12399
Szczegóły |
Tytuł |
12399 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12399 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12399 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12399 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Anatol Potemkowski
Wszystkie pieniądze świata
Rozdział I
Siedzieliśmy oparci o filar mostu. Dołem płynęła rzeka. Tuż przy naszych nogach,
ale o jakiś metr niżej, ponieważ w tym miejscu brzeg urywał się gwałtownie i od
razu było głębo-ko. W tym miejscu nie było dobrej kąpieli. Dobra kąpiel była
paręset metrów dalej, za hałdą piasku, który piaskarze wydobyli kiedyś, jeszcze
przed wojną, kiedy piasek był ludziom po-trzebny. Teraz nie był potrzebny i nikt
się piaskiem nie interesował. Nie było też piaskarzy.
–
W niedzielę jest najlepiej – powiedział Burek. – Nie ma pośpiechu z rybami. Jest
kupa czasu do godziny policyjnej.
– Naprawdę przyjemnie jest w sobotę – powiedziałem.
–
Owszem – zgodził się. – W zasadzie tak. Jeżeli pogoda jest dobra, to w sobotę
jest jesz-cze lepiej. Pomyślałem, że w sobotę przy każdej pogodzie jest
najlepiej, ale nie powiedziałem tego,
tylko wbiłem wędkę w skarpę i położyłem się na plecach. Burek też wbił wędkę w
skarpę i też się położył. Po niebie przesuwały się wolno białe obłoki. Było
przyjemnie i ciepło. Myślałem, że Burek śpi. Nie spał jednak. Co więcej,
myśleliśmy o tym samym.
– Widziałeś, jakie ma nogi w kostkach? – spytał.
Leżałemz zamkniętymioczami, ponieważsłońcewyszłozza mostu i świe-ci ło mi w
twarz.
Dziewczyna pojawiła się przed tygodniem w biurze Autowerkstätte Gebrüder
Swoboda. Była śliczna, świetnie ubrana, długonoga. Miała wypielęgnowane jasne
włosy i prowadziła niemiecką korespondencję z Herreskraftfahrzeugparkiem.
Ułatwiała również Bolczowi Swo-bodzie porozumiewanie się z Niemcami. Język
macierzysty nie był najmocniejszą stroną ge-bruderów i jeszcze przed rokiem nie
domyślali się, że są narodowości niemieckiej. Uważano ich raczej za Czechów,
zresztą nikogo ich narodowość nie interesowała na tyle, żeby się nad nią
zastanawiać. Panienka nazywała się Hania i mogła być równie dobrze folksdojczką,
jak i nie. Bolczo mówił do niej „Fräulein Hana”. Braki niemieckiego starał się
złagodzić kalecząc nasz język.
– Wygląda na kurwę – powiedział Burek.
– Czort ją wie – powiedziałem. – Ma mnóstwo rzeczy, to fakt. Ale rok temu wielu
ludzi miało mnóstwo rzeczy. Potem zapakowali je we wrześniu do walizek. Może
walizki tej Hani stoją jeszcze pod jej łóżkiem?
–
Może – zgodził się Burek. – Bolczo ostro się koło niej kręci.
–
Fünfstück też – odparłem.
Fünfstück był żołnierzem z HKP, odkomenderowanym do warsztatów Swobody. Miał do-
brą posadę. Wygrzewał się na ławeczce ustawionej przy wejściu do biura,
załatwiał jakieś rachunki, przyjmował naprawione pojazdy. Musiał mieć z tego
dochody. Z Bolczem pozo-stawał w zażyłych stosunkach. Teraz od tygodnia
Fünfstück przesiadywał u panny Hani.
– Fünfstücka Hania ma w dupie – rzekł Burek. – Jeszcze tydzień i będzie spała z
Bolczem. Zobaczysz, że Bolczo ją trzaśnie.
– Ich sprawa – powiedziałem nieszczerze.
Dochodziła dziesiąta i mieliśmy złowionych pięć rybek. Były to małe rybki i
trzeba by złowić wszystkie małe rybki z rzeki, żeby mieć z tego prawdziwą
kolację albo obiad. Parę rybek to jednak też było coś. Smażyło się je na oleju,
który kupowaliśmy w sklepiku Błasz-czyka. Były smaczne.
Chwilę potem mieliśmy szóstą, siódmą i ósmą małą rybkę, ponieważ małe rybki
kręciły się tu stadami koło filarów mostu. Teraz leżały poukładane rządkiem na
trawie. Patrzyliśmy na nie omijając wzrokiem własne nogi, chude i białe. Nie w
każdą niedzielę było słońce, w dnie powszednie łowiliśmy wieczorem, więc nawet
nie warto było rozbierać się. Tego dnia przy-szliśmy w kąpielówkach, bo nasz
drewniak stał jakieś trzysta metrów od mostu, przy torach. Mieszkaliśmy w małym
pokoju na piętrze. Wchodziło się drewnianymi zewnętrznymi scho-dami na coś w
rodzaju balkoniku i z tego było wejście do nas.
W lecie było tam przyjemnie. W zimie nie.
Już w listopadzie robiło się bardzo chłodno. Wtedy zaczynaliśmy pracę u Swobody.
Mó-wiło się u Swobody, ponieważ drugi brat pojawiał się tylko sporadycznie,
wiedzieliśmy go zaledwie parę razy. Interesem kierował Bolczo. Płacił nam
trzydzieści złotych tygodniowo. Pracowaliśmy jako Monteurgehilfen od siódmej
rano do piątej po południu. Od dziewiątej była godzina policyjna. Teoretycznie
można było nie zwracać na nią uwagi, ponieważ żan-darmi nieczęsto zaglądali na
Promy, ale w praktyce czasem się pojawiali na torach i raz skuli strasznie mordę
Fijałkowskiemu, monterowi od Swobody, mieszkającemu opodal. Nawet go nie
zastrzelili – mówiono potem. – Najważniejsze w tej wojnie, żeby trafić na
przyzwoitych ludzi.
W zimie było strasznie. Od rzeki szedł chłód, nie było co jeść, warsztaty były
nie opalane. Pracowaliśmy od początku we własnych ubraniach, lepiły się już od
smarów. W nocy za oknem gwizdały parowozy i wtedy wychodziliśmy na tory szukać
kawałków węgla i zaraz sztywnieliśmy z zimna, bo mróz paraliżował oddech.
Zbieraliśmy też różne drewienka, ale takich jak my było wielu.
W zimie nie powodziło się nam dobrze.
Potem w marcu zrobiło się słonecznie, w południe kapało z dachów, i jeszcze
pojawiła się pani Rysia. Zamieszkała w sąsiednim pokoju. Któregoś dnia przyszła,
żeby się pogrzać przy kozie, chociaż już było cieplej.
–
Mam pół litra z przydziału – powiedziała w pewnej chwili.Tak to się zaczęło.
Przyniosła pół litra, chleb i kawałek boczku.
–
Dupa jak dzwon – powiedziałem, kiedy sobie poszła.
– Na chuju nie podrzucisz! – zgodził się Burek. Potem poszliśmy do pani Rysi. To
znaczy Burek poszedł pierwszy. Następnie ja poszedłem. Tak się utarło, że
wieczorem któryś z nas szedł do pani Rysi na chybcika i niedługo wra-cał, potem
szedł drugi i już zostawał na noc.
