983

Szczegóły
Tytuł 983
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

983 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 983 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

983 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Danielle Steel Palomino PWZN "Print 6" Lublin 1995 Adaptacja na podstawie ksi��ki pod tym samym tytu�em. `Falconetti unika� mesy, gdy wiedzia�, �e spotka tam Toma, ale raz, kiedy zosta� przy�apany, Tom nie uderzy� go wprawdzie, lecz rzuci� ostro: - Sied� tu, �achudro. Zapewni� ci odpowiednie towarzystwo. Po schodni zeszed� do kajuty Renwaya. Murzyn by� sam. Siedzia� na brzegu koi. - Chod� ze mn�, Renway - zakomenderowa� Tom. Renway wystraszy� si�, ale po�pieszy� za nim do mesy. Chcia� umkn��, kiedy zobaczy� tam Falconettiego, lecz Tom wepchn�� go przez drzwi. - Nie b�j si�, Renway - powiedzia�. - Posiedzimy tu sobie jak d�entelmeni obok tego d�entelmena. Pos�uchamy muzyki. Radio gra�o g�o�no. Tom usadowi� si� po jednej stronie Falconettiego, Renway po drugiej. Falconetti nie drgn�� nawet. Siedzia� z opuszczonymi oczyma, wielkie �apy trzyma� przed sob� na blacie sto�u. Wreszcie Tom powiedzia�: - W porz�dku. Na dzisiaj starczy. Mo�esz zmiata� st�d, �achudro. Falconetti wsta�, nie spogl�daj�c na nikogo z wpatrzonych we� ludzi, wyszed� na pok�ad i wyskoczy� za burt�. Drugi oficer by� wtedy na pok�adzie i widzia�, co si� dzieje, ale znajdowa� si� za daleko, by samob�jc� powstrzyma�. Statek zawr�ci� i przyst�piono do poszukiwa�, beznadziejnych w�r�d ciemnej nocy i przy sztormowej pogodzie. Kapitan wszcz�� dochodzenie, ale za�oga nie kwapi�a si� z informacjami. W raporcie dla armatora napisa�: "Samob�jstwo. Przyczyny nieznane". Tom i Dwyer z�apali taks�wk� niedaleko nadbrze�a i Tom rzuci� kierowcy: - R�g Broadwayu i Dziewi��dziesi�tej Sz�stej Ulicy. Poda� pierwszy adres, jaki przyszed� mu na my�l, ale po drodze do tunelu uprzytomni� sobie, �e to skrzy�owanie znajduje si� w bliskim s�siedztwie domu, w kt�rym mieszka� z Teres� i z ma�ym. Teresy m�g�by nie widzie� do ko�ca �ycia - na niej mu nie zale�a�o - lecz t�sknota za synem i pod�wiadoma nadzieja, �e go zobaczy, kaza�y mu zapewne pojecha� w tamt� stron�. Na Broadwayu przypomnia� sobie, �e Dwyer ma zatrzyma� si� w YMCA przy Sze��dziesi�tej Drugiej Ulicy i tam czeka� na wiadomo�� od niego. Ma si� rozumie�, nie powiedzia� nic Dwyerowi o hotelu "Egejskim". Kierowca zatrzyma� w�z przy Sze��dziesi�tej Drugiej Ulicy i Tom zwr�ci� si� do Dwyera: - Fajno! Tutaj wysiadasz. - Wkr�tce dasz mi zna� o sobie, prawda, Tommy? - zapyta� niespokojnie Dwyer wysiadaj�c z taks�wki. - To zale�y. Tom zatrzasn�� drzwi wozu. Mia� dosy� Dwyera i jego mazgajowatej wdzi�czno�ci. Przy Dziewi��dziesi�tej Sz�stej Ulicy poprosi� kierowc�, aby zaczeka� chwil�. Wysiad� z taks�wki, lecz przekona� si�, �e w okolicy skrzy�owania s� inne dzieci, ale Wesleya nie ma. Wobec tego wsiad� znowu i kaza� zawie�� si� do zbiegu Dziewi��dziesi�tej Sz�stej Ulicy z Park Avenue. Tam odprawi� taks�wk�, upewni� si�, �e odjecha�a, i zatrzymawszy nast�pn�, rzuci� kierowcy: - R�g Osiemnastej Ulicy i Czwartej Alei. Na miejscu wysiad�, cofn�� si� do najbli�szej przecznicy, skr�ci� w ni�, jeszcze raz zawr�ci� i tym sposobem dotar� do hotelu "Egejskiego". Pappy siedzia� za lad� w recepcji, ale nic nie powiedzia�. Bez s�owa poda� Tomowi klucz. W hallu trzej marynarze sprzeczali si� o co� pod palm� w donicy, stanowi�c� jedyn� dekoracj� tego pomieszczenia, kt�re by�o w�a�ciwie w�skim korytarzem z wn�k� przeznaczon� na biurko. Tom nie zna� j�zyka, kt�rym pos�ugiwali si� ci marynarze. Oczywi�cie wola�, �eby nie mogli przyjrze� mu si� dobrze, wi�c min�� ich szybko i na drugim pi�trze otworzy� drzwi pokoju, kt�rego numerem by� opatrzony klucz. Wszed�, worek rzuci� na pod�og�, po�o�y� si� na nier�wnym ��ku nakrytym kap� koloru musztardy i zapatrzy� si� w porysowany p�kni�ciami sufit. Rolet� zasta� opuszczon� i nie trudzi� si� ods�anianiem okna. Po dziesi�ciu minutach kto� zastuka� do drzwi. By� to Pappy. Tom wsta� z ��ka, aby go wpu�ci�. - S�ysza�e� co�? - zapyta�. Pappy wzruszy� ramionami. Nie spos�b by�o odczyta� wyrazu jego twarzy za ciemnymi okularami, kt�re nosi� za dnia i noc�. - Kto� wie, �e tutaj mieszkasz - powiedzia� - a w ka�dym razie bywasz, kiedy przyje�d�asz do Nowego Jorku. S� na tropie, pomy�la� Tom i odczu� dziwn� sucho�� w gardle. - O czym ty gadasz, Pappy? - zapyta�. - Siedem, mo�e osiem dni temu przyszed� do hotelu jaki� facet. Dopytywa�, czy mam ci� w rejestrze go�ci. - Co mu powiedzia�e�? - �e nigdy w �yciu nie s�ysza�em o kim� takim. - Co on na to? - �e jest twoim bratem i wie, �e si� tu zatrzymujesz. - Jak wygl�da�? - Wy�szy od ciebie, szczup�y, sto pi��dziesi�t pi��, mo�e sto sze��dziesi�t funt�w wagi, czarne, kr�tko ostrzy�one w�osy, zielonawe oczy, smag�a cera, opalony, dobrze ubrany, paznokcie wymanikiurowane, gada tak jak facet po college'u... - Zgadza si� - podchwyci� Tom. - To m�j cholerny braciszek. Widocznie adres dosta� od matki. A przysi�ga�a mi, �e nie powie nikomu. Absolutnie nikomu. I tak kontent jestem, �e nie rozgada�a tego po ca�ym mie�cie. Czego chcia� m�j cholerny braciszek? - Chcia� porozmawia� z tob�. Powiedzia�em, �e je�eli kto� o takim nazwisku zg�osi si� tutaj, mog� mu przekaza� wiadomo��. Zostawi� numer telefonu. W Whitby. - To on. Zadzwoni� do niego, jak przyjdzie pora. Na razie mam inne sprawy na g�owie. Od niego nigdy nie miewa�em dobrych wiadomo�ci. M�g�by�, Pappy, za�atwi� mi kilka spraw? Pappy twierdz�co skin�� g�ow�. Przy cenach, jakie liczy�, zawsze by� got�w do us�ug. - Pierwsza rzecz to flacha - podj�� Tom - druga rewolwer, trzecia pro�ba, �eby� porozumia� si� z Schultzem, zapyta�, czy wci�� doko�a mnie gor�co. Zapytaj te�, czy jego zdaniem mog� zaryzykowa� spotkanie z synem. No a po czwarte, sprowad� mi dziwk�. Zrobione? - Sto dolar�w - odpowiedzia� Pappy. Tom si�gn�� po portfel, wr�czy� tamtemu dwie pi��dziesi�tki. Nast�pnie poda� mu portfel. - Schowaj to w kasie - zadysponowa�, poniewa� wola� nie mie� przy sobie pieni�dzy, kiedy upije si� i jaka� obca dziwka b�dzie przetrz�sa� jego garderob�. Pappy wzi�� portfel i wyszed�. Nigdy nie