsce pilota. Wokół nich zaczęły sypać się pociski. Tongogara podsadził ją do śmigłowca. Rayne pozostał na miejscu strzelając z Uzi. Tongogara krzyknął: - Właź pan do maszyny! - Ale Rayne nadal zasypywał gradem kul atakujących ich żołnierzy i krzyknął: - Każ Loisowi startować z Sam. Musimy przyszpilić ich do ziemi! Wtedy właśnie Tongogara zaszedł go od tyłu i walnął kolbą pistoletu w głowę. Sam krzyknęła przerażona, po czym zamilkła, gdy Murzyn wniósł nieprzytomnego Rayne’a do śmigłowca i ułożył go w środku. Machnął do Loisa: - Startuj! Uciekaj stąd! Sam ponownie krzyknęła, gdy helikopter zaczął unosić się w górę, zostawiając w dole obu Murzynów, którzy pruli z automatów do biegnących wśród płomieni żołnierzy. Sam spojrzała w dół. Stojąc plecami do siebie dwaj przyrodni bracia strzelali do wroga. Odstąpili od siebie, Tongogara uniósł pistolet w wyzywającym geście oporu, podczas gdy Mnangagwa pakował do swego automatu nowy magazynek - po chwili znowu stali blisko siebie rażąc nieprzyjaciół na ostatniej pozycji heroicznego oporu. Nagle, prawie w tym samym momencie, Mnangagwa upadł na twarz, a jego brat zachwiał się i runął na ziemię podnosząc ręce do piersi. Sam krzyknęła i Tongogara podniósł się wpatrując się w ciemność. - Żyj za mnie. Czy naprawdę słyszała te słowa, czy też było to urojenie? W uszach huczał jej ryk motoru, a w dole zobaczyła pociski rozrywające ciało Murzyna, tak że wyglądało, jakby się podnosił, po czym zniknął na zawsze z jej życia. Lois leciał nisko nad ziemią unosząc się nad drogą do Beiry. Wiedział, że musi szybko dotrzeć do brzegu oceanu. Lot w głąb lądu mógłby się źle skończyć - nie miałby punktów odniesienia pomagających w nawigacji i z łatwością mogliby skręcić w złym kierunku, marnując cenne paliwo i czas. Światła wskaźników błyszczały upiornie na tablicy, przyglądał im się z uwagą, by mieć pewność, że wszystko na pokładzie działa jak należy. Rayne doszedł do siebie i zamknął luk - siedział teraz z Sam w pustym wnętrzu śmigłowca. Nie mógł uwierzyć, że ma to już za sobą. Dziwne było to poczucie bezpieczeństwa. - Gdzie jest Tongogara? - Zginął. - Po jej twarzy płynęły łzy. - Ogłuszył cię i wrzucił do środka. Został z Mnangagwą na ziemi skupiając na sobie ogień Rosjan po to, byśmy mogli wystartować. Och, Rayne! - Objęła go ramionami kładąc mu głowę na piersi i przytulając się do niego z całych sił. Zrozumiał, że kochała Tongogarę. Ten Murzyn uratował im życie. Dopiero teraz, gdy powinien poczuć ulgę i zadowolenie z dobrze wykonanej roboty, wezbrała w nim wściekłość i gorycz. Ilu dobrych żołnierzy dzisiaj zginęło? Ile czynów bohaterskich nie zostało uhonorowanych medalami, tylko śmiercią i bólem? Zginęli w wyniku zdrady. Siedząc w ciemnościach, trzymając Sam za rękę, pomyślał o Johnie Fryu. Przyszedł mu również na myśl Aschaar. Nie ma mowy, muszę wyrównać z nimi rachunki - pomyślał. RAYNE I JOHN Pośród mokrej mozambickiej nocy zebrał się tłum czarnych bojowników. Brakowało nastroju radosnego oczekiwania, typowego dla podobnych zgromadzeń w przeszłości, brakowało śmiechów i śpiewów. Wszyscy wiedzieli, po co tu się zebrali. W oddali widać było pochodnie otaczające ich przywódcę. Zobaczyli odblask świateł w szkłach jego okularów. Wspiął się na dach ciężarówki i stanął górując nad nimi. Zapanowała kompletna cisza. Deszcz padał jednostajnie. Mugabe zaczął: - Wojna skończyła się dla nas. Rodezyjczycy uderzyli po raz kolejny. Siły zachodniego imperializmu znowu zagrażają niepodległości narodów Afryki. W tłumie rozległ się pomruk aprobaty. - Nasi radzieccy przyjaciele sprawili nam zawód. Potrzebne nam było poważne wsparcie lotnicze do przeprowadzenia ataku na Salisbury. Rosjanie, którzy przechwalali się, że są wszechmocni dzięki swym nowoczesnym myśliwcom, zostali przechytrzeni przez naszych wrogów. Zniszczono wszystkie rosyjskie samoloty. Atak na Salisbury nie dojdzie do skutku. Tłum milczał zdumiony. Nie zważając na to Mugabe kontynuował: - Twierdzę, że to dobrze. Jako Afrykańczycy musimy obywać się bez tego rodzaju pomocy. To właśnie obcokrajowcy uzależniali nas zawsze od siebie, to oni przyczyniali się do naszej słabości i biedy. Trzeba ich pokonać! Zgromadzeni powitali to ostatnie zdanie gromkim aplauzem. - Wiem, że jesteście już zmęczeni walką, ale musicie zapomnieć o swoim zmęczeniu. Walka musi trwać nadal. I chociaż na razie powinniście odłożyć karabiny i wrócić do kraju swego urodzenia, by wziąć udział w wyborach, pamiętajcie że są one również konkursem, bitwą, którą musimy wygrać. Psy Matabele z zachodu nie mogą nigdy panować nad ludem Maszona. Musimy odnieść przytłaczające zwycięstwo. Postarajcie się, by lud głosował za władzą ludu. Jeśli po takim zwycięstwie Rosjanie zaproponują nam przyjaźń, będą musieli przywieźć żywność, a nie karabiny i traktaty. Tłum krzyczał w uniesieniu. - To, co stało się dzisiaj, jest zwycięstwem ludu. Nie mamy już żadnych zobowiązań wobec Rosjan. Każdy człowiek otrzyma teraz swoją ziemię, swój dom, prawo głosu i będzie mógł być dumny ze swych dzieci. Niech żyje Zimbabwe! Krzyki i oklaski zagłuszyły jego słowa, a Robert Mugabe zszedł z ciężarówki, lądując w ramionach swoich zwolenników. Lois łagodnie posadził helikopter na falującym pasie startowym i obserwował trawę uginającą się w podmuchach wywołanych łopatkami wirnika. Gdy znaleźli się na ziemi, wyłączył silnik i zaczął wydawać głośno polecenia, jak ukryć maszynę. Wylądował jak najbliżej drzew. Chodziło teraz o to, by wziąć linę, którą miał w środku, i wciągnąć maszynę pod drzewo. Nie byliby w stanie dokonać tego sami, ale miał z sobą potężny wciąg łańcuchowy używany przez drwali do podciągania pni po pochyłości. Przymocowali go do drzewa i zaczęli holować helikopter, usuwając położone niżej gałęzie. Wkrótce maszyna zniknęła pod liściastą koroną. Gdy ukończyli tę pracę, byli kompletnie wykończeni, przekroczyli granicę RPA o świcie, zatrzymując się na krótko w celu uzupełnienia paliwa na dzikich terenach Tongolandu. Teraz znajdowali się w Transkei, blisko Port St Johns, na opuszczonym lotnisku, które Rayne pamiętał z czasów, gdy służył w oddziałach zwiadu Selousa. Było to doskonałe miejsce na lądowanie, w środku pustkowia. Rayne prowadził ich teraz krętą ścieżką w stronę domu. Nic się tu nie zmieniło od jego ostatniego pobytu przed laty, klucz był tam, gdzie zwykle. Lois i Sam byli zbyt wykończeni, by dojść do sypialni i padli na dywan. W ciągu paru minut oboje twardo spali. Siłą woli Rayne bronił się przed snem. Wyszedł na balkon i morskie powietrze orzeźwiło go trochę. Był pewien, że przyjadą tu po nich i chciał się przekonać, czy to podejrzenie się potwierdzi. Pozostawała kwestia, jak długo będzie musiał czekać. W dwie godziny później jego cierpliwość została wynagrodzona. Na horyzoncie pojawił się podobny do ogromnego srebrnego ptaka myśliwiec Mirage. Leciał zygzakiem wzdłuż linii brzegowej. Zadrżał, gdy samolot zbliżył się, a kiedy w końcu usłyszał ryk jego silników, instynktownie schylił się; przedtem jednak zauważył znaki wojsk lotniczych RPA. Nie musiał się martwić. Pilot widział w dole jedynie nie zamieszkany dom stojący na wyjątkowo atrakcyjnym kawałku opustoszałej plaży. Kiedy pojawiła się na brzegu, był pewien, że nie jest świadoma jego obecności. To typowe dla niej, że odnalazła drogę nie wiedząc, że prowadzi tu jakaś droga. Wiatr rozwiewał jej długie jasne włosy, odsłaniając silnie zarysowany podbródek, wysokie kości policzkowe i szerokie zmysłowe usta. Wpatrywała się w fale i szybko zrzuciła z siebie ubranie, jak niedawno uczynił to on, po czym skoczyła w białą spienioną wodę. Widok jej nagości - pełne jędrne piersi, nogi biegnące w nieskończoność - podniecił go. Uśpione tak długo pożądanie obudziło się w nim zgłodniałe i pobiegł za nią w morze z penisem nabrzmiałym w oczekiwaniu spełnienia. Odwróciła się zaskoczona. Potem nastąpiło zbliżenie, uścisk w błękitnej wodzie Oceanu Indyjskiego. Poprowadził ją następnie na plażę i dalej, w gęsty las liściasty porastający jej skraj. W cieniu drzew przytulił się do jej nagiego ciała. Jej ręce chwyciły jego pośladki i pociągnęły go na nią, aż wszedł w nią bez żadnej gry wstępnej, zaspokajając tłumioną długo żądzę. Jego stopy oparły się o ziemię, a ona nadziała się na niego obejmując swymi długimi nogami jego biodra. Słyszał jej jęki rozkoszy, a jego ciało poruszało się w tym samym rytmie co jej. Dobiegł szczytu rozkoszy raz, a później drugi. Przez cały czas czuł, jak ona przeżywa jeden orgazm za drugim, wstrząsały jej ciałem niczym fale uderzające o plażę. Była to kulminacja ich wzajemnego uczucia, całkowite zaspokojenie pożądania, które od dawna czekało na wyzwolenie. Kiedy trzymając się za ręce wrócili z plaży, Lois siedział okrakiem na swoim srebrnym ptaku. Wyciągnął helikopter z ukrycia, a wkoło leżały płaty zielonej farby; zdzierał ją z kadłuba szeroką szpachlą. Był tylko w szortach, a mimo to spływał potem. - Wspaniale mi idzie, już prawie kończę. Wystarczy teraz namalować jakieś fikcyjne numery cywilne i wszystko będzie dobrze. Mogę później pokryć kadłub na nowo farbą, która została w magazynie. Na ziemi leżały działka i wyrzutnie rakietowe. Śmigłowiec wyglądał bez nich całkiem inaczej. - Sądzisz, że damy radę polecieć jutro dalej? - Pewnie. Mamy jeszcze trochę paliwa i powinniśmy bez trudu dolecieć do Johannesburga, jeśli tam właśnie chcesz się udać. - Tak, ale nie chciałbym, aby mnie zauważono. - Znam tam prywatne lądowisko, gdzie dysponując pieniędzmi można uniknąć wszelkich pytań. - A więc lecimy jutro. John Fry siedział w swoim gabinecie w siedzibie CIA w Pretorii. Koło jego łokcia stała filiżanka kawy, której nie ruszył, a z czoła spływał mu pot. Nie pamiętał, by kiedykolwiek tak się czuł - był przerażony, zrozpaczony, bezsilny. Ostatnich dwanaście godzin to było powolne zanurzanie się w koszmar. Wszystko zaczęło się nieźle - w gruncie rzeczy całkiem dobrze. Rozpoczął dzień od przeczytania relacji z ataku na Beirę w „Rand Daily Mail”. „Kiedy kres zabijania? Oddział najemników pustoszy Beirę” - głosił tytuł, a sam artykuł był