Mówiliśmy o niej z Burkiem „pani Rysia”. Pewnie po to, żeby się zdystansować
jakoś do całej sprawy. Pani Rysia była starsza od nas o dwa lata. Miała
trzydzieści sześć lat. My z Burkiem mieliśmy trzydzieści cztery. Razem. Mimo to
chyba pani Rysia reprezentowała w naszym kolektywie naiwność. W sumie było nam z
nią dobrze, nawet gospodarowaliśmy na spółkę. Prócz tego potrafiła wyprać
koszule i wyprasować. Od niedawna mieliśmy nowe ubrania z granatowego drelichu.
Niby robocze, ale chodziliśmy w nich od wielkiego dzwonu. Na ławeczce w parku,
miejskim wyglądaliśmy na czeladników ślusarskich, których szef po-słał po
papierosy i którym nie śpieszy się z powrotem. Było to bliskie prawdy.
Nadal nie znaliśmy w tym mieście nikogo, chociaż minęło tyle miesięcy, prawie
rok. W zimie poznaliśmy panią Kawecką. Zrzuciliśmy jej węgiel do piwnicy i
mieliśmy dzięki niej bardzo przyjemny wieczór. Wycofano wtedy stuzłotówki z
obiegu i wszyscy kombinowali, jak je zmienić na stemplowane. My nie, bo mieliśmy
pieniądze w bilonie, ale wiele osób to stuknęło. Pani Kawecka poinformowała nas,
że jeden Żyd ma do wymiany milion złotych w stówach. Chce je wymienić po
osiemdziesiąt za sto. Nazajutrz monter Hulka powiedział, że jego kolega w banku
wymienia dziewięćdziesiąt dwa za sto.
–
Jakie sumy? – spytaliśmy.
–
Każdą sumę – rzekł monter Hulka. – Mogą być miliony.
Umówiliśmy się zaraz z panią Kawecką, że Żyd z milionem przyjdzie do nas o
szóstej i przyniesie pieniądze. Interes wydawał się dobry i pewny. Niestety Żyd
z milionem nie przy-szedł.
Nawet nie robiliśmy pani Kaweckiej wyrzutów, chociaż pieniądze były nam
potrzebne.
Ale bywały takie transakcje.
Miesiąc temu skapitulowała Francja i zdumiewająco szybko mieliśmy francuskie
samo-chody i motocykle w warsztacie. Renówki, Cytryny, motocykle Ghnom-Rhone.
Podobne do Beemek, ale jakby gorsze na oko. Swoboda palił francuskie i
angielskie papierosy, Fünfstück przywoził skrzynki francuskich koniaków. Pewnie
Fräulein Hana też się podreperowała ko-smetycznie.
Miałem z tego butelkę na kawę, którą pani Rysia gotuje nam do roboty. Stała
pusta na ła-weczce przy biurze. Poręczna. I korek świetny. Jakby woskowany,
zakończony ebonitowym kapslem. Myślałem, że polubię tę butelkę i po wojnie będę
ją pokazywał znajomym. Pierw-szego dnia jadłem obiad w Chevrolecie 1938.
Najbrzydszy z trzech modeli. Trzydziesty siódmy i trzydziesty dziewiąty były
ładne, w trzydziestym ósmym nie podobała mi się maska. Ale był to wygodny, duży
samochód. I zaparkowany z boku, więc można było spokojnie rozmawiać.
Przekąsiliśmy z Burkiem, potem kiedy wysiadaliśmy z wozu, butelka upadła na
beton i stłukła się. Pierwszego dnia. Jeszcze jej nie zdążyłem polubić, ale było
mi żal, że tak się to ułożyło.
Teraz ten woskowany korek pływał po wodzie na wędce Burka. Jest bardzo dobry,
może go Burek polubi i będzie pokazywał po wojnie? Może tak; może nie. Żeby coś
porządnie polubić, trzeba na to czasu. W zasadzie jest to sprawa cierpliwości.
Coś jak z łowieniem ryb.
– Mamy dziewiątą – powiedział Burek i wyciągnął wędkę.
Kiedy zdejmował z haczyka trzepoczącą się rybkę, gdzieś, daleko za nami odezwało
się skrzypienie. Do mostu szło się ścieżką zarośniętą krzakami i skrzypienie
dochodziło stamtąd.
– Bolczo? – zastanowiłem się.
–
Zobaczymy – rzekł Burek i wbił wędkę w skarpę. Bolczo był normalnym, ciemnym
gnojkiem i początkowo ubierał się stosownie do pozycji społecznej. Ale wiosną
zniknął na kilkanaście dni i powrócił odmieniony. Ktoś musiał kierować jego
zakupami, tylko nie wie-dzieliśmy kto. Hania? Hani jeszcze nie było u Swobody.
Ale mogli się wówczas poznać w Warszawie. Od wiosny Bolczo chodził w świetnie
skrojonych garniturach. Były to dwurzę-dówki o linii Oxford. Długie marynarki z
wąskimi klapami, wąskie spodnie. Wąskie kołnie-rzyki koszul miały pod krawatem
specjalne zapięcie i wyglądały jak obroża.
To znaczy prawidłowo. Do tego mimo lata Bolczo nosił mokasyny z grubego palonego
juchtu, odpolerowanego jak lakier. Na czubkach i na obcasach buty miały
miedziane, blaszki. Niemieccy cywile ubierali się zupełnie inaczej, więc dla
zaakcentowania swego folksdojczo-stwa Bolczo nosił do tego w klapie znaczek ze
swastyką, a na głowie zielony kapelusik z piórkiem. Buty Bolcza skrzypiały tak
głośno, że w warsztatach słychać go było z daleka. Te-raz skrzypienie
przybliżało się do nas.
–
Bolczo idzie na spacer – rzekł Burek. Mogliśmy usiąść tyłem do ścieżki i nie
zauważyć Bolcza, mogliśmy też powitać szefa z należytym szacunkiem. Wybraliśmy
drugą ewentual-ność. Kiedyś, na początku pracy w warsztatach, Bolczo bardzo
niegrzecznie objaśnił nas, że należy mu się kłaniać.
–
Jestem wasz direktor – powiedział. – Potrzeba mnie mówić dżen dobri. Każdy
Niemiec trzeba sze kłaniać, wy szajskerle! My są Herrenvolk.
Teraz mieliśmy skromną okazję do rewanżu, bo oprócz skrzypienia Bolczowych butów
dochodziły nas odgłosy rozmowy. Ustawiliśmy się frontem do ścieżki, ciekawi, czy
Bolczo idzie z Fräulein Hanią i w nadziei, że go wprawimy w zakłopotanie.
Jakoż po chwili ukazała się Fräulein Hania i tuż za nią Bolczo z pledem na
ramieniu. Szli gęsiego, bo ścieżka była wąska.
– Dzień dobry, panno Haniu, dzień dobry, panie dyrektorze – wyrecytowaliśmy
chórem.
Hania skinęła głową, Bolczo nie. Położył Hani rękę na łopatce, jakby ją chciał
przyśpie-szyć, a ona wtedy zrobiła szybki krok naprzód i ręka Bolcza pozostała w
powietrzu. Zniknęli znowu w krzakach, a my siedliśmy jak poprzednio, ciekawi
dalszego rozwoju wypadków. Ścieżka wychodziła z krzaków o paręset metrów od nas,
koło hałdy piasku, gdzie brzeg był dobry do kąpieli. Mogli tam wyjść i ulokować
się na brzegu i nawet wykąpać się. Chętnie widzielibyśmy Fräulein Hanię w
kostiumie kąpielowym i nie kryliśmy tego przed sobą. Ale mogli w ogóle ze
ścieżki nie wyjść, tylko wbić się gdzieś w krzaki. Było to mało prawdopo-dobne,
bo oboje musieli gdzieś mieszkać i trudno było o powód, żeby się kryli w
krzakach, ale teoretycznie taka ewentualność istniała. Wreszcie mogli pójść
dalej, ku kępie drzew i krzaków poniżej hałdy piasku.