m�wi� wi�cej, ni� koniecznie trzeba, i pod tym wzgl�dem niew�tpliwie mia� s�uszno��. Nosi� dwa pier�cienie z brylantami, p�buty ze sk�ry aligatora. Tom zamkn�� drzwi na klucz i podni�s� si� z ��ka dopiero w�wczas, gdy Pappy przyni�s� butelk� whisky, trzy puszki piwa, talerz kanapek z szynk� i brytyjski wojskowy rewolwer marki Smith i Wesson, z wypi�owanym numerem fabrycznym. - To akurat znalaz�o si� u mnie: - Pappy, u kt�rego akurat znajdowa�o si� wiele dziwnych rzeczy, poda� Tomowi rewolwer. - Jeden warunek. Nie strzelaj na miejscu. - Dobrze. Nie b�d� strzela� na miejscu. - Otworzy� butelk� krajowej whisky i spr�bowa� pocz�stowa� Pappy'ego. - Nie pijam. - Pappy pokr�ci� przecz�co g�ow�. - Mam delikatny �o��dek. - Ja tak�e - powiedzia� Tom i poci�gn�� d�ugi �yk z butelki. - Ach. Nawet to wida� - mrukn�� Pappy i wyszed�. Co on wie? Co mog� wiedzie� inni? Whisky nie pomaga�a, jakkolwiek raz po raz przechyla� flaszk�. Nadal pami�ta� za�og�, kt�ra w milczeniu sta�a wzd�u� burty i spogl�da�a na� z nienawi�ci�, kiedy z Dwyerem schodzi� po trapie z pok�adu. Nie mia� pretensji do tych ludzi. Przywo�a� do porz�dku pyskatego by�ego wi�nia - to jedna sprawa. Ale zupe�nie inna dr�czy� go tak, �e w ko�cu pope�ni� samob�jstwo. Tom odczuwa� pod�wiadomie, �e cz�owiek, kt�ry uwa�a si� za istot� godn� tego miana, powinien wiedzie�, w jakim miejscu nale�y si� zatrzyma�, pozostawi� woln� drog� drugiemu cz�owiekowi. Falconetti by� niew�tpliwie �wini� i nale�a�a mu si� lekcja, lecz lekcja winna znale�� kres gdzie indziej, nie po�rodku Atlantyku. Napi� si� znowu, aby zatrze� w pami�ci wyraz twarzy Falconettiego, kiedy rzuci� mu: "Mo�esz zmiata� st�d, �achudro" - a Falconetti wsta� od sto�u i wyszed� z mesy pod obserwacj� licznych par oczu. Whisky nie skutkowa�a. By� z�y, gdy Rudolf nazwa� go dzikim zwierz�ciem, kiedy obydwaj, byli niedorostkami. A dzisiaj? Czy mia�by prawo do urazy, gdyby kto� rzuci� mu podobne s�owa? Naprawd� wierzy�, �e zostawi ludzi w spokoju, je�eli oni dadz� mu spok�j. O tym marzy�. Do tego t�skni�. By� przekonany, �e morze wyzwoli�o go wreszcie od brutalno�ci �ycia. Przysz�o��, o jakiej �ni� z Dwyerem, zapowiada�a si� jasno, nieszkodliwie, na spokojnym morzu, po�r�d spokojnych ludzi. I co? On - wygnaniec we w�asnym kraju - kryje si� uzbrojony w rewolwer w podejrzanym hotelu, a sumienie ma obarczone niedawn� �mierci� cz�owieka. Na Boga! Jak�e pragn��by p�aka�, gdyby potrafi�. Butelka by�a w po�owie opr�niona, kiedy Pappy zastuka� zn�w do drzwi. - Gada�em z Schultzem - oznajmi�. - Doko�a ciebie wci�� gor�co. Lepiej zamustruj na jaki statek mo�liwie najpr�dzej. - Aha. Tom przytakn�� skinieniem g�owy. By� roztkliwiony po pijacku; butelk� trzyma� w r�ku. Wci�� doko�a mnie gor�co, pomy�la�. I tak przez ca�e �ycie. Trudno, musz� by� i tacy ludzie. Chocia�by dla odmiany. - Czy Schultz m�wi�, �e mog� zaryzykowa� spotkanie z synem? Ukradkiem? - Odradza - odrzek� Pappy. - Stanowczo odradza. - Aha. Odradza. Poczciwy, stary Schultzy. �atwo mu, bo to nie jego dziecko. A co wi�cej s�ysza�e� o mnie? - Dopiero co zarejestrowa� si� w hotelu jaki� Grek z "Elgi Andersen". Du�o gada w hallu. Opowiada, �e zabi�e� faceta, co nazywa� si� Falconetti. - Ha! Jak facet ma co� przeciwko innemu, nie traci czasu, �eby to roztr�bi�. - W�a�nie - zgodzi� si� Pappy. - Ten go�� wie tak�e, �e by�e� zawodowym bokserem. Lepiej sied� w tym pokoju, p�ki nie znajd� ci miejsca na jakim statku. - Nigdzie si� nie wybieram - powiedzia� Tom. - A gdzie dziwka, kt�r� zam�wi�em? - B�dzie za godzin�. Powiedzia�em jej, �e na imi� ci Bernard. O nic nie b�dzie pyta�. - Dlaczego Bernard? - zirytowa� si� Tom. - Raz mia�em przyjaciela Bernarda - wyja�ni� Pappy i wyszed� st�paj�c lekko w swoich p�butach ze sk�ry aligatora. Bernard! - pomy�la� Tom. - Cudaczne imi�. Z pokoju nie wychodzi� przez ca�y tydzie�. W tym czasie Pappy przyni�s� mu sze�� butelek whisky. Dziwek nie dostarcza� wi�cej. Tom straci� apetyt na kurwy. Pocz�� zapuszcza� w�sy. Ca�y k�opot, �e ros�y rude. Przy blond w�osach sprawia�o to wra�enie jeszcze bardziej nienaturalne ni� przyprawione w�sy. �wiczy� �adowanie i roz�adowywanie rewolweru. Usi�owa� nie my�le� o wyrazie twarzy Falconettiego i ca�ymi dniami spacerowa� po pokoju tam i z powrotem jak wi�zie�. Od Dwyera po�yczy� jeden z jego podr�cznik�w nawigacji i po�wi�ca� tej ksi��ce po par� godzin dziennie. Mia� wra�enie, �e potrafi�by ju� wyznaczy� kurs z Bostonu do Johannesburga. Ale nie wa�y� si� zej�� na d� po gazet�. Sam sprz�ta� pok�j i s�a� ��ko, bo wola� nie le�� w oczy pokojowej. Pappy bra� od niego dziesi�� dolar�w dziennie za wszystko, oczywi�cie bez whisky, wi�c pieni�dze ko�czy�y si� szybko. Wymy�la� Pappy'emu za to, �e nie znajduje miejsca na statku, lecz Pappy wzrusza� tylko ramionami i odpowiada�, �e nie sezon teraz, wi�c trzeba uzbroi� si� w cierpliwo��. Pappy porusza� si� swobodnie, bez ogranicze�. Takiemu �atwo o cierpliwo��. O trzeciej po po�udniu Pappy zastuka� do drzwi. Dziwna godzina! Zazwyczaj przychodzi� tylko trzy razy dziennie z posi�kami. Tom otworzy� drzwi z klucza. Pappy wszed� lekko jak zawsze. Twarz za ciemnymi okularami by�a bez wyrazu. - I co? - zapyta� Tom. - Masz co� dla mnie? - Kilka minut temu by� zn�w tw�j brat - odpar� Pappy. - Co mu powiedzia�e�? - Powiedzia�em, �e znam miejsce, w kt�rym mo�e dowiem si� czego� o tobie. Ma wr�ci� za p� godziny. Chcesz go widzie�? Tom zastanawia� si� przez chwil�. - Czemu nie? - powiedzia� wreszcie. - Wida� potrzebne to do szcz�cia skurwysynowi. Pappy skin�� g�ow�. - Przyprowadz� go tutaj, jak wr�ci. Tom zamkn�� za nim drzwi na klucz. Dotkn�� szczeciny w�s�w i postanowi�, �e si� ogoli. Przejrza� si� w m�tnym lustrze w n�dznej, ciasnej �azience. W�sy wygl�da�y komicznie, oczy by�y przekrwione. Namydli� si� i ogoli�. Nale�a�o mu si� ostrzy�enie. Zaczyna� �ysie� od czo�a, lecz w�osy zwisa�y mu do po�owy uszu, a z ty�u opada�y na ko�nierzyk koszuli. Pappy by� przydatny na wiele sposob�w, ale strzyc w�os�w nie potrafi�. P� godziny wlok�o si� opieszale. Wreszcie kto� zastuka� do drzwi - inaczej ni� Pappy. - Kto tam? - zapyta� szeptem Tom. Nie mia� zaufania do tonu swego g�osu, bo od tygodnia odzywa� si� jedynie do