Anatol Potemkowski Wszystkie pieniądze świata Rozdział I Siedzieliśmy oparci o filar mostu. Dołem płynęła rzeka. Tuż przy naszych nogach, ale o jakiś metr niżej, ponieważ w tym miejscu brzeg urywał się gwałtownie i od razu było głębo-ko. W tym miejscu nie było dobrej kąpieli. Dobra kąpiel była paręset metrów dalej, za hałdą piasku, który piaskarze wydobyli kiedyś, jeszcze przed wojną, kiedy piasek był ludziom po-trzebny. Teraz nie był potrzebny i nikt się piaskiem nie interesował. Nie było też piaskarzy. – W niedzielę jest najlepiej – powiedział Burek. – Nie ma pośpiechu z rybami. Jest kupa czasu do godziny policyjnej. – Naprawdę przyjemnie jest w sobotę – powiedziałem. – Owszem – zgodził się. – W zasadzie tak. Jeżeli pogoda jest dobra, to w sobotę jest jesz-cze lepiej. Pomyślałem, że w sobotę przy każdej pogodzie jest najlepiej, ale nie powiedziałem tego, tylko wbiłem wędkę w skarpę i położyłem się na plecach. Burek też wbił wędkę w skarpę i też się położył. Po niebie przesuwały się wolno białe obłoki. Było przyjemnie i ciepło. Myślałem, że Burek śpi. Nie spał jednak. Co więcej, myśleliśmy o tym samym. – Widziałeś, jakie ma nogi w kostkach? – spytał. Leżałemz zamkniętymioczami, ponieważsłońcewyszłozza mostu i świe-ci ło mi w twarz. Dziewczyna pojawiła się przed tygodniem w biurze Autowerkstätte Gebrüder Swoboda. Była śliczna, świetnie ubrana, długonoga. Miała wypielęgnowane jasne włosy i prowadziła niemiecką korespondencję z Herreskraftfahrzeugparkiem. Ułatwiała również Bolczowi Swo-bodzie porozumiewanie się z Niemcami. Język macierzysty nie był najmocniejszą stroną ge-bruderów i jeszcze przed rokiem nie domyślali się, że są narodowości niemieckiej. Uważano ich raczej za Czechów, zresztą nikogo ich narodowość nie interesowała na tyle, żeby się nad nią zastanawiać. Panienka nazywała się Hania i mogła być równie dobrze folksdojczką, jak i nie. Bolczo mówił do niej „Fräulein Hana”. Braki niemieckiego starał się złagodzić kalecząc nasz język. – Wygląda na kurwę – powiedział Burek. – Czort ją wie – powiedziałem. – Ma mnóstwo rzeczy, to fakt. Ale rok temu wielu ludzi miało mnóstwo rzeczy. Potem zapakowali je we wrześniu do walizek. Może walizki tej Hani stoją jeszcze pod jej łóżkiem? – Może – zgodził się Burek. – Bolczo ostro się koło niej kręci. – Fünfstück też – odparłem. Fünfstück był żołnierzem z HKP, odkomenderowanym do warsztatów Swobody. Miał do- brą posadę. Wygrzewał się na ławeczce ustawionej przy wejściu do biura, załatwiał jakieś rachunki, przyjmował naprawione pojazdy. Musiał mieć z tego dochody. Z Bolczem pozo-stawał w zażyłych stosunkach. Teraz od tygodnia Fünfstück przesiadywał u panny Hani. – Fünfstücka Hania ma w dupie – rzekł Burek. – Jeszcze tydzień i będzie spała z Bolczem. Zobaczysz, że Bolczo ją trzaśnie. – Ich sprawa – powiedziałem nieszczerze. Dochodziła dziesiąta i mieliśmy złowionych pięć rybek. Były to małe rybki i trzeba by złowić wszystkie małe rybki z rzeki, żeby mieć z tego prawdziwą kolację albo obiad. Parę rybek to jednak też było coś. Smażyło się je na oleju, który kupowaliśmy w sklepiku Błasz-czyka. Były smaczne. Chwilę potem mieliśmy szóstą, siódmą i ósmą małą rybkę, ponieważ małe rybki kręciły się tu stadami koło filarów mostu. Teraz leżały poukładane rządkiem na trawie. Patrzyliśmy na nie omijając wzrokiem własne nogi, chude i białe. Nie w każdą niedzielę było słońce, w dnie powszednie łowiliśmy wieczorem, więc nawet nie warto było rozbierać się. Tego dnia przy-szliśmy w kąpielówkach, bo nasz drewniak stał jakieś trzysta metrów od mostu, przy torach. Mieszkaliśmy w małym pokoju na piętrze. Wchodziło się drewnianymi zewnętrznymi scho-dami na coś w rodzaju balkoniku i z tego było wejście do nas. W lecie było tam przyjemnie. W zimie nie. Już w listopadzie robiło się bardzo chłodno. Wtedy zaczynaliśmy pracę u Swobody. Mó-wiło się u Swobody, ponieważ drugi brat pojawiał się tylko sporadycznie, wiedzieliśmy go zaledwie parę razy. Interesem kierował Bolczo. Płacił nam trzydzieści złotych tygodniowo. Pracowaliśmy jako Monteurgehilfen od siódmej rano do piątej po południu. Od dziewiątej była godzina policyjna. Teoretycznie można było nie zwracać na nią uwagi, ponieważ żan-darmi nieczęsto zaglądali na Promy, ale w praktyce czasem się pojawiali na torach i raz skuli strasznie mordę Fijałkowskiemu, monterowi od Swobody, mieszkającemu opodal. Nawet go nie zastrzelili – mówiono potem. – Najważniejsze w tej wojnie, żeby trafić na przyzwoitych ludzi. W zimie było strasznie. Od rzeki szedł chłód, nie było co jeść, warsztaty były nie opalane. Pracowaliśmy od początku we własnych ubraniach, lepiły się już od smarów. W nocy za oknem gwizdały parowozy i wtedy wychodziliśmy na tory szukać kawałków węgla i zaraz sztywnieliśmy z zimna, bo mróz paraliżował oddech. Zbieraliśmy też różne drewienka, ale takich jak my było wielu. W zimie nie powodziło się nam dobrze. Potem w marcu zrobiło się słonecznie, w południe kapało z dachów, i jeszcze pojawiła się pani Rysia. Zamieszkała w sąsiednim pokoju. Któregoś dnia przyszła, żeby się pogrzać przy kozie, chociaż już było cieplej. – Mam pół litra z przydziału – powiedziała w pewnej chwili.Tak to się zaczęło. Przyniosła pół litra, chleb i kawałek boczku. – Dupa jak dzwon – powiedziałem, kiedy sobie poszła. – Na chuju nie podrzucisz! – zgodził się Burek. Potem poszliśmy do pani Rysi. To znaczy Burek poszedł pierwszy. Następnie ja poszedłem. Tak się utarło, że wieczorem któryś z nas szedł do pani Rysi na chybcika i niedługo wra-cał, potem szedł drugi i już zostawał na noc. Mówiliśmy o niej z Burkiem „pani Rysia”. Pewnie po to, żeby się zdystansować jakoś do całej sprawy. Pani Rysia była starsza od nas o dwa lata. Miała trzydzieści sześć lat. My z Burkiem mieliśmy trzydzieści cztery. Razem. Mimo to chyba pani Rysia reprezentowała w naszym kolektywie naiwność. W sumie było nam z nią dobrze, nawet gospodarowaliśmy na spółkę. Prócz tego potrafiła wyprać koszule i wyprasować. Od niedawna mieliśmy nowe ubrania z granatowego drelichu. Niby robocze, ale chodziliśmy w nich od wielkiego dzwonu. Na ławeczce w parku, miejskim wyglądaliśmy na czeladników ślusarskich, których szef po-słał po papierosy i którym nie śpieszy się z powrotem. Było to bliskie prawdy. Nadal nie znaliśmy w tym mieście nikogo, chociaż minęło tyle miesięcy, prawie rok. W zimie poznaliśmy panią Kawecką. Zrzuciliśmy jej węgiel do piwnicy i mieliśmy dzięki niej bardzo przyjemny wieczór. Wycofano wtedy stuzłotówki z obiegu i wszyscy kombinowali, jak je zmienić na stemplowane. My nie, bo mieliśmy pieniądze w bilonie, ale wiele osób to stuknęło. Pani Kawecka poinformowała nas, że jeden Żyd ma do wymiany milion złotych w stówach. Chce je wymienić po osiemdziesiąt za sto. Nazajutrz monter Hulka powiedział, że jego kolega w banku wymienia dziewięćdziesiąt dwa za sto. – Jakie sumy? – spytaliśmy. – Każdą sumę – rzekł monter Hulka. – Mogą być miliony. Umówiliśmy się zaraz z panią Kawecką, że Żyd z milionem przyjdzie do nas o szóstej i przyniesie pieniądze. Interes wydawał się dobry i pewny. Niestety Żyd z milionem nie przy-szedł. Nawet nie robiliśmy pani Kaweckiej wyrzutów, chociaż pieniądze były nam potrzebne. Ale bywały takie transakcje. Miesiąc temu skapitulowała Francja i zdumiewająco szybko mieliśmy francuskie samo-chody i motocykle w warsztacie. Renówki, Cytryny, motocykle Ghnom-Rhone. Podobne do Beemek, ale jakby gorsze na oko. Swoboda palił francuskie i angielskie papierosy, Fünfstück przywoził skrzynki francuskich koniaków. Pewnie Fräulein Hana też się podreperowała ko-smetycznie. Miałem z tego butelkę na kawę, którą pani Rysia gotuje nam do roboty. Stała pusta na ła-weczce przy biurze. Poręczna. I korek świetny. Jakby woskowany, zakończony ebonitowym kapslem. Myślałem, że polubię tę butelkę i po wojnie będę ją pokazywał znajomym. Pierw-szego dnia jadłem obiad w Chevrolecie 1938. Najbrzydszy z trzech modeli. Trzydziesty siódmy i trzydziesty dziewiąty były ładne, w trzydziestym ósmym nie podobała mi się maska. Ale był to wygodny, duży samochód. I zaparkowany z boku, więc można było spokojnie rozmawiać. Przekąsiliśmy z Burkiem, potem kiedy wysiadaliśmy z wozu, butelka upadła na beton i stłukła się. Pierwszego dnia. Jeszcze jej nie zdążyłem polubić, ale było mi żal, że tak się to ułożyło. Teraz ten woskowany korek pływał po wodzie na wędce Burka. Jest bardzo dobry, może go Burek polubi i będzie pokazywał po wojnie? Może tak; może nie. Żeby coś porządnie polubić, trzeba na to czasu. W zasadzie jest to sprawa cierpliwości. Coś jak z łowieniem ryb. – Mamy dziewiątą – powiedział Burek i wyciągnął wędkę. Kiedy zdejmował z haczyka trzepoczącą się rybkę, gdzieś, daleko za nami odezwało się skrzypienie. Do mostu szło się ścieżką zarośniętą krzakami i skrzypienie dochodziło stamtąd. – Bolczo? – zastanowiłem się. – Zobaczymy – rzekł Burek i wbił wędkę w skarpę. Bolczo był normalnym, ciemnym gnojkiem i początkowo ubierał się stosownie do pozycji społecznej. Ale wiosną zniknął na kilkanaście dni i powrócił odmieniony. Ktoś musiał kierować jego zakupami, tylko nie wie-dzieliśmy kto. Hania? Hani jeszcze nie było u Swobody. Ale mogli się wówczas poznać w Warszawie. Od wiosny Bolczo chodził w świetnie skrojonych garniturach. Były to dwurzę-dówki o linii Oxford. Długie marynarki z wąskimi klapami, wąskie spodnie. Wąskie kołnie-rzyki koszul miały pod krawatem specjalne zapięcie i wyglądały jak obroża. To znaczy prawidłowo. Do tego mimo lata Bolczo nosił mokasyny z grubego palonego juchtu, odpolerowanego jak lakier. Na czubkach i na obcasach buty miały miedziane, blaszki. Niemieccy cywile ubierali się zupełnie inaczej, więc dla zaakcentowania swego folksdojczo-stwa Bolczo nosił do tego w klapie znaczek ze swastyką, a na głowie zielony kapelusik z piórkiem. Buty Bolcza skrzypiały tak głośno, że w warsztatach słychać go było z daleka. Te-raz skrzypienie przybliżało się do nas. – Bolczo idzie na spacer – rzekł Burek. Mogliśmy usiąść tyłem do ścieżki i nie zauważyć Bolcza, mogliśmy też powitać szefa z należytym szacunkiem. Wybraliśmy drugą ewentual-ność. Kiedyś, na początku pracy w warsztatach, Bolczo bardzo niegrzecznie objaśnił nas, że należy mu się kłaniać. – Jestem wasz direktor – powiedział. – Potrzeba mnie mówić dżen dobri. Każdy Niemiec trzeba sze kłaniać, wy szajskerle! My są Herrenvolk. Teraz mieliśmy skromną okazję do rewanżu, bo oprócz skrzypienia Bolczowych butów dochodziły nas odgłosy rozmowy. Ustawiliśmy się frontem do ścieżki, ciekawi, czy Bolczo idzie z Fräulein Hanią i w nadziei, że go wprawimy w zakłopotanie. Jakoż po chwili ukazała się Fräulein Hania i tuż za nią Bolczo z pledem na ramieniu. Szli gęsiego, bo ścieżka była wąska. – Dzień dobry, panno Haniu, dzień dobry, panie dyrektorze – wyrecytowaliśmy chórem. Hania skinęła głową, Bolczo nie. Położył Hani rękę na łopatce, jakby ją chciał przyśpie-szyć, a ona wtedy zrobiła szybki krok naprzód i ręka Bolcza pozostała w powietrzu. Zniknęli znowu w krzakach, a my siedliśmy jak poprzednio, ciekawi dalszego rozwoju wypadków. Ścieżka wychodziła z krzaków o paręset metrów od nas, koło hałdy piasku, gdzie brzeg był dobry do kąpieli. Mogli tam wyjść i ulokować się na brzegu i nawet wykąpać się. Chętnie widzielibyśmy Fräulein Hanię w kostiumie kąpielowym i nie kryliśmy tego przed sobą. Ale mogli w ogóle ze ścieżki nie wyjść, tylko wbić się gdzieś w krzaki. Było to mało prawdopo-dobne, bo oboje musieli gdzieś mieszkać i trudno było o powód, żeby się kryli w krzakach, ale teoretycznie taka ewentualność istniała. Wreszcie mogli pójść dalej, ku kępie drzew i krzaków poniżej hałdy piasku. – Jeżeli Bolczo jeszcze się stara o jej rękę, to pójdą pod drzewa – powiedział Burek. – Ja bym tak zrobił – odparłem. – Jakby Hania zechciała – powiedział Burek. To odsłoniło nowe możliwości spekulacyjne. Bolczo mógł chcieć iść w krzaki pod drzewa, ale Hania mogła nie chcieć. Trudno było z tych elementów zbudować jakąś trwalszą konstrukcję i sytuacja nadal była niejasna. Wreszcie Bolczo z Hanią ukazali się u wylotu ścieżki, weszli za hałdę piachu i zno-wu przestaliśmy ich widzieć. Ale było ich słychać. Mimo odległości dochodziły niekiedy zupełnie wyraźne fragmenty rozmowy. Potem znowu wiatr porywał słowa i nic nie było słychać. Bolczo mówił do Hani: „Fräulein Hana”. A więc ten ruch, którym Hania pozostawiła rękę Bolcza w powietrzu, to jakby ostentacyjne przyśpieszenie kroku, nie był czymś na pokaz, tylko to był normalny od-ruch człowieka, którego Bolczo chciał dotknąć. Z tego, co słyszeliśmy, wynikało, że Bolczo namawiał Hanię do kąpieli. Byliśmy nawet za tym, ale Hania nie chciała się kąpać. Nieoczekiwanie zza hałdy pojawił się Bolczo w kąpie-lówkach. Przebiegł truchcikiem parę kroków i wszedł do wody. Zaraz zaczął parskać i chla-pać. – Himmel Gott! – wrzeszczał. – Jaka czepła woda! Jest prima, wunderschön jest!Burek wyciągnął swoją wędkę i położył na trawie. Potem to samo zrobił z moją. – Nie będziemy łowili ryb w takiej wodzie – wyjaśnił. Skinąłem aprobująco głową. Wydając okrzyki Bolczo przeszedł jeszcze kilka metrów i nagle znikł. Wrzask urwał się w pół słowa, potem znowu przez krótką chwilę było go słychać. – Ratunku! – krzyczał Bolczo. – Ratunku, Boże! Musiało być pięć po jedenastej i tuż nad nami załomotał po moście pośpieszny do Warszawy. Położyłem Burkowi rękę na kolanie, żeby nie próbował zrobić głupstwa. Zresztą było za daleko. Burek też odgrodził mnie ręką od rzeki. Pociąg zjechał z mostu i było znowu cicho nad rzeką. – Boże, jakie to strasznie proste – powiedział Burek.Teraz usłyszeliśmy krzyk dziewczyny. – Ratunku! – wołała Hania. – Woła jak z łaski – rzekł Burek.Istotnie Hania krzyknęła raz i drugi i dała spokój. – Nic się nie przywiązała do nieboszczyka – zauważyłem. – Nic – zgodził się Burek. – Ale wypada zauważyć, że nieboszczyk był wyjątkowym skurwysynem. Siedzieliśmy patrząc na wodę i wystawiając twarze do słońca. Po zimie jeszcze ciągle cie-pło sprawiało nam radość. Odwróciliśmy głowy, kiedy za nami zaszeleściły krzaki na ścieżce. Hania wracała znad rzeki. Szła wolno i jakoś bardzo płynnie, w opuszczonej ręce trzymała niebieską jedwabną chustkę i wyglądała tak, jakby nie znała parszywego świata, w którym żyliśmy z Burkiem i jakby się nie mogła domyślać, że coś takiego istnieje. Patrzyliśmy na jej nogi, a ona uśmiechnęła się do nas i zrobiła ramionami gest, który mógł oznaczać: Doprawdy, cóż za pożałowania godny incydent?, ale mógł równie dobrze nie ozna-czać niczego albo oznaczać coś, czego nie umieliśmy się domyślić. Przeszła obok nas zaczepiając chustką o krzaki i patrzyliśmy za nią, aż się gałązki prze-stały poruszać. Potem zarzuciliśmy wędki i poszliśmy się wykąpać, ponieważ prąd w rzece był silny i wo-da była znowu czysta. Wracając do domu Burek powiedział: – Chciałbym mieć wszystkie pieniądze świata! – Daj nam Boże – powiedziałem, rozszerzając jakby tę wypowiedź.Burek zrozumiał, bo skinął głową. Rozdział II W lecie pani Rysia przyrządzała kolację w swoim pokoju. U nas było i tak dostatecznie go-rąco, bo deski nagrzewały się od słońca, a po zapaleniu piecyka robiło się zupełnie niezno-śnie. Ale jadaliśmy u nas i w czasie kiedy jedliśmy i potem paliliśmy i rozmawiali, pokój pani Rysi stygł i przestawał przypominać piekarnik. Zza ściany pachniało smażonymi rybkami. Siedzieliśmy z Burkiem pozornie zamyśleni, ale kipiała w nas żądza czynu. Weszła pani Rysia. W jednej ręce trzymała patelnię, w drugiej gotujący się czajnik. – Wiesz, jak się leczy trypra? – spytał Burek.Pani Rysia stała jeszcze w drzwiach. – Boże święty! – zawołała. Podeszła do stołu, postawiła patelnię i czajnik, potem podniosła ręce ku ustom. – Jeszcze nam tego brakowało! – Nie jesteśmy chorzy – powiedział uspokajająco Burek. – Czujemy się bardzo dobrze we-nerycznie. – Myślałam, że jesteśmy chorzy – powiedziała pani Rysia. – Kto jest chory? – Obojętne – rzekł Burek. – Wiesz, jak się leczy trypra? Pani Rysia wyjęła z szuflady chleb, kostki syntetycznej herbaty, wyglądające jak kostki Maggi i pudełeczko od zapałek z sacharyną. – Nie wiem, jak się leczy trypra – powiedziała i zaczęła nakładać rybki na talerze, pobrzę-kując widelcem o patelnię. – Patrzcie, jak się ładnie przyrumieniły. – Wyglądają wspaniale – powiedziałem. – Po wojnie nakupimy rybek i usmażymy taką patelnię – pani Rysia pokazała jaką. Potem wróciła do tematu. – Pewnie się robi jakieś zastrzyki. Może jakieś płukania? Mogę się popy-tać w pracy. – Nie trzeba – powiedziałem. – Nie chodzi o szczegóły. Chodzi o ogólną linię postępowania. – Zastrzyki to brzmi przekonywająco – powiedział Burek. – Dajcie mi jeszcze kawałek chleba. Pani Rysia ukroiła. Burek zaczął wycierać chlebem przyrumieniony olej z talerza. – Zastrzyki tak – powtórzył. – Ale płukanie to chyba dla panienek. Żeby przepłukać faceta, trzeba do tego specjalnej aparatury, jeżeli coś takiego w ogóle istnieje. – Pewnie istnieje – powiedziała pani Rysia. – Medycyna robi postępy. Mają sposoby na wszystko. – Zapewne – zgodził się Burek. – Ale nas interesują zabiegi podstawowe. – Po co wam to? – spytała pani Rysia.Wymieniliśmy z Burkiem spojrzenia. Nie było powodów, żeby nie znała prawdy. – Będziemy leczyć jednego typunia – wyjaśniłem. – Nazywa się Bodzio – rzekł Burek. Jeszcze pachniało rybkami, ale rybek już nie było i patelnia była wyszorowana chlebem do czysta. Zrobiło się ciemno, na niebie za oknem błyszczały gwiazdy. Dostaliśmy tego dnia po sto Junaków na przydział w warsztatach i Burek postawił pudełko na stole. – Białe – powiedziała z uznaniem pani Rysia. – Samotlące. Zapaliliśmy. Było spokojnie i cicho. Chwilę siedzieliśmy milcząc, nagle pani Rysia zapy-tała: – Bureczku, czy wy potraficie wyleczyć tego Bodzia? Wzruszyliśmy ramionami. Nie chciało się nam rozmawiać. Mieliśmy sporo do przemyślenia. Bodzio był głupim pacanem. Poznaliśmy go w parku miejskim, kiedy firma Swoboda wy-posażyła nas w granatowe ubrania robocze i mogliśmy pokazywać się publicznie. Siadaliśmy czasami na ławeczce i patrzyliśmy, co się ogólnie dzieje. W mieście było sporo dziewcząt i chłopców w naszym wieku. Uczyli się w jakichś szkołach albo chodzili na komplety. To bu-dziło w nas mieszane uczucia, ale dalekie od podniecenia. Mogliśmy żyć tylko tak jak żyli-śmy i nie było nad czym się zastanawiać. Bodzio był grzecznym, spasionym chłopczykiem. Miotały nim namiętności. Chodzili do szkoły handlowej. Popołudnia spędzał w parku. Jeżeli widział dobrą dziewczynę, zwijał się na ławce w kabłąk, i jeżeli musiał potem wstać, wstawał trzymając rękę w kieszeni. Inaczej wy-glądał nieprzyzwoicie. Obserwując przechodzące dziewczęta mówił różne plugastwa. Był rok starszy od nas i zamierzał nam imponować. Sądziliśmy, że się onanizuje na śmierć i życie, jak mówiono w Chyrowie, gdzie Burek pobierał nauki przez rok, ale okazało się, że nie docenia-liśmy Bodzia. Któregoś dnia przyszedł napuszony bez umiaru. – Wspaniale sobie popierdoliłem – oświadczył.Nie zrobiło to na nas specjalnego wrażenia. Wypadało jednak okazać zainteresowanie. – Basię? – spytałem.Bodzio drgnął. – Skąd wiesz?! Kto ci mówił?! – Nikt – odparłem. – Tak mi przyszło do głowy. Basia była służącą w domu Bodzia, wielokrotnie wyrażał się z trzeźwym uznaniem o jej budowie. – Rodzice poszli na całą noc na brydża do znajomych – powiedział Bodzio. – Jakby się dowiedzieli o Basi, to nie wiem, co by było. Jezu! Bodzio bardzo cenił swój sukces. Dla nas sprawa była niejasna, bo nie wiedzieliśmy, jak ta Basia wygląda. Na panienki w parku Bodzio patrzył śmiało i puszył się. Po paru tygodniach pękł jak balon. Siedział na ławce, wyglądał na tłustą szmatę, usta mu drgały. Był bliski płaczu. – Post coitum... – powiedział Burek, który pamiętał tyle z łaciny, ile mogło się przydać w życiu towarzyskim. Bodzio nie zrozumiał. – Złapałem trypra na tej cholernej kurwie – powiedział. – Zupełnie nie wiem, co robić. Po-radziliśmy, żeby poszedł do lekarza. Wzdrygnął się. – Nie, to w żadnym wypadku. Lekarza Bodzio wstydził się. Obawiał się ponadto, że przez lekarza wiadomość może do-trzeć do rodziców. Przecież ta Basia też musi się w końcu leczyć. Jakby to wyglądało?! – Jej sprawa – powiedziałem. – Ale ty powinieneś coś zrobić. – Tylko co? – spytał Bodzio. Podparł twarz rękami i tak siedział.Wówczas Burek powiedział: – Moglibyśmy cię wyleczyć, jeżeli chcesz. Ale nie mamy tych lekarstw, co trzeba.Bodzio odżył. – Wiecie, co trzeba robić? Poważnie?!Wzruszyliśmy ramionami. – Mam pięćset złotych – powiedział Bodzio. – To są drogie lekarstwa?Tego nie wiedzieliśmy dokładnie. – Możemy się jutro dowiedzieć – powiedziałem. – Z tym, że lekarstwa bez recepty mogą być droższe – uzupełnił Burek.Zgodziłem się z tą opinią. – Nawet na pewno będą droższe. Nie wiem, czy się zdecydujesz.Bodzio zdecydował się natychmiast. – W razie czego mam rower. Najważniejsze, żebyście dostali wszystko, co trzeba. To dłu-ga kuracja? – Osiem tygodni – rzekł Burek. – W najlepszym razie osiem – powiedziałem. – Jak możesz, to trochę pokręć się za pie-niędzmi. Ustaliliśmy, że Bodzio przyjdzie do nas jutro wieczorem na Promy, a my się przepytamy o lekarstwa. Na kredyt nikt nam przecież nie da. Za duża suma. Jeszcze jakiś czas siedzieliśmy w parku, a Bodzio od czasu do czasu mówił: „Ta cholerna kurwa!” Za którymś razem powiedział: – Głupia, parszywa dziwka! Ale zrypałem ją wtedy sześć razy!Burek przysunął się na ławeczce do Bodzia. – W te i z powrotem liczysz za raz? – spytał.Bodzio prychnął z oburzenia. Wstał i poszedł sobie. – Ten żarcik może nas kosztować dużo pieniędzy – powiedziałem.Nazajutrz rano odprowadzaliśmy motocykle po reperacji do HKP.Jechałem na nowiutkim, czarno lakierowanym Horexie 600, za mną Burek na półlitrowym NSU z koszem. Przed nami jeszcze z dziesięć motorów, a na samym przedzie Fünfstück na DKW SB 500 z elektrycznym rozrusznikiem. Miał na nim jechać Burek, ale najadł się wsty-du, bo kiedy odpuścił sprzęgło na jedynce, motor pojechał do tyłu. Odbił przy zapalaniu i cała aparatura kręciła się w odwrotną stronę. Śmieliśmy się z tego, aż przyszedł Fünfstück i poje-chał na Dekawce, a Burkowi zostało dosyć szmelcowe NSU. Na placu Parkowym stał Bodzio z matką. Popatrzył na nas psim wzrokiem, kiedy ambalu-jąc na pół sprzęgła i grając gazem skręcaliśmy w ulicę Piłsudskiego. Był kompletnie miękki z wrażenia. Zresztą nawet ludzie bardzo muzykalni muszą przyznać, że żadna muzyka nie jest tak ładna jak gang jednocylindrowego czterosuwu pracującego na wolnych obrotach. Jest to naprawdę coś, czego warto posłuchać. R 51 jest wspaniałym motocyklem, ale bokser nie ma takiego gangu. To jest motor do jeżdżenia. Do słuchania Horex jest najlepszy. NSU też nic nie brakuje. W połowie Piłsudskiego Burek zredukował obroty i coś do mnie zaczął krzyczeć. Zaraz przymknąłem gaz. – Co mówisz? – spytałem. – Bodzio jest nasz! – zawołał Burek.Zredukowałem na dwójkę, odkręciłem do końca i Horex poszedł ostro szpulą do przodu. Za mną rycząc silnikiem toczył się Burek z wózkiem. To spotkanie przesądziło sprawę kuracji. Wieczorem Bodzio zjawił się u nas. Miał pięćset złotych i rower. – Możemy zaczynać – powiedzieliśmy. Następnie zeszliśmy na dół, żeby obejrzeć rower. Był to rower Kamińskiego, w dobrym stanie, lakierowany na brązowo. Balony drutówki, drewniane obręcze, wyścigowa kierowni-ca, ale do tego torpedo, klockowe pedały i sprężynowe siodełko. Przy suporcie mały luz lewej korby. – Zupełnie bez sensu – rzekł Burek – trzeba by założyć treszczotkę, zmienić siodełko, dać bramptonowskie pedały i klipsy. – Możecie robić z tym rowerem, co chcecie – zgodził się Bodzio. – Nie wiem, ile jest wart, ale chyba powinno wystarczyć. – Powinno wystarczyć – powiedziałem. – Musisz go szybko sprzedać. – Ja? – zdziwił się. – Myślałem, że wy to załatwicie.Może ktoś z waszych znajomych chce kupić rower? – Nie wiem – powiedział Burek. – Nie sądzę, żeby ktoś z naszych znajomych mógł się za-interesować rowerem z wolnobieżną piastą hamulcową Torpedo. – Wymówił tę „wolnobieżną piastę” z takim obrzydzeniem, że Bodzio jakby zmalał. – Chyba nie – podtrzymałem opinię Burka. – Raczej powinieneś porozmawiać z kolegami. – Myślałem, że wy sprzedacie rower – powiedział Bodzio. – Nie – rzekł Burek. – To ty masz trypra i ty potrzebujesz pieniędzy. Nie możemy handlo wać cudzym rowerem. Co powie twoja matka w razie czego? Pani Rysia zaczęła zmywać talerze. Na stole syczała karbidówka. – Trzeba jutro kupić strzykawkę – powiedział Burek gasząc niedopałek Junaka w baniecz-ce od konserw, służącej nam za popielniczkę. – To się kupuje w aptece? – W aptece – powiedziałem. – Ale pani Kawecka powinna mieć strzykawkę. Może nam pożyczy? – Dlaczego sądzisz, że pani Kawecka ma strzykawkę? – Ma bańki – powiedziałem. – Widziałem jeszcze w zimie. Może mieć i strzykawkę.Poszliśmy do pani Kaweckiej. – Lekarz przepisał nam zastrzyki wzmacniające – rzekł Burek. – Ale nie mamy strzykaw ki. Pani Kawecka popatrzyła na nas ciepło. – Będę wam robiła te zastrzyki. Podziękowaliśmy za to. Nie chcieliśmy sprawiać kłopotu. Zastrzyki robi doskonale pani Rysia, bo miała siostrę pielęgniarkę. Gdyby jednak pani Kawecka zechciała nam pożyczyć strzykawkę, byłoby to szalenie uprzejmie z jej strony. Strzykawka była ładna, w specjalnym naczyniu do gotowania. – Tylko igła jest tępa – powiedziała pani Kawecka. – Igłę musicie kupić nową.Wróciliśmy radzi z siebie.Spróbowaliśmy igłę na palcu. Była istotnie tępa, ale gruba i sprawiała solidne wrażenie. – Jeszcze zupełnie dobra – powiedziałem. – Łatwo pani Kaweckiej wybrzydzać za cudze pieniądze – rzekł Burek. – Cała umiejętność polega na zdecydowanym wbiciu igły. Robiłeś kiedy zastrzyki? – Nie – powiedziałem. – Trzeba po prostu pewną ręką wbić igłę w dupę.Burek wziął igłę i obejrzał ją jeszcze raz. – Żeby tylko nie trafić w jakąś niepotrzebną kość. – Bodzio jest tłusty – powiedziałem. – Ale możemy na wszelki wypadek robić zastrzyki podskórne, żeby nie zepsuć igły. Trzeba odciągnąć skórę i wbić igłę w ten sposób – pokazałem na spodniach jak. – Można i tak – zgodził się Burek. – Tylko kiedy puścisz skórę, igła może trzasnąć. – Trzeba to wypróbować – powiedziałem. – Jutro będziemy wiedzieli, jak to jest. Pierwszy zastrzyk udał się doskonale. Przez całą kurację nie zaszła potrzeba zmieniania igły na inną. Była to dobra, mocna igła. Ponadto za swoje pieniądze Bodzio musiał czuć, że jest leczony. Przez parę dni robiliśmy mu co dzień zastrzyki z wody zabarwionej czerwonym atramen-tem. Za pierwszym razem po zastrzyku zrobiła mu się kulka wielkości małej śliwki. Kazali-śmy mu masować ją tamponem z waty. Dosyć szybko to minęło. Kiedy któregoś dnia odszedł powłócząc lekko nogą, pomyślałem, że może warto wprowa-dzić pewną modyfikację. – Słuchaj – powiedziałem do Burka. – Właściwie nie ma powodu, żeby mu to świństwo wstrzykiwać. Wystarczy, jak się go ukłuje w dupę. Burek zastanowił się. – Nie wiem, czy to będzie uczciwe – rzekł wreszcie.Złapałem Burka wpół i długo tarzaliśmy się po łóżku. Leczenie Bodzia sprawiało nam tyle przyjemności, że moglibyśmy go leczyć za darmo. Potem Burek powiedział: – Jeżeli będziemy go tylko kłuć, to atrament się zmarnuje.Zaproponowałem, że możemy robić nasiadówki.Była to nowość, którą Bodzio przyjął z radością. Siadał gołym tyłkiem do miednicy z ró- żową wodą i siedział trzydzieści minut. Do wody dodawaliśmy parę kropel karbolu, żeby przyjemnie pachniało. Od tego dnia Bodzio przychodził dwa razy tygodniowo. Raz kłuliśmy go igłą, raz siedział w miednicy z karbolem i z atramentem. Ponadto systematycznie zażywał tabletki emskie. Kruszyliśmy je na miałko i pakowali w opłatki od jakichś proszków, które znaleźliśmy u pani Rysi. Pani Rysia nie wiedziała, co jest w środku i mogliśmy to coś spokojnie wyrzucić. Jeden raz po wbiciu igły popłynęła nagle krew. Potem Bodzio długo trzymał palcem watkę na tyłku, tamując krwawienie. Incydent nie wywarł na nas większego wrażenia, ponieważ każda praca związana jest z ryzykiem zawodowym. Pod koniec pierwszego tygodnia Bodzio zapytał: – Jutro sobota i matka każe mi się kąpać. Mogę się kąpać? – Możesz – powiedziałem. – Z tym że kutasa, staraj się trzymać na wierzchu – uzupełnił Burek.Była to niepotrzebna uwaga i potem Burek nawet żałował Bodzia. Ale nie mogliśmy go traktować dobrze, skoro zdecydowaliśmy się go leczyć. Leczenie Bodzia bardzo nas podreperowało finansowo. Kuracja miała trwać w zasadzie osiem tygodni. Nieoczekiwanie po sześciu tygodniach Bodzio wyzdrowiał. Rozdział III Trochę przed piątą przyleciał do nas monter Fijałkowski. – Panie ten – powiedział do Burka – robimy po fajrant!Potem zwrócił się do mnie: – Pan też zostaje! Z samego rana zabierają DKW spod szopy! Dekawka stała od miesięcy na podwórzu pod szopą. Jakoś wszyscy o niej zapomnieli. Te-raz zrobił się gwałt. – Akurat na jutro? – zdziwił się Burek. – Fünfstück zrobił piekło – powiedział Fijałkowski. – Jak nie będzie motoru na siódmą ra-no, to sprowadzi gestapo i zamknie wszystkich za sabotaż. Uchlał się w kantorze jak świnia, myślałem, że mi przyleje. Już prawie rok pracowaliśmy u Swobody i ciągle mówiono do nas: panie ten... Nikomu nie chciało się pamiętać, jak się nazywamy. – Panie ten, skocz pan po czternastkę! Wydawało mi się to dziwne, zwłaszcza w stosunku do Burka. Burek miał prawdziwe imię i nazwisko, ale odkąd go znałem, był zawsze Burkiem. Tylko w domu nazywano go po imie-niu. Kierowca Michalczyk, z którym byliśmy w zażyłych stosunkach, mówił: „panicz Burek”. Wydawało mi się to umiarkowanie zabawne, podobnie jak fakt, że Burek miał psa Hipolita. U Swobody inni pomocnicy monterów mieli imiona. My nie. Byliśmy obcy, nie zdając so-bie z tego sprawy. Właśnie to się kończyło. Wprowadziliśmy Dekawkę do warsztatu. Karta warsztatowa tkwiła na szczęście między reflektorem a sprężyną przedniego zawieszenia. W Dekawce ślizgało się sprzęgło. Zacząłem odkręcać pokrywę, Burek postawił garnczek wody na maszynce elektrycznej, żeby wyparzyć korki we wrzątku. Zdążyliśmy pobrać je z magazynu przed piątą. Bez pośpiechu było roboty na dwie godziny. Z pośpiechem na półtorej. Nie było co się śpieszyć. Fijałkowski gdzieś znikł z panem Edkiem z magazynu, pewnie siedzieli w biurze. Zresztą co miał robić? Wachlować nas w czasie roboty? Pan Edek czekał, aż skończymy, żeby za-mknąć interes i oddać klucze nocnemu dozorcy. Bez pośpiechu wymieniliśmy korki, potem poszliśmy do biura, żeby Fijałkowski przeto-czył tarcze na rewolwerówce. Siedzieli w biurze we trzech. Kiedy weszliśmy, pan Edek schował ręce pod stół. Oczy miał przerażone. – Można toczyć tarcze – powiedziałem.Fijałkowski spojrzał na mnie nieprzytomnie. – Idź pan w cholerę, panie ten! Czekajcie w warsztacie. Pan Edek nadal trzymał ręce pod stołem, ale na krześle leżał wojskowy pas z otwartą, pu-stą kaburą. Obok leżały naboje. – Co się stało? – spytał Burek patrząc na krzesło. Wtedy pan Edek położył na stole Mausera 7,65. Potem osobno lufę i coś, co znaliśmy wy-bornie z widzenia, ale nie wiedzieliśmy, jak się to nazywa. Długi sztyft, zakończony prosto-kątną płytką w ten sposób, że można go było na tej płytce ustawić sztorcem, jak gwóźdź na łbie. – Kurewski Mauser – powiedział. – Fünfstück zalał się w dupę i zostawił na wieszaku. Spojrzeliśmy z Burkiem na siebie. Mauser jest obrzydliwym pistoletem do składania. Od-ciąga się zamek do tyłu i zamek pozostaje w tej pozycji, jeżeli magazynek jest pusty. Można nacisnąć sprężynę przy tej prostokątnej płytce pod lufą, obrócić płytkę na osi i wyjąć cały sztyft z płytką. Wtedy bierze się dwoma palcami lufę i wyjmuje do góry. Są to proste i bez-pieczne zabawy z Mauserem. Nagle zaczynają się niespodzianki. Pozornie logiczne postępo-wanie jest takie: wyjmuje się magazynek i ponownie się go wkłada, żeby odblokować zamek i wysuwając go do przodu zdjąć z korpusu pistoletu. Zamek nie schodzi. Ponowienie próby przy naciśniętym cynglu daje taki rezultat, że zamek opuszcza się znacznie dalej niż poprzed-nio i już zostaje bezpowrotnie, zdawałoby się, w tej pozycji. Ani do przodu, ani do tyłu. Moż-na się śmiać lub płakać, zależnie od okoliczności. Teraz panu Edkowi, Fijałkowskiemu i dozorcy nie było do śmiechu. Już się widzieli w gestapo. Mauser z opuszczonym zamkiem jest najparszywszą łamigłówką, jaką można wymyślić. Mieliśmy z Burkiem po trzynaście lat, kiedy spędziliśmy nad Mauserem parę interesujących dni. Wpadł nam do rąk i po paru minutach wyglądał dokładnie tak, jak pistolet Fünfstücka. Resztę czasu zajęło nam przywrócenie go do stanu używalności. A Parabellum rozbieraliśmy wówczas w ciemności na najdrobniejsze części i składali z powrotem w niecałą minutę. Z tym że nie zdejmowaliśmy okładzin kolby. Oba pistolety teoretycznie powinny były leżeć w szu-fladzie biurka. W praktyce zdarzało się to rzadko. Na Mausera przy pierwszym podejściu nie ma mocnych. – Niech no pan to pokaże – rzekł teraz Burek. – Idź pan, panie ten! – zawołał Fijałkowski. – Daj no pan, panie ten! – powiedział Burek i pan Edek podał mu pistolet. Burek nawet nie usiadł na krześle. Raz zawahał się przez moment. Fijałkowski, pan Edek i dozorca patrzyli na niego z zapartym tchem. Otwierał przed nimi bramy raju. Teraz wstrzymali oddech. – To się przekręca w odwrotną stronę – powiedziałem, a Burek odpowiedział: – Tak, oczywiście, dziękuję. Kiedy włożył lufę, załadowałem magazynek dziewięcioma nabojami. Dziesiąty nabój leżał na krześle. Dozorca wskazał mi go ruchem głowy. Burek skończył i podał mi pistolet. Włożyłem magazynek, zamek spadł, wprowadzając nabój do lufy. Milczeliśmy cały czas i teraz słychać było, jak dozorca westchnął. Jeszcze raz wyjąłem magazynek, doładowałem nabój leżący na krześle i włożyłem z powrotem. – Dziewięć w magazynie, dziesiąty w lufie – powiedziałem. Następnie wyjąłem z kieszeni garść końców, wytarłem Mausera, włożyłem do kabury i powiesiłem pas na kołku wieszaka. Fijałkowski, pan Edek i dozorca byli rozmiękczeni z emocji. Strach, który ich trzymał za gardło, teraz odpływał. Pierwszy pozbierał się Fijałkowski. – Bardzo dziękuję, panie Burku. – Potem wyciągnął do mnie rękę. – I panu też! Aż strach pomyśleć, co by ten skurwysyn zrobił! – To niedobry pistolet do składania – powiedziałem. – Następnie wziąłem ze stołu tarcze sprzęgłowe Dekawki. – Korki już są, niech pan przetoczy, to zmontujemy sprzęgło. Fijałkowski wziął tarcze i przesunął kciukiem po korkach. – Najlepszy jest ruski Nagan – powiedział pan Edek. – Nic się nie może zepsuć. Bęben po prostu obraca się i tyle. Najprostszy mechanizm. – Bez przesady – powiedział Burek. – Jak pan naciska cyngiel, to bębenek najpierw się co-fa, potem obraca się, potem znowu idzie do przodu, żeby komora w bębenku naszła prawi-dłowo na lufę. Bębenek ma dwa ruchy. Obrotowy i poosiowy. Nie takie to znowu proste. – Nagan może leżeć w błocie albo w piasku i zawsze wystrzeli – rzekł dozorca. – A to jest gówno, nie rewolwer – wskazał oczyma pas wiszący na kołku. Burek nie podjął tematu. – Przetoczy pan tarcze? – spytał Fijałkowskiego. – Nie pali się – rzekł Fijałkowski. – Idźcie panowie do domu. Zrobię sam resztę. I jeszcze raz dziękuję, panie Burku. I panu też. – Dobra – powiedział Burek. – A o pistolecie warto chyba zadzwonić na policję. Niech te go Fünfstücka szlag trafi. Panu Edkowi zaświeciły oczy. – Niech go wsadzą, skurwego syna – rzekł dozorca. – Mnie nie wolno pilnować pistoletów. – Zadzwonimy – rzekł pan Edek i zatarł ręce. – Głupia świnia, tylko ludzi naraża! – To dobranoc – powiedziałem. – Bardzo dziękujemy – rzekł dozorca. – Drobiazg – powiedział Burek i nagle roześmiał się. – Co złego, to nie my!Poszliśmy prosto na Promy, zrobiło się późno z tego wszystkiego. Rozdział IV – Stare domy są jak starzy ludzie – powiedziała pani Rysia. – Można narzekać, że nie ma z nich pożytku, ale czasami można im jeszcze pomóc i wtedy znowu będą pożyteczne i dobre. Pod jesień zaczęliśmy narzekać na drewniak. Zdarzały się już zimne noce, przez szpary w ścianach dmuchało chłodem. Nie był to ubiegłoroczny chłód, jeszcze nie te podmuchy wiatru ścinające wodę w miednicy w bryłę lodu sięgającą dna, ale przed rokiem to się zaczynało podobnie. – Ze starymi ludźmi też tak jest? – zastanowił się Burek. – Tak jest ze wszystkimi ludźmi – powiedziała pani Rysia. – Czasami ludziom jest tak źle, że już nie mają siły, żeby im było lepiej. – W zeszłym roku tak było z nami – powiedziałem. Odżyliśmy dopiero wiosną. Zrobiło się ciepło i mieliśmy panią Rysię za ścianą. Nie mu-sieliśmy już gotować i prać koszul. – Ze mną też tak było – powiedziała pani Rysia. – Nie było mi dobrze zeszłej zimy. Dopie-ro kiedy się tu wprowadziłam do tego domu... Pewnie kobieta musi się o kogoś troszczyć, żeby jej było lepiej. – Bardzo nam dużo zawdzięczasz, to fakt – rzekł Burek. – Żebyś wiedział – powiedziała pani Rysia i wstała. – Chcecie herbaty?Chcieliśmy. Był nawet prawdziwy cukier. – Odkąd zaczęliście poważnie pracować, mamy zupełnie znośnie – powiedziała nalewając herbatę. – Co masz na myśli? – spytałem. – Wyleczenie Bodzia?Skinęła głową. – Kiedy człowiek trochę rozprostuje plecy, zaczyna robić różne sensowne rzeczy. To był pierwszy krok. Teraz trzeba pomyśleć o dalszych. – W zasadzie możemy się zajmować medycyną – zaproponował Burek. – Tylko mamy malutko pacjentów. O to ci chodzi? – Nie – powiedziała pani Rysia. – Trzeba pomyśleć o zimie. Żeby nas znowu nie przywa-liło. W zimie nie będzie rybek, będzie wiało mrozem, nie będziecie mieli w co się ubrać. Tak to wygląda. Nazajutrz poszliśmy do pracy w reprezentacyjnych roboczych ubraniach. Już się tak nie brudziliśmy przy robocie jak przed rokiem, uważaliśmy bardzo, ale i tak już pierwszego dnia mieliśmy na ubraniach parę nieładnych plam. Nasze stare ubrania, w których przepracowali-śmy prawie rok w warsztatach, pani Rysia oddała do pralni chemicznej. Wyglądały obrzydli-wie i długo rozważaliśmy, gdzie je oddać. W mieście były trzy pralnie. Najlepszą opinią cie-szyła się pralnia Wawrzyniaka na Leśnej. – U Wawrzyniaka nie chcieli przyjąć – powiedziała wieczorem pani Rysia. – Oddałam do Mereszkowskiego. Będą za tydzień. Po kolacji poszliśmy do pana Wendzonka. Był kiedyś dozorcą nocnym u Swobody, potem przeniósł się do stolarni mechanicznej „Postęp”. Odszukaliśmy go na placu przylegającym do stolarni. Siedział oparty plecami o olbrzymią kupę trocin i trzeźwiał. Wyglądał nieszczegól-nie. W sam raz do zaprawki. – Mamy akurat pół literka – powiedział Burek. – Może pan wpadnie do nas?Wendzonkowi zaświeciły oczy. – Lepiej tu przynieście – zaproponował. – Ciężko mi wyjść z roboty. – Sto metrów stąd – powiedziałem. – W drewniaku. W razie czego będzie pan miał oko na warsztat. – Nasmażymy rybek – rzekł Burek. – Kto panu tu będzie zaglądał? – Jest pies – powiedział pan Wendzonek. – Upilnuje. Jakby nie pies, tobym nie mógł odejść. Ale jest pies. Pies spał na łańcuchu koło budy. Buda była obszerna, z heblowanych desek, jak to w sto-larni. Dach miała kryty papą. – Fajna buda – rzekł Burek. – Pierwszorzędna – zgodził się Wendzonek. – Pies też jest dobry. Jest bardzo czujny.Trochę porozmawialiśmy o psach idąc do nas.Ale rozmowa była drętwa. Potem wypiliśmy po setce i zrobiło się przyjemniej. – Panie Wendzonek – powiedziałem. – Pan się zna na wszystkim w zasadzie. – Na wszystkim – potwierdził. – Niech pan spyta, kogo pan chce. Znam się w zasadzie. – Nie ma co się pytać – powiedział Burek. – Sami wiemy, jak jest. Niech pan powie, co zrobić z tym pokojem? – Cholernie tu zimno w zimie – powiedziałem. – Przecież widzę – odparł Wendzonek. Skończyliśmy półlitrówkę i napoczęliśmy następną. Dostawaliśmy wódkę na przydział w warsztatach Swobody i normalnie sprzedawaliśmy ją Błaszczykowi, który prowadził opodal sklep spożywczy. Kiedyś, wiosną, zostawiliśmy jedną butelkę dla siebie, żeby się zrewanżo-wać pani Rysi. Teraz mieliśmy trochę oddechu i mogliśmy inwestować. Odchodząc Wendzo-nek zabrał napoczętą butelkę do roboty. Obawiał się, że noc może być chłodna. Nasz pokój w drewniaku nie był duży. Trzy metry na cztery. Był wysoki na dwa i pół me-tra. Przez szpary w ścianach nie było widać nocami gwiazd, jak w stodole, w której nocowali-śmy we wrześniu, ale szpary były |wszędzie. O zatkaniu ich nie było mowy. Mieliśmy taki plan, żeby w odległości dziesięciu czy piętnastu centymetrów od ścian poprzybijać od podłogi do sufitu kantówkę, następnie obić ją deskami szalunkowymi, deseczkami, dyktą, tekturą czy czym się da i przestrzeń pomiędzy tą nową ścianą i ścianą drewniaka wypełnić trocinami. Wendzonek słuchał, kiwając głową. Od czasu do czasu nalewał sobie do szklaneczki. – W dwa dni obskoczycie – rzekł wreszcie. – Niech w tydzień – powiedziałem. – Ale potrzebujemy desek szalunkowych i trocin. – I kantówki – dodał Burek.Wendzonek rozglądał się po pokoju. – Trocin jest od cholery na placu. Możecie brać – zamyślił się i coś sobie ważył w my-ślach. – Ile tych szalunkowych trzeba? Metr? – Coś w tym rodzaju – powiedział Burek. – Może półtora metra. Trzeba będzie zakładać jedną deskę na drugą. – Góra półtora metra – powiedział Wendzonek. – Skombinuje się. Najgorzej z kantówką. – Panie Władziu? – zdziwił się Burek. – Pan to mówi?Stanęło na tym, że Wendzonek się rozejrzy i za kantówką.Parę wieczorów woziliśmy materiał. Najgorzej było z trocinami. Ładowaliśmy niezliczoną, zdawało się, ilość trocin do worków i woziliśmy te worki do siebie. Na szczęście stolarnia miała wózek. Do drewniaka było trochę z górki i nawet chwilami musieliśmy przyhamowy-wać piętami, żeby nas wózek nie wyprzedził. Tylko przez tory był niedobry przejazd. Trzeba było chwytać za szprychy i w ten sposób obracać koła. Doszliśmy w tym szybko do wprawy. Pod górę jechaliśmy pustym wózkiem. Po trzech dniach zdawało się, że trociny wypełniają całe wnętrze pokoju. Wówczas prze-nieśliśmy się do pani Rysi. Była sobota. Od poniedziałku zaczynaliśmy tygodniowy urlop po rocznej pracy u Swobody. – Odebrałam ubrania z pralni – powiedziała pani Rysia. – Chyba są bardzo ładne. Zerwaliśmy sznurek z paczki. W środku były nasze ubrania czyste i wyprasowane i kiedy się patrzyło na nie z możliwie dużej odległości, wyglądały dokładnie tak jak kiedyś, kiedy je przysłano od krawca. Z bliska nie wyglądały tak dobrze, ponieważ nogawki, rękawy i dziurki od guzików były postrzępione. Ponadto materiał był podarty w paru miejscach. Podszewki wyglądały żałośnie. – Są wspaniałe – powiedziała pani Rysia. – Nawet nie przypuszczałam, że mogą je tak wyprać. Myśmy z Burkiem też nie przypuszczali. – Zupełnie jak nowe – cieszyła się pani Rysia. – Trzeba je oddać do krawca.Krawiec Panek mieszkał w domku z ogródkiem za stolarnią. Pochwalił materiał. – Bielski – powiedział. – Chyba tak – potwierdziliśmy. Zresztą wszystkie materiały były bielskie przed wojną. Tak się nam przynajmniej wydawało. – Dobrze, że są dwurzędowe – powiedział krawiec Panek. – Wyjdą jednorzędówki. Tu się utnie rękawy i dosztukuje. Nie była to wesoła perspektywa. Sztukowane rękawy nie wydawały się nam w dobrym to-nie. Wracając powiedzieliśmy o tym pani Rysi. – Czy wyście oszaleli? – zdziwiła się. – Będziecie mieli czyste ubrania. Całe i ciepłe.Było to uzasadnione zdziwienie, ponieważ istotnie przesadziliśmy z elegancją.Tego wieczora zaczęliśmy budować w naszym pokoju drugi, wewnętrzny pokój. Przybili- śmy na próbę dwie kantówki do podłogi, sufitu i do ściany, zakładając między kantówkę i ścianę piętnastocentymetrowe kawałki kantówki na sztorc. Potem spróbowaliśmy przybijać deski. Okazało się to możliwe tylko w tych miejscach, gdzie kantówkę od ściany dzielił klo-cek dystansowy. W innych miejscach kantówka uginała się i groziło to uszkodzeniem całej konstrukcji. Ale wystarczyło podłożyć obok klocek, żeby gwoździe wchodziły miękko. Zro-biliśmy przyrząd, wyglądający jak młotek na długim trzonku. Podstawialiśmy klocek pod kantówkę, wbijaliśmy gwóźdź i przesuwaliśmy klocek dalej. Kiedy nowa ścianka była wyso-ka na metr, wsypaliśmy trociny. Wchodziło ich zdumiewająco dużo. Jeszcze je trzeba było ubijać deseczką osadzoną na sztorc na kawałku kantówki. W połowie tygodnia przyszło nam do głowy, że deski szalunkowe należało przybijać nie od podłogi ku sufitowi, ale odwrotnie, poczynając od sufitu. Zakładaliśmy jedną deskę na drugą i przy przybijaniu z góry na dół układ desek był korzystniejszy. Nie groził wysypywa-niem się trocin. Tylko przy tej metodzie nie moglibyśmy już ubijać trocin. Trzeba by było postawić całą ściankę i dopiero sypać trociny przez wąską szparę przy suficie. Pozostaliśmy więc przy starej technologii. Skończyliśmy w niedzielę pod wieczór. Budując ściany zlikwidowaliśmy jedno z okien. Jedno okno zupełnie nam wystarczało. Burek na deskach narysował kredą okno i za oknem zaśnieżone góry. Było to bardzo ładne. Kolację zjedliśmy u pani Rysi, potem pani Rysia za-częła robić porządki, a myśmy poszli do pana Panka. Na wieszaku wprost drzwi wisiały nasze ubrania. – Nie obciął pan rękawów! – ucieszył się Burek. – Obciąłem – rzekł pan Panek. – Potem zarzuciłem niteczką. Nie znać?Obejrzeliśmy rękawy. – Niewiarygodne! – powiedziałem. – Nie można się domyślić, gdzie jest szew. Jak pan to zrobił? Pan Panek cieszył się razem z nami. Potem pani Rysia omal nie oszalała z radości. Ubrania były naprawdę doskonałe. Ustawiając łóżka zastanawialiśmy się, skąd się w tym mieście wziął tak dobry krawiec jak pan Panek. Jeszcze do tego na Promach? Podłoga była zamieciona i umyta, łóżka i stół na swoich miejscach. Był chłodny wieczór, ale u nas było cieplutko jak w uchu. – Napracowaliście się jak psy – powiedziała pani Rysia. – Ale jest cudownie.Siedzieliśmy słuchając, jak ogień huczy w piecyku. Pani Rysia nastawiła herbatę. Normal- nie słychać było u nas wyraźnie, co się dzieje na dworze. Teraz było cicho. Nawet nie słyszeliśmy, że ktoś wchodzi po schodach. Zapukano do drzwi. – Pewnie Wendzonek przyszedł – powiedziała pani Rysia. Było to prawdopodobne, po-nieważ odwiedzał nas ostatnio często. – Proszę – rzekł Burek.Otworzyły się drzwi i weszła ciotka Majchrowiczowa w czarnych karakułach i w kapelu- szu z woalką. W zasadzie była to ciotka Burka. Teraz patrzyła na nas nie wierzącymi oczami. – Boże, w jakich wy jesteście warunkach – powiedziała. – Moje biedne dzieci, moi kochani! Wycałowaliśmy się z ciotką Majchrowiczową. Potem trzymała każdego z nas za ramię i patrzyła kolejno to na mnie, to na Burka. – Nareszcie was mam. Jak wyście się wtedy zgubili w Lublinie? – Odłamek obciął nam gaźnik w AJS-ie – powiedział Burek.Ciotka ciągle trzymała nas za ramiona. Pani Rysia stała oparta końcami palców o stół. – Ciociu – powiedziałem. – Teraz poznajomimy ciocię z naszą przyjaciółką, panią Rysią.Panie wymieniły uścisk dłoni. – Miło mi – powiedziała ciotka Majchrowiczowa. Miała ciągle kresowy akcent, chociaż od lat mieszkała w Poznaniu. – Jakże tu u was strasznie, Boże mój słodki. A wasze nieszczęśliwe matki ciągle nic o was nie wiedzą w tej Anglii. – Proszę zdjąć futro – poradziła pani Rysia. – Tu jest bardzo ciepło.Ciotka spojrzała na zegarek. Potem postawiła na stole torbę z czarnego krokodyla. – Za godzinę mamy pociąg do Warszawy – powiedziała zdejmując futro.Usiadła przy stole i rozglądała się z niedowierzaniem. – Nie możecie zostać tu ani godziny dłużej!Chwilę było cicho, tylko piecyk pohukiwał. – Zrobię herbatę – powiedziała pani Rysia. – Jeszcze państwo zdążą wypić przed odjaz dem. – Wzięła czajnik z piecyka i wyszła. Zaraz postawiliśmy sprawę jasno. Ciotka chwilę była zakłopotana. – Jeżeli ona musi jechać z nami, to niech jedzie – powiedziała. – Tylko co ja z nią zrobię w Warszawie. Tego nie wiedzieliśmy. – Prowadzimy z panią Siemiatycką sklep antykwarski – powiedziała ciotka Majchrowi- czowa w zamyśleniu. – Jeżeli to osoba, na którą można się spuścić?... – Ciociu – powiedziałem. – Przecież my z Burkiem...Burek kopnął mnie pod stołem w nogę. – To właśnie jest taka osoba – powiedział. Wówczas ja go kopnąłem.Ciotka zaniepokoiła się. – Coś nie tak powiedziałam? – spytała. – Nie, nie! – zaprzeczyłem. – Wszystko w porządku, ciociu. Proszę nam wybaczyć. To z radości. Przebraliśmy się do herbaty w nowe ubrania. Pani Rysia zapakowała do tekturowego pu-dełka swoją drugą sukienkę i nasze drelichy. – Nawet przyzwoicie wyglądacie – powiedziała ciotka. – Pewnie pani im pomagała? Opie-kowała się? – Pomagaliśmy sobie – zgodziła się pani Rysia. – Oni też się mną opiekowali i pomagali mi żyć. – Ciociu – rzekł Burek. – Te ubrania wyglądały jak świniacza pończocha. Były całe wytytłane w towocie. – Pewnie pani nie wie, jak wygląda towot – wtrąciła pani Rysia. – W trzydziestym pierwszym roku ciocia jechała w rajdzie Monte Carlo – powiedział Burek. – Naprawdę? – zdziwiła się pani Rysia. – To nie trzeba pani tłumaczyć. Ciotka spróbowała herbaty i szybko postawiła szklankę na stole. Spodeczków nie mieli-śmy. Nie mieliśmy również serwety. Ale stół był czysto umyty. – W trzydziestym pierwszym jechałam na Monte Carlo z panią Dreszerową na Austro- Daimlerze w la Coupe des Dames. – Ciotka uśmiechnęła się do pani Rysi. – Ale nie wiem, jak wygląda towot. Po herbacie poszliśmy na dworzec. Rozdział V Siedzieliśmy w łóżkach oparci plecami o wysoko ułożone poduszki i piliśmy czekoladę z dużych filiżanek. Filiżanki były białe, bez żadnych ozdób, tylko z cienkim złotym paskiem biegnącym wokoło. Podobnie, a raczej tak samo wyglądały spodeczki. Na kołdrze pomiędzy nami stała ciężka, srebrna taca, wyglądająca przyzwoicie, na niej talerzyki z plackiem droż-dżowym i z keksem. – Przede wszystkim powinniście odpocząć – powiedziała ciotka. Spojrzałem na Burka i ucieszyłem się. Ubrany był w skromną nocną koszulę pana Chrza-nowskiego, ale z tą filiżanką w ręku wyglądał przecież jak kokota z bulwarowej komedii. Może dlatego, że łóżko było białe z ozdobnymi złoceniami. Nie pasowało do skórzanego, zniszczonego fotela, stojącego obok, ani do drugiego łóżka, z którym było zsunięte. To drugie było biedermeierowskie, poważne i pozbawione kokieterii. Mimo to Burek też miał w oczach coś obelżywego, kiedy popatrzył na mnie. Musiałem wyglądać podobnie. Przyjechaliśmy do Warszawy późną nocą. Na dworcu można było dostać przepustki, stali-śmy dosyć długo w kolejce, potem dorożką pojechaliśmy na Hożą. Dorożki nie miały już liczników jak przed wojną, a dorożkarz był w cyklistówce. Zaraz poszliśmy spać. My z Bur-kiem na zsuniętych łóżkach, z których każde osobno było chyba bardzo ładne, ale zestawione sprawiały wrażenie sklepu meblowego, Rysia w stołowym na składanym łóżku typu tury-stycznego, na którym, teoretycznie przynajmniej, sypiał w kuchni pan Chrzanowski. Nie było innej rady, bo ciotce nie przyszło do głowy, że można Rysię ulokować w jednym pokoju z nami, a na przesuwanie ciężkich łóżek pora była mało odpowiednia, bo po podróży wszyscy byli już senni. Wygadaliśmy się w drodze i początkowe podniecenie i podróżą, i sytuacją tro-chę wygasło. Chcieliśmy spać. Zbudziliśmy się koło południa i wtedy pojawiła się ciotka, już ubrana, z czekoladą na srebrnej tacy. – Skąd ciocia ma czekoladę? – Dla mnie to nie jest pierwsza wojna – powiedziała ciotka. – Z czasem nabiera się rutyny i wtedy różne zakupy robi się w porę. Mam nadzieję, że wam smakuje. – Bardzo smaczna – powiedziałem. – Dziękuję.Burek nic nie powiedział, bo był zapchany babką. Więc tylko skinął głową.Ciotka Majchrowiczowa na początku każdej z wojen traciła wszystko. Była w tym jakaś prawidłowość. Uchodząc z pożogi oddalała się z małym neseserkiem w ręku. Z tym neseser-kiem przepływała rzeki wpław, przedzierała się przez płonące osiedla, zaporowy ogień artyle-rii i tyraliery wroga. Potem bardzo szybko stawała na nogi i traciła neseserek z pola widzenia. Na początku pierwszej wojny po jakichś emocjach frontowych dotarła ciotka wreszcie do mieszkania swojej babki i w spokojnej jeszcze atmosferze tego domu po trzech dniach przy-pomniała sobie o neseserku. Zaczęły się gorączkowe poszukiwania, przestawianie mebli, za-glądanie pod łóżka i kanapy, a ciotka piła z babką spokojnie herbatę w salonie. Neseserek znalazł się w przedpokoju za stojakiem na parasole.Wręczono ciotce neseserek i ciotka powiedziała wówczas: – Przecież wiedziałam, że mam go ze sobą. Niepotrzebnie się wszyscy denerwowali. Zaw sze dobrze pamiętam, czy mam coś ze sobą, czy nie mam. Jeszcze długo po wojnie opowiadano tę historię o ciotce. Tym razem ciotka znalazła się w Warszawie w listopadzie trzydziestego dziewiątego roku, bo ją wysiedlono dla odmiany z Poznania, i rozlokowała się chwilowo na Hożej. Wprost z długiego przedpokoju wchodziło się do pokoju ciotki. Tu było nieco sprzętów. Niski tapczan, nad nim na ścianie jedwabna perska chusta. Na przeciwległej ścianie jesionowa szafa z lu-strem, ale obok komoda z różanego drzewa z marmurowym blatem i złoconymi brązami. W przedpokoju nic. Nawet wieszaka. W naszym pokoju te dwa łóżka, jak źle sprzęgnięty za-przęg i fotel. Przedpokój kończył się drzwiami do stołowego. W stołowym stał stół. Tandet-ny, ale duży i rozsuwany. Prócz stołu krzesło thonetowskie z wytłoczonym w dykcie dese-niem na oparciu. Na tym krześle stał walizkowy gramofon firmy „Odeon” z jedną płytą. Za stołowym korytarzyk, łazienka, kuchnia i pokój służbowy Marysi. W tym pokoju mieszkał z nią narzeczony, pan Chrzanowski, handlujący na Koszykach dolarami i złotem. Pod oknem w kuchni ustawione było składane łóżko. Można było przypuszczać, że pan Chrzanowski roz-kłada je na noc w kuchni. Nasz przyjazd rozwiał tę iluzję, ponieważ na łóżku spała Rysia. Nie wprawiło to nikogo w zakłopotanie. – Nie wiem, dlaczego ciocia tak wybrzydzała na nasz pokój – powiedział Burek, kiedy po przyjeździe na Hożą rozejrzeliśmy się po mieszkaniu. – To jest wszystko chwilowe – wyjaśniła. – A nasz pokój? – U was było po remoncie – odparła. Dopiliśmy czekoladę i odstawiliśmy puste filiżanki na tacę. Czuliśmy się wybornie w tych łóżkach. Ciotka siedziała na fotelu i też wyglądało, że jest zadowolona. – Co się dzieje z Rysią? – spytał Burek. Ciotka odpowiedziała, że pewnie jest u siebie w stołowym i wtedy zaczęliśmy głośno wołać, żeby Rysia przyszła do nas. – Przecież leżycie w łóżku! – powiedziała ciotka, ale wołaliśmy dalej i Rysia przyszła. Była już, podobnie jak i ciotka, ubrana. W ręku trzymała filiżankę. – Pozwólcie pani skończyć śniadanie – powiedziała ciotka. – Jak się macie? – spytała Rysia. – Dzień dobry. – Dzień dobry – powiedzieliśmy.Potem Burek rzekł: – Jeżeli ciocia mówi o śniadaniu, to może naprawdę warto by o tym pomyśleć? Zjadłbym jajecznicę na boczku. – Teraz? —zdziwiła się ciotka. – Po czekoladzie? Wytłumaczyliśmy ciotce, że kolejność w zasadzie nie ma znaczenia i wtedy okazało się, że Marysia wyszła na Koszyki po zakupy. – To ja wam zrobię jajecznicę – powiedziała Rysia. – Bardzo dobrze – powiedział Burek. – Tylko zrób i dla siebie. Wypijemy do tego po kie liszku. Ciotka zaniepokoiła się. – Pijecie alkohol? – Proszę tego nie brać serio – powiedziała Rysia. – Przecież myśmy nie mieli tam na nic pieniędzy. Kiedy otrzymywaliśmy wódkę na przydział, zaraz ją sprzedawałam. – Ale teraz się napijemy! – powiedziałem. – Jeżeli ciocia nie ma niczego, to pan Chrza-nowski powinien mieć jakąś flachę w kuchni. Ciotka Majchrowiczowa była pierwszorzędna. Umiała zachowywać się wobec nas jak ko-lega, odkąd ją pamiętaliśmy, ale czasami spod tego koleżeństwa ukazywała się nagle matrona polska stojąca na straży różnych wartości. Ciągnęło ciotkę równie silnie w obu kierunkach i czasem trudno było przewidzieć, kiedy z przymrużonego oka ciotki wyjrzy nagle matka Po-lka. Teraz Rysia uspokoiła ją i ciotka nie miała obaw, że wpadliśmy w alkoholizm. – Dżentelmeni nie piją o tej porze – powiedziała pogodnie. – Nawet pod jajecznicę?! – zdziwił się Burek. Ciotka wyszła do swego pokoju i wróciła z dobrze napoczętą butelką koniaku. Potem po-prosiła Rysię o jajecznicę i dla siebie. To, że Rysia zacznie pracować w antykwariacie, zostało postanowione jeszcze w drodze do Warszawy. Teraz ciotka wróciła do tematu. – Chyba zechce pani też trochę odpocząć?Rysia powiedziała, że nie, że może zacząć od jutra i ciotkę to ucieszyło. – Nie ma pani pojęcia, jak bardzo jest nam potrzebny ktoś trzeci. Bo już nie mamy czasami z panią Wandą siły na ciągłe siedzenie w sklepie. Dzisiaj siedzi biedactwo sama i aż się boję myśleć, jak sobie daje radę. W końcu nie jest maszyną bez dna. – To mogę zaraz pojechać do sklepu – zaproponowała Rysia. – Tylko że pani Siemiatycka mnie nie zna. Chyba, że się panie porozumieją telefonicznie? Rysia wstała i zaczęła zbierać na tacę talerze po jajecznicy. – Nie, nie – powiedziała ciotka. – Prawie rok dawałyśmy sobie jakoś radę. I proszę zosta-wić tę tacę. Przyjdzie Marysia, to zabierze. Rysia usiadła i Burek nie pytając nalał paniom jeszcze po kieliszku. Następnie nalał nam. Ciotka skinęła z aprobatą głową. Wypiliśmy po łyczku koniaku i wtedy ciotka powiedziała: – Jeżeli chce pani już pracować, to przede wszystkim musimy pojechać po zakupy.Rysia uśmiechnęła się z zakłopotaniem. – Trzeba was wszystkich jakoś ubrać – mówiła dalej ciotka. – Chłopcy mają jeszcze przy-zwoite ubrania, ale nie mają butów, koszul, bielizny i płaszcze mają przerażające. Ale za-czniemy od pani. Włoży pani coś mojego i pojedziemy po zakupy. – Przecież ja tego nie będę mogła przyjąć – powiedziała Rysia. – Pani jest bardzo miła i... – Rysia zawahała się – i bardzo dobra, ale proszę mnie zrozumieć... – Ojej – powiedziała ciotka wstając. – Odda mi pani wszystko. – Potem pogładziła Rysię po włosach. – Ogromnie potrzebujemy kogoś, komu można zaufać, a pani jest już dla nas jakby kimś z. rodziny, po tym, co pani przeżyła z chłopcami. Tylko powinna pani wyglądać na prosperującą młodą damę, bo jesteśmy ogromnie wytworne w sklepie. Rozumie pani? – Tak – powiedziała Rysia. – Rozumiem. Wyszły do pokoju ciotki, a myśmy nie śpiesząc się dopili koniak, jeszcze było po dwa kie-liszki, potem rzuciliśmy pustą butelkę na fotel, postawiliśmy kieliszki na tacę, wciąż jeszcze z tymi talerzami po jajecznicy, następnie ulokowaliśmy tacę pod łóżkiem, tak jednak, żeby tro-chę wystawała i rzuciła się w oczy Marysi, kiedy przyjdzie sprzątać. – Obsługa jest w zasadzie nieszczególna – powiedział Burek. – Jak to w czasie wojny – potwierdziłem. – Zresztą kobiety zawsze zapominają o obo-wiązkach, kiedy zaczynają mówić o strojach. Kręciliśmy się z dziesięć minut w łóżku, nawet przez chwilę zastanawialiśmy się, czy się nie zacząć ubierać. – Nie – powiedział Burek. – Jesteśmy trochę pijani i po pijanemu nie należy podejmować takich decyzji. Potem do pokoju weszła Rysia w