–
Jeżeli Bolczo jeszcze się stara o jej rękę, to pójdą pod drzewa – powiedział
Burek.
–
Ja bym tak zrobił – odparłem.
– Jakby Hania zechciała – powiedział Burek. To odsłoniło nowe możliwości
spekulacyjne. Bolczo mógł chcieć iść w krzaki pod drzewa, ale Hania mogła nie
chcieć.
Trudno było z tych elementów zbudować jakąś trwalszą konstrukcję i sytuacja
nadal była niejasna. Wreszcie Bolczo z Hanią ukazali się u wylotu ścieżki,
weszli za hałdę piachu i zno-wu przestaliśmy ich widzieć.
Ale było ich słychać. Mimo odległości dochodziły niekiedy zupełnie wyraźne
fragmenty rozmowy. Potem znowu wiatr porywał słowa i nic nie było słychać.
Bolczo mówił do Hani: „Fräulein Hana”. A więc ten ruch, którym Hania pozostawiła
rękę Bolcza w powietrzu, to jakby ostentacyjne przyśpieszenie kroku, nie był
czymś na pokaz, tylko to był normalny od-ruch człowieka, którego Bolczo chciał
dotknąć.
Z tego, co słyszeliśmy, wynikało, że Bolczo namawiał Hanię do kąpieli. Byliśmy
nawet za tym, ale Hania nie chciała się kąpać. Nieoczekiwanie zza hałdy pojawił
się Bolczo w kąpie-lówkach. Przebiegł truchcikiem parę kroków i wszedł do wody.
Zaraz zaczął parskać i chla-pać.
–
Himmel Gott! – wrzeszczał. – Jaka czepła woda! Jest prima, wunderschön
jest!Burek wyciągnął swoją wędkę i położył na trawie. Potem to samo zrobił z
moją.
–
Nie będziemy łowili ryb w takiej wodzie – wyjaśnił. Skinąłem aprobująco głową.
Wydając okrzyki Bolczo przeszedł jeszcze kilka metrów i nagle znikł. Wrzask
urwał się w pół słowa, potem znowu przez krótką chwilę było go słychać.
– Ratunku! – krzyczał Bolczo. – Ratunku, Boże! Musiało być pięć po jedenastej i
tuż nad nami załomotał po moście pośpieszny do Warszawy. Położyłem Burkowi rękę
na kolanie, żeby nie próbował zrobić głupstwa. Zresztą było za daleko. Burek też
odgrodził mnie ręką od rzeki.
Pociąg zjechał z mostu i było znowu cicho nad rzeką.
–
Boże, jakie to strasznie proste – powiedział Burek.Teraz usłyszeliśmy krzyk
dziewczyny.
–
Ratunku! – wołała Hania.
–
Woła jak z łaski – rzekł Burek.Istotnie Hania krzyknęła raz i drugi i dała
spokój.
–
Nic się nie przywiązała do nieboszczyka – zauważyłem.
– Nic – zgodził się Burek. – Ale wypada zauważyć, że nieboszczyk był wyjątkowym
skurwysynem.
Siedzieliśmy patrząc na wodę i wystawiając twarze do słońca. Po zimie jeszcze
ciągle cie-pło sprawiało nam radość. Odwróciliśmy głowy, kiedy za nami
zaszeleściły krzaki na ścieżce.
Hania wracała znad rzeki. Szła wolno i jakoś bardzo płynnie, w opuszczonej ręce
trzymała niebieską jedwabną chustkę i wyglądała tak, jakby nie znała parszywego
świata, w którym żyliśmy z Burkiem i jakby się nie mogła domyślać, że coś
takiego istnieje.
Patrzyliśmy na jej nogi, a ona uśmiechnęła się do nas i zrobiła ramionami gest,
który mógł oznaczać: Doprawdy, cóż za pożałowania godny incydent?, ale mógł
równie dobrze nie ozna-czać niczego albo oznaczać coś, czego nie umieliśmy się
domyślić.
Przeszła obok nas zaczepiając chustką o krzaki i patrzyliśmy za nią, aż się
gałązki prze-stały poruszać.
Potem zarzuciliśmy wędki i poszliśmy się wykąpać, ponieważ prąd w rzece był
silny i wo-da była znowu czysta.
Wracając do domu Burek powiedział:
–
Chciałbym mieć wszystkie pieniądze świata!
–
Daj nam Boże – powiedziałem, rozszerzając jakby tę wypowiedź.Burek zrozumiał, bo
skinął głową.
Rozdział II
W lecie pani Rysia przyrządzała kolację w swoim pokoju. U nas było i tak
dostatecznie go-rąco, bo deski nagrzewały się od słońca, a po zapaleniu piecyka
robiło się zupełnie niezno-śnie. Ale jadaliśmy u nas i w czasie kiedy jedliśmy i
potem paliliśmy i rozmawiali, pokój pani Rysi stygł i przestawał przypominać
piekarnik.
Zza ściany pachniało smażonymi rybkami. Siedzieliśmy z Burkiem pozornie
zamyśleni, ale kipiała w nas żądza czynu. Weszła pani Rysia. W jednej ręce
trzymała patelnię, w drugiej gotujący się czajnik.
– Wiesz, jak się leczy trypra? – spytał Burek.Pani Rysia stała jeszcze w
drzwiach.
–
Boże święty! – zawołała. Podeszła do stołu, postawiła patelnię i czajnik, potem
podniosła ręce ku ustom. – Jeszcze nam tego brakowało!
–
Nie jesteśmy chorzy – powiedział uspokajająco Burek. – Czujemy się bardzo dobrze
we-nerycznie.
–
Myślałam, że jesteśmy chorzy – powiedziała pani Rysia. – Kto jest chory?
–
Obojętne – rzekł Burek. – Wiesz, jak się leczy trypra?
Pani Rysia wyjęła z szuflady chleb, kostki syntetycznej herbaty, wyglądające jak
kostki Maggi i pudełeczko od zapałek z sacharyną.
–
Nie wiem, jak się leczy trypra – powiedziała i zaczęła nakładać rybki na
talerze, pobrzę-kując widelcem o patelnię. – Patrzcie, jak się ładnie
przyrumieniły.
– Wyglądają wspaniale – powiedziałem.
–
Po wojnie nakupimy rybek i usmażymy taką patelnię – pani Rysia pokazała jaką.
Potem wróciła do tematu. – Pewnie się robi jakieś zastrzyki. Może jakieś
płukania? Mogę się popy-tać w pracy.
–
Nie trzeba – powiedziałem. – Nie chodzi o szczegóły. Chodzi o ogólną linię
postępowania.
– Zastrzyki to brzmi przekonywająco – powiedział Burek. – Dajcie mi jeszcze
kawałek
chleba. Pani Rysia ukroiła. Burek zaczął wycierać chlebem przyrumieniony olej z
talerza.
–
Zastrzyki tak – powtórzył. – Ale płukanie to chyba dla panienek. Żeby przepłukać
faceta, trzeba do tego specjalnej aparatury, jeżeli coś takiego w ogóle
istnieje.