Pappy'ego, no i nie prowadzi� z nim d�ugich rozm�w. - To ja, Rudi. Tom otworzy� drzwi, a gdy Rudolf wszed� do pokoju, zamkn�� je znowu, nim zd��y� u�cisn�� d�o� brata. Nie poprosi� go, by zechcia� usi���. Rudolf nie �ysia� i nie potrzebowa� na gwa�t fryzjera. Z powodu upalnej pogody mia� na sobie starannie wyprasowany letni garnitur w stylu d�entelmena ze wsi. Tom pomy�la�, �e jego rachunki z pralni musz� by� jardowej d�ugo�ci. Rudolf u�miechn�� si� zach�caj�co. - Ten facet z do�u jest strasznie tajemniczy. - Wie, co robi. - By�em tu jakie� dwa tygodnie temu. - Aha. Wiem. - Nie odezwa�e� si� do mnie. - A nie odezwa�em. Rudolf rozejrza� si� ciekawie po pokoju. Wyraz twarzy mia� taki, jak gdyby nie bardzo wierzy� w to, co widzi. - My�l�, �e ukrywasz si� przed kim� - powiedzia�. - Bez komentarzy, jak to si� pisuje w gazetach - odburkn�� Tom. - M�g�bym ci w czym� pom�c? - Nie. Co mia� odpowiedzie� bratu? Odszukaj faceta, co nazywa� si� Falconetti; d�ugo�� geograficzna 26,24 stopni szeroko�� 38,31 stopni, g��boko�� dziesi�� tysi�cy st�p. Albo: jed� do Las Vegas i tam powiedz jakiemu� gangsterowi, kt�ry ma bro� ukryt� w baga�niku wozu, �e przykro mi z powodu lania, jakie oberwa� Gary Quayles, i wi�cej czego� podobnego nie zrobi�. - Ciesz� si�, �e ci� widz�, Tom - podj�� Rudolf - chocia� jest to wizyta niezupe�nie towarzyska. - Tak te� my�la�em. - Matka umiera. Chce ci� zobaczy�. - Gdzie jest? - W szpitalu w Whitby. W�a�nie tam jad�, wi�c je�eli zechcia�by�... - Umiera? Co to znaczy? Ma umrze� dzisiaj czy za tydzie�, czy za par� lat? - Mo�e to zdarzy� si� w ka�dej chwili. Mia�a dwa ataki serca. - Do diab�a! Tomowi nie posta�o w g�owie, �e jego matka mo�e umrze� rych�o. W worku marynarskim mia� nawet szal kupiony dla niej w Cannes. Szal by� ozdobiony star� map� basenu Morza �r�dziemnego, odbit� w trzech kolorach. Ludzie, kt�rym przywozi si� prezenty, nie umieraj� zazwyczaj. - Wiem, �e odwiedza�e� j� od czasu do czasu - podj�� Rudolf - i pisywa�e� do niej listy. Jest teraz strasznie pobo�na i widzisz, chce przed �mierci� pogodzi� si� z wszystkimi. Dopytywa�a tak�e o Gretchen. - Ze mn� nie musi si� godzi� - powiedzia� Tom. - Nie mam nic przeciwko starej. Zalewa�em jej sad�a za sk�r� i to nie jej wina, �e jestem taki, jaki jestem. No, a je�eli chodzi o naszego cholernego ojca... - I co? - przerwa� Rudolf. - Chcesz ze mn� jecha�? M�j w�z czeka przed hotelem. Tom odpowiedzia� twierdz�cym skinieniem g�owy. - Lepiej we� troch� rzeczy do jakiej� torby - ci�gn�� Rudolf. - Trudno przewidzie�, jak d�ugo... - Daj mi dziesi�� minut i nie czekaj przed hotelem. Pokr�� si� troch� doko�a, a za dziesi�� minut jed� Czwart� Alej� od P�nocy. B�d� szed� tamt�dy tu� przy kraw�niku. Je�eli mnie nie zobaczysz, skr�� w pierwsz� przecznic� i wr�� na t� sam� drog�. Tylko �eby drzwi po prawej stronie nie by�y zamkni�te. No i jed� wolno. Jaki masz w�z? - Chevrolet 1960. Zielony. Tom obr�ci� klucz w zamku. - A po drodze nie gadaj z nikim - przestrzeg� brata. Jeszcze raz zamkn�� drzwi i kilka drobiazg�w ulokowa� w futerale na przybory do golenia. Nie mia� walizki, wi�c dwie koszule, nieco osobistej bielizny, skarpety, szal owini�ty w bibu�k� wt�oczy� do torby, w kt�rej Pappy przyni�s� mu dwie ostatnie butelki krajowej whisky. Dla uspokojenia nerw�w poci�gn�� t�gi �yk, ale doszed� do wniosku, �e whisky mo�e przyda� si� w drodze, wi�c niedopit� butelk� w�o�y� do drugiej torby. Zawi�za� krawat i przebra� si� w granatowy garnitur kupiony w Marsylii. Cz�owiek, kt�rego matka umiera, powinien by� ubrany stosownie na tak� okazj�. Z szuflady w komodzie wydoby� rewolwer, sprawdzi� bezpiecznik i wsun�� bro� za pasek od spodni, pod marynark�. P�niej otworzy� drzwi i wyjrza� ostro�nie. Na korytarzu nie by�o nikogo. Wyszed�, drzwi zamkn�� i klucz wrzuci� do kieszeni. Pappy siedzia� za swoim biurkiem, ale nic nie powiedzia� na widok Toma, kt�ry przemierzy� hall nios�c futera� na przybory do golenia pod praw� pach�, a dwie wy�adowane torby w lewej r�ce. Tom przymkn�� oczy, gdy blask s�o�ca porazi� go przed hotelem. P�niej ruszy� w stron� Czwartej Alei szybko, lecz nie tak szybko, jak gdyby przed kim� ucieka�. Ledwie zd��y� min�� skrzy�owanie Czwartej Alei z pierwsz� przecznic�, nadjecha� zielony Chevrolet. Tom rozejrza� si� ostatni raz i zwinnie wskoczy� do wozu. Kiedy wyjechali za miasto, wycieczka zacz�a sprawia� mu przyjemno��. Ma si� rozumie�, by� zmartwiony, �e matka umiera, lecz jednocze�nie nie by� w stanie odczu� realno�ci tego faktu. Ch��d i ruch poza �cianami jego tymczasowego wi�zienia i powiewy wiejskiego powietrza cieszy�y cia�o. Tom doby� z torby i poda� Rudolfowi flaszk�, lecz ten odmownie pokr�ci� g�ow�. Rozmawiali niewiele. Rudolf powiedzia� mu, �e Gretchen powt�rnie wysz�a za m��, ale jej drugi m�� zgin�� w wypadku samochodowym. Powiedzia� mu te�, �e sam o�eni� si� niedawno. Jordachowie nigdy nie naucz� si� niczego, pomy�la� Tom. Rudolf prowadzi� w�z szybko, ca�� uwag� skupia� na drodze. Tom poci�ga� z butelki od czasu do czasu - nie tyle, �eby si� upi�, ale dosy� dla podtrzymania dobrego samopoczucia. Jechali siedemdziesi�t mil na godzin�, gdy us�yszeli za sob� policyjn� syren�. - Bodaj to diabli! - zakl�� Rudolf i zahamowa� na poboczu szosy. Policjant ze stanowej policji drogowej podszed� do wozu i powiedzia�: - Dzie� dobry panu. Rudolf nale�a� do os�b, kt�re gliny witaj� uprzejmym "Dzie� dobry panu". - Prosz� o prawo jazdy - podj�� policjant, lecz zanim spojrza� na nie, przypatrzy� si� z uwag� butelce stoj�cej na przednim siedzeniu mi�dzy Rudolfem a Tomem. - Jecha� pan siedemdziesi�tk� w strefie pi��dziesi�ciomilowej. - Policjant mierzy� podejrzliwym wzrokiem Toma, kt�ry mia� twarz ogorza��, nos cokolwiek zdeformowany i ubrany by� w granatowy garnitur z Marsylii. - Niestety, musz� przyzna� si� do winy - powiedzia� Rudolf. - No i pili panowie - podj�� policjant tonem raczej stwierdzenia ni� pytania. - Nie tkn��em kropli alkoholu, a przecie� ja prowadz� - odrzek� Rudolf. - A to co za jeden? - Policjant wskaza� Toma r�k�, w kt�rej trzyma� prawo jazdy Rudolfa. - M�j brat - odpowiedzia� Rudolf. - Ma pan jaki� dow�d to�samo�ci? - Policjant mia� g�os surowy, podejrzliwy, gdy