krótki i wyglądał niewinnie, wspominając jedynie o „skomplikowanej operacji militarnej” podjętej przez nie zidentyfikowanych ludzi. Poranne wiadomości o siódmej nie były już utrzymane w tak słodkim tonie. „Po wczorajszym rajdzie na Beirę MSZ Wielkiej Brytanii wydało stanowczo sformułowane oświadczenie potępiające tę akcję jako bezsensowną i nieodpowiedzialną. Lord Haversham stwierdził, że najwyższy czas, by Rodezyjczycy zrozumieli, iż rządy pistoletów dobiegają końca w tej części Afryki...” Bardzo mu się to podobało - sam nie napisałby tego lepiej! Oczywiście, Rodezyjczycy wściekną się na niego, ponieważ przekonał ich, że ta akcja nie zostanie uznana za ich sprawkę, ale cóż mogli na to poradzić? Prawda była taka, że świetnie rozegrał tę prywatną partię, skutecznie wyeliminował wszystkich uczestników, a przede wszystkim doprowadził do zniszczenia skrytek depozytowych. Był teraz bezpieczny. Dowody jego współpracy z KGB już nie istnieją i może nadal bez trudu kontynuować karierę podwójnego agenta. Uśmiechnął się do siebie rozważając sytuację Rosjan. Gra Worotnikowa o władzę na Kremlu dobiegła kresu. Bez wątpienia KGB ustanowi teraz własne kanały łączności z nowym rządem Zimbabwe. Tak więc był zadowolony i odprężony, kiedy w godzinę później usiadł przy biurku, by wysłuchać nagranego raportu swego agenta w Beirze. - Godzina ósma, Beira - oznajmił zimny głos. - Dwóch mężczyzn i jedna kobieta uciekli helikopterem szturmowym Bell-Huey, kierując się zapewne do RPA. Drugi zastępca głównodowodzącego ZANU, Joshua Tongogara, umożliwił ucieczkę kapitana Rayne’a Gallaghera i przetrzymywanej amerykańskiej dziennikarki Samanty Elliot. Nazwisko pilota nieznane. Wtedy właśnie zaczął się koszmar. Jego pierwszym posunięciem - wziął do ręki telefon, zanim wysłuchał do końca raportu - było zadzwonienie do Sarela van der Spuya, szefa wywiadu RPA, i opowiedzenie mu bajeczki o śmigłowcu, tym samym, który był zamieszany w zabójstwo Viljoena. Powiedział mu, że widziano go w pobliżu granicy Mozambiku, a jego źródła wywiadowcze twierdzą, że znajduje się on w rękach sowieckich agentów. Van der Spuy rzucił się na tę historyjkę jak zapalony wędkarz na pierwszą rybę. - Dostaniemy tych skurwieli! - ryknął do słuchawki. - Nie martw się, John. Uśmiechając się ponuro Fry odłożył słuchawkę, oparł się wygodnie w fotelu i bardziej szczegółowo zastanowił się nad swoją sytuacją. To ten niekompetentny Long polecił mu Gallaghera... Stanowi on teraz dla niego poważne zagrożenie. Był na tyle przewidujący, by zorganizować sobie awaryjną drogę ucieczki i wydostał się stamtąd, dysponując relacją z pierwszej ręki o całej operacji, włączając w to wydanie jego oddziału Rosjanom. Co będzie, jeśli postanowi się zemścić? Kapitan Gallagher należał do ludzi, którzy zechcą pomścić śmierć swoich przyjaciół bez względu na konsekwencje; był człowiekiem, który może nawet nie wykonać rozkazu... a jeśli nie zniszczył skrytek depozytowych i te ważne dokumenty walają się teraz po ulicach Beiry, tak że każdy może je podnieść i przeczytać? A może zabrał je ze sobą? Dopiero jednak gdy zaczął zbierać informacje o Samancie Elliot, Fry naprawdę się zaniepokoił. To przecież ona jest tą dziennikarką, która swoimi fotografiami przyczyniła się do powstania fali protestu przeciwko wojnie w Wietnamie. Na pewno jej dane znajdują się na dole. W olbrzymim pomieszczeniu pod piwnicą będącym również schronem przeciwatomowym wprowadził do komputera nazwisko dziennikarki i patrzył, jak na monitorze ukazują się jej dane: Działalność w czasach studenckich... Działalność w Wietnamie... Działalność w Rodezji... Zdjęcia publikowane w „Timie”, „Sternie”, „International Herald Tribune”... Sympatie polityczne... Przynależność do organizacji politycznych... Kochankowie... I znowu on - z ekranu mrugało do niego nazwisko Gallaghera. To klęska. Z pomocą Samanty będzie on w stanie opublikować tę historię w gazetach całego świata. Fry mógł jedynie modlić się, by van der Spuy dopadł śmigłowiec i zabił ich oboje wraz z pilotem. Nie pozostało mu nic innego jak czekać. Siedział przy biurku czytając raporty, podpisując pisma, telefonując, ale przez cały czas czekał, co z tego wyniknie. W końcu zadzwonił van der Spuy oznajmiając, że wysłane samoloty nie natrafiły na helikopter Bell-Huey w pobliżu granicy z Mozambikiem. Fry musiał spojrzeć prawdzie w oczy: było prawie pewne, że Gallagher i Elliot przekroczyli granicę i ukrywali się gdzieś w RPA, a w ich posiadaniu znajdowały się informacje, które mogły go zniszczyć. Wylądowali na prywatnym lądowisku bez żadnych kłopotów i pieszo udali się do motelu „Daytona”. Przybyli tam po drugiej. Motel wyglądał - podobnie jak jego klientela - podejrzanie. Sam zachichotała: - To z pewnością miejsce na popołudniowe randki biznesmenów z kochankami. Uznają nas pewnie za bezrobotnych szukających pracy. Rayne zrozumiał, o co jej chodzi. Cała trójka była wciąż w siermiężnych ubraniach, w których wylecieli z Mozambiku. - Może powinniśmy zatrzymać się gdzie indziej - zaproponowała Sam. - Nonsens, to najbardziej odpowiednie miejsce. Nikt nie zadaje żadnych pytań i na nic nie zwraca uwagi. - Spojrzał na Loisa. - Masz nasze pieniądze, prawda? - Oczywiście. Pilnowałem ich jak oka w głowie. Zarządca hotelu siedział w recepcji z otwartą butelką piwa, rozłożoną gazetą i niedopałkiem papierosa zwisającym z ust, wyglądając jeszcze bardziej plugawie niż kierowany przez niego przybytek. - O co chodzi? - ton jego głosu wskazywał, że nie uważa Rayne’a za potencjalnego klienta. Kiedy Rayne nic nie odrzekł, właściciel wstał, wyjął papierosa z ust i pociągnął z butelki. - Posłuchaj kotku, chcę się trochę odprężyć. - Chcemy wziąć dwa pokoje, ale zależy nam, by były czyste. Zamierzamy zostać tu parę tygodni, więc wolelibyśmy, żeby znajdowały się w jakimś zacisznym miejscu. Facet odsunął z czoła kosmyk przetłuszczonych włosów. - Cóż, proszę pana, normalna opłata wynosi dwadzieścia dolarów od osoby za dobę, a za apartament dwadzieścia sześć. W apartamencie jest salon i własna lodówka, kolorowy telewizor i dobrane kolorystycznie tapety i zasłony. - W porządku. Dwa apartamenty - jeden dla mojego przyjaciela i jeden dla tej pani i dla mnie. Dobrze byłoby, gdyby pokoje przylegały do siebie. - Z przyjemnością, sir. - Uśmiechnął się znacząco. - Już podaję klucze. Rayne obudził się o szóstej następnego dnia rano. Oparł się pokusie, by poleżeć w łóżku obok Sam, która wciąż smacznie spała, wstał i zaparzył sobie kawy. Potem ubrał się i wyszedł kupić prasę. Lubił „Rand Daily Mail”, gazetę, która w największym zakresie próbowała omijać zakazy wydane przez rząd RPA. Z zadowoleniem zobaczył, że nie ma ani słowa o helikopterze i wciągnął go komentarz redakcyjny dotyczący ataku na Beirę, z którego wynikało, że była to próba osłabienia pozycji Roberta Mugabe przez rząd rodezyjski. Bezmyślnie rzucił okiem na strony poświęcone biznesowi. Ku swemu zaskoczeniu ujrzał tam duże zdjęcie Aschaara. Jego konsorcjum, Goldcorp Group, zamierzało nabyć nowe kopalnie, a Aschaar argumentował, że ta operacja przyczyni się do obniżenia kosztów produkcji złota. Rayne był pewien, że to ostatnia rzecz, do jakiej chciał on dopuścić. Podał gazetę Sam i nalał kawy. - To ciekawe, Rayne. - Co? Artykuł o ataku? - Nie, ta wzmianka, że do Mozambiku przybył nowy rosyjski generał. - A co stało się z Worotnikowem? - Piszą, że zmarł na atak serca w dniu uderzenia na Beirę. - Co za zbieg okoliczności! - Nie wierzysz, że umarł śmiercią naturalną? - Wątpię. Aschaar był z nim wtedy albo dopiero co wyjechał. - Podejrzewasz, że pomógł mu przenieść się na tamten świat? - Właśnie. Zamyślił się. Aschaar dysponował wielką władzą; naiwnością było myśleć, że łatwo będzie się do niego dobrać. Może być mu potrzebna pomoc kogoś, kto dobrze go zna, często widuje się z nim i dołoży starań, by wsadzić go za kratki. Muszą być inni żywiący do niego podobne uczucia jak on i Lois. Rayne mógł rozbić dwie sprawy, w które był zamieszany Aschaar: jego zaangażowanie w planowaną inwazję na Rodezję i opłacenie Loisa, by dokonał sabotażu na pokładzie samolotu przed wielu laty. Tym samolotem leciała Penelopa - przeczytał dziś w gazecie, że przyleciała na parę dni do Johannesburga. Mogła skontaktować go ze swoim ojcem, Sir George’em, członkiem CKK, który na pewno dobrze zna Aschaara. Zebrał gazety z łóżka i przytulił się do Sam. Potrzebował jej, kochał ją i pragnął, by mogli wyrwać się gdzieś razem i pobyć ze sobą. Musiał jednak najpierw dobrać się do skóry Fryowi i Aschaarowi. - Sam. Dwie sprawy. Chcę ci opowiedzieć szczegółowo o naszym ataku na Beirę, ty to spiszesz, potem poszukamy gdzieś maszyny do pisania i przepiszemy ten tekst. Nie wiem jeszcze, co z tym zrobię, ale uważam, że musimy sporządzić dokładną relację z tego wypadu, choćby po to, by się ubezpieczyć. Rozumiesz, o czym mówię? Sam skinęła głową. - A potem, wieczorem, chcę pójść spotkać się z Penelopa O’Keefe i porozmawiać z nią o Aschaarze. Opowiadałem ci o niej, prawda? Przysięgam ci, że nic już między nami nie ma. - Dobrze, Rayne. Wierzę ci! Po południu ustalili ostateczną wersję relacji, a Rayne dodał aneks zawierający nazwiska wszystkich uczestników tej akcji. - Rayne, każdy wydawca na świecie oddałby rok życia za możliwość wydrukowania tej historii. To niesamowite! - Będziesz musiała pohamować się trochę. Jestem pewien, że w końcu zostanie to opublikowane, ale na razie musimy uważać i postępować ostrożnie. - Jakie masz plany wobec Frya? Nawet o nim nie wspomniałeś. Jak zamierzasz się z nim skontaktować? Rayne uśmiechnął się ponuro. - Wciąż o tym myślę, ale chyba znam kogoś, kto może mi pomóc. Wieczorem, zanim Rayne wyszedł, wznieśli toast i pomilczeli przez kilka minut, myśląc o tych wszystkich, którym nie udało się ujść z Mozambiku z życiem. Sam myślała o Tongogarze. Pewnego dnia napisze o nim książkę, postara się, by jego dzieje nie umarły razem z nim. Bar stojący obok „Sunnyside Park Hotel” należał do ulubionych wodopojów mieszkańców Johannesburga; przejeżdżając obok niego Rayne dostrzegł, że okolice