–
Pewnie istnieje – powiedziała pani Rysia. – Medycyna robi postępy. Mają sposoby
na wszystko.
–
Zapewne – zgodził się Burek. – Ale nas interesują zabiegi podstawowe.
–
Po co wam to? – spytała pani Rysia.Wymieniliśmy z Burkiem spojrzenia. Nie było
powodów, żeby nie znała prawdy.
–
Będziemy leczyć jednego typunia – wyjaśniłem.
–
Nazywa się Bodzio – rzekł Burek.
Jeszcze pachniało rybkami, ale rybek już nie było i patelnia była wyszorowana
chlebem do czysta. Zrobiło się ciemno, na niebie za oknem błyszczały gwiazdy.
Dostaliśmy tego dnia po sto Junaków na przydział w warsztatach i Burek postawił
pudełko na stole.
– Białe – powiedziała z uznaniem pani Rysia. – Samotlące.
Zapaliliśmy. Było spokojnie i cicho. Chwilę siedzieliśmy milcząc, nagle pani
Rysia zapy-tała:
– Bureczku, czy wy potraficie wyleczyć tego Bodzia? Wzruszyliśmy ramionami. Nie
chciało się nam rozmawiać. Mieliśmy sporo do przemyślenia.
Bodzio był głupim pacanem. Poznaliśmy go w parku miejskim, kiedy firma Swoboda
wy-posażyła nas w granatowe ubrania robocze i mogliśmy pokazywać się publicznie.
Siadaliśmy czasami na ławeczce i patrzyliśmy, co się ogólnie dzieje. W mieście
było sporo dziewcząt i chłopców w naszym wieku. Uczyli się w jakichś szkołach
albo chodzili na komplety. To bu-dziło w nas mieszane uczucia, ale dalekie od
podniecenia. Mogliśmy żyć tylko tak jak żyli-śmy i nie było nad czym się
zastanawiać.
Bodzio był grzecznym, spasionym chłopczykiem. Miotały nim namiętności. Chodzili
do szkoły handlowej. Popołudnia spędzał w parku. Jeżeli widział dobrą
dziewczynę, zwijał się na ławce w kabłąk, i jeżeli musiał potem wstać, wstawał
trzymając rękę w kieszeni. Inaczej wy-glądał nieprzyzwoicie. Obserwując
przechodzące dziewczęta mówił różne plugastwa. Był rok starszy od nas i
zamierzał nam imponować. Sądziliśmy, że się onanizuje na śmierć i życie, jak
mówiono w Chyrowie, gdzie Burek pobierał nauki przez rok, ale okazało się, że
nie docenia-liśmy Bodzia. Któregoś dnia przyszedł napuszony bez umiaru.
–
Wspaniale sobie popierdoliłem – oświadczył.Nie zrobiło to na nas specjalnego
wrażenia. Wypadało jednak okazać zainteresowanie.
–
Basię? – spytałem.Bodzio drgnął.
–
Skąd wiesz?! Kto ci mówił?!
–
Nikt – odparłem. – Tak mi przyszło do głowy.
Basia była służącą w domu Bodzia, wielokrotnie wyrażał się z trzeźwym uznaniem o
jej budowie.
–
Rodzice poszli na całą noc na brydża do znajomych – powiedział Bodzio. – Jakby
się dowiedzieli o Basi, to nie wiem, co by było. Jezu! Bodzio bardzo cenił swój
sukces. Dla nas sprawa była niejasna, bo nie wiedzieliśmy, jak ta
Basia wygląda. Na panienki w parku Bodzio patrzył śmiało i puszył się. Po paru
tygodniach pękł jak balon. Siedział na ławce, wyglądał na tłustą szmatę, usta mu
drgały. Był bliski płaczu.
–
Post coitum... – powiedział Burek, który pamiętał tyle z łaciny, ile mogło się
przydać w życiu towarzyskim. Bodzio nie zrozumiał.
–
Złapałem trypra na tej cholernej kurwie – powiedział. – Zupełnie nie wiem, co
robić. Po-radziliśmy, żeby poszedł do lekarza. Wzdrygnął się.
– Nie, to w żadnym wypadku.
Lekarza Bodzio wstydził się. Obawiał się ponadto, że przez lekarza wiadomość
może do-trzeć do rodziców. Przecież ta Basia też musi się w końcu leczyć. Jakby
to wyglądało?!
–
Jej sprawa – powiedziałem. – Ale ty powinieneś coś zrobić.
–
Tylko co? – spytał Bodzio. Podparł twarz rękami i tak siedział.Wówczas Burek
powiedział:
–
Moglibyśmy cię wyleczyć, jeżeli chcesz. Ale nie mamy tych lekarstw, co
trzeba.Bodzio odżył.
–
Wiecie, co trzeba robić? Poważnie?!Wzruszyliśmy ramionami.
–
Mam pięćset złotych – powiedział Bodzio. – To są drogie lekarstwa?Tego nie
wiedzieliśmy dokładnie.
–
Możemy się jutro dowiedzieć – powiedziałem.
–
Z tym, że lekarstwa bez recepty mogą być droższe – uzupełnił Burek.Zgodziłem się
z tą opinią.
–
Nawet na pewno będą droższe. Nie wiem, czy się zdecydujesz.Bodzio zdecydował się
natychmiast.
–
W razie czego mam rower. Najważniejsze, żebyście dostali wszystko, co trzeba. To
dłu-ga kuracja?
– Osiem tygodni – rzekł Burek.
–
W najlepszym razie osiem – powiedziałem. – Jak możesz, to trochę pokręć się za
pie-niędzmi. Ustaliliśmy, że Bodzio przyjdzie do nas jutro wieczorem na Promy, a
my się przepytamy o lekarstwa. Na kredyt nikt nam przecież nie da. Za duża suma.
Jeszcze jakiś czas siedzieliśmy w parku, a Bodzio od czasu do czasu mówił: „Ta
cholerna
kurwa!” Za którymś razem powiedział:
–
Głupia, parszywa dziwka! Ale zrypałem ją wtedy sześć razy!Burek przysunął się na
ławeczce do Bodzia.
–
W te i z powrotem liczysz za raz? – spytał.Bodzio prychnął z oburzenia. Wstał i
poszedł sobie.
–
Ten żarcik może nas kosztować dużo pieniędzy – powiedziałem.Nazajutrz rano
odprowadzaliśmy motocykle po reperacji do HKP.Jechałem na nowiutkim, czarno
lakierowanym Horexie 600, za mną Burek na półlitrowym
NSU z koszem. Przed nami jeszcze z dziesięć motorów, a na samym przedzie
Fünfstück na DKW SB 500 z elektrycznym rozrusznikiem. Miał na nim jechać Burek,
ale najadł się wsty-du, bo kiedy odpuścił sprzęgło na jedynce, motor pojechał do
tyłu. Odbił przy zapalaniu i cała aparatura kręciła się w odwrotną stronę.
Śmieliśmy się z tego, aż przyszedł Fünfstück i poje-chał na Dekawce, a Burkowi
zostało dosyć szmelcowe NSU.