płaszczu jesiennym z kołnierzem z czarnego lisa. Płaszcz był rozpięty i widać było pulower z miękkiej wełny i szarą, tweedową spódnicę. Na głowie miała kapelusz przewiązany woalką, na nogach jedwabne pończochy i pantofle na wysokim obcasie. Patrzyliśmy na nią w milczeniu. Niby wiedzieliśmy od dawna, prawie od początku, że Ry-sia jest nauczycielką gimnazjalną, ale wówczas nie robiło to na nas wrażenia. Mogła być równie dobrze biskupem czy czymkolwiek innym. W tamtych warunkach nie miało to zna-czenia. Ważne było, czy jest ciepło, czy zimno i czy mamy coś do zjedzenia, czy nie. Teraz nagle ogarnęło nas onieśmielenie. Jeszcze przed chwilą była tu Rysia, którą wywieźliśmy z drewniaka na Promach, żeby się z nią nie rozstawać, i która smażyła nam jajecznicę na bocz-ku, a teraz była chwila, kiedy nasze drogi mogły się rozejść. Ale ta elegancka, dorosła, ładna pani parsknęła śmiechem i Burek cisnął w nią poduszką. Potem tarzaliśmy się po łóżku, aż zaczęła wołać, że jej zgnieciemy kapelusz. Leżała wgnieciona w poduszki. – Rysiu – powiedziałem trzymając ją za uszy. – Już się bałem, że ciotka sprzątnęła nam cię sprzed nosa. Pokręciła przecząco głową. Nie miała zbytniej swobody ruchów, ale było to dostatecznie wyraźne. Wówczas Burek powiedział: – Teraz cię zarypiemy na śmierć!Powiedział to ściszonym głosem, bo drzwi do przedpokoju były otwarte i ciotka niedaleko.Rysia wyprostowała się i poprawiła woalkę na kapeluszu. – Bardzo proszę – odparła. Weszła ciotka w futrze i na tym się rozmowa skończyła, ponieważ panie wychodziły do miasta. Tego dnia zjedliśmy obiad z Marysią i z panem Chrzanowskim. Okazał się miłym czło-wiekiem. Nie tylko pożyczył nam swoje nocne koszule, ale przy obiedzie bawił nas rozmową i robił honory domu. Przed wojną mieszkał w Łodzi i zaraz zaczął opowiadać o tamtejszych fabrykantach, o Szajblerze, Gromanie, Poznańskim i o Khonach. Wszystko, co mówił, świad-czyło, że byli to ludzie niezmiernie bogaci, nie pozbawieni jednak różnych śmiesznych słabo-stek. Musiał wiele lat żyć pan Chrzanowski w blasku tych fabrykanckich pałaców, skoro mó-wienie o nich jeszcze teraz sprawiało mu tyle przyjemności. Z tym że niektóre informacje były dla nas mało zrozumiałe. Na przykład ta, że stary Po-znański przyjeżdżał co dzień w południe do Sali Malinowej Grand Hotelu i w kuchni wyci-skano mu sok z trzech indyków. Zapytany wprost o ten sok, pan Chrzanowski nie potrafił udzielić sensownej odpowiedzi. Zapytaliśmy Marysię. Ta wzruszyła ramionami. – Czy ja się znam na żydowskiej kuchni? Może mają taką potrawę? Zadzwoniła ciotka, że wrócą dopiero na kolację, bo mają jeszcze mnóstwo do załatwienia; przede wszystkim fryzjera, a później jakieś przeróbki u krawcowej, więc żebyśmy nie czekali z obiadem, bo same zjedzą na mieście. Powiedziałem, że już jesteśmy po obiedzie, i wróciliśmy do pogawędki z panem Chrzanowskim. – Tu jeden na bazarze ma dobrą skórę – powiedział. – Może byłaby odpowiednia? – Jaka? – spytał Burek. – Taka pancerniacka – odparł pan Chrzanowski. – Nowa, do kolan. Jeszcze podpinka do niej. – Czarna? – Ma się rozumieć. – Z guzikami?Pan Chrzanowski obraził się. – Pan ze mną rozmawia jak z kim głupim – powiedział. – Jest na zapinkę wewnętrzną. Tylko chamy noszą guziki do skóry. – To fakt – powiedziałem i przypomniał mi się Bolczo Swoboda w bardzo długim, szarym, skórzanym płaszczu, uszytym jak rura i najeżonym guzikami. – Niemcy noszą skóry z guzikami – powiedział Burek. – Szlag ich trafił! – rzekł pan Chrzanowski. – I buty noszą chamskie, z miękkimi chole-wami. Nawet oficerowie. Do czego to podobne? Tylko spodnie mają dobre. – O...? – zdziwił się Burek. – Szare, jak cywilne – wyjaśnił pan Chrzanowski. – Trafiają się na bazarze. Pan Chrzanowski wyjął z kieszeni chusteczkę i scyzoryk, potem wyciągnął samą kieszeń. Był na niej duży czarny stempel i jakieś niemieckie napisy. – Dobre, mocne sukno – powiedział pan Chrzanowski. – I kolor elegancki. – Niech pan zmieni kieszeń – radziłem. – A po co? – zdziwił się. – Kto mi będzie do kieszeni zaglądał? Jakby tak wszystkiego pil-nować, to życia by nie było. Przecież teraz niczego nie wolno. Nawet w spodniach chodzić. Marysia zaczęła się śmiać, aż jej się załzawiły oczy, pan Chrzanowski rad z żartu schował chusteczkę i scyzoryk, potem powiedział, że pójdzie na bazar po tę skórę. – Jakby tego kolegi nie było, to skoczę do niego na Pragę, na Stalową. Może coś jeszcze się trafi? Marysia spojrzała na pana Chrzanowskiego podejrzliwie. – Waldek jeszcze jest na Koszykach. – Pewnie jest – zgodził się pan Chrzanowski. – Ale towar może mieć w domu. Nie? Wyszedł i poszliśmy do naszego pokoju, ponieważ Marysia zaczęła zbierać ze stołu. Kie-dyś w czasie wakacji, chyba po drugiej klasie, przejechaliśmy samochodem przez Austrię i Szwajcarię do Włoch. Rwaliśmy się z Burkiem do kierownicy, ale tylko czasami pozwalano nam prowadzić jak z łaski, więc siedzieliśmy na strapontenach dotknięci do żywego i ogląda-liśmy widoki. Szwajcaria nas zaskoczyła. Nie chciało się wierzyć, że coś takiego w ogóle istnieje. Szosa prowadziła podnóżem czterech Giewontów ustawionych jeden na drugim, skądś z wysoka, z dobrych paruset metrów spadał wodospad. Po łąkach chodziły krowy kolo-ru sarny, zupełnie inne niż na opakowaniach czekolady Sucharda. Co chwila było w Szwajca-rii coś niewiarygodnego. Potem Włochy wydały się nam monotonne, szare i brzydkie. Znowu chcieliśmy prowadzić samochód i były jakieś kwasy z tego powodu, zanim wreszcie udało się nam wysadzić pana Michalczyka zza kierownicy. Dopiero po dobrych paru dniach, w po-wrotnej drodze, zaczęło się nam we Włoszech podobać. Patrzyliśmy z okna hotelu na morze dachów, pokrytych luźno leżącą ceramiczną dachówką, na pstrokaciznę kolorów, bo każda dachówka była nieco inna, i wtedy pomyślałem, że może coś w tym przecież jest. Ktoś z do-rosłych powiedział, że w Szwajcarii przeżywaliśmy wrażenia estetyczne już znajome i zaak-ceptowane, tyle że zwielokrotnione w stosunku do wrażeń zakopiańskich, właśnie te cztery Giewonty jeden na drugim, ale we Włoszech spotkaliśmy się z czymś zupełnie nowym dla nas, więc trzeba było nieco czasu, żeby się opatrzeć i rozsmakować w krajobrazie. Może z tymi miękkimi butami oficerów niemieckich jest podobnie? Cholera ich wie. Pew-nie też jakiś fason, tylko inny. Chrzanowski nie wracał, Marysia hałasowała w kuchni. Nastawiliśmy z nudów gramofon. Graliśmy czwarty raz La comparsitę, kiedy wróciły ciotka z Rysią. Obładowane mnóstwem toreb i paczek, wymarznięte, bo wieczór był pewnie chłodny, zziajane i zadowolone z siebie. Rysia ładna jak obrazek, już w innym kapeluszu i w innych butach, ale wciąż jeszcze w tym płaszczu ciotki. Nastawiliśmy płytę od nowa. Rysia ślicznie pachniała, myślałem, że to perfumy ciotki, ale kiedy potem zaprosiłem ciotkę do tańca, okazało się, że ciotka pachnie inaczej. Obie dobrze tańczyły, z obydwiema tańczyłem pierwszy raz w życiu. Dancing trwał dziesięć minut, potem oglądaliśmy sprawunki. Dla nas panie kupiły piżamy, parę koszul, krawaty i skarpetki. Rysia miała zakupów bez liku. Z zainteresowaniem zaczęli-śmy oglądać jej bieliznę i wówczas ciotka uznała za stosowne wkroczyć: – Przecież wy się zachowujecie niemożliwie! Bardzo panią przepraszam. – Och, Boże! – uśmiechnęła się Rysia. – Jeżeli ich to bawi? – Odłóżcie to – powiedziała ciotka. – Bardzo nie lubię chłopców, którzy na widok ładnej kobiety nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Kiedy widzę takiego pryszczatego wyrostka, który się rumieni i któremu ręce się pocą, to sama... – Ciociu... – jęknął Burek. – Nie znoszę chłopców, którym się ręce pocą – powiedziała ciotka. – Ale co za dużo, to niezdrowo. – Im się nigdy ręce nie pociły – powiedziała Rysia, chowając majtki i biustonosze do tor-by. – Nie? – zmartwiła się ciotka. – Zawsze budzili niepokój swoim zachowaniem. – Ciociu – powiedziałem. – Jeżeli ciocia uważa, że my Rysię kompromitujemy, to my się z nią możemy ożenić. Ciotka z ubolewaniem pokręciła głową. – Albo jeden z nas? – zaproponował Burek.Niespodziewanie zaprotestowała Rysia: – Jeden nie – powiedziała. – Albo obaj, albo nie mamy o czym mówić. – Poproście Marysię, żeby nakrywała do stołu – powiedziała ciotka. – Doskonale – ucieszył się Burek. – Zaręczymy się z Rysią w czasie kolacji.Poszliśmy pościągać krzesła z różnych pokojów i z kuchni, żeby były cztery przy stole. Rozdział VI Teoretycznie istnieją patefony elektryczne ze zmieniaczem płyt. Nakłada się dziesięć płyt na szpikulec i kiedy kończy się pierwsza płyta, ramię membrany unosi się automatycznie do góry i powraca do pierwotnego położenia, druga płyta opada po tym szpikulcu na pierwszą, membrana opuszcza się i aparatura zaczyna ponownie grać. Z tym że jeszcze nie widziałem takiego adaptera ze zmieniaczem, który by nie był zepsuty albo zupełnie, albo przynajmniej nie psuł się co chwila. U Zulki Siemiatyckiej tańczyliśmy przy zwyczajnym patefonie. Nor-malna płyta gra trochę ponad trzy minuty i efekt jest taki, że na tych wieczorkach, na mło-dzieżowych przyjęciach, ledwie człowiek zaczepił ręce o jakąś dziewczynę, już mu się koń-czyła płyta, trzeba było nakręcać patefon, szukać następnej płyty i znowu się za kimś innym rozglądać, zwłaszcza jeżeli dziewczyna była ładna, bo zaraz ktoś prosił ją do tańca. Stół w pokoju jadalnym stał przysunięty do ściany, pod stołem leżał zrolowany dywan. Na stole stały tace z drobnymi ciasteczkami i z kanapkami wyglądającymi jak tort. Byliśmy tu pierwszy raz i Burek zaraz wdał się w dłuższą rozmowę z panią Wandą, a mnie Zula z dobre-go serca wyciągnęła po chwili do stołowego, mówiąc matce, że dziewczęta nie mają z kim tańczyć i że musi mnie zabrać. Przetańczyłem z Zulą półtorej minuty, ponieważ płyta była w połowie, kiedy weszliśmy do jadalni, potem przedstawiła mnie towarzystwu. Zaraz mi się rzuciła w oczy śliczna dziewczy-na. Nazywała się Nata, miała gładkie włosy spadające na ramiona i uczesane w ten sposób, że końce podwinięte były do wewnątrz. Chodziła z Zulką na komplety gimnazjalne, była więc chyba o rok młodsza ode mnie. Odtańczyliśmy kolejno trzy tanga. Chyba w połowie drugiego przestała mówić o profesorach i położyła mi głowę na ramieniu. Tylko od czasu do czasu podnosiła na mnie wzrok i wtedy widziałem jej bardzo jasne oczy i nie mogłem się domyślić ich koloru, ponieważ w pokoju panował półmrok. Lampa u sufitu była zgaszona, paliły się tylko małe lampy na stolikach pod gęstymi abażurami. Tak że tańczący trzymali się raczej środka pokoju, zamiast normalną metodą rozpraszać się po kątach. W kątach było najjaśniej. Kiedy nakręcano patefon i zmieniano płytę, nie wypuszczałem dziewczyny z rąk. Mimo to raz któryś z młodych ludzi poprosił ją do tańca, ale odmówiła z miłym uśmiechem. Była oso-bą zarówno światową, jak niebezpieczną i zdawała sobie z tego sprawę. Bardzo przekonywająca panienka, myślałem, kiedy wysoka i wiotka wtulała się we mnie w kolejnym tangu. Nata? Natalia? Ze stołowym sąsiadował pokój o dosyć niejasnym przeznaczeniu. Stał tam stolik, obok pa-rę foteli i w głębi kanapka. Kanapka była o tyle dobra, że nie było jej widać z jadalni. Usiedli-śmy i kiedy objąłem dziewczynę, złapała oburącz moją rękę i umiejscowiła sobie na żołądku. Trzymała tak mocno, że nie mogłem poruszyć ręką. Następnie oświadczyła, że zna pewnego Węgra i jest z nim jakby zaręczona, że Węgier jest czarujący i chociaż zaręczyny są nie do-powiedziane, to jednak znajduje się w sytuacji niejasnej i kłopotliwej, odkąd Węgry przystą-piły do Osi Rzym-Berlin. Nie wie, czy powinna się z racji owego Węgra uważać za zwolen- niczkę Osi i czy zachowanie dotychczasowych przekonań nie może być poczytane za akt nielojalności wobec narzeczonego? Mówiła te brednie patrząc na mnie ślicznymi oczami i cienie od rzęs padały jej na policzki. Z sąsiedniego pokoju słychać było muzykę, ale nie widzieliśmy tańczących. Delikatnie zdją-łem rękę z żołądka dziewczyny, nie budząc jej niepokoju, potem wziąłem jej głowę w obie ręce, przechyliłem do tyłu, chwilę patrzyłem na nieskazitelny owal twarzy. Patrzyła na mnie jasnymi oczami, potem wolno opuściła powieki. Miała bardzo długie rzęsy i kiedy tak trzy-małem ją z uniesioną twarzą, zobaczyłem, że na policzkach ma cienie jak Marlena Dietrich, chociaż nie była do niej podobna. Trwało to dostatecznie długo, ale kiedy chciałem ją pocałować, niespodziewanie otworzyła buzię, jakby siedziała na fotelu u dentysty i miała do zaplombowania ząb trzonowy. Poprosi-łem, żeby zamknęła usta, ale kiedy ponowiłem próbę, powtórzyło się to samo. Wobec tego pocałowałem ją lekko w policzek, potem tak samo w jedno oko i następnie w drugie. Zostało to życzliwie przyjęte. Znowu trzymałem rękę na jej żołądku i od czasu do czasu całowałem w policzek albo w czoło, kiedy powiedziała: – Czy ja... czy ja mam panu to pierwsza powiedzieć? – Śmiało, złotko – odparłem. – Niech mi pani to powie! Naplotła już tyle bzdur, że nie wiedziałem, czego się spodziewać. Jedno było pewne: nie chce mnie poinformować, że będziemy mieli dziecko. Na to było za wcześnie. Pomyślałem, że może chce mi wyznać miłość, co było dla niej o tyle dobre, że mogłaby zerwać więź z pań-stwami Osi, a dla mnie też nie byłoby najgorsze. – No więc chcę panu powiedzieć... Nie, nie mogę. Ja tego nie powiem...Wstała i poprosiła, żebym siedział na tej kanapce i żebym się z niej nie ruszał.Powiedziałem, że będę siedział. Odeszła, a ja patrząc za nią myślałem, jaka to śliczna dziewczyna i o co jej może chodzić. Patefon grał obok, skończyła się płyta i zaczęła następna. Potem przysiadł się do mnie gruby chłopak w okularach. Był w dobrze uszytym ubraniu i miał niezwykle starannie zawiązany krawat. W ręku trzymał dwa napełnione kieliszki. – Napijemy się alkoholu? – zaproponował. – Chętnie – odpowiedziałem. Stuknęliśmy się lekko kieliszkami. Było to słodkie, owocowe wino. Powstrzymałem się od komentarzy. – Złota Reneta? – spytałem tylko.Potwierdził poważnym skinieniem głowy i przystąpił do rzeczy. – Nata obarczyła mnie kłopotliwą misją – powiedział obracając kieliszek w ręku. – Ale pragnąłbym, żeby się pan nie poczuł dotknięty. Pomyślałem, że może jest to ten Węgier, aczkolwiek nie odpowiadał opisowi. Ale nie był Węgrem. Był człowiekiem dobrej woli, przyjacielem. Wyraził nadzieję, że będę go tak trak-tował. Jeszcze chwilę kołował wokół tematu, zastrzegał się, wreszcie oświadczył, że pocału-nek w zasadzie polega na kontakcie błon śluzowych, że Nata nie potrafiła się zdecydować, żeby mi to sama powiedzieć, że wreszcie technika pocałunku... Jeszcze przed chwilą nie wiedziałem, czym sobie tłumaczyć dentystyczne poczynania pa-nienki, teraz sprawa się wyjaśniła. Nie przerywałem grubemu chłopakowi i kiedy skończył, oświadczyłem, że jestem mu zobowiązany zarówno za praktyczne wskazówki, jak i za teore-tyczne naświetlenie problemu. Że rozmowa z nim dała mi bardzo dużo i że wiele skorzysta-łem. Jeszcze raz spytał, czy się nie czuję dotknięty i jeszcze raz zapewniłem, że nie. Potem się okazało, że Burek w tym czasie wylawirował krasawicę do łazienki, ale kiedy jej zaczął zdejmować stanik, doznała czegoś w rodzaju szoku. Zaczęła strasznie głośno oddychać i otworzyła usta tak, że było jej widać ślepą kiszkę. Wyglądało to zdaniem Burka na skurcz krtani, wobec czego Burek dał panience spokój. – Bureczku – powiedziałem. – Gdybyś miał odrobinę Złotej Renety, wyjaśniłbym ci po męsku, na czym to polegało. Ale wyjaśniłem i tak, ponieważ spodziewałem się, że wywrze to na nim spore wrażenie. Nie zawiodłem się. Tego wieczoru minął tydzień od naszego przyjazdu do Warszawy i byliśmy już w zasadzie obsprawieni. Wtedy, pierwszego dnia, pan Chrzanowski wrócił późno do domu, tuż przed godziną policyjną, ale nawet Marysia nie powiedziała mu złego słowa, mimo że zalatywał monopolką. Ponadto był mokry jak chluszcz, ponieważ zaczęło padać. – Jest pan mokry jak chluszcz! – powiedziała ciotka. – Jak co? – zapytała Rysia. Była zaskoczona stwierdzeniem ciotki. – Jak chluszcz – powtórzyła ciotka. – Co to takiego? Wymieniliśmy z Burkiem spojrzenie. Od dziecka mówiliśmy: mokry jak chluszcz, nie za-stanawiając się, co to znaczy. Teraz okazało się, że ciotka też nie wie. – Chluszcz? Pewnie to coś mokrego. – Wystarczy spojrzeć na pana Chrzanowskiego – powiedział Burek. Pan Chrzanowski był gwiazdą wieczoru, ponieważ przywiózł nie tylko zapowiedzianą skó-rę, ale również autentyczne Burberry. Skóra wbrew temu, co mówił początkowo, nie była zupełnie nowa, była trochę noszona, ale znajdowała się w stanie optymalnym. Nie lubiliśmy wówczas rzeczy zbyt nowych, dotyczyło to zwłaszcza czapek, nowa czapka mogła człowieka całkowicie ośmieszyć w oczach otoczenia i trzeba by było być naprawdę kimś w rodzaju Jan-ka, żeby pozwolić sobie na taką ekstrawagancję w szkole. Pojawienie się Janka w nowej czapce trochę nadłamało konwencję, ale fakt, że skóra była noszona, powitaliśmy teraz z za-dowoleniem. Do skóry były dwie podpinki. Jedna z wielbłądziej wełny, druga z bardzo krótko ostrzyżonego barana. Burberry było nowe i też miało wełnianą podpinkę. – Może ten pan mógłby się wystarać o jeszcze jeden taki skórzany płaszcz? – spytała ciotka. – Już mu to powiedziałem – rzekł pan Chrzanowski. – Da mi zaraz znać, jak coś mu się trafi. Powiedzieliśmy, że nie trzeba. Nie musimy się ubierać jak bliźnięta, poza tym w zimie dwie podpinki wełniane podepnie się do skóry, a podpinkę futrzaną do Burberry i będzie do-skonale. Nie musimy mieć osobnych okryć, będziemy się dzielili tym, co mamy. Siedzieliśmy wówczas przy stole i pod serwetą położyłem Rysi rękę na kolanie. Przesuną-łem rękę w górę po śliskim jedwabiu pończochy i poczułem pod dłonią znajome, twarde ciało i zaraz potem rękę Burka na drugim udzie Rysi. I jemu, i mnie sprawiło to rzetelną przyjemność. Wówczas ciotka wyraziła przekonanie, że będziemy w zimie marzli, a pan Chrzanowski zgodził się z tą opinią. Nazajutrz robiliśmy zakupy, byliśmy u krawca, gdzie ciotka obstalowała nam po dwa ubrania, potem u szewca Hiszpańskiego w pasażu, potem u Balary’ego, potem w zegarmi-strzowskiej firmie Modro na Marszałkowskiej. Znane warszawskie sklepy były jeszcze otwarte i ciotka wiedziała dokładnie, gdzie co trzeba kupować. U Hiszpańskiego powiedziała: – Pewnie chcecie mieć wysokie buty? Odpowiedzieliśmy, że nie zamierzamy jeździć konno, i ciotkę to ogromnie ucieszyło, po-nieważ wśród pań zakorzenione było przekonanie, że chodzenie w wysokich butach i w bry-czesach związane jest z pewnym ryzykiem. Kiedy mówiliśmy coś w miarę rozsądnego, ciotka i Rysia przybierały skromny wyraz twa-rzy, jakby to była ich zasługa. Burek też to spostrzegł. Było to trochę śmieszne, ale miłe. Jed-na przed drugą chciała się nami przechwalać. Jeżeli ciotka w pierwszych dniach miała jakieś podejrzenia czy wątpliwości co do charak-teru naszych stosunków z Rysią, to po paru dniach przejaśniło się jej całkowicie. Nie powie-działa nigdy nic konkretnego, ale już wiedzieliśmy, że wie. Kobiety mają intuicję w takich sprawach i ciotce tego nie brakowało. Rysia zaczęła już pracować w „Chimerze”, my nie mieliśmy żadnych obowiązków, tylko od czasu do czasu miarę u krawca. Graliśmy więc w ping-ponga na rozstawionym stole w jadalni, kładąc szczotkę do zamiatania na dwóch krzesłach zamiast siatki. Rakiety kupiliśmy w sklepie sportowym na Marszałkowskiej. Były to dobre rakiety typu „Barna” i miały na rączkach wypalony napis: „Grabowski – Warszawa”. Zamierzaliśmy również kupić siatkę, ale jakoś nigdy do tego nie doszło. Pan Chrzanowski dotrzymywał nam towarzystwa, z dnia na dzień robił postępy, ale nie wiadomo dlaczego, nastawił się tylko na forhend i można go było łatwo mijać. Któregoś dnia zaproponowaliśmy Rysi, żeby zagrała z nami, kiedy wróciły z ciotką ze sklepu. – Z przyjemnością – powiedziała i od razu wzięła prawidłowo rakietę do ręki. Potem sta-nęła w dobrej odległości od stołu, o ile rozmiar pokoju na to pozwalał. Burek zaserwował ostro, przyjęła, pozwalając piłce zejść niżej poziomu stołu. Parę razy odbiła miękką, plasowaną piłkę, potem nagle strzeliła bekhendem wzdłuż linii i Burek nawet nie drgnął. – Policzymy? – zaproponowała po chwili. Wlała Burkowi bez wysiłku dwa razy do trzech, a potem mnie raz do dwóch i raz do pię-ciu. Podcinała piłkę tak, że trafialiśmy albo w sufit, albo we własną połowę stołu. Było dobrze, kiedy udawało się nam trafić w siatkę. – Musicie powtarzać moje ruchy – poradziła. – Jeżeli podcinam od dołu, to wy też podci-najcie. Jeżeli ciągnę do góry, to róbcie to samo. I nie przyjmujcie znad stołu. Pozwólcie się piłce wykręcić. Ciotka przyglądała się temu z aprobatą. Chrzanowski dostał wypieków. Zaczęliśmy korzystać ze wskazówek Rysi, ale nie zdało się to tego wieczoru na nic. Jeżeli trafialiśmy piłką na stół, strzelała praktycznie biorąc z każdej pozycji. – Kiedyś trochę grałam w AZS-ie – wyjaśniła pogodnie. – Dawno? – Ojej – zaśmiała się. – Jeszcze w czasie studiów. Ale czasami po takiej przerwie ma się niespodziewanie dobry dzień. Miała dobry dzień. Wszystko jej wychodziło. Zresztą nie znaliśmy nikogo, kto by miał z nią jakąś szansę. Przez cały czas było wiadomo, że musimy pójść do szkoły albo zacząć chodzić na kom-plety, ale miało to być kiedyś potem. Kiedy wypoczniemy, ogarniemy się, kiedy znajdzie się coś odpowiedniego. Teraz ta szkoła zaczęła na nas ciążyć jak nie załatwiona sprawa. Znali-śmy z Burkiem to uczucie i już w końcu woleliśmy, żeby coś się zaczęło dziać. Doszliśmy do wniosku, że lepsza jakaś oficjalna szkoła niż komplety, ponieważ szkoła, teoretycznie przy-najmniej, zwalniała od obowiązku pracy, a chodząc na komplety należało mieć dodatkowy ausweis z jakiejś fabryki czy z biura. Wreszcie któregoś dnia ciotka poprosiła nas do siebie. – Udało mi się załatwić wam szkołę – powiedziała. – To jest szkoła mechaniczna, ale świadectwa mają później honorować. Możecie od jutra zacząć. Przyjęliśmy to oświadczenie w milczeniu. Tylko Rysia zaofiarowała się, że może nas odprowadzać do szkoły. Nie odpowiedzieliśmy nic. Ze stołowego słychać było odgłosy piłeczki. To Chrzanowski uczył Marysię grać w ping-ponga. Nazajutrz pojechaliśmy do tej szkoły. Burek w ubraniu przerobionym przez pana Panka, ja w Pankowskich spodniach i w swetrze. Myśleliśmy, że w ten sposób będziemy odpowiednio ubrani, bo rzeczy były czyste, ale niewątpliwie znoszone. Jeszcze poprzedniego wieczoru kupiliśmy dwa zeszyty, żeby nie iść z pustymi rękami. W szkole było obrzydliwie. Zimno, brudno i tłoczno. Hurma wyrostków przepychała się po korytarzu, rozglądaliśmy się za jakąś szatnią, żeby się rozebrać, ale zadzwonił dzwonek i spostrzegliśmy, że wszyscy wchodzą do klasy w płaszczach. Ławki stały w dwóch rzędach, pod ścianą poustawiano stelaże, służące chyba do doświad-czeń dynamometrycznych, bo były na nich kółka i linki. Na tych stelażach wszyscy wieszali płaszcze, a szaliki i czapki wkładali do kieszeni. Postąpiliśmy podobnie i rozglądaliśmy się za wolną ławką. Kiedy wszyscy usiedli, okazało się, że wolna jest pierwsza ławka po prawej. Wszedł nauczyciel. Łysiejący brunet w średnim wieku, w granatowym kitlu, na który na-łożył futrzany serdak bez rękawów. Wyglądało to śmiesznie, ale nauczyciel był poważny i kiedy wszedł, zrobiło się nagle cicho w klasie. Popatrzył na nas, ale nic nie powiedział. Sprawdził dziennik i znowu na nas popatrzył. – Nowi? – spytał. – Dzisiaj jesteśmy pierwszy dzień – powiedział Burek.Nauczyciel przeniósł wzrok na mnie. – A za ciebie kto odpowie?Przez klasę przeszedł szmerek. – No? – powtórzył, rad z efektu.Wtedy powiedziałem, jak się nazywam i że jestem pierwszy dzień w klasie.Myślałem, że to mu wystarczy, ale myliłem się. – Należy jasno odpowiadać na pytania – powiedział. – Spytałem, czy jesteście nowi. Inte ligentna odpowiedz brzmi: Tak. Ktoś za naszymi plecami zarechotał, ale urwał pod spojrzeniem nauczyciela. – Tak – powiedzieliśmy. – Tak? – powtórzył i uniósł brwi. – Tak, no...no...? – Tak, panie profesorze – domyśliłem się. – Teraz już lepiej – powiedział i usiadł przy swoim stoliku. – Tu się nikt nie będzie z wami patyczkował! Musicie to zapamiętać. – Tak jest, panie profesorze – powiedział tym razem Burek.Była to lekcja geometrii. Gdzieś w połowie poszedłem do tablicy. – Co wiesz o trójkącie wpisanym w koło? – spytał nauczyciel.Zastanowiłem się chwilę. – Właściwie nic godniejszego uwagi – powiedziałem szczerze. – Wyjdź z klasy – powiedział nauczyciel. – Już cię tu nie ma! Na korytarzu było pusto. Zajrzałem do klozetu, żeby zapalić papierosa, ale było tam tak brudno, że wróciłem na korytarz i usiadłem na parapecie. Po paru minutach wyszedł z klasy Burek. – Też cię wyrzucił? – spytałem. – Wyszedłem do klozetu – powiedział Burek i usiadł obok mnie. Chodziliśmy z Burkiem do paru szkół i nigdzie nie mieliśmy łatwego życia, ale teraz chy-ba obaj myśleliśmy z pewnym sentymentem o tych szkołach, ponieważ Burek powiedział: – A mnie się zawsze zdawało, że Kimaczyński to kretyn.Kimaczyński uczył nas kiedyś i mieliśmy z nim gorzej niż z innymi profesorami.Nie zdążyłem nic powiedzieć, ponieważ stanął przed nami bardzo wysoki, rumiany pan. – A wy tu co, paniczyki, robicie? – spytał.Bez pośpiechu zeszliśmy z parapetu. – Zostałem usunięty z lekcji – powiedziałem. – Za co? – zainteresował się.Odpowiedziałem, że zaszło nieporozumienie. – A ty? – zwrócił się do Burka. – Wyszedłem do klozetu – powiedział Burek. – Pierwszego dnia?! – powiedział rumiany. – Dobrze się zaczyna! Marsz do klasy.Burek przyglądał się nogawkom rumianego. – Zrozumiałeś?! —zapytał rumiany. – Nikt się nie będzie z tobą patyczkował! Możecie być pewni, że nie! Burek nie odpowiedział. Zamiast tego wskazał oczami nogawkę rumianego. – Gacie się panu rozwiązały – powiedział. Odwrócił się i wszedł do klasy. Rumianemu bełtała się jakaś tasiemka przy nogawce. Przyglądałem się nie tając zaintere-sowania, jak ją wiąże, ponieważ była porządnie brudna. Może zresztą gacie miał czyste, tylko zdeptał tasiemkę i dlatego tak wyglądała? – W przerwie zgłosisz się do dyrektora – powiedział prostując się. Ale był bardziej rumia-ny niż przedtem. Dyrektor wiedział już o wszystkim, kiedy pozwolono mi do niego wejść. – Co masz do powiedzenia? – spytał. – Myślę, że się niezręcznie wyraziłem – powiedziałem. – Bardzo mi przykro. Nie chciałem być niegrzeczny wobec pana... przepraszam, nie znam nazwiska tego profesora, ale powie-działem prawdę. Nie wiedziałem nic na temat trójkąta wpisanego w koło i powiedziałem to. Teraz dyrektor zaczął mówić. Nie byłem nowicjuszem w podobnych rozmowach i nagle uświadomiłem sobie, że jeszcze nigdy tak mnie mało nie obchodziło to, co słyszę. Na ogół zawsze słuchałem z zainteresowaniem, teraz w ogóle przestałem uważać. Było mi po prostu wszystko jedno, co mówi. Dopiero ostatnie słowa do mnie dotarły, bo było w nich coś znajo-mego. – Nie wiem, czy wiesz, ale tutaj nikt się nie będzie z tobą patyczkować! – Tak jest, panie dyrektorze – powiedziałem. – Zostałem już dwukrotnie poinformowany dzisiaj w tej sprawie. – Jak będziesz bezczelny, to w ogóle wylecisz ze szkoły! – powiedział i wtedy mogłem już wyjść. Burek czekał na mnie pod drzwiami. Ponieważ rozmowa z dyrektorem przeciągnęła się, więc na następną lekcję przyszliśmy opóźnieni. Znowu były z tego jakieś dąsy. Przesiedzieliśmy materiałoznawstwo i rysunek techniczny, nawet chwilami coś notowali-śmy w zeszytach. Po trzeciej lekcji zostaliśmy w ławce, bo na korytarzu podobało się nam jeszcze mniej. Ale przyleciał jakiś chłopak. – Wynoście się! – zawołał. – Nie wolno zostawać w klasie na przerwie!Pewnie miał dyżur i był tym przejęty. – Synku – rzekł Burek. – Idź sobie. Co to za różnica, gdzie siedzimy? Mam do porozma wiania z kolegą. Odszedł i wkrótce wrócił z jakąś panią. Ta wyrzuciła nas na korytarz. – Jak ci się tu podoba? – spytał Burek. – Mam na myśli pierwsze wrażenie. – Dosyć milutko – odparłem. Zostaliśmy z ciekawości jeszcze na geografii, potem zostawiliśmy zeszyty na ławce, za-braliśmy rzeczy i poszliśmy pospacerować po mieście, bo akurat słońce wyszło zza chmur i zrobiło się ładnie. Zapisanie nas do pierwszej szkoły zajęło ciotce parę tygodni. Rok szkolny zaczął się przed trzema miesiącami, nie było to takie proste, ciotka trochę błądziła po omacku, jeszcze nie była w kursie, dopiero zawierała jakieś potrzebne znajomości. Zresztą nie spieszyła się z tym na-zbyt, żebyśmy trochę odpoczęli po pracy w warsztatach Swobody. Drugą szkołę załatwiła nieomal z dnia na dzień. Druga szkoła dla odmiany nazywała się szkołą handlową, ale program też miał być podob-no zbliżony do normalnego liceum. Mieściła się przy ulicy Królewskiej, na trzecim piętrze czynszowej kamienicy. Kupiliśmy dwa zeszyty i poszliśmy. Ale nie byliśmy już tak pełni zapału do nauki jak po-przednio. Po dzwonku wszedł typunio w przyzwoicie odprasowanym garniturze. Wszyscy stanęli na baczność. Typunio ryknął coś po niemiecku, wszyscy zaryczeli coś w odpowiedzi, typunio ryknął ponownie i wszyscy usiedli. Była to lekcja niemieckiego. Zawsze od pierwszego zetknięcia się ze szkołą, odkąd wyrzu-cono mnie do domu z egzaminu wstępnego, ponieważ przyszedłem z nabitym rewolwerem w kieszeni, przypuszczałem, że sporo nauczycieli obiera ten zawód, bo w odczuciu społecznym jest wyżej ceniony od strażnika więziennego, ale dostarcza podobnych radości. Zawsze ktoś mi wrzeszczał nad głową, coś nakazywał albo czegoś zabraniał. Bez trudu potrafiłbym wy-mienić paru profesorów stworzonych do zajęcia się handlem żywym towarem. Musieli po-przestać na szkole, ale działalność pedagogiczna dostarczała im co krok mnóstwa radosnych przeżyć. Nie widziałem jednak nikogo, kto by tak pławił się w rozkoszy panowania nad klasą. Typunio był Napoleonem i Aleksandrem Macedońskim. Więcej! Był sobą! Chodził po kla-sie patrząc stalowymi oczyma, zadawał jakieś pytanie po niemiecku, potem podnosił wska-zujący palec w górę, czekał dobrą chwilę i wreszcie wymierzał ten palec w któregoś z uczniów. – Du! Raz mówił przyciszonym szeptem, raz wrzeszczał tak, że robił się z wrzasku czerwony. Przez cały czas nie powiedział słowa po polsku. Prawdopodobnie był folksdojczem, bo trudno sobie wyobrazić, żeby jakikolwiek polski nauczyciel niemieckiego mógł się nawet przy naj-gorszych instynktach tak zachowywać. Fünfstück był w porównaniu z typuniem opanowanym światowcem o miłym sposobie bycia. Siedzieliśmy nie rozumiejąc ani słowa. Chciałem powiedzieć Burkowi, że jak nas o coś zapyta, to zrobi się dosyć śmiesznie, ale nie mogłem, bo najlżejszy szmer czy szelest powo-dował wybuch gestapowskiej wściekłości. Do końca lekcji typunio nie zapytał nas o nic, a myśmy patrzyli, jak wiatr kołysze drzewami w Ogrodzie Saskim i jak z tych drzew spadają ostatnie mokre liście. – No to chodź, Giocondo – powiedział Burek, kiedy było po wszystkim. – Dlaczego tak mówisz? – spytałem. – Bo dokładnie tak wyglądałeś – wyjaśnił Burek. – Jak Gioconda, która nie wie, czy się śmiać, czy płakać, ale która ma dokładnie wszystkiego dosyć. – Więc to by się zgadzało – odpowiedziałem. Zaraz poszliśmy sobie ze szkoły, bo nie było powodu, żeby siedzieć jeszcze pięć godzin w warunkach, które nam nie odpowiadały. My mieliśmy już zdecydowanie dość. Ale ciotce było wciąż mało. Jakoś nas wkręciła na siłę do Wawelberga na Mokotowską. Tam lekcje były z jakichś powodów po południu albo może dotyczyło to tylko naszej klasy. U Wawelberga wszyscy coś kreślili. My z Burkiem nie, ponieważ nie mieliśmy potrzebnych przyborów kreślarskich. Gdybyśmy mieli przybory, też nie potrafilibyśmy kreślić, w każdym razie tak dobrze jak inni. Ale nikt na nas nie krzyczał i mogliśmy tę szkołę przyjemnie wspominać, kiedy wreszcie rozstaliśmy się z nią. Nastąpiło to dokładnie po czterdziestu pięciu minutach. Uważaliśmy, że wychodzenie w czasie lekcji byłoby niegrzecznością. Rozdział VII Od strony Saskiej Kępy na most Poniatowskiego wjeżdżało się nasypem wybrukowanym kocimi łbami. Wzniesienie było niewielkie, mimo to gdzieś w połowie silnik znowu stracił obroty. Zredukowałem na dwójkę i zaraz odezwało się metaliczne dzwonienie. Sięgnąłem szybko pod bak, nacisnąłem przycisk zatapiający pływak gaźnika i przymknąłem powietrze. Przymknąłem też manetkę gazu, dzwonienie ustało i po otwarciu gazu silnik pociągnął zno-wu. Ale zanim dojechaliśmy na górę, powtórzyło się to znowu. – Zgaś – powiedział Burek z tylnego siodełka. – Zaraz się znowu zatrze. Pierwszy raz zaczęło nam przychwytywać tłok jeszcze na Zielenieckiej. Ale wówczas silne wzbogacenie mieszanki pomogło. Teraz trzeba było pozwolić, żeby silnik przestygł. Był to angielski Villiers o pojemności skokowej 98 ccm. Kiedy około trzydziestego siód-mego roku zaczęły się pojawiać w Polsce małe motocykle, prawie wszystkie wyposażone były w te silniki. Miały dobrą opinię. Również w Polsce kilka fabryk zaczęło budować moto-cykle z silnikami Villiersa. Jeździły te setki na rejestracji rowerowej i nie wymagały prawa jazdy. Z każdym rokiem było ich więcej. Miały trzy konie mechaniczne mocy, normalne pod-nóżki i starter. Górowały zdecydowanie nad niemieckimi motorowerami Sachsa. Sachsy były słabsze o trzy czwarte konia, miały dwa biegi i rowerowe pedały. Tylko nas z Burkiem cią-gnęło w tych czasach do półlitrowego Nortona, do Rudge’a Ulstera albo do Velocette. Burek jeździł na AJS 350, a ja na ćwierćlitrowym Arielu Red Hunter z dwiema górnymi rurami. W sferach najściślej fachowych wyżej ceniono wersję z jedną rurą dolną, która pod fabryczną gwarancją dawała szybkość wyższą od rekordu Polski na kilometr ze startu lotnego w tej ka-tegorii. Ale silnik tego modelu był tak wysoko sprężony, że mógł pracować tylko na mieszan-ce benzyny i benzolu. Zresztą nikt poważnie nie brał tej fabrycznej gwarancji, w myśl zasady, że jeżeli słowo pisane znajdzie się w zbyt już drastycznej sprzeczności ze zdrowym rozsąd-kiem, to wypada zawierzyć rozsądkowi. Na motocykle z silnikami o pojemności mniejszej niż ćwierć litra patrzyliśmy z życzliwym pobłażaniem. Wyjątek stanowiło BMW 200, najmniejszy czterotakt świata. Ten motocykl interesował nas na prawach dziwoląga. Już w warsztatach Swobody, wiosną czterdziestego roku, zobaczyliśmy nowe DKW 125. Był to rozborowany do większej pojemności model RT 3, który znaliśmy z widzenia, ale o wyższej mocy i z nożną zmianą biegów. Parę razy odpro-wadzaliśmy te Dekawki do HKP. Były to prawdziwe motocykle, chociaż małe. Teraz ten Villiers był zagadką. Fabryka motorów „Neptun” zaraz na początku okupacji zaczęła produkować riksze rowe-rowe. Były dobrze skonstruowane, lekkie i miały pomysłowe resorowania wózka. Widziało się ich w Warszawie dużo. Potem „Neptun” zaniechał produkcji, bo dostał jakieś zamówienia wojskowe i wówczas te riksze z małymi zmianami produkowały zakłady rzemieślnicze. W tym pierwszym, rikszowym okresie zbudowano w „Neptunie” dwa wózki towarowe dla wła-snych potrzeb. Zamiast pasażerskiego siedzenia z przodu była skrzynia ładunkowa, z tyłu zamiast roweru setka „Perkuna” z Villiersowskim silnikiem. Na motorówce ładowano podob-no trzysta kilo i ciągnęły bez większego wysiłku. Jeździli na nich różni ludzie od wypadku do wypadku, kto miał czas i ochotę albo kto nie był akurat potrzebny. Potem okazało się, że we-dług przepisów niemieckich do prowadzenia wózka potrzebne jest prawo jazdy. Silniki też wymagały remontu. Kiedy przed pół godziną wyjeżdżaliśmy pierwszy raz motorowcem z „Neptuna” do miasta, monter Latoch odprowadził nas aż do bramy. Przedtem napełnił bak mieszanką, powiedział, że na pięć litrów benzyny bierze się ćwiartkę oleju, że kartkę na benzynę i olej musi podpisać dyrektor, bo inaczej magazyn nie wyda, wreszcie pokazał nam, gdzie magazyn się mieści. Brama wjazdowa przechodziła przez budynek. Latoch wszedł przez małe drzwiczki pro-wadzące do portierni i wrócił z portierem Grzesikiem. Grzesik miał siwe wąsy, maciejówkę i wyglądał jak robotnik na obrazku z czytanek szkolnych. Jeszcze przed pierwszą wojną świa-tową uległ jako tokarz wypadkowi, maszyna okaleczyła mu rękę. Odtąd pracował jako por-tier. Nie śpiesząc się otworzył bramę i przyglądał się spokojnymi niebieskimi oczami, jak uru-chamiamy silnik. Monter Latoch powiedział jeszcze raz, że silnik jest po szlifie mocno spasowany i żeby nie dawać obrotów. Widocznie leżało mu to na sercu, ponieważ już poprzednio zwracał nam na to uwagę. Wyjechaliśmy na nierówny bruk Wrzosowej. Zblokowane z silnikiem skrzynie biegów Villiersa mają lewarki biegów typu samochodowego. Oczywiście można je przesuwać tylko w jednej płaszczyźnie, ale jest to z początku jakieś utrudnienie dla kierowcy. Jedynka jest do tyłu, potem przez luz trzeba trafić na ślepo w dwójkę. Dalej do oporu jest trójka. Z tym, że między dwójką a trójką znowu coś jakby luz. Przy nowej skrzyni biegów pewnie jest to wszystko łatwe do wyczucia, ale potem to mija i lewarek bełcze się luźno, jakby nie był z czymkolwiek połączony. Nim znalazłem dwójkę i nauczyłem się jakoś w nią trafiać, zaczęły się kłopoty z silnikiem. Teraz staliśmy na moście, żeby silnik ostygł. Ruszyliśmy po paru minutach, coraz to okładając cylinder i głowicę śniegiem, który w brudnych zwałach leżał wzdłuż chodników. Było około zera i ten topniejący śnieg dobrze się lepił i trzymał cylindra. Raz i drugi kopnęło mnie porządnie, bo kabel do świecy nie był za-bezpieczony fajką, tylko po prostu przykręcony małą nakrętką. Powiedziałem, że przynajm-niej iskra jest dobra i Burek poradził, żebym uważał na kabel. Ale dosyć trudno uważać, kie-dy okłada się śniegiem cylinder w czasie jazdy i kiedy zbiornik zasłania widoczność i trzeba to robić na ślepo. Dobrą godzinę jechaliśmy na Próżną do firmy Król. Firma była normalnym sklepem z wy-robami żelaznymi, przynajmniej tak to wyglądało. Zabraliśmy od Króla sto kilo gwoździ w drewnianych, podłużnych skrzynkach, jakieś pilniki w kartonowych pudełkach i papier ścier-ny. Ruszyliśmy w powrotną drogę, ciągle z nadzieją, że może się silnik jakoś rozchodzi. Ale teraz, kiedy mieliśmy w skrzyni dodatkowe sto dwadzieścia kilo, było jeszcze gorzej niż przedtem. Już te okłady ze śniegu przestały pomagać, parokrotnie musieliśmy stawać, bo sil-nik tracił zupełnie moc i metalicznie stukał i dzwonił na samozapłonie. Jeszcze jakoś wjecha-liśmy na most Poniatowskiego, na wzniesienie, którego normalnie nikt nawet nie spostrzega w czasie jazdy i zaraz potem Burek przerzucił na luz i zgasił silnik. Stoczyliśmy się w kierun-ku Saskiej Kępy, kilkanaście metrów przed rondem Waszyngtona skręcił w prawo i jednym kołem wózka wjechał na chodnik. – Trzeba zobaczyć, co się dzieje w środku – powiedział zsiadając z motocykla. – Jeszcze chwila i zatrze się jak kołek w płocie. Nie było innej rady. – Zobacz, co mamy w tej torbie – powiedziałem, wciąż siedząc na tylnym siodełku. W skrzyni leżała pompa do kół i bardzo brudna brezentowa torebka, owinięta w równie brudną szmatę. Narzędzia są w torbie – poinformował nas Latoch, przekazując nam motoro-wiec. Ale wtedy nie popatrzyliśmy, co jest w środku. Teraz Burek otworzył torebkę. Kolejno wyjmował klucze. – Jest czternastka i siedemnastka – powiedział – śrubokręt, klucz do świec, przecinak i młotek. Jeszcze dziesiątka i kluczyk do magneta. Wysiadłem w kałużę rozbabranego śniegu. Na szczęście była płytka.. Przejeżdżające z rzadka samochody pryskały spod kół wodą i grudkami śniegu. Ale chodnik był względnie suchy. – Trzeba zrzucić cylinder – powiedział Burek. – Tylko żeby wydech dał się odkręcić ru-skim kluczem. To należało sprawdzić przede wszystkim, żeby przy końcu roboty nie utknąć niespodzie-wanie na rurze wydechowej. Przyłożyłem przecinak do rozetowej nakrętki, stuknąłem młotkiem i nakrętka przesunęła się. – Pójdzie. Silnik był niedawno montowany i należało sądzić, że śruby nie są pozapiekane. Spróbo-waliśmy jeszcze ruszyć nakrętki śrub mocujących cylinder do kartera. Z jedną były trudności, ale przedłużyliśmy klucz drugim kluczem i wtedy nakrętka puściła. Już nam nie groziły nie-spodzianki. Burek zabrał się do rury wydechowej, ja odkręciłem przednią śrubę od zbiornika, następnie tylną. Tylna była dłuższa, ponieważ osadzone było na niej siodełko. Wyjmując śru-bę musiałem uważać, żeby nie pogubić podkładek dystansowych. Jedna upadła mi do kałuży, ale odnalazłem ją bez trudu. Potem podałem Burkowi klucz, żeby odłączył rurkę benzynową od gaźnika. Po chwili z rurki popłynęła strużka benzyny. – Mógłbyś zamknąć kranik? – zaproponowałem. – Istotnie – zgodził się. Zdjęliśmy zbiornik i ułożyliśmy go na skrzynkach z gwoździami w ten sposób, żeby nie pogiąć rurki benzynowej. Te rurki są z miękkiego aluminium, lubią się giąć i wówczas konus pod złym kątem wchodzi do gaźnika i jeżeli się nawet dobrze dociągnie nakrętkę, zawsze się rurka ślimaczy albo i cieknie. Przy wybudowywaniu cylindra zawsze istnieje obawa, czy się podkładka równo odklei. Kiedy odkręciliśmy śruby, okazało się, że przestrzeń między każdą ze śrub a najniższym że-berkiem cylindra jest mniejsza od grubości nakrętek. Odkręcaliśmy je teraz kolejno na krzyż, a one wypychały cylinder w górę. Mimo to podkładka odkleiła się z jednej strony od karteru, z drugiej od cylindra. Na kluczyku od magneta była cienka stalowa płytka, służąca do regu-lowania przerwy na przerywaczu i tą płytką podważyliśmy ostrożnie podkładkę. Można było zdejmować cylinder. Zdjęliśmy go razem z głowicą i z gaźnikiem. Nawet nie wymontowali-śmy przepustnicy, tylko odwinęliśmy kawałek izolacji, którym bowden gazu był przymoco-wany do ramy. Cylinder był w porządku. Nie było żadnych śladów na gładzi, zresztą bez zdjęcia głowicy i popatrzenia pod światło trudno było coś wypatrzeć. Bardziej interesował nas tłok. Tu mogli-śmy coś zdziałać. Poniżej główki korbowodu widać było wyraźnie dwa miejsca, gdzie go przychwytywało. – No, to go mamy – rzekł Burek. Pierścienie były całe i nie zapieczone, przesuwały się swobodnie w rowkach. Uszczelka w zasadzie była cała Tylko w jednym miejscu jakby trochę dyskusyjna. – Posmarujemy hermetikiem i będzie dobrze – powiedziałem.Burek spojrzał na mnie przeciągle. – To może olejem? – Żeby zaraz znowu to rozbierać? Zresztą oleju też nie mamy. – Możemy spuścić trochę oleju ze skrzyni – powiedziałem. Wciąż jeszcze trzymałem w ręku cylinder. Był dobrze gorący. Burek wyjął mi cylinder z rąk i odłożył do skrzynki motorowca. – Znajdę jakiś raszpel i dopiłuję ten tłok – powiedział, otwierając karton z pilnikami. – A ty tymczasem podjedź do fabryki po hermetik. Wytarłem ręce w szmatę. Potem poszedłem na przystanek tramwajowy. U Wawelberga było dosyć sympatycznie, ale nawet nie spróbowaliśmy się tam zadomo-wić. Było nam przykro wobec ciotki. Nie umieliśmy jej niczego sensownego powiedzieć. Po prostu nie mogliśmy tam zostać. Ale to nie był argument. To była zaledwie prawda. Więc ciotka martwiła się. Rysia nie zabierała głosu. Ciotka wyraziła przekonanie, że powinniśmy zacząć normalnie żyć. Odpowiedzieliśmy, że normalne życie jest możliwe w normalnych cza-sach i że teraz nie są normalne czasy. – Odwykliście od szkoły – powiedziała ciotka. – Teraz dorabiacie do tego ideologię. Następnie ciotka opowiedziała nam o panu rejencie Bohdanowiczu. Znaliśmy go przed wojną z wyjazdów wakacyjnych. Tak się przypadkowo i złożyło, że parokrotnie spotykaliśmy się w Truskawcu czy w Krynicy. Był to starszy pan o pogodnym usposobieniu. Chętnie czę-stował wszystkich papierosami własnej produkcji. Uważał je za najlepsze na świecie. Ale nie paliliśmy wówczas. Swoje papierosy pan rejent produkował na bazie Pursiczanu, dodając inne tytonie, które sprowadzał specjalnie z Turcji i z Grecji. Zarówno gatunki tytoniu, jak i propor-cje mieszanki okryte były najściślejszą tajemnicą. Gotowymi papierosami szafował hojną ręką i zbierał zewsząd komplementy. Cieszyły go te pochwały niepomiernie. Potocznie nazy-wano go Mamsiem. – Pan rejent Bohdanowicz tak dalece stara się negliżować wojnę, że nie przestawił zegar-ka, kiedy Niemcy wydali zarządzenie o wprowadzeniu czasu letniego. Nie przyjął tego do wiadomości i dalej żyje według własnego czasu – powiedziała ciotka. – Jeżeli człowiek chce, to może żyć normalnie nawet w takich czasach jak teraz. – Państwo Bohdanowiczowie są w Warszawie? – spytałem. Była okazja sprowadzenia rozmowy na inny temat. – Nie – zaprzeczyła ciotka. – Siedzą na wsi. Pani Nuna tam praktykuje, a pacjenci znoszą jej kury, gęsi, masło i jajka. Jakoś sobie żyją w ten sposób. A pan Mamsio chodzi z siekierką po lesie. Sprawił sobie kolorową czapeczkę, zbiera chrust i twierdzi, że jest drwalem. Niby byliśmy już na bezpiecznych wodach, ale Burek nie wytrzymał. – Jeżeli notariusz chodzi po lesie w kolorowej czapeczce i zbiera chrust na opał i ciocia to nazywa normalnym życiem tylko dlatego, że ma w kieszeni źle chodzący zegarek, to my też możemy przestawić zegarki! – Teraz nie możemy tego zrobić – wtrąciłem. – Teraz jest czas zimowy. Dopiero na wiosnę będziemy mieli szansę. Ciotka w ogóle na to nie odpowiedziała. Nie śpiesząc się dopiła herbatę, bo rozmowa była w czasie kolacji. Siedziała zamyślona, obserwując, jak Marysia zbiera ze stołu. Coś sobie rozważała w myślach. Potem niespodziewanie powiedziała: – Jutro pójdziemy na brydża do pani Wandy. – Ja chętnie! – ucieszyła się Rysia. – My nie – rzekł Burek. – Owszem – powiedziała ciotka. – Wy też. Na brydżu będzie prezes Parcewicz, a wy mu-sicie mieć wreszcie jakieś ausweisy, bo was wywiozą na roboty. Pan Parcewicz jest właści-cielem dużej fabryki i może was fikcyjnie zatrudnić u siebie. W końcu cała młodzież uczy się na kompletach i może to będzie najlepsze. Zapytaliśmy, co to za fabryka. – „Neptun” – odpowiedziała. Z ronda Waszyngtona do fabryki nie było daleko, ale wypadało jechać dwoma tramwajami z przesiadką przy tzw. Ekspedycji na rogu Zamoyskiego i Targowej. Potem tramwaj mijał fabrykę Wedla, Dzwonkową, Państwowe Zakłady Optyczne, Braci Borkowskich, „Perkuna” i „Peruna”. Była to dzielnica fabryczna, ale nie było w niej monotonii, ponieważ fabryki budowano w różnych okresach, poczynając chyba od przełomu XIX wieku i w rezultacie każda była jakby z innej epoki i wyglądała inaczej. Pomiędzy dwiema najstarszymi – „Perkunem” i „Perunem” – wciśnięty był dziwaczny, wąski cmentarzyk. Na grobach ustawione były sarkofagi w kształcie trumien z polerowanego marmuru. Białe, szare, różowe. Wyglądało to przerażająco. Ktoś w tramwaju zapytany o ten cmentarz wzruszył ramionami. Ktoś inny powiedział, że to chyba cmentarz starowierów. Za „Perkunem” były bliźniacze kamienice, szare i smutne. Wreszcie tramwaj zatrzymywał się przy Wrzosowej. Stąd już było widać zabudowania „Neptuna” i ceglany mur otaczający fabrykę. Portiera nie zdziwił mój powrót. To, że ktoś wyjeżdżał do miasta motorowcem i wracał na piechotę, nie należało widocznie do rzadkości. Wszedłem na halę i pokiwałem z daleka ręką Latochowi. Odłożył narzędzia i wytarł ręce garścią tzw. końców. Były to najróżniejsze szmaty pocięte w wąskie paski. Służyły teoretycznie do czyszczenia maszyn. Praktycznie miały szersze zastosowanie. – Zatarł się? – spytał Latach. – Z dziesięć razy– powiedziałem. – Zdjęliśmy cylinder i widać wyraźnie na tłoku, gdzie go łapało. Przyjechałem po hermetik. – To może ja pojadę? – zaproponował. – Chce się panu? Latoch skrzywił się. – No to i nie trzeba – powiedziałem. – Ma pan hermetik?Wyjął z szuflady stołu warsztatowego blaszaną banieczkę, otworzył i zajrzał do środka. – Jeszcze starczy. – Zaczął przebierać w narzędziach i rupieciach, wypełniających wnętrze szuflady. – Niech pan weźmie i to. – O tak! – ucieszyłem się. – To chętnie! To był przyrząd służący do ściskania pierścieni tłokowych w chwili wprowadzenia tłoka do cylindra. Opaska z cienkiej, stalowej blachy, za-opatrzona w śrubę regulacyjną. Ułatwiała ogromnie założenie tłoka, zwłaszcza tłoka na kor-bowodzie wystającym z karteru. W warunkach warsztatowych też była pożyteczna. Kiedy wróciłem do Burka, siedział na tylnym siodełku i palił papierosa. Po wymontowaniu zbiornika przednie siodełko zwisało luźno na sprężynach. – Skończyłeś? – spytałem. – Tak – powiedział. – Jeszcze trzeba go przeciągnąć szmergielkiem. Przytrzymałem tłok, a Burek urwał długi pasek papieru ściernego i, trzymając go w obu rękach, przeciągnął kilkanaście razy po powierzchni tłoka. Papier był bardzo drobny, cztery zera i można było pozwolić sobie na taki zabieg ze względnie czystym sumieniem. Mimo to powiedziałem: – Będziemy mieli bardzo fajny, owalny tłoczek. – Każdy tłok jest owalny – odparł. – Tak, ale na zimno. Nasz będzie owalny przy każdej temperaturze. Chlapnęło błotem i tuż przy nas zatrzymał się czarny Opel. W otwartych tylnych drzwiach ukazał się prezes Parcewicz. – Co się stało? – zapytał. Nie wysiadł z auta. Pewnie nie chciał zabłocić butów, Zresztą i tak miał dobry widok. Przez przednią szybę przyglądał się nam kierowca w okrągłej czapce z daszkiem. Czapka, była granatowa i miała czarny otok. Brydż u pani Siemiatyckiej był dla dorosłych. Siedzieliśmy z Zulą w jej pokoju i słuchali-śmy jakichś głupot o ślicznej dziewczynie, którą poznaliśmy u niej na tańcach. Miała oświad-czyć w sekrecie, że jest w nas cos fascynującego. Zwłaszcza Burek wywarł na niej silne wra-żenie. Powiedziałem, że łatwiej wywrzeć takie wrażenie w łazience niż w pokoju i wtedy weszła ciotka, żeby nas przedstawić prezesowi. Już wiedział, o co chodzi. Ciotka z panią Wandą zdążyły poinformować go, czego się po nim spodziewają. – Z ausweisami robi się coraz trudniej – powiedział. – Ale jakoś to załatwimy. Z tym że od czasu do czasu będziecie panowie musieli pokazywać się w fabryce. Milczeliśmy. – Niestety, nie ma innej rady – powiedział. – Kiedy my nie chcemy się pokazywać od czasu do czasu – powiedziałem i byłem sam za-skoczony tym, co mówię. Przyszło to jakoś nagle. – Chcemy pracować w fabryce. – Jak to pracować? – spytał.Spojrzałem na Burka i wtedy Burek powiedział to samo. – Chcemy normalnie pracować w fabryce. Prezes Parcewicz przyglądał się nam z zaintere-sowaniem. Byliśmy w nowych ubraniach, już mieliśmy te zamówione koszule, zapinające się pod krawatem i musieliśmy wyglądać podobnie jak gruby chłopak, który tłumaczył mi, na czym polega pocałunek. – Ostatni rok pracowaliśmy w warsztatach samochodowych – wyjaśniłem. – Początkowo jako pomocnicy monterów, potem, praktycznie biorąc, już samodzielnie. Prezes przesunął się na kanapce, na której siedział. – Usiądźcie, panowie – zaproponował. Usiedliśmy. – Niech pana nie zwiedzie ta maskarada, panie prezesie – powiedział Burek, wskazując na nasze ubrania. Prezes Parcewicz uniósł brwi. – Maskarada? – Coś w tym rodzaju – rzekł Burek. – Kiedy pracowaliśmy w tych warsztatach, byliśmy bardzo biedni, bośmy się trochę pogubili ze wszystkimi i nie mieliśmy z czego żyć. Wtedy wydawało się nam to dziwne. Ale teraz, kiedy wszystko wróciło jakby do normy, czujemy się jak przebierańcy. Widocznie prezes nie był usposobiony do podobnych rozważań, bo spytał: – Macie egzamin czeladniczy?Zaprzeczyliśmy. – To szkoda – powiedział. – A prawo jazdy?Oczywiście, że mieliśmy prawa jazdy. – Niemieckie? – Niemieckie. Piątej kategorii.Nie zrobiło to na nim wrażenia. Widocznie nie znał się na prawach jazdy.Mniej więcej dwa razy w tygodniu odstawialiśmy z warsztatów Swobody naprawione sa- mochody i motocykle do HKP. Jechało się całą kolumną, wzdłuż której jak owczarek ganiał na motocyklu Fünfstück. Przebiegało to spokojnie, aż któregoś dnia wiosną zatrzymał nas żandarm Jeloschek i wtedy okazało się, że nikt z kierowców nie ma prawa jazdy. Ani jeden. Wybuchła potworna awantura między Jeloschkiem i Fünfstückiem. O ile umieliśmy zrozu-mieć, żandarm chciał zagnać całą kolumnę samochodów i motocykli z powrotem do warsz-tatów i sporządzić jakiś protokół czy doniesienie na Fünfstücka. Fünfstück pienił się, że po-jazdy są najpilniej potrzebne w HKP i że nie jest Dummkopf, żeby wracać z naprawionymi samochodami do warsztatu. Skakali sobie do oczu, krzyczeli: „Himmel Gott” i „Scheisserei!” i Bóg wie co jeszcze. Wreszcie Fünfstück przeforsował swoją koncepcję. W parę dni później kazano wszystkim zgłosić się do zarządu miejskiego po prawa jazdy. Była to decyzja Parku Samochodowego i polscy urzędnicy nie mieli nic do powiedzenia w tej sprawie. Ale było coś w rodzaju egzaminu. Szło to piorunem. Wchodziło się po dwie osoby. Za stołem siedziało trzech panów. Przed nimi leżały już wypisane tuszem szare, niemieckie prawa jazdy z glan-sowanego płótna. Panowie byli znudzeni. Musieli sobie zdawać dokładnie sprawę z bezsen-sowności tego, co robią. – Jaki jest stosunek obrotów wału korbowego do wałka rozrządu? – spytał mnie pan sie-dzący w środku. – Dwa do jednego – powiedziałem.Przewodniczący spojrzał na Burka: – Jak pan ocenia tę odpowiedź? Burek powiedział, że każdy z zaworów otwiera się jeden raz na dwa obroty wału korbo-wego, ponieważ w czterosuwie suw pracy jest co drugi obrót. Wobec tego odpowiedź jest prawidłowa. Przewodniczący podpisał prawa jazdy, potem panowie uścisnęli nam kolejno ręce. W su-mie trwało to dłużej od egzaminu. Przepisów ruchu i jazdy w ogóle nie zdawaliśmy. – Winszuję panom – powiedział przewodniczący. – Proszę poprosić następnych kandyda-tów na egzamin. – Powiedział to tak, że potem myśleliśmy o nim z uznaniem. Musiał być fajny facet. Wszyscy dostaliśmy wówczas prawa jazdy najwyższej kategorii, ponieważ odprowadzali-śmy niekiedy wielkie ciężarówki z przyczepami. Fünfstück tryumfował. Żandarm Jeloschek omijał nasze kolumny. – Piąta klasa to jest motocyklowe? – zapytał prezes Parcewicz. Odpowiedzieliśmy, że Niemcy mają odwrotną numerację i że piąta kategoria Fahrersche-inu odpowiada naszemu czerwonemu prawu jazdy pierwszej kategorii zawodowej. Upoważ-nia do prowadzenia wszelkich pojazdów mechanicznych z pociągami drogowymi włącznie. – Przecież to niemożliwe – rzekł prezes. – Żeby uzyskać takie prawo jazdy, trzeba mieć parę lat praktyki zawodowej. – Chyba to teraz złagodzono – powiedziałem. – Zresztą myśmy przez ten rok jeździli na wszystkim, na czym się dało, z transporterami opancerzonymi włącznie. – Tak jest – rzekł Burek. Było w tym tyle prawdy, że kiedyś przejechaliśmy takim transporterem trzy metry, bo ta-rasował przejazd i trzeba go było nieco cofnąć. Najprzyjemniejsze było, że prezes nie mówił nam o konieczności chodzenia na komplety. To, że chcemy pracować, zrobiło na nim raczej dobre wrażenie niż złe. Mogliśmy pracować na montażu. Była też taka możliwość, żeby jeden z nas jeździł na wózku motorowym, a drugi został pomocnikiem kierowcy samochodu ciężarowego, który fabryka kupiła na przydział. Starania o uzyskanie przydziału trwały długie miesiące, ale zostały pomyślnie zakończone. Był to ośmiotonowy Büssing-Nag z sześciocylindrowym silnikiem dieslowskim i fabrycznie zamontowanym generatorem na gaz drzewny Imbertha. Z dworca kolejowego przyholowała go przygodna wojskowa ciężarówka i od paru dni samochód stał na podwórzu fabrycznym. Prezes Parcewicz nie miał jeszcze upatrzonego kierowcy. Na zakończenie rozmowy powie-dział, że nazajutrz rano możemy się zgłosić do pana Pieleckiego, kierownika biura, i resztę on z nami omówi. Pan Pielecki był sympatycznym młodym człowiekiem: Miał wesołe oczy i ledwie wysta-wał zza biurka. Kiedy wstał, okazało się, że jest normalnego wzrostu. Siedział na fotelu, któ-rego nogi ucięto w ten sposób, że blat biurka miał na wysokości ramion. Widocznie było mu w ten sposób wygodnie. Tyle zdołaliśmy zaobserwować, ponieważ na rozmowę nie było cza-su. Fabryka nie miała środków transportu. W razie potrzeby wynajmowano platformy konne. Był to drogi i powolny środek lokomocji. Małe ładunki wożono dorożkami. To, że mogliśmy natychmiast wyjechać motorowcem do miasta, było dla pana Pieleckiego bardzo pomyślną nowiną. Wiedział już o nas od prezesa. W pół godziny później silnik zaczął się pierwszy raz zacierać na Zielenieckiej. Teraz prezes Parcewicz przyglądał się nam z troską. Zbiornik paliwa leżał na skrzynkach gwoździ, obok cylinder, podkładka i trochę nakrętek. Siodło zwisało smutno w kierunku tło-ka, przekrzywionego na sworzniu i opartego o karter. Musiało to niewesoło wyglądać, zwłaszcza że wiązał z nami jakieś nadzieje, skoro jeszcze przed ósmą zdążył opowiedzieć panu Pieleckiemu, że ma znowu motorowiec do dyspozycji. – Musieliśmy trochę podszlifować tłok – powiedział Burek. – Był za ciasno spasowany. Prezes pokręcił głową. – Na ulicy?! – To jest w gruncie rzeczy drobny zabieg – wyjaśnił Burek. – Jakby się tłok zatarł, to mógłby zniszczyć silnik. Uszkodzenia lepiej od razu usuwać. – Ile to potrwa? – spytał prezes Parcewicz. – Dwie, trzy godziny – powiedział kierowca, który tymczasem otworzył sobie przednie drzwi i przyglądał się motocyklowi. Pomyślałem sobie: Ty głupi baranie. Ale nie powiedziałem tego. – Za pół godziny będziemy w fabryce – rzekł Burek.Prezes pokręcił głową. – Jedziemy, panie Kaliszewski! – powiedział i Opel ruszył. – Ma za wczesny zapłon – zauważyłem. – Mądrala – rzekł Burek. Przetarliśmy tłok szmatą zwilżoną benzyną. Burek nasmarował uszczelkę hermetikiem, przesunął przez nią tłok i nałożył na śruby mocujące cylinder. Ścisnąłem pierścienie opaską i kiedy Burek nasuwał cylinder na tłok i zsuwał opaskę ku dołowi, ja obracałem ją wolno wokół tłoka. Potem rozpięliśmy przyrząd i podtrzymując jesz-cze cylinder, żeby nakrętki zmieściły się między śrubami a najniższym żeberkiem, przyłapali-śmy parę nitek gwintu. Można było zakręcać. Robiliśmy to kolejno, podając sobie klucz z jednej strony na drugą. Najwięcej kłopotu było z tylną śrubą, mocującą zbiornik i siodełko, bo trzeba było trafiać nią w podkładki dystansowe. W sumie trwało to może dziesięć minut. – Zapalaj – powiedział Burek. Otworzyłem kranik benzynowy. Przewód był szczelny. Przelałem gaźnik, przymknąłem powietrze i dwa razy wolno nacisnąłem starter do oporu, żeby silnik zassał mieszankę. Potem otworzyłem trochę manetkę gazu, ruszyłem lekko starterem i kiedy czułem dobrze kompresję pod nogą, kopnąłem energicznie i silnik zaraz się odezwał. – Puszcza przy rurze wydechowej – powiedział Burek. – To dociągnij.Burek przyłożył przecinak do nakrętki, stuknął dwa razy młotkiem i dymienie ustało.Ruszyliśmy prosto aleją Waszyngtona. Było tędy nieco dalej, ale nawierzchnia była lepsza. Poza tym byliśmy ciekawi, jak się będzie silnik zachowywał. Ciągnął zupełnie dobrze. Doje-chaliśmy do Wiatracznej i skręciliśmy w Grochowską. Kiedy wjechaliśmy do fabryki, silnik pracował równo i nie wyglądało na to, że jest przegrzany. Zaraz poszliśmy do pana Pieleckiego, żeby spytać, gdzie należy wyładować skrzynki, paczki i