basenu wypełnia tłum gości. Leżący za nim hotel był bardziej ekskluzywny. Był kiedyś oficjalną rezydencją lorda Milnera, gubernatora Transwalu po zwycięstwie Brytyjczyków w wojnie burskiej. Rayne zaparkował obok wśród mercedesów i BMW, myśląc o tym, że budynek zachował wiele z atmosfery tamtych czasów. Wiedział, że ktoś taki jak Penelopa nie przyjmuje nie zapowiedzianych gości, więc czekał, aż recepcjonista odwrócił głowę, by odebrać telefon, i przesunął ku sobie księgę gości. Penelopa zajmowała całe szóste piętro. Ruszył w kierunku schodów - były pewniejsze od windy, która - jak podejrzewał - nie jeździ na zarezerwowane dla specjalnych gości piętro bez specjalnego kluczyka. Korytarz na szóstym piętrze był skąpo oświetlony. Naprzeciwko schodów znajdowały się dwuskrzydłowe drzwi o majestatycznym wyglądzie. Rayne ruszył ku nim, ale w połowie drogi zatrzymał go ktoś - patrzył prosto w oczy typowego goryla, niezbyt inteligentnego, ale niebezpiecznego. - Proponowałbym, koleś, byś się stąd zmył - uwaga ta została wypowiedziana niezbyt przychylnym tonem. - Przyszedłem zobaczyć się z panną O’Keefe. Jestem umówiony... - Nie sądzę. Nic mi nie mówiła, że kogoś oczekuje. - Proszę mnie przepuścić. W następnej chwili facet chciał mu przyłożyć prawą dłonią. Rayne odchylił się łapiąc go za rękę i wykręcając mu ją na plecy, po czym pchnął go twarzą na ścianę; mężczyzna osunął się bezwładnie na podłogę. Ściągnął mu krawat, którym związał mu ręce na plecach. Zabrał mu pasek od spodni i przepasał nim jego nogi. Następnie zaniósł nieruchome ciało na balustradę nad schodami i, sprawdzając ponownie, czy pasek jest mocno zaciśnięty, położył go na niej twarzą w kierunku przepaści schodów. Uporawszy się z tym podszedł do drzwi i energicznie zapukał. Usłyszał jej słowa: - Mówiłam ci, by mi nie przeszkadzano. Rayne wszedł i zobaczył kobietę, którą kochał przed wielu laty - leżała na sofie w jedwabnym szlafroku oglądając telewizję. Wydawała się piękniejsza, niż ją pamiętał - jej uroda była niemal zbyt doskonała. Odwróciła się ku niemu i przyglądała mu się nic nie rozumiejącym wzrokiem. - Kim pan, do diabła, jest? I co pan zrobił z Maksem? - w jej akcencie pobrzmiewały amerykańskie tony. Usiadł na fotelu naprzeciwko niej i założył nogę na nogę. - Max jest duży, powolny i głupi - oni wszyscy tacy są. - To prawda. Czy ja skądś pana nie znam? Wstała i podeszła do niego wolno, poruszając prowokująco biodrami, co czyniła z taką naturalnością. Ujęła jego twarz w ręce. - Boże, Rayne, zmieniłeś się. Słyszałam, że cię zabito. Nigdy nie odezwałeś się słowem ani nie napisałeś. - Przypatrywała mu się. - I kim teraz się stałeś - ty, najbardziej uzdolniony ze wszystkich łudzi, których znam. - Rayne milczał. - Skąd wiedziałeś, gdzie mnie znaleźć? - Przeczytałem w gazecie, że jesteś w mieście i domyśliłem się, że tu się zatrzymałaś. Zawsze lubiłaś ten hotel. - I wiesz o mnie wszystko? - Oglądałem twoje filmy, były bardzo popularne w Rodezji. Jesteś wspaniałą aktorką, prawdziwą gwiazdą. Zawsze wiedziałem, że ci się powiedzie. - Tak, mam wszystko - sławę, pieniądze i urodę. Czego więcej mi potrzeba? - Nie nabierzesz mnie na swój sarkazm, Penelopo. To, co masz, sprawia ci przyjemność. Wydaje mi się, że stałaś się kimś, kim zawsze chciałaś zostać. - I co w tym złego? - Nic. Jak tu organizuje się jakiegoś drinka? - Tamten kredens w kącie. Możesz mi nalać whisky, jak tam będziesz. Tylko z lodem. Rayne przyniósł Penelopie szklaneczkę. - Za twoją młodość. - Pewnie masz kogoś, ty bandyto. Opowiedz mi, jaka ona jest? Pożałował nagle, że tu przyszedł. Wolał pamiętać dawną Penelopę. Była teraz bardziej atrakcyjna, ale jednocześnie zimna - taką uczyniła ją sława i majątek. - Jest amerykańską dziennikarką. Osobowość silna, niezależna jak ty. - Oszczędź mi tych komplementów. Jest atrakcyjna? - Tak. - A to dziwka. Nienawidzę jej. - Daj spokój, Penelopo, czy wiesz, ile kobiet musi nienawidzić ciebie? Możesz mieć każdego faceta, jakiego zapragniesz. - Facetów, na których mam ochotę, nie mogę mieć. Wszystko inne przychodzi mi z łatwością. Los był dla mnie okrutny, Rayne. Nie wierzył własnym uszom. Zadziwiało go jej rozgoryczenie. - Nie patrz na mnie takim zdziwionym wzrokiem. Jesteś jednym z niewielu facetów, z którymi mogę być szczera. Zakradasz się tu jak złodziej, więc możesz ukraść parę moich sekretów. A propos, gdzie jest mój niezwyciężony goryl? - Wisi na balustradzie nad schodami. Wybiegła z pokoju, by zobaczyć to na własne oczy. Wróciła ze śmiechem i zadzwoniła do właściciela hotelu, by go uwolnił. - Cały zsiniał! - powiedziała nalewając sobie następną whisky. - Nie wiem, jak tego dokonałeś! Piła już trzeciego drinka od jego przyjścia. Był ciekaw, czy alkoholizm nie jest przypadkiem ubocznym skutkiem jej sukcesu. - Nie patrz tak na mnie, mam tak samo mocną głowę jak mój ojciec. Są gorsze nałogi, których można się nabawić w Hollywood. - Obejrzała go od stóp do głów i uśmiechnęła się przekornie. - Jeśli będziesz chodził po mieście w tym ubraniu, ludzie gotowi wziąć cię za bezrobotnego leśniczego. - Uśmiechnęła się do niego. - Ale ja wiem, kim jesteś. O tak, nie bądź taki zaskoczony. Pilnie śledziłam twoją karierę. Prawdę mówiąc zawsze uważałam, że zajmiesz się polityką i będziesz bronił Murzynów, a nie polował na nich. Ogarnęła go wściekłość. Uniósł ją za nadgarstki i przysunął jej twarz do swojej. - Ty dziwko! W tym samym momencie zaczął ją zapamiętale całować, a ona objęła go. Wywoływała w nim te same odruchy, co kiedyś - jej namiętność wcale nie ustępowała jego własnej. Kiedy delikatnie ją odsunął, rozpłakała się siadając obok niego na sofie. - Co ci się we mnie nie podoba, Rayne. Dlaczego mnie odtrącasz? Wiedział, jak bardzo wciąż jest czuły na jej wdzięki, toteż wstał i poszedł na balkon. Przez chwilę przypatrywał się ludziom na dole. Gra nie warta była świeczki. Jeśli zdradzi Sam, może ją utracić. Jakby odgadując jego myśli Penelopa powiedziała: - Nie chcesz jej stracić, prawda? No cóż, wolna wola. Możemy przynajmniej pozostać przyjaciółmi. Odwrócił się do niej już bardziej opanowany. Siedziała na kanapie z podciągniętymi do góry nogami obejmując kolana i wpatrując się w niego. - Po co tu przyszedłeś, Rayne? - Musiałem z tobą porozmawiać. Dowiedziałem się kilku szczegółów o tym, co przydarzyło się nam dawno temu. Pamiętasz katastrofę naszego samolotu? - Wciąż powraca do mnie w koszmarach. - Posłuchaj, to nie był wypadek, ktoś to zaplanował - zabijając ciebie chciał zniszczyć twego ojca. Ten człowiek zadał sobie wiele trudu, by zatuszować całą sprawę, ale przypadkiem odkryłem to i zamierzam dobrać mu się do skóry. I sądzę, że będziesz mogła mi pomóc. - Kto to był? - Bernard Aschaar, dyrektor Goldcorp Group. Wyglądała na wstrząśniętą. Odwróciła twarz do okna. - Niemożliwe! Wczoraj byłam z nim na kolacji. To taki miły, światowy człowiek. - Tak, prawdziwy światowiec. Powinnaś się była go zapytać, czym zajmował się w zeszłym tygodniu. Usiadła z powrotem i spojrzała na niego. - Zrobiłam to. Powiedział, że był w Kenii, oglądał jakieś kopalnie. - Był w Mozambiku, konferował z rosyjskim generałem. Widziałem go na własne oczy. Zauważył na jej twarzy rosnący niepokój. Pochyliła się ku niemu. - Aschaar ma właśnie podpisać ważną umowę z moim ojcem. Tato był długo przeciwny sprzedaży kopalń, ale tym razem oferta była zbyt dobra, by ją odrzucić. - Jedyną rzeczą, jakiej pragnie Aschaar, jest władza. Zrobi wszystko, by się do niej dorwać. To szaleniec. Jeśli zawrze jakąś umowę z twoim ojcem, wynikną z tego kłopoty. Penelopa dopiła swoją whisky i wstała. - Musisz porozmawiać z moim ojcem, opowiedzieć mu to samo co mnie. Spojrzał jej prosto w oczy. Musiał mieć pewność, że nie pobiegnie zaraz do Aschaara. - Musisz zachować naszą rozmowę w tajemnicy, Penelopo. Mam do wyrównania rachunki z Aschaarem. Jeśli się dowie, kim jestem i że jeszcze żyję, znajdę się w wielkim niebezpieczeństwie. Nikt poza tobą nie wie, że wróciłem i chcę, by tak pozostało. Odrzuciła głowę do tyłu, z jej oczu posypały się iskry. - Uważasz, że nie możesz mi ufać, kapitanie Gallagher? Mógł jej zaufać. Charakter Penelopy był kryształowy i nic go nie zmieniło. - Ufam ci - powiedział. Uśmiechnęła się. - Naprawdę uważam, że dobrze byłoby, gdybyś porozmawiał z moim ojcem. Jest jednym z potentatów przemysłu wydobywczego złota. Jak wiesz, jest członkiem CKK i prawie codziennie kontaktuje się z Aschaarem. Jeśli szukasz zemsty, jestem pewna, że powie ci, jak można dobrać się do niego. - Dobrze. Możesz skontaktować się z nim dzisiaj? - Tak. Zadzwonię do niego teraz. Gdy dzwoniła z drugiego pokoju, poszedł na balkon i spoglądał w dół na ludzi zajeżdżających do hotelu na kolację, pragnących spędzić miły piątkowy wieczór. Co ja tu, do diabła, robię? - zapytał sam siebie. Powinien był wsiąść z Samantą w pierwszy lepszy samolot i wyjechać z kraju, zapomnieć o całej sprawie. Ale wtedy przypomniał sobie facetów, których zwłoki spoczywały na starym pasie startowym w Beirze. Spochmurniał i odwrócił się. Do pokoju wróciła Penelopa. - Zaraz tu będzie. - Obciągnęła w talii jedwabny szlafrok i posłała mu szelmowski uśmiech. - Czekając na niego możemy porozmawiać o starych dobrych czasach. Rayne był zaskoczony, że Sir George wygląda tak staro, ale nie stracił nic ze swojej dawnej prezencji i klimatu szacunku, jaki go otaczał. - Boże, Rayne, z trudem cię poznałem. Z tego, co słyszałem, brałeś ostatnio udział w niejednej potyczce. Słucham, o czym chciałeś ze mną rozmawiać? Rayne opowiedział mu wszystko o Aschaarze i samolocie. Twarz Sir George’a wydłużała się, gdy go słuchał, a kiedy poruszył temat wydarzeń w Mozambiku, poprosił córkę o jeszcze jedną whisky. Wyglądało na to, że nie wierzy własnym uszom. Gdy Rayne skończył, milczał przez jakiś czas. - To trzyma się kupy - powiedział w końcu. – Widzę teraz, że ten skurwysyn usiłował przyprzeć mnie do muru od lat, a ja nigdy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Postanowił więc wykupić mnie. A ta historia z Mozambikiem to prawdziwa rewelacja. Powinien za to dostać