zwraca� si� do Toma. Tom wydoby� z kieszeni paszport, kt�ry policjant otwiera� podejrzliwie, jak gdyby to by�a nabita bro�. - Dlaczego nosi pan przy sobie paszport? - zapyta�. - Jestem marynarzem - pad�a odpowied�. Policjant zwr�ci� Rudolfowi prawo jazdy, lecz paszport Toma wsun�� do kieszeni. - Zatrzymam to na razie i prosz� te� o tamto. - Gestem r�ki wskaza� na butelk�, kt�r� Rudolf poda� mu zaraz. - No i niech pan zawr�ci i jedzie za mn�. - Dlaczego nie wlepi mi pan mandatu za przekroczenie szybko�ci i nie pozwoli odjecha� swoj� drog�? - zapyta� Rudolf. - Mamy naprawd� bardzo pilne sprawy, wi�c... - Powiedzia�em, niech pan zawr�ci i jedzie za mn� - przerwa� mu policjant i odmaszerowa� do swojego wozu, w kt�rym drugi policjant siedzia� za kierownic�. Musieli wr�ci� ponad dziesi�� mil niedawno przebyt� drog� - a� do posterunku stanowej policji drogowej. Tomowi uda�o si� wyci�gn�� rewolwer zza paska i bez zwr�cenia uwagi Rudolfa wsun�� go pod poduszk� siedzenia. Je�eli gliny zrewiduj� w�z, zarobi sze�� miesi�cy, do roku - za posiadanie bez pozwolenia i ukrywanie broni. Policjant, kt�ry ich aresztowa�, wyja�ni� sier�antowi, �e s� winni przekroczenia szybko�ci, a ponadto mieli w samochodzie b�d�cym w ruchu otwart� butelk� napoju wyskokowego, i za��da� przeprowadzenia pr�by alkoholowej. Sier�ant, na kt�rym powierzchowno�� Rudolfa wywar�a wra�enie, by� nad wyraz uprzejmy, ale obydwu braciom kaza� chuchn�� i nadmucha� baloniki, a Tom musia� te� wysiusia� si� do butelki. By� zmrok, gdy wydostali si� z posterunku, bez butelki, lecz z mandatem za przekroczenie szybko�ci. Sier�ant os�dzi�, �e nie s� pijani, ale Tom zauwa�y�, �e policjant, kt�ry ich aresztowa�, d�ugo i pilnie ogl�da� zatrzymany paszport, zanim go zwr�ci�. By� zmartwiony, bo zdawa� sobie spraw�, �e mn�stwo glin ma powi�zania z gangami, lecz nic na to nie m�g� poradzi�. - Powiniene� si� by� zastanowi�, nim zaprosi�e� mnie do wozu - powiedzia� Tom. - Bywam aresztowany nawet za oddychanie. - Nie ma o czym gada� - odrzek� kr�tko Rudolf i nacisn�� peda� gazu. Tom si�gn�� pod poduszk� siedzenia. Rewolwer by� na miejscu. To znaczy, �e nie zrewidowano wozu. C�, mo�e to oznacza koniec z�ej passy. W szpitalu, gdzie wyl�dowali po dziewi�tej wieczorem, pi�l�gniarka zatrzyma�a Rudolfa i co� szepta�a z nim przez chwil�. - Dzi�kuj� - powiedzia� Rudolf jakim� dziwnie nieswoim g�osem i zwr�ci� si� do Toma: - Mama umar�a godzin� temu. - Ostatnie jej s�owa - m�wi�a Gretchen - by�y: "Nie wiem, gdzie jest wasz ojciec, ale powiedzcie mu, �e zyska� moje przebaczenie". P�niej przysz�a zapa�� i ju� nie ust�pi�a. - Mia�a fio�a na tym punkcie - zabra� g�os Tom. - Prosi�a mnie, �ebym rozgl�da� si� za starym w Europie. By�a p�na noc i rodze�stwo siedzia�o w bawialni domu, kt�ry przez kilka ostatnich lat Rudolf dzieli� z matk�. Billy spa� na pi�trze, a Marta op�akiwa�a w kuchni swoj� codzienn� przeciwniczk� i dr�czycielk�. Billy b�aga�, by wolno mu by�o przyjecha� na Wsch�d i ostatni raz zobaczy� babk�, wi�c Gretchen zabra�a go z sob�, gdy� s�dzi�a, �e �mier� stanowi r�wnie� cz�� edukacji dziecka. Matka wybaczy�a i Gretchen, zanim ostatni raz u�o�ono j� pod namiotem tlenowym. Rudolf za�atwi� wszystkie sprawy zwi�zane z pogrzebem. Rozmawia� z ksi�dzem McDonnellem i - jak powiedzia� Jean podczas rozmowy telefonicznej z Nowym Jorkiem - zgodzi� si� na ca�� szop�. Mia�y zosta� odprawione egzekwie, msza, wszystko. Ust�pstwa sko�czy�y si� dopiero przy ��daniu, aby okna w domu by�y zamkni�te i �aluzje opuszczone. M�g� p�j�� na r�k� matce, lecz tylko do pewnych granic. Jean zapyta�a pos�pnie, czy chce, by przyjecha�a na pogrzeb, lecz odpowiedzia�, �e nie mia�oby to sensu. Depesza odebrana w Rzymie wytr�ci�a j� z r�wnowagi. - Rodziny - powtarza�a tamtego wieczora. - Zawsze te przekl�te rodziny. Pi�a bardzo du�o, prawie do rana, i przez ca�y czas w samolocie. Gdyby nie podtrzyma� jej w por�, na pewno spad�aby ze schod�w przy wysiadaniu z samolotu. Kiedy �egna� si� z ni� w Nowym Jorku, le�a�a w ��ku blada i wyczerpana. Obecnie w towarzystwie siostry i brata, w cichym domu, kt�ry dzieli� ze zmar��, Rudolf by� rad, �e jego �ony z nim nie ma. - Cholerny �wiat - odezwa� si� Tom. - Czyja� matka umiera, a facet musi sika� do butelki na rozkaz gliny. - Tylko on pi�, ale by� zupe�nie trze�wy. W szpitalu Gretchen uca�owa�a go, przygarn�a do siebie. W �a�obie nie by�a t� zadzieraj�c� nosa wa�niaczk�, kt�r� pami�ta�. Nie patrza�a na niego z g�ry. By�a ciep�a, czu�a, swoja. Tom odczuwa�, �e teraz on i jego rodze�stwo mog� pu�ci� w niepami�� przesz�o��, pojedna� si� wreszcie. Na �wiecie ma przecie� dosy� wrog�w - bez nieustannej wojny podjazdowej z w�asn� rodzin�. - Dr�� na my�l o pogrzebie - odezwa� si� Rudolf. - Te wszystkie stare wied�my, z kt�rymi matka regularnie grywa�a w bryd�a. I co, u licha, ten idiota McDonnell b�dzie mia� do powiedzenia? - �e z�amana przez ub�stwo i niedostatek mi�o�ci, by�a oddana ca�ym sercem Bogu - podpowiedzia�a Gretchen. - Ba! �eby zdo�a� przyhamowa� tylko na tym - westchn�� Rudolf. - Przepraszam na chwil�. - Tom wyszed� i po�pieszy� do go�cinnego pokoju, w kt�rym zostali ulokowani on i Billy. Gretchen zajmowa�a drugi pok�j go�cinny. Nikt dot�d nie przest�pi� progu sypialni matki. - Zmieni� si�, prawda? - powiedzia�a Gretchen, gdy zostali we dwoje z Rudolfem. - Aha. - Spokornia� jako�. Jest przygn�biony. - W ka�dym razie to pewna poprawa - powiedzia� Rudolf i rozmowa si� urwa�a, gdy� na schodach zadudni�y zn�w kroki. Tom wszed� do bawialni, nios�c w r�ku co� owini�tego w bibu�k�. - Masz - powiedzia� wr�czaj�c pakiecik siostrze. - To dla ciebie. Gretchen rozpakowa�a prezent, rozpostar�a szal ozdobiony star� map� basenu Morza �r�dziemnego, odbit� w trzech kolorach. - Dzi�kuj� ci - powiedzia�a. - Jakie to �liczne. Wsta�a i obdarzy�a brata poca�unkiem, kt�ry, nie wiedzie� czemu, wytr�ci� go z r�wnowagi. Tom mia� wra�enie, �e jest got�w zrobi� co� szalonego - za�ama� si� i wybuchn�� p�aczem, rozbija� meble, p�j�� na g�r� po sw�j rewolwer i przez okno strzela� do ksi�yca. - Szal kupi�em w Cannes - powiedzia�. - Dla mamy. - W Cannes? - podchwyci� Rudolf. - Kiedy tam by�e�? Tom powiedzia� mu, kiedy by� w