Na placu Parkowym stał Bodzio z matką. Popatrzył na nas psim wzrokiem, kiedy
ambalu-jąc na pół sprzęgła i grając gazem skręcaliśmy w ulicę Piłsudskiego. Był
kompletnie miękki z wrażenia. Zresztą nawet ludzie bardzo muzykalni muszą
przyznać, że żadna muzyka nie jest tak ładna jak gang jednocylindrowego
czterosuwu pracującego na wolnych obrotach. Jest to naprawdę coś, czego warto
posłuchać. R 51 jest wspaniałym motocyklem, ale bokser nie ma takiego gangu. To
jest motor do jeżdżenia. Do słuchania Horex jest najlepszy. NSU też nic nie
brakuje.
W połowie Piłsudskiego Burek zredukował obroty i coś do mnie zaczął krzyczeć.
Zaraz przymknąłem gaz.
–
Co mówisz? – spytałem.
–
Bodzio jest nasz! – zawołał Burek.Zredukowałem na dwójkę, odkręciłem do końca i
Horex poszedł ostro szpulą do przodu.
Za mną rycząc silnikiem toczył się Burek z wózkiem. To spotkanie przesądziło
sprawę kuracji. Wieczorem Bodzio zjawił się u nas. Miał pięćset złotych i rower.
– Możemy zaczynać – powiedzieliśmy.
Następnie zeszliśmy na dół, żeby obejrzeć rower. Był to rower Kamińskiego, w
dobrym stanie, lakierowany na brązowo. Balony drutówki, drewniane obręcze,
wyścigowa kierowni-ca, ale do tego torpedo, klockowe pedały i sprężynowe
siodełko. Przy suporcie mały luz lewej korby.
–
Zupełnie bez sensu – rzekł Burek – trzeba by założyć treszczotkę, zmienić
siodełko, dać bramptonowskie pedały i klipsy.
–
Możecie robić z tym rowerem, co chcecie – zgodził się Bodzio. – Nie wiem, ile
jest wart, ale chyba powinno wystarczyć.
–
Powinno wystarczyć – powiedziałem. – Musisz go szybko sprzedać.
–
Ja? – zdziwił się. – Myślałem, że wy to załatwicie.Może ktoś z waszych znajomych
chce kupić rower?
–
Nie wiem – powiedział Burek. – Nie sądzę, żeby ktoś z naszych znajomych mógł się
za-interesować rowerem z wolnobieżną piastą hamulcową Torpedo. – Wymówił tę
„wolnobieżną piastę” z takim obrzydzeniem, że Bodzio jakby zmalał.
–
Chyba nie – podtrzymałem opinię Burka. – Raczej powinieneś porozmawiać z
kolegami.
–
Myślałem, że wy sprzedacie rower – powiedział Bodzio.
–
Nie – rzekł Burek. – To ty masz trypra i ty potrzebujesz pieniędzy. Nie możemy
handlo
wać cudzym rowerem. Co powie twoja matka w razie czego? Pani Rysia zaczęła
zmywać talerze. Na stole syczała karbidówka.
–
Trzeba jutro kupić strzykawkę – powiedział Burek gasząc niedopałek Junaka w
baniecz-ce od konserw, służącej nam za popielniczkę. – To się kupuje w aptece?
–
W aptece – powiedziałem. – Ale pani Kawecka powinna mieć strzykawkę. Może nam
pożyczy?
–
Dlaczego sądzisz, że pani Kawecka ma strzykawkę?
–
Ma bańki – powiedziałem. – Widziałem jeszcze w zimie. Może mieć i
strzykawkę.Poszliśmy do pani Kaweckiej.
–
Lekarz przepisał nam zastrzyki wzmacniające – rzekł Burek. – Ale nie mamy
strzykaw
ki. Pani Kawecka popatrzyła na nas ciepło.
– Będę wam robiła te zastrzyki.
Podziękowaliśmy za to. Nie chcieliśmy sprawiać kłopotu. Zastrzyki robi doskonale
pani Rysia, bo miała siostrę pielęgniarkę. Gdyby jednak pani Kawecka zechciała
nam pożyczyć strzykawkę, byłoby to szalenie uprzejmie z jej strony.
Strzykawka była ładna, w specjalnym naczyniu do gotowania.
–
Tylko igła jest tępa – powiedziała pani Kawecka. – Igłę musicie kupić
nową.Wróciliśmy radzi z siebie.Spróbowaliśmy igłę na palcu. Była istotnie tępa,
ale gruba i sprawiała solidne wrażenie.
–
Jeszcze zupełnie dobra – powiedziałem.
–
Łatwo pani Kaweckiej wybrzydzać za cudze pieniądze – rzekł Burek. – Cała
umiejętność polega na zdecydowanym wbiciu igły. Robiłeś kiedy zastrzyki?
–
Nie – powiedziałem. – Trzeba po prostu pewną ręką wbić igłę w dupę.Burek wziął
igłę i obejrzał ją jeszcze raz.
–
Żeby tylko nie trafić w jakąś niepotrzebną kość.
–
Bodzio jest tłusty – powiedziałem. – Ale możemy na wszelki wypadek robić
zastrzyki podskórne, żeby nie zepsuć igły. Trzeba odciągnąć skórę i wbić igłę w
ten sposób – pokazałem na spodniach jak.
–
Można i tak – zgodził się Burek. – Tylko kiedy puścisz skórę, igła może
trzasnąć.
–
Trzeba to wypróbować – powiedziałem. – Jutro będziemy wiedzieli, jak to jest.
Pierwszy zastrzyk udał się doskonale. Przez całą kurację nie zaszła potrzeba
zmieniania igły na inną. Była to dobra, mocna igła. Ponadto za swoje pieniądze
Bodzio musiał czuć, że jest leczony.
Przez parę dni robiliśmy mu co dzień zastrzyki z wody zabarwionej czerwonym
atramen-tem. Za pierwszym razem po zastrzyku zrobiła mu się kulka wielkości
małej śliwki. Kazali-śmy mu masować ją tamponem z waty. Dosyć szybko to minęło.
Kiedy któregoś dnia odszedł powłócząc lekko nogą, pomyślałem, że może warto
wprowa-dzić pewną modyfikację.
– Słuchaj – powiedziałem do Burka. – Właściwie nie ma powodu, żeby mu to
świństwo
wstrzykiwać. Wystarczy, jak się go ukłuje w dupę. Burek zastanowił się.
–
Nie wiem, czy to będzie uczciwe – rzekł wreszcie.Złapałem Burka wpół i długo
tarzaliśmy się po łóżku.
Leczenie Bodzia sprawiało nam tyle przyjemności, że moglibyśmy go leczyć za
darmo. Potem Burek powiedział:
–
Jeżeli będziemy go tylko kłuć, to atrament się zmarnuje.Zaproponowałem, że
możemy robić nasiadówki.Była to nowość, którą Bodzio przyjął z radością. Siadał
gołym tyłkiem do miednicy z ró-
żową wodą i siedział trzydzieści minut. Do wody dodawaliśmy parę kropel karbolu,
żeby przyjemnie pachniało.
Od tego dnia Bodzio przychodził dwa razy tygodniowo. Raz kłuliśmy go igłą, raz
siedział w miednicy z karbolem i z atramentem. Ponadto systematycznie zażywał
tabletki emskie. Kruszyliśmy je na miałko i pakowali w opłatki od jakichś
proszków, które znaleźliśmy u pani Rysi. Pani Rysia nie wiedziała, co jest w
środku i mogliśmy to coś spokojnie wyrzucić. Jeden raz po wbiciu igły popłynęła
nagle krew. Potem Bodzio długo trzymał palcem watkę na tyłku, tamując
krwawienie. Incydent nie wywarł na nas większego wrażenia, ponieważ każda praca
związana jest z ryzykiem zawodowym. Pod koniec pierwszego tygodnia Bodzio
zapytał:
–
Jutro sobota i matka każe mi się kąpać. Mogę się kąpać?