dożywocie! Jest zwykłym mordercą, i to całkowicie pozbawionym skrupułów. Gdy do posiadanych już kopalń doda moją firmę, zdobędzie olbrzymią władzę. Ale co można zrobić, by go powstrzymać? Sonia Seyton-Waugh zaczęła niedawno walkę z Goldcorp Group, ale to długa batalia, zapewniam cię. Nie wiem, jak można by dobrać się do skóry takiemu facetowi jak Aschaar. Jest zbyt przebiegły, by można go było postawić przed sądem. Wyjął swoją wizytówkę i podał ją Rayne’owi. - To mój prywatny numer. Jestem ci gotów pomóc. Jeśli będziesz miał kłopoty, zadzwoń do mnie. Nie muszę chyba mówić, że moja umowa z nim jest nieaktualna. Sądząc po tym, co mówisz, to udało mi się wyjść z tego z niewielkimi stratami. Rayne ważył każde wypowiadane teraz słowo: - Sir George, mam inną propozycję. Niech pan powie Aschaarowi, że umowa jest nadal aktualna, ale że sprowadził pan dodatkowego eksperta. Podniesie pan cenę swoich kopalń do niebotycznej sumy, informując go, że to ten nowy ekspert panu doradził i że jeżeli chce sprawę omówić, niech się skontaktuje bezpośrednio z nim. - To ty będziesz tym ekspertem? - Tak. Właśnie. - Igrasz z ogniem, Rayne. - To jedyny sposób, bym mógł dostać się do jego biura, nie wzbudzając żadnych podejrzeń. Wiem, że to ryzykowne, Sir George. Kiedy już tam się znajdę, będę mógł wprowadzić moje plany w życie. Proszę zadzwonić do niego jutro i powiadomić go o nowych warunkach umowy. - Dobrze, zrobię, jak mówisz. Nadam bieg sprawie dzwoniąc do niego jutro rano. Kiedy Sir George wyszedł, Rayne ujął dłoń Penelopy i pocałował ją w policzek. - Dzięki, moja droga. Dziękuję za wszystko. - Załatwiłeś, co miałeś do załatwienia i wracasz do swojej kobietki? - Może gdybyś ją poznała, nie nienawidziłabyś jej tak bardzo. Spojrzała na niego prowokująco. Wiele wysiłku kosztowało go, by jeszcze raz niewinnie pocałować ją w usta i oddalić się. Kiedy wrócił, Sam leżała na łóżku, w ubraniu, z twarzą zanurzoną w poduszce. Gdy zbliżył się do niej, odwróciła się i badawczo mu się przyglądała; od razu zauważył, że długo płakała. - I co, dobrze się bawiłeś? Na pewno to było miłe po tylu latach. Straszny skurwysyn z ciebie. Pochylił się i próbował wziąć ją w ramiona, ale ona obsypała go ciosami. Jeden z nich był tak mocny, że poleciała mu krew z nosa. - Zabierz te łapy! - krzyknęła. - Weź się w garść, Sam. Penelopa nic dla mnie nie znaczy. - Na Boga, nie kłam. Oszczędź mi tego. - Naprawdę, nic nie zaszło między nami. Gdybym ciebie nie miał, byłoby zapewne inaczej, ale mam ciebie i nic się nie zdarzyło. Sam popatrzyła na niego i znowu się rozpłakała. Trzymał ją w ramionach i poczuł, jak zaczyna się odprężać. Po chwili poszła po ręcznik i nawet zdobyła się na uśmiech wycierając mu krew z nosa. Kiedy skończyła, położyła się obok niego. - Przepraszam, Rayne. Nie mogłam ci zabronić tam pójść. Wiedziałam, że mi tego nie wolno, ale nie mogłam też przestać się zamartwiać. Ona jest bardzo piękna. Są faceci gotowi popełnić morderstwo za choćby jedną noc z Penelopą. Rayne spojrzał na tandetnie pomalowany sufit i pomyślał, jak samotna musi się czuć Penelopa pomimo swej sławy i urody. - Sam, musisz nauczyć się mi ufać. Jeśli tego nie zrozumiesz, nigdy nie uda nam się we dwoje. - To wydaje się takie łatwe - westchnęła. - Ale uczucia to nie jest coś, co można włączać i wyłączać na zawołanie. Postaram się jednak. - W porządku. To jest najważniejsze. - A więc co robiłeś? Opowiedział jej pokrótce. - Dobrze - stwierdziła, kiedy skończył. - Ale teraz posłuchaj, ponieważ ja też mam dla ciebie ciekawe informacje. Mówiłeś o tym, że potrzebujesz kogoś, kto pomoże ci dobrać się do Aschaara, kogoś, komu można by zaufać. - Sir George jest właściwą osobą. - Mam kogoś lepszego. Podała mu wycinki z czasopisma, na których były liczne fotografie pięknej wysokiej kobiety. Spojrzał na Sam zaintrygowany. - To Sonia Seyton-Waugh - wyjaśniła. - Słyszałeś o niej? - Sir George wspomniał jej nazwisko. - Stoi na czele korporacji kopalń złota, której prowadzenia nie podjęłaby się większość mężczyzn. Jest bardzo zdolna, a te artykuły świadczą, że ma na pieńku z Goldcorp Group. Wiem także, że nienawidzi Aschaara. I znam ją osobiście - kilka lat temu przeprowadzałam z nią wywiad w Stanach. - To świetnie, Sam! Wygląda, że właśnie kogoś takiego nam potrzeba. Dlaczego nie zadzwonisz do niej od razu? Sam potrząsnęła głową z uśmiechem. - Po pierwsze, jest za późno na towarzyskie telefony. A po drugie mam zamiar pokochać się z tobą z taką pasją, że nigdy nie wspomnisz już Penelopy O’Keefe. SONIA Rayne znał numer na pamięć. Telefon dzwonił długo, zanim ktoś go odebrał. - Tu major Long. - Mówi Rayne Gallagher. Nastąpiła dłuższa cisza. - Rayne, myślałem, że nie wyszedłeś z tego cało. Myślałem... Mam dla ciebie złe wiadomości. - Sam jest ze mną, Martin. Nic jej się nie stało. I znowu cisza. - Dobry Boże, stary. Muszę się z tobą zobaczyć. Muszę ci wszystko wytłumaczyć. - Co tu tłumaczyć? Dlaczego nie przyleciał po nas samolot? Osiemnastu ludzi zginęło. - Rayne, to nie moja wina. Nic nie wiedziałem. - Dlaczego, Martin. Znałeś większość z tych ludzi. Ufałem ci jak przyjacielowi. - Gdzie jesteś? - Powoli. Pewnie chcesz przysłać tu Frya, by mnie załatwił. - Ty skurwielu! - Głos Longa trząsł się z wściekłości. Wydało mu się, że słyszy nawet łkanie. Martin powiedział: - Daj mi szansę. Udowodnię ci, że się mylisz, mój mały. - W porządku. Chcę byś zrobił, co następuje... Samanta dotarła do Waugh Building wczesnym rankiem, ubrana elegancko w kupiony poprzedniego dnia granatowy kostium. Przeszła przez marmurowy hall i wsiadła do staroświeckiej windy z błyszczącymi mosiężnymi ozdobami. Pojechała na ostatnie piętro. - Dzień dobry. Czym mogę pani służyć? - młody człowiek w okularach o szylkretowej oprawie podniósł głowę znad biurka. - Chciałabym zobaczyć się z Sonią Seyton-Waugh. - Czy jest pani umówiona, pani...? - Samanta Elliot. Nie, nie jestem, ale kilka lat temu przeprowadzałam z Sonią wywiad w Nowym Jorku i jestem ciekawa, czy udzieliłaby mi następnego. - Jest bardzo zajęta w tej chwili, ale jestem pewien, że jeśli może pani poczekać, dostanie się pani do niej. Proszę spocząć. Dzisiejsze gazety leżą na stole. Po chwili wrócił. - Panna Seyton-Waugh przyjmie panią z prawdziwą przyjemnością. To nie potrwa długo. Czekając na nią Sam jeszcze raz przeczytała relację z ataku na lotnisko sporządzoną poprzedniego dnia. Pomyślała, czy nie wyjdzie na głupka. Ostatecznie Soni może to wcale nie zainteresować. Przyniosła z sobą dokumenty i artykuły, które Rayne zabrał ze skrytek bankowych, ale kłopot polegał na tym, że były napisane po rosyjsku... Do pokoju weszła kobieta i Samanta przyglądała się jej z zainteresowaniem. Sonia była atrakcyjna jak zwykle, ale zauważyła u niej pewną łagodność, której z pewnością nie było w niej podczas ich poprzedniego spotkania. - Samanta Elliot. Co za niespodzianka! Proszę do środka, nie widziałam cię od dawna... Sam uśmiechnęła się przyjaźnie. Miała wrażenie, że wszystko pójdzie dobrze. W ogromnym gabinecie stały antyki, a na podłogach leżały perskie dywany. Widok z okna zapierał dech w piersiach. Sonia powiedziała: - Czytałam twoje artykuły o Rodezji. Są świetne! Chcesz przeprowadzić ze mną wywiad? Sam ponownie przyjrzała się Soni. Ta kobieta musi wiele wiedzieć o Aschaarze i na pewno nie pochwala jego postępowania. Powinna być cennym sprzymierzeńcem. - Soniu, mam ci do opowiedzenia długą historię. Jest dość skomplikowana, więc wzięłam też ze sobą jej wersję na piśmie, byś mogła ją sobie później przeczytać, jeśli zechcesz. Pokrótce opowiem ci teraz, o co chodzi... Sonia uważnie słuchała relacji o przejściach Sam i Rayne’a w Mozambiku. Gdy padło nazwisko Aschaara, jeszcze bardziej skupiła się na relacji Sam, a pod koniec wpatrywała się w nią jak zahipnotyzowana. - Co masz zamiar zrobić, Samanto? - Rayne chce osiągnąć dwa cele. Po pierwsze odnaleźć Johna Frya, tego Amerykanina, który postarał się, by nikt z oddziału nie uszedł z życiem. Po drugie powstrzymać raz na zawsze Aschaara. - Znaczy zabić go? - Dopilnować, by stanął przed sądem. Sonia wstała i podeszła do okna. - Znam Bernarda od dawna. Mam osobiste powody, by go nienawidzić, a poza tym nie podoba mi się to, co próbuje uczynić z przemysłem wydobywczym. Marzę o tym, by postawić go przed obliczem prawa. - Odwróciła się. - Ale, Samanto, wiem nazbyt dobrze, że to będzie praktycznie niemożliwe. Musisz zrozumieć, jak niebezpieczny to człowiek. Jeśli zacznie podejrzewać, że chcecie mu się dobrać do skóry, grozi wam śmierć. - Rayne zabrał te dokumenty, które Fry kazał mu zniszczyć. Były przechowywane w banku w Beirze. Na jednym z nich widnieje podpis Aschaara - spójrz. Niestety, jak widzisz, są po rosyjsku. - To żaden problem. Mam znajomego, wykładowcę rosyjskiego na uniwersytecie. Zostaw mi je - o ile mi ufasz - to poproszę go o tłumaczenie. - Dziękuję, Soniu. Zechcesz spotkać się z Rayne’em i porozmawiać? Sonia skinęła głową i dotknęła ramienia Sam. - Los znowu nas zetknął. Ja też chciałabym wam kogoś przedstawić - kogoś, kto ma własne powody, by nienawidzić Aschaara i może wam pomóc doprowadzić go przed oblicze sprawiedliwości. Major Long podjechał wynajętym samochodem do drzwi opuszczonego magazynu. Spoglądając w lusterko zauważył, że stojący za nim wóz skręcił w prawo. Dobrze, zajęli wyznaczone pozycje. Spojrzał na zegarek, po czym sięgnął pod kurtkę i dotknął rękojeści pistoletu. Przeszedł go dreszcz. Nie mógł się już teraz wycofać. Rayne spojrzał na Loisa, który siedział na miejscu dla pasażera, a pistolet maszynowy w jego rękach był osłonięty kawałkiem płótna. Mógł na nim polegać. W trudnej sytuacji nie było od niego lepszego kompana. - No - powiedział Rayne - major Long sprzedał mnie, ale zapłaci za to teraz potrójnie - Fry to niebezpieczny bydlak. - Agent KGB pracujący dla CIA - dorzucił Lois. - Wolę nie myśleć, ilu ludzi ma na sumieniu. Przez przednią szybę Rayne zauważył, jak Martin Long wchodzi do znajdującego się w pewnej odległości od nich magazynu. - Wysiadł z samochodu i idzie do środka. Ruszajmy! Martin