Cannes, sk�d wynika�o, �e przynajmniej jeden dzie� musieli tam sp�dzi� w tym samym czasie. - To straszne - podj�� Rudolf. - Bracia mijaj� si� w taki spos�b! Teraz, Tom, musimy by� w sta�ym kontakcie. - W�a�nie! - Tom chcia� widywa� Gretchen, ale Rudolf to inna sprawa; z jego powodu wycierpia� zbyt wiele. - W�a�nie! - powt�rzy�. - Na przysz�o�� zapowiem swojemu sekretarzowi, �eby zawsze wysy�a� ci kopi� mojej marszruty. - Wsta� szybko. - Id� do ��ka. Mam za sob� bardzo d�ugi dzie�. Poszed� na pi�tro, jakkolwiek nie by� zanadto zm�czony. Po prostu nie chcia� znajdowa� si� w jednym pokoju z bratem. Gdyby zna� adres ko�cio�a lub domu przedpogrzebowego, wymkn��by si� cichaczem i ca�� noc przesiedzia� przy zw�okach matki. Nie chcia� obudzi� syna Gretchen, kt�ry w niebieskiej pid�amie spa� na drugim ��ku, wi�c nie zapali� lampy i rozbiera� si� przy uchylonych drzwiach na korytarz, sk�d dobywa�o si� tyle �wiat�a, ile potrzebowa�, aby widzie�, co robi. Nie mia� pid�amy i zastanawia� si�, czy z rana ch�opiec b�dzie zdziwiony, �e on sypia w kr�tkich kalesonach. Najprawdopodobniej nie b�dzie. Robi sympatyczne wra�enie, a kiepsk� opini� o wuju ma zapewne ugruntowan�. Teraz pachnie czysto�ci� i myd�em, a w szpitalu usi�owa� pociesza� matk�, obejmowa� j� i obydwoje p�akali. Tom nie przypomina� sobie, by kiedykolwiek tuli� si� do swojej matki. Widok tego ch�opca obudzi� w nim my�li o w�asnym synu. Musi zobaczy� Wesleya, zaj�� si� nim w jaki� spos�b. Nie mo�e pozwoli�, by przez ca�e �ycie wychowywa�a go taka zdzira jak Teresa. Zamkn�� drzwi i wsun�� si� do czystego, mi�kkiego ��ka. W podobnym ��ku Rudolf sypia noc po nocy, jak rok d�ugi. Na pogrzeb przyby� Teddy Boylan. Teddy Boylan i bardzo wiele innych os�b. Gazety z Whitby i Port Philip uzna�y zgon matki czo�owego obywatela za wydarzenie dosy� wa�ne, by wzmianki o nim wydrukowa� na poczesnym miejscu. Ma�o by�o do powiedzenia o Mary Jordach, wi�c dziennikarze nagrodzili to sobie wyliczaj�c zaszczyty i osi�gni�cia Rudolfa. Naczelny dyrektor znanej powszechnie firmy "De-Ce, Sp�ka Akcyjna", wiceprezes Izby Handlowej miasta Whitby, absolwent cum laude Uniwersytetu Whitby, cz�onek Rady Powierniczej tego� uniwersytetu, cz�onek Komitet�w Planowania Miejskiego zar�wno w Whitby, jak i w Port Philip, �mia�y, dalekowzroczny organizator handlu i obrotu nieruchomo�ciami. Nie pomini�to nawet wiadomo�ci, �e Rudolf Jordach reprezentowa� Port Philip w biegu na dwie�cie dwadzie�cia jard�w przez p�otki i w po�owie lat czterdziestych grywa� na tr�bce w amatorskim zespole muzycznym, kt�ry nosi� nazw� "Pi�tka znad Rzeki". Biedna mamusia, my�la� Rudolf obejmuj�c spojrzeniem przepe�nione wn�trze ko�cio�a, cieszy�aby si�, �e tylu ludzi przysz�o dla uczczenia jej pami�ci na ceremoni� pogrzebow�. Ksi�dz McDonnel m�wi� d�u�ej i gorzej, ni� obawia� si� Rudolf, kt�ry usi�owa� nie s�ucha� k�amstw wypowiadanych nad ton�c� w kwiatach trumn�. Mia� nadziej�, �e Gretchen nie cierpi zbytnio, wspominaj�c inn� trumn� i kalifornijskie krematorium. Spojrza� na siostr�. Wyraz jej twarzy nie �wiadczy�, �e wspomina cokolwiek. Na cmentarnych drzewach �piewa�y ptaki zadowolone z nadej�cia lata. Nad otwartym grobem, gdy przy akompaniamencie szloch�w partnerek od bryd�a opuszczano trumn�, Rudolf, Tom i Gretchen stali rami� w rami� - Gretchen trzyma�a za r�k� syna. Boylan dogoni� ich w drodze od grobu ku rz�dowi oczekuj�cych czarnych limuzyn. - Nie chcia�bym by� natr�tem - rozpocz��, gdy przystan�li. - Gretchen... Rudolfie... Pragn� tylko powiedzie�, jak szczerze wam wsp�czuj�. Taka m�oda kobieta. Rudolf zmiesza� si� w pierwszej chwili. Matka wydawa�a mu si� staruszk� - by�a staruszk�. Zestarza�a si� oko�o trzydziestki, a umiera� zacz�a znacznie wcze�niej. Po raz pierwszy uprzytomni� sobie jej prawdziwy wiek i to wywar�o na nim silne wra�enie. Pi��dziesi�t sze�� lat. Tyle mniej wi�cej, ile ma Boylan. Nic dziwnego, �e Boylan powiedzia�: "Taka m�oda kobieta". - Dzi�kuj�, Teddy - odrzek� podaj�c mu r�k�. Boylan nie sprawia� wra�enia cz�owieka nad grobem. W�osy mia� tego samego co dawniej koloru, twarz ogorza�� i woln� od zmarszczek, trzewiki wyczyszczone nie mniej starannie. - Jak ci si� wiedzie, Gretchen? - zapyta� Boylan. �a�obnicy przystan�li za czo�ow� grup�, bo nie chcieli potr�ca� jej na w�skiej, �wirowatej �cie�ce pomi�dzy nagrobkami. Boylan, jak zwykle, przyj�� do wiadomo�ci fakt, �e inni czekaj�, gdy jemu to dogadza. - Doskonale. Dzi�kuj� ci, Teddy - odpowiedzia�a Gretchen. - Domy�lam si�, �e to tw�j syn - podj�� Boylan i u�miechn�� si� do ch�opca spogl�daj�cego na� z uwag�. - Billy - podj�a Gretchen - to jest pan Boylan, stary przyjaciel. - Jak si� masz, Billy - Boylan u�cisn�� d�o� ch�opca. - Mam nadziej�, �e spotkamy si� znowu przy mniej smutnej okazji. Billy nic nie odpowiedzia�. Tom przypatrywa� si� Boylanowi spod p�przymkni�tych powiek, ukrywaj�c w zmru�onych oczach co�, co zdaniem Rudolfa, mog�o by� tylko rozbawieniem. Czy Tom wspomina noc, kiedy to podpatrywa� Boylana, kt�ry paradowa� po domu nago, przygotowywa� whisky, aby zanie�� j� Gretchen czekaj�cej w ��ku na pi�trze? Oto cmentarne my�li! - Pozw�l, Teddy - powiedzia� Rudolf. - M�j brat Tomasz. - Aa... Tw�j brat Tomasz. - Boylan nie wyci�gn�� r�ki i zwr�ci� si� do Rudolfa: - Je�eli, Rudi, znajdziesz nieco czasu po�r�d tak wielu r�norodnych czynno�ci, dzwo� do mnie, to mo�e niekiedy mogliby�my zje�� razem obiad. Musz� przyzna�, �e w kwestii wyboru przysz�o�ci dla ciebie myli�em si�, ty mia�e� s�uszno��. Aha! Bardzo ci� prosz�, przyprowad� na nasze spotkanie Gretchen, je�eli naturalnie b�dzie osi�galna. - Ja odlatuj� do Kalifornii - powiedzia�a Gretchen. - Jaka szkoda! C�, nie �miem zatrzymywa� was d�u�ej. - Boylan sk�oni� si� lekko i wycofa�. Smuk�y, konserwowany na rozmaite kosztowne sposoby by� - nawet w czarnym garniturze - ra��co nie na miejscu w tym obskurnym kondukcie ma�omiasteczkowych �a�obnik�w. Zmierzaj�c w stron� pierwszej limuzyny do kt�rej Rudolf z ca�� stanowczo�ci� nie dopu�ci� ksi�dza McDonnella, Gretchen dozna�a nie lada wstrz�su na my�l, jak bardzo Rudolf i Boylan s� podobni. Oczywi�cie nie chodzi o powierzchowno�� ani - mia�a nadziej� - charakter, lecz o