–
Możesz – powiedziałem.
–
Z tym że kutasa, staraj się trzymać na wierzchu – uzupełnił Burek.Była to
niepotrzebna uwaga i potem Burek nawet żałował Bodzia. Ale nie mogliśmy go
traktować dobrze, skoro zdecydowaliśmy się go leczyć. Leczenie Bodzia bardzo nas
podreperowało finansowo. Kuracja miała trwać w zasadzie osiem tygodni.
Nieoczekiwanie po sześciu tygodniach Bodzio wyzdrowiał.
Rozdział III
Trochę przed piątą przyleciał do nas monter Fijałkowski.
–
Panie ten – powiedział do Burka – robimy po fajrant!Potem zwrócił się do mnie:
–
Pan też zostaje! Z samego rana zabierają DKW spod szopy!
Dekawka stała od miesięcy na podwórzu pod szopą. Jakoś wszyscy o niej
zapomnieli. Te-raz zrobił się gwałt.
– Akurat na jutro? – zdziwił się Burek.
– Fünfstück zrobił piekło – powiedział Fijałkowski. – Jak nie będzie motoru na
siódmą ra-no, to sprowadzi gestapo i zamknie wszystkich za sabotaż. Uchlał się w
kantorze jak świnia, myślałem, że mi przyleje.
Już prawie rok pracowaliśmy u Swobody i ciągle mówiono do nas: panie ten...
Nikomu nie chciało się pamiętać, jak się nazywamy.
– Panie ten, skocz pan po czternastkę!
Wydawało mi się to dziwne, zwłaszcza w stosunku do Burka. Burek miał prawdziwe
imię i nazwisko, ale odkąd go znałem, był zawsze Burkiem. Tylko w domu nazywano
go po imie-niu. Kierowca Michalczyk, z którym byliśmy w zażyłych stosunkach,
mówił: „panicz Burek”. Wydawało mi się to umiarkowanie zabawne, podobnie jak
fakt, że Burek miał psa Hipolita.
U Swobody inni pomocnicy monterów mieli imiona. My nie. Byliśmy obcy, nie zdając
so-bie z tego sprawy. Właśnie to się kończyło.
Wprowadziliśmy Dekawkę do warsztatu. Karta warsztatowa tkwiła na szczęście
między reflektorem a sprężyną przedniego zawieszenia. W Dekawce ślizgało się
sprzęgło. Zacząłem odkręcać pokrywę, Burek postawił garnczek wody na maszynce
elektrycznej, żeby wyparzyć korki we wrzątku. Zdążyliśmy pobrać je z magazynu
przed piątą.
Bez pośpiechu było roboty na dwie godziny. Z pośpiechem na półtorej. Nie było co
się śpieszyć.
Fijałkowski gdzieś znikł z panem Edkiem z magazynu, pewnie siedzieli w biurze.
Zresztą co miał robić? Wachlować nas w czasie roboty? Pan Edek czekał, aż
skończymy, żeby za-mknąć interes i oddać klucze nocnemu dozorcy.
Bez pośpiechu wymieniliśmy korki, potem poszliśmy do biura, żeby Fijałkowski
przeto-czył tarcze na rewolwerówce. Siedzieli w biurze we trzech. Kiedy
weszliśmy, pan Edek schował ręce pod stół. Oczy miał przerażone.
–
Można toczyć tarcze – powiedziałem.Fijałkowski spojrzał na mnie nieprzytomnie.
–
Idź pan w cholerę, panie ten! Czekajcie w warsztacie.
Pan Edek nadal trzymał ręce pod stołem, ale na krześle leżał wojskowy pas z
otwartą, pu-stą kaburą. Obok leżały naboje.
– Co się stało? – spytał Burek patrząc na krzesło.
Wtedy pan Edek położył na stole Mausera 7,65. Potem osobno lufę i coś, co
znaliśmy wy-bornie z widzenia, ale nie wiedzieliśmy, jak się to nazywa. Długi
sztyft, zakończony prosto-kątną płytką w ten sposób, że można go było na tej
płytce ustawić sztorcem, jak gwóźdź na łbie.
– Kurewski Mauser – powiedział. – Fünfstück zalał się w dupę i zostawił na
wieszaku.
Spojrzeliśmy z Burkiem na siebie. Mauser jest obrzydliwym pistoletem do
składania. Od-ciąga się zamek do tyłu i zamek pozostaje w tej pozycji, jeżeli
magazynek jest pusty. Można nacisnąć sprężynę przy tej prostokątnej płytce pod
lufą, obrócić płytkę na osi i wyjąć cały sztyft z płytką. Wtedy bierze się dwoma
palcami lufę i wyjmuje do góry. Są to proste i bez-pieczne zabawy z Mauserem.
Nagle zaczynają się niespodzianki. Pozornie logiczne postępo-wanie jest takie:
wyjmuje się magazynek i ponownie się go wkłada, żeby odblokować zamek i
wysuwając go do przodu zdjąć z korpusu pistoletu. Zamek nie schodzi. Ponowienie
próby przy naciśniętym cynglu daje taki rezultat, że zamek opuszcza się znacznie
dalej niż poprzed-nio i już zostaje bezpowrotnie, zdawałoby się, w tej pozycji.
Ani do przodu, ani do tyłu. Moż-na się śmiać lub płakać, zależnie od
okoliczności.
Teraz panu Edkowi, Fijałkowskiemu i dozorcy nie było do śmiechu. Już się
widzieli w gestapo.
Mauser z opuszczonym zamkiem jest najparszywszą łamigłówką, jaką można wymyślić.
Mieliśmy z Burkiem po trzynaście lat, kiedy spędziliśmy nad Mauserem parę
interesujących dni. Wpadł nam do rąk i po paru minutach wyglądał dokładnie tak,
jak pistolet Fünfstücka. Resztę czasu zajęło nam przywrócenie go do stanu
używalności. A Parabellum rozbieraliśmy wówczas w ciemności na najdrobniejsze
części i składali z powrotem w niecałą minutę. Z tym że nie zdejmowaliśmy
okładzin kolby. Oba pistolety teoretycznie powinny były leżeć w szu-fladzie
biurka. W praktyce zdarzało się to rzadko. Na Mausera przy pierwszym podejściu
nie ma mocnych.
–
Niech no pan to pokaże – rzekł teraz Burek.
–
Idź pan, panie ten! – zawołał Fijałkowski.
–
Daj no pan, panie ten! – powiedział Burek i pan Edek podał mu pistolet.
Burek nawet nie usiadł na krześle. Raz zawahał się przez moment. Fijałkowski,
pan Edek i dozorca patrzyli na niego z zapartym tchem. Otwierał przed nimi bramy
raju. Teraz wstrzymali oddech.
–
To się przekręca w odwrotną stronę – powiedziałem, a Burek odpowiedział: – Tak,
oczywiście, dziękuję. Kiedy włożył lufę, załadowałem magazynek dziewięcioma
nabojami. Dziesiąty nabój leżał na krześle. Dozorca wskazał mi go ruchem głowy.
Burek skończył i podał mi pistolet. Włożyłem magazynek, zamek spadł,
wprowadzając nabój do lufy. Milczeliśmy cały czas i teraz słychać było, jak
dozorca westchnął. Jeszcze raz wyjąłem magazynek, doładowałem nabój leżący na
krześle i włożyłem z powrotem.