papier. Właśnie prezes wychodził z klozetu. Kierowca Kaliszewski, siedzący na krze-sełku w korytarzu, na widok prezesa wstał. – Już jesteście? – zdziwił się prezes. – To postawcie motorowiec na warsztat.Powiedzieliśmy, że to zbyteczne, bo silnik jest dobry. – Nie wymawiając – rzekł Burek – dopiero teraz. Przedtem grzał się. – Pan Latoch to dobry monter – rzekł prezes. – To nie jest wina pana Latocha – powiedziałem. – Nie on przetaczał cylinder. Zresztą te tolerancje najlepiej sprawdzić empirycznie. Prezes uśmiechnął się. Kierowca Kaliszewski spojrzał nieufnie. Nie znał tego sposobu. Rozdział VIII – Dostaniecie panowie skierowanie na roboty do Niemiec – powiedział urzędnik w okien-ku numer cztery i schował nasze papiery do szuflady. Trzy dni jeździliśmy motorowcem po mieście, bo było sporo różnych zaległości zaopa-trzeniowych do załatwienia i nie mieliśmy czasu na Arbeitsamt. Dopiero czwartego dnia po-jechaliśmy zaopatrzeni przez fabrykę w odpowiednie papiery. W kolejce stało parę osób, więc oglądaliśmy afisze zachęcające do wyjazdu do Niemiec. – Może się przejedziemy? – zapytał Burek. – Nie wiem, czy mi czas pozwoli – odpowiedziałem.Spieszyło się nam i nagle przestało się nam spieszyć. – Czy jest pan pewny tego pomysłu? – spytał Burek. – Co? – nie zrozumiał urzędnik. – Ma pan chyba kandydatów od groma – powiedziałem. – Na afiszach to bardzo zachęca-jąco wygląda. Nawet, zastanawialiśmy się z kolegą, ale jakoś to nam się nie układa. Podniósł na nas wzrok. Miał parszywe oczki i nie wiedział, czy mówimy poważnie, czy nie. Praktycznie nie miał się o co przyczepić. – Zgłosicie się jutro o ósmej – powiedział. – Potrzebujemy monterów samochodowych na wyjazd. Ledwie zaczęło nam się podobać w Warszawie, już mieliśmy komplikacje. Nie umieliśmy ocenić, jak dalece sprawa jest poważna. Może da się załatwić bez trudu, ale może trzeba bę-dzie gdzieś wyjechać. Tylko dokąd? Było jasne, że nie pojedziemy do Niemiec. Przyjechaliśmy zmartwieni do fabryki. Pan Pielecki też się zmartwił. – Będziemy coś kombinować – powiedział. – Musicie cierpliwie czekać. Z nudów zaczęliśmy się kręcić po fabryce. Biura mieściły się na pierwszym piętrze. Drzwi na końcu korytarza prowadziły do głównej hali. Schodziło się schodami w dół, z tym że na półpiętrze było coś w rodzaju oszklonej werandy czy latarni morskiej, gabinet dyrektora tech-nicznego. Na stołach ustawionych wzdłuż ścian leżały tryby i części silników, każda część na rysunku technicznym czy na karcie roboczej. I karty robocze, i rysunki odbite na papierze światłoczułym były poplamione smarami, widać, że przeszły przez ręce tokarzy, zanim trafiły tu z powrotem. Niżej była duża hala fabryczna z gmatwaniną pasów transmisyjnych od po-szczególnych obrabiarek do dwóch wałów napędowych, biegnących wzdłuż hali na wysoko-ści paru metrów. Trzeci wał napędowy obracał się nad balkonem zastawionym tokarkami rewolwerowymi. Maszyn było dużo, ale były to maszyny staroświeckie. W dziewięćsetnym roku hala wy-glądała podobnie. Najciekawszą maszyną była ogromna obrabiarka karuzelowa, wysoka na trzy metry i ozdobiona żeliwnymi girlandami. Obracała się tak wolno, że wydawało się to aż nieprawdopodobne. Tokarz obsługujący tę maszynę godzinami siedział na stołku, obserwując, jak strumień wody z mydłem spływa na nóż. Obok karuzeli kręcącej się z szybkością sekund-nika stały dwie nowoczesne frezarki, napędzane silnikami elektrycznymi, zamontowanymi u podstawy maszyn. Parę razy zaglądaliśmy do biura i złożyliśmy wizytę grzecznościową panu Latochowi na montażu. Wypaliliśmy papierosa, obserwując, jak w wysmarowanych palcach montera papie-ros zachowuje do końca nieskazitelnie czystą bibułkę. Jak Latoch to robił, było jego tajemni-cą. Gdyby istniał cyrk palaczy, mógłby występować w takim cyrku. Dopiero przed czwartą pan Pielecki miał coś dla nas. Była to zaklejona koperta, adresowa-na do jakiegoś pana Hrehorowicza mieszkającego przy Targowej. Dokładnego adresu nie było. Pan Pielecki wytłumaczył nam, że jest to dom sąsiadujący z posterunkiem policji. – Następny dom w kierunku Ząbkowskiej. Musicie być u niego trochę przed wpół do siódmej, zanim wyjdzie do pracy. – Co mu mamy powiedzieć? – spytałem. – Nic. Wystarczy, jak mu oddacie list. Tylko, żeby przy was przeczytał.Schowałem list do kieszeni i wówczas pan Pielecki jeszcze coś sobie przypomniał. – Aha – powiedział. – List jest od pana doktora Krawczyka. Mieliśmy przez ten Arbeitsamt zmarnowany cały wieczór, bo mimo listu nie czuliśmy się zbyt pewni. Ciotce nie powiedzieliśmy nic. Rysia zaraz się zorientowała, że coś jest nie w porządku. – Co się dzieje? – spytała. Ale i jej powiedzieliśmy, że nic. Jeszcze był czas na podnoszenie alarmu i uruchamianie ciotki. Nazajutrz kwadrans po szóstej byliśmy na Targowej. Może wypadało jeszcze poczekać, ale mieliśmy dość czekania. Otworzyła nam tęgawa blondynka w zmiętoszonym szlafroku. Była senna i miała zapuch-nięte od snu oczy. – Mamy list do pana Hrehorowicza – powiedziałem.Bez słowa wyciągnęła rękę po list. – Od pana doktora Krawczyka – uzupełnił Burek. Kobieta opuściła rękę, cofnęła się a wpuściła nas do wnętrza. Niespodziewanie znaleźliśmy się w kuchni. Widocznie mieszkanie było podzielone i wchodziło się kuchennymi schodami. W każdym razie na drzwiach wejściowych wisiał bilet wizytowy. – Proszę zaczekać – powiedziała kobieta i wyszła. Zostaliśmy w obszernej kuchni ume-blowanej starymi, białymi kiedyś meblami. Spod wytartego lakieru widać było na wszystkich rogach i kantach ciemny podkład. Również cerata na stole i na parapecie okna była wytarta, tylko gdzieniegdzie widać było wyblakły, niebieskawy deseń. Pod płytą paliło się. Jakoś sobie wyobrażałem, że pan Hrehorowicz będzie wielki i otyły. Pasowało mi to do nazwiska. Tak też było istotnie. Wszedł ziewając, w gaciach i podkoszulku. – Od pana doktora? – spytał, kiedy podawaliśmy mu list. – Tak, proszę pana – powiedziałem. Nie śpiesząc się, zaczął rozglądać się po kuchni, potem otworzył szufladę i wyjął z niej wielki nóż kuchenny. Ziewał przy tym nieustannie. Przeciął kopertę, wrzucił nóż do szuflady, zamknął szufladę i dopiero wtedy wyjął list z koperty. Czytał charcząc i spluwając do zlewu. Kiedy skończył, zmiął list w garści, spłukał zlew odkręcając na chwilę kran i podszedł do płyty. Sięgnął po imbryk, sparzył się w palec, syknął, obejrzał go, podmuchał chwilę, znowu się przyjrzał zaczerwienieniu i zdjął z gwoździa wiszący nad płytą ręcznik. Owinął nim rękę, podniósł imbryk, wrzucił list do paleniska i odstawił imbryk z powrotem. Potem powiesił ręcznik na gwoździu. Kopertę trzymał wciąż w ręku. – Jak się panowie nazywają? – spytał.W liście były chyba nasze nazwiska. Widocznie nie miał dobrej pamięci.Powiedzieliśmy, jak się nazywamy. Pan Hrehorowicz ponownie zaczął się rozglądać. Zaj- rzał do szuflady, otworzył kredens, zajrzał na półki wiszące nad stołem. Weszła kobieta w szlafroku. – Tu gdzieś był ołówek – powiedział pan Hrehorowicz. – Nie było – powiedziała kobieta. – Nie było żadnego ołówka. Pan Hrehorowicz wyszedł w głąb mieszkania i wrócił z ołówkiem. Widocznie palec prze-stał go boleć, bo znowu bardzo ziewał. – Leżał na etażerce – powiedział do kobiety. Dotyczyło to pewnie ołówka. Potem zwrócił się do nas: – Jak się panowie nazywają? Powiedzieliśmy znowu, jak się nazywamy. Zapisał nazwiska na kopercie złożonej we dwoje. – Proszę przyjść o jedenastej do Arbeitsamtu do siódmego okienka – powiedział. Kopertę z naszymi nazwiskami położył na rogu stołu. Zaraz upadła, ale Burek ją podniósł. Wtedy pan Hrehorowicz postawił na kopercie szklany spodeczek z resztką dżemu. – Mieliśmy przyjść o ósmej – powiedziałem. – Do czwartego okienka. – O dwunastej do siódmego okienka – powiedział. – Mówiłeś, że o jedenastej – wmieszała się kobieta. – Niech będzie o jedenastej – zgodził się. Przestawił spodeczek z dżemem i koperta znowu omal nie upadła. Kiedy wychodziliśmy, leżała na skraju stołu. Na dworze było mglisto i ciemno. Tramwaje jechały z zapalonymi światłami. Ale był już spory ruch na ulicy. – Ma dobrą pamięć – powiedziałem. – Jeżeli nie zapomni tej koperty na stole albo jej nie zgubi, to zapomni, po co zanotował na niej jakieś nazwiska. – Sprawdzimy to twoją metodą – powiedział Burek. – To znaczy jak? – To znaczy empirycznie – wyjaśnił. Poszliśmy do fabryki spacerem wzdłuż Targowej i Grochowskiej, po wilgotnych chodni-kach, ale i tak byliśmy na Wrzosowej za wcześnie. Porozmawialiśmy trochę z portierem, potem poszliśmy na górę do biura. Burek rozsiadł się na niziutkim fotelu pana Pieleckiego, ja usiadłem naprzeciwko. – Zupełnie dobrze się na tym siedzi – pochwalił Burek. – Tylko można uderzyć nosem o blat. Pan Pielecki pojawił się pierwszy w fabryce, ponieważ dojeżdżał spod Warszawy i tak mu się układały pociągi. Nie zdziwił się zobaczywszy Burka za swoim biurkiem. Już się przeko-naliśmy przez te parę dni, że w „Neptunie” panowały swobodne i miłe stosunki. Tylko prezes chodził w aureoli i zarówno woźnego, jak i kierowcę Kaliszewskiego podrywał swym wido-kiem na baczność. Był osobą ostentacyjnie i powszechnie szanowaną. Opowiedzieliśmy panu Pieleckiemu o wizycie u pana Hrehorowicza. – To weźcie motorowiec – powiedział. – Przy sposobności zawieziecie korpusy pomp wodnych na Wolską do obróbki. —To może pojedziemy teraz? – zaproponowałem. —Tak to sobie wyobrażałem – powiedział pan Pielecki i wypisał nam zlecenie do maga-zynu na odlewy. Villiers po dodatkowym szlifie tłoka był bardzo użytecznym motorkiem i nie było już z nim kłopotu. Ponadto byliśmy dobrej myśli w sprawie Arbeitsamtu, więc po zawiezieniu od-lewów w pogodnych nastrojach zajechaliśmy na Hożą. Ciotka z Rysią były jeszcze w domu. – Chcieli nas wczoraj wywieźć do Niemiec – powiedziałem. – Ale teraz sprawa jest już na dobrej drodze. – Domyślam się – powiedziała Rysia. – Boże! – zawołała ciotka.Odpowiedzieliśmy, jak było, i potem zapytaliśmy Rysię, czy naprawdę się domyślała. – Oczywiście, przecież nie jestem idiotką! – powiedziała i ugryzła się w język, bo ciotka się przecież nie domyśliła. – Przepraszam! – powiedziała i pogładziła ciotkę po ręku. – Od trzech dni macie te papiery do Arbeitsamtu, potem nagle przestaliście mówić o tym i wyglą-daliście podejrzanie. No, ale chwała Bogu, że to się dobrze kończy. – Żeby tylko ten Hrehorowicz nie zgubił papierów – westchnęła ciotka.Na to Rysia powiedziała, że pewnie przesadzamy, ale nie przesadzaliśmy.Przed jedenastą odwieźliśmy ciotkę i Rysię motorowcem do „Chimery”. Panie siedziały w skrzyni ładunkowej, ale nikogo to nie dziwiło, tylko pani Wanda Siemiatycka wyszła, żeby obejrzeć nasz pojazd. Powiedziała, że jest bardzo ładny i że ciotka ma plamę na płaszczu. Potem pojechaliśmy do Arbeitsamtu. Przed siódmym okienkiem stała kolejka, ale pan Hrehorowicz zauważył nas po jakimś czasie, bo wyjął z górnej kieszeni marynarki złożoną we dwoje kopertę, spojrzał na nią i potem wywołał nasze nazwiska. – Proszę odebrać papiery w okienku numer cztery – powiedział. Tam też stało parę osób. Kiedy przyszła nasza kolej, urzędnik wręczył nam Arbeitskarty i skierowania do pracy w Towarzystwie Fabryki Motorów „Neptun” przy ul. Wrzosowej w Warszawie. Pamiętał nasze nazwiska i zrobił na nas milsze wrażenie niż wczoraj. – Daj Boże zdrowie doktorowi Krawczykowi – powiedziałem. Burek skinął głową i wszedł do sodowiarni, żeby zadzwonić do „Chimery”, że wszystko jest załatwione. W fabryce oddaliśmy panu Pieleckiemu skierowanie z Arbeitsamtu. – Powinniśmy teraz ogłosić fajrant od wszelkich zajęć! – powiedział Burek. – Jesteśmy wyczerpani psychicznie i fizycznie, bo mieliśmy ciężkie przejścia. Pan Pielecki otworzył szu-fladę. – Szkoda – powiedział. – Bo miałbym dla was propozycję.Spytaliśmy jaką. – Pan prezes życzy sobie, żebyście zrobili przegląd samochodu i spróbowali go uruchomić. – Büssinga? – spytałem. – Büssinga – powiedział i położył przed nami zbroszurowaną instrukcję obsługi i kilkana-ście luźnych kartek maszynopisu. – To jest polskie tłumaczenie – wyjaśnił. Reprezentowaliśmy z Burkiem przekonanie, że Niemcy produkują wyłącznie tandetę, po-nieważ nie mogą mieć ani porządnej stali, ani innych surowców, że wszystko jest ersatzem i że naloty bombowe dezorganizują pracę fabryk. Było to przekonanie mylne, ale dosyć po-wszechne. Od pierwszego dnia w „Neptunie” patrzyliśmy więc na Büssinga trochę z pobłaż-liwością, ale i z zainteresowaniem. Stał na podwórzu niedaleko stolarni, pomalowany na sza-ro, jak wszystkie wojskowe samochody. Nie był to największy model Büssinga. Widywali-śmy Büssingi trzyosiowe. Ten miał dwie, ale na tylnej cztery bliźniacze koła. Długa, prawie kwadratowa maska zwężała się nieznacznie ku przodowi i kończyła potężnym zderzakiem, przypominającym szynę kolejową. Po obu stronach zderzaka na profilowanych wysięgnikach umieszczone były kółka z grubej, paromilimetrowej blachy, pomalowane na biało. Wyzna-czały gabaryt wozu. Oglądaliśmy ten samochód wielokrotnie, ale zawsze tylko z zewnątrz. Zapewne był tandetą, ale niewątpliwie był nowym samochodem i wyglądał zachęcająco. Teraz pierwszy raz otworzyliśmy kluczykiem drzwi szoferki. Na długiej kanapie obitej szarą ceratą mogły się pomieścić wygodnie cztery osoby. – Jak ciasno siedzieć, to w cztery osoby wygodnie, jak wygodnie siedzieć, to w cztery oso-by ciasno – powiedział Burek. Był to żart z przedwojennego monologu o Polskim Fiacie 508. Kiedyś bardzo nam się podobał. – Pięć osób też się zmieści – powiedziałem. Kierownica była bardzo duża, czteroszproso-wa, umieszczona prawie w płaszczyźnie poziomej. Na liczniku sześćdziesiąt sześć kilome-trów. Obok licznika wbudowany był drugi zegar, zamykany na kluczyk. Ale kluczyka do ze-gara nie mieliśmy. Wyglądało to na jakiś samozapisujący zegar kontrolny. Instrukcje obsługi były dwie. Samochodu, podająca różne pożyteczne parametry regulacyjne, i Imbertha, doty-cząca obsługi generatora. Obie ilustrowane. Pierwsza nie była nam na razie zbyt potrzebna, trzeba było przed przeglądem przejechać paręset kilometrów, drugą przejrzeliśmy uważnie i potem Burek przeczytał na głos polskie tłumaczenie, a ja śledziłem obrazki w niemieckiej broszurze. W zasadzie sprawa była prosta, bo u Swobody miewaliśmy auta na gaz drzewny. Ale w tej dziedzinie nie czuliśmy się najpewniej. Sądząc ze stanu licznika samochód przejechał na kołach z fabryki na dworzec kolejowy. Ale mógł być holowany. Karter był wypełniony olejem, chłodnica pusta. Potem na podłodze szoferki znaleźliśmy kartonik z informacją, że przed jazdą należy napełnić chłodnicę. Pewnie był przylepiony do przedniej szyby, ale urwał się. Żeby zobaczyć, jak jest z akumulatorami, przekręciliśmy kluczyk w stacyjce. Zapaliło się czerwone światełko. Klakson ryknął pełnym głosem, światła wyglądały dobrze. Mimo to zdecydowaliśmy się na doładowanie akumulato-rów. Nie chcieliśmy mieć niespodzianek przy próbie uruchomienia silnika, bo w końcu świa-tła i klakson nie świadczyły jeszcze o niczym, a obrócenie wału w takim silniku wymagało pełnej sprawności baterii. Wymontowaliśmy spod siedzenia dwa bardzo duże dwunastowoltowe akumulatory i za- wieźliśmy je motorowcem do Pawlucia na Jagiellońską. Przedtem pan Pielecki zapowiedział telefonicznie nasz przyjazd. Zakłady elektrotechniczne Pawlucia współpracowały z „Neptunem”. Agregaty prądotwór-cze miały dwusuwowe dieslowskie silniki „Neptuna” z głowicami żarowymi i prądnice Pawlucia, zmontowane na wspólnej podstawie. Korpusy prądnic i wszystkie części żeliwne odlewano u Lilpopa na zamówienie „Neptuna” i dopiero z Wrzosowej zabierano je na Jagiel-lońską. U Pawlucia zmierzono gęstość elektrolitu w bateriach, sprawdzono napięcie poszczegól-nych cel i postawiono baterie pod ładowanie. Jednak mieliśmy nosa, bo nie miały pełnej po-jemności, poza tym przy samochodzie było jeszcze sporo do zrobienia i nie było powodu do pośpiechu. Wieczorem uczciwie przeczytaliśmy instrukcje, ale prócz danych technicznych do regula-cji poszczególnych zespołów nie było w nich nic istotnego. Tego dnia ciotka wydała uroczystą kolację z powodu naszego cudownego ocalenia i wy-darcia nas ze szponów Arbeitsamtu oraz z powodu pierwszej samodzielnej transakcji handlo-wej Rysi, która pod nieobecność ciotki i pani Wandy podjęła jakąś szybką i trafną decyzję. Zadłużenie Rysi u ciotki zmalało prawie o połowę. My z Burkiem też byliśmy w dobrych nastrojach i z powodu Arbeitsamtu, i z powodu perspektyw samochodowych. – Temu panu Hrehorowiczowi powinniście zawieźć butelkę koniaku – powiedziała ciotka. Odpowiedzieliśmy, że to jest sprawa fabryki. Poza tym nie chcieliśmy więcej pana Hreho-rowicza widzieć. Kolację jedliśmy u ciotki, potem, przeszliśmy do stołowego, ustawiliśmy szczotkę nad stołem i Rysia rozniosła Burka dwadzieścia jeden do zera i pana Chrzanowskiego dwadzie-ścia jeden do dwóch, bo raz jej serw nie wyszedł, a raz ścinając trafiła w szczotkę i piłka po-szła poza stół. Przy normalnej siatce byłaby niewątpliwie dobra. Ten wynik pan Chrzanowski uznał za sukces i wpadł w tak wyśmienity nastrój, że kiedy ciotka powróciła do tematu pana Hrehorowicza, zaofiarował się, że może koniak odwieźć na Pragę. – Panowie napiszą karteczkę, a ja wpadnę i oddam. Żadna sprawa. – Tylko żebyś nie zapomniał odwieźć – powiedziała z naciskiem Marysia, czym pan Chrzanowski poczuł się dotknięty. Nazajutrz przesmarowaliśmy wszystkie tekalamitki Büssinga i z kluczem w ręku spraw-dzaliśmy kolejno śruby podwozia. Samochód był dobrze zmontowany i tylko nieliczne na-krętki dawały się jeszcze dociągnąć. Było to w jaskrawej sprzeczności z zapowiedzią, że za-mierzamy do południa skręcić samochód w jedną całość. Kierowca Kaliszewski kręcił się cały czas opodal. Zaofiarował się widocznie, że będzie miał nas na oku. Siedzieliśmy pod wozem, kiedy usłyszeliśmy jego głos: – Przede wszystkim trzeba oczyścić styki i przedmuchać karburator.Myślałem, że to żart. Ale Burek odpowiedział: – To diesel, panie Kaliszewski. – To tym bardziej – powiedział Kaliszewski. – Diesel jest czuły na zapłon. – Wie pan co? – wtrąciłem się do rozmowy. – Niech pan pójdzie umyć Opla. Widziałem, że jest zabłocony. Wyszedłem spod Büssinga i niespodziewanie zobaczyłem prezesa stojącego obok z inży-nierem Sawką, dyrektorem technicznym fabryki. Prezes miał zarzucony płaszcz na ramiona, inżynier był w granatowym fartuchu, używanym powszechnie przez majstrów. Przyszli, żeby zobaczyć, co robimy z samochodem, i Kaliszewski natychmiast przejął opiekę nad nami. Powiedzieliśmy, że baterie ładują się u Pawlucia, że sprawdzamy podwozie i że jeszcze dzisiaj spróbujemy uruchomić silnik. Prezes wysłuchał tego w milczeniu. – Ja tu będę – rzekł Kaliszewski.Teraz Burek miał tego dosyć. – Panie Kaliszewski, pan wie, jaka jest różnica między silnikiem benzynowym i dieslem? Kaliszewski wzruszył ramionami. – Diesel jest na ropę. – To jest trafne spostrzeżenie – rzekł Burek. – Ale jeszcze jest taka różnica, że silnik ben zynowy zasysa przez gaźnik mieszankę i spręża, a diesel zasysa i spręża samo powietrze. Prezes spojrzał pytająco na inżyniera Sawkę. Ten skinął głową. – Wiadomo – powiedział Kaliszewski. Zabrzmiało to niepewnie. – To powietrze jest bardzo wysoko sprężone – ciągnął Burek. – Pan ma w Oplu stosunek sprężenia jeden do siedmiu, a w dieslu jest jeden do dwudziestu, dlatego silnik dieslowski nazywa się silnikiem wysokoprężnym. I dlatego to sprężone powietrze ma taką temperaturę, że kiedy przed górnym martwym punktem tłoka następuje wtrysk paliwa, to paliwo samo się zapala. Diesel nie ma ani gaźnika, ani instalacji zapłonowej. – Tak to jest skonstruowane – powiedział inżynier Sawka. Widocznie też nie miał przeko nania do Kaliszewskiego. Prezes Parcewicz pokiwał głową. – No, no, panie Kaliszewski. Powiedziałem, że kiedy zaczynaliśmy pracować w warsztatach, zaraz pierwszego dnia ktoś nas posłał po kompresję do magazynu i że pan Kaliszewski pewnie też chciał sobie zażarto-wać. Wszyscy zgodzili się na to, przede wszystkim Kaliszewskiemu ta wersja odpowiadała. – Jeżeli uruchomicie samochód, to dajcie mi znać – powiedział prezes i odszedł wraz z in-żynierem Sawką. Kaliszewski podążył w ślad za nimi. Ręce splótł na plecach i kręcił młynka dużymi palcami. Wyszedł obronną ręką z całej sprawy i odzyskał powagę. Po obiedzie pojechaliśmy motorowcem do Pawlucia i zamontowaliśmy baterie w samo- chodzie. Jeszcze przedtem pan Pielecki przyniósł nam tablice rejestracyjne z napisem „Ost.”. Zarówno litery jak i cyfry wykonane były z białej masy i przytwierdzone do lakierowanej na czarno blachy. Z numerami Büssing wyglądał już jak prawdziwy samochód, a nie eksponat wystawowy. Tylko generator był wciąż zimny. Kiedy montowaliśmy baterie, znowu przyszedł Kaliszewski. Jedna bateria była już pod siedzeniem, podłączona do przewodów, druga stała przy samochodzie. – Naładowane? – spytał.Powiedzieliśmy, że tak.Chwilę pokręcił się po podwórzu i pojawił się z kawałkiem grubego drutu. – Zaraz sprawdzimy – powiedział. – Drutem?! – spytał Burek. – Drutem to może pan w Oplu sprawdzać.Kaliszewski cofnął się urażony. – Niech pan sobie ten drut zachowa – powiedziałem. – Można nim sprawdzić i akumulator, i poziom paliwa w baku. Będzie pan miał uniwersalny przyrządzik. Stosunki z panem Kaliszewskim ponownie uległy ochłodzeniu. Rozpaliliśmy generator. Było to zabawne zajęcie. Palenisko jak w małym piecyku, papie-ry, szczapy, jeszcze podleliśmy to naftą, wreszcie dębowe klocki, które przygotowano nam w stolarni. W stolarni było dużo odpadów drzewnych, można było nimi uruchomić lokomotywę. Z pomocą stolarzy wybraliśmy worek twardego drzewa, większe kawałki pocięto nam na ma-szynie. Bak paliwowy Büssinga mieścił się na skrzyni ładunkowej koło szoferki i był sporą drew-nianą skrzynką. Wsypaliśmy do niej worek klocków i wróciliśmy do stolarni po następny. Teraz skrzynka była prawie pełna. W szoferce, żeby Kaliszewski nie widział, zajrzeliśmy na wszelki wypadek do instrukcji Imbertha, potem zakręciliśmy hermetyczne drzwiczki paleniska, bo był już czas. W hartowni, obok, mieli gorącą wodę. Napełniliśmy chłodnicę wrzątkiem, sprawdziliśmy, czy kraniki od-pływowe są zamknięte i spróbowaliśmy obrócić silnik korbą, żeby trochę rozmiękczyć olej w łożyskach i rozprowadzić po cylindrach. Szło nam ledwo, ledwo. Samochód stał długo, a temperatury były niskie. Poza tym było to sześć wysokoprężnych cylindrów. Na szczęście pojawił się Latoch, zdążający z hali do lakierni, w której mieściło się centrum towarzyskie fabryki. Wsiadł na naszą prośbę do szoferki i wcisnął sprzęgło. Wówczas we dwóch zakręcili-śmy jednak tą korbą, jak trzeba. Latoch wysiadł i stanął obok samochodu. Otworzyliśmy jeszcze maskę i dotknęliśmy ręką bloku. Był wyraźnie ciepły. Oparty o drzwi stolarni, przyglądał się nam Kaliszewski. – To menda – powiedział Latoch. – Pies go jechał! – odpowiedziałem.Büssing zapalił przy trzecim włączeniu startera. Ale już za pierwszym razem czuło się, że silnik nie jest martwy. Chwilę czekaliśmy, żeby nie przeciążać baterii i wtedy Latoch powiedział: – Zaraz zaskoczy.Siedzieliśmy we trójkę w szoferce słuchając, jak silnik postukuje na wolnych obrotach. – Zaraz się Kaliszewski przestraszy, że coś stuka w dieslu – rzekł Burek. – Chyba nie – powiedział Latoch. – Taki głupi nie jest. Jest mendą, ale nie idiotą. – Jest i jednym, i drugim – powiedziałem. – Zresztą pies go jechał raz za razem. Burek włączył dwójkę i podjechaliśmy do przodu aż do hartowni, potem tyłem aż pod la-kiernię i znowu do stolarni. – W razie czego pan się zna na regulacji pompy wtryskowej? – spytał Burek. – Bo co? – Bo nic. W razie czego. – W razie czego damy radę – powiedział Latoch i otworzył drzwiczki. – Podwieziemy pana – rzekł Burek.Cofnął się pod lakiernię i pan Latoch tam wysiadł. Majster Trzciński stał przy drzwiach. – Co się dzieje, Władziu?! – spytał. – Tu już ludzie czekają. Przy lakierni usiadłem za kierownicą i podjechałem pod stolarnię. Wyciśnięcie sprzęgła wymagało dużej siły. Ale hamulce były pneumatyczne i wystarczało lekkie naciśnięcie peda-łu. Potem słyszało się spod wozu jakby fuknięcie. To kompresor doładowywał ciśnienie w butli. Nie miałem okazji sprawdzenia, jak chodzi kierownica. Miała w każdym razie bardzo duże przełożenie, normalne dla wielkich samochodów ciężarowych. Burek poszedł na górę, żeby powiedzieć, że uruchomiliśmy samochód, a ja siedziałem wy-godnie oparty za kierownicą i słuchałem pracy silnika, czując, jak Büssing leciutko dygocze pode mną. Trwało to długo. Wreszcie zobaczyłem prezesa Parcewicza w płaszczu i w kapelu-szu, idącego ku mnie z Burkiem. Z tyłu podążał Kaliszewski z czarną teczką. Wysiadłem z samochodu. Prezes obszedł Büssinga dookoła, jakby go widział pierwszy raz. Kaliszewski kroczył w ślad za prezesem. – Zobaczymy, jak się tym jedzie – rzekł prezes. Kaliszewski skoczył otworzyć drzwiczki. Burek usiadł za kierownicą, ja po prawej stronie przy drzwiach. – Czy mamy papiery rejestracyjne? – spytałem i wtedy prezes skinął na Kaliszewskiego, żeby mu podał teczkę. Wyjął z niej dowód rejestracyjny i oddał Burkowi. – Niech pan jedzie za nami, panie Kaliszewski – powiedział. Brama „Neptuna” była długa i wąska, akurat taka, żeby wóz mógł się w miarę spokojnie zmieścić. Portier otworzył metalowe wrota i zasalutował do maciejówki. Wjechaliśmy na kocie łby Wrzosowej. Przed Grochowską Burek zapytał, dokąd ma jechać i zaraz skręcił w prawo, ponieważ pre-zes powiedział, że na Natolińską. Burek bardzo ładnie prowadzi samochód. Płynnie i pewnie. I dobrze za kierownicą wyglą-da. Nie ma w nim napięcia, ale przecież widać, że jest skupiony i uważny. Ma wygląd czło-wieka wykonującego dobrze znaną pracę. Lubię patrzeć na Burka, kiedy prowadzi, i teraz zauważyłem, że prezes też mu się przyglądał. Zresztą Burek jechał tak, jakby wiózł prezesa nie z Wrzosowej na Natolińską, ale z pałacu Buckingham do Parlamentu. Trochę rozmawiali-śmy o spodziewanych zaletach samochodu i o wygodzie, jaką jest dla „Neptuna” własny sa-mochód. W żadnej z dotychczasowych rozmów z nami prezes nie wspominał o brydżu u pani Wandy, więc oczywiście też nie poruszaliśmy tego tematu. Tym razem było tak samo. Wi-docznie pragnął dać nam do zrozumienia, że okoliczności, w których zobaczył nas pierwszy raz, nie mają znaczenia, ale ważne jest tylko to, jak sobie dajemy radę w fabryce. Z Alei Ujazdowskich Burek skręcił w Koszykową, potem w Natolińską. – Trzeci dom za rogiem – rzekł prezes i Burek zatrzymał się przy bramie. Tuż za nami za-trzymał się Opel. Wysiadłem, żeby wypuścić prezesa. Burek też wysiadł. Kaliszewski odebrał z rąk prezesa teczkę. – Dziękuję – powiedział prezes Parcewicz. Podając nam na pożegnanie rękę. – Wracajcie do fabryki, może panu Pieleckiemu będzie jeszcze potrzebny samochód przed czwartą? – Chciałem zapytać, czy to znaczy, że będziemy już jeździli Büssingiem, ale nie zapyta-łem. Zresztą prezes już znikał w bramie. Burek wyprowadził wóz na Koszykową, zatrzymał się przy rogu Służewskiej i wysiadł, żeby mi ustąpić miejsca przy kierownicy. Przesunąłem się w lewo uważając, żeby nie zacze-pić kolanem o lewarek biegów, bo silnik był ciągle na chodzie, a Burek obszedł Büssinga dookoła. Kiedy otwierał prawe drzwiczki, zaczepił go jakiś pan. Wyszedł właśnie ze sklepiku, ubrany w krótką kurtkę z futrzanym kołnierzem, w bryczesy i długie buty. – Mam kurs na Okęcie – powiedział. – Jakby panowie mogli podrzucić parę beczek z Sol-ca na Włochowską. – Dzisiaj nie damy rady – powiedział Burek. – Chętnie, ale dzisiaj nie. – To może jutro? – spytał nieznajomy.Burek zastanowił się. – Solec 8 w suterenie – powiedział ten pan. – Jakby panowie mogli, to do dwunastej tam jestem. Proszę pytać o Władka. – Dobrze – rzekł Burek. Zatrzasnął drzwiczki i ruszyłem w kierunku placu Na Rozdrożu. Nowy samochód jest sztywny i ma specjalny zapach. Wiedziałem o tym od dawna, ale za każdym razem, kiedy miałem okazję prowadzenia nowego samochodu, zawsze czekała mnie ta niespodzianka. Co innego wiedzieć o czymś, co innego przeżywać to naprawdę. – Jak ci się jedzie? – spytał Burek. – Dobrze. Tylko strasznie trzeba kręcić tą kierownicą. – Bardzo miły samochodzik. – Owszem – przyznałem. Trochę mi było szkoda tego kursu z Solca na Okęcie, ale chyba Burek miał rację. Widocz-nie myślał o tym samym, ponieważ w pewnej chwili powiedział: – Jak prezes nie zadzwoni w ciągu kwadransa, czy dojechaliśmy szczęśliwie do fabryki, to możesz mnie pocałować w dupę! W fabryce zaraz poszliśmy do pana Pieleckiego. – Jak samochód? – zapytał. – W porządku – powiedziałem. – Odwieźliśmy prezesa do domu. – To zaraz zadzwoni – powiedział pan Pielecki i zaczęliśmy się z Burkiem śmiać.Spojrzał na nas pytająco. – Też tak myśleliśmy – wyjaśnił Burek.Istotnie, po chwili zadzwonił telefon. – Tak jest, panie prezesie – powiedział pan Pielecki. – Przed pięcioma minutami... Nie, dzisiaj nie, ale jutro rano chciałbym, żeby chłopcy pojechali po odlewy do Lilpopa... To dzię-kuję i do widzenia. Nazajutrz pojechaliśmy w pierwszy kurs z Wrzosowej na Bema. Przez Solec i Okęcie. U Swobody pracowaliśmy przeszło rok, zagubieni do granic anonimowości w niewielkiej grupce pracowników. Byliśmy zanadto pod wozem, żeby kogoś to interesowało. Dopiero je-sienią, kiedy nad Kanałem trwała bitwa o Anglię, zaczęliśmy się mościć w nowym życiu. W jakimś sensie punktem zwrotnym było oszalowanie naszego pokoju i przygotowanie go do zimy. Gdyby nie to, pewnie teraz w Warszawie chodzilibyśmy na komplety czy do Wawel-berga. Ale tamtego wieczoru, zanim przyjechała ciotka Majchrowiczowa, poczuliśmy pierw-szy raz, że potrafimy sobie poradzić z wojną. Zadomowiliśmy się w „Neptunie” z dnia na dzień, po paru tygodniach znaliśmy wszyst-kich, bo załatwialiśmy różne sprawy na mieście dla różnych wydziałów. Dobre stosunki z panem Latochem zaowocowały zaproszeniem na przyjęcie towarzyskie w lakierni. Nie umie-liśmy wlewać wódki ze szklanki do gardła, ale wkrótce przyswoiliśmy sobie tę umiejętność. Tyle że parę razy snuliśmy się pijaniusieńcy po fabryce, unikając uczęszczanych szlaków. Zostaliśmy zaakceptowani towarzysko. W interesach pan Pielecki ustawił nas na właściwe tory. Rozdział IX Ciotka z Rysią weszły do sklepu na Marszałkowskiej, a my zostaliśmy na ulicy. Była od-wilż, ale jeszcze nie czuło się wiosny w powietrzu. Buty grzęzły w śnieżnej bryi, gdzienieg-dzie zmieniającej się w normalne błoto. Nagle zobaczyliśmy Fagota i zrobiło się nam wesoło. – Cześć, Fagocie! – rzekł Burek. – Cześć! – odparł Fagot. – Cześć! – powiedziałem. Fagot wystawał nieznacznie ze studzienki telefonicznej. Betonowa płyta była odsunięta, obok stała torba monterska z grubej, jaskrawożółtej skóry, jeszcze zupełnie nowa, ale mokra od dołu i zabłocona. – Wyglądasz tak, jakbyś spadł z byka i wbił się tyłkiem w trotuar – powiedział Burek z podziwem. Musieliśmy się pochylić, żeby podać mu rękę. Przy sposobności zerknęliśmy do środka. Za ciasnym włazem była obszerna, betonowa studnia i Fagot stał na drabinie. – Nie chce ci się wyjść? – zapytałem. – Owszem – rzekł Fagot. Podał mi słuchawkę telefoniczną z tarczą do nakręcania numerów i ruszył w górę. Był w połowie drogi, wystawał już spory kawałek nad chodnik, kiedy zobaczył ciotkę. Wówczas zatrzymał się i złożył ukłon. – Dzień dobry panu – odpowiedziała ciotka niepewnie i wtedy poznała Fagota. – Przecież to Zygmuś! – Tak jest – rzekł Fagot. – Zaraz będę na górze.Podałem mu rękę, żeby się nie musiał opierać o chodnik. Wyszedł i skłonił się przed pa- niami. Ciotka wyciągnęła ku Fagotowi rękę. Zawahał się. – Boję się, że poplamię pani rękawiczkę.Ciotka jakby się też zastanowiła. – Gdzie nasze nie przepadało?! – powiedziała niespodziewanie i ujęła Fagota oburącz za rękę. – Cieszę się, że Zygmusia widzę. Fagot złożył pocałunek na rękawiczce ciotki, a ciotka drugą ręką pogładziła go po głowie. – Naprawdę bardzo się cieszę. – Chyba się ciocia niepotrzebnie deklasuje – rzekł Burek z wyrzutem.Ciotka spojrzała na Rysię. – To jest przyjaciel chłopców, Zygmuś Mrowiec. – Bliżej precyzując, jest to Fagot – uzupełniłem.Rysia skinęła głową. Potem wyciągnęła rękę. Fagot już nie miał żadnych skrupułów. – Co Zygmuś robił pod chodnikiem? – zapytała ciotka. – Pracuję w telefonach – odparł. Wówczas zapytała, co z muzyką. Fagot grywał na różnych koncertach szkolnych i pozasz-kolnych i przepowiadano mu przyszłość. Prawdziwą popularność zdobył jednak w innej dzie-dzinie. – Chodzę do Konserwatorium – powiedział. – Jakoś to łączę z pracą. Tylko dzień mam do-syć wypełniony. Ciotka przyjrzała się jego rękom. – Na ręce to Zygmusiowi nie szkodzi? – Nie. To bywa brudna praca, kiedy jest błoto, ale to nie przeszkadza. – Gra pan na fagocie? – spytała Rysia. – Na fortepianie – odparł Fagot. – Aha – ucieszył się Burek. – Nie wpadłeś na jakiś nowy pomysł?Fagot uśmiechnął się i zaprzeczył. – Ale nad czymś pracujesz przynajmniej? – Ma pan zainteresowania techniczne? – zapytała Rysia. – To stara sprawa – wyjaśnił Fagot. – Kiedyś zdawało mi się, że wpadłem na pomysł w pewnej dziedzinie, ale... – rozłożył ręce – ale to już było znane. – Kiedy Scott doszedł do bieguna południowego, zobaczył tam norweską flagę Amundsena – powiedziała ciotka. – To musiało być duże rozczarowanie. – W moim wypadku nie – rzekł Fagot skromnie. – Nie wiązałem z tym większych ambicji.Patrzyliśmy na Fagota z uznaniem. Był w porządku.Skończyliśmy drugą klasę, a Fagot był gdzieś niedaleko matury, kiedy powrócił z wakacji rad z siebie. Na wsi spoufalił się z niejaką Nastusią, wnuczką leśniczego i tak zręcznie kiero-wał jej poczynaniami, aż dokonał wynalazku. Wynalazł minetę. Był zaskoczony, kiedy do-wiedział się, że rzecz jest znana ogólnie w szkole, aczkolwiek raczej teoretycznie. Przez ty-dzień wszyscy się trzęśli ze śmiechu. Potem Janek powiedziała że nie ma, z czego się śmiać, bo Fagot jest nie zepsutym, ale pomysłowym chłopczykiem. I że są dziedziny, w których każ-dy jest samoukiem. Ciotka z uprzejmą ciekawością wypytywała Fagota o szczegóły. – Ciociu – rzekł Burek. – To są sprawy zbyt bolesne.Teraz Fagot skoncentrował się na muzyce. Fagot też miał dość wspomnień. – Może państwo się wybierzecie na koncert? – zaproponował. – U Woytowicza gra dzisiaj Łopuszański. – Łopuszański? – powtórzyła ciotka. – Tak – rzekł Fagot. – Andrzej Łopuszański. Bardzo interesujący pianista. Bardzo. – Chyba już o nim słyszałam – powiedziała Rysia. – To zupełnie młody człowiek. Fagot potwierdził. Następnie wyraził przekonanie, że za dwa lata Łopuszański będzie zna-komitością. Pomysł w zasadzie był bez sensu, ponieważ nudziliśmy się na koncertach, ale ciotka chciała iść i Rysia też, żeby posłyszeć tego Łopuszańskiego, zanim się stanie znakomitością, a my nie mieliśmy niczego ciekawszego w perspektywie prócz ping-ponga z panem Chrzanowskim. W szatni spotkał nas Fagot. Był normalnie ubrany i robił jakby honory domu. Musiał być zadomowiony na koncertach. Usiedliśmy przy stoliku pełni najgorszych przeczuć. Wyszedł Andrzej Łopuszański i za-czął grać. Zanosiło się na dłużej. – Długie to? – zapytał w pewnej chwili Burek. – Cicho – powiedziała Rysia nie odrywając wzroku od pianisty. Łopuszański grał głośno, to należało przyznać. Ale przede wszystkim robił miny, kręcił głową, trząsł włosami i wiercił się na stołku. Stołek był kwadratowy, nie okrągły, jak można było oczekiwać. Wysokość siedzenia regulowało się korbką umieszczoną z boku. Łopuszań-ski, nim zaczął grać, bardzo długo kręcił korbką i mościł się. W rezultacie usiadł na samym brzeżku. Zacząłem jeść tort. Rysia spojrzała na mnie z naganą.Proszę bardzo, mogłem nie jeść. Na usprawiedliwienie trzeba powiedzieć, że od paru dni wieczory mieliśmy nudnawe. Mo-gliśmy czytać książki albo grać w ping-ponga. Nie mieliśmy żadnych rozrywek. Rysia wy-prowadziła się na Podwale, ponieważ któregoś dnia ciotka spotkała znajomego pana, który wręczył jej klucze od mieszkania prezesa Burakowskiego. – Interesuje panią niewielkie mieszkanie? – zapytał. – Tak – odpowiedziała ciotka.Wówczas ten pan wyjął z kieszeni klucze i zapisał ciotce adres.Następnego dnia poszliśmy wszyscy na Podwale. Na pierwsze piętro prowadziły marmu- rowe schody, na podeście przy witrażowym oknie stała ławeczka. Marmurowa posadzka w biało-czarną szachownicę była czysta. Dom był dobrze utrzymany, inaczej niż dom na Hożej. Dozorca, pan Florian, był pełen dobrych chęci. – To pan prezes, pan rotmistrz – poprawił się – w niewoli... Boże ty mój... A panna Li... pani Lina w tej Anglii? – Teoretycznie powinna tam być – powiedziała ciotka. – Była we Francji. – Teoria i praktyka to dwie różne rzeczy – rzekł Burek. – Nawet trzy – powiedziałem.Pan Florian zastanowił się. – Tak by wychodziło – przyznał.Pan Florian bardzo się nam spodobał od pierwszej chwili.Nazajutrz przewieźliśmy dwie walizy Rysi na Podwale. – Jak człowiek obrasta rzeczami – powiedziała, kiedy okazało się, że nie może pomieścić się w jednej walizie. Mieszkanie składało się z dwóch pokoi i kuchni. W jednym z pokoi stał fortepian. W sza-fach wisiały kobiece suknie. Było ich sporo. Niektóre robiły wrażenie kostiumów scenicz-nych. – Dosyć dziwne mieszkanie jak na prezesa banku – powiedziałem. Wówczas Rysia objaśniła nas, że Burakowski mieszkał w Lublinie, gdzie był prezesem banku cukrownictwa. To mieszkanie wynajmował dla jakiejś aktorki czy śpiewaczki. Szcze-gółów Rysia nie znała. Na Hożej bez Rysi było głupio. Teraz nudziliśmy się na koncercie.Skończył się utwór i odezwały się brawa.Burek pochylił się do Rysi. – Ten Łopaczewski... – Łopuszański – poprawiła. – Wszystko jedno – rzekł Burek. – Wygląda tak, jakby ktoś trzymał mu palec w dupie i nie powinnaś na to patrzeć. Parę osób poruszyło się niespokojnie. Ktoś chrząknął i w chwilę później rozkasłał się tak, że musiał natychmiast wyjść, przeciskając się między stolikami. Przy ustach trzymał chus-teczkę, krztusił się, i kiedy spojrzał na nas, miał oczy załzawione ze śmiechu. Ale była to jedyna ciekawsza chwila, tylko Rysia parę razy opuściła wzrok i siedziała przygryzając wargę. Nie mogła patrzeć, jak Łopuszański przeżywa różne nastroje. I Burkowi, i mnie nie robiło to już różnicy. Chcieliśmy do domu. Po koncercie Fagot zaznajomił nas z jakąś nieładną dziewczyną. Pomogłem jej nałożyć płaszcz. – Kiedy ty, Zygmuś, tu zagrasz? – zapytała. – Dlaczego pani Fagota nazywa Zygmusiem? – zapytałem. – On się nazywa Fagot. – Ciekawostka! – powiedziała. – Spróbuję to zapamiętać. Następnie pomachała nam ręką, ponieważ przy drzwiach mimo wszystko ktoś na nią czekał. – Bardzo dobrze zapowiadająca się śpiewaczka – wyjaśnił Fagot. – Wielki sopran drama-tyczny. – Ma dobre warunki dla radia – powiedziałem. – Posłuchałbym jej chętnie na płycie – rzekł Burek. – Dlaczego? – nie zrozumiał Fagot. – Lubię patrzeć, jak płyta się kręci – powiedział Burek i wtedy Fagot zrozumiał, o co cho-dzi. – Ładna nie jest – zgodził się. – Ale zdolna. Fajna dziewczyna. Na Nowym Świecie ciotka siadła do rikszy. Nie jeździliśmy nigdy w życiu rikszą z Bur-kiem. To znaczy raz czy dwa, ale pedałując po podwórku neptunowskim, ponieważ w fabryce była i riksza rowerowa. Nie było w tym niczego zabawnego i przestaliśmy się rikszą intere-sować. Był to zresztą ogólny stosunek do tej rikszy. Ciotka odjechała, a my poszliśmy odprowadzić Rysię na Podwale. Nie było daleko i mimo bryi na chodnikach szliśmy piechotą. Pod wieczór robiło się chłodniej i pod nogami chrzę-ściła cienka warstewka lodu na kałużach. Idąc rozmawialiśmy o pianiście Łopuszańskim. Mieliśmy szereg uwag i spostrzeżeń. Rysia również. Dotyczyły przeważnie nas. Na Podwalu zapytała, czy wejdziemy. – Tak – powiedziałem. – Należy się nam kieliszek czegokolwiek po przeżyciach muzycz-nych. Burek mnie poparł. Wyraził przekonanie, że chodzenie na koncerty na trzeźwo jest barba-rzyństwem, któremu w imię idei humanitarnych kiedyś położy się kres. – Zachowywaliście się potwornie – odpowiedziała Rysia. – Ale w zasadzie mieliśmy rację? – Być może – zgodziła się. – Tylko manifestowaliście to w sposób mało elegancki.Wyjęła flachę czystej i kieliszki. Patrzyliśmy na nią z wyrzutem. – No więc dobrze – powiedziała nalewając. – Robił takie miny, że chwilami wydawało się, że ktoś mu tym palcem kręci. Czy jesteście zadowoleni? – Tak – rzekł Burek. – Zaczyna mi się tu podobać. – Jest bardzo miło – zgodziłem się.Trochę przed godziną policyjną zatelefonowaliśmy do ciotki, że Rysia nas spiła i że bę- dziemy u niej nocowali. Następnego dnia przenieśliśmy się na Podwale z rzeczami. Rozdział X Mżył deszczyk i było nieprzyjemnie na dworze. Mimo to byliśmy w fabryce wcześniej niż zwykle, bo poranne uruchomienie Büssinga trwało kilkanaście minut. Samochód na gaz drzewny rozpala się jak lokomotywę, nie można po prostu wsiąść do samochodu i ruszyć jak normalnym Dieslom czy samochodem z silnikiem benzynowym. Należało przeczyścić paleni-sko, wyrzucić popioły rozpalić pod kotłem i potem czekać jeszcze dobrą chwilę, aż generator zacznie wytwarzać gaz. Nazywaliśmy to, Bóg wie czemu, zaprzęganiem Büssinga, chociaż przypominało to raczej zabiegi palacza przy lokomotywie. Jeszcze przed ósmą byliśmy na bramie. W portierni było tłoczno, co chwila słychać było dzwonki zegara kontrolnego. Mieli-śmy tego dnia do odebrania odlewy u Lilpopa, odkuwki wałów w Zakładach Ostrowieckich, jeszcze jakieś drobiazgi na mieście. Prócz tego własny kurs z Próżnej do Ożarowa. Niespo-dziewanie portier Grzesik zamiast otworzyć nam bramę, tylko wychylił głowę przez drzwicz-ki łączące bramę z portiernią. – Pan Pielecki ma coś do panów! Udzielając nam tej informacji, pragnął być jednocześnie przy zegarze, żeby ktoś nie odbił dwóch kart zamiast jednej albo żeby po odbiciu karty nie wyszedł spokojnie na ulicę. Było to mało prawdopodobne, portier Grzesik pełnił jednak swoje funkcje pedantycznie i lubił wie-dzieć, co się dzieje. Był człowiekiem zaufania prezesa i umiał to sobie cenić. – Dobrze, że jesteście – ucieszył się pan Pielecki kiedy weszliśmy na górę. – Wóz na cho-dzie? – Tak – powiedziałem.Pan Pielecki wstał i usiadł na biurku. Staliśmy tuż obok, więc nie musiał mówić głośno. – Macie lewy kurs? – spytał. – My lewy kurs? – zdziwił się Burek. – Właściwie z każdym dniem traktuje nas pan go-rzej. – Nie wygłupiaj się, Burek! – powiedział pan Pielecki. – Jeżeli macie lewy kurs, to go od-wołajcie – przesunął w stronę Burka aparat telefoniczny. – Dzisiaj będziecie mieli lewy kurs, ale nie wasz. – Pana? – spytałem.Pan Pielecki pokręcił przecząco głową. W zmrużonych oczkach świeciło mu się zabawnie. – Prezesa – powiedział. Wyjąłem z kieszeni kombinezonu kartkę i odszukałem na niej numer telefonu. Burek bez słowa cofnął się, żeby zrobić mi miejsce przy aparacie. Szczęśliwie zaraz miałem połączenie, co się nie zawsze zdarzało. – Panie Franiu – powiedziałem – dzisiaj nie damy rady podjechać. Jutro. – Jutro też nie – powiedział pan Pielecki. – Chwileczkę – powiedziałem do telefonu. – Coś się z jutrem też pieprzy.Zasłoniłem słuchawkę ręką. – Pojutrze?Pan Pielecki skinął głową. – Pojutrze – powiedziałem do telefonu. Potem dodałem, że nie mam czasu rozmawiać, bo pan Franio miał jakieś obiekcje. W biurze nie było jeszcze nikogo, ale pan Pielecki mówił nadal ściszonym głosem. – Jutro Niemcy mają zająć Pałac Staszica. Doktor Krawczyk chce ratować bibliotekę Aka-demii Umiejętności. To znaczy uratować, co się da. Prezes wyraził zgodę, żebyście pojechali przewieźć książki. Z tym – pan Pielecki skrzywił się – że to jest wasza prywatna sprawa. W razie czego ktoś was zaczepił na mieście i namówił na lewy kurs. Wieziecie makulaturę czy licho wie co. Fabryki do tego nie można mieszać. Pan Pielecki usiadł za biurkiem na swoim niskim fotelu i przestawił telefon na poprzednie miejsce. – Stopień ryzyka jest niejasny – powiedział po chwili. – Może nie ma żadnego ryzyka, je-żeli wojsko zajmuje Pałac i jeżeli książki ich nie interesują. Ale może być inaczej. Dlatego sami musicie zdecydować, czy pojedziecie, czy nie. – My? – spytał Burek. – Tak – powiedział pan Pielecki.Burek wyjął papierosa z paczki leżącej na biurku i zapalił. – Panie Stanisławie – powiedział – to dlaczego pan zaczął tę rozmowę od tego, że kazał pan odwołać nasz kursik? Żebyśmy mieli dosyć czasu do namysłu? – Na wszelki wypadek – rzekł pan Pielecki.Zadzwonił telefon wewnętrzny. Portier Grzesik prosił, żebyśmy zabrali natychmiast Büssinga z bramy, ponieważ prezes nie może wjechać do fabryki. Spytaliśmy pana Pieleckiego, czy mamy się zgłosić do doktora Krawczyka. – Tak – odparł. W holu Pałacu Staszica leżały książki ułożone jedne na drugich. Znosiły je skądś jakieś panie, wspomagane przez woźnego w wytartym mundurze i łysego człowieka w niebieskim drelichowym ubraniu, na które miał nałożony futrzany serdak. Był to zapewne palacz, ale sądząc z temperatury panującej w gmachu od dawna bezrobotny. Zresztą panie były też ubra-ne, jak osoby pracujące stale w chłodzie. Doktor Krawczyk był szczupłym brunetem w bez-barwnej jesionce. Szyję miał okręconą szalikiem nieokreślonego koloru, co spostrzegliśmy, kiedy postawił na ziemi książki, z którymi pojawił się zza filara. Trzymał je w wyciągniętych rękach i było ich tyle, że mu zasłaniały podbródek. Nie miał trudności w odgadnięciu, kim jesteśmy. My też wiedzieliśmy, że to on. Kiedy przedstawiliśmy się doktorowi, pojawiła się jakaś pani w licznych swetrach i w rę-kawiczkach z obciętymi palcami. – Mamy samochód – rzekł doktor Krawczyk. – To cudownie! – ucieszyła się pani. – Ile książek panowie możecie zabrać? – Osiem ton – odpowiedziałem. Informacja wydawała mi się optymistyczna.Niespodzianie pani zareagowała inaczej, niż sobie wyobrażałem.Przestała się uśmiechać i patrzyła na mnie z niedowierzaniem i z przerażeniem. – Osiem ton... – powtórzyła ze zgrozą. – Taka jest ładowność wozu – powiedziałem, jeszcze nie rozumiejąc, w czym rzecz. – Tak, tak... – powiedziała pani w swetrach. – Przeliczamy teraz książki na tony... Boże miłosierny... Tona książek, dwie tony książek... – Pani Muszko! – rzekł doktor Krawczyk. – Chodzi o to, żebyśmy mogli te książki naj-szybciej wywieźć. – Osiem ton... – powiedziała pani Muszka. – Możemy to przeliczyć na sztuki – włączył się do rozmowy Burek. – Ile waży przeciętna książka? Pani zdjęła okulary, przetarła wierzchem dłoni nasadę nosa i nałożyła okulary ponownie. – Mała książka może być nieporównanie cenniejsza od wielkiej – powiedziała z wyraźną przykrością. – Co to jest przeciętna książka? Nie ma takich książek. Każda książka jest inną książką. Nie mieliśmy o czym rozmawiać. – Nie ma tu jakiegoś wózka? – spytał Burek, patrząc na panie noszące książki. – Nie wiem – odparł doktor Krawczyk. – Może palacz ma wózek? Okazało się, że palacz ma wózek, tyle że brudny. Uznaliśmy, że brudny wózek jest lepszy od żadnego i że można wyłożyć platformę papierem. – To jest znakomity pomysł – rzekł doktor Krawczyk i wydał dyspozycje palaczowi. – Oszczędzi się dużo czasu. Może tymczasem zaczniemy ładować te książki na samochód? – Nie – powiedział Burek. – Tu jest jeszcze mało książek, jak na Büssinga. Możemy zała-dować dwadzieścia razy więcej, ale wtedy musielibyśmy tu stać wiele godzin. Ciężarówka przed wejściem to tak, jakby pan doktor wywiesił transparent o ewakuowaniu biblioteki. Bü-ssing wygląda na wojskową ciężarówkę, ale ma numery Ost. Do tego naprzeciwko na Kra-kowskim jest posterunek policji... Trzeba złożyć książki przy wejściu, potem podjechać wo-zem, załadować w dziesięć minut i pryskać. Doktor Krawczyk słuchał kiwając głową. – Tak, tak, słusznie – powtórzył parę razy. – Należy ograniczyć ryzyko. Chodzi o bardzo cenne wartości. Około wpół do dziewiątej ruszyliśmy sprzed Pałacu Staszica na Bagno do pana Frania. – Mamy tyle czasu, że możemy trzy razy obrócić do Ożarowa – powiedziałem. – Tak – rzekł Burek. – Parę godzin. Jedno jest przykre, że te parę godzin muszę spędzić w towarzystwie prymitywnego nieuka, który mówiąc o książkach, ocenia je na wagę. – Pocałuj mnie w dupę! – zaproponowałem.Burek nie skorzystał z propozycji.Weszliśmy do kantoru pana Frania w chwili, kiedy tłumaczył komuś przez telefon, że dwuteowniki może dostarczyć do Ożarowa najwcześniej pojutrze i że niestety nic na to nie poradzi. Chwilę słuchaliśmy z zainteresowaniem, ponieważ pan Franio zajęty rozmową, nie spojrzał nawet w stronę drzwi, potem podszedłem bliżej i delikatnie dotknąłem jego ramienia. Nie odwracając się dał mi znać, żeby mu nie przeszkadzać. – Niech pan powie, panie Franiu, że towar może być za godzinę na miejscu, ale że to bę-dzie kosztowało o tysiąc złotych więcej! – powiedziałem. Wtedy podniósł na mnie wzrok i położył palec na ustach. Nie wyglądał na zaskoczonego. Zaskoczenie pana Frania czymkolwiek było sprawą trudną. Nic nie wspomniał o dodatko-wych kosztach, widocznie rozmówca sam wystąpił z taką propozycją i później robiłem sobie wyrzuty, że powiedziałem za mało. W innym wypadku pan Franio poruszyłby tę kwestię. Zrobiliśmy do Ożarowa dwa kursy, bo dwuteowników było dwanaście ton i kiedy ładowa-no nam samochód po raz drugi, pan Franio zapytał, czy nie mamy przypadkiem dwumilime-trowej glejowanej blachy miedzianej. Powiedzieliśmy, że przypadkiem nie mamy i zapytaliśmy, ile chce za taką blachę zapłacić. – Będziecie się panowie śmieli – powiedział. – Nic. Nic nie biorę, nic nie płacę. Tak to wygląda. Mięciutko zglejowana, dwumilimetrowa, dwa arkusze. Kolega potrzebuje na wycinanki. Mieliśmy tego dnia szczęście do konspiracji. Pan Franio wyjął z kieszeni portfel i odliczył nam nasze pieniądze za dwa ożarowskie kur-sy. – Pan wie, jak jest z blachą miedzianą – powiedział Burek. – Wiem – odparł. – Blachę miedzianą można skombinować w „Blaszance” na Bielanach. Tylko tam są werkschutze jak złe psy. – Wiem – rzekł pan Franio. – Kombinujcie w razie czego.Na tym stanęło. Bez zobowiązań.Jeszcze raz pojechaliśmy do Ożarowa, potem nie zwlekając do Pałacu Staszica. Już mieli tyle książek na podłodze wokół wejścia, że można było zaczynać ładowanie. Podstawiliśmy Büssinga tyłem pod drzwi i opuściliśmy klapę. Teraz, kiedy trzeba było przejść z książkami parę kroków do samochodu, szło to szybko i w miarę sprawnie. Kładziono nam książki na podłodze skrzyni ładunkowej, a myśmy je prze-nosili z Burkiem dalej. Potem jeszcze dwie osoby weszły do skrzyni, a niekiedy odbieraliśmy książki z rąk noszących przez burty. Znowu był mały kłopot z panią w swetrach. – Przecież to się całkowicie przemiesza! – mówiła patrząc, jak się samochód powoli zapeł-nia. – Trzeba będzie miesięcy, żeby to jakoś uporządkować. Proszę stawiać te książki w takiej kolejności, w jakiej stały w holu! Na szczęście doktor Krawczyk gdzieś ją odprowadził na bok. Ale kiedy samochód był za-ładowany, a trwało to dłużej, niż początkowo sądziliśmy, znowu się pojawiła przy nas. – Tam jest jeszcze bardzo dużo książek – powiedziała. – Trzeba je włożyć na auto. – To już następnym kursem – powiedziałem. – Jest już pełny ładunek. – Proszę pana – powiedziała. – To są książki z tego samego działu!Staliśmy przy opuszczonej klapie i wtedy Burek pokazał jej resory. – Proszę spojrzeć – powiedział. – Tylny most, to znaczy tylna oś – poprawił się – jest za-wieszona na resorach. W miarę ładowania samochodu, resory się prostują pod obciążeniem. Są jeszcze dwa dodatkowe resory, w pewnej chwili one też przejmują ciężar. Normalnie są jakby w powietrzu, ale teraz są w pracy i też są płaskie z przeciążenia. Na skrzyni jest pełny ładunek i więcej nie możemy ładować. – Na pewno tak jest, pani Muszko – rzekł doktor Krawczyk. Pani Muszka nie powiedziała nic, ale nie wyglądała na przekonaną. Co gorsza, kiedy mie-liśmy ruszać, wsiadła za nami do szoferki. Willa, do której zawieźliśmy książki, mieściła się przy wąskiej uliczce na kolonii Lubec-kiego. Od ulicy oddzielał ją niewielki ogródek, szczęśliwie w głębi mieścił się garaż, więc można było wjechać do środka. – Trzeba wjechać tyłem – powiedziałem. – Inaczej książki zatarasują nam wyjazd. Ktoś otworzył kutą, żelazną bramę. Potem Burek zdrowo się namęczył, zanim wprowadził samochód do ogródka, ponieważ ulica była wąska. Wjechanie przodem byłoby jeszcze trud-niejsze. Opuściliśmy klapę i zaraz zaczęliśmy podawać książki jakimś paniom, których i tu było kilka. Panie zaczęły je wnosić przez taras do mieszkania na parterze. Zaprotestowaliśmy przeciw temu. Należało książki kłaść na trawniku czy na betonowym chodniku, prowadzącym do furtki, inaczej rozładowanie wozu musiałoby trwać parę godzin. – Jak panowie mogą mówić coś podobnego?! – oburzyła się pani Muszka. – Przecież książki zamokną. Miałem serdecznie dosyć tej pani. Chciałem powiedzieć, że zamoknie może dziesięć kilo, ale dzięki temu ocaleją te, czekające na Büssinga w Pałacu Staszica. Ale powiedziałem inaczej. Że zamoknie może kilkadziesiąt, może kilkaset. Poparła mnie któraś z pań mówiąc, że każda minuta jest cenna, więc pani Muszka skapi-tulowała. Ale i tak rozładunek przeciągał się dłużej, niż optymistycznie przewidywaliśmy. Nie byli-śmy przyzwyczajeni do takiego ładunku. Normalnie woziliśmy albo zupełnie drobne przed-mioty w szoferce, traktując Büssinga jak samochód osobowy czy mały furgonik, albo duże i ciężkie elementy, które bez pośpiechu, ale szybko i sprawnie wyładowywali fachowcy z bry-gady podwórzowej. Przy prywatnych przewozach też mieliśmy do czynienia z ludźmi umie-jącymi sobie poradzić z ładunkiem. Książki były drobnicą luzem, a brygada pań stanowiła zespół całkowicie amatorski. W pośpiechu panie przeszkadzały sobie wzajemnie i chociaż przesuwaliśmy po podłodze skrzyni ładunkowej coraz to nowe sterty książek ku opuszczonej klapie, wszystko razem trwało długo. Już się robiło mroczno, kiedy kończyliśmy pracę. Wówczas Burek wskazał mi oczami człowieka na ulicy. Stał przy bramie i z umiarkowanym zainteresowaniem przyglądał się cię-żarówce. Wyglądał na kogoś czekającego na tramwaj, ale na uliczce nie było tramwajów. Zeszliśmy ze skrzyni. Panie znosiły ostatnie książki. Podeszliśmy do szoferki i wtedy Bu-rek powiedział głośno, żebym poszedł popędzić tę panią, ponieważ za głupie parę złotych nie możemy tracić tyle czasu na makulaturę. Odwróciłem się i wpadłem na panią Muszkę. Widocznie oniemiała z wrażenia, bo bez oporów pozwoliła się wprowadzić do mieszkania. Tam wyjąłem plik stuzłotówek i odliczy-łem dziesięć. – Makulatura – powiedziała jakby do siebie. – Dla kogo my to ratujemy?! Nie podjąłem tematu. – Proszę, pani – powiedziałem. – To jest tysiąc złotych. Ja teraz pójdę do samochodu, a pani po chwili wyjdzie i da mi te pieniądze. Ja je przeliczę i powiem, że to mało. Wówczas pani dołoży mi jeszcze dwieście złotych. – Podałem pani Muszce następne dwa banknoty. – Rozumie pani? Tysiąc i potem dwieście. – Tak – odparła, patrząc na mnie chłodno zza okularów. – Myślałam, że panowie to robią bezinteresownie, dla kultury polskiej, nie za pieniądze. – Kiedy dojdę do samochodu, proszę pójść za mną – powiedziałem. Wyszedłem na taras i omijając sterty książek, podszedłem do Burka siedzącego na zderza-ku. Typek przy bramie ciągle stał, ale patrzył w głąb ulicy, jakby na kogoś czekał. Mogło tak być istotnie. Pani Muszka pojawiła się po chwili i ponieważ nie rozumiała zupełnie, o co chodzi, scena z pieniędzmi wypadła pierwszorzędnie. Była całkowicie wiarygodna, bo autentyczna. Zamknęliśmy skrzynię i mogliśmy wreszcie odjechać. Tego wieczora zrobiliśmy jeszcze jeden kurs, tym razem na Mokotów. Książek było mniej, oceniliśmy je na cztery tony, ale tyle zdołano przygotować w czasie, kiedy jeździliśmy z pa-nią Muszką. Może dlatego wszystko poszło szybciej i sprawniej, może zresztą ładujący mimo zmęczenia nabrali już pewnej rutyny. Nieobecność pani Muszki była dużą ulgą. – Będziemy pracowali całą noc – powiedział doktor Krawczyk. – Niech panowie przyjadą możliwie wcześnie. – Możemy być trochę po piątej – powiedział Burek. – Tylko pan doktor musiałby uzyskać zgodę pana prezesa na to, że przenocujemy samochód u nas przed domem. – Tym się panowie nie przejmujcie – uśmiechnął się doktor Krawczyk. – To biorę oczywi ście na siebie. Potem, kiedy już siedzieliśmy w wozie, dodał jeszcze: – Pan prezes powiedział, że mogę całkowicie dysponować samochodem tak długo, jak to będzie potrzebne. Oczywiście, jeżeli panowie wyrażą zgodę na te jazdy. – To do jutra, panie doktorze! – powiedziałem. – Do widzenia. – Do widzenia – odparł doktor Krawczyk. Drugi kurs wypadł sprawniej, ale i tak skończyliśmy wyładunek tuż przed godziną policyj-ną. W dzień żandarmi nigdy nie zaczepiali Büssinga, to już mieliśmy sprawdzone przy okazji łapanek, ale w nocy nigdy nie jeździliśmy po mieście. Mimo to ruszyliśmy z Mokotowa pełni najlepszych przeczuć przez opustoszałe, ciemne ulice. Znowu zaczął jak rano mżyć drobny deszczyk, widać go było wyraźnie w przesłoniętych czarnymi osłonami światłach wozu. Na Puławskiej koło Narbutta patrol żandarmerii legitymował przechodnia. Zapewne był to folks-dojcz, bo scena miała raczej pogodny charakter pogawędki niż akcji policyjnej. Żaden z żan- darmów nawet nie spojrzał w naszą stronę. Nie niepokojeni przez nikogo, dojechaliśmy na Podwale i tam pan Florian uparł się, żebyśmy wprowadzili wóz na podwórze. Otworzył bra-mę i wjechaliśmy aż pod śmietnik, budząc zaniepokojenie lokatorów. W ciemnych oknach pojawiły się twarze, ale zaraz znikły, ponieważ pan Florian rozmawiał z nami głośno i w mieszkaniach z oknami od podwórza musiało być słychać każde słowo. Pan Florian rozważał prawdopodobieństwo trafienia bombą lotniczą w samochód jadący nocą na światłach. Prak-tycznie biorąc, nie braliśmy w tej rozmowie udziału. W dzień dzwoniliśmy do Rysi, że możemy późno wrócić, ale i tak była zaniepokojona. Za-raz siedliśmy do kolacji i wtedy zadzwonił telefon. Burek przez chwilę z kimś rozmawiał, musiał to być doktor Krawczyk, bo parę razy powiedział: „Tak, panie doktorze, rozumiem, panie doktorze”, i na zakończenie: „Do widzenia, panie doktorze.” Potem wrócił do stołu. – Niemcy już są w Pałacu Staszica – powiedział. Znaczyło to między innymi, że możemy się normalnie wyspać, zamiast zrywać się w soba-cze głosy o czwartej rano. Rozdział XI Ospowaty i łysy, nieładny werkschutz Podsusidek przymknął oczy, bo go raziło słońce al-bo może z jakiegoś rozmarzenia wiosennego, i chwilę tak siedział z wyciągniętymi nogami w ciężkich, wyglansowanych butach, a potem nagle zaśpiewał wysokim, białym tenorem. Zaraz się przyłączyli inni. Mykoła, Pawło i czwarty, o którym nie wiedzieliśmy, jak się nazywa. Werkschutze mówili do siebie po imieniu. Tylko do Podsusidka zwracali się po nazwisku. Poprzedniego dnia zrobiło się