rozejrzał się po wnętrzu magazynu. Promienie porannego słońca wpadały przez okienka w dachu oświetlając pudła z częściami maszyn niby aktorów na scenie. Poczuł niepokój i spojrzał na zegarek. Fry się spóźniał. - Bardzo dobrze, majorze. Proszę teraz stanąć na środku. Martin rozejrzał się w poszukiwaniu Frya, ale nie zdołał go dojrzeć. Ruszył powoli do przodu. - Mojorze Long, bardzo proszę. Nie mam czasu. Jak rozumiem, chciał pan ze mną porozmawiać, więc proszę wyjść na środek. I niech pan pamięta, że trzymam pana na muszce. Martin stanął na środku magazynu. - Koniec zabawy, panie Fry - powiedział. - Wydało się, że jest pan agentem komunistycznym, zdrajcą i mordercą. Fry wyszedł spoza skrzyń. - O czym pan mówi, majorze? - Na jego twarzy rysował się niepokój. - Kapitan Gallagher ma dokumenty, o których zniszczenie pan go prosił. Wynika z nich, że jest pan agentem KGB. - Wyciągnął pistolet. - Zamordował pan osiemnastu dobrych żołnierzy, Fry. - Niech pan odłoży ten pistolet, Long. Jest pan otoczony. Martin Long z zimną satysfakcją nacisnął na spust. Fry ruszył w jego stronę. Kula trafiła go, ale nadal zbliżał się, wyrwał mu pistolet z ręki i przyłożył lufę do głowy. - Jedno słowo, ty skurwysynu, a rozwalę ci łeb. Martinowi zbierało się na wymioty. Pod kurtką Frya dojrzał kamizelkę kuloodporną. Amerykanin go przechytrzył. - Gdzie oni są, Long? - Nie wyjdziesz stąd żywy. Fry uniósł pistolet i walnął kolbą Longa w głowę. Martin osunął się na ziemię nieprzytomny. Rayne spojrzał na Loisa. Minęło pięć minut od czasu, gdy usłyszeli pojedynczy strzał z magazynu. - Czy Long tak długo zajmuje się podziwianiem dzieła swych rąk? Lois ściągnął sukno z pistoletu maszynowego. - Idę do środka. Sądzę, że coś poszło nie tak. Rayne wyciągnął pistolet i wbiegł do środka. Wewnątrz panowała śmiertelna cisza. Posuwali się szybko wzdłuż ścian kryjąc się za skrzyniami. Rayne zauważył Longa - właśnie próbował się podnieść. Rozglądał się wkoło, szukając ciała Frya, ale go nie znalazł. - Miał na sobie kamizelkę kuloodporną... - Martin popatrzył Rayne’owi w oczy. - Powiedziałem mu, że wiesz, iż jest agentem KGB. Uciekł... Boże, pomyślał Martin, znowu sknociłem sprawę. Spotkali się w piątkę o szóstej wieczorem w pięknym salonie Soni - Sonia, Deon, Rayne, Lois i Sam. Gdy gospodyni dokonała prezentacji, nalała im wszystkim drinki; usiedli na skórzanych sofach przyglądając się sobie niepewnie. - Ponieważ jestem gospodynią tego spotkania – zaczęła Sonia, posyłając im promienny uśmiech - pozwolicie, że ja zacznę. Deon i ja przeczytaliśmy waszą relację z wydarzeń w Beirze, przyniosłam też przetłumaczone dokumenty, które mi dałaś, Sam. Rayne uznał Sonię za jedną z najbardziej eleganckich kobiet, jakie widział. Podobał mu się również Deon de Wet; na jego twarzy widać było cierpienie i siłę, potężną kombinację, którą dobrze znał skądinąd. Deon dodał: - Obie umowy są prawie identyczne. Odnoszą się do ustanowienia marksistowskiego reżimu w Rodezji-Zimbabwe. Wcześniejszą zawarł agent KGB, John Fry, z przywódcami ZANU. Późniejszą podpisali Aschaar, generał Worotnikow i ci sami przywódcy ZANU. Tego się pan spodziewał, kapitanie Gallagher? Rayne uśmiechnął się: - Proszę mi mówić Rayne - może wszyscy będziemy sobie mówić po imieniu? - Odpowiedział mu pomruk aprobaty. - Tak - ciągnął po chwili - właśnie tego się spodziewaliśmy, prawda? - Spojrzał na Sam i Loisa. - Pierwsza umowa stanowi dowód, że John Fry jest podwójnym agentem - pokazuje, że w gruncie rzeczy pracował dla KGB prowadząc z ZANU rozmowy dotyczące wspieranej przez KGB inwazji na Rodezję. Potem, gdy na scenie pojawiła się armia rosyjska w osobie generała Worotnikowa, KGB dostała kosza, prosząc Frya, by zrezygnował z tej operacji. Wówczas pod przykrywką CIA wynajął nas i postarał się o to, byśmy zginęli wszyscy wraz z dowodami jego współpracy z KGB. - Tylko, że mu nie wyszło - wtrącił Deon ze smutnym uśmiechem - i wasza trójka wydostała się stamtąd wraz z dokumentami. A ponieważ jesteś takim człowiekiem, jakim jesteś, Rayne, na pewno zamierzasz pomścić śmierć tych osiemnastu wspaniałych żołnierzy, którzy zostali w Mozambiku. Teraz z kolei Rayne miał ponurą minę. - Próbowaliśmy, ale nie udało się nam. Prawda, Lois? - Lois pokiwał ze smutkiem głową. Rayne podniósł głowę i spojrzał Deonowi prosto w oczy. - Ale nie myśl, że nie zamierzamy próbować dalej. Dostanę go jeszcze. Myślę, że warto by wykorzystać tę relację z wypadków w Beirze... - Uśmiechnął się. - Ale Deonie i Soniu - tak naprawdę nie przyszliśmy rozmawiać o Fryu, lecz o Aschaarze. Z tej drugiej umowy widać wyraźnie, że to człowiek niebezpieczny i podstępny, ale mamy jeszcze więcej dowodów jego przestępczej działalności. Wiem od Sam, że wam także dał się on we znaki. Deon i Sonia spojrzeli po sobie. Sam zauważyła, że ich ręce spotkały się, a Deon delikatnie uścisnął dłoń Soni. Widać było, że bardzo się kochają - jasne było teraz, skąd wziął się ów łagodny wyraz szczęścia na twarzy Soni. - Nie będzie nam łatwo o tym opowiadać - zaczął Deon. - Ten skurwysyn wyrządził nam wiele złego. Ale ponieważ chcemy, by znalazł się tam, gdzie nikomu już nie będzie mógł zaszkodzić, jeśli chcecie wysłuchać, co nam zrobił... - co ty na to, Soniu? Sonia skinęła głową, z jej oczu posypały się iskry. - Zanim zaczniemy, naleję wszystkim następnego drinka. Tak więc opowiedzieli, jak Aschaar wkroczył w ich życie. Deon przypomniał historię włamania do willi biznesmena, które zawiodło go do Soni. Wspomniał o powiązaniach Aschaara ze swoim szefem, generałem Mullerem, i o tym, jak po morderstwie, którego Muller dokonał na więźniu w celi, rozpadło się jego małżeństwo, a jego karierę w policji zaczęto z premedytacją podkopywać, by zmusić go do milczenia. Tłumiąc w sobie ból opowiedział krótko o śmierci swego brata Pietera. Następnie Sonia opowiedziała im o sobie i o Helenie - o tym, co zrobili im Aschaar i Jay Golden. Na koniec omówiła megalomańskie plany Bernarda wobec przemysłu górniczego RPA. Kiedy oboje skończyli, nastała długa cisza. W końcu przerwał ją Lois: - Po tym, co wyście przeszli, może nie jest to takie poważne, ale ja też miałem do czynienia z panem Aschaarem. - Opowiedział im, jak zapłacono mu za dokonanie sabotażu w samolocie wiozącym Penelopę O’Keefe i o makabrycznych konsekwencjach tego czynu. - Ależ to straszliwa lista zbrodni - podsumowała Sam. - Pomyślcie tylko, ilu innych musiało ucierpieć z jego powodu! - Chodzi o to - powiedział Rayne - co mamy zamiar z nim zrobić? Po pierwsze chcę wiedzieć, czy piszecie się na współpracę? - To zbyteczne pytanie - odparła Sonia z uśmiechem. - Pewnie, że tak. - Świetnie. Następne pytanie: jakie działania podejmiemy? - Ja jestem za zabójstwem - stwierdził Deon. - Karabin z lunetą. Sam się tym zajmę. Zapewne w nocy, gdy wchodzi do domu. - To morderstwo z premedytacją. - Uważam, Rayne, że po tym, co zrobił, to całkiem łagodna śmierć. - Tylko że oznacza zniżenie się do jego poziomu. - To prawda. - Ja chcę publicznie poniżyć tego łajdaka i postawić przed obliczem prawa - Rayne pochylił się do przodu. - Posłuchajcie, oto mój plan. Umówiłem się z Sir George’em O’Keefe’em, właścicielem wielu kopalń, że będę udawać jego rzeczoznawcę i mam wyznaczone spotkanie z Aschaarem na ósmą jutro wieczorem. Wezmę z sobą Loisa i chciałbym, byś z nami też poszedł, Deon - we trzech oskarżymy go o popełnione zbrodnie, a ty, Deon, aresztujesz go. - Jak ominiemy jego osobistą obstawę? Rayne uśmiechnął się. - Jestem pewien, że we trzech mamy dość doświadczenia w stosowaniu różnych wybiegów, by poradzić sobie z paroma gorylami. - Będziemy uzbrojeni? - spytał Lois. Rayne zamyślił się na chwilę. - Sądzę, że tak. Nie chciałbym używać siły, chyba że w ostateczności, ale z takim facetem jak Aschaar wolałbym nie spotykać się bez pistoletu za paskiem. Sam odchrząknęła. - Czy mogę o coś zapytać? - Proszę cię bardzo. - A co z nami? - Co znaczy: co z nami? - Chodzi mi o to, że nie pozwolimy z Sonią na to, by nie brać w tym udziału, prawda, Soniu? - Nie ma mowy - dorzuciła Sonia patrząc na Deona. - Wiesz, że muszę tam pójść i stawić mu czoło. - OK. - zgodził się Rayne. - W porządku. Zmiana planów. Deon, Sonia i ja udajemy się na spotkanie z Aschaarem, Lois i ty, Sam, poczekacie na dole, na wypadek, gdyby potrzebna nam była pomoc. - Chwileczkę - wtrącił Lois. - Wcale mi się to nie podoba. - Lois, jesteś najlepszy w roli wspierającej. Nie próbuj zaprzeczać. - Zgoda. Skoro tak mówisz. Nastała chwila milczenia. - A więc, wszystko gra - powiedział Deon. - Jesteśmy umówieni. - Przyniosę wino - zaproponowała Sonia - i wypijemy za zniszczenie Aschaara i jego dzieła. Tego wieczoru nie będzie widać zachodu słońca w Johannesburgu. O osiemnastej niebo pokrywały czarne chmury, powietrze było ciężkie i upalne. Robotnicy wracający do domu spoglądali co i rusz w górę spodziewając się deszczu, ale burza jakoś nie nadchodziła. W swoim gabinecie na przedostatnim piętrze biurowca Goldcorp Bernard Aschaar czuł dziwny niepokój, chociaż nie wiedział, co było jego przyczyną. Może to z powodu pogody. Może stąd, że był tak blisko śmierci, gdy samolot wystartował z Beiry. Miał jednak prawdziwe powody do niepokoju, wiedział o tym dobrze. Jego ludzie w Mozambiku poinformowali go, że atak na lotnisko i skład paliw nie był dziełem Rodezyjczyków - kto więc za nim stał? Powiadomili go także o ataku na bank i zniknięciu umowy, którą podpisał z Worotnikowem... Prześladowało go niepokojące uczucie, że za tymi wydarzeniami kryją się jakieś nie znane mu siły i wcale mu się to nie podobało. Będzie musiał bardzo uważać. Do pokoju weszła wysoka blondynka w obcisłej sukience. - Czy życzy pan sobie jeszcze czegoś, panie Aschaar? Bernard obrzucił ją pożądliwym spojrzeniem po raz dwudziesty tego dnia. Jay powiedział mu, że „lubi te sprawy”. - Nie, dziękuję, Rae. Możesz już iść. I wiesz, co masz robić w przyszłym tygodniu, prawda? - Tak sądzę, panie Aschaar. Życzę panu miłej podróży. - Posłała mu obiecujący uśmiech. - Dziękuję. Dobranoc. Bernard wyjeżdżał tego wieczoru na tydzień do