–
Dziewięć w magazynie, dziesiąty w lufie – powiedziałem. Następnie wyjąłem z
kieszeni garść końców, wytarłem Mausera, włożyłem do kabury i powiesiłem pas na
kołku wieszaka. Fijałkowski, pan Edek i dozorca byli rozmiękczeni z emocji.
Strach, który ich trzymał za
gardło, teraz odpływał. Pierwszy pozbierał się Fijałkowski.
–
Bardzo dziękuję, panie Burku. – Potem wyciągnął do mnie rękę. – I panu też! Aż
strach pomyśleć, co by ten skurwysyn zrobił!
– To niedobry pistolet do składania – powiedziałem. – Następnie wziąłem ze stołu
tarcze
sprzęgłowe Dekawki. – Korki już są, niech pan przetoczy, to zmontujemy sprzęgło.
Fijałkowski wziął tarcze i przesunął kciukiem po korkach.
–
Najlepszy jest ruski Nagan – powiedział pan Edek. – Nic się nie może zepsuć.
Bęben po prostu obraca się i tyle. Najprostszy mechanizm.
–
Bez przesady – powiedział Burek. – Jak pan naciska cyngiel, to bębenek najpierw
się co-fa, potem obraca się, potem znowu idzie do przodu, żeby komora w bębenku
naszła prawi-dłowo na lufę. Bębenek ma dwa ruchy. Obrotowy i poosiowy. Nie takie
to znowu proste.
– Nagan może leżeć w błocie albo w piasku i zawsze wystrzeli – rzekł dozorca. –
A to jest
gówno, nie rewolwer – wskazał oczyma pas wiszący na kołku. Burek nie podjął
tematu.
– Przetoczy pan tarcze? – spytał Fijałkowskiego.
– Nie pali się – rzekł Fijałkowski. – Idźcie panowie do domu. Zrobię sam resztę.
I jeszcze raz dziękuję, panie Burku. I panu też.
– Dobra – powiedział Burek. – A o pistolecie warto chyba zadzwonić na policję.
Niech te
go Fünfstücka szlag trafi. Panu Edkowi zaświeciły oczy.
– Niech go wsadzą, skurwego syna – rzekł dozorca. – Mnie nie wolno pilnować
pistoletów.
–
Zadzwonimy – rzekł pan Edek i zatarł ręce. – Głupia świnia, tylko ludzi naraża!
–
To dobranoc – powiedziałem.
–
Bardzo dziękujemy – rzekł dozorca.
–
Drobiazg – powiedział Burek i nagle roześmiał się. – Co złego, to nie
my!Poszliśmy prosto na Promy, zrobiło się późno z tego wszystkiego.
Rozdział IV
– Stare domy są jak starzy ludzie – powiedziała pani Rysia. – Można narzekać, że
nie ma z nich pożytku, ale czasami można im jeszcze pomóc i wtedy znowu będą
pożyteczne i dobre.
Pod jesień zaczęliśmy narzekać na drewniak. Zdarzały się już zimne noce, przez
szpary w ścianach dmuchało chłodem. Nie był to ubiegłoroczny chłód, jeszcze nie
te podmuchy wiatru ścinające wodę w miednicy w bryłę lodu sięgającą dna, ale
przed rokiem to się zaczynało podobnie.
– Ze starymi ludźmi też tak jest? – zastanowił się Burek.
– Tak jest ze wszystkimi ludźmi – powiedziała pani Rysia. – Czasami ludziom jest
tak źle, że już nie mają siły, żeby im było lepiej.
– W zeszłym roku tak było z nami – powiedziałem.
Odżyliśmy dopiero wiosną. Zrobiło się ciepło i mieliśmy panią Rysię za ścianą.
Nie mu-sieliśmy już gotować i prać koszul.
–
Ze mną też tak było – powiedziała pani Rysia. – Nie było mi dobrze zeszłej zimy.
Dopie-ro kiedy się tu wprowadziłam do tego domu... Pewnie kobieta musi się o
kogoś troszczyć, żeby jej było lepiej.
–
Bardzo nam dużo zawdzięczasz, to fakt – rzekł Burek.
–
Żebyś wiedział – powiedziała pani Rysia i wstała. – Chcecie herbaty?Chcieliśmy.
Był nawet prawdziwy cukier.
–
Odkąd zaczęliście poważnie pracować, mamy zupełnie znośnie – powiedziała
nalewając herbatę.
– Co masz na myśli? – spytałem. – Wyleczenie Bodzia?Skinęła głową.
–
Kiedy człowiek trochę rozprostuje plecy, zaczyna robić różne sensowne rzeczy. To
był pierwszy krok. Teraz trzeba pomyśleć o dalszych.
–
W zasadzie możemy się zajmować medycyną – zaproponował Burek. – Tylko mamy
malutko pacjentów. O to ci chodzi?
–
Nie – powiedziała pani Rysia. – Trzeba pomyśleć o zimie. Żeby nas znowu nie
przywa-liło. W zimie nie będzie rybek, będzie wiało mrozem, nie będziecie mieli
w co się ubrać. Tak to wygląda.
Nazajutrz poszliśmy do pracy w reprezentacyjnych roboczych ubraniach. Już się
tak nie brudziliśmy przy robocie jak przed rokiem, uważaliśmy bardzo, ale i tak
już pierwszego dnia mieliśmy na ubraniach parę nieładnych plam. Nasze stare
ubrania, w których przepracowali-śmy prawie rok w warsztatach, pani Rysia oddała
do pralni chemicznej. Wyglądały obrzydli-wie i długo rozważaliśmy, gdzie je
oddać. W mieście były trzy pralnie. Najlepszą opinią cie-szyła się pralnia
Wawrzyniaka na Leśnej.
–
U Wawrzyniaka nie chcieli przyjąć – powiedziała wieczorem pani Rysia. – Oddałam
do Mereszkowskiego. Będą za tydzień.
Po kolacji poszliśmy do pana Wendzonka. Był kiedyś dozorcą nocnym u Swobody,
potem przeniósł się do stolarni mechanicznej „Postęp”. Odszukaliśmy go na placu
przylegającym do stolarni. Siedział oparty plecami o olbrzymią kupę trocin i
trzeźwiał. Wyglądał nieszczegól-nie. W sam raz do zaprawki.
–
Mamy akurat pół literka – powiedział Burek. – Może pan wpadnie do
nas?Wendzonkowi zaświeciły oczy.
–
Lepiej tu przynieście – zaproponował. – Ciężko mi wyjść z roboty.
–
Sto metrów stąd – powiedziałem. – W drewniaku. W razie czego będzie pan miał oko
na warsztat.
– Nasmażymy rybek – rzekł Burek. – Kto panu tu będzie zaglądał?
–
Jest pies – powiedział pan Wendzonek. – Upilnuje. Jakby nie pies, tobym nie mógł
odejść. Ale jest pies.
Pies spał na łańcuchu koło budy. Buda była obszerna, z heblowanych desek, jak to
w sto-larni. Dach miała kryty papą.
–
Fajna buda – rzekł Burek.
–
Pierwszorzędna – zgodził się Wendzonek. – Pies też jest dobry. Jest bardzo
czujny.Trochę porozmawialiśmy o psach idąc do nas.Ale rozmowa była drętwa. Potem
wypiliśmy po setce i zrobiło się przyjemniej.