nagle ciepło. Na ulicach ludzie zdejmowali płaszcze i nieśli je na rękach, ponieważ rano, kiedy wychodzili z domów, był jeszcze chłód. Pod wieczór już wszyscy chodzili w ubraniach i tylko z zacienionych bram wciąż jeszcze wiało chłodem i kiedy się przechodziło koło bramy, było tak, jakby się na chwilę znowu zmieniało porę roku. Jeszcze w rynsztokach i na podwórkach leżał śnieg, ale chodniki zrobiły się jasne i suche. Teraz dochodziło południe i na ławeczce koło wartowni zapiewajło Podsusidek śpiewał smut-ną piosenkę, a pozostali trzej bandyci wtórowali mu, ni to śpiewając, ni to nucąc. Wtedy w kinie „Apollo” wyświetlano film Korsarz z Errolem Flynnem. Z tym że, być mo-że, film nazywał się inaczej. Wyszliśmy po kwadransie, ponieważ było gorąco i tłoczno i po-nieważ wyszlibyśmy tak czy inaczej, bo mieliśmy własne życie dużo ciekawsze od wszyst-kiego, co mogło się dziać na ekranie. Tak było już przeszło miesiąc i w tym, że poszliśmy do kina, było coś z pielgrzymki do miejsc historycznych wydarzeń. Ale w kinie okazało się, że nie chcemy żadnego kina. Z centrum miasta można było pójść w każdą stronę, byle nie w kierunku dworca, i zawsze się wyszło nad rzekę. Najbliżej było do drewnianego mostu i kiedy wyszliśmy z kina, poszli-śmy łąkami ku rzece, a naprzeciw nas szły krowy, które o zmierzchu spędzano z pastwisk. Rzeka opływała miasto półkolem, ale tylko przy mostach miasto dochodziło do rzeki. Wszę-dzie indziej oddzielały je od wody łąki i tam pasły się krowy, wśród łopianów, bodziaków i żółtych kwiatków, z których dzieci plotły wianki i raz do roku puszczały je na wodę. Normal-nie nosiły je na głowach albo na szyjach i wówczas wianki wyglądały jak naszyjniki, jedno-cześnie i swojskie, i egzotyczne, ponieważ ta sprzeczność daje się niekiedy pogodzić. Po upalnym dniu jeszcze nie było chłodu, tylko niebo szare z gorąca robiło się powoli błę-kitne. – Powiedz, jakie to śmieszne – powiedziała. – Tak strasznie długo się znamy i nie zwraca-liśmy na siebie uwagi. – Trzy lata – powiedziałem. – Trzy lata i nic! I nagle to się zaczęło w jednej chwili. Aż się nie chce w te trzy lata wie-rzyć! Wtedy też byliśmy w kinie, ale spotkaliśmy się przypadkowo i dosiedzieliśmy do końca seansu. Teraz szliśmy przez most ku wysokiej skarpie, zarośniętej krzakami. Trzymała mnie oburącz pod rękę i kiedy mówiła, czułem na ramieniu ciepło jej oddechu. Na przystani paro-statków, a cała przystań to była barierka z jakichś sczerniałych balików, siedzieli polscy chło-pi. Kobiety i dziewczęta miały białe, kolorowo wyszywane koszule i barwne spódnice, i łap-cie z łyka, wysoko sznurowane rzemieniami na opalonych łydkach. Mężczyźni w spodniach z grubego płótna własnej roboty wyglądali jak w gatkach. Z mostu nie było daleko do przysta-ni, ale nie rozróżnialiśmy ich twarzy. Już widzieliśmy tych chłopów w południe, przed biurem organizującym wyjazdy emigracyjne do Argentyny. Obecnie czekali na statek, żeby popłynąć do siebie w dół rzeki. Po rzece pływały małe statki parowe z kołami napędowymi po bokach, jak statki na Missisipi, i ci ludzie, siedzący na trawie, jakby upozowani w malowniczą grupę, śpiewali jak czarni nad tamtą rzeką. – Jak oni smutno śpiewają – powiedziała. – Nie boisz się? – Czego? – Nie wiem – odpowiedziała. – Tego ich smutku. Ja się boję.Już byliśmy na drugim brzegu i słyszeliśmy śpiew raz głośniej, raz ciszej. – Ojciec mówi, że to szaleństwo, że wyjeżdżają. Nikt nie wie, co ich czeka w Argentynie. Może ich wywożą handlarze żywym towarem i oni nawet o tym nie wiedzą? Tam są domy publiczne, prawda?! Nie wiedziałem, czy w Argentynie są domy publiczne. Uznałem to za prawdopodobne, ale nie miałem pewności. – Przecież przechodziliśmy Argentynę w zeszłym roku – powiedziała. – Pamiętasz coś z tego?! Ja miałam wtedy grypę. Odpowiedziałem, że nie przypominam sobie, żeby coś mówiono na lekcji o domach pu-blicznych. To akurat bym zapamiętał. – Nie chcę, żebyś tak mówił – powiedziała i znowu czułem na ramieniu jej oddech. – To są bardzo biedni ludzie, a ty robisz głupie żarty. W Argentynie jest lepiej niż u nas? Objąłem ją ramieniem, bo ścieżka była wąska i ponieważ chciałem ją objąć. – Nie wiem – powiedziałem. – Biednym jest wszędzie niedobrze. – Pewnie dlatego smutno śpiewają – powiedziała rzeczowo i jakby z uczuciem ulgi. Zdefi-niowała sytuację i była z tego zadowolona. – Teraz mnie puść, bo tu bardzo wąsko. Doszliśmy do miejsca, gdzie krzaki tworzyły jakby małą altankę nad urwiskiem. Siedzieli-śmy patrząc na rzekę i słuchając dalekiego śpiewu. Od czasu do czasu z pluskiem wioseł przepływały pod nami łodzie. Można je było wynajmować koło mostu i teraz o zmierzchu łodzie wracały do przystani. Kiedy płynęła łódka, cofaliśmy się w głąb i wtedy z rzeki nie było nas widać, a myśmy mogli patrzeć przez gałęzie. – Byłoby fajnie, gdyby nas zobaczyła Prozerpina! – powiedziała i nagle parsknęła śmie-chem. – Zobacz, co mi się śmiesznego robi, kiedy mnie obejmujesz. Daj rękę!... Nie, już przepadło, już mi się to zrobiło. – Co ci się robi śmiesznego? – zapytałem. Podniosła na mnie oczy, które teraz były zielonkawe, ale które bywały i niebieskie, i szare, zależnie od oświetlenia. – Widzisz – powiedziała – tylko nie mów nikomu, kiedy tak siedzę z tobą, to koniuszki piersi robią mi się nagle twarde jak groch. Chciałam, żebyś uchwycił ten moment, ale już za późno. Słońce zaszło dawno, ale zamiast słońca świecił księżyc tak jasno, że na ciemnym niebie widać było wyraźnie białe obłoczki. Ponieważ nie było wiatru, obłoczki wisiały nad nami nieruchomo jak strzępki waty na choince. – Masz piersi jak chłopak – powiedziałem.Odpowiedziała mi bardzo wolno, dokładnie w samo ucho: – Jeszcze nie słyszałam w życiu czegoś równie głupiego jak to. – Myślałem o samych koniuszkach piersi. Dorosłe kobiety... – Dorosłe kobiety... – wzruszyła ramionami. – Słuchaj, czy ja jestem twoją nałożnicą?! – Chyba nie – odpowiedziałem. – Nałożnica to jest od łoża. To chyba zbyt optymistyczne określenie. – A wczoraj? – spytała. – Wczoraj to był wyjątkowy traf – powiedziałem. – Jesteś po prostu dziewczyną, którą ko-cham, i wyglądasz jak kot, który wypił cudze mleko. – Mówisz jak głupek – odparła. – Przecież każde mleko jest dla kota. Czy myślisz, że oni o nas wiedzą? – Kto? Zrobiła wszechogarniający ruch ręką. – Oni wszyscy. – Ci śpiewający? Trzymała mnie swoim zwyczajem oburącz pod rękę, teraz przesunęła ku mnie twarz i mó-wiąc stukała mnie nosem w policzek. – Dlaczego jesteś taki przerażająco obrzydliwy?! Kochasz mnie? – Tak – odpowiedziałem. Nie spostrzegliśmy, kiedy z góry rzeki przypłynął statek. Teraz stał na przystani skąpo oświetlony i ludzie dalej śpiewali na pokładzie. – Dlaczego statek nie odpływa? – spytała. – Nie wiem. Pewnie ma jakiś rozkład. Może zresztą nie pływa w nocy, bo sternik musi wi-dzieć rzekę. Może są jakieś mielizny? – Powinieneś to wiedzieć. – Dlaczego? – Żebym miała kogo zapytać. W domu już się o mnie tak boją, że aż ich trzęsie z tego. – Chcesz już iść? – Ani mi się śni! – powiedziała. – Niech się boją, jeżeli chcą. Ja też się boję tego śpiewu. Księżyc schował się i zrobiło się nagle ciemno. – Widzisz mnie? – spytała. – Nie, ale słyszę twój głos. Na pewno nie chcesz iść? – Nie – powiedziała. – Zawsze wiem, czego chcę i czego nie chcę. Chcę, żeby ten statek odpłynął. – Może stać aż do rana. – Niech stoi – zgodziła się. – Czasami dziewczęta czegoś chcą, ale udają, że nie chcą. Ja nie udawałam, prawda? Przytuliła się do mnie i czułem pod palcami jej opaloną skórę. Było wciąż zupełnie ciem-no, ale potrafiłbym dokładnie określić, gdzie się ta opalenizna nagle urywała nisko pod łopat-kami. Była wyraźnie wyczuwalna, chociaż niekiedy pływaliśmy hamburką w górę rzeki, gdzie mogła się opalać bez kostiumu. – Nigdy nie udawałaś, złotko – powiedziałem. – Ani przez chwilę. Siedzieliśmy wtedy do późna. Była ciepła noc, pełnia lata i były ostatnie wakacje, ale nie wiedzieliśmy o tym i zdawało się nam, że coś się dopiero zaczyna, kiedy naprawdę wszystko miało się lada tydzień skończyć. – Jak oni smutno śpiewają – powiedziała i pocałowała mnie w policzek. – Nie boisz się? – Nie – powiedziałem. – I nie ma żadnego powodu, żebyś się miała bać. Podmuch wiatru przyniósł znowu tę melodię i wtedy poczułem, że się boję i że czuję na plecach chłód, chociaż wiatr był ciepły. Wówczas to była sama melodia, teraz ci werkschutze siedzieli zupełnie blisko Büssinga, zaparkowanego między barakiem mieszczącym magazyn ekspedycji i wartownią przy bramie i każde słowo docierało do mnie wyraźnie. Siedziałem na stopniach wozu i grzejąc się w słońcu, słuchałem tego śpiewu. Gdzieś w biurze pisano nam specyfikację na chłodnice i różne drobne części układu chłodzenia i trwało to długo, ale czas był dobry na czekanie. Werks-chutze też wystawiali twarze do słońca, mrużąc oczy. Oparci plecami o rozgrzane deski par-kanu, siedzieli rozluźnieni i senni i było w nich jakby coś ludzkiego. Ich wielki czarny wil-czur Rudi leżał obok, z pyskiem ułożonym na przednich łapach. Niekiedy unosił pysk, jakby chciał się przyłączyć do chóru, ale zaraz kładł go z powrotem. Była to długa i smutna piosen-ka o Marusi i Maksymie, zdążająca do przykrego finału, kiedy Marusia leje łzy na grobie Maksyma i kiedy definitywnie zachodzi dla niej słońce, świecące innym ludziom. Zrobiło się nagle cicho. Werkschutze siedzieli bez ruchu. jakby rozmarzeni własnym śpie-wem, z przymkniętymi oczyma i nogami wysuniętymi daleko przed siebie, tylko pies drgnął, jakby zbudzony ciszą, ale zaraz się uspokoił. Wówczas wysoko nade mną Burek, siedzący w szoferce Büssinga, ziewnął i przeciągnął się. Następnie rzekł pogodnie: – Pomer Maksym, chuj z nim! Ospowaty werkschutz Mykoła, też ospowaty, tylko jakby mniej od Podsusidka, drgnął, jak przed chwilą jego wilczur, i przywrócony rzeczywistości, wyszczerzył Żeby w uśmiechu. Pozostali trzej też przyjęli rechotem aforyzm Burka. Pasował do piosenki wyjątkowo dokładnie. Byliśmy nie pierwszy raz w „Blaszance” i znaliśmy z widzenia tych ludzi w niemieckich mundurach. To byli najgorsi werkschutze w mieście. Kręcili się po podwórzu fabrycznym i po hali z tym cholernym psem i pejczami w rękach. Nigdy nie zamieniliśmy z nimi słowa. Teraz niespodziewanie zaczęła się rozmowa. – Wy zwitkila budete? – spytał Podsusidek. Ten Podsusidek miał na rękawie naszyty jakiś trójkąt, pewnie był starszy rangą od pozostałych. Chociaż tamci też mieli jakieś naszywki. Nie znaliśmy się na tym. – My? – powtórzył Burek i roześmiał się. – My budemo iz Marszałkowskoj wułyci. – Allgemeine Abteilung sechs – powiedziałem, żeby się włączyć do konwersacji. – So, so... – rzekł Podsusidek. Zapewne znał niemiecki mniej więcej tak, jak my z Bur kiem. Z tym że, nie wymawiając, akcent miał podobny do ciotki Majchrowiczowej. Ale miałem jeszcze w zanadrzu coś po niemiecku. – Alle Räder müssen rollen für den Sieg – dodałem dla wyjaśnienia. – Traścia jeho mordowała – rzekł Burek i znowu przeszliśmy na ukraiński.Niespodziewanie wzmianka o Marszałkowskiej zainteresowała Mykołę. – Jedziecie na Marszałkowską? – spytał. – Jedziemy – odparł Burek. Nie śpiesząc się wysiadł z Büssinga i przeciągnął się. Następ-nie usiadł na ławeczce obok Mykoły. Pies Rudi, normalnie rwący się ze smyczy w paroksyzmach wściekłości, leżał spokojnie prawie u nóg Burka. Widocznie wyczuł niefałszowaną atmosferę życzliwości. Z drzwi baraku wyszedł magazynier Konarzewski z plikiem papierków w ręku. Rudi leżał jak poprzednio z pyskiem na łapach, tylko sierść zjeżyła mu się na grzbiecie i pan Konarzew-ski zatrzymał się przy drzwiach. – Jest specyfikacja – rzekł z daleka. – Dobra – odparł Burek. Mykoła spojrzał na Podsusidka. – Pojadę z nimi na Marszałkowską – powiedział.Podsusidek skinął przyzwalająco głową.Pawło i ten czwarty roześmieli się nagle. – Do panny Jadzi? – A co? – obruszył się Mykoła. – Co ci do niej?! – Mnie nic – powiedział ten czwarty, którego imienia nie znaliśmy. – Tylko czełowiecze-skim jej nie ugodzisz.. Mykoła zarechotał: – Jeszcze na Kruczą potem pójdę.Podsusidek pokręcił głową. – Każdego dnia tak samo... – Prawylno – rzekł Burek i klepnął Mykołę po kolanie. – Wsiech nie projebiosz, no starats’a nado. Wydało się to niewiarygodne, ale nie znali tego powiedzonka, bo zaczęli się tarzać po ław-ce i rechotać tak, że wilczur Rudi uniósł mordę i obserwował ich z ciekawością. – Burek wstał i opierając się na moim ramieniu, ścisnął mnie znacząco. Tyle że nie wie-działem, co to znaczy. – Opowiedz rebiatom dowcip o popie. – O popie w pociągu? – spytałem. – Tak – rzekł Burek. – Jedziemy? – spytał Mykoła. – Piat’ chwyłyn – powiedział Burek w drzwiach baraku. – Perewirymo bumahy. Dowcip o popie w pociągu jest naprawdę pierwszorzędny. „Ty czto dumał, mołodoj cze-łowiek, razpronajebu w czetyrie... czto ja, batiuszka, palcom w żopu joban?! A żena moja blad’ kakaja?! A docz moja...” Niestety nie nadaje się do powtórzenia w całości. Kiedyś roz-bawił nas rzetelnie przed klasówką z łaciny, kiedy kręciliśmy się zatroskani po korytarzu, układając bryki po kieszeniach. Weszliśmy do klasy w doskonałych nastrojach, pełni optymi-zmu, który okazał się nawet częściowo usprawiedliwiony. Mołojcy przyjęli żart eksplozją rechotu. – Masz dobre dowcipy – rzekł werkschutz Podsusidek, ocierając załzawione oczy i kręcąc z aprobatą głową. – Ty czto dumał, mołodoj czełowiek... Znowu zaczęli się śmiać i w tej chwili w drzwiach baraku ukazał się Burek. Stał zwrócony do wnętrza i mówił podniesionym głosem: – Panowie, do kurwy nędzy, mnie to nic nie obchodzi, to się musi znaleźć! Jest w specyfi-kacji i ma być zaraz na samochodzie! Nie możemy tu czekać godzinami! Pan Mykoła jedzie z nami do miasta i śpieszy się! Mykoła wstał z ławki i obciągnął pas. – Was ist los? – spytał.Burek odwrócił ku niemu twarz. – Burdel, nie magazyn – rzekł ogólnikowo po polsku i znikł we wnętrzu baraku. Mykoła wszedł w ślad za nim. Przez chwilę było cicho, potem Mykoła rozwrzeszczał się. – Los, los! Verfluchte! Ruk-cuk!Trwało to jakiś czas, następnie odezwał się spokojny głos Burka: – No i fajno! Jak się wydaje towar, to trzeba patrzeć, co się wydaje! Dwie sztuki 2501! – Fünfundzwanaing, null, eines, zwei Stück – potwierdził Mykoła. – Stimmt Einladen! Ruk-cuk! Schnell! Los, los! Wszystko to było dziwne. Burek mógł zacząć pogawędkę z werkschutzami, mimo opinii, jaką mieli, nawet odwrotnie, wskutek tej ich opinii, z czystej ciekawości, żeby przyjrzeć się z bliska rzezimieszkom. Ale awantura z panem Konarzewskim była niezrozumiała, zwłaszcza przy Mykole, bo narażała pracowników magazynu w najlepszym razie na grubiaństwo werks-chutza. Siedziałem nadal na ławeczce z ręką opartą na kolanie i nagle poczułem wyraźnie pod pal-cami chropowatość drelichu. Widocznie odruchowo zacisnąłem palce. W drzwiach pojawiło się dwóch robotników magazynu z arkuszem blachy. Przy wrzasku Mykoły ułożyli blachę na podłodze skrzyni ładunkowej samochodu, w chwilę potem przynieśli bliźniaczy arkusz. Na obydwóch widniał wyraźnie duży napis kredą: 2501. Znałem te blachy dobrze. Przez parę miesięcy stały ustawione sztorcem przy ścianie w kącie magazynu. Była to mosiężna, miękko glejowana blacha dwumilimetrowa. Praktycznie biorąc, nie było możliwości wywiezienia jej z fabryki. Ze specyfikacją w ręku Burek z Mykoła liczyli ładowane na Büssinga chłodnice. Potem wyniesiono wielkie tekturowe pudełko z drobnicą. Były tam jakieś podkładki, kraniki, króćce. Burek spojrzał na Mykołę, potem na pana Konarzewskiego. – To jest w porządku, mam nadzieję? – Tak jest – rzekł pan Konarzewski. – Dobra – rzekł Burek. – Ale jakby się coś nie zgadzało, to pan pamięta, że ja to biorę bez liczenia. Na piękne oczy. Pan Konarzewski uśmiechnął się blado. Mykoła już był na stopniach wozu. – Może to jednak przeliczyć dla porządku? – spytał Burek. – Abfahrt! – rzekł werkschutz. – Żałko wremieni. – Alles stimmt! – zapewnił pan Konarzewski. – W porządku – powiedział Burek. – Jedziemy. Władowali się z Mykołą do szoferki. Ja już siedziałem za kierownicą. Werkschutz Pawło podniósł szlaban przy wartowni. Ruszyłem i zaraz zatrzymałem się, żeby przypalić od niego papierosa. Było to niewygodne, musiałem otworzyć drzwi i wychylić się daleko z szoferki, trzymając nogę na wciśniętym pedale sprzę-gła. Pawło podniósł rękę z papierosem wysoko w górę i trwało chwilę, zanim trafiłem papie-rosem w żarzący się koniec R-6. W kieszeni kombinezonu miałem pudełko zapałek, ale to było bez znaczenia w tym wypadku. Chciałem, mieć jakiś udział w tym, co się działo. – Krucafiks! – denerwował się Mykołą. Odpowiadała mu widocznie postawa amanta, wy rywającego się do gordej Laszki Jadzi. Burek poklepał go po kolanie. – Dobra dziwka? – Pierwsza klasa – odparł Mykołą. – Krasawica. Żopa jak u konia! W sumie odbyło się bez emocji. Dla mnie przynajmniej. Burek w jakiejś chwili musiał podjąć decyzję i napisać te numery na blachach. Ale i dla niego na tym się wszystko skoń-czyło. Dalej było już bez problemu. Dosyć często przejeżdżaliśmy przez różne bramy, mając na wozie coś, czego nie powinniśmy mieć i chociaż to było często, zawsze odczuwaliśmy rodzaj podniecenia, jakby niezależny od rutyny. Rutyna podpowiadała najlepszy sposób ukry-cia trefnego towarku albo odwrotnie, wystawienia go spokojnie na widok publiczny, nie zmniejszała jednak napięcia. Tym razem przejechaliśmy przez bramę, jakby w ogóle nic się nie działo. Inna sprawa, że Burek miał dobry pomysł z numerem specyfikacji. Jeszcze nam werkschutz pilnował załadunku, żeby się blacha nie pogięła. Zjechaliśmy z Wisłostrady na wiadukt Pancera, potem skręciłem w Krakowskie. Burek rozparty szeroko na siedzeniu, wpółleżąc, z łokciem wystawionym za okno Büssinga opowia-dał Mykole o japońskich prezerwatywach. Nie widzieliśmy takich prezerwatyw nigdy, ale słyszeliśmy o nich wiele pochlebnych opinii w szkole. Zresztą nie znaliśmy nikogo, kto by takie prezerwatywy widział. Zaopatrzone były w specjalne grzebienie i szczoteczki. Mykoła słuchał zafascynowany. Tylko od czasu do czasu kiwał z uznaniem głową. – Wydumały blad... Panna Jadzia mieszkała na Hożej, w drugim domu od Marszałkowskiej. Burek otworzył drzwi i przesunął nogi, robiąc Mykole miejsce. Ten wysiadł, ale na chodniku jeszcze się chwilę zatrzymał. – Try raza ne wynymaja! – rzekł mrużąc oko. – Czołem, chłopci!Następnie ruszył kłusem ku bramie, przytrzymując czapkę ręką. – Głupi hałuj! – rzekł Burek. – Owszem – zgodziłem się. Potem spojrzałem na bramę domu. – Właściwie warto zapa- miętać ten adres. – Jadzi? – Aha. Burek zainteresował się zaraz. – Wrzuciłbyś sobie? – Nie. – Myślałem, że chcesz się usamodzielnić – powiedział. – Rysia i tak ma od cholery róż-nych zajęć. – Kiedyś to może ludzi interesować, kto się pieprzył z werkschutzami. – Pies ją jechał! – rzekł Burek. – Teraz Mykoła wypije pół litra, da jej dwa razy w mordę i zerżnie przez fildekosy. Tak to będzie wyglądało w przybliżeniu. – Albo i nie – powiedziałem. Staliśmy pod światłami na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Alei. W poprzek, przed maską Büssinga przejeżdżała długa kolumna ciężarówek. Przeważnie były to Ople-Blitze. – Po mordzie Mykoła bije ludzi w pracy. To nie jest ćwierćinteligent, pełen kompleksów i wątpliwości. Mykoła jest zdrowym psychicznie chamem i nie musi dać tej Jadzi po ryju, żeby się poczuć mężczyzną. Przy panience może demonstrować różne po-ciągające cechy. Stoi mu bez przerwy, jak u lisa! Burek spojrzał na mnie ze zdumieniem. – Jak ty się wyrażasz? – A co? – Znasz różne słowa, których nie powinieneś znać. – Wiesz co? – powiedziałem. – Gdyby w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego wiedziano, co się nam przyda w czasie wojny, a co nie, to program nauczania w gimnazjum wyglądałby dosyć śmiesznie. Zamiast „Ecce venit comitum Niobe creberrima turba...”, przechodzilibyśmy inne wierszyki. „Pczeła użaliła miedwiedia w łob. Mat’ twoju job! skazał miedwied’...” – Zielone – rzekł Burek. – Możesz jechać.Ruszyliśmy, bo policjant siedzący wysoko w budce przełączył światła.Wówczas Burek spytał: – Czujesz się niedouczony? – To akurat nie – powiedziałem. – Ale mnóstwo czasu zmarnowaliśmy na głupstwa. „Qu-ousque tandem Catilina patientia abutere nostra?!...” Moglibyśmy to długo powtarzać na bra-mie. – Bo werkschutze intelektualnie nie są na poziomie, szczerze mówiąc, – Chwilami sprawiają wrażenie prymitywnych. Kiedy wymyśliłeś ten numer z blachą 2507? – 2501 – poprawił Burek. – Jak zobaczyłem w specyfikacji taką pozycję. Dwie sztuki 2501. – Co to jest? – Takie gówniane podkładeczki. – Burek wyjął z kieszeni kombinezonu dwie małe pod- kładki z mosiężnej blachy i podrzucił je na dłoni. – Konarzewski nie bał się?Burek wrzucił podkładki do kieszeni. – Bał się. Oni wszyscy się bali. Ja też. Przestali się bać, jak Mykoła pierwszy zobaczył bla-chy. – On pierwszy? – zdziwiłem się. – Poważnie mówisz?! – A co? – rzekł Burek. – W końcu to nie jest analfabeta! Zajechaliśmy na Próżną do pana Frania Burczaka. Naczekał się na blachę parę miesięcy, ale w końcu dostał dokładnie taką, jak chciał. Rozdział XII Na drzwiach wisiała tabliczka z napisem „Biuro Sprzedaży”. Ale drzwi były zawsze otwarte na korytarz i spostrzegliśmy ten napis dopiero na wiosnę, kiedy zaczęto otwierać okna wychodzące na Wrzosową i zamykać drzwi na korytarz, żeby nie było przeciągu. To był już nieaktualny napis, ponieważ biuro pana Pieleckiego zajmowało się nie sprzedażą, tylko zakupami, przeważnie na wolnym rynku. Niemniej od czasu do czasu pojawiali się w biurze dziwni interesanci. Wchodzili za barierkę, oddzielającą część biurową od części, nazwijmy ją, recepcyjnej, szeptali po kątach z panem Pieleckim. Byli do siebie podobni, przynajmniej z ubioru. W wysokich butach, cyklistówkach i kurtkach do kolan z futrzanymi kołnierzami. Te kurtki były specjalnego kroju, znaliśmy je sprzed wojny. Miały cztery kieszenie, dwie cięte poziomo i dwie pionowo. Byli to młynarze albo zamożni chłopi. Niekiedy przyprowadzał ich do fabryki major Wrzosek. Zajmował się utrzymywaniem kontaktów z Rustungs-kommando i jakimiś oficjalnymi zakupami. Mówiono do niego: „panie majorze”. Nie ukrywał, że jest ofi-cerem, w przeciwieństwie do paru innych pracowników „Neptuna”, ukrywających się pod przybranymi nazwiskami. Major Wrzosek pojawiał się w fabryce nieregularnie. Przyjeżdżał niezależnie od pory roku na motocyklu, w białym kombinezonie i w białej pilotce. Miał bar-dzo porządne okulary motocyklowe, opuszczał je na szyję, a pilotkę i rękawice wkładał do bocznej kieszeni, zapinanej na zamek błyskawiczny. Nigdy nie widzieliśmy, żeby był inaczej ubrany. W fabryce przesiadywał u prezesa, czasem zaglądał do biura, żeby zamienić parę słów z panem Pieleckim, przeważnie w sprawie tych klientów wiejskich. Ale nie brał udziału w żadnych pertraktacjach. Tankował BMW i znikał znowu na jakiś czas. Potem go areszto-wano. Może dlatego, że nie siedział w oflagu, ale zapewne chodziło o coś innego. Ludzie ze wsi przyjeżdżali po części zamienne do silników stacjonarnych „Neptuna”. Można je było dostać tylko w fabryce i pewnie dosyć gruntownie zmieniły się stosunki mię-dzy kupującym i sprzedającym w porównaniu z tymi sprzed wojny. Pan Pielecki był spokojny i rzeczowy, klienci nadskakująco grzeczni, rozpływający się w uśmiechach. A musieli płacić za części spore pieniądze, więc nie było w zasadzie żadnej łaski. Mimo to opuszczali biuro w ukłonach, unosząc ciężkie paczki, zapakowane w szary papier. Niekiedy na podwórze fa-bryczne wjeżdżała chłopska furmanka i ładowano na nią wydobyty skądś z zakamarków ma-gazynu silnik. Sprzedawano je po kilkadziesiąt tysięcy złotych i chociaż pieniądze były coraz mniej warte, było to dużo pieniędzy. Nikt na te transakcje nie zwracał specjalnej uwagi. Długo nie przychodziło nikomu do głowy, że można na tym zarobić. Dopiero w lecie któregoś dnia przysiadł się do nas na prze-rwie obiadowej pan Rumiński z biura konstrukcyjnego. Czasami przez grzeczność mówiono do niego „panie inżynierze”, ale jeszcze nie miał dyplomu politechniki. Wojna przerwała mu studia chyba po czwartym roku i w „Neptunie” pracował jako kreślarz. Może mu powierzano zresztą i jakieś konstruktorskie zadania, tego nie wiedzieliśmy, ponieważ biuro konstrukcyjne mieszczące się obok biura sprzedaży żyło jakby w izolacji od fabryki, zamknięte w swoich dwóch dużych pokojach. Można tam było wejść bez przeszkód, ale konstruktorzy siedzieli u siebie i nie pokazywali się nawet na korytarzu. Tego lata miał wejść do produkcji nowy silnik, nieporównywalnie nowocześniejszy od poprzedniego. Prototyp montowali we dwóch: szef biura konstrukcyjnego inżynier Wagner i monter Podliszek. Była z tego mała sensacja w fa-bryce, kiedy inżynier Wagner zmienił biały kitel na granatowy i stanął przy warsztacie. Oka-zało się, że nie jest gorszym monterem od Podliszka i zainteresowanie wygasło. Przyzwy-czajono się też do konstruktorów na hali. Mieli jakieś sprawy do szefa albo chcieli po prostu zobaczyć, jak postępuje montaż. Siedzieliśmy z Burkiem na ławeczce przy stolarni i kiedy pan Rumiński usiadł obok, przyjęliśmy to jako coś normalnego. Widocznie był przy prototypie i teraz wyszedł w czasie przerwy, żeby posiedzieć na słonku. Ale miał do nas konkretną sprawę. Zaczął od tego, że sprawa wymaga dyskrecji. Burek kiwnął leniwie głową. Wyglądało, że jest senny. – Oczywiście – powiedziałem. – Nie miewamy innych spraw. Pan Rumiński ucieszył się. Był to wysoki młody człowiek o marzycielskich oczach i falu-jących włosach. Musiał się podobać kobietom. Na nas nie robił wrażenia. – Potrzebuję odlewów – powiedział. Potem przeniósł rozmarzony wzrok ze mnie na Burka, ponieważ milczałem, jakby nie skończył zdania i następnie z Burka znowu na mnie, bo Burek milczał także, walcząc z sennością. Taka senność ogarniała Burka natychmiast, kiedy można się było spodziewać, że ktoś zaproponuje nam jakiś interes. Była dobra przy pertraktacjach. Milczenie przerwał pan Rumiński. – Myślałem, że panowie mogliby to załatwić u Lilpopa.Burek potężnie ziewnął i nagle jakby się ocknął na siłę. – Przepraszam – powiedział. – Słońce mnie usypia. Wystarcza, żebym chwilę posiedział na słońcu i zaraz chce mi się spać. – To jest o tyle dziwne – powiedziałem – że normalnie na ludzi tak działa pochmurna po goda. Nawet mówi się senna pogoda, kiedy jest brzydko. Chwilę rozmawialiśmy o pogodzie. Potem pan Rumiński wrócił do tematu. – Tak, oczywiście – rzekł Burek. – O jaki odlew panu chodzi?Pan Rumiński przykrył oczy rzęsami. Jakby się zastanawiał. – O wszystkie odlewy do małego silnika – rzekł wreszcie. – Z tym że po dziesięć sztuk. Na razie po dziesięć. Była to ciekawa propozycja. – Porozmawiamy u Lilpopa – rzekł Burek. Jeszcze było zbyt wcześnie na senność i Burek przestał się wysilać. – Jutro powiemy panu, czy możemy te odlewy mieć, po ile i w jakim terminie. Po tej rozmowie poszliśmy do pana Pieleckiego. Nie zadawaliśmy Rumińskiemu żadnych pytań, bo tak było przyjęte, ale uznając teoretyczne racje takiego postępowania, byliśmy w praktyce ciekawi, co się dzieje i sadzaliśmy, że pan Pielecki powinien coś wiedzieć. Zaraz sam zaczął rozmowę. – Widzieliście się z Rumińskim? – spytał. – Tak – powiedziałem. – Był u mnie i skierowałem go do was.Zabrzmiało to tak, jakby nam wyświadczył uprzejmość. – Naprawdę nie wiem, jak panu dziękować – rzekł Burek – że akurat pan, o nas pomyślał. Przecież taki drobiazg mógł mu każdy załatwić. Lubiliśmy pana Pieleckiego i on nas lubił, więc niekiedy pozwalaliśmy sobie na żartobliwy ton. Przeważnie robił to Burek i wówczas pan Pielecki zwracał się do niego po imieniu i mó-wił: „Burek, nie wygłupiaj się.” Tak powiedział i tym razem. Następnie wyjaśnił nam sytuację. – Rumiński chce robić małe Neptuny na mieście. Poza fabryką. Ma rysunki techniczne i znalazł jakiś warsztacik na Ząbkowskiej. Mają obrabiarki, płytę traserską, w zasadzie wszyst-ko, co trzeba. A montować będą nasi monterzy. Po fajrancie. – Bardzo ciekawy pomysł – powiedziałem.Pan Pielecki potwierdził. Uważał pomysł za znakomity. – Silnik nie powinien kosztować więcej niż dwadzieścia tysięcy, ale można go lekko sprzedać za sześćdziesiąt. Oczywiście potrzebne są odlewy żeliwne, mosiężne i odkuwki wa-łów. Mosiężne zrobi mu Stolarek na Radzymińskiej, prywatna odlewnia, nie ma problemu. W Zakładach Ostrowieckich będą robili odkuwki. To już załatwiłem, pojutrze dostaniecie o pięć odkuwek więcej, niż będzie w specyfikacji. Zabierzecie je razem z naszymi i podrzucicie na Ząbkowską. To na piękne oczy. A odlewy żeliwne to wasza prywatna sprawa. Ja się do tego nie mieszam. Jest jasna sytuacja? – Jasna – rzekł Burek. – Tylko ile brać za te odlewy?Pan Pielecki zapatrzył się w sufit. – Nie wiem. Ile się da. Rumiński będzie się targował o każdy grosz. – A ile fabryka płaci Lilpopowi? – Dwanaście złotych za kilo. – I eisenmarki. – Tak. – To znaczy, że dochodzi jeszcze cztery złote. – Trzy pięćdziesiąt. Ale oni żądają eisenmarek na sto pięć kilo za każde sto kilo odlewów. Na wlewki, na drut formierski. – Powiedzmy dla uproszczenia, że eisenmarki idą sto za sto i kosztują po cztery – rzekł Burek. – To wypada szesnaście złotych za kilo i to jest cena przydziałowa. Pan Pielecki podniósł ostrzegawczym gestem palec w górę. – Loco Lilpop – powiedział przeciągając sylaby. – Nie zapomnijcie o tym. Puściliśmy tę radę mimo uszu. Była zbyt prosta: – Ciekawe, że taki Rumiński wpadł na pomysł – powiedziałem. – Wygląda tak, że nie dał-bym za niego trzech groszy. – Nie trzeba ludzi lekceważyć – powiedział pan Pielecki. – Poza tym należy mieć nie tylko pomysł, jeszcze wypada się na tym znać. I trzeba mieć pieniądze, żeby zacząć. Było trochę po dwunastej i nie mieliśmy tego dnia niczego do roboty. Trochę snuliśmy się po fabryce, potem przyszło nam do głowy, że warto nie zwlekając przejechać się do Lilpopa i porozmawiać w odlewni. Pan Pielecki poinformowany o projekcie tylko kiwnął głową, nie odrywając oczu od jakichś papierów leżących przed nim na biurku. Pojechaliśmy motorowcem. Przy ładnej pogodzie motocykl był przyjemniejszy od cięża-rówki, ponadto nie chciało się nam rozpalać generatora. U Lilpopa mieliśmy różne znajomości, ale przeważnie w okolicach bramy wjazdowej, obok której mieściła się ekspedycja. W głąb fabryki nie wjeżdżaliśmy prawie nigdy. Odlewy odbieraliśmy z małego placyku przed baraczkiem ekspedycji i jeżeli któryś z pracowników miał coś do wywiezienia z fabryki, to dostarczał nam to na miejsce. Przeważnie były to bańki melasy z odlewni albo jakieś drobne fuchy. Niekiedy trafiały się koła od Chevroletów, które przed wojną montowano u Lilpopa. W odlewni byliśmy zaledwie parę razy, przywożąc nowe modele. Wyglądały wesoło jak dziecinne zabawki pomalowane na różne kolory. Prawie każda płaszczyzna czy krawędź była innego koloru. Pewnie miało to jakieś znaczenie. Modele rdze-niów wyglądały jak skrzynki i nie były pomalowane. Należało je otworzyć, żeby przeżyć za-skoczenie. W środku mieniły się kolorami. Pachniały świeżym lakierem i były tak skompli-kowane i precyzyjne, że aż się nie chciało wierzyć, że pochodzą z pracowni stolarskich. Nie darmo modelarz jest wśród rzemieślników chyba najwyżej notowanym zawodem. W odlewni te papuzie kolory natychmiast gasły. Hala formierska jest skrzyżowaniem wnętrza odkurzacza z chlewem i oranżerią. Każdy krok wzbija tumany pyłu, idzie się wśród wielkich żeliwnych form, wypełnionych ziemią formierską, czarną i pozwalającą się ugniatać jak plastelina. Może stąd ta melasa? Wjechaliśmy do hali motorowcem i natychmiast zawróciliśmy z powrotem. Hałas przeci-naków pneumatycznych oczyszczalni był taki, że nie mogło być mowy o jakiejś rozmowie. Zaparkowaliśmy w cieniu. – Pójdę poszukać Poraja – rzekł Burek i poszedł, a ja patrząc na halę i słuchając oddalone-go warkotu przecinaków myślałem, jak ludzie w takich warunkach mogą wykonywać tak pre-cyzyjną pracę, jak ustawianie rdzeni. Coś jakby zegarmistrz pracował na karuzeli, jeszcze w tumanach kurzu i w hałasie kuźni. Myślałem też z pewnym niepokojem o majstrze Poraju. Był to starszy pan z siwymi wąsami i mógłby w czytance dla dzieci występować razem, na wspólnym obrazku z naszym neptunowskim portierem. Wyglądał na człowieka z zasadami. Było mało prawdopodobne, żeby nam robił trudności, bo w końcu rzecz biła w Niemców, ale niekiedy nawyki bywają silniejsze od zdrowego rozsądku. Na pomysł Rumińskiego można było patrzeć z różnych punktów widzenia. Wreszcie nadszedł. Burek z majstrem. Usiedliśmy na stercie pordzewiałych szyn. Musiały leżeć od dawna chyba sprzed wojny, bo pomiędzy szynami rosła wysoka trawa, mlecze i ja-kieś zielsko, które pamiętałem z dzieciństwa. To stwarzało swojską atmosferę wsi, którą można znaleźć prawie w każdej fabryce, jeżeli się trafi w odpowiednio zapomniane miejsce. Zapaliliśmy. Majster włożył papierosa do drewnianej fifki, następnie zdjął maciejówkę i przetarł czoło względnie czystą chustką do nosa. Powiedzieliśmy, o co nam chodzi. Nie zdzi-wił się ani na moment, przynajmniej tak to wyglądało, tylko skinął potakująco głową. – Odlejemy – powiedział. – Jak się panom śpieszy, to mogę wypisać zaraz na specyfikacji o paręset kilo mniej. Od razu będziecie mogli zabrać. – To jutro —powiedziałem. – Jutro przyjedziemy po odlewy. Proszę nam odłożyć, co pan może. Skinął głową i zamyślił się. Potem wyjął z kieszeni wielki, zawalany notes i zaczął prze-rzucać kartki. – Cylindrów i korpusów pomp w ogóle nie mam odlanych, zrobimy na przyszły tydzień. – Dobrze – rzekł Burek. – Im szybciej, tym lepiej, żeby mieć to z głowy. Teraz najważniej sze, panie Poraj. Ile to będzie kosztowało? Pan Poraj wybił niedopałek z cygarniczki. – Cztery złote za kilo – powiedział nie namyślając się. Widocznie już się zdążył zastano-wić nad ceną. – Surówkę pan ma? – spytałem.Majster roześmiał się. – Jakbym nie miał surówki, toby nie było o czym rozmawiać. Uznaliśmy tę myśl za trafną i na tym rozmowa się skończyła. Podjechaliśmy do ekspedycji do Władzia. Władzio był osobistością niezwykłą. Pełnił funkcję ni to gońca, ni to asystenta i sekretarza osobistego kierownika ekspedycji pana Schmidke. Faktycznie kierował ekspedycją. Obaj z panem Schmidke należeli do specjalnej kategorii pracowników fabrycznych, przesiadujących po różnych pośpiesznie skleconych kantorkach, ustawionych na placach i w halach. Władzio miał około osiemnastu lat, zdecy-dowany charakter pisma i niezwykłą pamięć. Każdy odlew oznaczony był sześciocyfrowym numerem. Pewnie początkowe cyfry oznaczały typ silnika i podzespół, ale i tak patrzyliśmy zawsze z podziwem, kiedy Władzio wypisywał z pamięci wielostronicowe specyfikacje. Na-wet jeżeli się mylił, a mógł się mylić, ponieważ nikt tego nie sprawdzał, i tak było to impo-nujące. Zastaliśmy Władzia na posterunku pracy. Grał w szachy z panem Schmidke.Zaraz się zerwał od stołu. – Wychodzę, szefie – rzekł i zostawił pana Schmidke samego nad szachownicą. – Robię roszadę! – zawołał pan Schmidke w ślad za Władziem, jakby to miało dla kogo-kolwiek znaczenie. – Obawiałem się tego – rzekł Władzio i zamknął drzwi za sobą. Nieraz wywoziliśmy Władziowi różne rzeczy z fabryki, nie biorąc za to pieniędzy. Dobre stosunki z Władziem skracały czas odbioru odlewów, poza tym jeżeli przyjeżdżaliśmy bez pracowników neptunowskiej brygady placowej, Władzio pomagał nam z dobrego serca przy ładowaniu Büssinga. Zdarzało się to dosyć często, bo obcy ludzie nie byli nam niekiedy przy wyjazdach z „Neptuna” potrzebni. Teraz wypadało porozmawiać z Władziom o odlewach i wyjaśnić, czy Poraj ma nasze odlewy przysłać do ekspedycji, czy mamy je odbierać bezpo-średnio w odlewni. Pierwsza koncepcja była bardziej naturalna i nie rzucająca się w oczy. Obie wymagały wtajemniczenia Władzia. Tymczasem on zaczął pierwszy. Miał trochę frezów i ręczną wiertarkę do wywiezienia. – Nawet chciałem dzwonić do pana Pieleckiego, żebyście przyjechali po odlewy. – Zabierzemy jutro Büssingiem – powiedział Burek. – Na pustym wózku ciężko wywieźć wiertarkę. – To wypiszę wam trochę drobnicy – rzekł Władzie. – Dwieście kilo? – Chyba tak – powiedziałem. – Nawet sto wystarczy. Weszliśmy do kantorku, ponieważ pan Schmidke tymczasem wyszedł, i kiedy Władzio pi-sał specyfikację dla nas, powiedzieliśmy, że nazajutrz będziemy mieli nieco więcej odlewów, dzięki uprzejmości odlewni. – Czy możemy to u pana ładować? – spytał Burek. – Oczywiście – rzekł Władzio. – Wasza sprawa.Powiedział to nie odrywając oczu od swojej pisaniny, więc teraz Burek położył mu rękę na tych papierach. Kiedy podniósł oczy, Burek powiedział: – Nie wiem, czy to nie jest nasz wspólny interes? Chyba pan powinien coś z tego mieć. – Jakby było za co, to tak – rzekł Władzio. – Ale nie ma za co. Wy macie swoje interesy, ja mam swoje. Wywieźliśmy frezy i wiertarkę i oddaliśmy Władziowi na ulicy, ponieważ wyszedł parę minut wcześniej do sodowiarni po bułkę. Pewnie je zostawił u pani Zeni, bo kiedy po chwili spojrzałem do tyłu, Władzio niespiesznie szedł ku bramie. Wróciliśmy na Grochów radzi z siebie. Odlewy załatwiliśmy bez trudu i załatwiliśmy ta-nio. Nie było też mowy o żadnych eisenmarkach, widocznie Poraja rozliczano inaczej z su-rówki i arkusze eisenmarek pozostawały w jakimś odległym biurze. Mogliśmy przystępować do rozmów z Rumińskim. Ale nie należało się z tym śpieszyć. Pośpiech bywa kosztowny, do pośpiechu się dopłaca, woleliśmy więc, żeby to raczej Rumińskiemu się spieszyło. Wypadało zaczekać, żeby się sam odezwał. Wytrzymał trzy dni. Widocznie też zdawał sobie sprawę, że skoro jesteśmy skazani na sie-bie przy tej produkcji silników, dosyć ważne jest, komu na tym więcej zależy. Przyszedł do nas dzień po tym, jak dostarczyliśmy do warsztaciku na Radzyminskiej odkuwki wałów z Zakładów Ostrowieckich. Mogliśmy z tym nieco zwlekać, ale było lepiej dla nas, żeby je do-stał. Już miał w to zainwestowane pieniądze, już wały kręciły się na obrabiarkach, teraz po-trzebował odlewów jak powietrza. Zażądaliśmy po dwadzieścia złotych za kilo. Powiedział, że to szaleństwo. Że myślał naj-wyżej o dziesięciu, ale sądził raczej, że będzie taniej. – Dziesięć złotych to górna granica opłacalności! Przecież nie mogę do tego dopłacać. Było to wierutne kłamstwo. Powinien był z grubsza biorąc zarabiać na każdym silniku czterdzieści tysięcy złotych. Komplet odlewów ważył około stu pięćdziesięciu kilo. Byliśmy więc w dobrej sytuacji i Burek nawet nie udawał senności. – My też nie możemy dopłacać – powiedział spokojnie. – Fabryka płaci Lilpopowi szesna-ście złotych za kilo. To jest cena oficjalna, na przydział. – Prywatnie powinno być taniej – powiedział kręcąc głową. – Gdybyśmy mogli mieć taniej te odlewy, to sprzedawalibyśmy je „Neptunowi” – uśmiechnął się Burek. – Prezes chętnie by od nas kupował, nie sądzi pan? – Przecież to zupełnie co innego – powiedział z irytacją. – To idzie do kieszeni robotni-ków. Mam umowę z naszymi monterami i będę im płacił taki lon, jak mają w „Neptunie”. Dlaczego tamci mają tyle zarabiać? – Niech się pan namyśli – rzekł Burek. – Jutro możemy mieć pierwsze dwieście kilo, jeżeli się pan zdecyduje. Rumiński siedział ssąc dolną wargę. Nim się odezwał, powiedziałem: – Tylko musi się pan wystarać o eisenmarki. Na kredyt nam nie dadzą.Wstał i zaczął się przechadzać wzdłuż hartowni, pod którą siedzieliśmy na ławeczce. – Jeszcze eisenmarki do tego... – powiedział, zatrzymując się. – Skąd ja wezmę na jutro eisenmarki?! Patrzył na nas z wyrzutem, jakbyśmy byli czemuś winni. – Panie Stefanie – powiedział Burek. – Czy my pana do czegoś namawiamy? To pan nas pytał, czy możemy się wystarać o te odlewy. Teraz zreferowaliśmy panu warunki i nie bę-dziemy mieli żadnej pretensji, jeżeli panu nie odpowiadają. Sam pan wie, czy to się panu opłaci, czy nie. Rumiński wypluł z obrzydzeniem papierosa i rozdeptał niedopałek obcasem. – Dobrze – powiedział. – Już się nie mogę wycofać.Powiedział to jakby do siebie, ale tak, żebyśmy słyszeli. – To w porządku – rzekł Burek. – Niech pan porozmawia z panem Pieleckim. Może ma eisenmarki? Zadzwonił dzwonek na koniec przerwy i ludzie siedzący na dziedzińcu ruszyli w stronę hali. My też wstaliśmy z ławki. – Dobrze go strzeliłeś eisenmarkami – rzekł Burek, kiedy Rumiński znikł wśród obrabia-rek. – To nam daje dwadzieścia złotych na czysto. Cóż to za menda ten Stefcio. – Za długo nie mógł się zdecydować – powiedziałem. – Kiedy robił to przedstawienie, wpadły mi na myśl eisenmarki. Nie zwlekając poszliśmy do pana Pieleckiego. – Pana podopieczny potrzebuje gwałtownie dwieście kilo eisenmarek – powiedział Burek. – Może pan ma? – Nie. Ale po co mu eisenmarki? – Dla nas – wyjaśniłem. – To znaczy na odlewy. Pan Pielecki pokręcił z niedowierzaniem głową. – Coś mi tu pachnie kantem. – Owszem – rzekł Burek. – Naprawdę pan nie ma eisenmarek? – Tylko neptunowskie – rzekł pan Pielecki. – Tym lepiej! – ucieszyłem się. – Panie Stanisławie, niech pan sprzeda Rumińskiemu dwieście kilo po cztery złote. Oddamy panu te eisenmarki za godzinę! Pan Pielecki podniósł na nas ciekawy wzrok. – Ile wycisnęliście z Rumińskiego za kilo? – Dwadzieścia cztery złote – rzekł Burek. – A sami ile płacicie? – Cztery. – Nieźle – rzekł pan Pielecki. – I do tego jeszcze eisenmarki?Zaprzeczyłem. – To już z eisenmarkami wypada po dwadzieścia cztery. Na biurku stało ebonitowe korytko na pióra, wypełnione różnymi drobnymi przedmiotami. Były tam spinacze, pinezki, szpilki, stare żyletki i Bóg wie co jeszcze, wszystko dokładnie wymieszane ze sobą. Pan Pielecki zaczął grzebać palcem w korytku. – Tak czy inaczej, kiedy się z wami rozmawia, lepiej zapiąć kieszeń na agrafkę. Przyszła mi absurdalna myśl, że naprawdę szuka agrafki. Ale nie. Wydobył cienki spinacz, rozprostował i zaczął nim wydłubywać grafit z automatycznego ołówka. Jeszcze tego samego dnia przed fajrantem zwróciliśmy panu Pieleckiemu eisenmarki, które nam wręczył cichaczem na korytarzu Rumiński i zabraliśmy nasze osiemset złotych. Majster Poraj był człowiekiem solidnym i punktualnym. W ciągu następnych dwóch tygo-dni dostarczyliśmy na Radzymińską wszystkie potrzebne Rumińskiemu odlewy i odkuwki wałów, które woziliśmy darmo z Zakładów Ostrowieckich. Nieco nas to denerwowało, bo w końcu jeżeli ktoś ponosił jakieś ryzyko w całym przedsięwzięciu, to właśnie my. Ale nie było innej rady. Nagle się to odmieniło. Pan Pielecki poprosił nas o przewiezienie wszystkich wałów z Ra-dzymińskiej do „Neptuna”. Okazało się, że wał jest jedyną częścią silnika, której nie da się zrobić poza fabryką. Należało je toczyć w „Neptunie”. Dla nas oznaczało to, że jest przecież jakaś sprawiedliwość na świecie, bo obrobione wały należało z fabryki wywieźć. Odkuwka wału korbowego jest duża i ciężka. Trzeba dwóch lu-dzi, żeby je załadować na samochód. Po obrobieniu wał korbowy można wziąć bez trudu pod pachę. Te obrobione wały przynosiły nam sporo pieniędzy, bo braliśmy za wywiezienie po tysiąc złotych od sztuki. Rumiński płacił, ale z takim wyrazem twarzy, jakby miał drzazgę w tyłku. Jeżeli mu się pojawiał na twarzy wyraz rozmarzenia, nietrudno było odgadnąć, o czym marzy. Marzył o zerwaniu z nami wszelkich kontaktów. Z czasem to się nasilało i pewnego dnia do-szło do punktu krytycznego, kiedy tuż przed fajrantem dopadł nas koło lakierni. Miał obro-bione dwa wały i bardzo mu zależało, żeby jeszcze dziś wywieźć je poza bramę, bodaj do warsztatu szewskiego pana Kamińskiego, który mieścił się w trzecim domu od „Neptuna” i służył nam niekiedy za magazyn. Akurat staliśmy przy motorowcu. – Dobrze – powiedział Burek. – Gdzie te wały? Wały były w lakierni. Położyliśmy je do skrzyni i przykryli plandeką. Burek kopnął roz-rusznik, wsiadł po damsku na motor i ostro ruszył w kierunku bramy, wzbijając obłoczek ku-rzu. Ruszyliśmy z Rumińskim wolno w ślad za nim. Dochodziliśmy do hartowni, kiedy był z powrotem. Wyjechał z bramy na krztuszącym się silniku, ale zaraz to przeszło. – Wały są u Kamińskiego – powiedział pogodnie. – Już? – nie ukrywał zdumienia Rumiński. – Myślałem, że panu silnik zdefektował.Burek roześmiał się. – Musiałem coś powiedzieć portierowi, żeby się nie dziwił, że tak sobie jeżdżę tam i z po wrotem. Sięgnął ręką pod bak i silnik zaczął znowu przerywać. – Kabel? – spytał Rumiński. – Coś w tym rodzaju – odparł Burek.Weszliśmy do małej sionki i tam Rumiński wypłacił nam dwa tysiące złotych. – Dwa tysiące za dwie minuty – powiedział. Głos miał nieprzyjemny. Pewnie w tej chwili podjął decyzję, która potem nie okazała się najfortunniejsza. W biurze panowało podniecenie. Było uroczyście i groźnie. Tego dnia nie było prezesa w fabryce. Przyjechał tuż przed czwartą i zatroskany wszedł do biura pana Pieleckiego. W ślad za nim wszedł kierowca Kaliszewski, niosąc teczkę prezesa i spory pakunek, owinięty w bru-natny papier i przewiązany sznureczkiem. Widocznie sznureczek nie był mocny, bo Kali-szewski niósł pakunek pod pachą. Na znak prezesa postawił go na biurku pana Pieleckiego. Woźny Jędrzejczyk też wszedł do pokoju i stojąc przy drzwiach kontemplował postać prezesa Parcewicza. Pan Pielecki wstał i przywitał się z prezesem. – Panie Stanisławie – rzekł prezes. – Niech pan spojrzy, co mi się przytrafiło! Dał znak, żeby Kaliszewski odwinął pakunek. Kaliszewski przystąpił do rozwiązywania sznureczka. Woźny Jędrzejczyk zrobił krok naprzód, ale rozmyślił się i wrócił pod ścianę. Był skromnym człowiekiem i zapewne obawiał się, że kierowca Kaliszewski poczyta mu próbę okazania pomocy przy rozpakowywaniu paczki za natręctwo. – Nie mamy od rana wody! – powiedział prezes i spojrzał po twarzach obecnych, chcąc się przekonać, jakie to wywarło wrażenie. W ciszy ktoś westchnął. To woźny Jędrzejczyk nie potrafił opanować współczucia. Kaliszewski uporał się ze sznureczkiem. W paczce znajdował się nadpęknięty smok od pompy zaopatrującej w wodę willę prezesa w Aninie. Prezes pomieszkiwał w niej w lecie. Prócz tego wiosną tego roku kupił willę na Mokotowie, położoną przy dalekiej, cichej ulicz-ce. Byliśmy tam parokrotnie z Burkiem, przywożąc jakieś elementy ogrodzenia i bramę, które zrobiono w fabryce, i znaliśmy willę, co prawda tylko z zewnątrz. Tej w Aninie nie widzieli-śmy nigdy. Już było po czwartej, ale panu Pieleckiemu udało się jeszcze złapać telefonicznie kogoś w wytwórni pomp, mieszczącej się przy Górczewskiej. Mieli wszystko, czego prezes potrzebo-wał, prócz skórzanej uszczelki. Ale mogli ją zrobić na poczekaniu, jeżeli się im dostarczy grubej skóry o wymiarach dwadzieścia pięć na dwadzieścia pięć centymetrów. Pracowali do piątej. Szczęśliwie kasjer „Neptuna” Karasek był jeszcze na miejscu, czekając z wypiekami na twarzy dalszego rozwoju wypadków. Otworzono kasę pancerną i Karasek wydobył z niej zwinięty pas transmisyjny. Te pasy kupowaliśmy na przydział w garbarni Temlera i Szwede-go na Okopowej za zupełne grosze w stosunku do ich wartości wolnorynkowej. Wypełniały wnętrze jednej z kas, bo przy maszynach dodzierano stare pasy transmisyjne, sztukując je po kawałku w razie czego. Przy niektórych było tyle spinaczy, że wydawały się z tego srebrne w czasie pracy. Prezes odmierzył centymetrem odpowiedni kawałek pasa i uciął własnoręcznie. Widać było, że nie jest to dla niego łatwa chwila. Woźny Jędrzejczyk oddychał ciężko z pod-niecenia, kierowca Kaliszewski stojąc za prezesem asekurował go przed naporem ciekawych. Pewnie czuł na karku rozgorączkowane oddechy. Na Górczewskiej załatwiliśmy wszystko błyskawicznie. Smok był już zapakowany, rachu-nek czekał, wystarczyło tylko zapłacić i mogliśmy jechać z powrotem. – Jeszcze ta skóra na uszczelkę – powiedział młody człowiek w kantorku.Niespodziewanie dla siebie powiedziałem, że nie mam. – Skąd ja panu wezmę skórę? Niech pan jakoś pokombinuje.Młody człowiek zamyślił się. – To będzie dopłata dwadzieścia złotych – powiedział.Dałem mu dwadzieścia złotych, a on mi dał uszczelkę. Bez rachunku.Teraz ogólne podniecenie i nam się udzieliło. Wracaliśmy radzi z siebie, z myślą, że uszczęśliwimy prezesa. Na schodach spotkał nas woźny Jędrzejczyk. – Jest smok! – ucieszył się, jakby to o niego chodziło. – Tylko szkoda tej skóry, szkoda... Spieszyło się nam do prezesa, jednak pokazaliśmy Jędrzejczykowi i uszczelkę, i skórę. Aż gwizdnął z podziwu. – Toście panowie zarobili pierwszorzędne zelówki!... – Chyba pan oszalał! – rzekł Burek. – Jak pan to sobie wyobraża?! Skóra była warta może dwieście złotych. Za te pieniądze mieliśmy pierwszorzędny cyrk. Prezes był naprawdę szczęśliwy. Bardzo przeżył awarię pompy, teraz słuchając naszego opo-wiadania o dwudziestozłotowej transakcji przeżywał chwile pełnego zadośćuczynienia. Oszczędził sto osiemdziesiąt złotych i potrafił się z tego porządnie cieszyć. Sekretarka preze-sa, pani Maria, też była szczęśliwa, woźny Jędrzejczyk promieniał, nawet kierowca Kaliszew-ski kiwał z zadowoleniem głową. Ale nie wiadomo, czy był szczery. Pan Pielecki nic nie powiedział. Chyba się bawił sytuacją równie dobrze jak my z Burkiem. W tej szkole, do której chodziliśmy ostatnio przed wojną, dyrektor był najważniejszy na świecie. Gdzieś sporo po nim był prezydent Rzeczypospolitej, marszałek i wojewoda. Prezes Rady Ministrów Składkowski nie był w tej hierarchii brany pod uwagę. Z tym oczywiście, że niekiedy w szkole pojawiał się kurator albo ktoś z jego bliskich współpracowników. Ci byli ważniejsi od dyrektora, ale już w kategoriach pozaziemskich. Zwykłym umysłem nie dawało się tego ogarnąć. Dyrektor poruszał się w dymie kadzideł. Wszystko było w tej szkole na se-rio, na sztywnym holu, bez cienia luzu czy tolerancji. Jedna z polonistek rokrocznie przecho-dziła na ty ze swoją maturalną klasą i mówiło się do niej po imieniu. Ale to też był rytuał, tylko inny. Było zbyt pompatycznie nawet jak na szkołę i gdzieś to musiało trzasnąć. Nie mogło być inaczej i dlatego nikt się specjalnie nie dziwił, kiedy dyrektor zerżnął Rufkę. Niejaki Sało Sawczenko, zwany również Szkolnym Pankiem Lucynką grał po południu w ping-ponga w suterenie i potem zaczął się włóczyć po gmachu. Musiał coś ciekawego posłyszeć, bo zajrzał do gabinetu, następnie powiedział: „Przepraszam, panie dyrektorze”, i wyszedł bez zbytecz-nego pośpiechu. Gdyby sytuacja była odrobinę mniej jednoznaczna, Sałko wyleciałby ze szkoły na mordę za wejście do gabinetu. Ale dyrektor rozebrał Rufkę do naga i dlatego Salce się upiekło. W sumie to było wygodne, bo Rufka mogła sporo z dyrektorem załatwić i załatwiała, kiedy było trzeba. Niestety dosyć szybko skończyło się awanturą. Tuśka Chojnacka, o której mówiono, że wszyscy oficerowie ułanów do rotmistrzów włącznie mają od niej odciski na całym ciele, nawymyślała Rufce od dyrektorskich kurewek. Wynikło z tego mordobicie i obie wyleciały ze szkoły, bo dyrektor nie mógł inaczej postąpić. Mit szkoły jeszcze trwał wbrew wszystkie-mu, jeszcze bito mordą o ziemię przed prawością, moralnością i cnotą. Paru profesorów na-wet się ożeniło z uczennicami, jeden z córką dyrektora. Ślub załatwiał sprawę. Ale dyrektor miał żonę i jakieś dzieci, które się niepotrzebnie kręciły po szkole. Więc obie wyleciały. Było to z dużą stratą dla wszystkich, bo z Rufką mieliśmy wygodę, a Tuśka Chojnacka, którą ota-czała zawsze atmosferka skandalu, nie była wcale taka chuda, żeby wersję o odciskach można było poważnie traktować. Była to szczupła dziewczyna, ale daj nam Boże, jaka ładna! Teraz coś podobnego działo się w fabryce. Prezes nosił głowę już w tak wysokich obło-kach, że musiał mu ktoś na głowę nasrać. Było to dla nas z Burkiem oczywiste, ale poruszenie w fabryce było ogromne. Pewnego dnia sekretarka, pani Maria, uważana powszechnie za przyjaciółkę prezesa, znikła z „Neptuna”. Wraz z nią znikł inżynier Dziewulski, zastępca dy-rektora technicznego. Było to jak grom z jasnego nieba i nagle w ogólnym odczuciu prezes zmalał do prawie naturalnych rozmiarów. Przyglądano mu się badawczym wzrokiem. Wszy-scy byli zainteresowani, czy rosną mu rogi, czy nie i od jak dawna? W szkole dyrektor pękł właściwie dopiero po odejściu obu panienek i nikt się temu nie dziwił. Na prezesa wystarczył epizod z panią Marią, ale cała fabryka trzęsła się z przejęcia. Trzeba przyznać, że prezes zachował się z godnością. Nie schodził ludziom z oczu, przeciw-nie, kręcił się bez umiaru po fabryce, czego normalnie nie robił, ale nawet woźny Jędrzeje-czyk nie zrywał się na jego widok z takim skwapliwym pośpiechem jak poprzednio. Nowy skandal wybuchł po paru dniach, kiedy Rumiński wychodząc w przerwie obiadowej naprzeciwko po papierosy, prawie się zderzył z prezesem w portierni. Gwałtownie cofnął się i wał korbowy wyleciał mu spod fartucha i gruchnął o kamienną posadzkę. Zrobiło się z tego piekło, bo prezes nie był w najlepszym nastroju, a może czuł podświa-domie, że warto dać fabryce jakiś inny temat do rozmów. Było zebranie dyrekcji, potem przez parę dni kotłowało się w fabryce, ponieważ prowadzono dochodzenie, żeby wyjaśnić, skąd Rumiński ma wał. Pan Pielecki miał niewyraźną minę, my początkowo też, ale doszliśmy do wniosku, że Rumiński nie może nas zasypać, że raczej będzie mówił o pojedynczym wale niż o swojej wytwórni silników. Tak się też pewnie stało, bo w końcu tylko on wyleciał z „Neptuna”. My z Burkiem otrzy-maliśmy niespodziewanie podwyżkę pensji i przeniesienie na pracowników umysłowych, zatrudnionych w biurze zakupów i upoważnionych do prowadzenia fabrycznego samochodu ciężarowego oraz wózka motorowego. Byliśmy chyba jedynymi kierowcami w Warszawie pracującymi na takich warunkach. Po epizodzie ze skórą prezes Parcewicz doszedł do wnio-sku, że jego ciężarówka znajduje się w najlepszych rękach. Zapewne w jakimś sensie miał rację. Rozdział XIII Parę razy ciotka pytała, czy nie potrzebujemy pieniędzy. Było to po naszej przeprowadzce na Podwale. Mówiliśmy, że nie. Ciotka to przyjmowała ze zdziwieniem. – Jesteście pewni, że wam starcza na wszystko?!Tak, byliśmy pewni.W miarę upływu czasu zdziwienie ciotki malało. Pytała jakby z nawyku, potem przestała pytać. Na Podwalu rozglądała się jednak, czy niczego nam nie brak. Zresztą znała zarobki Rysi, która mogłaby utrzymać nas wszystkich. Ale nadal trapiły ciotkę jakieś niepokoje, jakieś pod-świadome podejrzenia, że Rysia wyręcza ją w obowiązkach wobec nas, bo kiedy Burek po-wiedział: – Ciociu, mamy do cioci pewną sprawę – zaraz domyśliła się, że chodzi o pieniądze. – Nie macie pieniędzy! Była w tym twierdzeniu ulga. Pewnie wydało się ciotce, że będzie mogła nadrobić teraz zaniedbania, powstałe nie z jej winy, tylko z naszej, ale ciążące jej wyrzutami sumienia. – Nie, ciociu – powiedział Burek. – Nie macie! – ciotka już zdecydowanie cieszyła się. – Moi kochani! Była taka zadowolona, że jednak zwróciliśmy się do niej, aż szkoda było prostować niepo-rozumienie. Chwilę milczeliśmy, żeby miała dłuższą przyjemność. – Ciociu – powiedział wreszcie Burek. – To dosyć delikatna sprawa, ale nie chodzi o pie-niądze. Ciotka wzięła papierosa z paczki Egipskich leżącej na stole. Podałem jej ogień. Zaciągnęła się i skinęła głową. Delikatna sprawa też ciotce odpowiadała. Może wolałaby pieniądze, ale delikatna sprawa to też było coś. – Mam nadzieję, że ciocia nam pomoże – rzekł Burek. – Oczywiście! —odparła. – Więc ciociu – powiedział Burek. – Mamy dosyć pieniędzy i dlatego chcemy, żeby Rysia przestała pracować w „Chimerze”. Ciotka natychmiast utraciła słodycz. – Co to, to nie! – powiedziała. – Nie ma mowy! Zresztą skąd wy macie pieniądze? Rysia zarabia więcej od was. W tym czasie Rysia już bardzo weszła w biżuteryjno-walutowe interesy ciotki i pani Sie-miatyckiej i zarabiała dobrze. Na szafie w naszym pokoju stało granatowe, kartonowe pudło z napisem „Philips”. Do tego pudła wrzucaliśmy pieniądze. Niekiedy było w nim bardzo dużo pieniędzy. Potem nagle znikały, widocznie potrzebne Rysi do jakiejś transakcji. Nigdy nie liczyliśmy z Burkiem pieniędzy. Raz było mało, raz dużo. Ale kiedy zrobiło się znowu dużo, było ich zawsze więcej niż poprzednio. Kiedy mieliśmy wydatki większe od codziennych wpływów, braliśmy pieniądze z pudełka. Ale w zasadzie nie mieliśmy większych wydatków. Ciotka mogła mieć rację, mówiąc, że Rysia zarabia więcej od nas. Ale nie było to ani pew- ne, ani istotne. Zarabialiśmy dosyć, żeby Rysia nie musiała pracować. To należało wyjaśnić ciotce i wyjaśniliśmy w paru słowach. Patrzyła na nas nieufnie. Była zatroskana niespodziewaną sytuacją. – Macie za dużo pieniędzy? – zapytała. – Za dużo nie mamy —powiedziałem. – Ale Rysia przepracowuje się. Albo jest w sklepie, albo w kuchni. Przecież to ją musi męczyć. – Aha... – powiedziała ciotka. Zabrzmiało to urągliwie.Burek pospieszył mi z pomocą. – Kiedy ciocia wraca do domu, to czeka na ciocię obiad. – Raczej kolacja. – Bo ciocia też się przemęcza – powiedział Burek. – Ale kiedy Marysia podaje cioci kola-cję, wtedy Rysia zaczyna gospodarować. Gotuje, zaczyna sprzątać, pierze. – I dlatego ma przestać pracować? – Tak. Chwilę ciotka przyglądała się nam z niedowierzaniem, – To weźcie na Boga służącą! – powiedziała. Była w jej głosie radość Kolumba, kiedy po stawił jajko na stole. Wymieniliśmy z Burkiem spojrzenia. – Wie ciocia, że to nam nie przyszło do głowy – powiedziałem.Ciotka wzruszyła ramionami. – Zaraz wam to załatwię.Ruszyła do kuchni, ale zatrzymała się jeszcze w drzwiach. – Macie więcej podobnych zmartwień? – Nie – zaśmiał się Burek. – To Bogu dzięki – powiedziała i zniknęła w drzwiach. Wróciła z Marysią i z panem Chrzanowskim. Nie mieli akurat nikogo na widoku, ale obie-cali się rozejrzeć. – Musi być ktoś odpowiedzialny – powiedziała Marysia. – Bo to u państwa też całymi dniami nikogo w domu nie ma. Zupełnie jak u nas. – Spojrzała na pana Chrzanowskiego z wyrzutem. Pan Chrzanowski rozłożył ręce. – Człowiek pracuje, to jak ma być? – Jak zobaczę czasem za dnia panią czy Zygmunta, to stawiam krechę na ścianie w kuchni – powiedziała Marysia. – Ale ściana ciągle czysta. Nakrywać do kolacji? – Proszę nakryć – powiedziała ciotka. Marysia poszła do kuchni po talerze i wtedy pan Chrzanowski zaczął nam dawać znaki, żeby z nim porozmawiać. – Jest jedna panienka bardzo odpowiednia – powiedział ściszając głos. – Szatyneczka, sa-ma w sobie. – Podniósł duży palec do góry i pogładził się po nosie. – Tylko nie umie gotować. Weszła Marysia i rozmowa urwała się. Ale kiedy pan Chrzanowski powiedział, że jutro porozmawia w tej sprawie, odpowiedziałem: – Najważniejsze, żeby dobrze gotowała. – Oj tak! – rzekł Burek. – To jest pierwszy warunek.Pan Chrzanowski zmarkotniał. Ale nie wierzyliśmy w jego gust.Przy kolacji ciotka zapytała, skąd