postaw�, spos�b m�wienia, gestykulacj�, styl ubierania si�, ruchy. Pr�bowa�a odgadn��, czy Rudolf zdaje sobie spraw�, ile zawdzi�cza tamtemu, i czy by�by kontent, gdyby ona zwr�ci�a mu na to uwag�. W drodze do domu Rudolfa my�la�a o Boylanie. S�dzi�a, �e powinna raczej my�le� o matce, kt�rej trumn� grabarze zasypuj� w�a�nie ziemi� na cmentarzu rozs�onecznionym i pe�nym letnich �piew�w ptactwa. Ale my�la�a o Boylanie. W jej my�lach nie by�o mi�o�ci lub po��dania, ale nie by�o tak�e odrazy, nienawi�ci, pragnienia zemsty. Odnios�a wra�enie, jak gdyby w zapomnianym kufrze znalaz�a star� zabawk� - ulubion� lalk� z lat dziecinnych - �e ogl�da j� ciekawie, usi�uje przypomnie� sobie, jakim darzy�a j� uczuciem, kiedy lalka mia�a dla niej znaczenie, �e nie udaje si� jej to, wi�c postanawia zabawk� wyrzuci� czy te� odda� jakiemu� dziecku z s�siedztwa. Pierwsza mi�o��. Ty zostaniesz moj� Walentynk�. W domu Rudolfa wszyscy orzekli, �e nieodzownie musz� si� napi�. Billy, blady i przem�czony, poskar�y� si� na b�l g�owy i poszed� na pi�tro do ��ka. Marta - nadal ca�a we �zach - po�pieszy�a do kuchni, aby zaj�� si� zimnym lunchem. Rudolf przygotowa� coctaile martini dla siostry i siebie, a bratu nala� na l�d krajowej whisky. Tom zdj�� marynark� niewygodn�, bo zbyt ciasno opinaj�c� jego pot�ne bary, rozpi�� ko�nierzyk koszuli i siedzia� pochylony do przodu na twardym, drewnianym krze�le. �okcie wspar� o uda, d�onie zwiesi� pomi�dzy kolanami. Wszystko, na czym ten siada, wygl�da jak sto�ek w k�cie ringu, pomy�la� Rudolf wr�czaj�c bratu whisky. W milczeniu podnie�li szklanki. Nie wymienili imienia matki. Uzgodnili, �e zaraz po lunchu pojad� do Nowego Jorku, aby nie by� w domu i nie przyjmowa� kondolencyjnych wizyt lub telefon�w. R�ni ludzie przys�ali moc kwiat�w, lecz Rudolf kaza� Marcie odes�a� wszystkie do szpitala, w kt�rym umar�a matka - wszystkie, z wyj�tkiem jednej wi�zanki. Ta wi�zanka, �onkile, stanowi�a teraz wspaniale ��t� plam� na niskim stoliku stoj�cym przed kanap�. Przez otwarte okna p�yn�y do bawialni strumienie s�onecznego blasku i zapach rozgrzanej trawy z trawnika przed domem. Osiemnastowieczny pok�j o niskim, belkowanym pu�apie by� �adny, w miar� skromny i utrzymany w stylu - ani prze�adowany meblami, ani natr�tnie nowoczesny. Odpowiada� upodobaniom gospodarza. - Co teraz my�lisz zrobi� z tym domem? - zapyta�a Gretchen. Rudolf wzruszy� ramionami. - Chyba go zatrzymam. Tak czy inaczej, musz� sp�dza� w Whitby wiele czasu. Ma si� rozumie�, dom jest dla mnie o wiele za du�y, ale... Mo�e ty, Gretchen, chcia�aby� przenie�� si� tutaj, zamieszka� u mnie? Przecz�co pokr�ci�a g�ow�. - Ja jestem skazana na Kaliforni�. Jej utarczki z prawnikami wlok�y si� i wlok�y w niesko�czono��. - A ty? - Rudolf zwr�ci� si� do brata. - Ja? - zdumia� si� Tom. - A c�, u diab�a m�g�bym tu robi�? - Znajdziesz jakie� zaj�cie. - Rudolf by� ostro�ny, w por� unikn�� s��w: "Ja znajd� ci jakie� zaj�cie". Zadowolony z siebie poci�gn�� �yk martini. - Musisz przyzna�, �e to lokum lepsze ni� ten tw�j nowojorski hotel. - Nie my�l� zosta� tam d�ugo. No i tak czy inaczej, to nie dla mnie lokum. Ludzie gapi� si� tu na mnie, jak gdybym by� zwierz�ciem w zoo. - Przesadzasz chyba - powiedzia� Rudolf. - Tw�j przyjaciel Boylan nie poda� mi r�ki na cmentarzu. Kapujesz? Gdzie mo�na poda� r�k� komu�, komu odm�wi�o si� jej na cmentarzu? - Ach, to by� wyj�tkowy przypadek. - Z ca�� pewno�ci�! - Tom zacz�� si� �mia� nie g�o�no, lecz w dziwny spos�b budz�cy niepok�j. Gretchen spojrza�a na� ze zdziwieniem. Rudolf zapyta�: - Z czego si� �miejesz? - Jak nast�pnym razem zobaczysz tego faceta - odrzek� Tom - powiedz mu, �e mia� s�uszno��, kiedy mi nie poda� r�ki. - O czym ty m�wisz, Tom? - Zapytaj go, czy przypomina sobie Dzie� Zwyci�stwa, t� noc, kiedy kto� spali� krzy� na jego gruntach, a p�niej wybuchn�� po�ar? - Co ty gadasz? - zapyta� ostro Rudolf. - Ty by�e� sprawc�? - Aha. Ja i m�j kumpel. - Tom wsta� i przy kredensie nape�ni� swoj� szklank�. - Dlaczego to zrobi�e�? - zapyta�a Gretchen. - Taka by�a moja szczeniacka fantazja. Przecie� dopiero co wygrali�my wojn�. - Ale czemu wybra�e� Boylana? - zapyta�a znowu. Tom sta� nadal przy kredensie, ty�em do siostry. Obraca� w palcach szklank�, pobrz�kiwa� kostkami lodu. - Bo widzisz - powiedzia� - on mia� wtedy romans z jedn� moj� znajom�, a mnie si� to nie podoba�o. Czy wymieni� z imienia i nazwiska t� m�od� dam�? - Nie ma potrzeby - rzuci�a �piesznie Gretchen. - A ten tw�j kumpel? Kt� to taki? - Niewa�na sprawa. - To by� Claude... Claude, jak�e mu tam, z kt�rym w�wczas w��czy�e� si� wsz�dzie. Trafnie odgad�em, prawda? Tom u�miechn�� si�, lecz nie odpowiedzia�. Wsparty o kredens, stoj�c popija� whisky. - Znikn�� po tej ca�ej historii - podj�� Rudolf. - Teraz przypominam sobie. - Aha, znikn��. I ja znikn��em wkr�tce po nim. Czy i to przypominasz sobie? - Kto� wiedzia�, �e to by�a wasza robota - podj�� Rudolf. - W�a�nie! Kto� wiedzia� - rzuci� ironicznie Tom. - Dopisa�o wam szcz�cie - odezwa�a si� Gretchen - �e nie trafili�cie do wi�zienia. - Aha. Takiego zdania by� tata, kiedy kopniakiem wyrzuca� mnie z Port Philip. Nie ma to jak pogrzeb. Dopiero wtedy g�adko wspomina si� dawne dobre czasy, no nie? - Tom - powiedzia�a Gretchen. - Ale teraz ju� nie jeste� taki. Nie jeste�, prawda? Tom podszed� do siedz�cej na kanapie siostry, schyli� si�, poca�owa� j� w czo�o. - Mam nadziej�, �e nie jestem taki. - Wyprostowa� si� i podj�� szybko: - P�jd� na g�r�, zobacz�, co porabia ma�y. Spodoba� mi si�. My�l�, �e lepiej, je�li nie b�dzie sam. Wzi�� swoj� szklank� i poszed� na pi�tro. Rudolf przygotowa� dwa nast�pne martini - dla siebie i siostry. By� rad, �e ma zaj�te r�ce. Tom w tym samym pokoju wyprowadza� go z r�wnowagi, a nawet gdy wychodzi�, pozostawia� za sob� atmosfer� napi�cia i niepokoju. - Na Boga! - odezwa�a si� wreszcie Gretchen. - Trudno uwierzy�, �e wszyscy troje mamy te same geny. - Kar�owaty pomiot - podchwyci� Rudolf. - Kto w�a�ciwie? Ty? Ja? On? - Ty, Rudi, i ja byli�my okropni. Rudolf wzruszy� ramionami. - Nasza matka by�a okropna. Ojciec by� okropny. Wiedzia�a� dlaczego, a w ka�dym razie s�dzi�a�, �e wiesz. Ale to nic nie zmienia. Ja stara�em