–
Panie Wendzonek – powiedziałem. – Pan się zna na wszystkim w zasadzie.
–
Na wszystkim – potwierdził. – Niech pan spyta, kogo pan chce. Znam się w
zasadzie.
– Nie ma co się pytać – powiedział Burek. – Sami wiemy, jak jest. Niech pan
powie, co zrobić z tym pokojem?
–
Cholernie tu zimno w zimie – powiedziałem.
–
Przecież widzę – odparł Wendzonek.
Skończyliśmy półlitrówkę i napoczęliśmy następną. Dostawaliśmy wódkę na
przydział w warsztatach Swobody i normalnie sprzedawaliśmy ją Błaszczykowi,
który prowadził opodal sklep spożywczy. Kiedyś, wiosną, zostawiliśmy jedną
butelkę dla siebie, żeby się zrewanżo-wać pani Rysi. Teraz mieliśmy trochę
oddechu i mogliśmy inwestować. Odchodząc Wendzo-nek zabrał napoczętą butelkę do
roboty. Obawiał się, że noc może być chłodna.
Nasz pokój w drewniaku nie był duży. Trzy metry na cztery. Był wysoki na dwa i
pół me-tra. Przez szpary w ścianach nie było widać nocami gwiazd, jak w stodole,
w której nocowali-śmy we wrześniu, ale szpary były |wszędzie. O zatkaniu ich nie
było mowy. Mieliśmy taki plan, żeby w odległości dziesięciu czy piętnastu
centymetrów od ścian poprzybijać od podłogi do sufitu kantówkę, następnie obić
ją deskami szalunkowymi, deseczkami, dyktą, tekturą czy czym się da i przestrzeń
pomiędzy tą nową ścianą i ścianą drewniaka wypełnić trocinami.
Wendzonek słuchał, kiwając głową. Od czasu do czasu nalewał sobie do
szklaneczki.
–
W dwa dni obskoczycie – rzekł wreszcie.
–
Niech w tydzień – powiedziałem. – Ale potrzebujemy desek szalunkowych i trocin.
–
I kantówki – dodał Burek.Wendzonek rozglądał się po pokoju.
–
Trocin jest od cholery na placu. Możecie brać – zamyślił się i coś sobie ważył w
my-ślach. – Ile tych szalunkowych trzeba? Metr?
–
Coś w tym rodzaju – powiedział Burek. – Może półtora metra. Trzeba będzie
zakładać jedną deskę na drugą.
–
Góra półtora metra – powiedział Wendzonek. – Skombinuje się. Najgorzej z
kantówką.
–
Panie Władziu? – zdziwił się Burek. – Pan to mówi?Stanęło na tym, że Wendzonek
się rozejrzy i za kantówką.Parę wieczorów woziliśmy materiał. Najgorzej było z
trocinami. Ładowaliśmy niezliczoną,
zdawało się, ilość trocin do worków i woziliśmy te worki do siebie. Na szczęście
stolarnia miała wózek. Do drewniaka było trochę z górki i nawet chwilami
musieliśmy przyhamowy-wać piętami, żeby nas wózek nie wyprzedził. Tylko przez
tory był niedobry przejazd. Trzeba było chwytać za szprychy i w ten sposób
obracać koła. Doszliśmy w tym szybko do wprawy.
Pod górę jechaliśmy pustym wózkiem.
Po trzech dniach zdawało się, że trociny wypełniają całe wnętrze pokoju. Wówczas
prze-nieśliśmy się do pani Rysi. Była sobota. Od poniedziałku zaczynaliśmy
tygodniowy urlop po rocznej pracy u Swobody.
– Odebrałam ubrania z pralni – powiedziała pani Rysia. – Chyba są bardzo ładne.
Zerwaliśmy sznurek z paczki. W środku były nasze ubrania czyste i wyprasowane i
kiedy się patrzyło na nie z możliwie dużej odległości, wyglądały dokładnie tak
jak kiedyś, kiedy je przysłano od krawca.
Z bliska nie wyglądały tak dobrze, ponieważ nogawki, rękawy i dziurki od guzików
były postrzępione. Ponadto materiał był podarty w paru miejscach. Podszewki
wyglądały żałośnie.
– Są wspaniałe – powiedziała pani Rysia. – Nawet nie przypuszczałam, że mogą je
tak
wyprać. Myśmy z Burkiem też nie przypuszczali.
–
Zupełnie jak nowe – cieszyła się pani Rysia. – Trzeba je oddać do krawca.Krawiec
Panek mieszkał w domku z ogródkiem za stolarnią. Pochwalił materiał.
–
Bielski – powiedział.
–
Chyba tak – potwierdziliśmy. Zresztą wszystkie materiały były bielskie przed
wojną. Tak się nam przynajmniej wydawało.
–
Dobrze, że są dwurzędowe – powiedział krawiec Panek. – Wyjdą jednorzędówki. Tu
się utnie rękawy i dosztukuje.
Nie była to wesoła perspektywa. Sztukowane rękawy nie wydawały się nam w dobrym
to-nie. Wracając powiedzieliśmy o tym pani Rysi.
– Czy wyście oszaleli? – zdziwiła się. – Będziecie mieli czyste ubrania. Całe i
ciepłe.Było to uzasadnione zdziwienie, ponieważ istotnie przesadziliśmy z
elegancją.Tego wieczora zaczęliśmy budować w naszym pokoju drugi, wewnętrzny
pokój. Przybili-
śmy na próbę dwie kantówki do podłogi, sufitu i do ściany, zakładając między
kantówkę i ścianę piętnastocentymetrowe kawałki kantówki na sztorc. Potem
spróbowaliśmy przybijać deski. Okazało się to możliwe tylko w tych miejscach,
gdzie kantówkę od ściany dzielił klo-cek dystansowy. W innych miejscach kantówka
uginała się i groziło to uszkodzeniem całej konstrukcji. Ale wystarczyło
podłożyć obok klocek, żeby gwoździe wchodziły miękko. Zro-biliśmy przyrząd,
wyglądający jak młotek na długim trzonku. Podstawialiśmy klocek pod kantówkę,
wbijaliśmy gwóźdź i przesuwaliśmy klocek dalej. Kiedy nowa ścianka była wyso-ka
na metr, wsypaliśmy trociny. Wchodziło ich zdumiewająco dużo. Jeszcze je trzeba
było ubijać deseczką osadzoną na sztorc na kawałku kantówki.
W połowie tygodnia przyszło nam do głowy, że deski szalunkowe należało przybijać
nie od podłogi ku sufitowi, ale odwrotnie, poczynając od sufitu. Zakładaliśmy
jedną deskę na drugą i przy przybijaniu z góry na dół układ desek był
korzystniejszy. Nie groził wysypywa-niem się trocin. Tylko przy tej metodzie nie
moglibyśmy już ubijać trocin. Trzeba by było postawić całą ściankę i dopiero
sypać trociny przez wąską szparę przy suficie. Pozostaliśmy więc przy starej
technologii.
Skończyliśmy w niedzielę pod wieczór. Budując ściany zlikwidowaliśmy jedno z
okien. Jedno okno zupełnie nam wystarczało. Burek na deskach narysował kredą
okno i za oknem zaśnieżone góry. Było to bardzo ładne. Kolację zjedliśmy u pani
Rysi, potem pani Rysia za-częła robić porządki, a myśmy poszli do pana Panka.
Na wieszaku wprost drzwi wisiały nasze ubr