mamy pieniądze. Nie był to temat, który chcieliśmy po- ruszać. Przede wszystkim z powodu pewnego ryzyka naszej działalności handlowej. W grun cie rzeczy nie tylko dlatego. Odpowiedzieliśmy, że wszyscy jakoś zarabiają. To było zbyt ogólnikowe dla ciotki. – Ile zarabiacie w „Neptunie”? – zapytała. – Sto złotych tygodniowo. – Prawie sto. – To wam nie starcza na papierosy. – Musimy trochę dokładać – powiedział Burek. – Nie palimy dużo. – To bardzo dobrze – ucieszyła się ciotka. – Nie palcie zbyt wiele. Z czego dokładacie? Jednak ciągle trzymała się tematu. – Ciociu – powiedziałem. – Czy ciocia sobie wyobraża, że żyjemy z tego, co zarabiamy oficjalnie w fabryce? Ciotka uśmiechnęła się przyjemnie. – Ani mi to przez myśl nie przeszło. Chodzi tylko o to, czy... – szukała w myślach odpo-wiedniego określenia – czy jesteście w porządku wobec prezesa Parcewicza? Znamy się z nim wiele lat, zresztą to akurat nie ma znaczenia, czy się znamy, czy nie. Gdyby to był ktoś nie-znajomy, też by mi o to chodziło... O was, nie o niego. – Ciocia myśli, że okradamy fabrykę – ucieszył się Burek. Ciotka zrobiła się spokojniejsza. Już nie brakowało jej słów. Była matką Polką, ciotką Po-lką, mądrą i pełną godności. – Musicie pamiętać, że żyjemy w trudnych czasach – powiedziała.Skinęliśmy głowami, że tak. – I pozornie obowiązują inne kryteria niż normalnie.Z tą opinią też zgodziliśmy się. – Ale tylko pozornie – powiedziała ciotka. – W gruncie rzeczy kryteria są zawsze takie same dla przyzwoitych ludzi. Wyście się zrobili nagle dorośli i samodzielni w czasach, kiedy łamie się różne przepisy na każdym kroku, bo to jest prawo Niemców, skierowane przeciwko nam. Ale powinniście zdawać sobie sprawę, że kiedy istnieje akceptacja łamania norm praw-nych, wtedy normy etyczne stają się surowsze, bo w jakimś sensie zastępują prawo. I jest zu-pełnie wyraźna granica między tym, co można robić, i tym, czego nie trzeba robić. Było to dosyć sensowne. Ponadto kończyło sprawę. Weszła Marysia, żeby zebrać ze stołu. Porozmawialiśmy jeszcze o służącej dla nas, potem Marysia sobie poszła i Burek wrócił do tematu. – Może być ciocia spokojna, bo nie okradamy fabryki. Pracujemy po osiem godzin dzien-nie i dostajemy za to czterysta złotych. Tyle wydajemy na papierosy. Wiem, że moglibyśmy palić Junaki albo w ogóle nie palić. Ale nie moglibyśmy za te pieniądze żyć nie głodując. Więc jeżeli ktoś kogoś okrada, to nie my okradamy prezesa. Ciotka słuchała z wyraźną chęcią przerwania Burkowi. Jednak dosłuchała do końca. Potem powiedziała, że Burek jest niesprawiedliwy, bo Parcewicz jest przyzwoitym człowiekiem i też zdaje sobie sprawę, że płaci ludziom grosze. Ale nie wolno mu płacić więcej. Ma trudną i skomplikowaną sytuację. Przecież Niemcy mogliby zamknąć fabrykę albo przejąć pod przy-musowy zarząd, gdyby postępował nieroztropnie. Burek zaczął się śmiać. – Niech ciocia spojrzy na to trzeźwo. Prezes nie może łamać przepisów dotyczących płac i to nie we własnym interesie, Boże broń, ale w interesie robotników, żeby nie stracili pracy u niego. Płace są głodowe, ale Niemcy uwalniają go od wyrzutów sumienia. Ciocia mówiła, że etyka zastępuje czasami prawo. Tu mamy odwrotny przypadek. Prawo zastępuje etykę. Prze-cież to wspaniała sytuacja! Wie ciocia, jak będzie wyglądał raj prezesa? Ciotka zaprzeczyła ruchem głowy. Była dosyć przerażona. – W raju będzie okupacja niemiecka! – Nie mów głupstw – poprosiła ciotka. – Ale naprawdę, ciociu – rzekł Burek. – Jesteśmy w „Neptunie” już od dosyć dawna i w tym czasie wyprodukowaliśmy może dwadzieścia motorów albo i mniej. Ale w magazynach fabrycznych już się nie mieszczą różne narzędzia i przyrządy, noże wanadowe, stal i metale kolorowe, które fabryka dostaje na przydział za jedną dziesiątą czy jedną pięćdziesiątą ceny rynkowej. W zeszłym tygodniu zaczęto budowę nowego magazynu. – Przecież nie wolno mu tego sprzedać – powiedziała ciotka. – Nie wolno – rzekł Burek. – Tej pani, która sprzedaje na rogu białe pieczywo, też nie wolno białego pieczywa sprzedawać. Pod karą śmierci. Tylko że ona naraża siebie, a prezes narażałby robotników. Ciocia zna panią Parcewiczową. – Znam – powiedziała ciotka. – Miła osoba. – Sprzedaje brylanty? – spytał Burek. – Słyszała coś ciocia o tym?Ciotka zaprzeczyła. – Raczej kupuje? – Nie wiem – powiedziała ciotka. – To znaczy w zeszłym roku kupiła u nas broszkę, ale niezbyt drogą. Dlaczego miałaby sprzedawać brylanty? – Na życie – powiedział Burek. – Prezes zarabia osiem tysięcy miesięcznie. Taką ma pen-sję. Ale wydaje więcej. Zwłaszcza, że wpadł w nałóg kupowania nieruchomości. – Jest właścicielem dużej fabryki – powiedziała ciotka. – Jest zamożnym człowiekiem. – Ale nie może sobie więcej płacić, bo jest związany przepisami, których naruszenie może narazić na szwank interesy pracowników. Tego pragnie zdecydowanie uniknąć! Burek przyglądał się ciotce, ciekaw, co powie. – Zacietrzewiłeś się – powiedziała ciotka.Trochę to Burka rozbroiło. – Może – zgodził się. – To, że fabryka mało produkuje silników dla Niemców, to chyba dobrze. – Więc jeszcze to! – powiedział Burek. – Jeszcze jest do tego patriotą. To znaczy na pewno chce, żeby Niemców diabli wzięli, ale robi na tym kolosalny interes. Tak mu się szczęśliwie składa. Raj prezesa. Każdemu z trzystu pracowników płaci skromnie licząc cztery razy mniej, niż powinien. Ma z tego koło miliona miesięcznie. Ale jest bezsilny, bo to sprawa niemiec-kich zarządzeń. Ci ludzie naprawdę pracują, więc wyprodukowane elementy silników idą na skład. Prezes może być dumny z siebie. Za sabotaż przemysłowy dostanie po wojnie order. Jednocześnie będzie miał pełne magazyny surowców i części dla montażu. Powie ciocia, że to wielkie ryzyko i że prezes ryzykuje dla ojczyzny. Można i tak na to spojrzeć. – Jesteś bardzo surowy dla pana Parcewicza – powiedziała ciotka. – Bo ciocia go zna towarzysko. Jako brydżystę. Nie oszukuje przy brydżu. Ale kiedyś pra-cował w Pabianicach i nie cieszył się najlepszą opinią. – Dlaczego? – Jako człowiek. To jest ogólnikowe określenie, ale w fabryce to jest ważne. Potem wyla-wirował poprzednich właścicieli „Neptuna” czy kupił bankrutującą fabrykę. – No nie! – powiedziała ciotka. – To jest chyba dosyć duża różnica. – Zgoda – przyznał Burek. – Pewnie kupił, ale korzystnie. Tak czy inaczej pieniądze, które ma, to nie są przedwojenne pieniądze. O takich pieniądzach nie mogło mu się śnić. – To skąd je ma? – spytała ciotka. – Nie wiem – rzekł Burek. – Czasami sprzedaje jakiś silnik rolniczy, ale to są małe pienią-dze. Niemcom dostarcza mało, więc mało od nich otrzymuje. Ale inwestuje i w nieruchomo-ści, w te wille i kamienice, inwestuje w zapasy, w nie zmontowane silniki, w biuro konstruk-cyjne. Wie ciocia, co robi naprawdę nasze biuro konstrukcyjne? Samochód ciężarowy. Mamy w „Neptunie” najlepszych konstruktorów polskich i naprawdę nie zajmują się niczym innym. – Myślisz, że po wojnie chce produkować samochody ciężarowe? W „Neptunie”? – W „Neptunie” nie – powiedział Burek. – Gdzie indziej. W Stalowej Woli, w Starachowi-cach? Nie wiem gdzie. – Dobrze – powiedziała ciotka. – Więc na czym polegają wasze interesy?Burek zastanowił się. – Można powiedzieć, nie wdając się w szczegóły, że traktujemy fabryczny samochód cię-żarowy jak swój. To znaczy robimy wszystko, co trzeba robić dla fabryki, ale potem jeździmy dla siebie. Czy ciocia uważa, ze okradamy prezesa? Ciotka powiedziała, że nie. Następnie wyraziła przekonanie, że skoro tak jest, nie ma po-wodów, byśmy tak nie lubili prezesa. – Kiedy my go w gruncie rzeczy lubimy – powiedział Burek. – Najśmieszniejsze, że tak.W tydzień później mieliśmy służącą.Po dalszym tygodniu już nie. Rozdział XIV Przed rogiem Bielańskiej stanęliśmy, ponieważ wzdłuż Ratusza, placem Teatralnym szły w Senatorską w kierunku Tłomackiego oddziały SA. Szli trójkami w brązowych mundurach i okrągłych czapkach, rycząc: „SA maschiert, die braunen Batalionen!” Niby wojsko, ale widać było, że poprzebierani cywile. Urzędnicy z różnych biur niemieckich, folksdojcze, sklepika-rze, przemysłowcy, przymusowi zarządcy zabezpieczonych nieruchomości. Mieli ze sobą orkiestrę. Przed orkiestrą szedł facet z dziwnym przyrządem. Coś jakby srebrne krowie rogi na kiju, ozdobione końskim ogonem. Podnosił to coś i opuszczał do taktu, ale orkiestra nie grała. Dopiero kiedy już byli dosyć daleko na Senatorskiej, odezwała się muzyka. „Wir gehen gegen Engeland!” Nasze wojsko śpiewało piosenki przeważnie o tym, że żołnierze mają u panienek większe szanse od cywilów. U Niemców tematyka była inna. Parę osób przystanęło na chodniku i też patrzyło na tych Niemców. Co innego, gdyby je-chało gestapo. Ludzie odwracali wzrok, kiedy ulicami przejeżdżały otwarte gestapowskie Mercedesy, żeby nie spotkać się oczami z ludźmi siedzącymi w tych wozach. Ci cywilni agenci w tyrolskich kapelusikach, często ubrani w długie, obcisłe skórzane płaszcze z nie-skończoną ilością guzików, z pistoletami maszynowymi opartymi o burtę samochodu, uosa-biali bezprawie i terror. Kiedy się potem widziało mundur Luftwaffe, człowiek mimo woli rozprężał się. Pewnie niesłusznie, ponieważ ci chłopcy z Luftwaffe, w rozpiętych mundurach, ślizgający się w zimie na oblodzonych chodnikach, mogli jednym ruchem ręki, otwierającym komorę bombową, zamordować więcej ludzi w ciągu niewielu sekund niż cała ekipa z gesta-powskiego kabrioletu zdoła zamordować przez całe życie. Gestapo budziło przerażenie i lęk, ale tamci byli wydajniejsi w robocie. Jeszcze widziało się na ulicach urlopowiczów z frontu. Często byli podobni do Żydów. Niewielkiego wzrostu, czarni, zarośnięci. Mieli plecaki ob-szyte cielęcą skórą, karabiny i maski przeciwgazowe. Byli zmęczeni, przygaszeni i brudni. Ci ponosili ryzyko wojny. Zabijali i umierali na froncie. Pewnie gestapowcy patrzyli na nich z góry, chociaż i życie, i władzę zawdzięczali właśnie im. W „Neptunie” nie było Niemców. Kiedyś na przyjęciu w lakierni ktoś powiedział, że być może majster Krause pracujący na rewolwerówkach jest foksem, ale zdania były podzielone. W każdym razie nie było jawnego Niemca. Poprzedniego roku przyjechali na Wrzosową ofi-cerowie z Rüstungskommando i kiedy ktoś wchodził do sekretariatu prezesa, zobaczyliśmy panią Marię ustawiającą na tacy kieliszki i butelkę koniaku. Słuchaliśmy więc na korytarzu, czy nie zaczną się chóralne śpiewy w gabinecie, ale nic takiego nie zaszło. Po godzinie ofice-rowie wyszli, odprowadzeni przez prezesa do drzwi sekretariatu. Niekiedy pojawiał się w „Neptunie” podoficer Schrade. Pełnił podobną rolę co Fünfstück u Swobody, ale Fünfstück był rozwrzeszczanym idiotą, przesiadującym w warsztacie od rana do wieczora, a Schrade sprawiał wrażenie spokojnego człowieka, mającego do załatwienia konkretne sprawy. Czasami nie było go przez miesiąc w fabryce, czasami przyjeżdżał dzień po dniu. Po polsku mówił jak Polak i to mogło znaczyć coś paskudnego. Ale równie dobrze mogło nie znaczyć niczego. Kiedyś wręczył panu Pieleckiemu paczuszkę z prośbą, byśmy zawieźli ją przy sposobności jego koledze na Okęciu. Zaraz zajrzeliśmy do środka. Paczuszka zawierała dwadzieścia pięć nabojów do Nagana. Pojechaliśmy. Na lotnisku długo szukaliśmy tego Niemca, potem wy-wieźliśmy ukryty w schowku na drzewo do generatora duży silnik elektryczny, który zaofe-rowali nam niedrogo robotnicy zatrudnieni w magazynie Luftwaffe. Nazajutrz podoficer Schrade wręczył nam uprzejmie dwa złote za odwiezienie paczuszki. Dosyć nas tym rozba-wił, trzeba przyznać. Obecnie podoficer Schrade miał do nas następną prośbę. Tym razem nie korzystał z po-średnictwa pana Pieleckiego. Była to dziwna sprawa i kiedy wreszcie SA przeszło i podje-chaliśmy pod bank na Bielańskiej, Burek powiedział: – Powinni nas z miejsca zamknąć. Odpiął kieszeń kombinezonu i wydobył kopertę. Jeszcze raz obejrzeliśmy te pieniądze. Dwadzieścia banknotów po pięćset złotych. Wszystkie były jakby wyblakłe, w obrzydliwym, niebieskawym odcieniu, z tym że w niektórych miejscach ten niebieskawy odcień przechodził w różowość. Na jednym z banknotów obok górala przebiegało w poprzek jakby pasemko tę-czy. Ale druk był przy tym wyraźny i znaki wodne jak na normalnych młynarkach. – To są prawdziwe pieniądze – powiedziałem. – W tym kolorze? – Tak, tylko coś się musiało z nimi stać. Nikt przy zdrowych zmysłach nie fałszowałby gó-rali w takim kolorze. – Może wydrukowano jakąś nieudaną serię i Schrade to skądś dostał. – Nie wrabiałby nas w taką sprawę – powiedziałem. – Dla niego to też byłby kryminał. Kiedy Schrade pokazał nam te dziesięć tysięcy w góralach z prośbą o wymienienie ich w banku, zapytałem, co powiedzieć kasjerowi. – Nikt nie będzie was o nic pytał – odparł. – To są prawdziwe banknoty, tylko zniszczone. – No to idziemy – rzekł Burek i weszliśmy do banku. Bywaliśmy tu często, odkąd kasjer Karasek zgubił w tramwaju kilkanaście tysięcy złotych. Prezes machnął na to ręką, co wszystkich niepomiernie zdziwiło, ale od tego dnia co sobota kasjer jeździł po pieniądze na wypłatę albo Oplem prezesa, albo Büssingiem. Tak, że znali-śmy z widzenia niektórych kasjerów i oni też nas znali. Przeszliśmy wzdłuż kas, szukając znajomych twarzy. Ale nikogo znajomego nie było. Najmniejsza kolejka była w kasie numer trzy. – Co powiesz kasjerowi, jeżeli cię zapyta o te pieniądze? – spytał Burek. Mówił cicho, po nieważ już stałem przy okienku. Jeszcze się zdążyłem odwrócić ku niemu: – Prawdę. Że nie wiem, co się z nimi stało. Położyłem w okienku dwadzieścia niebieskawych górali. Kasjer sięgnął po nie, nie podno-sząc wzroku. Myślałem, że teraz się zdziwi, że przynajmniej spojrzy na mnie pytająco. Nic takiego się nie stało. Po prostu zaczął liczyć banknoty, nie przyglądając się każdemu z osob-na. – Dziesięć tysięcy – powiedział. – Dziesięć – potwierdziłem. I nagle coś mi przyszło do głowy. – Wie pan co? – powie-działem. – Proszę mi zmienić dziewięć i pół tysiąca. Pięćset złotych zatrzymam. Nic nie odpowiedział, ale podniósł na mnie wzrok. Nie było w nim życzliwości. Położył pierwszy z góry banknot na blacie okienka. Przypadkowo był to ten góral z tęczą. Właściwie obrzucił mnie obojętnym wzrokiem. Może chodziło mu o to, że go nudzę, pro-sząc o zwrot pięćsetki? Znowu nie patrząc odliczył dziewięć i pół tysiąca i położył przede mną. Wówczas odezwał się Burek: – Jeżeli pan łaskaw, to proszę mi zmienić tę pięćsetkę na nową.Odsunąłem się, a Burek położył pięćsetkę w okienku. – Po co ci to? – spytałem. – Żeby facet dostał dychę w takich samych nowych góralach.Kasjer znowu podniósł na nas oczy. Była w nich ciekawość. Podałem Burkowi dziewięć i pół tysiąca. Dołożył nową pięćsetkę, otrzymaną od kasjera i schował do portfela. Potem do osobnej przegródki włożył niebieskiego górala z tęczą. Kasjer przyglądał się temu, ponieważ nie miał innych klientów. Wieczorem pokazaliśmy górala panu Chrzanowskiemu. – Jakaś lipa – rzekł. – Bank Emisyjny to zmienia – powiedziałem. – To nie wiem – wzruszył ramionami. – Może się gdzieś przeleżały? Cholera je wie. Rysia też nie widziała takiego banknotu. Była zdania, że zmienił kolor wskutek jakiegoś procesu chemicznego. Ale tyle wiedzieliśmy i my. Przy kolacji zjawił się pan Florian z koszem węgla. Pośpiesznie schowałem banknot leżący na serwecie. Pan Florian zanudziłby nas tym banknotem doszczętnie. Był to w sam raz temat dla niego. – Co z panną Weronką? – spytała Rysia. – Nie zdecydowała się? Panna Weronka była siostrzenicą naszego dozorcy i pracowała w getcie. Getto było już okrojone i Żydzi, których nie wywieziono w lecie, skoszarowani byli w niemieckich przed-siębiorstwach. To miało ich chronić przed obozem, bo właściciele przedsiębiorstw zarabiali na ich darmowej pracy. Te przedsiębiorstwa nazywały się szopami. Największym szopem był szop Toebensa. Była to wielka szwalnia. Tam pracowała Weronika, bo mieli pracowników spoza getta, i co dzień jeździła za mury przez bramę przy Żelaznej, gdzie w budynku o łagod-nie zaokrąglonych kantach mieścił się najgorszy w Warszawie posterunek żandarmerii. Mu-siała coś wozić do getta albo coś z getta wywozić, najpewniej robiła i jedno, i drugie, ale nig-dy w rozmowach z nią nie poruszaliśmy tego tematu. Na chodzeniu do getta można było za-robić duże pieniądze. Weronka miała dziurawe buty i pocerowane pończochy. Była to wesoła i ładna dziewczyna, smukła i skośnooka. Ukończyła gimnazjum, ale do liceum już nie poszła. Nie było na to pieniędzy. Pan Florian wspominał o tym gimnazjum przy różnych okazjach. Ani pan Stanisław, dozorca z przeciwka, ani dozorca Kowalik z sąsiedniego domu nie mieli w rodzinie nikogo z małą maturą. Pod koniec sierpnia Weronki nie wpuszczono do getta. Przy bramie i wokół murów stały wzmocnione posterunki żandarmów i Ukraińców. Znowu coś niedobrego działo się w getcie. Myśleliśmy, że Weronka może zechce u nas pracować i po-prowadzić nam gospodarstwo. Pan Florian poddał nam tę myśl. Teraz zapytany o plany siostrzenicy rozłożył ręce. – Ona myśli, że jeszcze tam wróci. Już parę razy tak było i potem znowu mogła pracować. Tylko co to za praca?!... Obrzydliwość bierze! Parę razy widzieliśmy Weronikę zapłakaną albo gotującą się z wściekłości po powrocie z getta. Przejście przez bramę było zawsze przeżyciem. Przeważnie przepuszczano ją względ-nie spokojnie, ale zdarzało się, że jej porządnie zaglądano do biustonosza i do majtek, czy czegoś nie ukrywa. Była za ładna, żeby mogło być inaczej, ale nie była to pociecha, kiedy się trzęsła z płaczu jeszcze na Podwalu. ; Mimo to chciała tam wrócić i musiała mieć jakieś powody, żeby chcieć. – Może pan powie pannie Weronice, żeby wpadła do nas – poprosiła Rysia. – Może się napije herbaty? Po zamknięciu getta pan Florian wpadł na pomysł; żeby pracowała u nas. Szukaliśmy wciąż służącej albo raczej rozglądaliśmy się za jakąś dziewczyną, czekając, aż nam sama spadnie z nieba. Weronka byłaby świetna, tylko Weronka nie chciała. Tego dnia też powiedziała, że nie może.Pan Chrzanowski już poszedł. Piliśmy herbatę siedząc w kuchni. – Myślałam, że będę mogła przynajmniej przez jakiś czas pani pomóc – powiedziała Rysi Weronka – zanim się wyjaśni z gettem. Ale nawet tego nie mogę. Syn pani Płodziszewskiej wrócił z Oświęcimia. – Kto to jest pani Płodziszewska? – spytała Rysia. – Pani Płodziszewska? Właściwie to bez znaczenia, skoro pani jej nie zna... Ma fabryczkę platerów na Długiej. Może nie fabryczkę, wytwórnię. Taki warsztat, ale spory. Wyprzedała się ze wszystkiego, zadłużyła się, ale wykupiła chłopaka. Raz jej dwieście tysięcy przepadło u jednego folksdojcza na Mazowieckiej, ale potem znalazła drogę. – Ten chłopiec wrócił chory? – spytała Rysia.Weronka podniosła oczy znad szklanki. – Zupełnie zmuzułmaniał. Chyba w ostatniej chwili go puścili. Pierwszy raz słyszeliśmy to określenie, ale nikt nie zapytał, co znaczy. Było dostatecznie obrazowe. – Długo był w Oświęcimiu? – Pół roku. – I pani się nim zajmuje, panno Weroniko? – Tak – odparła. – Trochę nim, trochę domem, bo pani Płodziszewska musi siedzieć w wytwórni. A nie trzeba, żeby był sam. Jest w złym stanie. My tu nie mamy pojęcia, jak tam jest. Chwilę siedziała milcząc, jakby przyglądając się tymi skośnymi oczami karbidówce, która zaczęła nagle syczeć. Potem niespodziewanie uśmiechnęła się i dodała: – Nawet ja. Po tych miesiącach getta. – Tam jest gorzej? – Inaczej – powiedziała. – I tu, i tam zabijają ludzi. Tylko tam, w obozach, Niemcy każą się ludziom zabijać i ludzie się zabijają. – Przecież to niemożliwe – powiedziała Rysia. – Sami siebie? – Siebie nie. Innych ludzi. A Niemcy na to patrzą i raz pochwalą, raz zganią, a raz za-strzelą. – Ten chłopiec to opowiada? Może z tych przeżyć... No... Może ma jakieś zaburzenia psy chiczne? Lampa przestała syczeć, bo ją Burek podregulował. Zrobiło się nieprzyjemnie cicho. – Myślę, że nie – powiedziała Weronka. – Ja państwu powtórzę, co on opowiada. Żeby coś takiego wymyślić, trzeba być zabójcą, nie wariatem. Burek wyciągnął ku Weronce pudełko papierosów. Podziękowała ruchem głowy. Następ-nie zaczęła mówić. – Obóz jest zorganizowany tak, że rządzi nim rodzaj samorządu więźniów. Cała organiza-cja. Główny szef, szefowie bloków, kapowie. Kapowie kierują oddziałami więźniów. Taki oddział nazywa się komando. Obóz umiera z głodu. Niemcy pozwalają tej obozowej star-szyźnie, prominentom, okradać więźniów z jedzenia, pod warunkiem, że będą ich zabijali. To wszystko. – Potworne – powiedziała Rysia. – Ale przecież są tam przyzwoici ludzie. – Na pewno. Są i umierają. Zresztą, żeby być porządnym czy złym człowiekiem w obozie, trzeba przedtem coś znaczyć. A więzień nie znaczy nic. Zaczyna coś znaczyć, kiedy jest na funkcji. Wówczas ta porządność czy dobroć polega na tym, że oszukuje Niemców, którzy mu pozwalają zabierać żywność innym. Zabiera, ale nie zabija. Nawet daje jedzenie komuś z gło-dujących. Jedzenie zabrane wszystkim głodnym. Ten chłopiec mówi, że tam jest ustrój feu-dalny i że takich dobrych jest sporo. Trzeba zaakceptować to i potem można być dobrym ka-po w obozie. Ale w ramach tej akceptacji. Swojej miski zupy nikt nie odda. Tylko drobną część skradzionego. Na wsi mówią na jedzenie życie. Dobre życie albo złe życie. Dobre, bo na słoninie. Więc tam ci dobrzy rozdają życie zabrane innym. Trochę życia temu, trochę dru-giemu. Umilkła i wstała, żeby poprawić lampę, która znowu zaczęła syczeć. – Obrzydliwe są te karbidówki – powiedziała. – A prąd włączają na coraz krócej. – Upo-rała się z lampą i usiadła. – Podobno jakiś ksiądz dał się zabić za drugiego więźnia. – W jaki sposób? – zapytał Burek. – Nie wiem – powiedziała Weronka. – Nie znam żadnych szczegółów. Ale ten chłopak tak mówi. Słyszał od kogoś. Siedzieliśmy milcząc i nic się nie działo. Nawet lampa paliła się teraz normalnie. – Jeżeli to prawda – powiedziała Rysia – to ludzie się kiedyś o tym dowiedzą.Weronka skinęła głową. Potem spojrzała na nasze puste szklanki. – Nalać państwu herbaty? – Dziękuję – zaprotestowała Rysia. – To ja pani naleję.Ale Weronka była już przy kuchni. – Niech się pani raz wydaje, że ma pani kogoś do pomocy.Sięgnąłem po papierosa i wyciągnąłem niebieskiego górala. – Widziała pani coś takiego? Przyjrzała się banknotowi. – Coś podobnego?! Skąd pan to ma? – Wie pani, co to jest? – Nie. – Więc ja też nie wiem. Nazajutrz rano podoficer Schrade dostał kopertę z dwudziestoma nowymi góralami. Sie-dział w biurze, więc włożyliśmy pieniądze do koperty, ponieważ wskazał ruchem głowy pana Pieleckiego. Widocznie miała to być tajemnica. Schował kopertę do kieszeni na piersiach, zapiął guzik, potem z bocznej kieszeni wydobył napoczętą paczkę papierosów Juno. Zerknął do środka, następnie położył papierosy przed nami na stole. – Juno – rzekł. – Będzie mi miło, jeżeli panowie zechcą je potraktować jako upominek. Burek roześmiał się. – Ale pan jest wersalski!Schrade wyjął papierosa z naszej paczki i zapalił. – Nie było żadnych kłopotów w banku? – spytał. – Nie – powiedziałem. – Nikt się o nic nie zapytał. – Mówiłem, że nikt się nie będzie pytał. Schował papierosy do kieszeni i ruszył ku drzwiom. Dopiero w połowie drogi, już za drewnianą balustradką przedzielającą biuro uzmysłowił sobie, co zrobił. Roześmiał się, wyjął papierosy z kieszeni i położył na balustradce. – Najmocniej panów przepraszam – rzekł. – Zaszła pożałowania godna pomyłka. – Właściwie to wesoły facet – powiedziałem, kiedy wyszedł. – Zabawny – rzekł Burek.Pan Pielecki położył rękę na słuchawce telefonu. – Co wy macie z nim za interesy? – zapytał. Wyjąłem tęczową pięćsetkę i położyłem panu Pieleckiemu na biurku. Odłożył słuchawkę, ujął banknot dwoma rękami i obejrzał pod światło. – Dał nam dwadzieścia takich sztuk – powiedział Burek. – Zmieniliśmy w banku dziewiętnaście. – Co powiedzieli w banku? – Nic. – Ciekawe – powiedział pan Pielecki. – Pokazywaliście Karaskowi? Odpowiedzieliśmy, że nie, i poszliśmy do kasy. Kasjer też nie widział czegoś takiego. – Będę w banku, to zapytam znajomych – powiedział i schował górala do kieszeni. – A kiedy się pan wybiera? – Jak to kiedy? – zdziwił się. – Zaraz, przecież dzisiaj wypłata. Zapytaliśmy, czy go zawieźć, ale podziękował. Kierowca Kaliszewski już czekał z Oplem prezesa. Pan Pielecki wyszedł z plikiem zleceń zakupowych. Potrzebne były gwoździe, lejki bla-szane, klamry do pasów transmisyjnych i zamki lewostronne. W sam raz na Büssinga. Pojechaliśmy na Próżną i mieliśmy stamtąd kurs na Ząbkowską. Potem robiliśmy zakupy. Kiedy o czwartej wróciliśmy do fabryki, przed kasą stała kolejka robotników. Kasjer kończył wypłatę. Osobliwością księgowości „Neptuna” było to, że każdy otrzymywał specjalną kopertę z wypłatą i nigdzie tego nie kwitował. Ale nie było nigdy re-klamacji. Stanęliśmy z boku. Kasjer wychylił się ze swojej budki. – Zaczekajcie chwilkę. – Czekamy – powiedział Burek. Jako pracownicy umysłowi otrzymywaliśmy pensję raz w miesiącu. Ale Karasek miał dziś naszą pięćsetkę. Kolejka przed kasą ani chwili nie stała w miejscu. Nieustannie posuwała się naprzód, bo kasjer znał każdego z trzystu kilkudziesięciu pracowników. Po paru minutach było po wypła-cie. Zrobiło się pusto w pokoju i wtedy podeszliśmy do Karaskowej budki. – Coś pan wie? – zapytałem. Skinął głową, że tak. Wyjął nasz niebieski banknot i położył na blaciku wystającym poza okienko. – To są pieniądze z Treblinki – powiedział. – Były w gazie. – Ho, ho... – rzekł Burek. Patrzyliśmy na te pieniądze i nie spostrzegliśmy, kiedy wszedł prezes. Nawet Karasek nie spostrzegł. Teraz wstał pośpiesznie i dotykał głową sufitu kasy. Budowano ją z myślą o sie-dzącym Karasku, ale siedzenie w obecności prezesa wydawało się Karaskowi niestosowne. Wstał więc i teraz wszyscy czterej patrzyliśmy na banknot. – Skąd to macie? – zapytał prezes. Musiał słyszeć kasjera, kiedy mówił o gazie. Powiedzieliśmy o pieniądzach Schradego. Wysłuchał milcząc, potem zsunął okulary na czoło i pochylił się nad pięćsetką. Ale nie dotykał jej, tylko patrzył. Wyprostował się i popra-wił okulary. – Daliście Schrademu własne pięćset złotych? – Tak – odpowiedziałem. – Byliśmy ciekawi, co to za pieniądze. Prezes wyjął portfel z krokodyla. Portfel był tak cienki, że wydawało się, że niczego w nim nie ma. Ale kiedy otworzył go, zobaczyliśmy równo ułożone pięćsetki. Kasjer Karasek przy-gotowywał dla prezesa zawsze nowe banknoty. Nie mogły być przełamane wpół, nie mówiąc już o jakimś załamanym rożku. Może prezes był wrażliwy na tym punkcie, może kasjer dzia-łał z gorliwości. Ale to chyba prezes chciał takich pieniędzy od Karaska, ponieważ kiedyś zobaczył u Burka zwitek pogniecionych banknotów i aż skrzywił się. – Jak pan nosi moje pieniądze?! Teraz prezes wyjął pięćsetzłotówkę z portfela i położył obok tęczowego górala. Potem otworzył klapkę w portfelu i schował pięćsetkę z gazu do osobnej przegródki. Następnie wy-szedł. Może myślał, że kiedyś po wojnie taka pięćsetka będzie miała większą wartość? Ale chyba nie o to mu chodziło. Rozdział XV Jechałem wolno wzdłuż Żelaznej, Burek obserwował numery domów. – Tutaj! – powiedział – w pewnej chwili. Od paru dni mieliśmy ten adres od Weronki, ale co dzień coś nam przeszkadzało, wreszcie pojechaliśmy, chociaż już było późno, dobra godzina po fajrancie. Przyhamowałem lekko i na zablokowanych kołach zsunęliśmy się rynsztokiem pod chod-nik. Już się robiło ślisko wieczorami. W dzień mżył deszcz, potem ściemniło się bardzo wcze-śnie i temperatura spadła poniżej zera. Nawet ta mżawka marzła chwilami na szybach i trzeba ją było ścinać żyletką, bo wycieraczki tego nie zbierały. W ogóle było parszywie na mieście. Po ulicach chodziły wzmocnione patrole żandarmerii, z wyciem syren przejeżdżały zielone wanny. Były to otwarte samochody wielkości małych autobusów z wmontowanymi karabi-nami maszynowymi. Na odgłos silnika ludzie chowali się do bram, jak we wrześniu trzydzie-stego dziewiątego roku. Wtedy latały samoloty, bijąc seriami karabinów maszynowych i działek, teraz jeździły budy na Skaryszewską, do getta i na Pawiak. W getcie mordowano, na mieście były łapanki. Wysiedliśmy i jakaś postać cofnęła się w głąb bramy. Ale kiedy weszliśmy, już nie było nikogo. Tylko w podwórzu ktoś majstrował przy pokrywie śmietnika. Mężczyzna ubrany w kożuch i wysokie buty z filcowymi cholewami. Pewnie dozorca. – Pani Kozłowska to gdzie będzie? – spytałem. – Z bramy na prawo, trzecie piętro, na wprost schodów – powiedział nie odrywając wzroku od pokrywy. Cofnęliśmy się do bramy i zatrzymaliśmy się niepewnie. Spostrzegł to, bo zaraz doszedł nas jego głos. – Od podwórza na prawo. Weszliśmy na schody. Były wydeptane, drewniane, ale dosyć tu było czysto. Tylko pach-niało praniem. Piętro wyżej ktoś pośpiesznie wchodził na górę w drewniakach. Starał się iść cicho, ale było go dobrze słychać. Spojrzeliśmy w górę, nikogo nie zobaczyliśmy. Potem kro-ki ustały. Przeszliśmy jeszcze piętro i z początku poczuliśmy obrzydliwy zapach. Na najwyż-szym podeście schodów stała obdarta dziewczyna. Ubrana była w czarny płaszczyk, miała podarte pończochy i drewniaki na nogach. Jeden z drewniaków zasznurowany był kolorową tasiemką. Dziewczyna opierała się o ścianę, splecione ręce uniosła ku twarzy. Były bardzo brudne. Spod chustki widać było kosmyk jasnych włosów. Musiała wyjść niedawno z kanału, bo wszystko było na niej mokre. Nawet nie wyglądała na przerażoną. Miała to poza sobą. Patrzyliśmy nie wierząc oczom. – Fräulein Hania! – powiedziałem. – Co pani tu robi, na miłość boską?! Wyszła stamtąd, to nie ulegało wątpliwości. Musiała nas poznać w tej chwili, bo coś jej drgnęło w twarzy. Ale nie powiedziała nic. Za-częła płakać. – Co pani tam robiła? – spytał Burek. Podniosła na nas oczy. Jeszcze nigdy nie widzieli-śmy jej z tak bliska. Po brudnych policzkach ciekły jej łzy. – Byłam – odpowiedziała. Przed chwilą trzymała się dobrze, teraz trudno jej było mówić. Mimo to zapytałem: – Ma pani tu kogoś? Jakichś ludzi, jakieś kontakty?Było to głupie pytanie, ale trzeba je było zadać. Zaprzeczyła ruchem głowy. – Ludzi nie... Tylko to – podała mi mały, panieński pierścionek z brylancikiem. Musiała go trzymać w ręku. Teraz włożyła rękę do kieszeni płaszcza. – I jeszcze to. Myślałam, że zgubiłam, ale mam. Był to banknot pięćdziesięciozłotowy. – Musimy zejść na dół – powiedział Burek.Dziewczyna stała i trzęsła się z zimna. – Nie wiem, czy mogę tak iść – powiedziała. – Przecież każdy zaraz zobaczy. – Mamy samochód – rzekł Burek. – Proszę się nie bać.Narzuciłem na nią kożuch. Był bardzo długi, sięgał mi prawie do kostek. – Idź naprzód i uważaj, czy ktoś nie idzie – powiedział Burek. – A jak ktoś będzie szedł, to co poradzę? – Też prawda – zgodził się.Zeszliśmy schodami w dół, ale nikogo nie było ani na schodach, ani w bramie.Burek wyszedł pierwszy, otworzył Büssinga, potem widziałem, jak się pochylił i odbloko- wał prawe drzwi. Silnik od razu zaskoczył i wtedy wyszliśmy z Hanią z bramy i wsiedliśmy do samochodu. Musiała podciągać poły kożucha, bo inaczej nie mogłaby iść. Znowu zaczęła dygotać. – Niech pani usiądzie na podłodze – powiedziałem i wzrokiem wskazałem Burkowi luster-ko wsteczne. Z przecznicy oddalonej o jakieś pięćdziesiąt metrów wyszedł czteroosobowy patrol i szedł w naszym kierunku. Ruszyliśmy. Było mało przechodniów, praktycznie ulica była pusta. Chustka na głowie dziewczyny przekrzywiła się i widać było jej włosy. Wyglądały jak zakurzone złoto. W trzy-dziestym dziewiątym roku widziałem zbombardowaną wystawę sklepu jubilerskiego. Złote wyroby leżały pomieszane z gruzem i ceglanym pyłem. Było słonecznie, ale złoto świeciło przymglonym blaskiem. Skręciliśmy z Żelaznej w Złotą. W poprzek ulicy szła tyraliera żandarmerii. Burek przy-hamował i żandarmi rozstąpili się, żeby przepuścić samochód. Były to złe czasy, ale Büssin-giem przejeżdżaliśmy przez wszystkie łapanki i nigdy nie próbowano nas zatrzymać. Z cza-sem do tego przywykliśmy. Poprzedniego dnia piliśmy z panem Władziem bimber w sodo-wiarni na Wolskiej, obserwując przez okno, jak spod wiaduktu zbliża się ku nam łapanka. Kiedy byli niedaleko, wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy na Bema po odlewy. Wtedy też szli środkiem ulicy i też rozstąpili się, żeby przepuścić Büssinga. Mimo to Burek powiedział teraz: – Daj papierosa. Miałem papierosy w kożuchu i trwało chwilę, zanim odnalazłem kieszeń. Zapaliliśmy i wtedy uświadomiłem sobie, że wciąż trzymam pierścionek. Wziąłem dziewczynę za rękę, była zimna i lepka i zacisnęła się na mojej dłoni. Trzymając papierosa w ustach otworzyłem jej dłoń i nałożyłem pierścionek na palec. Potem trzymałem ją za rękę, aż zajechaliśmy na Podwale. Powoli przestawała dygotać. Burek wjechał do bramy i zatrzymał się tak, że drzwiczki samochodu znalazły się obok wejścia na klatkę schodową. Z głębi podwórza ruszył ku nam energicznym krokiem pan Flo-rian. Lubił porozmawiać, a już specjalnie cenił sobie możliwość pogawędzenia o samocho-dach. Ilekroć przyjeżdżaliśmy Büssingiem czy motorowcem na Podwale, zawsze miał sporo do powiedzenia. Czasami to bywało zabawne, bo nie miał najbardziej elementarnej znajomo-ści przedmiotu. Teraz nie był nam potrzebny. – Zabiorę go – powiedział Burek. – A ty weź panią na górę.Wysiadł i zbliżył się do dozorcy. – Dobrze, że pan jest, panie Florku – powiedział witając się. – Pan ma flachcęgi, a mnie się kabel od instalacji iskrzy. Trzeba ścisnąć izolację. Słuchałem bredni Burka i myślałem sobie, że w tej kupie cuchnących łachmanów, oparta o moje nogi i przykryta moim kożuchem, siedzi najpiękniejsza dziewczyna, jaką zdarzyło mi się widzieć w życiu. Pan Florian pokiwał ze zrozumieniem głową. – Duże flachcęgi? – zapytał. – Takie sporawe – rzekł Burek. – Najlepiej pójdę z panem, to coś dobiorę. Śrubokręt pew-nie też pan ma? – Znajdzie się – odparł pan Florian. Zniknęli w drzwiach stróżówki i wtedy wysiedliśmy z samochodu i weszliśmy na pierwsze piętro. Dziewczyna znowu się plątała w kożuchu, szczęśliwie było niedaleko. Wyjąłem z ko-żucha klucze. Mogły jej wypaść, kiedy siedziała w samochodzie na podłodze i trzeba by było po nie wracać, ale nie wypadły. Mieliśmy trzy zamki w drzwiach, przeważnie zamykaliśmy tylko jeden, yalowski, i teraz po przekręceniu klucza drzwi zaraz się otworzyły. W mieszkaniu było ciepło i mroczno, ale widać było zarysy mebli i mogliśmy poruszać się bez obawy, że się na coś wpadnie. – No to zaczynamy gospodarować – powiedziałem. Zdjąłem z dziewczyny kożuch i wprowadziłem ją do łazienki. Tam okno było zaciemnione na stałe i można było zapalić światło. Elektryczność nie była wyłączona. Odkręciłem kran i strumyczek ciepłej wody zaczął spływać do wanny. Gaz był jednak niedobry, jak zwykle o tej porze i woda ledwo ciepła. Dziewczyna stała na środku łazienki z opuszczonymi rękami. Nie dygotała już, ale wargi jej drgały i przez chwilę pomyślałem, że chce coś powiedzieć. Ale to nie było to. Teraz wi-działem ją tak blisko jak na schodach i w jasnym świetle. Była wychudzona i brudna, ale z wyrazem zupełnej bezradności w oczach chyba jeszcze piękniejsza niż dawniej. – Tu są szlafroki kąpielowe – powiedziałem rzeczowo. – Proszę sobie któryś wybrać i przebrać się. Zaraz coś znajdę na pani rzeczy. Po zapakowaniu ubrań pana Burakowskiego zostało nam parę worków antymolowych, bo kupiliśmy ich więcej niż trzeba. Zdjąłem worek z antresoli i położyłem na taborecie. – Proszę włożyć wszystko do tego worka. Wyszedłem z łazienki, zamknąłem za sobą drzwi, potem wszedłem do kuchni. Trzeba było zagrzać wodę na płycie, bo z piecyka gazowego ciekła tak wolno, że nie miało to sensu. Za-nim wanna wypełniłaby się chociaż w połowie, woda byłaby już zimna. Sięgnąłem po roletę zaciemniającą i tuż pod oknem usłyszałem głosy Burka i pana Floriana i zaraz potem odgłos uruchamianego silnika. Burek wyprowadzał tyłem przez bramę Büssinga na ulicę. Jeszcze przez chwilę widziałem majaczącą w półmroku postać pana Florka. Z szeroko rozłożonymi rękami szedł za cofającym się wozem, pokazując Burkowi kierunek. Nie miało to żadnego sensu, ponieważ Burek wychylony z szoferki patrzył do tyłu. Mimo to pan Florek brał czynny udział w operacji. Opuściłem roletę i rozpaliłem pod kuchnią. Wysuszone szczapy leżały w piecyku, podla-łem je jeszcze naftą, zawsze mieliśmy dosyć i nafty, i węgla i zaraz zaczęły się ładnie palić. Potem napełniłem blaszane wiadro wodą, odsunąłem fajerki i postawiłem wiadro na ogniu. Z łazienki dochodził wyraźny plusk wody. Widocznie dziewczyna myła ręce. Wyszła z ła-zienki otulona ciasno szlafrokiem. W ręku trzymała zwiniętą torbę. Strasznie mało było tych rzeczy w środku. Zatrzymała się niezdecydowana w drzwiach. – Proszę, niech pani wejdzie – powiedziałem, więc weszła, postawiła torbę na podłodze przy drzwiach i przykucnęła przy ogniu. – Zimno pani? – spytałem.Skinęła głową, że tak. Przyniosłem z przedpokoju kożuch i rozłożyłem na łóżku stojącym w alkowie. Nigdy nie używaliśmy tego łóżka, dopiero ostatnio, kiedy zaczęliśmy się rozglądać za służącą, byliśmy zadowoleni, że jest. Stało w alkowie, zasłane beżowym kocem. – Proszę się położyć – powiedziałem i odsunąłem szeroko firankę oddzielającą alkowę od kuchni. Kiedy się położyła, okryłem ją szczelnie kożuchem. Była bosa i miała tak brudne no-gi, jakich nie widziałem nigdy. Brodziła w kanale i teraz to błoto zaschło i wyglądało jak czarna skorupa. Poszedłem do pokoju Rysi i przyniosłem jej ranne pantofle. Postawiłem je koło łóżka, do-rzuciłem węgla pod kuchnię i usiadłem na krześle. – Zaraz się woda zagrzeje i będzie się pani mogła porządnie wykąpać – powiedziałem. – Cieplej pani? Powiedziała, że tak i potem patrząc na pantofle Rysi spytała: – Panowie, z kimś mieszkają? – Mieszkamy we trójkę. My z Burkiem i nasza przyjaciółka. – To ta pani będzie się gniewała. – Nie – odpowiedziałem. – Ta pani nie będzie się gniewała. Myślę, że się panie polubią. Nic nie odpowiedziała, tylko patrzyła w ogień. Potem przymknęła oczy i wtedy wyglądała jeszcze smutniej niż przed chwilą. Podszedłem do wiadra i zanurzyłem palec w wodzie. Była ledwie ciepła. Usiadłem znowu na krześle i myślałem, że dziewczyna śpi. Niespodziewanie powiedziała, wciąż leżąc z za-mkniętymi oczami: – Boże, jak dobrze, że tu jestem.Wtedy pomyślałem, że pewnie jest głodna. – Jest pani głodna? – spytałem. – Tak – powiedziała i otworzyła oczy. W szafce pod oknem był chleb, boczek i zimne kotlety na patelni. Rysia starała się nie go-tować codziennie, bo nie starczało jej czasu. Za patelnią znalazłem garnczek z zupą ogórko-wą. Na wszelki wypadek spytałem: – Kiedy pani jadła ostatni raz? – Nie wiem – odpowiedziała. – Dosyć dawno. – To znaczy, jak długo pani nie jadła? Dzień, dwa dni?Zastanowiła się. – Naprawdę nie wiem – powiedziała. – Siedziałam długo w jakichś piwnicach, tam było ciemno. Potem w kanale też było ciemno. Ile to mogło trwać? Trzymałem patelnię z kotletami i nie wiedziałem, czy je postawić na ogniu, czy odstawić z powrotem do szafki. – Chodzi mi o to, że jeśli pani głodowała, to teraz powinna pani zjeść coś lekko strawnego – wyjaśniłem. – Myślę, że tak – odparła. Postawiłem patelnię na stole i znowu zajrzałem do szafki. Było tam mleko. Postawiłem je na płycie i kiedy było gorące, pokrajałem na stolnicy bułkę i wrzuciłem do mleka. Jeszcze chwilę czekałem, aż się ta papka zagotuje, i wreszcie zdjąłem garnek z ognia. Kiedy podawałem jej talerz, miała wciąż zimne ręce, ale nie lodowate jak w samochodzie. – To będzie chyba odpowiednie– powiedziałem. – Na pewno tak – zgodziła się. – Dziękuję. – I proszę powoli jeść. Zamigotało światło, więc zapaliłem lampę naftową i znowu sprawdziłem temperaturę wo-dy. Była już dobrze gorąca. Powiedziałem, że niedługo będzie kąpiel, i wtedy wyłączono prąd. Paliła się lampa i od paleniska bił ciepły blask. Usiadłem na krześle i było mi bardzo przyjemnie. Patrzyłem, jak dziewczyna je, i kiedy skończyła, zabrałem od niej talerz i łyżkę i postawiłem na stole. – Teraz mi ciepło – powiedziała. Ale kiedy spojrzała na mnie, miała znowu troskę w oczach. – Ta pani nie będzie się gniewała? Pozwoli mi tu zostać? – Tak – powiedziałem. – Już pani mówiłem, że tak! I proszę przestać przepraszać, że pani żyje! Wtedy pierwszy raz uśmiechnęła się. – Przecież to niedozwolone – powiedziała. Wyswobodziła się trochę z kożucha i leżała oparta na łokciu, z twarzą zwróconą ku paleni-sku. Policzki jej się zarumieniły może po tym gorącym mleku, a może światło dawało takie efekty. Chciałem zapytać, w jaki sposób dostała się z warsztatów do getta, bo przy swoim wyglądzie mogła chyba przesiedzieć tam spokojnie wojnę, ale nie zapytałem. Dochodziła do równowagi i nie było powodu, żeby ją z niej wytrącać. Zapytałem zamiast tego, czy mogę wyrzucić worek z jej rzeczami. Odpowiedziała, że tak. – Nie jest pani do niczego przywiązana? – Oj nie! – wzdrygnęła się. , – Nie zapomniała pani o niczym?Musiała to źle zrozumieć. – Opaskę wyrzuciłam jeszcze w kanale – powiedziała. – Myślałem, że może coś zostało w kieszeni. – Mam tylko to – powiedziała wyciągając przed siebie rękę z pierścionkiem. Pierścionek był brudny i brylancik prawie nie błyszczał. Musiała to spostrzec, bo dodała: – Jest bardzo ładny, tylko trzeba go umyć. Jest mały, ale bardzo ładny. – Ma pani jeszcze pięćdziesiąt złotych – powiedziałem. – Ale nie ma pani kieszeni, żeby je schować. Wyjąłem banknot i wyprostowałem. – Powiesimy go na gwoździu. Będzie pani miała pamiątkę. – Nie, nie – powiedziała. – Nie chcę takiej pamiątki. Niech pan, to wrzuci do pieca! Schowałem pieniądze do kieszeni. Potem zdjąłem wiadro z płyty, zasunąłem fajerki i po-szedłem do łazienki, żeby wlać wrzątek do wanny. Z tym, co naleciało z kranu, było już do-syć wody i nawet pomyślałem, że może jest za gorąca. Kiedy wróciłem, siedziała z nogami opuszczonymi na podłogę. – Spalił pan te pieniądze? – spytała. – Mówiła pani poważnie? Potwierdziła ruchem głowy, więc odsunąłem pogrzebaczem fajerki i wrzuciłem banknot w ogień. Potem napełniłem wiadro wodą i postawiłem na płycie. – Dziękuję – powiedziała. Wstała i niespodziewanie zatoczyła się. Minęło to, zanim ją zdołałem podtrzymać. Tylko na chwilę oparła się o stół. Zaprowadziłem ją do łazienki i zapaliłem lampkę wiszącą nad lustrem. – Proszę nie zamykać drzwi od wewnątrz – powiedziałem. – I pewnie warto dodać zimnej wody, żeby nie była zbyt gorąca. Będę do pani przychodził pod drzwi od czasu do czasu i pytał, czy wszystko w porządku. – Tak – zgodziła się. – Ale już czuję się dobrze. Pewnie po prostu zbyt szybko wstałam. Dlatego zakręciło mi się w głowie. – Pewnie tak. Ale proszę uważać. Szampon do włosów jest na półce.Odsunęła rękaw szlafroka i włożyła rękę do wody. Potem odkręciła kran z zimną wodą.Odwróciła ku mnie twarz. Wyglądała na zdrową, brudną dziewczynę. – Mam wszy – powiedziała. Odpowiedziałem, że nim się wykąpie, w kuchni zagrzeje” się drugie wiadro wody i że przy myciu głowy może uruchomić piecyk gazowy. – Dam sobie radę – uśmiechnęła się. – Jeszcze trochę pamiętam, jak to jest w łazience. Wróciłem do kuchni i dorzuciłem węgla pod płytę. „Na podłodze przy drzwiach stał worek z jej rzeczami. Początkowo chciałem go wyrzucić do śmietnika, ale zmieniłem zdanie. Nowy worek w śmietniku wzbudziłby zainteresowanie. Był jaskrawożółty i wyraźnie nie używany. Wysypałem zawartość na podłogę i kolejno wrzucałem do ognia. Potem zasunąłem fajerki, ale mimo to smrodliwy dym wypełnił kuchnię. Dosyć szybko to minęło. Po prostu rzeczy były mokre i początkowo nie bardzo chciały się palić. Wziąłem lampę i podszedłem pod drzwi łazienki. Słychać było wyraźnie plusk wody, mi-mo to spytałem: – Wszystko dobrze? – Tak – odpowiedziała. – Dziękuję. Wróciłem do kuchni, zgasiłem lampę, podniosłem żaluzje zaciemniające i otworzyłem sze-roko okno. Było zupełnie ciemno. Ktoś przechodził przez podwórze, słychać było jakieś gło-sy, ale nawet sylwetek idących nie można było spostrzec. Chwilę stałem przy oknie oddy-chając czystym chłodnym powietrzem, potem poszedłem do pokoju, zaciemniłem okna i za-paliłem światło. To, że Fräulein Hania była Żydówką, wydawało się zupełnie nieprawdopodobne. Jednakże musiała nią być. Do getta przedostawali się wprawdzie i nie-Żydzi w sprawach konspiracyj-nych lub handlowych, ale przy obecnym nasileniu terroru pewnie już nikt nie chodził han-dlować do getta, a wysłanniczką podziemia nie mogła być dziewczyna o wyglądzie tak ude-rzająco nordyckim. Zapaliłem papierosa i wydmuchiwałem dym w krąg światła padającego spod abażuru lam-py. Kłębił się w świetle i potem powoli rozpływał. Było to umiarkowanie zabawne, ale wy-dawało mi się, że nie mam na razie niczego ciekawszego do zrobienia. Potem uświadomiłem sobie, że mam. Zadzwoniłem do Rysi, żeby wracając do domu kupiła gęsty grzebień i coś lekko strawnego na kolację. Myślałem, że o coś zapyta i wtedy powiem, że boli mnie brzuch i że znalazłem jakieś podejrzane paskudztwo na kołnierzu kożucha. Ale Rysia nie zapytała o nic. – Mogę przyjechać zaraz – zaproponowała. Powiedziałem, że nie ma pośpiechu i że wszystko jest w porządku. Po tej rozmowie telefo-nicznej wyszedłem do korytarza. W łazience leciała woda z gazowego piecyka. – Jak się pani miewa? – zapytałem. – Dobrze – odpowiedziała. – Tylko nie mam grzebienia.Wyjąłem grzebień z kieszeni kombinezonu. – Położę grzebień pod drzwiami – powiedziałem. – Może zresztą da się przesunąć przez szparę. Musiała źle słyszeć, bo zakręciła kran. – Co pan mówi? Przepraszam, ale nie zrozumiałam.Powtórzyłem, że położę grzebień pod drzwiami, i wtedy powiedziała, że mogę wejść.Siedziała owinięta w szlafrok na wannie, z nogami w pantoflach Rysi i wycierała głowę ręcznikiem. Było gorąco i wilgotno. Położyłem grzebień na taborecie i spytałem, czy jeszcze czegoś nie potrzebuje. Zastanowiła się. – Gdyby pan był tak dobry, to jeszcze przydałyby się nożyczki. Mam połamane paznokcie. Poszedłem po nożyczki i kiedy wróciłem, trzymała grzebień w ręku. – Będzie go pan musiał wyrzucić – powiedziała. – Bardzo przepraszam. – Zasuszę go na pamiątkę. Zresztą grzebień można umyć. – Ale będzie panu nieprzyjemnie. – Nie będzie mi nieprzyjemnie – powiedziałem. – Proszę teraz nałożyć inny szlafrok, bo ten jest mokry. – Dziękuję – powiedziała. – Pan jest bardzo dobry i miły. Byłem już w drzwiach, ale jeszcze zatrzymałem się. – Cieszę się, że to pani spostrzegła – powiedziałem. – Muszę jeszcze panią uprzedzić, żeby to pani nie zaskoczyło, że bardzo zyskuje przy bliższym poznaniu. Zamknąłem za sobą drzwi i poszedłem do pokoju Rysi. Wyjąłem z szafy spódnicę, ciepły sweter i pantofle. Potem znalazłem szufladę z bielizną i zostawiłem ją otwartą. Parę minut później drzwi od łazienki otworzyły się. Dziewczyna miała głowę owiniętą ręcznikiem i była w innym szlafroku. W ręku trzymała nożyczki i grzebień. – Wszystko się udało? – spytałem. – Tak. Tylko... – zawahała się. – Tylko co? – Tylko nie umiem obciąć paznokci na prawym ręku. – To ja pani obetnę – powiedziałem. – Ale przedtem musi się pani ubrać. Tu jest znacznie chłodniej niż w łazience. – Tu jest bardzo przyjemnie. – Tak, ale chłodniej. Wprowadziłem ją do pokoju Rysi, wskazałem rzeczy leżące na łóżku, pantofle i otwartą szufladę. – Podjąłem za panią niektóre decyzje. Ale bieliznę musi pani wybrać sobie sama. – Naprawdę mogę to włożyć? – zapytała z niedowierzaniem. – Oczywiście. – To strasznie dziękuję. – Nie ma za co. A bielizny nie wybrałem tylko dlatego, żeby mogła pani sobie pomyśleć: Boże! Ileż delikatności w tym człowieku! – Pan żartuje, a ja naprawdę nie wiem, co powiedzieć. – Patrzyła na mnie bezradnie. – Gdyby nie panowie, to ja w tej chwili... – Proszę się ubierać – powiedziałem i wyszedłem do naszego pokoju. Tam sobie przypo-mniałem o kuchni. Okno było otwarte i już nie pachniało niczym, tylko kożuch zalatywał trochę kanałem. Wyłożyłem go na kuchenny balkonik, zamknąłem okno, opuściłem roletę i zapaliłem lampę. Jeszcze się pod kuchnią dobrze paliło, więc postawiłem czajnik na ogniu i wróciłem do naszego pokoju. Tam czekałem dobre dziesięć minut, zanim wyszła. Już nie miała ręcznika na głowie. Gładko rozczesane włosy opadały jej na ramiona. Były jeszcze wilgotne, ale w świetle lampy już prześwitywały ciemnym złotem. Kiedyś przeżyliśmy z Burkiem podobną chwilę z Rysią, nie byłem więc nowicjuszem. Ale Rysia startowała z wyższego pułapu. – Fräulem Hania! – zawołałem. – Nareszcie, wygląda pani jak zwykle. Stała przede mną zażenowana, może jej chodziło o te cudze rzeczy, które miała na sobie, a może należała do tego ogromnie rzadkiego gatunku pięknych kobiet, które własna uroda wprawia w zakłopotanie. Miała wychudzoną, bladziutką buzię i cienie pod oczami. Za to oczy wydawały się teraz większe. – Proszę tak nie mówić – powiedziała.Odpowiedziałem, że przepraszam i że więcej nie będę tak mówił. Potem przypomniałem sobie o jej paznokciach. Usiedliśmy na kanapie i podała mi rękę. – Widzi pan, jaki się zrobił ładny? – powiedziała poruszając ręką z pierścionkiem w świe-tle lampy. – Tak – przyznałem. – Obetnę pani krótko paznokcie, bo inaczej się nie da. Okazało się to łatwiejsze, niż myślałem, pewnie dlatego, że miała ręce wymoczone w cie-płej wodzie. – Jak się pani tam znalazła? – spytałem. Trzymałem jej smukłą rękę i ostrożnie obcinałem paznokieć tuż przy skórze. Paznokcie miała połamane, a na dłoni wyraźnie czułem przy palcach zgrubiałą skórę. Takie dłonie mają wioślarki albo dziewczęta tańczące w balecie od ćwi-czeń przy drążku. – W getcie? – W getcie. Czy pani jest Żydówką? – Tak – powiedziała. – Jestem Żydówką, chociaż nie jestem do Żydówki podobna. – To jest ostatnia myśl, która może przyjść człowiekowi do głowy, kiedy się na panią pa trzy. Uśmiechnęła się lekko. – Tam to się nazywało mieć dobry wygląd. Tylko to już nie było ważne za murami. – Ale u Swobody to było ważne. Zdawało się, że może pani przeczekać tam spokojnie wojnę. – Chyba tak – powiedziała. – To w jaki sposób trafiła pani do getta?! Podniosła na mnie oczy dorosłego człowieka, który przygląda się komuś, kto niczego jesz-cze nie przeżył i nie rozumie najprostszych sytuacji. – Miałam w getcie rodziców i siostrę – powiedziała. – Dlatego tam poszłam. Zamordowa no ich przed miesiącem. Już miała obcięte paznokcie, nożyczki leżały na stoliku. – Jest pani bardzo dzielną dziewczyną – powiedziałem i wziąłem ją znowu za rękę. – To straszne, co pani przeżyła. – Tak – powiedziała. – To straszne. Potem błąkałam się po jakichś piwnicach i bunkrach i w końcu przyłączyłam się do ludzi, którzy szli kanałem na tę stronę. Ale to był przypadek i to nie znaczy, że jestem dzielna. Boję się. – Teraz może się pani nie bać – powiedziałem. – Zorganizujemy jakoś wszystko, żeby mo gła pani spokojnie żyć. Zresztą przy pani wyglądzie to nie powinno być trudne. Ktoś przekręcił klucz w drzwiach wejściowych i dziewczyna drgnęła. – To Burek – powiedziałem. – Może się pani nie bać.Zaprzeczyła ruchem głowy. – Za długo się bałam, żebym mogła nagle przestać. – Już jestem – doszedł nas z przedpokoju głos Burka. – Dajecie sobie radę? – Tak – odpowiedziałem i spojrzałem na dziewczynę. Już nie miała wyrazu napięcia. Nawet uśmiechnęła się. – Widzi pan, że nie jestem dzielna – powiedziała.Wszedł Burek i zatrzymał się w drzwiach. – Boże, jak się cieszę! – powiedział. – Już jest pani w dobrej formie i wygląda pani jak Lo-relei niebezpieczna dla otoczenia! – Narażam panów – zasępiła się. – Oj nie! – rzekł Burek. – Złe mnie pani zrozumiała. Chciałem powiedzieć, że jest pani ta-ka śliczna i że to jest dla otoczenia niebezpieczne. Chciałem się elegancko znaleźć, ale wyra-ziłem się niezręcznie. Proszę się nie gniewać. I niech się pani uśmiechnie. – Kiedy ja panów narażam naprawdę – powiedziała. – Nie sądzę – rzekł Burek. – Przecież znajomością z panią można się legitymować jak ausweisem. Wtedy uśmiechnęła się. Opowiedziałem Burkowi o rozmowie telefonicznej z Rysią i przeszliśmy do kuchni, żeby zobaczyć, czy wszystko dobrze się spaliło i żeby przygotować kolację, ponieważ Rysia miała niedługo wrócić do domu. Zajrzeliśmy do pieca. Wszystko było dokładnie spopielone. Wyją-łem z szafki garnek z zupą, patelnia z kotletami stała na stole. Burek wyjął z szuflady obrus. – Nakryję do stołu – powiedziała dziewczyna. – Nie jest pani zmęczona? – spytałem. – Jestem. Ale bardzo chcę nakryć do stołu. I proszę niczego nie ruszać, dam sobie radę. Czy już czas podgrzewać zupę? – Tak – rzekł Burek. – Zaraz przyjdzie Rysia. – Nakryć tutaj czy w pokoju? – W pokoju – powiedziałem. – Tylko śniadania jadamy w kuchni.Kiwnęła głową i wyszła z obrusem do pokoju. – Ledwie się trzyma na nogach – powiedział cicho Burek. – Tak – przyznałem. – Ale ważniejsze jest, żeby się poczuła w domu. Nie może się czuć ciągle w kanale. Musiała być potwornie zmęczona, bo nawet nie próbowała protestować, kiedy zaczęliśmy nosić talerze i sztućce. Potem siedząc na taborecie pilnowała w kuchni, żeby się kotlety nie przypaliły i żeby nie wykipiała zupa. – To nie jest zajęcie dla pani, bo pani jest pewnie głodna, ale nie może tego jeść – powie-działem. – Jakoś wytrzymam – uśmiechnęła się, podnosząc ku nam twarz znad patelni. – Rysia przyniesie coś dla pani – powiedziałem. – Coś, co będzie pani mogła jeść. – Już wie o mnie? – spytała, a ja odpowiedziałem, że tak. Nie była to zupełna prawda, ale Rysia musiała się czegoś domyślać. To było jasne choćby z tego, że nie zapytała o nic, kiedy z nią rozmawiałem przez telefon. Burek wstawił zupę i kotlety do piecyka i przeszliśmy do pokoju, bo wszystko było już przygotowane do kolacji. Tak nas zastała Rysia siedzących przy stole nad pustymi talerzami. Weszła nie zdejmując płaszcza i wtedy dziewczyna zaraz wstała, więc my z Burkiem wstali-śmy również. – To jest pani Anna Szubert – powiedziałem. Rysia rozjaśniła się. Musiała być zaniepokojona moim telefonem i widok dziewczyny pewnie ją uspokoił. – Dobry wieczór – powiedziała witając się. – Przecież ja panią doskonale pamiętam! Pani pracowała u Swobody. – Kiedyś tam pracowałam – powiedziała dziewczyna.Rysia położyła na stole papierową torbę. – To jest szynka – wyjaśniła. – Od pani Siemiatyckiej. Coś pani dolega? Spojrzała na Anię i pewnie poznała na niej swój sweter i spódnicę, bo wyraz beztroski na jej twarzy ustąpił miejsca zdziwieniu. – Jestem w pani rzeczach – powiedziała dziewczyna. – Przepraszam, że bez pozwolenia. – To spódnica ciotki – powiedziała Rysia. – Coś jakby spódnica przechodnia.Dziewczyna spojrzała pytająco.– Myśmy się też przebierali gruntownie po przyjeździe do Warszawy – wyjaśniłem. – Wtedy Rysia chodziła w tej spódnicy. – I nie oddałam jej pani Wice do dziś – powiedziała Rysia. Jeszcze staliśmy wszyscy, Rysia w płaszczu i w kapeluszu, z rękawiczkami w ręku. Tylko torbę postawiła na brzegu stołu. – Pani wyszła dzisiaj kanałami z getta – powiedziałem. – Wszystkie jej rzeczy spaliłem, bo były podarte i mokre. Nie jadła pewnie przez parę dni. Ale nie wie, jak długo. – Rozumiem – powiedziała Rysia i wzięła torebkę ze stołu. – To ja się teraz rozbiorę. Rozdział XVI Mieliśmy nową sytuację w domu i wypadało się nad nią zastanowić. Ale dziewczynie za-mykały się oczy i wyglądała tak, jakby za chwilę mogła usnąć przy stole. Trzeba ją było po-łożyć zaraz do łóżka. Chcieliśmy przestawić to kuchenne do pokoju Rysi, ale wolała spać w alkowie. – Tam jest bardzo dobrze – powiedziała. – Od razu mi się podobało, kiedy weszłam. Ogień się palił tak ładnie. Było to najlepsze rozwiązanie, bo proste. Jednak próbowaliśmy oponować. Pewnie pomy-ślała, że może przeszkadzać w kuchni, bo zapewniła, że wstanie raniutko i że nie będzie prze-szkadzała. Rysia pogładziła ją po włosach. – Niech pani śpi jak najdłużej. My też będziemy długo spali, bo jutro jest niedziela. Kiedy Rysia ścieliła w alkowie, siedzieliśmy przy stole, potem we troje przeszliśmy do pokoju Rysi i ułożyliśmy się na jej łóżku. Teoretycznie sprawa była poważna i groziła różny-mi dramatycznymi konsekwencjami. Praktycznie była mniej groźna, bo nikomu przy zdro-wych zmysłach nie mogło przyjść do głowy, że dziewczyna była Żydówką. Należało się jed-nak szybko wystarać dla niej o jakieś dokumenty, o metrykę na początku, potem o kenkartę i kartę pracy. Mieliśmy na szczęście pana Hrehorowicza w Arbeitsamcie, doktor Krawczyk też wydawał się odpowiednim człowiekiem do nawiązania jakichś nieobowiązujących rozmów. Również pan Chrzanowski mógł się okazać człowiekiem pożytecznym. W Warszawie można było kupić wszystko, równie dobrze dyplom szambelana papieskiego, jak pistolet maszyno-wy. Dokumenty też sprzedawano, tylko nie wiedzieliśmy gdzie. Pan Chrzanowski powinien był wiedzieć. Inna sprawa, że były to dokumenty fałszywe, nie dające nawet tak nikłej gwa-rancji bezpieczeństwa jak dokumenty autentyczne. Odwrotnie, w jakiś sposób dodatkowo narażały człowieka posługującego się nimi. – Podstawowy dokument może być fałszywy, ale pochodne powinny być autentyczne – powiedziała Rysia. – Zresztą metryki nie nosi się ze sobą. Leży w tym biurze od kenkart. – Może dostaniemy prawdziwą metrykę? – powiedziałem. – To chyba nie takie trudne. – Tego nie wiemy – odparła. – Może być łatwe, może być trudne.Od pewnej chwili Burek jakby się wyłączył z rozmowy. Teraz wstał. – To wy sobie uzgodnijcie poglądy – powiedział. – Ja idę spać. Jeszcze chwilę rozmawialiśmy o różnych możliwościach zalegalizowania istnienia dziew-czyny i cały czas chciałem Rysię o coś zapytać, ale mówiłem co innego, niż chciałem. Mu-siała to wyczuć, bo w pewnej chwili powiedziała: – Dobrze zrobiliście. – Nie gniewasz się? – spytałem. – Nie – odpowiedziała. – Nie mogliście postąpić inaczej. Jak ty to sobie w ogóle wyobra-żasz?! W sumie uzgodnienie poglądów nie zajęło nam wiele czasu. Mimo to zasnęliśmy późno i spaliśmy do dziesiątej. W sąsiednim pokoju kręcił się Burek. Z kuchni nie dochodziły żadne odgłosy. Zajrzeliśmy przez uchylone drzwi. Dziewczyna spała głębokim, spokojnym snem. Włosy rozsypane na poduszce częściowo zasłaniały jej twarz i wyglądała z tym jak śpiąca dziewczynka. Zabraliśmy z kuchni maszynkę elektryczną i czajnik, bo pora była na śniadanie. – Nam się teraz wydaje, że ona miała szczęście, że nas spotkała na tych schodach – powie-działem, kiedy Rysia ustawiała czajnik na parapecie okna i włączała sznur do kontaktu. – A nie miała? – zdziwił się Burek. – Owszem – przyznałem. – Ale my też mieliśmy szczęście. Cholernie dużo szczęścia. Mo-gliśmy spotkać taką Żydówkę, że teraz nie wiedzielibyśmy, co robić. – Masz rację – powiedział Burek. – Nie myślałem o tym w ten sposób.Rysia zbierała talerze z wczorajszej kolacji.