Londynu. Po spotkaniu z agentem O’Keefe’a helikopter zabierze go z dachu biurowca na lotnisko. Powinien zdążyć na lot o dwudziestej pierwszej trzydzieści. Zostawszy znowu sam Bernard wstał i podszedł do okna. Pod nim Johannesburg skąpany był w trupiobladym świetle nadciągającej burzy. Chciał kontrolować to miasto - wykorzystać do tego jego najcenniejsze, najbardziej uwielbiane bogactwo: złoto, ten żółty kruszec fascynujący ludzi od wieków. Gdyby to była wyłącznie kwestia pieniędzy, kupiłby władzę nad tym miastem przed laty. Jednak nie wszystkich można było kupić. To może jeszcze jedna przyczyna jego niepokoju: Sonia Seyton-Waugh i jej związek z pułkownikiem Deonem de Wetem. Wyczuł, że de Wet będzie sprawiał kłopoty w chwili, gdy ten zaczął dochodzenie w sprawie kradzieży fotografii z jego domu. Według Mullera był uczciwym policjantem podejmującym moralną krucjatę przeciwko występkowi, a nie ma nikogo bardziej niebezpiecznego od takiego idealisty. Po morderstwie na Pieterze wydawało się, że Deon pojął aluzję i przez jakiś czas siedział cicho. Ale to nie trwało długo. Przy każdej okazji szkodził Goldcorp Group, a zwłaszcza Bernardowi; był pewien, że to Deon dodaje Soni odwagi, dzięki której nie reaguje ona na jego szantaż. Wszystko to było bardzo niepokojące. Bernard odwrócił się nerwowo od okna i wrócił do biurka. Zadzwonię do generała Mullera, pomyślał, pomówię z nim o zaostrzeniu środków ochrony. Miał zamiar zrobić to od pewnego czasu. Podniósł słuchawkę i wykręcił domowy numer generała. - Halo, Piet, tu Bernard. Jak leci...? Chcę pogadać z tobą o mojej ochronie. Wyjeżdżam dzisiaj na jakiś tydzień, może wpadłbyś tu około ósmej piętnaście? Słuchał, jak Muller długo wyjaśnia mu, że umówił się już wcześniej na dzisiejszy wieczór. - Nie, Piet - przerwał mu Bernard, gdy skończył. - Jestem przekonany, że zdołasz się wyrwać. Oczekuję cię za kilka godzin. Po drugiej stronie nastała krótka cisza, po czym Muller zgodził się przyjść. Bernard odłożył słuchawkę z uśmiechem. Znał dość brudnych sprawek generała, by ten tańczył tak, jak mu zagra. Niebo wyglądało groźnie przez wielkie okna. Bernard z niepokojem przyglądał się pogarszającej się pogodzie. Rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju wszedł mężczyzna w mundurze pilota. - Panie Aschaar, chciałem pana poinformować, że będę gotowy do startu od dwudziestej trzydzieści w górę. - A jeśli rozpęta się burza? - Gdy będzie mocno padać, odczekamy trochę. Ale nie powinniśmy mieć żadnych kłopotów. - Dobrze. Do zobaczenia. Kiedy pilot wyszedł, Bernard podszedł do ściany i nacisnął guzik ukryty za boazerią. Ukazał się duży sejf. Nacisnął cyferki elektronicznego szyfru i drzwi natychmiast się otworzyły. Odliczył pięćset tysięcy randów w używanych banknotach. To powinno wystarczyć, pomyślał, by przemówić do rozumu temu bubkowi od Sir George’a i przekonać go, by spojrzał na sprawę z jego perspektywy. Zamknął sejf wkładając pieniądze do starej srebrnej szkatułki na stoliku. Usiadł i otworzył teczkę zawierającą materiały dotyczące przejęcia kopalń Sir George’a. Przyjemnie jest zastanawiać się nad dalszym rozwojem jego imperium; trudno było o przyjemniejszy sposób spędzenia następnych kilku godzin. Za oknami gabinetu nadal zbierały się burzowe chmury, ale deszcz wciąż nie nadchodził. Na najwyższym piętrze biurowca Goldcorp przypatrywali się sobie Goldenowie, ojciec i syn. Jay powiedział: - Chcę, ojcze, byś zwolnił Bernarda. Max Golden przyglądał się synowi nic nie mówiąc. Jay przełknął ślinę. Wciąż stał przed biurkiem, ojciec nie pozwolił mu usiąść. Mówił dalej: - Kiedy spotkaliśmy się w Londynie, ojcze, powiedziałeś, że pomyślisz o przekazaniu mi firmy pod koniec roku, o ile nie popełnię żadnych błędów. Cóż - przerwał i przyglądał się bezczelnie siedzącemu za biurkiem starszemu panu - uważam, że poradziłem sobie nieźle i nadszedł czas, bym otrzymał obiecaną nagrodę. Na obliczu Maxa Goldena zagościł złośliwy uśmiech; nakazał gestem, by Jay usiadł. Czerwony zachód słońca, zwiastun burzy, odbijając się w ogromnych oknach gabinetu rzucał upiorny blask na twarz starca. - Wybacz mi, jeśli się mylę - powiedział - ale czy nie mówiłeś mi podczas spotkania w Londynie, że Sonia Seyton-Waugh jest prawie skończona? - Cóż, tak, ojcze, ale... - Nie widzę nic, co by świadczyło, że tak jest, Jay. A ty? Odebrałeś te zdjęcia Bernardowi, jak mi obiecywałeś? - Jeszcze nie, ale... - A ten policjant, który nam depcze po piętach - de Wet, czyż nie tak się nazywa? Czy nie mówiłeś mi, że to tylko kwestia paru dni, zanim zostanie zlikwidowany? - Ojcze... - Czy został zlikwidowany, czy też nadal utrudnia nam życie? - Ale... - I ostatnia sprawa, co z samym Bernardem? W Londynie mówiłeś mi, że jest skończony. To dokładnie twoje słowa. Ale nie jest. Wręcz przeciwnie. Jay wyglądał na zmartwionego. Nic nie powiedział. - Widzisz - dorzucił Max Golden - mam bardzo dobrą opinię o posunięciach Bernarda. Sądzę, mój ukochany synu, że świetnie sobie poradzi jako szef firmy. Jay zatrząsł się ze złości i niepewnie stanął na nogi: - Widzę, że muszę przystąpić do działania. Max Golden zbliżył się do okna spoglądając na pochmurne niebo. - Dzień rozrachunku, Jay. Nadszedł dzień rozrachunku. WSZYSCY Weszli frontowymi drzwiami do biurowca Goldcorp i podeszli do biurka obstawy, by uzyskać zezwolenie na wejście. - Obawiam się, że mam pozwolenie dla jednej osoby reprezentującej Sir George’a O’Keefe’a - powiedział siedzący tam mężczyzna. Wskazując Sam i Loisa Rayne wyjaśnił: - Ci państwo poczekają na dole, a my troje chcemy iść na górę. Ochroniarz przyjrzał się stojącym przed nim ludziom. Znał ten typ - twardzi faceci, piękne kobiety, drogie samochody, ekskluzywne gusty. Często przychodzili wieczorem do gabinetów na szczycie wieżowca; na pewno wyruszą potem z panem Aschaarem i młodym panem Goldenem do miasta, gdy załatwią już interesy. Pan Aschaar nie znosi, gdy ktoś niepotrzebnie zawraca mu głowę. Może nie warto robić z tego afery. Bez przekonania rzekł: - Mówiłem państwu, mam pozwolenie dla jednej osoby. Rayne zareagował błyskawicznie: - W takim razie proszę mi dać pana Aschaara. Strażnik poddał się: - W porządku, proszę pana, wasza trójka może iść na górę. Jeśli pan Aschaar zapyta, proszę tylko powiedzieć mu, że byliście zarejestrowani jako grupa. Wsiedli do windy i Deon nacisnął przycisk z napisem „Poziom 2”. - Czy Aschaar nie siedzi na najwyższym piętrze? - spytał Rayne. - Nie, jest zarezerwowane dla starego Goldena. Aschaar zajmuje piętro pod nim. I tak nie może narzekać, ma cały drugi poziom niemal wyłącznie dla siebie. - Czy jest jakieś inne wyjście z budynku? - Tylko schody pożarowe. Winda zatrzymała się na poziomie drugim i wyszli do hallu pokrytego białymi kafelkami. Przez ogromne okno widać było zaczynającą się właśnie burzę. Coraz częściej pojawiały się na niebie błyskawice oświetlające sylwetki najwyższych gmachów w mieście. Na ogromnych szybach zbierały się krople deszczu, rozganiane na różne strony przez wiatr. Znajdując się na czterdziestym szóstym piętrze górowali nad innymi biurowcami Johannesburga. Weszli do salonu recepcyjnego spodziewając się lada chwila Aschaara. Punktualnie o dwudziestej wyszedł do nich. Deona nie znał, ale od razu rozpoznał Rayne’a i Sonię. Zatrzymał się przed nimi z uśmiechem. - Hej, co pan tu robi? - Jestem umówiony w interesach. - Niech pan się stąd wynosi, panie Brand, zanim wezwę policję. Użycie przez Aschaara pseudonimu sprawiło, że w umyśle Rayne’a zaczęły się tłoczyć wspomnienia z Beiry, zwłaszcza moment, gdy Aschaar spokojnie przyglądał się, jak Worotnikow każe go aresztować. Odpowiedział więc ostro, dając do zrozumienia, że jest zdecydowany na wszystko. - To ze mną jest pan umówiony, panie Aschaar. Nazwiska Brand używałem jedynie podczas mej działalności w Mozambiku. Jestem kapitanem i nazywam się Rayne Gallagher. Reprezentuję Sir George’a O’Keefe’a. Pozwoli pan, że przedstawię panu swoich współpracowników. Panna Seyton-Waugh, którą pan zna, i pułkownik Deon de Wet. Aschaar przyglądał im się chłodno. Robił tu równie groźne wrażenie jak w Beirze. Rayne poczuł rosnący niepokój. Ich plan wydawał się tak prosty, gdy przedstawiał go w luksusowym domu Soni. Teraz znajdowali się tutaj, na terytorium Aschaara, i miał poczucie, że niezupełnie kontrolują sytuację. - Proszę do mego gabinetu - powiedział cicho Bernard. Odwrócił się do nich plecami i ruszył w dół korytarza, weszli za nim do przestronnego, bogato umeblowanego gabinetu. Aschaar usiadł za biurkiem i zmierzył ich wzrokiem. Co Sonia Seyton- Waugh i Deon de Wet robią w towarzystwie Rayne’a Gallaghera? I jak temu ostatniemu udało się ujść z rąk Rosjan? Ani przez moment nie wierzył, że to, o czym mieli rozmawiać, miało coś wspólnego z umową z O’Keefe’em. To pułapka. Sonia rozejrzała się po wystawnym wnętrzu. Nie podobało się jej - czuła się tu źle. Nie powinni byli spotykać się z Aschaarem na jego terytorium, przyjście tu było błędem. Z niepokojem spojrzała na Deona. Bernard zauważył, że Sonia czuje się tu nieswojo i uśmiechnął się. Miał nad nimi przewagę. Zdani byli na jego łaskę. - Panie Aschaar - zaczął Rayne. - Gdy spotkaliśmy się w Beirze, pracowałem dla CIA kładąc kres pańskim starannie przygotowanym planom inwazji. Ale los zetknął nas wcześniej. Pewnie zapomniał pan już o próbie sabotażu samolotu Sir George’a, w wyniku którego miała zginąć jego córka. Ja też znajdowałem się wtedy na jego pokładzie. A mechanik, któremu zapłacił pan za wykonanie tej roboty, gotów jest potwierdzić przed sądem pański współudział. Na chwilę wytrącony z równowagi, Bernard odzyskał szybko tupet i ponownie się uśmiechnął. Aż trudno było mu uwierzyć w ich głupotę. Czego się po nim spodziewali? Że odda się w ręce policji? - To domniemania. Pewnie kupił pan tego mechanika tak, jak rzekomo zrobiłem to ja. - Machnął lekceważąco ręką. Wystąpił naprzód Deon, opanowany nienawiścią do Aschaara. - Jest pan zdrajcą. Rayne zabrał z banku w Beirze dokument podpisany przez pana i Worotnikowa - czy to też „kupione dowody”? Ja nazywam to zdradą