si� nie by� okropny. - Uratowa� ci� u�miech szcz�cia - powiedzia�a. - Pracowa�em ci�ko. - Tak samo Colin. Ca�a r�nica w tym, �e ty nigdy nie zderzysz si� z drzewem. - Bardzo przepraszam, Gretchen, �e dot�d �yj�. - Nie potrafi� st�umi� w brzmieniu g�osu nuty urazy. - �le mnie zrozumia�e�, Rudi - podchwyci�a. - Ciesz� si�, �e w rodzinie jest kto�, kto nigdy nie zderzy si� z drzewem. To nie Tom. I nie ja, z ca�� pewno�ci�. Ja jestem chyba najgorsza. Zabra�am u�miechy szcz�cia przeznaczone dla ca�ej rodziny. Gdybym jednej soboty oko�o po�udnia nie znalaz�a si� przy pewnej drodze w s�siedztwie Port Philip, �ycie nas wszystkich mog�oby wygl�da� ca�kiem inaczej. Wiedzia�e� o tym? - O czym ty m�wisz? - O Boylanie - odpowiedzia�a rzeczowym tonem. - Poderwa� mnie wtedy i jestem dzisiaj taka, jaka jestem, g��wnie za jego spraw�. Z powodu Boylana sypia�am z m�czyznami, z kt�rymi sypia�am. Z powodu Boylana uciek�am do Nowego Jorku. Z powodu Boylana spotka�am Abbotta i w rezultacie odrzuci�am go, poniewa� za ma�o r�ni� si� od Boylana, a Colina pokocha�am dlatego, �e stanowi� oczywiste przeciwie�stwo Boylana. Wszystkie zjadliwe artyku�y, kt�re pisywa�am, a wszyscy uwa�ali za zgrabne, stanowi�y ataki na Ameryk� za to, �e produkuje ludzi pokroju Boylana i takim ludziom u�atwia �ycie. - To obsesja... U�miechy szcz�cia przeznaczone dla ca�ej rodziny! Powinna� odby� narad� z Cygankami, nosi� jaki� amulet i ca�� spraw� tak skwitowa�. - Nie trzeba mi �adnych Cyganek - podj�a Gretchen. - Czy s�dzisz, �e Tom spali�by krzy� na tamtym wzg�rzu, gdybym ja nie spotka�a Boylana i nie zosta�a jego kochank�? Czy s�dzisz, �e zosta�by wygnany jak zbrodniarz, gdyby nie istnia� Teddy Boylan? Czy s�dzisz, �e by�by taki, jaki jest dzisiaj, gdyby pozosta� w Port Philip z ca�� rodzin�? - Mo�e i nie - przyzna� Rudolf. - Tyle �e musia�oby zdarzy� si� co� innego. - Ale si� nie zdarzy�o - podchwyci�a. - Zdarzy� si� Teddy Boylan, kt�ry obrabia� jego siostr�. A je�eli chodzi o ciebie... - O sobie wiem wszystko - przerwa�. - Naprawd�? My�lisz, �e poszed�by� do college'u, gdyby nie Teddy Boylan i jego pieni�dze? My�lisz, �e bez niego ubiera�by� si� tak, jak jeste� ubrany, �e najszybsz�, najprostsz� drog� d��y�by� tak uparcie do sukces�w i maj�tku. My�lisz, �e kto� inny upatrzy�by sobie ciebie, prowadza� ci� na koncerty, przepycha� przez studia, natchn�� ci� wielkopa�sk� pewno�ci� siebie? Kt� by to m�g� by�, je�eli nie Teddy Boylan? - Wypi�a do dna drugi martini. - Niech b�dzie. Wystawi� pomnik ku jego chwale. - Nale�a�oby mu si� s�usznie. A teraz sta� ci� na to dzi�ki pieni�dzom �ony. - Uderzenie poni�ej pasa - obruszy� si� Rudolf. - Wiesz doskonale, �e nie mia�em zielonego poj�cia... - W�a�nie! - przerwa�a. - U�miech szcz�cia odmieni� twoje jordachowskie okropie�stwo w co� zupe�nie innego. - A co powiesz o w�asnym jordachowskim okropie�stwie? Gretchen zmieni�a ton kompletnie. Jej g�os utraci� szorstko��, twarz z�agodnia�a dziwnie, jak gdyby odm�odnia�a. - Z Colinem nie by�am okropna. - Nie by�a� - przyzna�. - Ale nie s�dz�, �ebym kiedykolwiek znalaz�a drugiego Colina. Rudolf wyci�gn�� r�k�, pog�aska� d�o� siostry, kt�rej trwa�a �a�oba st�pi�a jego uraz�. - Pewno mi nie uwierzysz - szepn�� - kiedy ci powiem, �e moim zdaniem, znajdziesz. - Nie. - I co my�lisz robi�? Siedzie� i do ko�ca �ycia op�akiwa� zmar�ego m�a? - Nie. - Wi�c jakie masz plany? - Wr�c� do szko�y! - Do szko�y? - powt�rzy� z niedowierzaniem. - W twoim wieku? - Mam na my�li - wyja�ni�a - studium zaoczne przy Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. W ten spos�b b�d� studiowa�, mieszka� w domu, opiekowa� si� Billym, wszystko jednocze�nie. By�am tam ju� i rozmawia�am z w�a�ciwymi lud�mi, kt�rzy zgodzili si� mnie przyj��. - A co chcesz studiowa�? - B�dziesz si� �mia�. - Niesk�onny dzi� jestem do �miechu z czegokolwiek - odpowiedzia�. - Pomys� nasun�� mi ojciec ch�opca, z kt�rym Billy jest w jednej klasie. Ten pan to psychiatra. - Do diab�a! - zawo�a� Rudolf. - To jeszcze jeden dow�d, �e znalaz�e� sw�j u�miech szcz�cia. Sta� ci�, by krzycze�: "Do diab�a!", na sam d�wi�k s�owa psychiatra. - Bardzo przepraszam. - M�j psychiatra - ci�gn�a Gretchen - pracuje w klinice z lud�mi, kt�rzy nie posiadaj� lekarskich dyplom�w, ale studiowali psychoanaliz�, sami si� jej poddawali i maj� prawo leczenia przypadk�w nie wymagaj�cych g��bokiej psychoanalizy. Chodzi tu o terapi� grupow�, o inteligentne dzieci, kt�re nie chc� uczy� si� czytania i pisania albo maj� sk�onno�ci do z�o�liwego niszczenia, o dzieci z rozbitych rodzin, kt�re zamkn�y si� w sobie, o m�ode kobiety spaczone przez bigoteri� b�d� jakie� przedwczesne urazy na tle seksualnym, zrywaj�ce bez powodu z m�ami, o ma�ych Meksyka�czyk�w i Murzyn�w, co id� do szko�y cofni�ci w rozwoju, nigdy nie mog� do�cign�� koleg�w i ostatecznie zatracaj� poczucie w�asnej osobowo�ci... - Rozumiem - przerwa� Rudolf, kt�ry s�ucha� ze zniecierpliwieniem. - Uzbrojona w papierek z Kalifornijskiego Uniwersytetu w Los Angeles, my�lisz na w�asny spos�b rozwik�a� problem murzy�ski, problem meksyka�ski, problem religijny. - Spr�buj� rozwik�a� jeden problem - podchwyci�a - mo�e dwa, mo�e nawet sto problem�w. A przy okazji uporam si� z w�asnym problemem, b�d� zaj�ta, b�d� robi� co� po�ytecznego. - W przeciwie�stwie do twojego brata - wtr�ci� ura�ony zn�w Rudolf. - Czy to mia�a� na my�li? - Nic podobnego. Ty robisz co� po�ytecznego na sw�j spos�b, pozw�l wi�c, abym na sw�j spos�b robi�a to samo. - Jak d�ugo ma trwa� ta nauka? - zapyta�. - Minimum dwa lata do uzyskania �wiadectwa. P�niej, jak sko�cz� praktyk� psychoanalityczn�... - Nigdy jej nie sko�czysz. Spotkasz jakiego� m�czyzn� i... - By� mo�e - przerwa�a. - W�tpi�, ale by� mo�e. Wesz�a Marta z zaczerwienionymi oczyma, aby powiedzie�, �e lunch gotowy na dole w jadalni. Gretchen po�pieszy�a na g�r� po syna i Toma, a gdy wr�cili stamt�d, ca�a rodzina zasiad�a do posi�ku i wszyscy byli dla wszystkich nad wyraz uprzejmi. M�wili: - Bardzo prosz� o musztard�. - Dzi�kuj�, kochanie. - Nie trud� si�. Mam ju� dosy�. Po lunchu za�adowali si� do samochodu i z Whitby pojechali w kierunku Nowego Jorku, zostawiwszy za sob� drog� zmar��. Przed hotel "Algonquin" zajechali wkr�tce po si�dmej. Gretchen i Billy mieli si� tam zatrzyma�, poniewa� nie by�o dla nich miejsca w ma�ym mieszkaniu Rudolfa, gdzie oczekiwa�a go Jean. Rudolf zaproponowa� siostrze wsp�lny obiad z ni� i jej synem, odpowiedzia�a jednak, �e to dzie� nieodpowiedni do zawierania znajomo�ci z now� bratow�. Tom odm�wi� r�wnie� i siedz�c obok brata w samochodzie oznajmi� zwi�le: - Mam um�wione spotkanie. Kiedy Billy wysiad� z samochodu, Tom wysiad� r�wnie� i obj�� ramieniem ch�opca. - Ja te� mam syna, Billy - powiedzia� - du�o m�odszego od ciebie. Je�eli wyro�nie na takiego jak ty ch�opca, b�d� z niego dumny. Billy u�miechn�� si� - pierwszy raz od trzech dni. - Tom - zagadn�a brata Gretchen przy wej�ciu do hotelu. - Zobacz� ci� kiedy�? - Ma si� rozumie�. Wiem, gdzie ci� szuka�. Odezw� si� na pewno. Gretchen i jej syn weszli do hotelu. Numerowy poni�s� za nimi dwie walizki. - Wezm� taks�wk�, Rudi - powiedzia� Tom. - Tobie musi by� pilno do �ony. - Mam ch�� na jednego. Wst�pimy tu do baru i... - Dzi�kuj�. Mnie si� �pieszy. - Tom spogl�da� przez rami� brata na ruch wzd�u� Sz�stej Alei. - Tom! Musz� z tob� pogada�. - My�l�, �e obgadali�my wszystko. - Tom spr�bowa� zatrzyma� taks�wk�, lecz kierowca zje�d�a� do gara�u. - Wi�cej nie masz mi nic do powiedzenia. - Nie mam? Naprawd�? A gdyby� us�ysza�, �e wed�ug dzisiejszych notowa� gie�dowych jeste� wart jakie� sze��dziesi�t tysi�cy? Nie zmienisz wtedy zdania? - Stary kawalarz z ciebie. Prawda, Rudi? - Nie. M�wi� serio. Chod� do baru. Tom pos�usznie ruszy� za bratem, a gdy kelner poda� im dwie whisky, rzuci�: - No i co? S�ucham. - Pami�tasz te cholerne pi�� tysi�cy, kt�re mi da�e�? - zapyta� Rudolf. - Wredny okup! Pewno, �e pami�tam. - Powiedzia�e� wtedy, �e mog� z nimi zrobi�, co chc�. Chyba potrafi� zacytowa� ci� dos�ownie. "Wysikaj si� na nie. Roztrwo� je z dziwkami. Oddaj na jaki� cel dobroczynny". - To co� w moim stylu - u�miechn�� si� Tom. - A wiesz, co ja zrobi�em? Odpowiednio ulokowa�em te pieni�dze. - Zawsze mia�e� g�ow� do interes�w. Nawet jako szczeniak. - Ulokowa�em, Tom - ci�gn�� spokojnie Rudolf - na twoje imi� w akcjach sp�ki, na kt�rej czele stoj�. Dywidendy niewiele dot�d przynosi�y, ale co przynosi�y, lokowa�em dalej, no i w tym czasie by�y cztery nowe emisje, a kurs gie�dowy wci�� zwy�kowa�. Jak powiedzia�em, jeste� teraz w�a�cicielem akcji wartych sze��dziesi�t tysi�cy dolar�w. Tom wypi� do dna whisky, opu�ci� powieki i przycisn�� palcami ga�ki oczne. - Przez ostatnie dwa lata - m�wi� dalej Rudolf - raz po raz pr�bowa�em skomunikowa� si� z tob�. Ale w biurze numer�w informowano mnie, �e tw�j telefon zosta� wy��czony, a listy wysy�ane na dawny adres wraca�y z adnotacj� "Adresat nieznany". Matka by�a dyskretna. Dopiero w szpitalu powiedzia�a mi, �e jest w kontakcie z tob�. Ba! Przegl�da�em nawet kolumny sportowe w gazetach, lecz wygl�da�o na to, �e znikn��e� z widnokr�gu. - Odbywa�em kampani� na Zachodzie. - Tom otworzy� oczy; salka baru wyda�a mu si� zamglona. - Prawd� m�wi�c, cieszy�em si�, �e nie mog� ci� odnale�� - ci�gn�� Rudolf - bo wiedzia�em, �e te akcje musz� p�j�� w g�r�, a ty zapewne uleg�by� pokusie i sprzeda� je przedwcze�nie. Moim zdaniem i teraz nie powiniene� si� �pieszy�. - Zaraz, zaraz! Powiadasz, �e jutro mog� p�j�� dok�d�, powiedzie� komu� o akcjach na sprzeda� i ten kto� wybuli mi sze��dziesi�t tysi�cy dolar�w? �yw� got�wk�? - Jak powiedzia�em, nie radzi�bym... - Rudi! - przerwa� mu brat. - Wspania�y z ciebie facet i chyba odwo�am znaczn� cz�� tego, co przez tyle lat my�la�em o tobie, ale dzi� nie b�d� s�ucha� twoich rad. Chc� tylko, �eby� da� mi adres, pod kt�rym ten kto� czeka i z miejsca mi wybuli sze��dziesi�t tysi�cy dolar�w. �yw� got�wk�! Rudolf skapitulowa�. Napisa� adres kantoru Johna Heatha i kartk� poda� bratu. - P�jd� tam jutro. Zatelefonuj� do Heatha i w por� go uprzedz�. B�dzie czeka� na ciebie. Tylko b�agam ci�, Tommy, b�d� rozs�dny. - Spokojna g�owa, Rudi! - podchwyci� Tom. - Od tej chwili b�d� taki rozs�dny, �e nawet ty mnie nie poznasz. Tom chcia� zam�wi� nast�pn� kolejk�, ale gdy podni�s� r�k�, by skin�� na kelnera, marynarka zsun�a mu si� z ramienia i Rudolf zobaczy� tkwi�cy za paskiem rewolwer. Zobaczy�, ale nic nie powiedzia�. Zrobi� dla brata wszystko, co w jego mocy. Wi�cej ju� nie m�g�. - Zaczekaj tu chwil� - powiedzia� Tom. - Musz� za�atwi� pilny telefon. Wyszed� do hallu i tam, w kabinie automatu, znalaz� numer linii powietrznych TWA. Wykr�ci� ten numer i zapyta� o loty do Pary�a w dniu nast�pnym. Kobiecy g�os powiedzia�, �e samolot startuje o �smej wieczorem, a nast�pnie zapyta�, czy ma dokona� rezerwacji. - Nie. Dzi�kuj� - odpowiedzia� Tom i od�o�y� s�uchawk�, a potem po��czy� si� z YMCA i do aparatu poprosi� Dwyera. D�ugo nie by�o odpowiedzi, wi�c Tom zamierza� przerwa� po��czenie i o Dwyerze zapomnie� raz na zawsze, kiedy us�ysza� wreszcie: - Halo? Kto m�wi? - Tom. S�uchaj teraz... - Tom! - zawo�a� rado�nie Dwyer. - Siedzia�em tu wci�� i siedzia�em, czeka�em na znak �ycia od ciebie. M�j Bo�e! Strasznie si� niepokoi�em. My�la�em, �e mo�e ju� nie �yjesz albo... - Stul pysk i s�uchaj, dobrze? - przerwa� mu Tom. - Jutro o �smej wieczorem startuje z Idlewild samolot do Pary�a. Samolot TWA. B�d� tam w biurze rezerwacji o p� do si�dmej. Spakowany! - Co ty m�wisz! Masz zarezerwowane miejsca w samolocie? - Nie mam. - Tom by� z�y, �e Dwyer a� tak si� podnieca. - Miejsca zarezerwujemy na lotnisku. Nie chc�, �eby moje nazwisko figurowa�o przez ca�y dzie� na jakiej� li�cie. - Aha. Rozumiem, Tom. Naturalnie. - B�d� tam. Punktualnie. - Nie martw si�. B�d�. Tom od�o�y� s�uchawk�, wr�ci� do baru i upar� si�, �e ureguluje rachunek. Przed hotelem, kiedy taks�wka zahamowa�a przy kraw�niku, bracia u�cisn�li sobie r�ce. - S�uchaj, Tom - powiedzia� Rudolf. - W tym tygodniu musimy razem zje�� obiad. Chcia�bym przedstawi� ci� �onie. - �wietny pomys�! - u�miechn�� si� Tom. - Zadzwoni� do ciebie w pi�tek. Wsiad� do taks�wki i rzuci� kierowcy: - R�g Czwartej Alei i Osiemnastej Ulicy. Rozsiad� si� wygodnie, piastuj�c w r�kach papierow� torb� ze swoim dobytkiem. Takiego, co ma sze��dziesi�t tysi�cy dolar�w, wszyscy gotowi zaprasza� na obiad, pom