– Czasami człowiek ma taką alternatywę, że może zostać albo bohaterem, albo świnią – powiedziała. – I wtedy jedni zostają z tchórzostwa bohaterami, a inni z tchórzostwa tchórza-mi. Zależnie od tego, czego się więcej boją. – Może – rzekł Burek. – Chociaż to brzmi jak aforyzm, a aforyzmy budzą nieufność. Przeważnie więcej w nich zręczności sformułowania niż prawdy. – To jest aforyzm – powiedziała Rysia. – Podobno kiedyś powiedziano Bismarckowi, że w czasie szarży na Somosierrę Polaków poniosły konie i dlatego zdobyli wąwóz. Odpowiedział na to, że dobre wojsko konie ponoszą w kierunku nieprzyjaciela. – Dajcie spokój tym frazesom! – zaproponowałem. – Dobrze – zgodziła się Rysia. – Ale frazesy rodzą się na wydeptanej ziemi, wokół typo-wych sytuacji. Dziewczyna miała szczęście, że was spotkała, ale my też mamy szczęście, bo otarliśmy się o konieczność bardzo trudnego wyboru. Pokrywka na czajniku zaczęła lekko dygotać. Wstałem i wyjąłem wtyczkę z kontaktu. – I jeszcze to taka śliczna dziewczyna – powiedziała Rysia. – Owszem – zgodziłem się. Zabrzmiało to zdawkowo.Rysia wstała i poszła do łazienki. – Nie podoba ci się Ania? – spytał Burek. – Podoba mi się – powiedziałem. – Ale mówisz to bez przekonania. – Być może – przyznałem. – U Swobody była poza naszym zasięgiem. Teraz jest jeszcze dalej. – Bo co? – Bo tak się złożyło. Jak na moje upodobania jest zanadto od nas zależna. – Myślałem, że masz uprzedzenia rasowe. – Nie udawaj idioty. – O... – rzekł Burek. – Czuję, że sobie to jakoś załatwisz. Idą ci bańki nosem, kiedy na nią patrzysz. – Poważnie? – spytałem. – Coś w tym rodzaju – powiedział Burek. – Tak, że nie upadaj na duchu. Tego dnia dziewczyna spała bardzo długo. Zjedliśmy śniadanie we troje i potem coraz pewniej poruszaliśmy się po domu, tylko Rysia zasunęła firankę oddzielającą alkowę od kuchni. Rozpaliliśmy pod płytą i postawiliśmy wiadro wody na ogniu, żeby Ania mogła wy-kąpać się, kiedy wstanie i przede wszystkim umyć włosy. Po nieładnej, słotnej i mrocznej sobocie w niedzielę świeciło słońce. Była dobra pogoda na spacer, ale nie wyszliśmy, ponieważ na mieście wciąż było niespokojnie. Mieliśmy być tego dnia na obiedzie u ciotki, zadzwoniliśmy, że zjemy w domu. Przyjęła to jako rzecz zrozumia-łą. W pewnej chwili posłyszeliśmy jakiś ruch w kuchni.Rysia weszła i odsunęła firankę. – Dzień dobry, jak się pani spało? – Wspaniale – usłyszeliśmy głos dziewczyny. Drzwi do kuchni były otwarte i było dobrze słychać. – Tylko pewnie jest bardzo późno? – Dochodzi druga. – Jezus, Mario! – przeraziła się. – A miałam wstać raniutko!Widocznie zerwała się z łóżka, bo usłyszeliśmy głos Rysi, żeby się położyła z powrotem. – Przede wszystkim powinna pani odpocząć. Kiedy przyjechaliśmy z chłopcami do War- szawy, to było nasze hasło w pierwszych dniach. A pani jest bardziej zmęczona. Dostanie pani śniadanie do łóżka, potem wykąpie się pani i zajmiemy się pani głową. Realizacja tego programu zajęła przeszło godzinę. Potem wraz z Rysią nakryły do stołu i siedliśmy do obiadu, ale znowu tylko we troje, po-nieważ dziewczyna była dopiero po śniadaniu i ulokowała się na kanapie. Słońce już zacho-dziło, ale oświetlało pokój ciepłym, gasnącym blaskiem. Była pora, aby. się wreszcie wspólnie zastanowić nad sytuacją. Powiedziałem, że od jutra zaczniemy starania o jakieś dokumenty dla niej i że kiedy je dostaniemy, będzie mogła zacząć normalne, legalne życie. Ile czasu zabierze zdobycie dokumentów, tego nie możemy przewi-dzieć. Może to równie dobrze zająć dwa dni, jak miesiąc. Słuchała milcząc, wtulona w róg kanapy. Tylko od czasu do czasu przytakiwała ruchem głowy. Przed paroma minutami, kiedy nakrywały do stołu, była pogodna, teraz znowu zatroskana i zagubiona. Było to tak wyraźne, że Rysia przerwała mi w pewnej chwili. – Niezależnie od wszelkich szczegółów zostanie pani z nami – powiedziała. – To jest pod-stawowe ustalenie i od tego trzeba zacząć. Te wszystkie plany są związane z tym domem. Podniosła na Rysię oczy, nagle pełne łez, potem zasłoniła twarz rękoma i zaczęła trząść się od płaczu. – Przecież to się od wczoraj rozumie samo przez się – powiedziałem. Nie wiem, czy mnie słyszała, ale na pewno słyszał Burek, bo zaczął mi przytakiwać. Rysia usiadła na kanapie i objęła dziewczynę. Ta powoli uspokajała się. – Już nie mam siły iść gdzie indziej – mówiła wycierając nos. – Już nie chcę. I bardzo przepraszam, że się tak zachowuję. Jesteście kochani i dobrzy. – Znowu zaczynała płakać, ale nagle opanowała się. – Naleję herbaty. – To jest myśl! – rzekł Burek.Herbatę piliśmy już we czworo. – Moment jest uroczysty – powiedziałem. – Wchodzimy we wspólny rytm posiłków. – To może wypijemy po kieliszku? – zaproponował Burek. – Przecież mała nie może – powiedziała Rysia. – Wina? – zdziwił się. – W powieściach dają rekonwalescentom wino na wzmocnienie. Będzie pani mocna. – Pewnie mogę wypić kieliszek – powiedziała dziewczyna. – Widzisz – rzekł Burek. – W sprawach zdrowia najważniejsza jest intuicja.Wyszedł do kuchni i wrócił z przyzwoicie wyglądającą butelką. – Skąd masz wino? – zainteresowała się Rysia. – Od ciotki. – Ciotka ci dała? – Ciotka? – zdziwił się. – Dlaczego akurat ciotka? Chrzanowski mi dał. Ale w końcu to na jedno wychodzi. Było to dobre francuskie wino. Nie znaliśmy się na winach, ale tak wywnioskowaliśmy z etykiety. Potem zaczęliśmy wspominać lato czterdziestego roku u Swobody, kiedy Niemcy mieli nie tylko francuskie samochody, ale również francuskie koniaki, wina, pończochy i ko-smetyki. – Pani mówi znakomicie po niemiecku – rzekł Burek. – Nawet myśleliśmy, że pani jest Niemką. – Wiele osób mówi dobrze po niemiecku – powiedziała Rysia. – Ciotka mówi dobrze. – Tak – powiedziałem. – Ale ciotka ma prawidłowy, podolski akcent, a pani mówi jak... – zastanowiłem się. – Przepraszam, wie eine feine Berlinerin! – Skąd znasz takie wyrazy? – spytał Burek. – To jest cytat z Fünfstücka – wyjaśniłem. – Zapamiętałem to. Wypiliśmy wino i Burek znowu nalał. Dziewczyna spojrzała pytająco na Rysię. Rysia uśmiechnęła się tylko. – Mieszkałam wiele lat w Berlinie – powiedziała dziewczyna. – Brat ojca miał w Berlinie przedstawicielstwo handlowe i rodzice tam pojechali, kiedy jeszcze nie umiałam mówić. Chodziłam do niemieckiej szkoły. Ale w domu mówiło się po polsku. Tylko u stryjów nie, bo stryjenka była Niemką. Spytałem, czy jej niemiecki nie budził jakichś podejrzeń. Odpowiedziała, że nie. Budził zainteresowanie. Był to jakiś temat do rozmowy dla Niemców przychodzących do warsztatów. – Dosyć było tłoczno koło pani – rzekł Burek.Przyznała, że tak. Miała zresztą oficjalną wersję swojej niemczyzny. – W czasie kryzysu było bardzo trudno w Niemczech. Pewnego dnia w trzydziestym roku albo w trzydziestym pierwszym ktoś wyskoczył z okna domu naprzeciw nas. Było zbiegowi-sko na ulicy, przyjechała policja i karetka pogotowia. Mnie nie pozwolono podejść do okna. Potem mówiono w domu, że to się zabił pan Schademan, właściciel biura pośrednictwa han-dlu nieruchomościami. Stracił wszystko, nie mógł się wywiązać z zobowiązań i wyskoczył przez okno. Wtedy zdarzały się takie rzeczy. Moja wersja, zbliżona do prawdy była taka, że ojciec pracował w biurze pana Schademana i że po jego śmierci rodzice wrócili do kraju i ojciec zaczął pracować jako radca prawny w Białymstoku. W trzydziestym dziewiątym roku wojna nas rozdzieliła, bo nie zdążyłam wrócić do domu z wakacji. – Bardzo sprytnie – rzekł Burek. – Zwłaszcza że w Białymstoku nie było wtedy Niemców. – Tak – przyznała dziewczyna. – To się wydawało wiarygodne. Zwłaszcza że było takie biuro Schademana. – Ale gdzie państwo mieszkali naprawdę? – spytałem. – W Warszawie. Ojciec był adwokatem. Mieszkaliśmy na Piusa. – Ojciec był znanym adwokatem? – W środowisku palestry pewnie tak. Ale czy był szerzej znany? Dosyć krótko praktyko-wał w Warszawie. – Do jakiej szkoły pani chodziła? – Do Królowej Jadwigi.Nie znałem warszawskich szkół, więc nic mi to nie powiedziało. – Gdzieś niedaleko domu? – Na rogu Alei Ujazdowskich i placu Trzech Krzyży. – Tak – powiedziałem. – Czyli na pierwszy spacer pójdziemy raczej gdzie indziej. To jest rejon, gdzie była pani zadomowiona. – Ja się w ogóle boję wychodzić – powiedziała. – Nawet tam, u Swobody, bałam się, a co dopiero tutaj, w mieście. Rysia słuchała milcząc, dopiero teraz odezwała się w uspokajającym tonie. – Nie wiem, czy nie przesadzacie. Ale wydaje mi się, że tak.Zapytałem, czy przypomina sobie, co powiedziała poprzedniego dnia zaraz po wejściu do pokoju, kiedy zastała nas siedzących przy stole. Rysia zastanowiła się. – Chyba powiedziałam „dzień dobry”. – Powiedziałaś „dobry wieczór” – poprawiłem. – Dokładnie to brzmiało tak: „Dobry wie-czór. Przecież ja panią doskonale pamiętam!” – Masz rację – przyznała. – Tylko to znaczyło: Aha, jest pani tą śliczną dziewczyną, która pracowała u Swobody. Zapamiętać kogoś to nie znaczy znać jego sekrety. Poza tym wśród ludzi znających prawdę o pani pochodzeniu nie musi być szpicel. – Ale może być – rzekł Burek. Potem zwrócił się do dziewczyny: – Czy pani rodzice utrzymywali stosunki raczej... no... ze współwyznawcami? – Rodzice byli chrześcijanami – powiedziała. – A stosunki utrzymywali chyba różne. My-ślę, że niektórzy Żydzi mieli do ojca żal, że zmienił wyznanie. Ale dla Polaków nie-Żydów byliśmy też jakby obcy. Zresztą wtedy nie myślałam o tym. Mnie się wszystko wydawało zwyczajne. Dopiero potem przestało mi się tak wydawać. – Napiję się – rzekł Burek. Wśród asymilującej się inteligencji żydowskiej, wśród przemysłowców i finansistów było wielu kalwinów. Pewnie się żenili z Niemkami albo dziewczęta żydowskie wychodziły za mąż za Niemców, dość, że było jakoś bliżej Żydom zmieniającym wyznanie do zboru prote-stanckiego niż do kościoła. Dlatego spytałem, czy jest protestantką. Odpowiedziała przecząco. – Ojciec mamy nazywał się Krajewski i ożenił się z Żydówką. Babcia przeszła przed ślu-bem na katolicyzm. Był wtedy wielki skandal w obu rodzinach i nigdy stosunki nie zostały przywrócone. Mama urodziła się jako katoliczka i kiedy miała wyjść za ojca, ojciec też przy-jął katolicyzm. – Ja zwariuję – rzekł Burek. – Czy Szubertówna to pani prawdziwe nazwisko? – Tak. Tylko ja się nazywam Maria Anna. Tak mam w metryce.Burek skinął głową. – A jak miał ojciec na imię? – Karol. – A mama? – Aniela. Burek nalał sobie do szklanki po herbacie resztę wina z butelki. Było tego więcej niż trzy czwarte. Wypił i postawił szklankę na stole. – To znaczy, że może mieć pani autentyczną metrykę, będzie tam taka prawda, że jest pani Marią Anną Szubert, córką małżonków Karola Szuberta i Anieli z domu Krajewskiej. – Tak – powiedziała dziewczyna. – Tak będzie napisane. Ale mimo to jestem Żydówką. Dla Niemców i dla wielu ludzi tak. – Czy w szkole uważano panią za Żydówkę? – spytałem. – Myślę, że tak – odpowiedziała. – Nawet na pewno tak. Chodziłam do szkoły z siostrą o rok młodszą ode mnie. Była bardzo podobna do mamy. – Do mamy, Anieli z Krajewskich? – Bardzo podobna do mamy – powtórzyła. – Nie ulegało wątpliwości, że jest Żydówką. Ojciec miał powierzchowność jakby nieokreśloną. Mógł być Żydem i równie dobrze mógł nie być. Tak mi się wydawało. Dlatego rodzice musieli pójść do getta, bo mama i siostra nie mo-gły żyć po tej stronie. Burek wyszedł do kuchni i wrócił z butelką monopolowej. Wybił korek, postawił butelkę na stole i znowu wyszedł do kuchni. Wrócił z dwoma kotletami na zimno. – Napijesz się? – spytał. – Owszem – odpowiedziałem. – Mnie też nalej – powiedziała Rysia.Dziewczyna wciąż jeszcze miała wino w kieliszku. – To, że nie jestem podobna do Żydówki, to wcale nie było dobre w szkole – powiedziała. – Nikt mi tego nie dał odczuć, ale na pewno mówiono: „Patrzcie, jaka ta Szubertówna zupeł-nie niepodobna! Która to? Ta blondynka. Aha...” W ten sposób cała szkoła musiała wiedzieć. – Wypijemy pani zdrowie – powiedział Burek. – Żeby się pani dobrze z nami wiodło, żeby była pani duża i mądra! Wypiliśmy monopolkę, a dziewczyna dopiła swój kieliszek wina. – Już czuję to wino – powiedziała. Rysia odstawiła butelkę na parapet okna. Miała blisko ze swego miejsca, więc tylko się-gnęła taką. – Nie musicie się zapruć właśnie teraz, kiedy mamy nad czym pomyśleć – powiedziała. – Trzeba pani obmyślić jakiś status. Myślałam, żeby wziąć panią do „Chimery”, bo myśmy się z ciocią i z panią Wandą już tak rozhandlowały, że bardzo by się przydał ktoś w sklepie, żeby naprawdę tam siedział. Ale to by było ryzykowne. – Może mogłabym się przemalować na czarno? – zastanowiła się dziewczyna. – Na czarno? – zdziwiła się Rysia. – To by był chyba pierwszy wypadek, że dziewczyna w pana sytuacji maluje włosy na czarno. – Bo sytuacja jest osobliwa – powiedziałem. – W gruncie rzeczy chodzi właśnie o zmianę wyglądu, bo papiery może mieć pani w porządku bez żadnych fałszerstw. Rysia nie podzielała tej opinii. Teraz dla odmiany ona była ostrożniejsza od nas. Może dlatego, że my z Burkiem byliśmy już zbyt pełni optymizmu. – Niebezpieczni mogą być ludzie, którzy nie tylko wiedzą, jak pani wygląda, ale przede wszystkim wiedzą, jak się pani nazywa – powiedziała Rysia. – Kogoś, kto panią pamięta z tramwaju, może pani spokojnie spotykać codziennie. Najwyżej pomyśli: To jest ta ładna dziewczyna, którą widziałem w tramwaju. – Najchętniej zostałabym służącą – powiedziała niespodziewanie dziewczyna.Ubawił nas ten pomysł. – Nie wygląda pani na służącą – powiedziałem.Jednak zaczęła bronić projektu. – Kiedyś na wakacjach mieliśmy dziewczynę wyglądającą dokładnie jak Loretta Young. Tylko ręce miała czerwone i bardzo brzydkie. Pewnie odmrożone. – Pani nie ma czerwonych rąk. – Jedne służące mają czerwone ręce, inne nie mają. Służące mogą rozmaicie wyglądać. Zwłaszcza teraz. Mogłabym prowadzić gospodarstwo i to by było najlepsze. Jakbym miała książkę kucharską, tobym mogła. Ułamała kawałek zimnego kotleta i spojrzała pytająco na Rysię. – Chyba już mogę kawałek zjeść? – Chyba tak – powiedziała Rysia.Byliśmy lekko wlani, ale to nam rozszerzało horyzonty. – Trzeba dostać pani metrykę i potem coś naszachrować – powiedziałem. – Świetny kotlet – powiedziała dziewczyna. – Metryka prawdziwa jest lepsza od sfałszowanej – rzekł Burek. – To nie będzie sfałszowana metryka – wyjaśniłem. – Szubert łatwo przerobić na Szybert. Wystarczy dorobić ogonek przy „u”. – To będzie za podobne – powiedziała Rysia. – Można jeszcze coś dopisać. Na przykład tak, żeby było Szybertowska. – Albo Szybertowicz – rzekł Burek. – Szybertowicz brzmi lepiej – przyznałem. – Dlaczego? – spytała Rysia. – Nie wiem dlaczego – odpowiedziałem. – Ale lepiej. Szybertowicz to brzmi wiarygodnie. Szybertowska to wymyślone nazwisko. Wszystko wydawało się proste, dopóki nie zaczęliśmy rozważać szczegółów. Szczegóły potrafią skomplikować najprostsze sprawy do tego stopnia, że przestają być najprostszymi sprawami. Dziewczyna była chrzczona w małym kościele koło Tłuszcza. Proboszczem był tam ksiądz Chodźko, zaprzyjaźniony z rodziną, ponieważ przygotowywał do chrztu jej ojca. Pewnie pan Szubert wolał, żeby się wszystko odbyło poza Warszawą, dla uniknięcia niepo-trzebnej sensacja wśród znajomych czy krewnych. Zamieszkał na plebani i ksiądz Chodźko udzielał mu nauk, a narzeczona, panna Krajewska, przyjeżdżała z Warszawy, żeby się napić herbaty z księdzem i z panem Karolem. Być może ksiądz Chodźko chrzcił również w swoim czasie panią Anielę, bo z domem państwa Krajewskich łączyła księdza zażyłość. Potem ksiądz Chodźko chrzcił obie córki państwa Szubertów. Dziewczyna znała go tylko z opowia-dań. Miała dwa lata, kiedy wyjechali do Niemiec i niedługo potem ksiądz umarł. Zdawało się, że teraz sprawę metryki można załatwić listownie. Wystarczyło napisać z prośbą o przysłanie odpisu metryki i spokojnie czekać, aż ją przyślą. Niby tak, tylko myśmy chcieli tę metrykę nieco przerobić albo, mówiąc ściślej, uzupełnić. Żeby dorobić ogonek do „u” i dopisać jesz-cze parę liter, należało mieć taki atrament, jakim metryka zostanie wypisana. Sprawa byłaby łatwiejsza, gdyby nazwisko Szubert zostało napisane dużymi literami. Wiele zależało od cha-rakteru pisma księdza. Mógł tak połączyć literę „u” z literą „b”, że przerobienie na „y” wy-magałoby skrobania papieru żyletką czy wycierania gumką. Mógł też ksiądz napisać Szuber-tówna i w ogóle całą sprawę położyć. To było zresztą najmniej niebezpieczne, wystarczyło powiedzieć, że warszawskie biuro kenkart wymaga pisania nazwiska bez końcówki rodzajni-kowej, bo na tym się Niemcy nie znają i robią trudności, nie rozumiejąc, dlaczego ojciec nosi inne nazwisko niż córka. On Szubert, ona Szubertówna? Postanowiliśmy pojechać na pleba-nię jeszcze z innych powodów. Wystarczyło mieć puste wieczne pióro w kieszeni i poprosić o pozwolenie nabrania atramentu z kałamarza, żeby sobie coś zanotować. Idealną byłaby taka sytuacja, że przychodzimy z pomocą księdzu i sami wypełniamy formularze. Rozważaliśmy różne możliwości cały wieczór i w rezultacie rano następnego dnia kupiliśmy u Siudeckiego na Marszałkowskiej dwa wieczne pióra. Dużego, nieco staromodnego Watermana ze złotą skuwką i złotym hebelkiem do napełniania zbiorniczka atramentem i Parkera Vacumatica. Te Parkery pojawiły się niedługo przed wojną, były poprzecznie prążkowane i przezroczyste. Bardzo je reklamowano w prasie. Nawet chciałem takiego Parkera kupić pod koniec sierpnia, ale akurat nie było go w sklepie. Teraz mieliśmy Parkera i Watermana. Waterman był pusty, bo łatwo można go było napełnić jednym ruchem, gdyby zaszła potrzeba. W Parkerze był atrament, na wypadek, gdyby ksiądz miał wieczne pióro, co było zupełnie prawdopodobne. Wtedy zamierzaliśmy poprosić księdza, żeby wypełnił formularz metryki naszym piórem. Nie mieliśmy na to żadnego uzasadnienia, ale były to czasy, kiedy nie wszystko trzeba było uza-sadniać. Była to dosyć niewinna prośba i nie narażała księdza. Przed Tłuszczem skręciliśmy w boczną drogę. Kiedyś była wybrukowana kamieniami polnymi. Jechało się po niej wolno, bo było pełno dziur, a ponieważ stały w nich kałuże wody, trudno było określić ich głębo-kość. Niekiedy czuło się, że są paskudnie duże i wówczas Burek redukował do dwójki. Droga była wąska i porośnięta wierzbami, raz wyprzedziliśmy furmankę, poza tym nie było żadnych ludzi ani na drodze, ani na polach, przesiąkniętych jak gąbka wodą. Kościółek stał w kępie drzew, drewniany i sczerniały od wilgoci. Obok był mały cmentarz, a za kościołem w pewnej odległości dom z ganeczkiem, wyglądający na plebanię. Było mo-kro i smutno, od rana deszcz wisiał w powietrzu. Podjechaliśmy pod plebanię. Jakaś twarz wychyliła się zza firanki. Wysiedliśmy z samo-chodu i twarz znikła. W bliźniaczych kożuchach i butach z cholewami musieliśmy wyglądać podejrzanie na tle wielotonowego Büssinga, który nawet wśród żandarmów nie budził wąt-pliwości co do swego wojskowego charakteru. Co prawda płótno pokrywające kożuchy było brudne, ale szary filc na kołnierzach zachował pierwotny kolor. Guziki były srebrne jak przy mundurowych płaszczach gimnazjalnych, ale trzeba je było widzieć z bliska, żeby to spo-strzec. Do tego było nas dwóch. Kiedyś w którejś ze szkół Burek miał straszną awanturę z księdzem prefektem. Poszło właściwie o nic, o odmienną interpretację jakichś kwestii teologicznych na poziomie drugiej klasy gimnazjalnej, ale spór rozpalił i księdza prefekta, i Burka do białości. Omal sobie nie skakali do oczu, ponieważ księdzu brakło argumentów wobec rzeczowej postawy Burka. Na-stępnie to zdenerwowanie księdza udzieliło się i Burkowi. Była z tego niepotrzebna awantura i w rezultacie Burek musiał się zapisać do Sodalicji Mariańskiej i wygłosić referat na zebra-niu. Sługiwał w tym czasie również do mszy, ale na czwartego, ponieważ nie znał ministrantu-ry i nie bardzo wiedział, co ze sobą robić. Ksiądz nie posunął jednak żądań tak daleko, żeby Burek musiał się uczyć. Z referatem o teokracji mieliśmy dobrą zabawę, wymyślając różne wypowiedzi istniejących i nie istniejących osób. Żarliwym wyznawcą teokracji okazał się wymyślony przez nas znany fizyk amerykański Johnson. Potem Johnson przydawał się nam na lekcjach fizyki, ponieważ podzielał różne nasze poglądy i był współautorem praw fizycz- nych, szerzej znanych jako odkrycia innych uczonych. Liczyliśmy jednak, że nauczyciel nie może znać nazwisk wszystkich fizyków amerykańskich. Na ogół to się sprawdzało. Potem wojna księdza prefekta z Burkiem ustąpiła miejsca obustronnej, szczerej sympatii, bo ksiądz w gruncie rzeczy zachował się bardzo przyzwoicie i podobnie jak Burek był zażenowany ca-łym incydentem. Teraz Burek pierwszy zastukał do drzwi plebani, bo miał już rutynę w obcowaniu z oso-bami duchownymi. Otworzyła nam inteligentnie wyglądająca staruszka. Podłoga w sieni była z białych, czysto wymytych desek, więc długo wycieraliśmy nogi, żeby nie nanieść błota. – Niech będzie pochwalony – rzekł Burek. – Czy możemy widzieć księdza proboszcza? Staruszka rozjaśniła się, powiedziała „Na wieki wieków”, i wprowadziła nas do pokoju służącego za kancelarię. Zaraz rzucił się nam w oczy mały stolik z biurową maszyną do pisa-nia Underwooda. Maszyna wyglądała na bardzo starą. – Może zepsuta? – powiedziałem. – Daj Boże! – odpowiedział Burek. Pokój był zastawiony półkami, na których stały wielkie księgi parafialne oprawione w marmurkowy papier. Opodal stolika z maszyną stało biurko. Było stare, pokryte wytartym, zielonym suknem. W rynience z czarnego drzewa leżało parę piór. Był też na biurku kała-marz. Nie słyszeliśmy kroków księdza. Po prostu w pewnej chwili drzwi otworzyły się i wszedł. Na nogach miał filcowe pantofle, na ramionach narzuconą długą czarną kamizelkę zrobioną na drutach. Powiedzieliśmy znowu „Niech będzie pochwalony”, na co skinął głową. Był si-wy, ale nie był stary. Miał chytre niebieskie oczki i słuchając Burka kiwał ze zrozumieniem głową. Burek zwracał się do niego w trzeciej osobie, per „proszę księdza dobrodzieja” i przy-najmniej na mnie wywarł tym korzystne wrażenie. Sprawa nie budziła wątpliwości. Ksiądz znalazł na półce odpowiednią księgę, przerzucił parę kartek i znalazł zapis, o który nam chodziło. Potem wyjął z szuflady parę formularzy skróconego wypisu aktu chrztu. Były stare i zżółkłe. Widocznie leżały w parafii od wielu lat Położył je na otwartej księdze parafialnej i skierował się do stolika z Underwoodem. Wszystko zaczynało iść w złym kierunku. – Proszę księdza dobrodzieja – rzekł Burek. – Czy ksiądz nie byłby łaskaw wypisać to ręcznie? Ksiądz wyprostował się. – Dlaczego ręcznie? – spytał. Burek już trzymał w ręku Parkera, ale ksiądz po niego nie sięgnął. Trudno było o rozsądną odpowiedź na to pytanie. Należało powiedzieć coś zbliżonego do prawdy. Ale przyszła mi inna myśl. – Nie chcemy księdza w to wciągać – powiedziałem. – Byłoby lepiej, gdyby metryka zo stała napisana ręcznie. Może my sami napiszemy? Uśmiechnął się i jego niebieskie oczki wydały mi się znowu chytre. – Nie chcecie panowie mnie demoralizować? – Coś w tym rodzaju – powiedziałem. – Ksiądz jest osobą duchowną.Zamyślił się i potarł nos wskazującym palcem. Wciąż jednak na nas patrzył. – Pisanie metryki piórem nie kojarzy mi się z żadnym grzechem – powiedział. – Chcecie panowie trochę tę metrykę przerobić? – Nieznacznie – rzekł Burek. – Naprawdę nie warto o tym wspominać.Ksiądz przysunął sobie krzesło do stolika i usiadł. – Pomysł jak każdy inny – powiedział. – Tylko jeżeli by ktoś chciał to sprawdzić, to może przyjść do tej księgi i wtedy zobaczy, że tu jest napisane trochę inaczej. Wytworzy się nie-zręczna sytuacja. Przerzucił parę kartek wodząc palcem po zapisach. – Bo na przykład, gdyby pani Anna Leśniak przyszła po metrykę, to miałaby to samo w metryce i to samo w księdze parafialnej. – Podniósł na nas wzrok i chwilę kiwał się na krze-śle. – Tylko ona nie przyjdzie, bo Leśniakowie wyjechali do Belgii w 1928 roku na emigrację. Nawet tu jest zanotowane, że zabrali cztery odpisy aktu chrztu córki. Nie śpiesząc się wkręcił do maszyny formularz i zaczął pisać. Maszyna była dokładnie zdezelowana, co drugą literę odbijała na innej wysokości, dzięki temu prawdziwość doku-mentu nie mogła budzić zastrzeżeń. Niebieska taśma też zalatywała dwudziestymi latami. Ale najważniejsza była treść. – Naprawdę nie wiem, jak mamy księdzu dziękować – powiedziałem, a ksiądz uśmiechnął się znad maszyny. – Wydawanie odpisów metryk należy do obowiązków administracji kościelnej – powie- dział. Wykręcił czwarty egzemplarz z maszyny, potem usiadł przy biurku i wyjął z szuflady datownik. – Kiedy Annie Leśniak wydano te odpisy w dwudziestym ósmym roku? – spytał.Zajrzałem do rozłożonej księgi. – Dwudziestego lipca. Ksiądz skinął głową i kręcąc metalowymi rozetkami nastawił datę. Potem kolejno pieczę-tował wszystkie odpisy, odbił datownik i podpisał się fioletowym atramentem. Taki atrament miał w kałamarzu i to nas dodatkowo ucieszyło. Zresztą prócz tego mieliśmy dosyć powodów do radości. – Jeszcze tylko znaczki skarbowe – powiedział. Dosyć długo szukał w dużej niebieskiej kopercie, aż znalazł odpowiednie. Na znaczkach był orzeł z rozpostartymi skrzydłami, ale nie ten przedwojenny, tylko poprzedni, pękaty, z wielką koroną. Przylepił je na metrykach i na każdym znaczku odbił pieczątkę w kształcie iksa. – Strasznie księdzu dobrodziejowi dziękujemy – powiedział Burek. – Nie śmieliśmy pro-sić, bo przecież ksiądz nas w ogóle nie zna. – Ano nie – rzekł ksiądz. – I wcale nie jestem pewny, czy się cieszę z poznania panów. Wbrew temu oświadczeniu objął Burka i Burek pocałował go w ramię. Potem ja postąpi-łem tak samo. – Do widzenia panom – powiedział. – Do widzenia – powiedzieliśmy. Jeszcze w drzwiach zatrzymaliśmy się chwilę. Stał przy swoim biurku i patrzył na nas zmrużonymi oczkami. W powrotnej drodze do miasta już nie omijaliśmy tak kałuż jak poprzednio. Zresztą wie-dzieliśmy, że dziury nie są znowu tak duże, żeby Büssingowi mogło to robić poważniejszą różnicę. Na Podwalu już na schodach pachniało podejrzanie spalenizną. W przedpokoju unosił się lekki dymek. Wszedłem do kuchni, żeby zobaczyć, czy coś się nie pali. – Co się dzieje? – spytał Burek zdejmując płaszcz. – Nic – odparłem. – Wszystko w porządku. Anna Leśniak smaży kotlety! Rozdział XVII Wszystko odbyło się głupio. Od dwóch dni trwała na mieście gigantyczna łapanka. Kto mógł, siedział w domu, ale nie dawało to żadnej gwarancji bezpieczeństwa, ponieważ w róż-nych punktach miasta żandarmeria otaczała bloki domów i wszyscy musieli wychodzić z mieszkań na podwórza albo na ulice. Potem żandarmi chodzili po mieszkaniach, strychach i piwnicach i sprawdzali, czy ktoś się nie ukrył. Ukrywających się miano rozstrzeliwać na miejscu. Poprzedniego dnia przejechaliśmy przez parę łapanek, ale jak zwykle nikt nas nie zatrzymywał. Kiedy wróciliśmy do fabryki, bohaterem dnia był woźny Jędrzejczyk. Złapano go rano, bez legitymowania zawieziono na Pawiak, tam dopiero odbyło się sprawdzenie do-kumentów i potem Jędrzejczyka znowu załadowano do budy i z grupą ludzi wywieziono poza getto. Na Żelaznej kazano im wysiąść i iść do pracy. Była to w jakimś sensie dobra wiado-mość, bo świadczyła, że ausweisy Rüstungskommando są honorowane, w fabryce panował jednak nastrój przygnębienia, bo ludzie bali się o rodziny, a poza tym jeden esesman mógł uznać ausweis „Neptuna” za wystarczający, ale inny nie. Jędrzejczyk był starszym człowie-kiem i to też mogło mieć wpływ na wypuszczenie go. Nazajutrz mieliśmy nowe wiadomości. Wyciągano z domów na Ochocie, na Żoliborzu i na osiedlu TOR przy Grochowskiej. Na ulicach nasilenie obław było ogromne. Ładowano wszystkich do bud i potem samochody nie jechały na Skaryszewską, tylko na Pawiak. Mó-wiono, że Himmler jest w Warszawie i że łapią nie na roboty, ale do obozów koncentracyj-nych. Koło południa musieliśmy rozpalić generator Büssinga, żeby pojechać na Ząbkowską po dwie kłódki do skrzynek z narzędziami, stanowiących wyposażenie każdego agregatu prą-dotwórczego „Neptuna”. Fabryce udało się znowu wyprodukować dwa agregaty i brakowało tylko tych kłódek, żeby je można było przekazać niemieckim zleceniodawcom wojskowym. Wożenie dwóch małych kłódeczek ośmiotonowym samochodem ciężarowym było absur- dem, uruchomienie generatora też trwało dosyć długo, ale baliśmy się jechać motorowcem. Büssing był już pojazdem sprawdzonym, z motorowca mogli nas Niemcy wysadzić i potrak-tować jak przechodniów. Zresztą nikogo w fabryce to nie zdziwiło. Na Grochowskiej było spokojnie. Podobnie nic się nie działo na Targowej. Skręciliśmy w Kijowską, następnie w lewo, w Brzeską, i znowu w lewo, w Ząbkowską. Tuż za rogiem Bu-rek zatrzymał się, a ja wysiadłem i przeszedłem na drugą stronę ulicy do sklepu z wyrobami żelaznymi, gdzie kupowaliśmy różne drobiazgi. Zresztą drobiazgów szukało się często po całym mieście i znaliśmy wiele podobnych sklepów. Ten należał do pana Nowackiego, który, jeśli sam czegoś nie miał, to przeważnie umiał się szybko dowiedzieć przez telefon, gdzie to coś można znaleźć. Z biegiem czasu i my znaliśmy telefony różnych hurtowienek czy skła-dzików i przed wyjazdem z fabryki telefonowaliśmy, żeby nie jeździć na próżno. Ale z kłód-kami nie było kłopotów. Wszedłem więc i zaraz usłyszałem na ulicy tupot kroków i niemiec-kie okrzyki. Żandarmi nadjechali błyskawicznie i rozsypali się po ulicy jak groch. Musieli wyskakiwać z samochodów jeszcze w biegu, bo w jednej chwili było ich wszędzie pełno. Zaraz mnie wygarnęli na ulicę z dwoma panami, z których jeden był w sklepie, kiedy wszedłem, a drugi próbował się tu schronić, widząc nadjeżdżające budy. O dziesięć metrów ode mnie stał Büssing, wyraźnie słyszałem stukocik diesla, bo Burek nie zgasił silnika, kiedy wysiadłem. Zrobiłem krok w kierunku samochodu, żandarm wskazał mi lufą rozpylacza, że mam wrócić na chodnik. Burek wychylony z szoferki coś próbował tłumaczyć innemu żandarmowi, zapewne wyższemu rangą, bo zamiast hełmu miał na głowie zwyczajną żandarmską czapkę. Ale żandarm tylko się rozdarł i machając ręką wskazywał Burkowi, że ma natychmiast odjechać. Widziałem, jak Büssing ruszył w kierunku Targowej, skręcił w prawo i znikł mi z oczu. Burek zatrzymał się zaraz za rogiem, bo kiedy po paru minutach załadowane budy ruszyły jedna za drugą, spostrzegłem nasz samochód. Zaraz mi go przesłoniła buda jadąca za nami, ale kiedy skręciliśmy z Targowej na most Kierbedzia, zobaczyłem Büssinga ponownie. Burek jechał na końcu kolumny za małą stosiedemdziesiątką Mercedesa. Widocznie chciał wiedzieć, dokąd mnie wiozą, bo widziałem go na każdym zakręcie aż do bramy getta. Na prostej zasła-niały go inne samochody. Stałem tuż przy tylnej klapie Opla-Bliza, którym mnie wieziono. W budzie nie było Niemców, ale tuż za naszym Oplem jechał następny i żandarmi siedzący w szoferce mieli na oku samochód jadący przed nimi. Samochody jechały blisko siebie, dopiero w getcie te odległości zaczęły nagle rosnąć i chwilami były tak duże, że kiedy nasza buda skręcała w boczną ulicę, mijały trzy albo i cztery sekundy do ukazania się następnej. Można więc było, teoretycznie przynajmniej, skoczyć z wozu i ukryć się w ruinach, bo jechaliśmy przez zupełnie wyludnione i rozwalone dzielnice. Możliwość była tym większa, że samocho-dy jechały bardzo wolno. Było to jednak spowodowane gołoledzią. Cały czas zdawałem sobie sprawę, że skakanie jest bezsensowne, bo jeśli się nawet zdołam utrzymać na nogach i ukryć, to znajdę się w sytuacji dającej nikłą szansę ocalenia. Mimo to przy każdym zakręcie, a było ich sporo, coś mnie dosłownie pchało, żeby skakać. Widocznie są sytuacje, kiedy człowiek woli taką nikłą szansę od bezsilności, nawet rokującej dobre nadzieje i jakby już sprawdzonej przez Jędrzejczyka. Z drugiej strony wybieranie jakiejś drogi tylko dlatego, że nie była to droga najmniejszego oporu, też nie miało sensu. Były to bardzo nieprzyjemne minuty i w końcu sprawę rozstrzygnął kierowca jadącego za nami samochodu. W pewnej chwili trochę przyśpieszył i jechał tuż za nami. Okazja minęła i przyjąłem to z ulgą, ponieważ wszystko wskazywało na to, że nie była to dobra okazja. Zresztą zaraz wjechaliśmy na dziedziniec Pa-wiaka. Łapanka na Brzeskiej odbyła się sprawnie. Jeżeli była to akcja o charakterze nie tylko uty-litarnym z niemieckiego punktu widzenia, ale i pokazowym, to zasłużyła na dobrą ocenę. Nawet nie było wrzasku, padały w miarę spokojne komendy, wykrzykiwane dobrymi, podofi-cerskimi głosami. Kiedy wchodziliśmy do samochodów, obmacywano każdego powierz-chownie w poszukiwaniu broni i wszystko przebiegało w rzeczowej, chciałoby się powie-dzieć, atmosferze. Tu wjechaliśmy w piekło histerii. Znowu sprawdzano przy wysiadaniu, czy ktoś nie ma broni i znowu pobieżnie. Potem ustawiono wszystkich w długą kolumnę, po trzy osoby w szeregu. Odbywało się to przy nie milknącym wrzasku podoficerów SD i ukraiń-skich wachmanów pawiackich. Latali wzdłuż szeregu z pistoletami i z pejczami w ręku, wil-czury na smyczach rwały się ku nam szczerząc kły i szczekając. Ciekawe, że w tej przerażają-cej atmosferze wiele osób miało trudności z ustawieniem się trójkami. Rozjuszało to jeszcze bardziej Niemców, namiętności dochodziły do głosu ze wzrastającą siłą. Potem grupami wprowadzano nas do wnętrza. Na każdym podeście schodów stał cywilny gestapowiec z pistoletem. Ci stali milcząc i wyglądali na ludzi, których co dzień spotyka się na ulicy. Na korytarzu drugiego piętra stanęliśmy pod ścianą, z początku twarzami do ściany i do drzwi prowadzących do cel, potem kazano się nam odwrócić. Tu też był wrzask, ale mniejszy, ponieważ nie było psów i Niemców też było mniej niż na dole. Grupa oficerów SD sprawdzała dokumenty. Przebiegało to szybko. Potem pokazywali, gdzie trzeba stanąć. Mnie skierowano na lewo. Te grupy po sprawdzeniu dokumentów już nie stały jak poprzednio w szeregu. Obok mnie jakiś pan chował papiery do portfela. – Jaki pan ma ausweis? —spytałem szeptem. – Ostbahn – odpowiedział. – A pan? – „Neptun”. – To dobrze – szepnął ktoś za mną. – Ja jestem od Philipsa, a kolega z Dzwonkowej. – Ruhe! – wrzasnął któryś z SD, więc przestaliśmy rozmawiać. Ale byliśmy w dobrej gru-pie. Philips i Dzwonkowa to były tzw. W-Betrieby. Fabryki pracujące dla wojska. „Neptun” był A-Betrieb, oczko niżej, ale nasze ausweisy też się liczyły. Ostbahn był tak dobry jak W-Betrieb albo i lepszy. Nie gorszy w każdym razie. W hierarchii ausweisów chroniących przed wywiezieniem do Niemiec na roboty tak się to liczyło. Tylko że tu wywożono nie na roboty. Jeszcze staliśmy parę minut, potem nas popędzono w dół. Na którymś z pięter zatrzymał mnie nagle chłopak z pistoletem w ręku. Chyba nie miał więcej niż osiemnaście lat. Miał szczurzą mordkę, jakby stworzoną specjalnie dla gestapowca i podniszczone cywilne ubranie. Był bez płaszcza. – A ty tu skąd?! – spytał. – Dokumenty!Podałem mu papiery. Rzucił na nie okiem i oddał mi z powrotem. – Zjeżdżaj! Był to pewnie szpicel kręcący się po mieście i musiałem mu wpaść w oko w godzinach pracy na ulicy. Tylko tak można to było wytłumaczyć. Na szczęście mieliśmy z Burkiem w ausweisach wlepione dodatkowe kartki, na których było napisane po niemiecku, że w godzi-nach pracy możemy przebywać na mieście, ponieważ pracujemy w dziale transportu i zaku-pów. Na pawiackim podwórzu nadal stali ludzie otoczeni przez rozjuszone psy i rozjuszonych wachmanów. Nas ustawiono osobno, pod wysokim ceglanym murem. Epizod ze szpiclem na schodach był chyba jeszcze jednym dowodem, że ta grupa, w której stałem, była dobra. Jesz-cze przed godziną jechaliśmy tutaj złączeni wspólnym losem, chociaż potencjalnie te losy były już wtedy, różne, uzależnione od widzimisię gestapowców, od jakichś instrukcji, które musieli mieć i wreszcie od rodzaju pieczątek na ausweisach. Teraz byliśmy już podzieleni na tych, co zostali na górze, na tych, których sprowadzono na dół i na tych czekających, otoczo-nych wrzaskiem i ujadaniem. Było dokładnie tak samo na podwórzu jak wówczas, kiedy nas przywieziono, ale patrzyłem na to jakby przez szklaną szybę, już trochę okiem obserwatora, chociaż wciąż byłem uczestnikiem wydarzeń, już dochodziły do głosu jakieś wrażenia este-tyczne, już widziałem brzydotę tej prostackiej grozy wiszącej nad nami. Jakieś mrówki czy termity potrafią zrobić most z żywych, półżywych i martwych owadów, żeby po tym moście reszta mogła przejść przez rzekę, ponieważ są jakby jednym zbiorowym organizmem i życie poszczególnych owadów nie jest ważne. Tłum ludzi nie jest zbiorowym organizmem, każdy jest w tym tłumie osobno i instynkt zachowania gatunku czy instynkt samozachowawczy który prowadzi kolumnę mrówek do rwącej rzeki, żeby przeprowadzić królową czy matkę na drugi brzeg, każe tłumowi stać pokornie. Ile razy Niemcy zdołaliby wystrzelić, gdyby tłum nagle scalony instynktem termitów zechciał udusić ich gołymi ręka-mi? Trzy razy? Może pięć? W peemie jest trzydzieści sześć naboi. Chyba żaden nie zdołałby wystrzelić magazynka do końca. W magazynku Waltera HP jest osiem kul. Dziewiąta kula jest w lufie. Przez bramę wjechały budy pełne połapanych ludzi i wrzask nasilił się jeszcze bardziej. Wyładowano nowych i wówczas kazano nam wsiąść do jednej z pustych bud. Potem jechali-śmy znowu przez getto, ale tym razem byłem w głębi wozu. Musieliśmy minąć bramę, bo w pewnej chwili samochód trochę zwolnił i już słyszałem odgłos ulicy i dzwonienie tramwajów. Byliśmy po tamtej stronie. Jeszcze trochę jechaliśmy, potem samochód zatrzymał się. Żandarm otworzył tylną klapę i krzyknął: – Alle raus! Jakby to było mało zrozumiałe, jakiś głos powiedział po polsku: – Wysiadać!Ale tego drugiego żandarma nie widziałem. Byliśmy na ulicy Granicznej, między Zielną i Marszałkowską. Od strony placu Grzybow-skiego słychać było tupot butów i wrzaski. Akurat zajeżdżały tam budy. Z przeciwnej strony, Królewską, nadciągała druga łapanka. Byliśmy między łapankami i wyglądało na to, że zaraz pojedziemy z powrotem na Pawiak, ponieważ nasza buda odjechała i już nie było nikogo, kto by powiedział, że przywieziono nas stamtąd. Poszedłem szybko w kierunku Marszałkowskiej, naprzeciw tej łapanki na Królewskiej. Żandarmi szli wolniej, zamykając całą ulicę, poza tym ja miałem bliżej do rogu Marszałkow-skiej. Skręciłem w prawo i chwilę szedłem czekając, czy na mnie krzykną, żebym stanął, czy nie. Nie krzyknęli jednak. Jakoś tak się nam układało z Burkiem, że czerpaliśmy korzyści z wad. Umiejętności, poza prowadzeniem samochodu, nie przydawały się nam na nic. Zresztą i tego, że nas ciągnęło do samochodów i motocyklów, nikt specjalnie przed wojną nie popierał. Budziło to raczej troskę. W cholernej „Blaszance” dogadaliśmy się z werkschutzem Mykołą, bo znaliśmy różne brzyd-kie słowa i powiedzonka ukraińskie, teraz na wyludnionej Marszałkowskiej wszedłem jak do domu w bramę wielkiej kamienicy. Kamienica była staroświecka, z palonej, nie tynkowanej cegły. Bliźniacza stała w Alejach Ujazdowskich koło budynku mieszczącego Rüstungskom-mando. Czasami woziliśmy tam kogoś z biura po eisenmarki czy inne przydziały dla „Neptu-na”. W kamienicy na Marszałkowskiej był oddział miejski Philipsa. Warsztat radiowy pracu-jący dla Niemców i hurtowa sprzedaż żarówek. Wchodziło się z bramy na lewo na pierwsze piętro. Nigdy nie śpieszyło się nam z Burkiem w czasie pracy i kiedy odbieraliśmy żarówki dla fabryki, lubiliśmy sobie u Philipsa pogawędzić. Dzięki tej słabostce czy ułomności byłem zadomowiony w dobrym miejscu, gdzie Niemców nie należało się spodziewać, nawet gdyby chodzili po domach. Na dole i na drzwiach wejściowych wisiały tablice z napisem: „Polni-sche Philips-Werke-Radiowerkstätte”. W pokoju kancelaryjnym drewniana balustrada oddzielała klientów od biurek urzędników. Dalej na prawo były drzwi do warsztatu, za warsztatem był pokój zastawiony od podłogi po sufit kartonami żarówek i jakieś podręczne magazyny części radiowych. Wszystko razem mieściło się w normalnym, dużym mieszkaniu. Niemiecki dyrektor urzędował teoretycznie w gabinecie koło wejścia. Ale przeważnie przebywał w centrali na Karolkowej. Normalnie u Philipsa wiedziano więcej niż gdzie indziej, co się dzieje na świecie, ponieważ trudno wyma-gać, żeby monterzy reperowali radia wyłączone z sieci. Tym razem ja wiedziałem więcej od nich i kiedy wszedłem, parę osób zerkających dyskretnie na ulicę spoza firanek odwróciło się ku mnie. – Co się dzieje na mieście? Powiedziałem, że rano mnie złapali z Ząbkowskiej na Pawiak i że teraz omal się to nie powtórzyło drugi raz na rogu Królewskiej. Wtedy zaproponowano mi, żebym przesiedział do wieczora, ponieważ z nastaniem zmroku powinno się skończyć, przynajmniej na dzisiaj. Ale mnie był potrzebny przede wszystkim telefon. Zadzwoniłem do fabryki i usłyszałem w słu-chawce znajomy głos pana Pieleckiego. – No to jest pan! – ucieszył się. Powiedziałem, że tak, ale że nie mogę się ruszyć. Szczęśliwie Burek był pod ręką. Zamie-niliśmy parę słów i potem usiadłem na biurku koło okna, żeby widzieć Marszałkowską. Ulica chwilami wyludniała się zupełnie, widać było tylko nielicznych przechodzących żołnierzy, potem znowu ludzie wyłaniali się z bram, jeździły tramwaje, robiło się prawie normalnie i nagle znowu wszystko powtarzało się od początku, jakby wiatr zdmuchnął przechodniów. Znowu było pusto i cicho. Burek nadjechał od Królewskiej. Zobaczyłem z daleka znajomą sylwetkę Büssinga i zsze-dłem na dół. Zapytał, czy chcę prowadzić, ale nie chciałem. Siedział za kierownicą i nie było powodu, żeby wysiadał czy zmieniał miejsce. Zawrócił więc i pojechaliśmy Królewską do Krakowskiego i dalej w lewo. Spytał, jak było, opowiedziałem w paru słowach, potem zapy-tałem, czy pamięta, co mówiono w szkole o mrówkach przechodzących przez rzekę. Pamiętał, zaznajomiłem go więc z teorią dotyczącą mrówek i ludzi, ale zamiast „instynkt samozacho-wawczy” powiedziałem „instynkt zachowania gatunku”. Ucieszył się bardziej, niżby okolicz-ności mogły usprawiedliwiać. – Jakbyś nie zaglądał Ani do dekoltu, tobyś rozdarł wszystkich gestapowców na strzępy! – powiedział. Był to żart irracjonalny, ponieważ nie zaglądałem Ani do dekoltu i Burek wiedział o tym. Inna sprawa, że zajrzałbym z przyjemnością. Na placu Zamkowym Burek skręcił w Podwale zamiast w Nowy Zjazd i przejechaliśmy koło domu, żeby zobaczyć, czy jest tam spokojnie. Nic się koło domu nie działo. – Pojedziemy do „Chimery” – powiedział. – Trzeba odwieźć ciotkę do domu i zabrać Ry się. Potem wrócił jednak do tematu mrówek. – Japońscy kamikadze też by stali jak barany – powiedział. – Ludziom w takiej sytuacji potrzebny jest przywódca, nawet jeżeli są zdecydowani na śmierć. Mrówkami kieruje in-stynkt. – Wystarczyłoby, żeby jeden kamikadze się ruszył – powiedziałem. – Tylko oni się ruszają w innej sprawie. Z „Chimery” zabraliśmy ciotkę i Rysię, ponieważ pani Siemiatycka mieszkała w tym sa-mym domu i miała dwa kroki ze sklepu. Zresztą ze sklepów nie zabierano sprzedawców. Przynajmniej pana Nowackiego nie ruszono. Odwieźliśmy ciotkę na Hożą i pojechaliśmy na Podwale. Na Nowym Świecie wyciągano ludzi z tramwaju zatrzymanego między przystan-kami. Żandarmi otaczali tramwaj i tłumek pasażerów stojących na jezdni i na chodniku. Bu-rek przyhamował i wtedy żandarm pokazał mu ręką, żeby objechał tramwaj po lewej stronie. – Widziałaś? – spytał Burek Rysi. Byliśmy dumni z naszego samochodu. – Czapka niewidka! Rysia skinęła głową. Ręką w brązowej rękawiczce przesunęła po tablicy rozdzielczej Büs-singa. Był to gest sympatii i podziwu. – Konrad Wallenrod – powiedziała. Potem naszły ją wątpliwości. – Wiecie w przybliżeniu, kto to był? – Wiemy – rzekł Burek. – Pisał o nim Słowacki w Balladynie pod tytułem Pan Tadeusz. – To w porządku – odparła. – Nie wiedziałam, czy już to przechodziliście.Odpowiedzieliśmy, że tak. Na gimnastyce.W domu przywitała nas rozjaśniona twarz Ani. – Boże, jak się bałam o was... Jesteście! Nie mówiliśmy Ani, że żandarmi chodzą po domach. Nie było powodów, żeby ją straszyć. Zresztą w tym czasie miała już dokumenty i to prawdziwe. – Zrobię herbatę – zaproponowała. Powiedziałem, że musimy odstawić samochód do fabryki, ale Burek uparł się, że pojedzie sam. Pojechał i wtedy pomyślałem sobie, że może dlatego chciał, żebym prowadził samochód, ponieważ kierowca był jednak bezpieczniejszy od pasażerów. Cholera go wie? Tak czy ina-czej, ja już byłem na Pawiaku, a on nie. Wypadała jego kolej w razie czego. W niecałe pół godziny był z powrotem. Usłyszałem na podwórzu Villiersa. Burek ustawiał wózek pod oknami pana Floriana. – Przyjechałem motorowcem, bo na Targowej był za duży ruch – wyjaśnił. – Nie zatrzymywali motorowca? – Jechałem Jagiellońską – powiedział. – Tam było spokojnie. W fabryce Burek zapowiedział portierowi, żeby nazajutrz wpisał nam szóstą, jako godzinę rozpoczęcia pracy, bo musimy być o tej porze w kolejce po kable w Piastowie i że zabiera Villiersa na noc do domu. Potwierdził to pan Pielecki. Mogliśmy więc spać do południa. Prócz mnie złapano tego dnia w drodze do pracy któregoś z traserów. Podobno widział na Pawiaku Himmlera. Stał na podwórzu w gronie wyższych oficerów SS. Był w skórzanym płaszczu i w okularach bez oprawy. Spytałem, czy naprawdę. Pewnie zabrzmiał w tym jakiś zawód, bo Burek rzekł: – Jeżeli byłeś na Pawiaku i nie widziałeś Himmlera, to właściwie zmarnowałeś przedpołu dnie. Skinąłem głową, że tak. W jakimś sensie było to szczere. – Nie przejmuj się – powiedziała Rysia. – Po prostu bywają lepsze i gorsze dnie. To wszystko. Rozdział XVIII Słońce zaszło za krzaki i ławka, na której siedzieliśmy, znalazła się w kołysanym przez wiatr migotliwym półcieniu. Słońce łatwo przebijało młodą zieleń, ale już od paru dni było naprawdę ciepło. Mimo to czułem lekki chłód na plecach. Siedziałem oparty wyprostowany-mi ramionami o ławkę i czułem chropowatość desek i kiedy przesuwałem ręką po ławce, od-padały od niej kawałki lakieru. Musiały podejść wodą i później ta woda zamarzła, więc lakier łuszczył się płatami i należało uważać, żeby nie wbić sobie odprysku pod paznokieć. O dwa kroki przed nami, już w pełnym słońcu stał Kukuś i kołysał się na obcasach. Wewnętrzny guzik dwurzędowej marynarki miał zapięty, ale ręce trzymał w kieszeniach spodni, więc chwilami widać mu było nad paskiem ciemnobrązową kolbę pistoletu. Kolba była poprzecz-nie ryflowana. – Walter? – zapytał Burek.Kukuś skinął głową. – HP 38. Znacie to?Wyjął pistolet i chwilę trzymał go na otwartej dłoni. – Tylko z widzenia – powiedziałem i wówczas Kukuś zrobił krok naprzód i podał mi pistolet. – Odbezpieczony, kula w lufie – powiedział. Jeszcze przed godziną byłbym przysiągł, że w podobnej sytuacji Kukuś rozładowałby ostentacyjnie pistolet, zanim dałby go Burkowi i mnie do ręki. Widocznie zmądrzał przez te lata albo nie lubił mieć rozładowanego pistoletu. To była ciepła niedziela i na ulicach spacerowały tłumy. Kiedy przez jakiś czas nie było łapanek, miasto przybierało prawie normalny wygląd. Tylko niemieckie mundury widziało się co krok, bo Niemców też ciągnęło na słoneczne ulice. Mieliśmy obiad u ciotki i poszliśmy Krakowskim Przedmieściem i Nowym Światem piechotą, wmieszani w tłum przechodniów. Szliśmy z Burkiem we dwóch, bo Ania unikała wciąż publicznych wystąpień i Rysia została z nią do towarzystwa w domu, Ania i tak zbyt wiele czasu musiała spędzać sama. Przy Alejach Jerozolimskich spojrzałem na zegarek. Do obiadu była jeszcze godzina, mo-gliśmy albo przyjść do ciotki przed czasem, albo przejść się Alejami Ujazdowskimi czy po-siedzieć na ławeczce. Zwolniliśmy. Kilkanaście kroków dalej, jeszcze przed placem Trzech Krzyży poczułem nagle coś twardego pod łopatką. Jednocześnie z tyłu, tuż nad uchem jakiś cichy, ale stanowczy głos powiedział: – Nie zatrzymywać się! Iść spokojnie dalej! Nie wkładać rąk do kieszeni!Głos był jakby znajomy. Zanim uświadomiłem sobie, do kogo należy, odezwał się Burek: – Gdyby przez te lata Kukuś nie powinien był zmądrzeć, tobym przysiągł, że to on!Przestało mnie uwierać pod łopatką. Zatrzymaliśmy się. – Cześć, kozacy! – rzekł Kukuś. – Jeszcze was Hitler nie rozpędził?! W jednej ręce trzymał wieczne pióro, w drugiej wielką, srebrną papierośnicę ozdobioną herbami z kolorowej emalii i złotymi faksymiliami. Przełożył papierośnicę do lewej ręki, w której trzymał pióro, i przywitał się z nami. Miał twardy uścisk dłoni i był rad z siebie i z nas. – Masz dobrą pamięć słuchową – rzekł do Burka. – Wzrokową – odparł Burek. – Widziałem cię w szybie.Kukuś zaniepokoił się. – Jeszcze zanim was zastawiłem? – Nie. Dopiero potem, kiedy szliśmy. – Czekaj – rzekł Kukuś. – Coś jest nie tak... Przecież to jest sprzeczne z prawami optyki. Kąt odbicia jest równy kątowi padania. Szedłem za wami i nie mogłeś mnie widzieć patrząc do przodu. – Nie masz większych zmartwień? – spytał Burek.Kukuś wyjaśnił, że przypadek interesuje go z powodów zawodowych. – Dajesz korepetycje z fizyki? – spytał Burek. – Nie – zaprzeczył Kukuś. – Nie daję korepetycji i mam różne inne zmartwienia. Ale mogę mieć mniej zmartwień, jeżeli mi powiesz, jak mnie spostrzegłeś. – Po prostu ktoś otworzył drzwi tej knajpki przed placem – wyjaśnił Burek. – Przez chwilę drzwi były tak ustawione, że zobaczyłem cię w szybie. Za szybą był typunio w ciemnym ubraniu i dobrze cię było widać. To Kukusia zadowoliło, więc poszliśmy Alejami do parku Ujazdowskiego, bo Kukuś też miał trochę czasu do jakiegoś spotkania. Był doskonale ubrany, w szarym garniturze i w nie-bywale wyglansowanych butach, sprawiał wrażenie zamożnego młodego człowieka, handlu-jącego walutami albo nie zajmującego się żadną pracą. Sporo takich chłopaków kręciło się po mieście i przesiadywało w kawiarniach. Ale kiedy podał mi rękę, wyraźnie poczułem twardą skórę dłoni. Był nieco starszy od nas. Niewiele, ale kiedyś to miało znaczenie. Kiedy mieliśmy z Bur-kiem po pięć lat, imponował nam wiekiem i niebieskim dwukołowym rowerkiem. Przestał nam imponować, kiedy mieliśmy po osiem lat. Potem byliśmy trochę w jednej szkole, ale niedługo, ponieważ starego Lamsdorfa przeniesiono do innego miasta. Ojciec Kukusia był wówczas dyrektorem banku, a matka ładną i elegancką panią. W mieście bardzo liczyli się towarzysko. Nawet przebąkiwano, że Lamsdorf jest baronem, ale sprawa była niejasna, bo oczywiście nie używali tytułu. Kukuś szedł w środku, trzymając Burka i mnie pod rękę. Puścił nas tylko raz, kiedy z przeciwka nadchodził patrol żandarmerii. Ale chociaż szliśmy blisko siebie i tak mogliśmy go dokładnie obejrzeć. – Jesteś ostro odpicowany – rzekł Burek. – Jak kiedy – odparł Kukuś. – Ale w niedzielę zawsze? Jeszcze było w nas coś z tych czasów, kiedy Kukuś miał niebieski rower, a my jeździliśmy na trzykołówkach. – Naprawdę dosyć przyzwoicie wyglądasz – zauważyłem. – Co robisz? – Jeżdżę na rikszy – powiedział. – Poważnie? – Tak – skinął głową. – A rodzice? – Ojciec jest w Warszawie. Nawet mieszkamy razem na Rozbracie. Pracuje w pośrednic-twie handlu nieruchomościami. To znaczy, ma do spółki takie biuro. Weszliśmy do parku Ujazdowskiego od Piusa i Kukuś skręcił w lewo, w kierunku zarośli, oddzielających park od terenów szpitalnych. Widocznie Kukuś. nie chciał mówić o matce i bracie, bo zaczął opowiadać o tym biurze pośrednictwa. Potem widocznie zmienił zdanie, urwał w pół słowa. – Matka z Karolem siedzi u babki. – Poza Warszawą? – W Turyngii – powiedział Kukuś. Powiedział to tak, jakby była to normalna informacja, jakby babka mieszkała w Otwocku czy w Konstancinie. – Babka ma tam majątek, nawet zameczek – skrzywił się. – Rittergut. – Stara babcia Lamsdorfowa? – spytał Burek. Kukuś uśmiechnął się. – Babcia Lamsdorfowa jest Polką, tak samo jak ojciec i ja. W Turyngii mieszka matka mamy. Nazywa się Kinsky, przez igrek na końcu. Gräfin von Kinsky, ściśle mówiąc. – Karolek też tam siedzi? – Tak – powiedział Kukuś. – Chodzi w krótkich czarnych majtkach i w mundurku Hi- tlerjugend, śpiewa „Heili Heilo” i męczy kota pod nadzorem instruktora. – A naprawdę? – spytał Burek. – Naprawdę babka jest chyba dosyć przyzwoita. Widziałem ją raz w życiu, kiedy miałem osiem lat. Nawet przywiozła mi rower. – Niebieski – powiedziałem. – Niebieski – rzekł Kukuś. – Pamiętasz?! – Oczywiście, że tak – powiedziałem. – Jeszcze dziś dałbym ci za ten rower po ryju.Kukuś roześmiał się. – Teraz Karol jeździ u babki na rowerze. – Po „Völkische Beobachter”! – powiedział Burek.