i zapewniam pana, że podobnie potraktuje to każdy sąd w RPA. Rayne zauważył, że Aschaar zaczyna trząść się z wściekłości. - Proszę opuścić moje biuro - powiedział zaciskając pięści. - To nie wszystko, nigdzie nie pójdziemy - stwierdził Deon lodowatym tonem. - Na przykład, panie Aschaar, prowadziłem śledztwo w związku z włamaniem do pańskiego domu. Sejf w sypialni był otwarty i znalazłem tam kilka ciekawych przedmiotów. - I zabrał je pan popełniając w ten sposób przestępstwo, panie pułkowniku. Sądziłem, że ma pan dosyć kłopotów, by nie przyznawać się do tego. - Zadziwiające było, jak szybko Bernard zapanował nad swoimi emocjami. - Wydaje mi się, że nie chciałby pan, by znalezione w pańskim sejfie fotografie i filmy pojawiły się jako dowody w sądzie? Bernard uniósł brwi. - Dlaczego nie? Czy jestem na tych zdjęciach, które podrzucił pan do mojego sejfu? - Nie, ale jest na nich Sonia, która może zaświadczyć, że to pan je wykonał. Bernard spojrzał pogardliwie na Sonię. - Czy mam się sprzeciwiać, gdy jakaś kobieta uprze się, by się rozebrać na moich oczach? Sonia zmierzyła go wzrokiem pozbawionym strachu. - Nie próbuj ze mną tych numerów, Bernard. Ty i Jay jesteście najgorszymi szubrawcami, jakich znam. Ale to już wasz koniec. W tym momencie włączył się Deon: - Panna Seyton-Waugh była waszą ofiarą. Potem zrobiliście to samo pańskiej sekretarce, Helenie, która przebywa teraz w bezpiecznym miejscu. Upłynie jeszcze wiele czasu, zanim przyjdzie do siebie po tych narkotykach, którymi ją nafaszerowaliście, ale będzie zeznawać w sądzie przeciwko panu i Jayowi. - A więc to pan napisał ten list z pogróżkami? - zapytał Bernard cicho. - Tak - potwierdził Deon i po chwili dodał: - I jest jeszcze jedna sprawa. To pan kazał zamordować mego brata. Bernard spojrzał na niego z lekkim wyrzutem. - W tej sprawie pan się myli, panie de Wet, zapewniam pana. Deon stracił panowanie nad sobą. Rzucił się naprzód i walnął Aschaara pięścią. Z wargi pociekła mu krew, a Deon dorzucił: - A teraz trafi pan tam, gdzie powinien pan już dawno się znaleźć. Jest pan aresztowany. Bernard oparł się na krześle udając przybitego obrotem sprawy. Zanim zdążyli cokolwiek zrobić, odepchnął się od biurka nogami i wraz z krzesłem wystrzelił przez drzwi znajdujące się za jego plecami. Gdy Sonia, Rayne i Deon wpadli za nim do przyległego pokoju, stał już na nogach i otwierał szafkę w ścianie. Wydobył stamtąd karabin - celował w nich, zanim zdążyli wyciągnąć broń. Ruszył do przodu, złapał Sonię i przytknął jej do brody lufę karabinu. - Odłóżcie broń, albo ta pani zginie. Gdy Rayne i Deon rzucili swoje pistolety na marmurową posadzkę, za plecami usłyszeli niespodziewany hałas. Bernard odwrócił się zmuszając do tego samego Sonię i tak mocno wbijając jej w brodę lufę karabinu, że z oczu pociekły jej łzy. Do pokoju wszedł Jay. Spojrzał na nich zdziwiony. - Co tu, do diabła, się dzieje? - Chcesz odegrać wyznaczoną ci rólkę, Jay? - Co masz na myśli? - Rozmowę, jaką odbyłeś z ojcem przed godziną. Sądzisz, że nie wiem o wszystkim, co ma miejsce w tym biurze? Dalej, stań tam razem z nimi. Jay rzucił się w kierunku drzwi. Potężny huk wystrzału ogłuszył ich wszystkich. Jay upadł na podłogę, a jego lewa noga była masą skrwawionego ciała i kości. - Jezus, Bernard! - Jeszcze jeden ruch, a rozwalę ci łeb! Rayne poczuł, jak z czoła spływa mu pot. Szybkość posunięć Bernarda, łatwość, z jaką posługuje się bronią - to wszystko przerażało go. Deon miał rację: tego faceta nie wolno lekceważyć. Bernard posłał swoim wrogom jeszcze jeden uśmiech. - Powiedzieliście, co mieliście do powiedzenia na mój temat, więc teraz posłuchajcie, co ja o was myślę. Stanowilibyście żałosny widok na ławie dla świadków. Gliniarz lubujący się w zdjęciach pornograficznych - skierował oczy na Deona - który rozwiódł się z żoną i ma romans z nimfomanką. I pan, panie Gallagher, bezduszny najemnik zajmujący się handlem bronią. Ścisnął mocniej ramię Soni, która krzyknęła z bólu. Następnie nakazał gestem, by Rayne i Deon uklękli na podłodze, a sam usiadł na skraju biurka nadal ściskając szyję Soni lewym ramieniem. - Wiem więcej o was dwóch, niż wy wiecie o sobie. Od kogo tu zacząć? Zgoda, od pana de Weta. Pański ojciec był uznanym adwokatem, prawda, panie pułkowniku? Zarabiał bardzo dużo i pańska rodzina żyła w luksusie. Potem coś się popsuło, ale nigdy nie miał pan pojęcia, co. Mogę to panu teraz wyjaśnić. Pański ojciec popełnił głupi błąd romansując z kochanką pana Goldena, a Max, podobnie jak ja, nie lubi wtrącania się w jego prywatne sprawy, toteż zniszczył pańskiego ojca, złamał mu karierę równie łatwo, jak mały chłopiec łamie gałązkę. Pamięta pan, jak nie przyznano panu stypendium na wydział prawa uniwersytetu Witwatersrandu, de Wet? To ostatecznie pognębiło pańskiego ojca, nieprawdaż? Czy wie pan, że miał pan najlepsze stopnie ze wszystkich kandydatów? Było to jednak bez większego znaczenia, skoro na czele rady nadzorczej stał pan Golden i osobiście pana skreślił. Deon poczuł się kompletnie zdruzgotany. Przecież w końcu zaakceptował ich kłamstwa, uwierzył, że jego własny ojciec winny jest nieuczciwości i defraudacji. - Pański ojciec znał prawdę, de Wet, i dlatego się zastrzelił. Nie był zbyt silnym człowiekiem. Nie, niech pan nie będzie tak głupi, by czegoś próbować, bo odstrzelę pańskiej przyjaciółce kawałek twarzy. Wcisnął lufę karabinu w usta Soni, tak że pociekła jej po brodzie strużka krwi. Ignorując Jaya, który z wyrazem bólu na twarzy trzymał się za nogę, skierował wzrok na Rayne’a. - A pan, panie Gallagher, człowiek, który zrezygnował z obiecującej kariery adwokackiej. I to dlaczego? Ponieważ zabił pan człowieka podczas meczu rugby, czyż nie tak? Cóż za tragedia! Powiedzieć panu, co stało się naprawdę? Jak pan wie, tym zabitym przez pana był Tom Rudd, drugi syn Tony’ego Rudda, właściciela wielu kopalń złota. Goldcorp zawsze chciał przejąć jego imperium, kapitanie Gallagher. To my postaraliśmy się, by starszy syn został narkomanem, ale nie chcieliśmy także, by kopalnie odziedziczył młodszy syn, tak więc kiedy wyszło na jaw, że ma on wrodzoną wadę kręgosłupa, szantażem zmusiliśmy specjalistę do milczenia i pozwoliliśmy, by ten kretyn nadal uprawiał rugby. Było tylko kwestią czasu, nim doszłoby do wypadku i Tom Rudd skręciłby sobie kark. Sprytnie, nie sądzi pan? Rayne nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. Aschaar niemal go zniszczył; kierował jego życiem. Ten człowiek jest zepsuty do szpiku kości. Pomysł aresztowania go był głupotą. Znajdował się poza zasięgiem prawa. Postawienie go przed obliczem sprawiedliwości to zbyt łagodna kara dla niego. Bernardowi podobał się wyraz twarzy Rayne’a. - Tak, kapitanie Gallagher. I nic pan na to nie może poradzić, zupełnie nic. Pamiętam też historię tego samolotu, w którym miał pan zginąć wraz z panną O’Keefe. Lois Kruger – czy nie tak nazywał się ten mechanik, który z taką ochotą podjął się tego zadania? O ile pamiętam, był homoseksualistą. Wydaje mi się, że mamy jeszcze gdzieś zdjęcia jego z kochankiem. Bernard wstał wciąż trzymając karabin przy ustach Soni. - Ale dość tych makabrycznych opowieści, panie i panowie. Musimy ruszać. Tak, wybieramy się wszyscy na przejażdżkę. Wy nie dolecicie oczywiście do celu, ale mam nadzieję, że będzie wam się podobał lot, a zwłaszcza lądowanie. Leżący w kącie Jay próbował podnieść się z podłogi. - Myślisz, że nad wszystkim panujesz, Bernard. – Mówił z trudem, pokonując ból. - Masz wszystko, ale nie masz dziecka. Dlatego porzuciłeś Marisę - ponieważ wiedziała, że nie możesz mieć dzieci. Rayne zobaczył, że lufa karabinu na chwilę obniżyła się i ruszył do przodu, ale Bernard zauważył to i musiał się cofnąć. Jay ciągnął: - Ale nie martw się, Bernard. Marisa ma już dziecko - moje! Jednym błyskawicznym ruchem Bernard rzucił Sonię na podłogę i kolbą karabinu wyrżnął Jaya z całej siły w głowę. Na parterze, przez drzwi wejściowe, wpadł generał Muller i ruszył prosto do wind. Utknął w korku na autostradzie i spóźnił się na spotkanie z Bernardem. Nie lubił robić niczego, co by go zdenerwowało, ponieważ bał się go jak diabli. - Hej! - krzyknął facet z obstawy. - A pan dokąd? - Słuchaj, człowieku, znasz mnie przecież, widziałeś mnie setki razy. Jestem umówiony z panem Aschaarem. - A tak, przepraszam, panie generale. Proszę jechać na górę. Gdy generał wsiadł do windy, ochroniarz usiadł za biurkiem i spojrzał na zegarek. Jego zmiennik znowu się spóźnia - ten skurwysyn Bert nigdy nie może zdążyć na czas. Rzucił okiem na parę czekającą w hallu. Mężczyzna czytał jakieś pismo, a kobieta przyglądała się z zainteresowaniem plastikowemu kwiatowi... Chyba nie będzie z nimi żadnych kłopotów. Wskoczy na chwilę do biura, zabierze płaszcz i posprząta trochę, tak by móc od razu pójść do domu, gdy pojawi się Bert. - Idziemy? - zapytała Samanta szeptem. - Chyba powinniśmy - kiwnął głową Lois. - Nie podoba mi się ten facet, który przed chwilą tu wszedł. Sądzę, że Aschaar sprowadził posiłki. - OK. Szybko, dopóki wartownik pudruje sobie nos. Ruszyli ukradkiem w stronę wind. Jedna z nich bezgłośnie zjechała na dół. Jej drzwi otworzyły się przed nimi i cicho zamknęły, gdy wsiedli. Winda wiozła ich na poziom trzeci. Jay poczuł ogromny spokój leżąc na podłodze w gabinecie Bernarda. Jakiś czas temu - kiedy to było? - czuł straszny ból: w głowie, w nodze, ale to już minęło i opanował go spokój. Jakiś czas temu wydawało mu się, że najważniejsze jest dotarcie do intercomu na biurku Bernarda, chciał doczołgać się tam, nacisnąć przycisk, powiedzieć komuś, że... Teraz jednak, wraz z bólem zniknęło gdzieś to desperackie pragnienie. Nic nie musiał już robić - nic, nigdy. Mógł pozwolić, by ogarnęła go ciemność. Bernard popędził całą trójkę - Rayne’a, Deona i Sonię - spiralnymi schodami do oszklonego gabinetu na dachu; lufa karabinu wbijała się w plecy Soni, a jej lewa ręka tkwiła w stalowym uścisku Bernarda. Na betonie za szybami zobaczyli helikopter z kręcącym się już wirnikiem. Deon i Rayne wymienili spojrzenia. Zdawali sobie sprawę, co zamierza