– Powinniście obydwaj trzymać się z daleka od rowerów. Weszliśmy w jakieś krzaki. Stała tam ławka, więc usiedliśmy mrużąc oczy przed słońcem. – Ile Karolek ma lat? – spytałem. – Teraz ma czternaście. Ale kiedy wyjeżdżał z matką do Niemiec był jeszcze zupełny dzieciak. Jest przyjemnie urządzony na całe życie. To pacan. – Naprawdę nie wiesz, co robi? – Nie wiem. Pewnie chodzi do szkoły. – A ty jeździsz rikszą? Skinął na potwierdzenie głową. Ale miał przy tym parszywy uśmieszek i znowu poczułem się przez chwilę tak, jakbym siedział na trzykołowym rowerze, a on przejeżdżał obok na tym od babki. – Pedałową? – spytałem. – Normalną trzykołową rikszą – powiedział. – Taką trzykołową jak wasze rowery.Widocznie i on pamiętał dobrze ten czas. Musiało tak być, bo zaraz dodał: – Podobno mieliście potem trzykołowe motocykle? Coś mi się obiło o uszy.Zaczęliśmy się z Burkiem śmiać. Kukuś też śmiał się, chociaż nie wiedział z czego. – Teraz mamy taki motocykl – powiedziałem. – Rikszę z setką Villiersa. To go bardzo zainteresowało. Zaczął się dopytywać o naszą pracę i kiedy dowiedział się, że mamy i ośmiotonową ciężarówkę, aż gwizdnął z wrażenia. – To dla mnie bardzo ciekawa informacja – powiedział. – Bardzo ciekawa. – A ty masz własną rikszę? – spytał Burek. – Firmową – rzekł Kukuś. – Kiedy zaczynałem pracować, firma nazywała się ZWZ. Teraz nazywa się AK. Jestem tam zatrudniony jako rikszarz i nawet mam książeczkę ubezpieczalni. Sięgnął do kieszeni po portfel i podał nam legitymację oprawioną w lity celofan. Ale na legitymacji było napisane „Ostbahn”. W zasadzie był to najlepszy ausweis, jaki można było mieć. – Prawdziwy – rzekł Kukuś. – Jest w ewidencji Ostbahnu.Ausweis wystawiony na nazwisko Krzysztofa Tkaczyka opatrzony był fotografią Kukusia. – Nazywasz się teraz Tkaczyk? – spytał Burek. – Teraz akurat tak – rzekł Kukuś. – Na swoje nazwisko też mam dokumenty. Na Rozbracie mieszkamy z ojcem najlegalniej w świecie. Przypomniały mi się pogłoski o baronostwie Lamsdorfa. Była dobra okazja, żeby to wyjaśnić. – Kiedyś mówiono o twoim ojcu, że jest baronem – powiedziałem. – Och, nie – powiedział Kukuś. – Przynajmniej nic o tym nie wiem. A szkoda – uśmiech-nął się. – Nawet by mi to pasowało. Wstał z ławki i wówczas zobaczyliśmy Waltera. – Parabelloidalny – powiedziałem, kiedy go nam dał do obejrzenia. Był to duży, ciężki pistolet, dobrze leżący w ręku. Bardziej konwencjonalny od Parabel-lum, przypominał je jednak szerokim kątem tworzonym przez zamek i kolbę. Przy repetowa-niu zamek cofał się normalnie do tyłu i odciągał kurek, spełniający dodatkowo rolę jakby drugiego bezpiecznika. Przy naciśnięciu cyngla kurek bił w iglicę. – Coś jak Steyr z pierwszej wojny – rzekł Burek. Przytrzymał kurek dużym palcem, naci snął cyngiel i wolno opuścił kurek. Potem przycisnął go palcem w kierunku iglicy. Kukuś przyglądał się temu z aprobatą. – Kiedy zwolniłeś cyngiel, kurek już dalej nie pójdzie – powiedział. – Można tym rzucać o ziemię i nie wypali. Burek obracał pistolet w ręku. – Niby uproszczona konstrukcja, ale jednak skomplikowana. Myślisz, że to lepsze od Pa-rabellum? – W Parabellum łuska czasami lubi zablokować zamek – rzekł Kukuś. – A ten raczej się nie zacina. – Pewnie jest bardzo dobry – powiedziałem. – Ale nie lubię niemieckich pistoletów woj-skowych i niemieckich motocykli. Nie lubię pistoletów z taką gołą lufą. Wygląda jak działo w czołgu. Wolę klasyczne konstrukcje. Visa, Colta, Nagana. Kukuś ożywił się. – Mam sowieckiego Nagana, zupełnie nowy, oksydowany na czarno. Oficerski. – Samowzwod – rzekł Burek. – Ciekawe, że nie widziałem w życiu innego. Ty widziałeś? – Nie – przyznał Kukuś. – O każdym Naganie mówi się, że oficerski, ale nikt innego nie widział. W każdym kurek się podnosi, jak naciśniesz cyngiel. Podałem Kukusiowi Waltera. Zatknął go starannie za pasek nad lewym biodrem i paro-krotnie poprawiał kolbę, żeby pistolet dobrze siedział. Następnie równie starannie zapiął ma-rynarkę na wewnętrzny guzik. – Nagan to bardzo stary rewolwer – powiedział. – Jeszcze w dziewiętnastym wieku skon-struował go belgijski inżynier Nagant. Rosjanie kupili rewolwer dla wojska i pewnie robili z początku dwa modele. – Nagan jest naprawdę ładny – powiedział Burek. – Tylko ma ten cholerny kaliber 7,62 i długo się go ładuje. Na ścieżce równoległej do naszej ławki zachrzęścił żwir, następnie w odległości kilkunastu kroków zobaczyliśmy młodego człowieka w beżowej wiatrówce i w wysokich butach. Wia-trówka była spłowiała prawie do białości, za to buty bardzo porządnie wyczyszczone. Chło-pak spojrzał na nas obojętnie i poszedł dalej. Po chwili zawrócił. Wówczas Kukuś uniósł nie-znacznie rękę gestem porozumienia. Chłopak ruszył ku nam i kiedy był niedaleko, Kukuś wstał i zrobił parę kroków naprzeciw. Zatrzymali się równocześnie w odległości dwóch me-trów od siebie. Chłopak wyprostował się, jakby markując postawę na baczność. – Panie podchorąży, kapral Kierbedź melduje... Kukuś przerwał mu ruchem ręki. Potem ujął go pod ramię i ruszyli w kierunku alejki. Na chwilę znikli nam z oczu, wkrótce Kukuś pojawił się z powrotem. – Mam do tego Nagana zapasowy bębenek – powiedział wracając do przerwanej rozmowy. – Niestety stary i rozkalibrowany. Ale jak się podłoży kawałek bibułki, to naboje nie wylatują. – Jak podłożysz bibułkę pod łuskę, to nabój nie będzie w osi symetrii bębenka i lufy – po wiedział Burek. Kukuś zastanowił się. – Może i nie – zgodził się. – Ale strzelać będzie jak cholera! Waltera też mogę skombino-wać. Dwa tysiące za kilo. – To wypadnie trzy tysiące za sztukę? – Coś koło tego – rzekł Kukuś. Siedział na ławce obok nas i uważnie przyglądał się butom. Były teraz pokryte cieniutką warstewką kurzu. Podciągnął nogawkę spodni i potarł czubek prawego buta o skarpetkę lewej nogi. Następnie lewy but poddał identycznemu zabiegowi. – Pamiętasz Walca z Chyrowa? – zwrócił się do Burka.Burek zaprzeczył. – Pewnie ciebie wtedy nie było. Byłeś tylko rok? – Prawie – rzekł Burek. – Prawie rok dłużej, niż chciałem.Kukuś roześmiał się. – Byłeś pacan, to dostawałeś w tyłek! Teraz Walec ma Colta jedenaście milimetrów. – O Jezu! – rzekł Burek. – Jedenastkę?! – Jedenastkę – powtórzył Kukuś. – Możesz rozwalić polano albo ustawić równo trzech Szkopów i przestrzelić jednym sztosem. Burek pokręcił głową. – Mówię poważnie – rzekł Kukuś. – To wiem, ale łatwiej ustawić polano. – Dlaczego? – nie zrozumiał Kukuś. – Bo dosyć trudno ustawić trzech facetów w linii, jeżeli masz ich strzelić. Będą ci się kręcili pod lufą. – Panu Podbipięcie raz się udało – powiedział Kukuś. Spojrzał na zegarek i wstał. – Na mnie już czas. Zresztą i tak Walec nie odda za Boga tego Colta. Wycyganił go od zrzutka. – Słuchaj, ten Walec to Nawrót? – zapytałem. – Nawrót – odparł Kukuś. – Znasz go? – Chodził do naszej szkoły, kiedy Burek był w Chyrowie – powiedziałem. Poszliśmy w kierunku bramy. W pewnej chwili Kukuś poprosił, byśmy szli dalej, ale sam stanął. – O co ci chodzi? – O nic. Chcę zobaczyć, jak chodzicie.Zatrzymał nas po paru krokach. – Ręce bardziej do przodu! – powiedział. – I bardziej zdecydowanie! Jeżeli wam się zdaje, że to jest wojskowy krok, to muszę was rozczarować. – Nie jesteśmy wojskowi – powiedział Burek. Kukuś wzruszył ramionami. Myślałem, że żartuje. Nie żartował jednak, więc kiedy powie-dział, że jest wojna i należy o tym pamiętać, zgodziłem się z tą opinią. Burek też zgodził się na odczepnego. I tak już byliśmy spóźnieni do ciotki. Pożegnaliśmy się z Kukusiem przy bramie. – Teraz wyjeżdżam na trochę – powiedział podając nam rękę. – Ale za dwa tygodnie po-winienem być z powrotem. Zadzwonię do was do fabryki. Numer jest w książce? – Oczywiście – powiedziałem. – Ale mamy telefon i w domu. Zapiszesz sobie? – Nie chce mi się – powiedział. – Nie lubię pisaniny. Odszedł w kierunku Sejmu, a my polecieliśmy na przystanek, ponieważ nadjeżdżała dzie-wiątka. Na przedniej, niemieckiej platformie stał oficer, odziany w biały mundur ze złoce-niami. Nigdy przedtem nie widzieliśmy takiego Niemca. Ten wyglądał na generała, którym zapewne nie był, ponieważ jechał tramwajem. – Lodziarz? – zastanowiłem się. – Nie – rzekł Burek. – Komisaryczny zarządca wytwórni lodów na patyku „Pingwin”. Okropnie byliśmy radzi z tego Niemca. Był ozdobą obiadu, bo zaraz opowiedzieliśmy o nim u ciotki. Rozdział XIX Jeszcze nigdy nie uderzyłem człowieka. W szkole tłukliśmy się, poza szkołą też, ale to było tłuczenie się. Nawet kiedy Janek ubrał nas w rękawice bokserskie. Były to duże, treningowe rękawice, ważyły chyba dwa razy wię-cej niż prawdziwe ringowe. Jakby się miało wielkie poduszki na pięściach. Było w nich prze-raźliwie gorąco, ale można było bić z całej siły, bez obawy, że się zrobi krzywdę. Jednak nie biliśmy z całej siły. Janek nie pozwalał. Mówiło się, że pracujemy nad techniką. Wtedy Janek był w maturalnej klasie, a my z Burkiem byliśmy w pierwszej. Siedział na krześle pod ścianą. Ustawiał, krzesło na dwóch tylnych nogach i kołysał się. Było wiadomo, że nie spadnie. Ani nam przez głowę nie przechodziło, że może spaść. Dopiero we wrześniu, kiedy poleciał na wojnę jako podporucznik obserwator... Zresztą nie mieliśmy żadnych kon-kretnych wiadomości. Tak mówiono, ale myśmy dalej nie wierzyli. Wówczas Janek komenderował: – Wyżej gardę! Szczęka zasłonięta! Lewy prosty! I blokować! I lewa, prawa, i w korpus. Parę miesięcy później, kiedy z Wackiem Smirno nakładaliśmy rękawice, te same trenin-gowe poduszki, powiedział: – Uważaj, bo on jest dobry technicznie.To ja byłem ten dobry.Dotknęliśmy się rękawicami i zaraz wszedłem w podwójną gardę. Jakbym się dostał w skrzydła wiatraka. Może to trwało pół minuty, może mniej i Janek przerwał walkę. Czułem się tak, jakbym wyszedł spod Niagary. Może mnie Wacek nie trafił czysto, bo cią-gle stałem na nogach, ale bił strasznie, przez gardę, jak w worek treningowy. Nie czułem rąk i ramion. Czułem tylko cholerną złość. Niechaj mi nikt nie mówi, że bokser może po walce lubić przeciwnika. Nienawidziłem Wacka jak zarazy. Nie przeszło mi, kiedy go zobaczyłem na ringu. Przyjechała reprezentacja Łotwy i miała się bić z naszym „Strzelcem”. Kręciłem się po znajomości w garderobie. Lutek Wężyk z mu-szej nawet nie próbował udawać, że się nie boi. Ile razy miał rękawice na rękach? Dziesięć? Może tyle, jeżeli się wliczy treningi. Kiedy wyszli na ring, Łotysz wyciągnął przed siebie wyprostowane ręce w powitaniu bokserskim i jednocześnie wtulił głowę w ramiona. Wypadło to efektownie. Lutek przyglądał się temu z nieufnością. Po gongu Łotysz chwilę chodził zwo-dami, potem leciutko strzelił lewym prostym, tak sobie, dla wyczucia dystansu, cofnął się i wtedy Lutek podszedł bliżej i uderzył zamachowym, aż powietrze zaskowyczało. Potem se-kundanci odnieśli Łotysza do rogu. W sumie Lutek był na ringu mniej niż minutę i zszedł znacznie weselszy, niż przyszedł. Wacek Smirno walczył w średniej. Miałem cichą nadzieję, że Łotysz załatwi go jak dziec-ko. Ale wygrał. Też w pierwszej rundzie. Sekundanci łotewscy rzucili ręcznik na ring i tyle było mojego. Potem w szkole mówiono, że Wacek zmiótł Łotysza z ringu i że w mgnieniu oka. Tylko na ringu czas liczył się inaczej niż czasami w życiu. To był po prostu inny czas. Rano wywieźliśmy od Lilpopa ogumione koło chevroletowskie i bańkę melasy z odlewni. Za pięć stów. Byle za bramę. Jeszcze na Bema właściciel dogonił nas, wziął bańkę i potoczył koło w kierunku Dworkowej. Była to pół-grzecznościowa impreza dla podtrzymania dobrych stosunków. Potem pojechaliśmy do Wołomina, do spółdzielni po olej. Lubiliśmy tam jeździć. Żadnych werkschutzów, parę drewnianych szop i pan Florianek, magazynier. Po materiały pędne jeź-dziło się w zasadzie na Wolę. Tam było wrednie. Werkschutze potrafili ważyć samochód na wadze wozowej przy wjeździe i przy wyjeździe. Na wszelki wypadek woziliśmy wodę w beczkach. Było to kłopotliwe, ponieważ napełnienie dwustulitrowej beczki wodą zajmowało sporo czasu, zwłaszcza kiedy beczka stała wysoko na skrzyni ciężarówki. Na Woli było oczywiście taniej niż w Wołominie, ale woleliśmy Wołomin. Załadowaliśmy sto kilo oleju silnikowego i usiedliśmy na ławeczce przed szopą. Na po-dwórku rosły łopiany i bodziaki. Zapaliliśmy papierosa i pan Florianek spytał: – Weźmiecie sześćset? W przetargu o cenę był to punkt dla nas. Pan Florianek zaczął rozmowę i musiało go to kosztować pięćdziesiąt groszy na litrze, z grubsza biorąc. – Benzyna? – skrzywił się Burek. – Ropa – powiedział pan Florianek. – W beczkach? – spytałem.Pan Florianek zaprzeczył. – Do skrzyni nie wlejemy – powiedział Burek i przeciągnął się w słońcu. – Sam pan mówił w zeszłym tygodniu, panie Florciu, że dopiero w sierpniu coś będzie. – Mówiłem – przyznał pan Florianek. Florianek to było nazwisko, na imię miał Józef. Ale mówiło się do niego „panie Florku”. – Myślałem, że nie będzie, a jest. Trafiło się. Mam sześćset kilo. – To skombinuj pan beczki – powiedziałem. – Czterech beczek pan nie ma?Pan Florianek zamyślił się. Wyglądało to na punkt dla niego. – Mogą być trzy beczki – powiedział Burek. – Nie musimy brać wszystkiego.Pan Florianek ocknął się z zadumy. – Mogę dać cztery beczki, ale przywieziecie z powrotem. – Kiedy? – spytałem. – Na wieczór – odparł pan Florianek patrząc na nas życzliwie niebieskimi oczkami. Był rad z siebie. Odrobił stratę i nawet zyskał przewagę. – Na wieczór nie damy rady – rzekł Burek. – Jutro pod wieczór. – I jeżeli cztery beczki, panie Florku, to pełne – powiedziałem. – Nie opłaci się nam wozić ćwierć czwartej. Stanęło na zwykłej cenie. – Tylko ciach, ciach, panie Florciu – powiedział Burek. – Mamy metę na ropę aż za Ko-łem. Zaczęło się szukanie beczek i wyglądało na to, że pan Florianek istotnie nie miał pustych w nadmiarze. Kiedy je znalazł, należało beczki zważyć, potem umorusany chłopak w naszym wieku przepompowywał długo ropę z beczki do beczki blaszaną pompką i znowu pchaliśmy beczki na wagę, wreszcie we czwórkę wtoczyliśmy je na skrzynię Büssinga. – Tylko beczki te same – powiedział pan Florianek, kiedy ruszaliśmy. – Nie na wymianę.—Dobrze – zgodził się Burek. – Niech pan wrzuci pompę na wóz. Oddamy z beczkami.Pan Florianek wrzucił.Do Wyrobisk najlepiej było jeździć przez Młociny, ale jeszcze przed Wrzosowem był po- sterunek żandarmerii i szlaban zamykający szosę. Jeździliśmy więc przez Koło i potem jaki-miś wiejskimi drogami i nie trafilibyśmy tam za Boga, gdyby za pierwszym razem Zdunek nie pokazał nam drogi. Miał trzykonny stacjonarny silnik dieslowski „Perkuna” na saniach i wynajmował się z nim do różnych robót. Była to spora maszyna, zaopatrzona w chłodnicę w postaci walcowatego zbiornika o pojemności kilkunastu wiader. Kiedy się tego „Perkuna” wkładało albo zdejmowało z wozu, sześciu ludzi musiało się dobrze przyłożyć. Zdunek napę-dzał nim sieczkarnie, młockarnie i jakieś młynki domowej konstrukcji, mielące ziarno na mą-kę. Było po czwartej, kiedy wjechaliśmy na podwórze, – Robimy dla pana po fajrant – powiedział Burek, witając się z gospodarzem. – Mamy cztery beczki diesla, siedemset osiem kilo. Zdunek ucieszył się. – Tylko trzeba przepompować do pańskich beczek – powiedziałem. – Musimy zwrócić beczki. Przywieźliśmy pompę, jakby pan nie miał. Zerknął na wóz. – Taką to i ja mam – powiedział. – Zaraz się zabierzemy ze szwagrem. Może panowie do mieszkania? – Trochę nam się śpieszy – powiedziałem. – Czas na obiad.Zdunek zafrasował się. – Już po czwartej. A ja w domu nie mam nawet kiełbasy. Żona u matki, bo ja, jak to w la-to, ciągle w ruchu. Chyba, że u pani Sobieskiej? Wyszedł szwagier Zdunka. Przywitaliśmy się ze szwagrem. Widocznie słyszał rozmowę, bo powiedział: – Pani Sobieska miała dobry klops na obiad. Sklep za rogiem, dwieście metrów stąd, w stronę lasu. – A dacie panowie radę z beczkami? – spytał Burek. – Jakby było zamknięte od frontu – powiedział szwagier – to trzeba wejść od tyłu. Pewnie jeszcze jest klops z obiadu. Szliśmy wiejską drogą paręset metrów w kurzu delikatnym jak puder, skręciliśmy w lewo ku lasowi i zaraz był sklep towarów mieszanych Marii Sobieskiej. Od przodu był zamknięty na wielką kłódkę, weszliśmy w obejście. Tam stała furka załadowana workami, koń z nisko spuszczonym łbem wyszczypywał resztki trawy. Obok rower oparty o ścianę. Za wozem były drzwi. Weszliśmy na lufę pistoletu. Garbus w średnim wieku wbił Burkowi Parabellum w brzuch i zaczął krzyczeć, żebyśmy stanęli pod ścianą. Tęga starsza kobieta za ladą to była pani Sobieska. Trzymała ręce uniesio-ne nad głową. Podobnie z rękoma do góry stali dwaj mężczyźni, jeden nieco starszy, drugi wyrostek, ale wielki. – Nie ruszać się! – wrzeszczał garbaty. – Tu jest gestapo! Stałem z rękoma do góry. Burek też trzymał ręce nad głową, ale głowę miał opuszczoną nisko, tuż nad zamkiem pistoletu. Nie mógł nie widzieć. Miał ten pistolet tuż przed oczami. Nie odrywałem wzroku od Para bellum, ale mimo to wolałem, żeby to Burek zrobił. W końcu to on miał lufę w brzuchu. Jak trzeba uderzyć człowieka, żeby to było tylko jedno uderzenie? – Wy partyzanty zasrane – powiedział garbaty. – Wyjmuj no dokumenty. Burek opuścił wolno prawą rękę i kiedy miał ją na wysokości ramienia, uderzył nagle dwiema pięściami w pistolet. Garbaty wcisnął mu lufę w brzuch i w ułamek sekundy później Parabellum poleciało na ziemię, a ja uderzyłem garbusa ramieniem. Poleciał w odwrotną stronę, ku tym dwóm mężczyznom stojącym pod ścianą i zanim upadł, chłopak podniósł w odruchu obronnym nogę i trafił garbusa kolanem w twarz. – O kurwa! – powiedział starszy mężczyzna. – Nie zdążył pociągnąć?Burek podniósł pistolet z ziemi. – Owszem, zdążył. Był szybki. – Jak na garbatego – dodałem i Burek uśmiechnął się. – Widziałeś? – spytałem.Burek skinął głową.Wyjąłem mu z rąk pistolet. – Znacie go? – spytałem tych dwóch stojących nad garbatym. – Nie – powiedział starszy. – Wczoraj się kręcił pod lasem, a dzisiaj zastawił nas tu pistoletem jak panów. – Nie miał kuli w lufie – powiedział Burek. – Kiedy jest kula w lufie, to ten pazur stoi wy-soko. Można wyczuć wyraźnie ręką nawet w ciemności. – Przecież wiem – powiedział mężczyzna. – O kurwa! Że ja tego nie zauważyłem. – Jeszcze był zabezpieczony dodatkowo – powiedziałem.Burek zaczął się śmiać. – Tego nie widziałem. – Miałem go z lewej strony – wyjaśniłem. – Ale wolałem, żebyś ty zaczął. – Pewnie – rzekł Burek.Garbaty poruszył się i próbował unieść na łokciach. – Wyjmij mu dokumenty, Kmicic – powiedział mężczyzna do wyrostka. – Tak jest – rzekł Kmicic. Przewrócił garbusa na plecy i podał mężczyźnie portfel z jasnej skóry z wytłoczoną swa-styką. – Gestapowiec? – Taki on gestapowiec jak z koziej dupy gwóźdź – powiedział Burek. – Pistolet ma z pierwszej wojny. Tu jest napisane 1916. – Używany, ale w dobrym stanie – zauważyłem. Burek nacisnął dużym palcem przycisk na kolbie i magazynek wyskoczył do połowy. Kie-dy go wyjął, zobaczyliśmy naboje. Kule były w miedzianych płaszczach, ze ściętymi końca-mi. – Dum-dum! – powiedział Kmicic.Mężczyzna oderwał wzrok od dokumentów. – To nie jest dum-dum – rzekł Burek. – Ale to jest też cholerna amunicja. Może wywalić straszną dziurę. Potem zwrócił się do starszego: – Co pan ma w tych dokumentach? – Folksdojcz z Kołbieli – powiedział mężczyzna. – Należy do SA w Nowym Dworze. Garbaty leżał teraz na plecach. Z nosa ciekła mu krew. – Pan mu podłoży gazetę, panie Zadra – powiedziała pani Sobieska. – Zakrwawi mi podło-gę. Wyciągnęła przez ladę „Nowy Kurier Warszawski”. Zadra odebrał go i podał Kmicicowi. Kmicic położył głowę garbatego na gazecie. – Trzeba z nim coś zrobić – powiedział Burek.Zadra skinął głową. – Coś trzeba – powiedział. Patrzył na pistolet leżący teraz na ladzie. – Byle nie tu – powiedziała pani Sobieska. – Mnie tego w sklepie nie trzeba. – Coś pani?! – zdziwił się Zadra. – My go zabierzemy do lasu. Niech go nasza żandarmeria przepyta. Garbaty podniósł się na łokciach. Patrzył przytomnie. – Trzeba go będzie do worka – powiedział Zadra. – Skocz, Kmicic, do furmanki. Pod sie-dzeniem jest worek. – Niech pan weźmie pistolet – powiedziałem i przesunąłem po ladzie Parabellum ku Za-drze. – Będzie pamiątka. – Dziękuję – powiedział Zadra. Zarepetował, sprawdził bezpiecznik i schował pistolet w zanadrze. Wszedł Kmicic z workiem. – Uśpij go na drogę – rzekł Zadra.Kmicic złapał garbatego za klapy i uniósł w górę. Wtedy w Burku odezwał się zmysł praktyczny. – Zaczekaj, Kmicic. Niech wejdzie najpierw do worka. Po co go miękkiego wkładać? – Pewnie, że lepiej w worku – zgodził się Zadra. Wyjął pistolet i kazał garbatemu wejść do worka. Kmicic przytrzymywał worek. Kiedy garbaty był w worku po szyję, wziął go ponownie za krawat i pięścią wielką jak bochenek chleba uderzył w środek twarzy. Garbaty znurkował do worka. – Wrzuć jeszcze gazetę – powiedziała pani Sobieska. Kmicic zmiął gazetę w kulę i wrzucił. Potem wstrząsnął parę razy workiem, żeby się gar-bus dobrze ułożył i zarzucił sobie worek na plecy. Chcieliśmy mu pomóc, ale to nie było po-trzebne. Na dworze zrzucili z wozu trzy worki, położyli worek z garbatym i przywalili tamtymi trzema. Jeszcze Zadra sprawdził dobrze, gdzie jest głowa garbusa i czy ma do niej dobry do-stęp w razie czego. – Pani Sobieska – powiedział zbierając lejce. – Nas tu nie było i żadnego garbatego też nie. – Jakiego garbatego? – zdziwiła się. – Kiedyś przed wojną był garbaty Kaczmarek, ale to nie w Wyrobiskach, tylko w Sierakowie. Zadra cmoknął na konika i ruszył w kierunku bramy. Otworzyli bramę, wyjechali z obej-ścia, zamknęli bez pośpiechu i ruszyli ku lasowi. Szli z Kmicicem pieszo obok furmanki, a jedno z kół, chyba prawe tylne, piszczało obrzy- dliwie co pół obrotu. Patrzyliśmy z panią Sobieską, jak się oddalają. Potem pani Sobieska spostrzegła rower. – To panów? – zapytała. – Nie. – Widocznie ten przyjechał na rowerze – wskazała oczami w kierunku furmanki. Miała na myśli garbatego. Podeszliśmy do roweru. Był to stary rower firmy Opel z owalnym biało-zielonym znacz-kiem. Lakierowany piecowo na czarno, miał na ramie złote deseniki, jak maszyna do szycia. W niektórych miejscach były wytarte i przechodziły w srebro. Po prawej stronie na główce ramy była rozetowa śruba regulacyjna kierownicy. Rower z taką śrubą miał niejaki kolega Pawliszyn. Nie był to Opel, tylko Royal- Enfield, ale śruba była identyczna. Kierownica mo-gła się obracać albo lżej, albo ciężej. Pawliszyn podwala się bezczelnie do Mirki Łabęckiej. Rozmawiali po szkole i wówczas zakręciłem tę śrubę na głucho. Potem kolega Pawliszyn wskoczył brawurowo na siodełko i natychmiast poleciał na mordę, ponieważ kierownica nie dała się obrócić. – Przydałby się dla syna – powiedziała pani Sobieska patrząc na rower. – Nie – powiedział Burek. – Nie może u pani zostać. – Nie może – zgodziła się. – Jakby mógł, toby się przydał.Burek wsiadł na rower i pojechał za furmanką. – Chcieliśmy u pani coś zjeść – powiedziałem. – Pan Zdunek mówił, że miała pani dobry klops na obiad. Uśmiechnęła się. – Ale już nie zdążymy – powiedziałem. – I tak sporo czasu nam zeszło. – To może boczku ukraję? – zaproponowała.Weszliśmy do sklepu, pani Sobieska ukrajała chleba i boczku i zawinęła w papier.Wrócił Burek. – Idziemy? – zapytał. – Tak. Pożegnaliśmy panią Sobieską i poszliśmy do samochodu. Było cicho i jeszcze zupełnie ja-sno. Z daleka wiatr przynosił poskrzypywanie furmanki, powolne i swojskie. Zdunek ze szwagrem skończyli przepompowywanie ropy. Beczki już były na wozie. Schowałem pieniądze nie licząc i dorzuciłem drewnianych klocków do generatora. Burek usiadł za kierownicą, a ja przerusztowałem jeszcze palenisko. Silnik zaskoczył tak, że nie było słychać startera.Jechaliśmy znowu przez polne drogi ku miastu, zostawiając za sobą tuman pyłu. – Daj tego chleba z boczkiem – poprosił Burek.Rozwinąłem paczkę i jedliśmy chleb z boczkiem. – Przecież myśmy jej nie zapłacili – powiedziałem w pewnej chwili. Burek skinął głową. Milczeliśmy. Dopiero na Górczewskiej, gdzieś koło wiaduktu. Burek zaczął z początku cicho, a potem coraz głośniej śpiewać jednostajnie fałszywym głosem: Noczka tiomnaja ja bojusia, prowodi mienia, Marusia! Wówczas przyłączyłem się i już darliśmy się chórem: Prowożałado wokzałana wokzależałko stało!... Rozdział XX Ktoś zadzwonił i Rysia przekręciła pierścionek na palcu tak, żeby brylant znalazł się w środku dłoni. Nie zostawiały nigdy z ciotką i z panią Siemiatycką biżuterii w antykwariacie. Zostawały tam rzeczy nie mniej cenne albo i cenniejsze, biżuteria nie zostawała nigdy. Była to przezorność łatwa w realizacji, z obrazami czy meblami było trudniej. Zresztą panie lubią nawet cudze klejnoty i niechętnie się z nimi rozstają. Teoretycznie biżuteria nie wchodziła w zakres zainteresowań „Chimery”. Życie odbiegało od tej teorii nie mniej niż w innych dzie-dzinach. Ten brylant był wyjątkowo ładny. – Jaki to piękny kamień! – powiedział Burek, kiedy Rysia przed godziną przyniosła go do domu. – Wspaniały – przytaknęła i zamyśliła się. – Coś się stało? – spytałem. – Nie – zaprzeczyła. – Zastanawiam się, czy brylant jest kamieniem? – Jest węglem – powiedział Burek. – Ale chyba tak się potocznie mówi: kamień. Trudno powiedzieć: jaki to ładny węgiel. To brzmi jakby z innej branży. – Na pewno mówi się tak o szafirach czy rubinach: kamień. Ale już o perle nie. – O perle nie – zgodziłem się. – Nie wiem, czy brylant jest kamieniem – powiedziała Rysia. – Spytam jutro panią Wikę. – Brylant jest brylantem – powiedziała Ania wyciągając rękę po pierścionek. Ktoś zadzwonił do drzwi. Spojrzeliśmy z Burkiem na Rysię. Nie chciało się nam wstawać. Ale Rysi też się nie chciało. Dzwonek zadzwonił drugi raz i Burek poszedł otworzyć. Przez uchylone drzwi zobaczyliśmy w przedpokoju panią w średnim wieku. Weszła bez słowa i milcząc przyglądała się Burkowi. Wypadło to trochę teatralnie. Pani odczekała chwilę, potem odezwała się wysokim, wpadającym w dyszkant głosem, starając się bez powodzenia nadać mu spokojne brzmienie: – Jestem Burakowska! Burek skłonił się. Czekał, co będzie dalej. Wymieniliśmy z Rysią szybkie spojrzenia i Ry-sia skrzywiła się. Ania patrzyła na nas pytająco. – Nic złego – powiedziałem cicho, żeby uspokoić Anię, którą wciąż jeszcze można było byle czym spłoszyć. – Czy zastałam tę... tę osobę? – spytała pani Burakowska.– Panią... – starała się stworzyć wrażenie, że nie może sobie przypomnieć nazwiska. – Panią... Burek słuchał ze spokojną uwagą. – Panią Rivanoli? O ile dobrze pamiętam. Przyjaciółka pana Burakowskiego nazywała się Lina Rinoli. Przynajmniej tak się nazywała na scenie. Śpiewała w operetce, niekiedy, ale niezbyt często, słyszało się ją w radiu. Wiedzie-liśmy o tym od ciotki. Burek też wiedział. – Musiała pani pomylić adres – powiedział uśmiechając się jakby przepraszająco. Jakby to on zmylił adres, nie pani Burakowska. – O ale się orientuję, nikt o tym nazwisku nie mieszka w naszym domu. – Widzę moje meble – powiedziała pani Burakowska. Starała się mówić spokojnie, ale nie potrafiła. Odsunęła Burka majestatycznie pomyślanym ruchem ręki i stanęła w drzwiach pokoju. Wypadło to żałośnie. W pokoju było jasno. Słońce oświetlało go ciepłym blaskiem. Rysia wstała i sypnęła iskrami z brylanta. Widocznie odwróciła pierścionek ponownie na palcu. – Zachodzi tu jakieś nieporozumienie – powiedziała. – Proszę, może pani zechce wejść. Pani Burakowska zrobiła krok naprzód i zatrzymała się. – Mieszkała tu ta kokota Rinoli – powiedziała jakby na usprawiedliwienie. Już nie potrafiła udawać, że nie pamięta nazwiska. Zrobiło się cicho w pokoju. – Zajrzyj, Anetko, do kuchni – powiedziała Rysia i Ania wyniosła się. – Przepraszam – szepnęła pani Burakowska. Patrzyła na nas bezradnie i bez tych teatral nych pozorów pewności siebie. Był moment, żeby sprowadzić rozmowę na płaszczyznę towarzyską. – Najlepiej będzie, jeśli ja się pani przedstawię – rzekł Burek. – Miałem pierwszy przyjemność powitania pani. Burek wymienił nazwisko i pani Burakowska drgnęła. Oczy jej zokrąglały przez chwilę, jeszcze nie powiedziała nic. Ściskając rękę Rysi i witając się ze mną już miała uśmiech na twarzy. Jeszcze nie była pewna, ale już straciła tę wyniosłość, którą sobie usiłowała przydać, już ją ciągnęło nieprzeparcie, żeby być osobą swobodną i wprowadzoną w sfery. – Czy pan wojewoda – wymieniła nazwisko Burka – jest pana krewnym? Pan Felicjan?!Burek uśmiechnął się nieobowiązująco.Burek ma ładne i rzadkie nazwisko. Z tym że pisze się je przez „ó” kreskowane, a nazwi- sko wojewody przez „u” zwykłe. Jest to ważne z jakichś powodów i gdyby Burkowi robiło to różnicę, mógłby patrzeć na wojewodę jak na gnojka. Ale nie miał do tego okazji, bo nie wi-dział go nigdy w życiu. Rodzice Burka też znali wojewodę tylko ze słyszenia. Pani Burakowska trwała w oczekiwaniu. – Ojciec mego przyjaciela przebywa w Anglii – powiedziałem. – Z tym że...Pani Burakowska wyciągnęła do Burka ponownie rękę. – Przecież ja pana doskonale pamiętam z Lublina! – powiedziała i była naprawdę wzru-szona piękną chwilą, którą przeżywaliśmy. – Chodził pan w różowych sukieneczkach z boną! – Był wówczas małą dziewczynką – wyrwało mi się.Rysia podniosła oczy w górę, jak ciotka mówiąca:„Gdyby wasze nieszczęśliwe matki...” Ale wszyscy się roześmieli. – Plotę głupstwa – powiedziała pani Burakowska. – Proszę mi wybaczyć, to ze wzruszenia. – Pewnie pani myślała o siostrze kuzyna – przyszedłem jej z pomocą. – Oczywiście – powiedziała ocierając załzawione ze śmiechu oczy. Spostrzegła Anię, któ-ra wróciła do pokoju słysząc ogólną wesołość. W oczach pani Burakowskiej pojawił się błysk zrozumienia. – Nazywam się Anna Leśniak – powiedziała Ania witając się. Niespodziewanie zrobiło to korzystne wrażenie na pani Burakowskiej. Przycisnęła Anię do piersi. – Była pani taką malutką dziewczynką – powiedziała. – Chłopczykiem – poprawił Burek i wszyscy znowu zaczęli się śmiać. Z tym że pani Bura-kowska przez łzy. – Moje biedne dziecko! Ale to już długo nie potrwa! To już niedługo! Jak pani wspaniale wyrosła... I proszę oczywiście liczyć na moją zupełną dyskrecję. – Pani jest bardzo miła – powiedziała Ania. Przy herbacie Rysia sypała iskrami. Sprawa mieszkania nie budziła żadnych wątpliwości. – Więc to przez panią Majchrowiczową? Panie się dobrze znają z panią Wiką? Wiadomość, że Rysia wraz z ciotką i z panią Siemiatycką prowadzą „Chimerę” przypra-wiła panią Burakowska o rumieńce. Już plotła zupełnie bez sensu. – Ma pani piękny brylant – powiedziała w pewnej chwili. – Bardzo go lubię – uśmiechnęła się Rysia. – Należał kiedyś do naszej prababki Karoliny Sułkowskiej. – Jeszcze do niej wróci! – powiedziała pani Burakowska. Była pełna optymizmu i w tej sprawie. – Niestety nie – rzekł Burek. – Prababka zmarła na wygnaniu.Rysia w zamyśleniu obracała pierścionek na palcu. – Padła ofiarą cholery na Martynice – powiedziała Ania i zrobiła się czerwona.Szczęśliwie pani Burakowska patrzyła jeszcze na Burka. – Spójrz, dziecko, czy się woda nie wygotuje – poprosiła Rysia i Ania pośpiesznie wstała od stołu. – Boże! – westchnęła pani Burakowska. – My też pochodzimy z tamtych stron. Nie wiedziałem, z jakich stron pochodziła prababka Karolina, więc tylko skinąłem głową. O prababce dowiedziałem się przed chwilą od Rysi, ale nie chciałem pytać o szczegóły, żeby jej nie wprowadzić w zakłopotanie. Ale Burek chciał. – Czy to prababka Karolina była zaręczona z panem Strumiłło? – spytał.Rysia podniosła oczy w górę. – Prababka Karolina była zaręczona z Sułkowskim i wyszła za Sułkowskiego jeszcze w kraju. Z domu była Chamcówna. – To coś mi się pomyliło – rzekł Burek. – W tych czasach obowiązywała jeszcze przyzwoitość – powiedziała pani Burakowska. – Przynajmniej obowiązywała kobiety. Nie szukano szczęścia na oślep. – Przyzwoitej kobiecie i dzisiaj miłość nie powinna stawać na drodze do szczęścia – po-wiedział Burek. Pani Burakowska puściła to mimo uszu. Chciała mówić o sobie i czekała sposobności, że-by zacząć. Udało się to, chociaż próbowaliśmy nieśmiało przeciwdziałać. W pół godziny później zna-liśmy jej życiorys w ogólnych zarysach. Nie wnikając w niepotrzebne szczegóły, pani Bura-kowska skoncentrowała się na barwniejszych epizodach. Na pobycie w Biarritz w dwudzie-stym czwartym roku, na raucie u kochanego pana Felicjana oraz na przyjęciu noworocznym w „Adrii”, uświetnionym obecnością znacznej liczby osób o głośnych nazwiskach. W zasa-dzie żyło się pani Burakowskiej z mężem przyjemnie i interesująco i jeśli w tej beczce miodu znalazła się i łyżka dziegciu, to był nią pan Burakowski. Bankowiec i rotmistrz kawalerii, łączył mniej korzystne cechy obu zawodów. Rotmistrz demoralizująco wpływał na finansistę, finansista subsydiował wybryki kawalerzysty. Teraz pan Burakowski przebywał w oflagu i pani Burakowska mówiła ze spokojnym zadowoleniem, jak mu przygotowuje paczki, na jakie wyżyny pomysłowości i energii wypada jej się wznosić, żeby otrzymywał wszystko w najlep-szym gatunku i żeby to było naprawdę potrzebne. Czuło się, że pani Burakowska lubi te paczki. Były dla niej materialnym dowodem, że mąż nie zwali się jej nagle na głowę i że mo-że być o niego spokojna, bo przebywa w męskim towarzystwie. Pożegnała się koło szóstej. Mogliśmy oczywiście dalej mieszkać na Podwalu, meble nie były pani Burakowskiej potrzebne. Odwrotnie, miała wobec nas dług wdzięczności, że opie-kujemy się tym wszystkim. Kiedy wyszła, milczeliśmy, bo mogła podsłuchiwać pod drzwiami. Ale nie podsłuchiwała. Zobaczyliśmy ją niebawem na ulicy. – Jest dosyć smutne – powiedziałem – że przy okazji wizyty tej pani wyszło na jaw, że Ry-sia i Ania są hochsztaplerkami. – My? – zdziwiła się Ania. – Niestety tak – powiedziałem. – Mieszkanie wspólnie z osobami waszego pokroju przy-sparza dosyć szokujących wrażeń. Przecież jesteście na najlepszej drodze do tego, żeby sprzedawać przechodniom klejnoty z carskiej korony. – To jest dla nas bolesne – rzekł Burek. – Mamy surowe zasady, chociaż przez delikatność nie afiszujemy się z nimi. – Musicie jakoś z tym walczyć – powiedziałem. – No nie! – zaprotestowała Ania. – Przecież to ty powiedziałeś, że Burek jest synem wo-jewody. – On tego nie powiedział – zaprzeczył Burek. – Oczywiście, że nie powiedziałem. Powiedziałem tylko tyle, że ojciec Burka jest za grani-cą. Powiedziałem prawdę. – To była taka prawda, która utwierdziła panią Burakowską w mylnym przekonaniu, że ma do czynienia z przyzwoitymi ludźmi. – Przekonania pani Burakowskiej są jej prywatną sprawą – rzekł Burek. – Zresztą my je-steśmy przyzwoici. To Rysia wymyśliła prababkę Florentynę. – Karolinę – poprawiła Rysia. – A ty ją zamordowałeś. – To Ania ją zamordowała – zaprzeczył Burek. – Nie – powiedziała Rysia. – Ty powiedziałeś, że zmarła na wygnaniu. Ania tylko dodała okoliczności. – Karolina mogła żyć na wygnaniu jeszcze długo, gdyby Ania nie wymyśliła jej cholery – powiedziałem. – Wstyd! – rzekł Burek. – To wszystko jest nieprawda – powiedziała Ania. – Ale jeżeli jest w tym trochę prawdy, to znaczy, że padłyśmy z Rysią ofiarą nieodpowiedniego towarzystwa. – A naprawdę to prawda jest taka – powiedziała Rysia – że bywają ludzie jak pochyłe drzewa. – I kozy na nie skaczą! – ucieszył się Burek.Rysia wydęła usta. – Obawiałam się tego żartu – powiedziała. – Ale są tacy ludzie. Taką osobą jest pani Bura-kowska. Zanim się człowiek spostrzeże, już jej siedzi na głowie. – Niezależnie od tego – powiedziała Ania wstając – oszust zawsze pozostanie oszustem. Rozdział XXI Pan Pielecki mieszkał pod Warszawą i codziennie dojeżdżał do fabryki kolejką, która wy-glądała jak rekwizyt z kowbojskiego filmu. Jakby się zastanowić, to podobieństwo było nie tylko w wyglądzie. Na te filmowe pociągi napadali bandyci na koniach, nieomal łapali na lasso kominy parowozów, a potem z pistoletami w ręku albo z krótkimi karabinkami wynosili z wagoników worki dolarów i rabowali pasażerom pieniądze i biżuterię. Kobiety oddawały klejnoty, mężczyźni portfele i zegarki, następnie bandyci cwałowali w step i tylko tuman pyłu wisiał w powietrzu jak chmura. W podwarszawskiej kolejce ludzie też nie czuli się bezpiecz-ni. Często na stacjach, ale zdarzało się, że i pomiędzy stacjami, czekali na nich żandarmi. Od-bierali toboły z żywnością, wygarniali pasażerów. Jeżeli ktoś jechał potem dalej, mógł sobie powinszować. Wiele osób dojeżdżało spod Warszawy do miasta. Wiele osób ukrywało się pod Warsza-wą, to było zrozumiałe. Ale żeby wyjeżdżać na wakacje? Pierwsza informacja pochodziła od pana Chrzanowskiego. Przychodził na Podwale czasa-mi do Rysi, która wraz z ciotką i panią Siemiatycką w jakimś sensie sterowała jego operacja-mi dewizowymi, czasami po prostu z wizytą. Dzwonił do Marysi, która musiała trzymać go jeszcze ciaśniej w ręku niż poprzednio, bo zanim zadzwonił, zdradzał objawy lekkiego zde-nerwowania, a głupio mu było powiedzieć wyraźnie, że musi zameldować Marysi, gdzie jest. Szukał więc jakichś pretekstów, potem informował ją o czymś nieważnym i dodawał, że dzwoni od nas. Siadaliśmy nad półlitrówką i pan Chrzanowski robił wrażenie człowieka, któremu się nig-dzie nie śpieszy. Stanowiliśmy dla niego dobre alibi. Widocznie Marysia akceptowała fakt, że bywa u nas towarzysko. Pewne wątpliwości naszły ją, kiedy dowiedziała się, że mamy wresz-cie służącą. Ale pierwsze spojrzenie na Anię wyjaśniło sytuację. Marysia odwiedziła nas z plackiem, który określiła jako wyjątkowo udany. Tak udany, że postanowiła nam przynieść do skosztowania. Cel wizyty był oczywisty, tylko Ania nie orientowała się, o co chodzi. Rozwinęła placek, duży i ładny. – To naprawdę bardzo miło ze strony Marysi – powiedziała. – Proszę się rozebrać, napije się Marysia z nami herbaty. Spróbujemy razem tego placka. Marysia zdjęła płaszcz i zajęła się herbatą. – To już ja podam, niech się pani nie fatyguje. Chrzanowski nadal mógł bywać na Podwalu. Już się zaczynało lato, kiedy siedząc w kuch-ni ze szklanką bimbru w ręku powiedział: – Pani Wanda wynajęła śliczny domek w Konstancinie na wakacje. Przyjęcie dobiegało końca. Mazałem palcem po ceracie okrywającej stół i nagle palec mi się zatrzymał. Jakoś mi to dziwnie zabrzmiało. – Co? – spytałem. – Pani Wanda wynajęła domek na wakacje w Konstancinie – powtórzył pan Chrzanowski. – Na wakacje? – zdziwił się Burek. – Przecież Zulka ma wakacje – powiedział pan Chrzanowski. – Pani Wanda chce, żeby była na świeżym powietrzu. Trafił się ładny domek. Byliśmy wczoraj w Konstancinie i pani Wanda zadatkowała. Ta wiadomość zaskoczyła i Burka, i mnie. „Wakacje” to było zapomniane słowo. Nie było już nawet takiego pojęcia. Istniało słowo „wolność”, chociaż nie było wolności, istniały takie słowa jak „sprawiedliwość”, „niepodległość”, chociaż była okupacja i bezprawie. Ale waka-cje? Lekcje na kompletach i w szkołach mniej czy bardziej oficjalnych nie odbywały się przez cały rok, w lecie była przerwa, ale przecież nikt nie jeździł na wakacje. Domek w Konstancinie był śliczny. Z jednej strony taras wychodził do sporego ogródka, otoczonego drucianą siatką i żywopłotem, z drugiej było spore podwórze, coś jak niezabru-kowany placyk, otoczony ceglanym murkiem. Brama była otwarta, wjechaliśmy Büssingiem i zaparkowaliśmy wóz przy drzwiach kuchennych. Nim zdążyliśmy otworzyć drzwiczki, już Zulka z panią Siemiatycką kotłowały się koło wozu. Obie były w kostiumach kąpielowych. Zula wyglądała w tym lepiej. – No, to nareszcie jesteście – powiedziała pani Siemiatycka. – Przecież tu jest cudownie! Pewnie miała na myśli tę drugą stronę domku, bo zrobiła ruch ręką, jakby wskazując ogród. Pokoje były zacienione, taras i ogród zalane słońcem. – Inny świat! – powiedziała pani Siemiatycka, kiedy zatrzymaliśmy się w drzwiach. – Bierzcie leżaki! Zaraz dostaniecie kwaśnego mleka! Cofnęła się z ciotką w głąb domu, a myśmy rozłożyli leżaki. – Że coś takiego jeszcze istnieje – powiedziała Ania. Siedziała na leżaku z twarzą zwróco-ną do słońca i przymkniętymi oczami. Chciałem coś powiedzieć, ale nie wiedziałem co. Zobaczyłem, jak Rysia pogładziła ją po ręku. Zulka robiąca honory domu zatrzymała na Ani spojrzenie. Znały się przelotnie z jakiegoś spotkania u ciotki. – Ale pani ma długie nogi – powiedziała. – Aż się nie chce wierzyć, że to prawdziwe. Dam pani kostium kąpielowy. Ania uśmiechnęła się. Zulka mieszkała w Konstancinie od przeszło sześciu tygodni, ale prócz niej mieszkańcy domku ciągle się zmieniali. Początkowo mieszkała z nią pani Siemiatycka, następnie ciotka wybrała się na tydzień, potem Rysia spędziła parę dni w domku i wróciła wypoczęta i opalo-na, bo pogoda była cały czas śliczna. Nawet pan Chrzanowski wybrał się na tygodniową wi-legiaturę, rad bodaj na krótko oddalić się od Marysi. Prócz tego ciągle przyjeżdżał ktoś z przyjaciół Zuli, którą chyba stała czy prawie stała obecność starszych musiała denerwować. Pewnie lepiej spędziłaby czas, gdyby jej dano święty spokój. Może zresztą i tak się jej podo-bało? Dziewczęta miewają różne dziwactwa i reagują w sposób nieoczekiwany w sytuacjach zdawałoby się wyraźnych. Zapraszano nas od pierwszego dnia tych konstancińskich wakacji, jakoś nie mogliśmy się wybrać. Tego dnia o siódmej rano, kiedy wyjeżdżaliśmy do Lilpopa, zadzwonił Władek, że Poraj nie zdążył z odlewami i że odlewy będą jutro, jak dobrze pójdzie, albo pojutrze i że jest mało szans, że pójdzie dobrze. Pół godziny później zabraliśmy z Podwala Rysię i Anię i pojechaliśmy po ciotkę na Hożą. – Czy wy jesteście zupełnie pewni, że ja się nie boję? – spytała Ania siadając do wozu. Powiedziała to niby żartem, ale chyba był to żart dla dodania sobie otuchy. Od tamtego wieczora, kiedy znaleźliśmy ją na Żelaznej, siedziała pierwszy raz w Büssi-ngu. Musiała o tym myśleć, ale nie powiedziała nic. Po prostu była poważna. Potem jej to przeszło. Pojawił się pan Florian, zwabiony samochodem. – Państwo gdzieś daleko? – zapytał widząc Rysię i Anię w szoferce. – Do Konstancina – powiedziałem.Pan Florian ożywił się. – Panowie wiedzą, jak jechać? Przez Wilanów. – Wiemy – rzekł Burek. – Najlepiej przez Wilanów – powiedział pan Florian. – Panowie z jakich stron będą? – Ho, ho – powiedział Burek. – My ze swoich. – To ja tak i myślałem. – Pan Florian ściszył głos. – Myślałem, ale nie chciałem pytać się. Mnie nic do tego, kto skąd. Ze swoich stron czy z jakich innych. Panowie nie obrazili się? – Nie – zaprzeczył Burek.Pan Florian skinął głową. – To uważajcie, panowie – przysiadł i patyczkiem zaczął rysować na chodniku. Chodnik był zakurzony i nawet można było z tego coś dostrzec. – Tu jest Belwederska, dalej prosto, potem będzie skręt na lewo na Wilanów. Na lewo, bo na prawo dojedzie się na Służewiec. Z Wilanowa na prawo. Za Powsinem... Po chwili mieliśmy narysowaną mapę. Z Piasecznem i Górą Kalwarią. Pan Florian wypro-stował się i spojrzał na nas z zadowoleniem. Potem zerknął na panie w samochodzie. Był rad z siebie. Wówczas patrząc na rysunek powiedziałem: – Wie pan co, panie Florianie? To jest właściwie bez sensu. Tego się na dłuższą metę nie da utrzymać. Jedna miejscowość tu, druga tam. Powinna być porządna szosa i przy niej pro-ściutko jedno miasto za drugim. Warszawa, Katowice, Kraków, Poznań, Rzeszów. – Najlepiej alfabetycznie – powiedział Burek. – Najlepiej – zgodziłem się. – Nikt by nie błądził. Jedno miasto po drugim.Pan Florian był zaskoczony. – A wsie? – spytał. – Między miastami – powiedziałem. Coś sobie ważył w myślach. – Chyba że między miastami – powiedział. – Jeżeli między miastami, to owszem. Ania jeszcze wczesną zimą zaczęła wychodzić z domu i powoli wyzbywała się obaw. Za-wdzięczaliśmy to panu Florianowi. Sprawa dokumentów okazała się prosta, bo mieliśmy prawdziwą metrykę. Potem pan Hrehorowicz załatwił w Arbeitsamcie skierowanie Ani do nas jako służącej, mogła więc smażyć legalnie kotlety. Znajomość z panem Florianem zawarła przy kuchennej płycie, kiedy przyniósł węgiel z piwnicy i wsypał go do wielkiej skrzyni. Któ-regoś wieczora przy kolacji, a już się dosyć dobrze Ania znała z panem Florianem, Burek nagle odłożył widelec i z antresoli w przedpokoju zdjął walizę z rzeczami pani Rinoli. Kiedy przenieśliśmy się na Podwale, różne rzeczy tej pani wisiały w szafach, więc zapakowaliśmy je do dwóch walizek. Jedną zajęły kostiumy sceniczne i różne drobne rekwizyty, wachlarze, sztuczna biżuteria, podwiązki z kokardami. Ale były tam przecież i peruki! Zerwałem się od stołu. Panie patrzyły na nas zaskoczone. Były cztery peruki. Dwie typowo sceniczne, z warkoczami, żółte jak słoma, jedna kruczo-czarna, cygańska, wreszcie czwarta z jasnokasztanowych, prawdziwych włosów, sięgających ramion. Ta nadawała się do użytku, tylko należało ją poddać jakimś zabiegom fryzjerskim. To załatwiła Rysia i następnego dnia zeszliśmy z Anią na podwórze. Pan Florian akurat pojawił się zza śmietnika. – Pani kogo uważa? – spytał, ponieważ Ania stała niezdecydowana, nie wiedząc, czy po-dejdziemy do pana Floriana, czy nie. – To jest siostra naszej Ani – powiedział Burek.Pan Florian przyszedł przywitać się. Przyjrzał się dziewczynie z zainteresowaniem. – Siostra, ale niepodobna – powiedział. – Jak to w rodzinie – rzekł Burek. – Na to wychodzi, że tak – zgodził się po namyśle pan Florian.Wyszliśmy na ulicę bardzo zadowoleni.Następnego wieczoru pan Florian zastał siostrę w kuchni. – Nie ma panny Ani? – zapytał. – Zaraz siostrę poproszę – powiedziała Ania i wyszła do pokoju. Po chwili wróciła bez peruki i fartucha. – Panna Ania ma dobrze, bo siostra w kuchni pomaga – powiedział. – Przyjechała na parę dni – powiedziała Ania. – Też ładna – pochwalił pan Florian. – A jak na imię? – Zosia.Pan Florian wsypał węgiel do skrzyni, chwilę porozmawiał i poszedł sobie.Lubiliśmy pana Floriana. Najwyżej ceniliśmy fakt, że był idiotą.Siostry mieszkały razem przez jakiś czas, potem Ania musiała niespodziewanie wyjechać i Zosia została u nas na stałe za siostrę. Ale nazywaliśmy ją z nawyku Anią. Pan Florian przyjął to jako rzecz naturalną. – U pani doktorowej Zielińskiej każda służąca to Marysia.Mimo peruki, która rzeczywiście Anię zmieniała, nie wychodziliśmy niepotrzebnie do miasta. Do fotografii w kenkarcie siostra też nie była zbytnio podobna. Teraz leżała na leżaku i piła kwaśne mleko. Kiedy przed chwilą wyszła z Zulką na taras w kostiumie kąpielowym, Burek aż jęknął. Potem powiedział: – Ale z ciebie ładna dziewczyna, Jezu! Widzieliśmy ją pierwszy raz rozebraną. Było na co popatrzeć. Zatrzymała się chwilkę, potem rozłożyła ręce i wciągnęła głowę w ramiona. Miało to pewnie znaczyć: Tak wyglądam i nic na to nie poradzę. Pani Wanda odsunęła książkę leżącą na stole i postawiła przed Anią kubek kwaśnego mle-ka. Ciotka spojrzała na książkę. – Czytasz Dostojewskiego? Książkę obłożono w szary papier i na tym papierze wielkimi literami napisane było nazwi-sko pisarza. – Tak – powiedziała pani Wanda. – Doskonale się czyta. Myślałam zawsze, że Dostojew-ski to nudziarz, ale to bardzo interesujące. Bardzo. Zulce ktoś przywiózł z Warszawy. Przyglądałem się piersiom Ani, ale trwało to zbyt długo, więc sięgnąłem po książkę. Ty-tułu nie było. Przekartkowałem do siedemnastej strony, gdzie na dole pod tekstem powinien być złożony drobnym druczkiem tytuł i nazwisko autora. No i nie potrafiłem się powstrzymać, chociaż było to kosztem Zuli. – Pani Wando – powiedziałem. – To nie jest Dostojewski. To jest Courths-Mahlerowa. – Nie może być – powiedziała pani Siemiatycka.Podałem jej książkę. Zulka podniosła oczy w niebo. Potem nagle zaczęła się śmiać. – Ja bym to mamie i tak powiedziała! Nie wytrzymałabym.Pani Wanda odłożyła książkę. – Jak możesz czytać takie brednie? – zwróciła się do córki. – To nie jest dla ciebie lektura! – Ale mamie się podobało. Pani Wanda wzruszyła ramionami. – Mnie? Dla mnie to był Dostojewski! A ty wiedziałaś, co czytasz! Zaczęła się rozmowa o literaturze, ale nie uważałem, zajęty oglądaniem Ani. Burek też nie uważał. Potem przyszła z sąsiedztwa jakaś pani z dziewczynką. Pragnęła podzielić się infor-macją, że poprzedniego dnia pod Zalesiem wykolejono pociąg i że ludzie w okolicznych wsiach boją się teraz akcji odwetowej. Ta pani bawiła tam u siostry, ale obie natychmiast wyjechały. Zaczęto nakrywać do obiadu i wówczas Zulka powiedziała: – Wiecie o Kukusiu? – Jest w Warszawie – rzekł Burek. – Widzieliśmy go niedawno. – Kukuś zginął na Mazowieckiej. – Boże! – powiedziałem. – Kiedy? Jak? – Miał zadzwonić i nie zadzwonił – rzekł Burek. – Biedny Kukuś. – Miesiąc temu na Mazowieckiej Kukuś zastawił pistoletem esesmana. Ale w bramie stał drugi i zdjął Kukusia peemem z trzech kroków. – Jak ty się, dziecko, wyrażasz – westchnęła pani Siemiatycka. Zula spojrzała przepraszająco na matkę. Zanim zdążyła coś powiedzieć, odezwało się dziecko. Ta dziewczynka, może trzyletnia, może nieco starsza. – Jakby przyszedł Niemiec, tobym go kopnęła w dupę! – Kochanie! – zawołała matka i zrobiła się czerwona jak burak. Ciotka dała tej pani znak ręką, żeby nie poruszać tematu. Dorośli myślą czasem, że jeśli się nie zauważy słowa, którego dziecko nie powinno używać, to dziecko o takim słowie zapomni. Na ogół to się nie potwierdza w praktyce. Burek pogładził dziecko po głowie. – Myśl jest słuszna – powiedział. – Ale sformułowanie budzi pewien niepokój.Usiedliśmy do stołu. – Jacy wy jesteście dorośli – powiedziała ciotka, zdawałoby się, nie a propos. Ale chyba chodziło jej o tę reakcję Burka. Na obiad mieliśmy kurczaki z sałatą i mizerią, i kompot. Zupy nie było. Zresztą ten głupi Kukuś zepsuł nam cały obiad. Dopiero potem atmosfera się znowu ożywiła. Koło czwartej wyszliśmy do samochodu, żeby rozpalić generator. Czas było myśleć o powrocie do miasta. W kwadrans później Burek zatrzymał mnie nagle w kuchennych drzwiach. – Spójrz na bramę – powiedział.Przy bramie w ceglanym murze stała mała ławeczka.Kiedy przyjechaliśmy, na ławeczce siedział kot i grzał się w słońcu. Teraz też siedział. Widocznie lubił to miejsce. Obok kota siedział garbus. Słomkowy kapelusz miał nasunięty na oczy, ale pod okiem widać było ogromny siniec. – O kurwa! – powiedziałem. Znałem różne przekleństwa paropifitrowe, polskie, rosyjskie i ukraińskie, ale miały charakter nieco teatralny, dekoracyjny. Były dobre do popisywania się, ale nie czas było się popisywać. Zresztą Burek znał wszystkie równie dobrze. – Skąd on się tu wziął? Uciekł?! Burek podał mi papierosa. – Nie wiem – powiedział. Zapalił zapałkę i podał mi z kolei ogień. – Mógł uciec, mogli go wypuścić. – Chyba to niemożliwe. – To, że tu siedzi, to też niemożliwe – powiedział Burek. – Może spotkał znajomków w le-sie? Może się wykupił? Cholera go wie. Są wypadki, że ludzi wykupują z gestapo. Syna pani Płodziszewskiej zwolnili z Oświęcimia. Może go Niemcy odbili? – Wszystko jest mało prawdopodobne – powiedziałem i przyjrzałem się zza firanki garbu-sowi. – Wygląda, że to on. – Nawet mordę ma rozbitą – powiedział Burek.Weszła Zulka. – Znasz tego garbatego przy bramie? – spytałem. – Pierwszy raz go widzę. A co? – Nie powinien nas zobaczyć – powiedział Burek. – To szpicel. – Nie widział was? – Chyba nie – powiedziałem. – Jakby nas widział, toby poleciał po żandarmów. – Albo i nie – powiedziała Zulka. – Może woli was pilnować? – Tylko skąd się tu wziął? – zastanowił się Burek. – Mieszka w Kołbieli, nie mógł wie-dzieć, że tu jesteśmy. – Może usiadł przypadkowo i zaraz sobie pójdzie? Mógł mieć sto powodów, żeby przyje-chać do Konstancina. To wydawało się najprawdopodobniejsze. Niestety nie wyglądało na to, że garbus nieba-wem odejdzie. Siedział wygodnie rozlokowany na ławce i grzał się w słońcu. Może na kogoś czekał? Chwilami wydawało się, że drzemie. Nie, drzemał jednak, bo cza-sem wyciągał rękę i gładził kota. – Zostawcie samochód i pryskajcie przez ogród – powiedziała Zulka. – Ciotka z Anią i Ry-sią mogą u nas przenocować. Jeszcze zdążycie na kolejkę. A ciężarówkę zabierzecie jutro. To było proste wyjście, ale nie chcieliśmy zostawiać Ani i Büssinga. Ciotka z Rysią mo-głyby zostać, ale też woleliśmy tego uniknąć. – On zna wóz, ten garbaty? – spytała Zula. – Nie – powiedziałem. – Jakby znał wóz, to siedzielibyśmy z Burkiem w gestapo. Nume-rów na pewno nie zna. – Zaczekajmy trochę – powiedział Burek. – Może on sobie pójdzie? Do godziny policyjnej było jeszcze sporo czasu. Wróciliśmy do pokojów. Panie już się gotowały do drogi, tylko Ania była jeszcze w ogrodzie. – Pójdę po Anię – powiedziałem.Siedziała na leżaku, znowu w kostiumie kąpielowym, ale wstała zobaczywszy mnie. – Jedziemy?Staliśmy naprzeciw siebie i nie próbowałem oderwać od niej oczu. – Zula miała rację – powiedziałem. – Jesteś taka śliczna, że nie chce się wierzyć, że to na prawdę. Spojrzała na swoje ramię i uśmiechnęła się. Wyciągnąłem ku niej rękę. – Można cię dotknąć? Wtedy wzięła moją rękę i położyła sobie wysoko między piersiami, tak że palcami doty-kałem jej szyi. – Nie wiem, czy nie przesadzasz – powiedziałem. – Przyjemnie? – spytała. Podniosła na mnie oczy i teraz miałem blisko siebie jej usta. Blisko, ale nie za bardzo. Ta ręka między jej piersiami oddzielała nas od siebie. Położyłem drugą dłoń na jej plecach, na gładkiej, rozgrzanej słońcem skórze i na króciutko ścisnąłem dziewczynę między otwartymi dłońmi. – Chyba będziesz tu musiała zostać na noc. – A ty? – spytała i nagle krew napłynęła jej do twarzy. – A ciocia i ty z Burkiem, i Rysia? – poprawiła się. Ciągle jeszcze trzymała moją rękę oburącz, jak przed chwilą, kiedy zapytała, czy to przy-jemne. Pogładziłem ją lewą ręką po włosach. – Będzie nam trudno wyjechać z podwórka, bo przy bramie siedzi ktoś, kto nie powinien nas widzieć – powiedziałem. – To ja tu nie chcę zostać! – ścisnęła moją rękę. – Nie zostawisz mnie? – Chodź – powiedziałem. – Musimy się na coś zdecydować, bo robi się późno. Poszliśmy ku tarasowi i myślałem sobie, że gdyby to inaczej wyglądało, gdyby nie była tą cholerną Żydówką, to przecież jeszcze dzisiaj na Podwalu czy w szoferce Büssinga, czy w tych krzakach koło tarasu... No... Ale może ona tego naprawdę chce? Garbus wciąż siedział przy bramie. – Nie ma innej rady, tylko musicie przeskoczyć przez płot na tę małą uliczkę – powiedziała Rysia. Burek już paniom przedstawił sytuację. – Tak, ale co z samochodem? – powiedziałem i spojrzałem na Burka. Burek patrzył na ciotkę. – Przecież to jest wyjście! – ucieszyła się pani Wanda.Ciotka otworzyła i zamknęła torebkę. – Nie wiem, czy potrafię w ogóle czymś takim pojechać? – Potrafisz! – powiedziała pani Wanda. – W końcu wygrywałyście z panią Miką Dresze-rową rajdy samochodowe. – Tak – powiedziała ciotka Majchrowiczowa i uśmiechnęła się do tych wspomnień. – Wi-ka i Mika... Mówiono, że to zalatuje cafechantanem... Ale nie zawsze wygrywałyśmy i to były rajdy pań, i to był Austro-Daimler, nie ciężarówka. To była zabawa w auta, a to jest olbrzymi samochód. – Trzeba wyjechać z bramy, skręcić w prawo i jeszcze raz w prawo, w pierwszą uliczkę – powiedziała Zulka. Wyprowadziła ciotkę na taras. – To jest ta uliczka za płotem. Chłopcy przeskoczą przy latarni. Tam się pani zatrzyma i to wszystko. – Siądzie ciocia i pojedzie – powiedział Burek. – Zaraz cioci wszystko wyjaśnię. – Garbus się zdziwi, kiedy mnie zobaczy w samochodzie – powiedziała ciotka. – To niech się dziwi – rzekł Burek. Ciotka miała kolorową suknię w kwiaty. Od dziecka uważaliśmy ją za osobę w podeszłym wieku, ale gdyby się nad tym zastanowić, to nie była dużo starsza od Rysi. Na kierowcę cię-żarówki nie wyglądała. – Daj cioci swój kombinezon – powiedziała Burkowi Rysia. – W kombinezonie będzie ciocia wyglądała lepiej. Zrobiło się nagle śmiesznie. – Podwiniemy ci rękawy i nogawki i będzie doskonale! – powiedziała pani Wanda. Burek wyszedł do sąsiedniego pokoju i zaraz wrócił w koszuli i czerwonych spodenkach kąpielowych, w których przesiedział cały dzień w ogrodzie. – Nie masz normalnych gatek? – zdziwiłem się. – Cicho! – poprosiła Rysia. – Nie wygłupiaj się przynajmniej teraz. – Pójdę z wami – powiedziała Ania, dotykając mego ramienia. – Poczekaj – powiedziałem cicho. – Zaraz o tym porozmawiamy.Burek dał ciotce kombinezon. Ciotka schowała się za drzwiami.Tym razem trwało to dłużej. – Przejdę z wami przez płot i wsiądę do samochodu – powtórzyła Ania. Stała tuż koło mnie, dotykając mnie ramieniem. Jakby się chciała przytulić. Ale może stała tak, ponieważ mówiła półgłosem i chciała, żebym słyszał, co mówi. Pewnie po prostu bała się. Skinąłem uspokajająco głową. Garbus był chyba najmniej potrzebny akurat tego dnia. We-szła ciotka w kombinezonie. Zaraz jej Rysia podwinęła rękawy. Nogawki ciotka już miała podwinięte. Kombinezon był trochę za obszerny, więc pani Wanda zaczęła układać ciotce fałdy pod paskiem na plecach. – Ciociu – powiedział Burek. – Ciocia się spodoba garbatemu i tak. Wóz prowadzi się jak każdy inny. Kluczyki są w stacyjce. Pedał startera jest nad gazem. Trzeba zapalać na wci-śniętym sprzęgle. – Nie mów mi tego – poprosiła ciotka. – Dobrze – zgodził się Burek. – Kierownica ma duże przełożenie i trzeba bardzo kręcić. To jest ważne. Hamulec jest pneumatyczny, bierze bardzo ostro przy małej szybkości. – Biegi są normalne? – spytała ciotka przeglądając się ukradkiem w szybie drzwi prowa-dzących na taras. – Właśnie – rzekł Burek. – Jest pięć biegów. Rusza się z dwójki.Ciotka przestała się przeglądać w szybie. – Dlaczego z dwójki? – Jedynka jest na pełne obciążenie z przyczepą, jak się rusza pod górę. – Piąty to nadbieg? – Tak. Można włączyć przy osiemdziesięciu na godzinę. – To zostają trzy biegi – powiedziała ciotka i znowu spojrzała w szybę. – Do tej latarni dojadę na dwójce. – Jak się cioci nie znudzi – powiedziałem. – Jeżeli w ogóle potrafię tym wozem pojechać. Byłoby dobrze, gdybym mogła trochę po-jeździć po podwórku. – Jeszcze tego brakowało – rzekł Burek. – Ale zaraz... Niech ciocia wsiądzie do wozu i uruchomi silnik, i trochę go podgrzeje. Wtedy ciocia zorientuje się, jak jest z gazem i ze sprzęgłem. Sprzęgło bierze wysoko, ale nie ostro. Potem wyjdzie Rysia i pojedziecie. Będzie wyglądało, że ciocia czekała na nią. – A jak garbaty pójdzie za wozem, żeby zobaczyć, dokąd jedzie? – spytała Zulka. – Zoba-czy, że chłopcy skaczą przez płot. – I ja – powiedziała Ania. Ale nikt na to nie zwrócił uwagi. – Będę patrzyła do tyłu – zaproponowała Rysia. – Jeżeli garbus pokaże się, to dam wam znać ręką. Podniosę tak rękę. – Pokazała, jak to zrobi. – A jeżeli wszystko będzie w porządku, to będę kiwała, żebyście skakali. – Może ten garbus już sobie poszedł? – powiedziała pani Wanda.Weszliśmy do kuchni. Garbus siedział jak poprzednio na ławeczce. – No to, Boże prowadź! – powiedziała ciotka i ucałowała panią Wandę, Zulkę i Anię. – Ania skacze z nami przez płot – powiedziałem. Ciotka skinęła głową. Nie zrobiło to na niej wrażenia. Nie śpiesząc się poszła do wozu i zaczęła sobie ustawiać lusterko wsteczne. Wymieniliśmy z Burkiem spojrzenia. Silnik zapalił od razu, ledwie posłyszeliśmy starter. Ciotka siedziała ze znudzonym wyrazem twarzy. Potem zaczęła lekko ambalować. – Szuka sprzęgła – powiedział cicho Burek. Miał rację, bo po chwili Büssing odrobinę ru szył do przodu i zaraz zatrzymał się. Niespodziewanie ciotka wychyliła się z okna. – Pani Kaczkowska! Chodź już, pani, jak Boga kocham! – zawołała ku drzwiom kuchen-nym. Chwilkę było cicho. Potem równie niespodziewanie posłyszeliśmy tuż nad uchem wrzask Zulki: – Idę, idę, złociutka! Rysia otworzyła drzwi, żeby pójść do samochodu, i wówczas spojrzałem na garbusa. Sie-dział jak poprzednio, ale zdjął kapelusz i położył sobie na kolanach. Przyglądał się ciężarów-ce. Był zupełnie łysy. – Burek! – powiedziałem. – To nie jest nasz garbus!Pobiegłem za Rysią do samochodu. Obie z ciotką patrzyły na mnie ze zdumieniem. – Ciociu – wyjaśniłem. – To pomyłka. To jest ktoś inny, tylko podobny.Staliśmy wszyscy przy samochodzie. Zulka objęła matkę wpół i trzęsła się ze śmiechu. – Jedziecie czy nie? – spytała ciotka. – Chce ciocia prowadzić? – A dlaczegoż by nie? – spytała. – Jeszcze nigdy czymś takim nie jeździłam.Wsiedliśmy i ciotka ruszyła bez problemów. – Na szosie zamienimy się miejscami – powiedział Burek.Skinęła głową. Ale dopiero na szosie zaczęło się ciotce podobać. – Bardzo miłe autko – powiedziała, kiedy mijaliśmy Wilanów. – Nie ma odjazdów, ale przyjemnie się prowadzi. Burek zdziwił się. – Skąd ciocia zna takie określenia? – Zobaczymy, jak jest z tą piątką – powiedziała ciotka i dodała gazu, ile mogła. Potem spojrzała na nas kątem oka. – Wam się zdaje, że wyście to wymyślili? – Niech ciocia przełącza! – rzekł Burek. – Za zakrętem – odparła. Zredukowała na trójkę i znowu zaczęła rozpędzać Büssinga. Gdzieś w połowie alei Sobieskiego mieliśmy wreszcie nadbieg. – Prezes by się ucieszył —powiedział Burek. Na Hożej Burek wysiadł w czerwonych kąpielówkach i poszedł do ciotki na górę po kom-binezon. Po minucie wrócił i mieliśmy jeszcze dosyć czasu przed godziną policyjną, żeby odwieźć dziewczęta do domu, Büssinga do fabryki i spokojnie wrócić tramwajem na Podwa-le. W trzy dni później przyjechała do miasta pani Siemiatycka. Garbus mieszkał w sąsiednim domku, nazywał się pan Gralik i trudnił się potajemnym ubojem świń. Ostatnie parę tygodni spędził w Otwocku w areszcie u bahnschutzów, którzy zatrzymali go na kolei. Miał podbite oko i był ogólnie poturbowany. Jeszcze tego samego dnia po naszym odjeździe Zulka zapro-siła go na kolację. Rozdział XXII Siedzieliśmy sami w kuchni jak wówczas w listopadowy wieczór, kiedy Ania była tu pierwszy raz i kiedy pierwszy raz widziałem ją z bliska i mogłem na nią patrzeć nie udając, że patrzę gdzie indziej. Wtedy leżała na łóżku owinięta w kąpielowy szlafrok i w kożuch. Była przemarznięta i zmęczona do kresu możliwości, które są tak wielkie, że potem nie chce się wierzyć, że coś się zdarzyło naprawdę, bo przecież nie mogło się zdarzyć. Miała najbrudniejsze nogi na świecie i bardzo brudny pierścioneczek na palcu. Teraz siedzieliśmy naprzeciw siebie za stołem. Piłem herbatę i jadłem placek drożdżowy ze śliwkami. – Sama nie pijesz? – zapytałem.Pokręciła przecząco głową, ale nie powiedziała nic. W oczach miała uśmiech.Tego dnia Burek z Rysią pojechali do Konstancina do Zulki, a myśmy mieli z Anią ewen- tualnie dojechać kolejką pod wieczór. Burek urwał się z fabryki koło południa. Zawiozłem go do „Chimery”, potem pojechałem na Radzymińską po odlewy kolorowe i jeszcze do modela-rza na daleki Grochów. Tam mi się trafił kurs do Wołomina z cementem. Było już koło trze-ciej, ale pojechałem, bo nie śpieszyło mi się. Zrzuciliśmy cement i poszliśmy z właścicielem składu i tym panem, który przyjechał z cementem, do restauracji Podwińskiego na flaki i szklankę bimbru. Na Podwalu byłem trochę przed szóstą. Już z ulicy posłyszałem fortepian, ponieważ okna na ulicę były otwarte. Otworzyłem cicho drzwi wejściowe i chwilkę słuchałem, jak Ania gra. Potem wszedłem do pokoju. Odwróciła się ku mnie nie przestając grać. Widocznie słyszała, jak wchodzę, i nie była zaskoczona. Podniosła przy tym rękę jakby wyżej nad klawiaturę, jakby mi salutowała jednym palcem. Ale nie zmąciło to muzyki. Obszedłem fortepian i sta-nąłem tak, żeby ją widzieć. Wtedy przestała grać. Za oknem słychać było dzwonienie tramwaju, skręcającego z wiaduktu Pancera w Krakowskie. – Nie chcę, żebyś na mnie patrzył, kiedy gram – powiedziała. – Dlaczego? – Dlatego. Bo będziesz myślał jakieś świństwa. Przecież wy z Burkiem jesteście zupełnie niemożliwi. Mówicie takie paskudztwa, jakbyście mieli po dziesięć lat! – Przy tobie nigdy nie mówimy niczego niestosownego – powiedziałem. – Nigdy przy da-mach. – Owszem – powiedziała. – Mówicie straszne rzeczy. – Masz na myśli, ogólnie rzecz biorąc, naszą opinię o pianistach? – zapytałem.Odpowiedziała, że tak. – Przecież nie robisz min – powiedziałem. – Nie wiem – powiedziała. – Ale chce mi się śmiać, kiedy na mnie patrzysz. Stała tuż obok mnie, jak wówczas w Konstancinie, z rękoma opuszczonymi wzdłuż ciała i uniesioną twarzą. – Bardzo trudno na ciebie nie patrzeć – powiedziałem i pogładziłem ją po włosach, które były miękkie i złote i pachniały tak, że można było z tego zwariować, chociaż nie wiedzia-łem, czym pachną. Była starsza ode mnie, ale nie było na to rady. Na ogół wszyscy byli starsi ode mnie i powoli przestawało mi to robić różnicę. Kiedyś ogromnie dawno temu posadziłem sobie Mirkę Łabęcką na kolanach, a ona przy-tuliła się do mnie i wtedy wydawało mi się, że wszystko we mnie topnieje z rozrzewnienia. Nawet nie próbowałem jej jeszcze pocałować, tylko siedzieliśmy tak w mrocznym pokoju z oknami zarośniętymi winem. Potem nigdy nie przeżyłem podobnej chwili myślałem, że to się może zdarzyć raz w życiu. Teraz wiedziałem, że to nieprawda. Jeszcze raz przesunąłem dłonią po jej włosach. Zapytałem, czy mogę na nią patrzeć i czy się napijemy herbaty. Na oba pytania udzieliła