Aschaar - wziąć ich ze sobą, a potem wyrzucić ze śmigłowca. Aschaar kazał im wyjść na dwór. Nagle poczuli na twarzach silny orzeźwiający wiatr. Wokół nich rozciągało się niebo, a pod nimi długi lot na spotkanie śmierci. Nic absolutnie nie mogli zrobić. Generał Muller wbiegł ciężko dysząc po spiralnych schodkach, wyciągając po drodze pistolet. W gabinecie Bernarda znalazł ciało Jaya Goldena leżące na podłodze w kałuży krwi. Mój Boże, co tu się dzieje? Nigdy przedtem nie był na dachu. Schodami dotarł do przeszklonego pomieszczenia i zobaczył za szybą jakiegoś obcego wsiadającego do śmigłowca oraz Bernarda Aschaara, który stał obok z karabinem. Przykucnął i zmierzył się do strzału. Słysząc jakiś hałas Bernard odwrócił się błyskawicznie na pięcie. Za mokrą szybą zobaczył kogoś celującego do niego z pistoletu. Nie myśląc, co robi, podskoczył do drzwi i wystrzelił do przykucniętej postaci. Muller osunął się w kałużę krwi z przestrzeloną twarzą, a kiedy Bernard odwrócił się z powrotem w stronę helikoptera Rayne siedział mu już na karku próbując wyrwać mu karabin. W tym samym momencie na górze spiralnych schodków pojawili się Lois i Sam, zobaczyli dwóch sczepionych ze sobą mężczyzn i zawieszony o metr nad dachem helikopter, z którego z rozpaczą w oczach wyglądali Deon i Sonia. Lois instynktownie rzucił się w stronę śmigłowca. Przebiegł kawałek mokrego betonu i uchwycił się obiema rękami płóz do lądowania. Gdy pilot przyspieszył i zawyły silniki, Lois spojrzał w dół na odtchłań pod nim; ręce już zaczynały go boleć. Skulona w drzwiach Sam zamknęła oczy. Na betonie trwała desperacka walka o karabin. Wygrał Aschaar i Rayne runął na ziemię, gdy usłyszał nad sobą odgłos wystrzału. Aschaar przykucnął, by strzelić ponownie, ale pośliznął się upuszczając broń w kałużę. Rayne podbiegł i kopnął karabin, a po chwili obaj zadawali sobie wściekle ciosy; Aschaar chciał wyrżnąć Rayne’a z byka, ale ten uskoczył i umieścił na jego szczęce potężny prawy sierpowy. Bernard zatoczył się do tyłu, ale zaraz skoczył naprzód, trafiając Rayne’a w żołądek. Rayne skulił się, a Aschaar podniósł karabin i wycelował. Gdy nacisnął spust rozległ się cichy szczęk - broń zamokła. Po chwili Rayne rzucił się naprzód w typowym naskoku z góry stosowanym w rugby. Spóźnił się jednak. - Nie ruszać się, kapitanie Gallagher - rzucił Aschaar. - Niech pan tam zostanie, poleży sobie na betonie. To w zupełności wystarczy. Podnosząc wzrok Rayne zobaczył z przerażeniem, że Bernard mierzy z karabinu w głowę Sam. Nad nimi Lois wciąż wisiał na płozach helikoptera. Zdawał sobie sprawę, że to już koniec. Nagle usłyszał głos Deona: - Trzymaj się! Spojrzał w górę i zdziwiony ujrzał, że Deon otworzył drzwiczki i stanął na płozie. Lewą ręką trzymał się krawędzi drzwi, a prawą wyciągnął w kierunku Loisa. - Nie mogę dosięgnąć! Zbierając się na odwagę Lois puścił się jedną ręką płozy i podciągnął na drugiej do góry. Przez chwilę był pewien, że chwyt Deona jest za słaby, że zaraz poleci w dół... A potem poczuł, że pomalutku unosi się do góry. - Mój Boże! Dobry Jezu! - Lois upadł na podłogę kabiny. Był tak bliski śmierci, ale udało mu się. Spojrzał na dwie pobladłe twarze nad sobą i spróbował się podnieść. - Dalej, musimy opanować tę maszynę. - Pilot jest uzbrojony, Lois. Ja pójdę przodem. Bardzo powoli Deon przekręcił klamkę drzwi wiodących do kabiny pilota. Rozwarł je szybko i wskoczył do środka. Pilot był już w połowie drogi do karabinu leżącego na podłodze. Deon schwycił broń, ale pilot też trzymał ją w rękach. Boczną szybkę przebił pocisk. Deon uniósł pilota do góry, po czym uderzył go łokciem w żebra i wyrwał mu karabin. Lois siedział już za sterami próbując utrzymać kurs. Niebo wokół nich rozświetlały złowieszczo błyskawice. Przez cały czas podstawa chmur obniżała się pogarszając widoczność. Usiłując dojrzeć w ciemnościach biurowiec Lois bał się, że może się z nim zderzyć. Nagle wynurzył się z mroku tonący w światłach budynek. Zobaczył na dachu trzy postacie. Błyskawica oświetliła wieżowiec i ostrożnie przygotował się do lądowania. Leżąc twarzą na betonie Rayne dostrzegł, że na dach wszedł jeszcze jeden mężczyzna - nie rozpoznał go, widział jego długie siwe włosy. Trzymał w rękach pistolet maszynowy. Rayne zauważył, że ma twarz wykrzywioną przez jakieś silne uczucia - smutek, nienawiść? Wyglądał niemal na szalonego. - Dlaczego to zrobiłeś, Bernard? - krzyknął stary człowiek. - Miałeś wszystko. Wiedziałeś o tym. Dlaczego musiałeś go zabić? Bernard, wciąż trzymając Sam za włosy, wzruszył ramionami. - Przykro mi, Max, ale tak po prostu wyszło. On nie żyje, a ty masz pretensje. Co się stało, nie odstanie się. Pistolet maszynowy w rękach starego człowieka przemówił. Bernard zatoczył się, a jego ciało było pełne czerwonych dziur. Wszędzie tryskała krew i latały odłamki szkła. Bernard zdołał jeszcze wstać. Zza pleców wyciągnął cienki jak brzytwa nóż. Rozległ się jego świst. Max Golden odwrócił się chcąc się uchylić, ale ostrze trafiło go z tyłu w szyję. Krzycząc z bólu upadł na ziemię. NIKT John Fry wmieszał się w tłum na lotnisku im. Charlesa de Gaulle’a. Czekało go spotkanie z wysokim funkcjonariuszem KGB; miał otrzymać instrukcje dotyczące jego następnego zadania. Nie zauważył podążającego za nim człowieka z parasolem w ręku. - Przepraszam, staruszku. Koniec parasola zahaczył o jego lewy pośladek i John odczuł coś jakby ukłucie. Kiedy się jednak odwrócił, nikogo już nie było. Po kilku sekundach zaczął odczuwać bóle w piersiach. Wiedział, co się stało; odgadł, że Gallagher musiał porozmawiać z kimś w Pentagonie i teraz jego gra dobiegła końca. Upadł na bok, otoczyli go gapie. Jakieś piętnaście minut później zmarł na atak serca w ambulansie. Pielęgniarka wyprowadziła wózek inwalidzki z siedzącym na nim mężczyzną przez drzwi szpitala. Podążał za nimi lekarz. Jakże inaczej wygląda bez tych długich włosów, pomyślał. Czekał na tę chwilę, by powiedzieć swemu pacjentowi prawdę. - Panie Golden. Przenikliwe, świdrujące spojrzenie niebieskich oczu spoczęło na jego oczach. Bał się człowieka na wózku. - Pańskie obrażenia okazały się znacznie poważniejsze, niż nam się to z początku wydawało. Biorąc pod uwagę pański wiek, nie ma wielkich nadziei, że ten stan się poprawi. Będzie pan całkowicie sparaliżowany od szyi w dół przez resztę swego życia. Max Golden nic nie odparł. Ale tak spojrzał na chirurga, że ten aż odskoczył. We wzroku tym kryła się obietnica okrutnej zemsty. Rayne siedział za swoim biurkiem przy oknie czytając podręcznik. Był tak zaabsorbowany, że niemal nie zauważył, gdy do pokoju weszła z gazetą w ręku Sam. - Rayne. - Spojrzał na nią mrugając oczami. - Rayne, jest tu coś, co powinieneś przeczytać. Tytuł głosił: „Nagła śmierć amerykańskiego dyplomaty w Paryżu”. „Pan John Fry - donosił artykuł - były doradca do spraw ekonomicznych ambasady USA w RPA, zmarł nagle w zeszłym tygodniu w Paryżu. Oświadczenie tutejszej ambasady USA głosi, że nie podejrzewa się nienaturalnych przyczyn zgonu. Wygląda na to, że pan Fry od dłuższego czasu chorował na serce”. Rayne złożył gazetę i spojrzał na Sam. - Michael Strong i inni mogą czuć się w minimalnym stopniu pomszczeni. - Myślałam, że się ucieszysz. Rayne spojrzał na leżącą na biurku pocztówkę. Przysłali ją Deon i Sonia spędzający miesiąc miodowy na Seszelach. Wiedział, że ta wiadomość im także sprawi przyjemność. - Sam, idę na spacer. - Przecież pada... - nie protestowała jednak i z uśmiechem patrzyła, jak wychodzi. Strasznie podobał się jej ten dom w górach Magaliesburg niedaleko Johannesburga. Przebywała tu w charakterze gościa Bruce’a Gallaghera - była tu mile widziana i mogła pozostać jak długo zechce. Jej stosunki z Bruce’em układały się świetnie - cieszyło ją, że tak dobrze zdaje się rozumieć, co przeżywa jego syn. Powróciła pamięcią do ślubu Deona i Soni w zeszłym tygodniu. Tak bardzo chciała znaleźć się z Rayne’em na ich miejscu. Nigdy przedtem nie chciała mieć dzieci, ale teraz bardzo ich pragnęła. Obserwowała wyprostowane plecy Rayne’a, gdy wspinał się na wzgórze. Spojrzała na książki na jego biurku. Nie miała wątpliwości, że osiągnie swój cel, że pewnego dnia zostanie wspaniałym adwokatem, skoro tak bardzo tego pragnie. Martwiła się jednak czymś innym. Wiedziała, że nie do końca pogodził się ze swoją przeszłością. Śledziła go wzrokiem modląc się, by znalazł wewnętrzny spokój i zrozumiał w końcu, że życiem powinni cieszyć się żyjący. Gdy zbliżył się do szczytu, deszcz przybrał na sile i gdzieś blisko uderzył piorun. Na horyzoncie wisiały burzowe chmury, a wysuszona ziemia chciwie chłonęła deszczową wodę. Był tu sam na sam z żywiołami i po raz kolejny przypomniały mu się pełne przemocy sceny na szczycie biurowca Gold-corp. Powoli jego usta rozwarły się w uśmiechu. To przecież Fry umarł, a nie on; Aschaar, a nie on. Pomyślał znowu o tych ostatnich chwilach z Aschaarem; o Mozambiku i ludziach, którzy odeszli na zawsze. Pomyślał o tym dniu - wydawało mu się, że to tak dawno - kiedy zabił w buszu swoich własnych żołnierzy. Całe dorosłe życie spędził gromadząc wiedzę o śmierci i wojnie - wiedzę nie wartą zachodu. Chciał teraz stać się cząstką swojego własnego kraju, walczyć o przyszłość wolną od przemocy i korupcji. Poświęci resztę życia na walkę z niesprawiedliwością. Przez długi czas stał na szczycie wzgórza, po czym ruszył w stronę domu. W końcu osiągnął wewnętrzny spokój. Przemoc była częścią jego przeszłości. Wobec ludzi, którzy zginęli miał jeden obowiązek - powinność, by żyć. Najwyższy czas powiedzieć Sam, jak bardzo ją kocha. Przyspieszył, zaczął biec. SPIS RZECZY Rayne 6 Samanta 71 Deon 131 Bernard 157 Deon i Bernard 187 Mozambik 211 Rayne 2 223 Aleksy 259 Samanta 2 315 Tongogara 325 Rayne i Bernard 336 Larry 360 Rayne i Sam 371 Rayne i John 406 Sonia 425 Wszyscy 439 Nikt 451 Afrykański Narodowy Związek Zimbabwe. Afrykański Ludowy Związek Zimbabwe. Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu w przekładzie z języków oryginalnych. Wydanie trzecie poprawione. Wydawnictwo Pallotinum, Poznań - Warszawa 1980.