twierdzącej odpowiedzi. Więc piłem herbatę i jadłem placek. Było to coś w rodzaju podwieczorku. Ania nakryła tylko dla mnie. Siedziała naprzeciw z rękoma złożonymi na kolanach i patrzyła na mnie spo-kojnym wzrokiem, jaki czasami mają kobiety karmiące swoich mężczyzn. – Bardzo dobry ten placek – pochwaliłem.Skinęła głową. – Chciałeś mnie przed chwilą pocałować – powiedziała. Zabrzmiało to jak twierdzenie, ale była w tym przecież i jakaś nutka pytania. Oczywiście, że chciałem. Od pierwszej chwili, kiedy ją zobaczyłem u Swobody, ale wtedy było to mało realne albo raczej całkowicie nierealne. Teraz było to tak łatwe, że aż się z tej łatwości komplikowało. – Tak – powiedziałem. – I nie zrobiłeś tego. Trzymała ręce na stole i mogłem dotknąć jej rąk i poczuć pod palcami śmieszny, maleńki pierścioneczek, który jej włożyłem na palec, kiedy jechaliśmy z Żelaznej na Podwale przez zablokowane łapankami ulice i kiedy miała ręce lodowato zimne i oślizgłe od kanałowego szlamu. Nie dotknąłem jej rąk. Wypiłem ostatni łyk herbaty, wstałem od stołu i wstawiłem szklan-kę i talerzyk po placku do zlewu. Potem przysiadłem na szafce wbudowanej pod oknem w ten sposób, że parapet przechodził w blat. Patrzyliśmy na siebie spokojnymi oczami rabinów z anegdotki: „Ty wiesz wszystko, ja wiem wszystko, co tu można powiedzieć?” Mimo to powiedziałem: – Widzisz, kiedy człowiek zakocha się we własnej kucharce, to wtedy jest taki wyjątkowy przypadek, że pierwszy krok należy do niej. Nie wiem, czy rozumiesz, o co mi chodzi? – Rozumiem – odpowiedziała. – Ale ja jestem kucharką Rysi. Mam książeczkę Ubezpie- czalni i możesz sprawdzić. Siedziała o krok ode mnie i kiedy wyciągnąłem do niej rękę, wstała i przytuliła się do mnie. Znowu czułem zapach jej włosów, a pod ręką ciało, które było sprężyste i twarde. Zaw-sze wydawała mi się krucha i wiotka, teraz pomyślałem, że jest silną, piękną dziewczyną, stworzoną, żeby ją kochać w każdych warunkach atmosferycznych. Ale warunki mieliśmy dobre.Przesunąłem rękę po jej plecach, czując wgłębienia, biegnące od łopatek ku biodrom. – Pokaż oczy – powiedziałem. Podniosła ku mnie twarz i patrzyliśmy na siebie nic nie mówiąc. Wysunęła dolną wargę i marszcząc nos zdmuchnęła sobie kosmyk włosów. Wtedy odgarnąłem jej włosy i dalej pa-trzyłem, żeby wiedzieć, jaka jest, kiedy się patrzy naprawdę z bliska. – Bardzo zyskujesz przy bliższym poznaniu – powiedziałem.Ciągle patrząc na mnie zapytała: – Czy nie pocałowałeś mnie, bo... – Bo co? – Bo chodzi o Rysię? – Nie. Już ci powiedziałem dlaczego. – Bo nie wiedziałeś, czy chcę? – Myślałem, że może nie chcesz. – I teraz jeszcze tak myślisz? – Nie – powiedziałem. – Teraz już tak nie myślę. Pocałowałem ją leciutko w usta, miękkie i ciepłe. Potem palcem przesunąłem wokół jej warg, jakbym chciał obrysować ich kontur. Miała czerwone usta i wilgotne zęby, białe jak na reklamie pasty do zębów w ilustrowanym magazynie. – Wiesz – powiedziałem. – Czasami dziewczyna wydaje się pięknością, ale kiedy się ją dostanie do rąk... – Jak ty się wyrażasz? – powiedziała. – Ale kiedy się patrzy z bliska – poprawiłem się – to widać jakieś skazy, nieregularności, jakieś naruszone symetrie. Jak się patrzy pod jednym kątem, to jest lepiej, pod innym gorzej. A ty jesteś nieskazitelna. – Podobam ci się? – Tak. Znowu pocałowałem ją leciutko w usta i potem w szyję. Uniosła głowę i mogłem swobod-nie przesuwać ustami od ucha do obojczyka. Ciągle staliśmy jeszcze przy szafce podokiennej i słyszałem, jak oddech Ani staje się szybszy. W zasadzie zawsze, o ile pamiętam, oglądaliśmy się z Burkiem za dziewczętami. Byliśmy chyba w pierwszej klasie, kiedy spostrzegł to Janek. Powiedział wówczas: – Pamiętajcie jedno albo przynajmniej starajcie się zapamiętać. Dziewczęta mają cholerną przewagę nad nami. W ogóle kobiety nad mężczyznami. Im się troszeczkę mniej spieszy niż nam. Mało kto umie wyciągnąć z tego praktyczne wnioski, ale warto o tym wiedzieć. Rozu-miecie coś z tego? Odpowiedzieliśmy, że tak. Z Anią to nie było wykalkulowane. Po prostu tak było. Kiedy znowu pocałowałem ją w usta, miała wargi chłodne jak lód, jak to się zdarza dziewczętom, kiedy dobrą chwilę oddy-chają szybko przez usta. W porządku – pomyślałem. – Jest z czym zaczynać.Roześmiałem się, bo była to śmieszna myśl. – Dlaczego się śmiejesz? – zapytała. – Bo pomyślałem coś głupiego. – Co? – chciała wiedzieć. – Że spotykamy się jakby w połowie drogi do siebie. Że jednocześnie zrobiliśmy pierwszy krok. – Przecież tak trzeba – powiedziała. – Nie ma się z czego śmiać. – No dobrze – powiedziałem. – Myślałem, że masz chłodne usta i że jesteś dobra na lato. Zarzuciła mi ręce na szyję pierwszy raz i nadal miała usta jak z lodu. – Chyba cię stąd zabiorę – powiedziałem.Podniosła na mnie oczy i przecząco pokręciła głową, aż włosy przesłoniły jej twarz. – Chcesz zostać tutaj? – Tak – odpowiedziała i odgarnęła włosy. – Tutaj. Pierwszego wieczoru, kiedy mnie przy-wieźliście, leżałam na tym łóżku i trzęsłam się z zimna w kożuchu, a ty siedziałeś przy ogniu i grzałeś dla mnie wodę, i było ciemno, tylko ten ogień się palił. Wtedy pomyślałam, że będę tutaj spała z tobą. – Przecież byłaś wtedy wpółżywa – powiedziałem. – Nie mogłaś ustać na nogach. – Tak – zgodziła się. – Ale mogłam myśleć. Dziewczęta też myślą o tym.Odsunęła kotarkę, oddzielającą kuchnię od alkowy i odwróciła się. – Tylko wyjątkowo myślą o czymś innym. Niejaki Petryniak w piątej klasie ćwiczeniówki wyraził przekonanie, że w gruncie rzeczy każda kobieta jest taka sama i nie ma co specjalnie wybrzydzać. W założeniu to miało być cyniczne, ale było prostackie i przede wszystkim niesłuszne. Teraz to czułem wyraźniej niż kiedykolwiek. Inne ramiona, inne ciało, inne piersi, inna dziewczyna. Ania. Już się zrobiło ciemno, ale nie na tyle, żebym jej nie mógł widzieć. Była tak piękna, że chwilami wydawało mi się, że to nie może być prawda, że ją wreszcie mam. Głupiałem z chwili na chwilę. – Nie chce mi się wierzyć, że to prawda – powiedziałem. – Zrób coś, żebym uwierzył. Objęła mnie ciasno za szyję i przycisnęła moją głowę do siebie. – Doprawdy nie wiem – usłyszałem przy uchu jej urywany szept – co mogłabym... jeszcze zrobić... żebyś uwierzył... Potem byłem szczęśliwy i dumny. Leżałem na wznak, wysoko na poduszkach i miałem głowę Ani na piersi i ręce w jej złotych, pachnących włosach. W każdej chwili mogłem zdjąć rękę z jej głowy i przesunąć na jej nagie biodra czy piersi. Było coś cudownego w tym uczu-ciu. Myślałem, że jest naprawdę wspaniale. Ania poruszyła się i uniosła ku mnie twarz. – Rysi będzie smutno, kiedy się dowie o nas – powiedziała. – Powiesz jej? – Myślę, że Rysia już wie – odpowiedziałem. – To znaczy, że się domyśla. – Ale będzie jej smutno. Spałeś z nią wczoraj? – Nie. – No to pozawczoraj. Zabrzmiało to jak twierdzenie, więc nie musiałem odpowiadać. Zamiast tego powiedzia-łem: – Rysia jest mądra i trudno ją czymś zaskoczyć. Myślę, że smutki czy radości mądrych ludzi są mniej zależne od okoliczności, bo ci mą-drzy umieją wiele przewidzieć. – Przecież to nie ma żadnego znaczenia – powiedziała. – Nie chciałabym, żeby Rysi było przykro. – Ja też bym nie chciał. Ale nie próbowała nam nigdy przeszkadzać. – To prawda. – W końcu ten dzisiejszy ich Konstancin z Burkiem to był jej pomysł. – Myślałam, że twój. – Nie – powiedziałem – Rysi. Ale ja nie bardzo się śpieszyłem po pracy, żebyś nie chciała jechać do nich. – To wiem – odpowiedziała. – Ale i tak nie pojechalibyśmy, bo mogła mnie boleć głowa. – Jesteś cudowna dziewczyna – powiedziałem. – Kiedyś, kiedy cię zobaczyłem u Swobo-dy, chciałem mieć wszystkie pieniądze świata. – Po co? – zapytała. – Nie wiem. Może dlatego, żeby przynajmniej coś mieć, jeżeli nie miałem ciebie. Myśleli-śmy wtedy z Burkiem, że żyjesz z Bolczem Swobodą. – Och, nie – powiedziała. – Wolałabym nie żyć.Zabrzmiało to sztucznie. Zaraz się poprawiła: – Wolałabym nie żyć z Bolczem niż z nim żyć. To miałam na myśli. – W porządku – powiedziałem. – To był kłopotliwy adorator. – Owszem – zgodziła się – żenujący. Chcesz jeszcze coś wiedzieć?Odpowiedziałem, że nie, i zaraz zapytałem, czy miała kogoś w getcie.Pogładziła mnie po włosach. W tej chwili była naprawdę starsza ode mnie. – Nie widzę twojej twarzy – powiedziała. – Bo jest ciemno. Chcesz, żebym zapalił lampę? – Nie. Tak jest dobrze. Nie miałam nikogo w getcie. Och, nie – wzdrygnęła się. – To był straszny czas i straszne miejsce. Nie czas na miłość. Przynajmniej dla mnie. Albo tak przy-najmniej mnie się ułożyło. Może inni mogli się kochać? Ciągle gładziła mnie po włosach. – Przed wojną byłam zakochana. Miałam niby narzeczonego. – Niby? – zdziwiłem się. – Tak – powiedziała. – To nie było proste dla nas. Dla niego... Zestrzelili go we wrześniu. – Był lotnikiem? – Tak – powiedziała. – Podporucznikiem pilotem. W trzydziestym ósmym roku skończył szkołę w Dęblinie. Nagle przyszła mi do głowy absurdalna myśl, że to był Janek. Miał w Warszawie dziew-czynę, jeździł do niej albo czasem latał, kiedy była okazja. – Nazywał się Janek? – zapytałem. – Nie. – Miałem przyjaciela pilota. Był o parę lat starszy od nas z Burkiem, ale to był przyjaciel. Zestrzelili go i nie mogę w to uwierzyć do dziś. Usiadła na łóżku i opuściła nogi na podłogę. – Trzeba wierzyć we wszystko, co się zdarzyło – powiedziała. – Chcesz coś zjeść? – Myślę, że tak – powiedziałem. – To zrobię kolację. W końcu nie jedliśmy ani obiadu, ani kolacji. – Ja jadłem flaki w Wołominie. – Widzisz, jaki jesteś – powiedziała wkładając przez głowę sukienkę.Opuściła roletę w oknie i zapaliła światło. – I jeszcze jadłeś placek ze śliwkami – przypomniała sobie. – Nie chcesz wstać? – Nie – powiedziałem. – Jadłem flaki i placek, ale straciłem trzy tysiące kalorii. Skromnie licząc. – Nie rozumiem – powiedziała.Ale zrozumiała, nim zdołałem odpowiedzieć. – Dlaczego jesteś taki okropnie nieromantyczny? – Jestem romantyczny, ale się asekuruję. – To przestań się asekurować! – Dobrze – powiedziałem i zacząłem się ubierać. – Jestem bardzo szczęśliwy. Okropnie się z ciebie cieszę! – Ja też – powiedziała. – Mamy kotlety. Chcesz gorące czy na zimno? – Mielone? – Mielone. – To na zimno. Była późna noc i długo siedzieliśmy przy stole, a potem poszliśmy do łóżka i zanim zasnę-liśmy zaczęło świtać. Kiedy obudziłem się było południe. Rysia z Burkiem stali nad nami i przyglądali się nam z ubolewaniem. – Mówiłam, że tak będzie – powiedziała Rysia. – Mówiłaś – potwierdził Burek.Ania zbudziła się i naciągnęła kołdrę na głowę. – O czym rozmawiacie? – zapytałem. – O tobie – wyjaśnił Burek. – Rysia obawiała się, że jeżeli nas nie będzie, to Ania wyko-rzysta twoją naiwność i brak charakteru. – Łudziła mnie małżeństwem – powiedziałem. – Ale teraz schowała się pod kołdrę. Ania poruszyła się. Usiadła, zasłaniając piersi prześcieradłem. Burek przyglądał się z aprobatą jej nagim ramionom. – Jest mi głupio – powiedziała Ania. – Przepraszam, ale nie wiem, co powiedzieć.Rysia zaśmiała się. – Przecież od początku trzymaliście się siłą z daleka od siebie. Myślałam, że będę musiała sama położyć was do łóżka. – I chyba tak zrobiłaś – powiedziała Ania. Rysia pokiwała głową. Mogło to oznaczać i tak, i nie. Ale niezależnie od tego było tak, jak myślałem, że będzie. Rozdział XXIII Burek powiedział, że odkąd związałem się z Anią, rozglądam się za innymi dziewczętami. Jechaliśmy Marszałkowską, on prowadził i mogłem wdać się w rozmowę na ten temat. Od Królewskiej do placu Zbawiciela mieliśmy kawał drogi. Odpowiedziałem, że się myli. Na przystanku tramwajowym stała dziewczyna na bardzo przyzwoitych nogach i nie chciałem się rozpraszać. Burek zaczął mówić o czymś innym i wtedy do tej rozmowy nie do-szło. Nazajutrz odbieraliśmy kształtowniki w firmie Arnold Cukierman na Grzybowskiej. Firma była pod zarządem niemieckim, ale z jakichś powodów nazywała się jak dawniej. Rachunki i specyfikacje na blankietach z polskim nagłówkiem pisano po niemiecku i kończono inwoka-cją grzecznościową: „Heil Hitler”! Wyglądało to zabawnie, ale było przerażające. W biurze pracowali przeważnie Niemcy albo folksdojcze, ucharakteryzowani na reichsdojczów. Wyso-ko podgoleni, z hackenkreuzami w klapach marynarek, które wbrew okupacyjnej modzie an-gielskiej były szerokie i krótkie. W magazynie pracowali Polacy. Tam wdałem się w rozmo-wę z dziewczyną o smutnych oczach, które robiły się nagle wesołe, kiedy się uśmiechała. Zapytałem o Cukiermana. – Podobno wyjechał we wrześniu. – To jest pani spokojna o szefa – powiedziałem. Wtedy uśmiechnęła się pierwszy raz. Potem jeszcze parę razy się śmiała, bo zaczęliśmy żartować. Burek tymczasem odbierał towar i kiedy był gotów, nie chciało mi się odjeżdżać. Zasiedzieliśmy się więc trochę w kantorku. Godzinkę w przybliżeniu. Dziewczyna nazy-wała się Ewa, ale w domu mówiono do niej Ewka. Nigdy w życiu nie widziała Arnolda Cu-kiermana, bo wówczas, kiedy prowadził firmę, uczyła się w Pabianicach. Siedliśmy wreszcie do samochodu i Burek powiedział, że powinienem się leczyć. Nie była to dobra chwila na pogawędkę, ponieważ prowadziłem wóz i machałem ręką dziewczynie stojącej w drzwiach kantorku. Omal nie rozwaliłem Büssingiem bramy. Burek delikatnie skręcił kierownicę i kiedy byliśmy już na ulicy, powtórzył poprzednią opinię. – To może być uleczalne – dodał.Nie rozumiał, co się ze mną działo w tych dniach.Mirka Łabęcka była ładną i miłą dziewczyną i była pierwszą dziewczyną, którą kochałem. Ściskaliśmy się po wakacyjnych krzakach, pełni wzajemnej czułości. Byłem odurzony szczę ściem, że jest cudownie i że jest taka jak jest i oglądałem się za wszystkimi dziewczynami. Teraz przeżywałem coś podobnego z Anią. Nie wypuszczałem tej Mirki z rąk i przyglądałem się innym. Nie było drugiej takiej dziew-czyny. Szukałem potwierdzenia tej opinii na deptaku i w parku i znajdowałem je. Miałem naprawdę najlepszy egzemplarz, jaki mógł mi się trafić. Tak to było. Teraz czułem podobnie w pierwszych tygodniach Ani. Po południu Ania poszła do krawcowej. Krawcowa, pani Zosia, mieszkała w sąsiednim domu i szyła „na figurze”. Co chwila odrywała się od maszyny i mierzyła sukienkę po kawał-ku. Kiedyś przesiedziałem u niej parę godzin, bawiąc panie rozmową. Nie znała się na kroju, ale wyniki miała dobre. Ponadto po długim seansie wychodziło się z gotową sukienką, spód-nicą czy bluzką. Przyjechaliśmy trochę spóźnieni na obiad i Burek zaczął tłumaczyć Rysi, że jeździmy zyg-zakiem po mieście i że dlatego wszystko trwa dłużej. Następnie uzupełnił to szczegółami. Były prawdziwe. Śmieliśmy się słuchając. Następnie Rysia zapytała patrząc na mnie: – Naprawdę tak się z niej cieszysz? – Z Ani? – Tak. Powiedziałem, że bardzo, i Rysia wyjaśniła Burkowi, dlaczego dziewczęta zaczęły mnie nagle bardziej interesować niż poprzednio. Rozumiała wszystko, chociaż nie powiedziałem ni słowa. – Mam rację? – zapytała.Potwierdziłem. Burek skrzywił się. – Jedno jest pewne – powiedział. – Z Anią udało ci się jak ślepemu psu pojebać.Zjadł obiad i poszedł do ciotki.Rysia zbierała ze stołu. Słyszałem, jak zmywa naczynia w kuchni, i myślałem, że jest na- prawdę mądra. – Jesteś naprawdę mądra – powiedziałem, kiedy wróciła do pokoju. – Przecież to proste – uśmiechnęła się.Objąłem ją i pocałowałem. Miała znajome usta i nie robiła mi trudności. Przytuliła się do mnie i było tak, jakby się nic nie zmieniło między nami. Ale potem spytała: – Dalej szukasz punktu odniesienia? – Och, nie! – powiedziałem. – Przecież to ciebie nie dotyczy! Ty jesteś przecież poza tym. Nie wiem, jak to określić... – Rozumiem – skinęła głową. – Ja rozumiem. – Myślisz, że Burek nie rozumie?Teraz ona mnie pocałowała. Leciutko.– Burek też rozumie. To, co jest między nami... to... – zaśmiała się, bo zabrakło jej słów. – Widzisz, nie jestem taka mądra, jak ci się wydawało. Łatwiej coś rozumieć czy czuć niż to określić. Niekiedy. – Chyba zawsze. – Zawsze nie. Ale nasz przypadek nie jest prosty.Usiedliśmy na kanapie. – Chcesz papierosa? – zapytałem. – Nie, dziękuję – odparła.Zapaliłem sam, położyłem rękę na oparciu kanapy i gładziłem jej ramię.Było mi dobrze tak siedzieć. Chętnie milczałbym dalej, ale należało odbyć tę rozmowę. Już się zresztą zaczęła, niezależnie, czy chciałem, czy nie. – Nie gniewasz się na mnie? – zapytałem. – Nie – odpowiedziała i pogładziła mnie po twarzy. – Nic złego się nie stało. Potrzebna ci moja aprobata? – Tak – odpowiedziałem. – To ciesz się spokojnie z Ani.Widocznie wydało się jej, że powiedziała za mało, ponieważ po chwili dodała: – Nasz związek, to znaczy wasz ze mną, może się wydawać komuś horrendalny. Ale ni- czego brzydkiego w tym nie ma i tylko my o tym wiemy. Po prostu byliśmy sobie w pewnej chwili potrzebni i tak to się ułożyło. – Po prostu mieliśmy cię z Burkiem na spółkę – powiedziałem. – Tak – zgodziła się. – I nic się nie zmieniło. Tylko z początku wydawało się wam, że nie ma między nami miejsca na żadne cieplejsze uczucia. Dopiero kiedy przyjechała ciotka... To było strasznie smutne dla mnie, kiedy myślałam, że za chwilę odjedziecie. Ale nie chcieliście zostawić mnie samej. Wtedy zrozumiałam, że jest między nami coś, czego nie umieliśmy się przedtem domyślić. Przytuliła się do mnie, a ja odruchowym gestem zsunąłem jej sukienkę z ramienia i później ramiączko stanika, i czułem pod palcami jej nagą pierś, znajomą jak usta. – Potem była jeszcze ważna chwila – powiedziałem. – Kiedy pierwszego dnia weszłaś do nas w rzeczach ciotki. – I zobaczyliście, że jestem białą kobietą? – Tak – powiedziałem. – A teraz była trzecia taka chwila – Teraz nie – zaprzeczyła. – Teraz jest wszystko w porządku. – Jesteś pewna? – Tak. – To pocałuj mnie! – Dobrze – powiedziała i wzięła moją głowę w obie ręce. Normalnie ja ją tak trzymałem. – Nie – powiedziałem. – Żadnych zasadniczych zmian – i wtedy objęła mnie za szyję. Po chwili wstała z kanapy i poprawiła sukienkę i ramiączko. – Jesteś pewny, że tego chcesz? – spytała. – Rysiu – powiedziałem. – Jeżeli w skomplikowanej konstrukcji usunie się jakiś element, to wszystko może się zawalić. – Mam się rozebrać? – Tak. Zdjęła sukienkę i rozłożyła uważnie na krześle. Potem schowała stanik do bieliźniarki w szafie. – Drzwi są zamknięte na yale. Zamknęłam, kiedy Burek wychodził. Pamiętasz ciotkę? – Tak. Dziesięć sekund. – Siedem – powiedziała. – To był dobry czas. Któregoś z pierwszych dni na Hożej leżeliśmy w łóżku, kiedy nagle ktoś otworzył drzwi wejściowe. Ciotka weszła do swojego pokoju. Potem usłyszeliśmy jej kroki na korytarzu. Weszła do nas jeszcze w futrze i zobaczyła Rysię całkowicie ubraną, siedzącą w fotelu pod oknem. – Jest dosyć chłodno, powinna pani nosić pończochy, bo się pani przeziębi – powiedziała ciotka. – Dopiero co wstałam z łóżka – odpowiedziała Rysia. – Chłopcy długo spali i nie chciałam ich budzić. Zwabiony głosami przyszedł z łazienki Burek. – Już jest wolna łazienka – powiedział i Rysia poszła się kąpać. Potem sprawdziliśmy z zegarkiem w ręku, ile to wszystko trwało od wejścia ciotki do mieszkania. Siedem albo dziesięć sekund. Sukienka Rysi leżała teraz rozłożona jak wówczas. Można ją było nałożyć jednym ruchem. Rysia stała koło krzesła. – Posłuchaj – powiedziała i rozprostowała jakąś fałdkę na materiale. – Jeżeli chcesz, to możesz mnie mieć teraz i możesz mnie mieć zawsze, kiedy zechcesz. Dlatego się rozebrałam, żebyś wiedział. Ale małej będzie przykro. – Ani? – Tak, Ani. Bo nie potrafi tego zrozumieć. Teraz ma tylko ciebie albo wydaje się jej, że ma. Zresztą to wszystko jedno. Przestała się interesować sukienką i patrzyła na mnie z podniesioną głową. – Jaka ty jesteś ładna – powiedziałem. – Lubisz ją nadal? – Oczywiście, że ją lubię. Uważaj, co się będzie działo.Złapała dół sukienki, coś zatrzepotało jej nad głową i znowu była ubrana. Zakręciła się wokół na obcasie. Usiadła obok mnie. – Dobre? – Takie sobie – powiedziałem. – Teraz daj mi papierosa.Zapaliła i powiedziała, że lubi Anię. – Lubię ją, bo mogę ją lubić. Ponieważ niczego nie rozumie i to jest moja przewaga nad Anią. Możemy lubić ludzi, nad którymi mamy przewagę. Pewnie to nieładnie, nawet na pew-no nieładnie, ale tak jest. W końcu ludzie szukają zawsze takiego punktu widzenia, z którego mogą patrzeć na innych trochę z góry. To ohydne, co mówię? – Nie. – To pójdź po Anię do pani Zosi, bo już się robi ciemno. Pani Zosia kończyła prasowanie sukienki. Ania włożyła ją i była taka śliczna, że trudno było oderwać od niej oczy. Patrzyłem na nią i myślałem, jak to dobrze, że nie zrobiliśmy jej krzywdy. Myślałem też, że nie mógłbym tak patrzeć, gdyby było inaczej. W domu Rysia kończyła nakrywanie do stołu. Burek wrócił od ciotki. Na środku stała bu-telka francuskiego wina. – Jakaś uroczystość? – zapytała Ania. – Chrzanowski – odparł Burek. – Druga jest w szafie. – Siadajcie – powiedziała Rysia. – Nie ma żadnej uroczystości. Jest miły sobotni wieczór. – Szabas – wyrwało mi się. Nikt nie zwrócił na to uwagi.Burek nalał wino do kryształowych, uroczystych kieliszków pani Liny Rinoli. – Wypadałoby wypić zdrowie pana rotmistrza Burakowskiego! – zaproponowała Ania. – Zgoda – rzekł Burek. – Niech mu będzie. Jest to człowiek, o którym za mało myślimy. – Takie czasy – westchnęła Rysia.Wino wydało mi się doskonałe. – To chyba bardzo dobre wino? – powiedziała Ania. – Chyba tak – powiedział Burek. – Chrzanowski mówił, że z trudem podwędził ciotce dwie butelki. – To gdzie jest ta druga? – zapytałem. – W szafie. Chyba to powiedziałem. – Musiałem nie dosłyszeć. – Dziwne miejsce na butelkę – zauważyła Ania. Burek wstał od stołu i postawił drugą bu-telkę obok pierwszej. – W tych warunkach możemy wypić zdrowie Chrzanowskiego – powiedziała Rysia. Wypiliśmy i Ania zaczęła się zastanawiać, czy podwędzanie wina ciotce ma jakiś sens i czy nie jest to działalność prowadząca do zrujnowania rodziny. – Dlaczego? – zdziwił się Burek. – Bo twoja ciocia komuś płaci za to wino, a potem ty płacisz panu Chrzanowskiemu. W sumie każda butelka kosztuje dwukrotnie więcej niż powinna. Burek patrzył na nią z niedowierzaniem. – Jeżeli myślisz, że ja płacę coś Zygmusiowi Chrzanowskiemu, to znaczy, że nie wierzysz w przyjaźń między ludźmi! – Daje ci darmo? – Pewnie – rzekł Burek. – Chrzanowski nie znosi wina, twierdzi, że od wina boli głowa, ale jednocześnie szkoda mu, żeby wino marnowało się dla gości. Wypiliśmy obie butelki. Po kolacji zgasiliśmy światło i Rysia otworzyła szeroko okno na Podwale. Było zupełnie ciemno, a potem gdzieś daleko zaszczekał pies i wówczas uświado-miłem sobie, że jest również zupełnie cicho. Rozdział XXIV Stanęliśmy naprzeciw siebie. Panienka szła od strony „Gastronomii” i kiedy miałem ją wyminąć, zrobiła krok w lewo i zastąpiła mi drogę. Była czarna jak kleks, mała i pękata. Nie miała rzęs, ale miała wąsiki. – Przepraszam panią – powiedziałem, chociaż to była jej wina.Wówczas uśmiechnęła się. Z uśmiechem było jej gorzej niż bez uśmiechu. – Pan mnie nie poznaje? – zapytała. – Widzi pan znajomą dziewczynę i tak pan sobie prze-chodzi mimo. Ładnie to? – Musiałem się na coś zagapić – powiedziałem i zacząłem się jej przyglądać. Wymagało to samozaparcia. Tak to chwilę trwało. – Kraszewska – powiedziała wreszcie. – Aldona. – Ach tak... – powiedziałem. – Zapewne... To ją rozśmieszyło. – Nawet na pewno. Kraszewska. Aldona! Już pan wie? Donka. Dalej pan nie wie! – No więc istotnie – powiedziałem. – To znaczy niezupełnie dokładnie pamiętam, w jakich okolicznościach miałem przyjemność panią poznać. W tym miejscu Nowego Światu chodnik jest wąski, co chwila ktoś nas potrącał. Zrobiła krok w kierunku wystawy zegarmistrza, ja za nią. Teraz mogliśmy swobodniej rozmawiać. – Wiedziałam, że pan jest fajny – powiedziała niespodziewanie. – Poznaliśmy się na kon-cercie u Woytowicza. Fagot nas poznajomił. Pan był z ciocią. Pamięta pan? – Oczywiście – ucieszyłem się. – Pamięta pan, że był pan z ciocią, czy pan mnie pamięta? – upewniła się. – Pamiętam i jedno, i drugie – zapewniłem. – Obiecujący sopran dramatyczny, Donka Kra-szewska. Wtedy u Woytowicza Fagot przedstawił mnie jakiejś brzydkiej dziewczynie z Konserwato-rium. Przypomniałem to sobie. Ale wówczas wydała mi się mniej brzydka. – Wyładniała pani – powiedziałem. – Stąd nieporozumienie.Spojrzała na mnie bezrzęsymi oczkami koloru zamarzniętych pomyj. – Niech pan nie mówi głupstw! Boże, jak to dobrze, że pana spotkałam! Ma pan trochę czasu? Spojrzałem na zegarek. Dochodziła piąta. – Trochę tak – powiedziałem. – Kwadrans? – Pół godziny. Między piątą a szóstą muszę być na Filtrowej. – Wspaniale – ucieszyła się. – Odprowadzi mnie pan na Okólnik do Konserwatorium. Pod pachą trzymała kartonową teczkę z nutami. – Ma pani lekcję? – zapytałem. – O piątej – powiedziała. – To znaczy nie mam lekcji, bo profesor jest chory, ale powinnam mieć o piątej. – To po co tam idziemy? – zdziwiłem się. Ujęła mnie swobodnie pod rękę. Sięgała mi poniżej ramienia, musieliśmy stanowić za-bawną parę. – Jestem pokłócona z Zenonem – oświadczyła. – Hmmm – odparłem. Zabrzmiało to nieprzekonywająco. Nie zwróciła na to uwagi. – Byliśmy w niedzielę w parku Ujazdowskim i Zenon strasznie się gapił na jakąś dziew-czynę. Z tych takich ładnych dziewcząt. Nie znoszę tego, kiedy się gapi na kogoś. Powie-działam, co o tym myślę, i zostawiłam go na ławce, i poszłam sobie. A on mi pozwolił odejść. Pewnie mu teraz strasznie przykro. Nadal nie wiedziałem, po co idziemy na Okólnik. – Zenon też chodzi do Konserwatorium? – zapytałem. – Och, nie! – zaprzeczyła. – Ale wie, że mam dzisiaj lekcję i będzie warował pod drzwia mi. Już szliśmy Ordynacką. – Wiem, że nie jestem ładna, ale nie znoszę, kiedy się przygląda innym dziewczętom. – Jest pani bardzo miła! – powiedziałem szczerze. – To tak – zgodziła się. – Ale Zenon też nie jest ładny. Jest zwyczajny. Panu to nie prze-szkadza, że trzymam pana pod rękę? – Nie. Bardzo mi miło. – Mnie też. Pan jest na to dobry, żeby się z panem pokazać! – Dziękuję – powiedziałem. – Sądzi pani, że zrobię korzystne wrażenie na Zenonie? – Och, nie! – żachnęła się. – Przeciwnie! Jak najgorsze! Ale musi mieć nauczkę, prawda? – Proszę się do mnie przytulić – zaproponowałem. – Nie – powiedziała. – Wystarczy, że tak idziemy. W końcu nie jestem bestią. Przed wejściem do Konserwatorium jakiś pan ukłonił się Aldonie. Skinęła mu głową. Ja również. Weszliśmy do gmachu. – Zenon? – zapytałem. – On – odparła. – Mówiłam, że będzie! Bezczelny dziwkarz!Ruszyła schodami w górę. – Co dalej? – zapytałem na pierwszym piętrze. – Co robimy? – Posiedzimy, ile pan może, potem wyjdziemy. – Myśli pani, że będzie czekał? – Oczywiście! Jeszcze tego brakowało, żeby odszedł.Wyjrzała z okna wychodzącego na ulicę. – Niech pan spojrzy. Tylko dyskretnie. Zenon przechadzał się przed wejściem. Rozdeptał właśnie niedopałek papierosa, przeszedł parę kroków i zapalił następnego. Był malutki, mało co wyższy od Aldony, ale szczupły. Ubrany był w szary garniturek. Był młody, ale już zaczynał łysieć. Kiedy się patrzyło z góry, było to wyraźnie widać. – Lowelas! – powiedziała Donka. – Ładne nie mają takich problemów. – Wszystkie macie problemy. – Ale nie takie! Przecież ja go trzymam przy sobie samą techniką gadania. – Ma pani dobre wyniki – uśmiechnąłem się. – Dobre – zgodziła się. – Raz lepsze, raz gorsze. – Pewnie po prostu kochacie się. – Oczywiście – powiedziała. – Inaczej, po co miałabym się męczyć?! Usiedliśmy na ławeczce ustawionej we framudze muru. Mówiła coś, ale przestałem uwa-żać, chociaż było to pewnie zabawne. Patrzyłem na kawałek tynku, który lada chwila mógł odpaść od ściany. Czasami mówiłem: „Aha...” albo kiwałem głową. Przed tygodniem Ania powiedziała mi, że jest w ciąży. Leżeliśmy w łóżku, okno było otwarte, po pogodnym dniu w nocy zerwał się wiatr i kołysał firankami. Ale był to ciepły wiatr i kiedy się czuło jego podmuchy, nie było to przykre. Wtedy mi to powiedziała spokoj-nym, relacjonującym tonem i nagle rozszlochała się i nie mogła mówić. Nawet nie próbowała, tylko trzęsła się z płaczu. Słuchałem głosu Aldony i myślałem o tamtej nocy. Aż wstała. – Chyba możemy już iść? – To chodźmy – zgodziłem się. Na ulicy Zenon podszedł do nas, Aldona dokonała prezentacji i przeszliśmy razem do Ko-pernika. Tu pożegnaliśmy się. Skręcili ku Tamce i odeszli żywo rozmawiając, a ja poszedłem Ordynacką do Nowego Światu i przy Wareckiej uciekła mi sprzed nosa dziewiątka, więc po-szedłem piechotą i wsiadłem do tramwaju przy Alejach. Miałem jeszcze dosyć czasu, żeby się nie spóźnić do Walca. Tamtej nocy Ania płakała, a ja ją głaskałem po głowie i prosiłem, żeby przestała płakać. – Naprawdę nie trzeba, żebyś płakała, kochanie – mówiłem, bo nie wiedziałem, co mogę innego powiedzieć. Potem powiedziałem, że jeżeli nie chce tego dziecka, to w dużym mieście taka rzecz nie jest problemem. Po prostu trzeba pójść do lekarza, dowiemy się o dobrego i pójdziemy. Zdawało mi się, że nie słyszy, co mówię. Ale słyszała. – Naprawdę nie trzeba, żebyś płakała, kochanie – powtórzyłem. – Jak ty nic nie rozumiesz! – zawołała i potem już mogła mówić.Uniosła się na łokciu i odwróciła ku mnie twarz. Była mokra od łez. – Niczego nie rozumiesz. Wy po tej stronie nie możecie tego rozumieć.Nie zrozumiałem, o czym mówi. – Po jakiej stronie? – Po tej stronie murów. Zamordowano mi moich najbliższych, matkę i ojca, i siostrę. Za-duszono ich gazem i spalono w piecu tylko dlatego, że żyli. To był dostateczny powód. Teraz mam zabić własne dziecko?! – Aniu – powiedziałem – przecież to absurd. Zastanów się, co mówisz.Znowu wydawało mi się, że mnie nie słyszy. Pewnie tak było, bo mówiła dalej: – Mam zabić wnuczka mojej mamy i tatusia? Przecież to ich wnuczek, rozumiesz, co to znaczy? Jakby zaczynali znowu żyć... Ponownie zaczęła płakać, ale to były już spokojniejsze łzy. – Kochanie – powiedziałem. – Możemy mieć to dziecko. Mamy Rysię, ciotkę, Burka, dom, pieniądze, doskonale sobie poradzimy. Weźmiemy jakąś nianię czy pielęgniarkę. Wszystko będzie dobrze. Znalazłem w kieszeni piżamy chusteczkę do nosa. Wyjęła mi ją z rąk, kiedy chciałem jej wytrzeć oczy. – I tak robię więcej, niż powinnam – powiedziała wycierając nos. – Gotuję, sprzątam, gram na fortepianie i sypiam z tobą. Teraz mam jeszcze rodzić dziecko. To już zabrzmiało dobrze. – Jesteś pewna tej ciąży? – zapytałem. – Tak. – Od dawna? – Nie. Od trzech dni. Ale kobieta to wie od razu. – To będziemy mieli dziecko – powiedziałem.Objęła mnie za szyję i znowu zaczęła płakać. – Jeżeli chcesz, żeby dziecko miało legalnego ojca, nie tylko dziadków, to możesz wyjść za mnie za mąż. Nie odpowiedziała. Pokręciła przecząco głową. Leżała mi na piersi i wyraźnie czułem ten ruch. – Teraz nie – powiedziała. – Dlaczego? – Czy ty tego naprawdę nie rozumiesz? – zapytała. – Teraz nie możemy mieć dziecka. Dziecko jest malutkie, bezbronne, a miasto roi się od morderców. Cały kraj. Są wszędzie, na każdej ulicy, w każdym tramwaju. Nie mam siły, żeby się bać jeszcze więcej. – Boisz się? – zapytałem. – Nadal? – Tak – powiedziała. – Czasami malutko się boję, ale czasami strasznie. Przeraźliwie się boję. To, że ja żyję, to cud. A ty z Burkiem i z Rysią żyjecie przypadkowo. Od przypadku zależy, ile to potrwa. Nie można w to wciągać dziecka... – Może się mylisz – powiedziałem. – W czym? – We wszystkim. – Nie – odpowiedziała. – Nie mylę się. Tramwajem rzucało na boki, jacyś ludzie wsiadali i wysiadali. Od Starynkiewicza tłok zmalał i mogłem usiąść. Naprzeciw siedziała pani z dzieckiem na ręku. Patrzyłem na nie cie-kawie. Miało ładną buzię i kiedy ta pani zdjęła mu czepeczek z głowy, okazało się, że jest prawie łyse. Rączki miało małe, ale zupełnie ludzkie. Wyglądało tak, jakby się urodziło przedwczoraj. Popatrzyło na mnie, wtedy nadąłem policzki i dziecko się uśmiechnęło. – Ślicznie się śmieje – powiedziałem do tej pani. – Jest nad wiek rozwinięty – powiedziała. – Ma sześć miesięcy, ale wszyscy mu dają osiem. – Co najmniej osiem – potwierdziłem. Aż do placu Narutowicza zastanawiałem się, jak wygląda parodniowe dziecko, jeżeli, to coś miało już pół roku. Potem idąc Filtrową ku kolonii Lubeckiego myślałem, że należało się jednak przesiąść do osiemnastki przy Marszałkowskiej, zamiast lecieć kawał drogi piechotą. Ale miałem jeszcze kwadrans i nie musiałem się śpieszyć. Walec zadzwonił rano do fabryki. Miał szczęście, bo akurat byłem w biurze i brałem pie-niądze w kasie. Burek już siedział w samochodzie. Nie widziałem Walca parę lat, ale poznałem go po głosie. Ucieszył się z tego. – Nadal jeździcie z Burkiem samochodem? – Tak. – To musimy się spotkać. – Dobrze – powiedziałem. – Czy z Kukusiem to prawda? – No właśnie – zmartwił się. – Jakoś mu głupio wyszło. Potem powiedział, że będzie między piątą a szóstą na kolonii Lubeckiego, i podał mi ad-res. – Pierwsze piętro, na wprost schodów. Dzwonisz, wchodzisz, pytasz o Piotrowskiego. Pa-miętasz jeszcze, że się nazywam Piotrowski? – Oczywiście – powiedziałem. – W końcu chodziliśmy do jednej szkoły. Naprawdę Walec nazywał się Nawrot. Jak środkowy napastnik reprezentacji piłkarskiej Polski. Ale nie był jego krewnym i wiele osób miało to Walcowi za złe. Na rogu Raszyńskiej kupiłem papierosy i stamtąd już miałem dwa kroki. Skręciłem w Warszewickiego i sprawdziłem adres na karteczce. Był to duży dom, oddzielony od ulicy małym ogródkiem, otoczonym żelaznymi sztachetami. Po obu stronach wejścia parterowe mieszkania miały tarasy wychodzące na ogródek. Wszedłem na pierwsze piętro. Drzwi na wprost schodów były na oścież otwarte. Dalej był mroczny korytarz. Na środku stała miska z wodą. Podłoga była mokra, jakby ktoś wylał na nią z pół miski. Stałem niezdecydowany w drzwiach. Zakaszlałem. Nikt się nie odezwał. W mieszkaniu nic się nie działo. Na klatce schodowej też było cicho. Wszedłem i zobaczyłem otwarte drzwi do dużego pokoju. Wszystko było w nim poprzew-racane. Starsza, siwa pani siedziała na krześle przy oknie, z twarzą ukrytą w dłoniach. Podniosła na mnie oczy, kiedy powiedziałem: „Dzień dobry.” Miała nieprzytomne oczy. – Zabrali Elżbietę i obu chłopców – powiedziała. – Tylko co wyszli. Nie widział ich pan? – Nie – powiedziałem. – Tylko co – powtórzyła. – Minutę temu. Pan musiał ich widzieć. – Może to były dwie minuty? – powiedziałem. – Jakich chłopców zabrali?Zrobiła ręką ruch ku sufitowi. – No tych. Ze zrzutu. – Niech pani tego nikomu nie mówi. Przecież pani mnie widzi pierwszy raz w życiu. – Oni i tak wszystko wiedzą – powiedziała. – Znaleźli wszystko, siedzieli parę godzin. Pan ich naprawdę nie widział? – Nie. Znowu ukryła twarz w dłoniach. – Bili ich – powiedziała. – Potem polewali wodą. I Elżbietę...Nagle podniosła się. – Proszę mi wybaczyć, ale muszę się zająć domem.Wyszedłem. Przed domem było pusto. Na Filtrowej wsiadłem do osiemnastki.Aldono – myślałem. – Święta Aldono! Czy w ogóle jest taka święta?! Dopiero gdzieś na Sniadeckich zacząłem sobie porządkować wszystko w myślach. Więc przede wszystkim Wa-lec zatelefonował tuż przedtem, zanim wyszedłem. Ale potem już z Podwala wyszedłem do-kładnie o tej minucie, żeby spotkać Donkę Kraszewską. Gdybym wyszedł piętnaście sekund później, zdążyłaby skręcić w Foksal. Następnie Zenon i ta panienka z ładnych dziewcząt, któ-rej zechciało się iść do parku Ujazdowskiego w ubiegłą niedzielę. Nie mówiąc o tym, że gdy-by Donka była ładna, toby do niczego nie doszło. Nie byłoby sprawy. Potem w Konserwato-rium siedzieliśmy tyle, ile trzeba. I nie przesiadłem się do osiemnastki, i kupowałem papiero-sy. I jeszcze ten tramwaj, który mi uciekł przy Wareckiej. W sumie parę przypadków złożyło się na to, że jechałem tym tramwajem, skręcającym teraz w Marszałkowską. Był ciepły wieczór i tłumy na ulicach. Wyszedłem na platformę jak w wierszu Tuwima, który pamiętałem ze szkoły. Ale to była tylna platforma. Na przedniej jeździli tylko Niemcy. Patrzyłem na miasto, które wyglądało jak zwykle, pozornie nic się nie działo. Ale każdy prze-chodzień szedł albo o dobrym czasie, tak jak to mnie się zdarzyło, albo szedł gdzieś, gdzie nie należało iść, o minutę za wcześnie czy za późno. Kiedy wróciłem do domu, Ania siedziała w pierwszym pokoju na kanapie. Jeszcze nie było zmierzchu, ale już się czuło wieczór w powietrzu, w kolorze nieba. – Nie jestem w ciąży – powiedziała.Usiadłem przy niej i objąłem ją ramieniem. – To chyba dobrze – powiedziałem.Spojrzała na mnie oczami pełnymi łez. – Czy ty rozumiesz, że nie będziemy mieli dziecka?! Jestem jak obcięta gałąź, jak suche drzewo, na którym pojawił się listek i... i teraz... Wybuchnęła płaczem. Skuliła się w kłębek w kąciku kanapy i łkała. – Nie płacz, złotko – powiedziałem. – Nie trzeba, żebyś płakała.Ale mówienie czegokolwiek nie miało sensu. Trzymałem ją za rękę jak wówczas, pierw- szego dnia, i patrzyłem, jak jej drgają ramiona. Potem przestała płakać. Rozdział XXV Patrzyliśmy na konia. Koń patrzył na nas. Na szyi miał zawieszony worek z obrokiem, ale widocznie samo żarcie mu nie wystarczało, bo od czasu do czasu odwracał ku nam łeb z tym wiszącym workiem, jakby z ciekawości, co się dzieje. Wczesną wiosną tego roku w Oplu prezesa urwał się korbowód. Tłok rozwalił głowicę i zatrzymał się na klawiaturze, korbowód wyszedł przez karter. Można to było naprawić na dobrą sprawę jednego dnia, ale prezes nie palił się do kupowania nowego silnika na wolnym rynku. Już był zbytnio przyzwyczajony do przydziałów. Rozpoczęto więc starania o sprowa-dzenie potrzebnych części. W rezultacie po trzech tygodniach fabryka kupiła powóz i konia, żeby prezesa wybawić od konieczności jazdy tramwajem. Zabrano nam garaż motorowca na stajnię. W brygadzie podwórzowej, zajmującej się transportem wewnątrzfabrycznym znalazł się furman. Pochodził ze wsi i nazywał się Pajęcki. Rozgospodarował się w dwóch dużych garażach, ponieważ prócz powozu kupiono również lekką platforemkę, żeby koń z Pajęckim nie próżnowali, kiedy prezes był w fabryce. Platforma, Pajęcki nazywał ją „placformą”, słu-żyła kiedyś pewnie do przewożenia wody sodowej, była w dobrym stanie, na gumach, z ko-złem na dwóch krótkich ćwierćeliptycznych resorach. Po prawej stronie kozła umieszczona była korba hamulca. Zarówno hamulec, jak i resorowany kozioł były przedmiotem zadowole-nia Pajęckiego. Uważał pojazd za wysoko sprawny technicznie. Powóz był w zasadzie nor-malną dorożką, tyle że bardzo schludną i zaopatrzoną w lekko profilowane dyszle, jak w wo-lancie. Budę powóz miał skórzaną. Pajęcki określał ją jako skórkową. Numeru oczywiście nie było. – Unnumerierter – powiedział pan Pielecki, kiedy zobaczyliśmy pierwszy raz prezesa w powozie. Następnie naszły go wątpliwości, czy wiemy, co to znaczy, bo spytał nas o to. – Owszem – powiedziałem. – Przed wojną mieliśmy abonament do kina „Słońce”. Wi- dzieliśmy Meyerlinga. – Nigdy nie umiałem zrozumieć, dlaczego książę Rudolf jeździł nienumerowaną dorożką, zamiast kupić sobie coś własnego – rzekł pan Pielecki. – To była fajna dorożka – powiedział Burek. – Dwa wyścigowe konie. Duży fason. Fiakier nazywał się Bratfisch. Pan Pielecki zgodził się z tą opinią. Tylko dlaczego Rudolf jeździł wynajętym powozem? W końcu sytuacją materialną nie ustępował w rażący sposób prezesowi. Z pojawieniem się platforemki z koniem i Pajęckim teoretycznie utraciliśmy dotychczaso-wy monopol transportowy w fabryce. W praktyce zyskaliśmy jeszcze jeden pojazd. A nawet dwa pojazdy, ponieważ niekiedy jeździliśmy do miasta powozem. Pajęcki w granatowym drelichu wyglądał przyzwoicie, odkąd prezes kazał mu zamienić cyklistówkę na czapkę z daszkiem, podobną do czapki kierowcy Kaliszewskiego. Siedział wyprostowany na koźle i próbował strzelać z bata. Przeważnie mu nie wychodziło. Były to zabawne wyjazdy, ale za-łatwienie czegokolwiek trwało długo i gdybyśmy mieli na stałe korzystać z trakcji konnej, trudno by nam było wygospodarować trochę czasu na sprawy „Neptuna”. Tego dnia okazało się, że nie możemy wyjechać Büssingiem, bo skończyła mu się rejestra-cja. Tę rejestrację przedłużano zwykle na trzy miesiące. Jeździliśmy na Targową do Wydziału Ruchu, tam siedział policjant, arogancki i nieprzyjemny. Zawsze nam robił trudności. Za któ-rymś razem pojechał tam dyrektor Kwasek i załatwił sprawę od ręki. Tym razem poprzednie-go dnia zabrał papiery wozu i rano miał odwiedzić policjanta, ale musiał w jakichś sprawach jechać gdzie indziej. Po aresztowaniu majora Wrzoska dyrektor Kwasek przejął jego funkcje, bliżej nie sprecyzowane, ale wymagające dobrej znajomości niemieckiego. W fabryce dyrek-tor Kwasek bywał od czasu do czasu, nawet nie miał własnego gabinetu, przesiadywał w cu-dzych. Miał tytuł dyrektora, ale bywał w ogólnym klozecie. Prezes miał własny, zamykany na klucz. Zostaliśmy na dzień bez samochodu. Motorowiec był w generalnym remoncie. Kopcił jak lokomotywa, nie ciągnął, należał mu się szlif cylindra i nowy tłoczek. Wał też był do repera-cji. W końcu mały silniczek Villiersa był stale przeciążany. Ale akurat mieliśmy sprawę na mieście, którą wypadało załatwić bez zwlekania. Pan Pielecki zorientował się, że brak samochodu psuje nam jakieś projekty. – Ciągnie was do miasta? – Tak – rzekł Burek. – Tramwajem nie dacie rady załatwić?Burek przysiadł na biurku. – Teoretycznie to można załatwić nawet przez telefon – powiedział. – Tylko źle. Zostawi-liśmy wczoraj na Solcu dwie beczki benzyny. – U Idziaka? – domyślił się. – Zna go pan? – spytałem. Pan Pielecki uśmiechnął się. – To jest kanciarz, Jezu... – Jego wczoraj nie było – powiedział Burek. – Jak przyjedziemy bez wozu, to nas orżnie na cenie. A tak ładujemy beczki i cześć! Pan Pielecki kiwał ze zrozumieniem głową. – On ma chyba gruźlicę – powiedział niespodziewanie. – Nie wiem – rzekł Burek. – Zdrowy nie jest. Wygląda obrzydliwie. – Zawsze tak wyglądał – powiedział pan Pielecki. – Jeszcze przed wojną. – Zamyślił się. Potem podniósł na nas wzrok. – To weźcie Pajęckiego z furgonikiem. – Po chwili dodał: – Jako dekorację. Było to jakieś wyjście, ale wymagało aprobaty prezesa. Na szczęście prezes nie zamierzał wyjeżdżać z fabryki przed czwartą. Patrzyliśmy na konia. Koń patrzył na nas. Pajęckiego nie było. Pojechał tramwajem na daleki Grochów, żeby zamówić owies czy coś zbliżonego. Worki z obrokiem przywoziła plat-forma ze składu. – Nie ma co kombinować – powiedziałem. – Trzeba konia zaprząc do platforemki. Spróbuj go poklepać. – Nie chce mi się – rzekł Burek. – Po co mam go klepać? – Zobaczymy, jak zareaguje.To ty go poklep – zaproponował.Kiedyś w dzieciństwie próbowałem jeździć konno. Koń był stary i śpiący, mimo to udało mu się kopnąć mnie w udo. Zobaczyłem nagle nogi konia i zaraz potem własne, bo się na-kryłem nogami. Miałem taki siniec w kształcie podkowy, że było na co patrzeć. – No to co, klepiesz czy nie? – spytał Burek. Zaszedłem konia od przodu, wyciągnąłem rękę i poklepałem po szyi. Wychodziłem z zało-żenia, że przednimi nogami koń nie kopie. Na pysku miał worek, spełniający rolę kagańca. Żarł dalej z worka. Poklepanie nie zrobiło na nim wrażenia. Burek też poklepał konia. Potem zdjęliśmy koniowi worek i nałożyliśmy uprząż. Było to proste. Nawet przy wpadaniu wędzidła nie mieliśmy kłopotów. – Połóż mu orczyk na plecy – powiedziałem. – Na grzbiet – poprawił Burek. – Dobrze – zgodziłem się. – I uważaj, żeby ci nie przypalantował kopytem. Wprowadziliśmy konia tyłem między dyszle platforemki. To też było proste. Dla nas sta-nowiło to nowość, ale koń już to robił. Portier Grzesik aż się zakaszlał z radości, kiedy wjechaliśmy w bramę. Nie kwestionował naszych uprawnień do powożenia, więc wyjechaliśmy szybko na ulicę. Prezes mógłby mieć obiekcje, ale okna gabinetu prezesa wychodziły na podwórze fabryczne. Od rana nie szło nam, teraz to się przełamało. Furgonik bez Pajęckiego przestawał być re-kwizytem dekoracyjnym. W razie czego mogliśmy zabrać beczki i jechać gdzie indziej, choć-by do pani Morawskiej na Okólnik. Skręciliśmy z Wrzosowej w Grochowską. Burek ściągnął lejce, potem rozpuścił bat, uniósł w górę i strzelił jak z karabinu! Koń aż przysiadł na zadzie. Logicznie biorąc, w chwilę potem powinien wyprysnąć do przodu jak wyrzucony sprężyną. Nic podobnego nie zaszło. Nie zna-czy to, że już pozostał w przysiadzie. To nie. Wyprostował się bez pośpiechu i ruszył wolno dalej. – Koń to dziwne urządzenie – powiedziałem. – Tak – przyznał Burek. – Najgorsze, że nie wiadomo, co jest w środku.Przyjemnie się nam jechało. Było ciepło, świeciło słońce. Koń klapał kopytami o bruk. – Jakby Pajęcki posłyszał, jak strzeliłeś z bata, to mógłby z tego zwariować – powiedzia łem. – Pierwszorzędnie ci wyszło. Burek ucieszył się. – Jak z armaty! Uważaj, spróbuję jeszcze raz. Wyciągnął bat przed siebie, twarz miał sku- pioną. Uniósł bat i znowu strzelił jak z karabinu. Tym razem koń nie zareagował. – Co powiesz? – Talent – powiedziałem. – Mógłbyś występować w cyrku. Wziąłem bat i spróbowałem strzelać. Za trzecim razem wyszło, ale to nie było to. Dźwięk nie był tak suchy i nasycony jak u Burka. – Moglibyśmy występować razem – powiedział Burek.Skrzywiłem się skromnie. – Naprawdę – powiedział. – Ja bym strzelał z bata, a ty byś chodził na dwóch nogach. Miałbyś duże powodzenie! Samochód nie sprzyja konwersacji w takim stopniu jak platforma konna w pogodny ciepły dzień. Minęło kilkanaście minut, zanim zjechaliśmy ślimakiem na Powiśle. Przedsiębiorstwo pana Idziaka mieściło się na długim, wąskim podwórku i składało się z paru szop, zbitych ze sczerniałych desek i małego kantorku. Na szyldzie wiszącym nad bramą widniał napis, że jest to skład materiałów budowlanych. Było w tym tyle prawdy, że mate-riały budowlane też się u Idziaka trafiały. Ale handlował w zasadzie, czym się dało. Papa in-teresowała go w równym stopniu co gwoździe, węgiel, karbid, świece, nafta czy oleje. Mie-wał większe partie worków i pasów transmisyjnych. Przez wiele miesięcy sprzedawaliśmy panu Idziakowi benzynę. Woziliśmy mu też różne towary, kiedy nie mieliśmy czym handlo-wać. Zresztą jedno nie przeszkadzało drugiemu. Znajomość zaczęła się nieprzyjemnie.Przyjechaliśmy na umówiony kurs, ale Idziak nie miał jeszcze towaru w składzie. Chodziło o piętnaście beczek oleju. – Musicie panowie przyjechać jutro – powiedział. – Dostawca mi nawalił.Przyjęliśmy to kwaśno i wówczas Idziakowi zaświtała myśl: – Może chcecie beczkę oleju? Beczka stała w kącie podwórza. Była stara, pogięta i bez obręczy. Wyładowywanie takich beczek wymagało ostrożności, bo mogły trzasnąć przy zrzucaniu z wozu. Beczki z metalo-wymi obręczami budziły więcej zaufania. Ale w końcu chodziło o olej, nie o beczkę. – Ile pan za to chce? – spytałem. – Osiem tysięcy – powiedział Idziak. – Od panów osiem. Było to tanio. W godzinę później bez targów sprzedaliśmy beczkę szewcowi Kamińskiemu na Grochowskiej za dwanaście tysięcy. Kamiński pracował cały dzień w warsztacie, ale na boku handlował, czym się dało. Pewnie można było dostać za olej więcej, ale było to w cza-sach, kiedy dopiero zaczynaliśmy jeździć ciężarówką. Dopiero wchodziliśmy w branżę. Cieszyliśmy się z tej beczki. Cztery tysiące zarobione w ciągu godziny wywarły na nas wrażenie. Nazajutrz, kiedy przyjechaliśmy do pracy, szewc Kamiński czekał na nas na przystanku tramwajowym. Był zatroskany. – Panowie widzieli ten olej? – spytał witając się. – Bo co? – Bo ja wziąłem beczkę nie otwierając. – My też – powiedział Burek. – Coś jest nie tak?Kamiński machnął ręką. – Wieczorem sprzedałem olej szwagrowi. Już miałem pieniądze w ręku, kiedy szwagrowi zechciało się otworzyć beczkę. – I co? – spytałem. – I szwagier otworzył – rzekł Kamiński. – To jest spracowana dyferenc jałówka zmieszana z ropą i dziegciem. Dochodziła siódma. – Niech pan na nas zaczeka – powiedział Burek. – Odbijemy karty w zegarze i już jeste-śmy z powrotem. Beczka stała w warsztacie tak jak ją wczoraj zostawiliśmy. Korek był luźno wkręcony. Obok na szewskim zydlu leżał klucz do otwierania beczek. Pan Kamiński podał nam kawałek szczapy. Umoczyliśmy ją w beczce. Olej był czarną cie-czą, cuchnącą spalinami i ropą. Wyjąłem portfel i położyłem na ladzie dwanaście tysięcy. Pan Kamiński schował je nie li-cząc. – Niech pan przeliczy – poprosiłem. – Jak panu zależy, mogę przeliczyć – powiedział i wyjął pieniądze. – Dwanaście – rzekł po chwili. – Kto panów tak naciął? – Taki jeden cwaniaczek na Solcu – wyjaśnił Burek. – Zdarza się – rzekł pan Kamiński. – Ten na Solcu to Idziak? – Idziak.Kamiński roześmiał się. – To cham nie myty.Zacząłem zakręcać beczkę kluczem. Kamiński przysiadł na ladzie. – Jak Idziak, to jakby przepadło. Grosza nie odda. – Zobaczymy – powiedział Burek. – Może nie odda, może odda.Kamiński wyciągnął do Burka rękę. – Jak odda, to robię panu obcasy za frajer. Ma pan ścięte. – Zgoda – rzekł Burek. Przeciąłem zakład. Potem podjechaliśmy Büssingiem. Na szczęście Kamiński miał deski do wtaczania beczek. Ruszyliśmy na Solec. Osiem tysięcy złotych to było dużo pieniędzy. Ponadto było coś ob-raźliwego w tym oszustwie, już nazbyt prymitywnym i chamskim. Jechaliśmy wolniutko, rozważając sytuację. Jeszcze przed mostem Poniatowskiego mieliśmy gotowy plan postępo-wania. Wówczas dodałem gazu. Idziak przyjął nas jasnym spojrzeniem. – Jest towar? – zapytał Burek. – Czeka – powiedział pan Idziak. – Na dziesiątą powinniśmy być w Ożarowie. Myślałem, że panowie wcześniej przyjadą. – Niech się pan nie przejmuje – rzekł Burek i poszedł po samochód. Następnie wolno wje-chał do bramy. Beczki z olejem stały w składziku. Dwóch umorusanych chłopaków wytaczało je na drew-nianą rampę i stamtąd na platformę ciężarówki. Trwało to dosyć długo, więc Idziak poszedł do kantorku. To nam było na rękę. Poszedłem za nim. Przez okno mogliśmy obserwować, co się dzieje na dworze. Usiadłem na krzesełku tuż przy oknie i oparłem się łokciem o parapet. Przede mną na stole leżała otwarta paczka Egipskich. Idziak siedział po drugiej stronie. Zerk-nąłem przez okno do tyłu. Parę beczek było już na wozie. Nasza stała na ziemi. – Panie Idziak – powiedziałem. – Jest chwila czasu, żeby porozmawiać. Pan ma nas za gówniarzy? – Bo co? – zdziwił się. Ale oczki mu załatały. – Tak się pytam – podsunąłem mu paczkę papierosów. – Zapali pan?Spojrzał na paczkę. – To moje. – A swoich pan nie pali?Wziął papierosa i przyglądał mi się nieprzyjemnie. – Panu się zdaje, że pan jest duży cwaniak, co? O co panu idzie? – O olej – powiedziałem. Wziąłem papierosa i starałem się zapalić bez pośpiechu. Jakoś się to udało. Potem opuściłem rękę przez okno i klepałem chropowatą ścianę. – Im pan prę-dzej zrozumie, że takie numery nie przechodzą, tym będzie lepiej i dla pana, i dla nas. Ta wczorajsza beczka stoi na podwórzu. Stara dyferencjałówka pół na pół z gównem. Roześmiał się. Aż się zakaszlał z tego. Wyjął chusteczkę i trząsł się. – Widziały gały, co brały – wycharczał.Ręką, którą miałem za oknem, zrobiłem ruch do przodu raz i drugi. – Panie Idziak – powiedziałem. – Proszę o moje osiem tysięcy. Nie odpowiedział. Patrzył na mnie, wycierając załzawione oczy. Wyglądał paskudnie. Wówczas pomyślałem pierwszy raz, że jest na coś chory. Milczeliśmy. Za oknem w odległości pół metra przetoczył się Büssing. Był w bramie, kie-dy Idziak zerwał się nagle z krzesła. – Gdzie on jedzie, do cholery?!Stał wychylony przez okno, ale samochodu już nie było widać. – Osiem tysięcy – powiedziałem. – Osiem tysięcy i kończymy z tą sprawą.Usiadł za stołem. – Jak pan nie chce tego oleju, to nie. Mogę oddać pieniądze, jak będę miał. Bez łaski. – No widzi pan – powiedziałem. – Zaczynamy się rozumieć. Ja nie chcę tego szajsu i pan mi odda pieniądze. Tylko nie kiedyś, ale teraz mi pan je odda. Zabrał swoje papierosy i schował do kieszeni. – Teraz nie mam – powiedział.W zasadzie sprawa oleju już była załatwiona i zostawała sama przyjemność. – Pana nie nudzi ta rozmowa? – spytałem. – Mamy na wozie czternaście beczek pana oleju... – Piętnaście – przerwał. – Czternaście – powiedziałem. – Czternaście pana i jedna nasza.Przygryzł wargi i coś sobie myślał. Ale chyba nic rozsądnego nie przychodziło mu do głowy. Zadzwonił telefon. – To do mnie – powiedziałem i podniosłem słuchawkę. Istotnie był to Burek. Podjechał do sodowiarni na Topiel i stamtąd dzwonił, jak było umówione. – Poczekaj chwilę – powiedziałem.Położyłem słuchawkę na stole obok aparatu. – Kolega się pyta, czy ma zrzucać naszą beczkę, czy oddaje pan pieniądze? Podniósł na mnie wzrok i wyglądał jeszcze gorzej niż przed chwilą. Oczy miał zaczerwie-nione i podbite. Jaskrawe wypieki na policzkach. – Panie Idziak – powiedziałem. – Jeszcze się pan trzyma tego dziecinnego kantu? To na Karcelaku takie numery przechodzą, jak się trafi na kmiota. Wtedy wyjął z zewnętrznej bocznej kieszeni marynarki ogromny zwitek pięćsetkę. Było tego tyle, że kiedy odliczył osiem tysięcy, zwitek był tak samo duży jak przedtem. – Jeszcze tysiąc za kurs – powiedziałem. – Ile? – oburzył się. – Za tysiąc mogę nająć trzy platformy. – Żadna platforma za trzysta złotych nie pojedzie panu do Ożarowa – powiedziałem. – Ale za pięćset może tak. Zajadą na jutro rano, jak ich żandarmi nie zwiną w drodze. Jeszcze trzymał te pieniądze w ręku. Odwinął pięćsetkę i położył na stole. – Pięćset teraz, pięćset na miejscu.Schowałem pieniądze i wziąłem telefon. – Podjeżdżaj – powiedziałem do Burka. – Pan Idziak chce jechać z nami. Tak się zaczęła przyjaźń z panem Idziakiem. Patrzyliśmy sobie bardzo na ręce, ale było to jakby dla żartu. Zdarzyło się parę razy, że musieliśmy sobie naprawdę zaufać. Potem wyrzu-caliśmy sobie sami na głos, że nie wykorzystaliśmy okazji, że z braku charakteru zaprzepa-ściliśmy pieniądze, które same wchodziły w ręce. Taka się wytworzyła konwencja, przyjęta i przez pana Idziaka, i przez nas. Nie znaczyło to oczywiście, że nie zechce nas narżnąć na dwóch beczkach benzyny, które zostawiliśmy poprzedniego dnia Luckowi. Lucek był wyrostkiem kręcącym się po szopach i reprezentującym w skromnym zakresie interesy szefa, kiedy ten był nieobecny. Ale platforma z konikiem łagodziła sytuację. Nie byliśmy zdani na dobrą wolę Idziaka. Skręciliśmy z Trzeciego Maja w Solec. Chwilę później Burek zatrzymał konia przed bra-mą. – Może wjedź na podwórze – powiedziałem. Burek nie palił się do tego. Brama była dostatecznie szeroka dla ciężarówki, ale z koniem mogły być kłopoty. – Jak będzie trzeba, to wjedziemy. – Nie – powiedziałem. – Wjedziemy, żeby zabrać nasze beczki. Idziak powinien zapytać, po ile chcemy. – Tak – zgodził się Burek. – Będzie zręczniej. Niech on sam zacznie. Zszedłem z kozła i trzymając konia za uzdę cofnąłem go o parę metrów. Potem Burek skręcił szerokim łukiem w bramę. Jakoś szczęśliwie trafił. W głębi podwórza stało parę osób. Było coś dziwnego w tej grupie. Jakaś starsza kobieta klęczała trzymając w ręku emaliowany na czerwono garnek. – Niech pan łyka lód, panie Idziak! Podeszliśmy bliżej. Na betonie wpółleżał pan Idziak. Był bardzo blady. Z ust sączyła mu się krew. – Dostał krwotoku – powiedział jakiś mężczyzna, którego nie znaliśmy. – Podnieście go wyżej. Nie może leżeć, jak ma krwotok. Dokoła było dużo krwi. Cały przód koszuli Idziaka był zakrwawiony. Na granatowej blu-zie krew wyglądała jak czarna plama. – Już panu minęło, panie Idziak – mówiła kobieta z garnkiem. – Niech pan łyka lód.W bramie ukazała się dorożka. – Jest Lucek! – powiedział ktoś.Lucek zeskoczył ze stopnia. – Już mu mija – powiedziała znowu kobieta i podniosła się z klęczek.Dorożkarz zawrócił. Podwórko było wąskie i przez chwilę miałem wrażenie, że dorożka się wywróci. Ale nie wywróciła się. Parę osób podniosło pana Idziaka pod ręce i wówczas krew rzuciła mu się znowu ustami. – Połóżcie go – powiedziała kobieta. – Na siedzeniu. W poprzek. – Nie – powiedział mężczyzna, który już mówił, żeby chorego nie kłaść. – Udusi się krwią. – Dobra, dobra – powiedziała kobieta. – Kładźcie go.Do rozmowy wmieszał się dorożkarz. – Tylko daj pani jakąś plandekę czy co. Zakrwawi siedzenia. Lucek skoczył do kantorku. Pan Idziak zwisał między ludźmi trzymającymi go pod pachy. Głowę miał odchyloną do tyłu. Ktoś trzymał mu przy ustach okrwawioną chustkę. Staliśmy parę kroków od dorożki. Wrócił Lucek z kawałkiem brezentu. Rozłożył go na siedzeniu, następnie ludzie położyli na nim pana Idziaka. Wówczas spostrzegł nas i w jego gasnących, szklanych oczach zamigotało jakby na chwilę zadowolenie. Kobieta usiadła na ławeczce. Ciągle trzymała garnek w ręku. Lucek stojąc na stopniu pod-trzymywał głowę pana Idziaka. Dorożka ruszyła i patrzyliśmy za nią, kiedy była w bramie i kiedy skręciła ku niedalekiemu szpitalowi. Potem wyprowadziliśmy naszego konia za uzdę na ulicę i pojechaliśmy na Wrzosową do fabryki okólną drogą, przez Wisłostradę, most Kierbe-dzia i Targową. Nie śpieszyło się nam, a pogoda była ładna, jakby stworzona do przejażdżek. Przedsiębiorstwo pana Idziaka było już potem zamknięte. Jeszcze w ostatniej chwili zdążył nas naciąć na dwie beczki benzyny. Była to benzyna zmieszana w bardzo śmiałym stosunku z ropą, ale nadawała się doskonale na sprzedaż. Rozdział XXVI Ciotka Majchrowiczowa mieszkała na piątym piętrze i windę otwierało się wytrychem. Można było otwierać ją również kluczem, ale ani Burek, ani ja nie mieliśmy klucza. Pan Chrzanowski podarował nam wytrych i obiecał wystarać się u dozorcy o klucz. Nigdy do tego nie doszło. Drugi wytrych zrobiliśmy sami, już w „Neptunie”, przy warsztacie pana Latochy. Wytrychy były wygodne, bo otwierały nie tylko windę na Hożej, ale przydawały się niekiedy przy różnych okazjach. Były za duże do małych zamków, więc rezygnując z uchwytu wygię-liśmy je po drugiej stronie i opiłowaliśmy na mniejszy rozmiar. Nabrały uniwersalności i wy- glądały, mój jak Z – albo raczej połówka swastyki, Burka jak litera U, tylko bardzo szeroka i płaska, bo przypadkowo Burka wytrych wygięliśmy w przeciwną stronę. Kiedyś otworzyliśmy Zulce Siemiatyckiej jakąś szufladę, bo nie mogła znaleźć klucza. – Co to jest? – spytała. Była zaskoczona prostotą operacji z zamkiem. – Wytrych – powiedziałem.Roześmiała się. – Wytrych ma takie kółko u góry. Nie widziałeś wytrycha? Zula znała wytrychy z rysunków humorystycznych. Zamaskowani włamywacze zaopa- trzeni byli w pęki wytrychów i prowadzili mniej lub bardziej zabawne rozmowy z policjanta-mi. Wytrychy naszego typu miały dodatkową zaletę. Nie rzucały się w oczy. Mimo to, kiedy przystąpiłem do otwierana windy na Solcu, pani schodząca z góry popatrzyła na mnie nieuf-nie. Przez chwilę wyglądała tak, jakby chciała gwizdnąć z wrażenia. Nie było to wrażenie dodatnie. Zatrzymała się. Może chciała coś powiedzieć, ale zaraz jej to przeszło. Przycisną-łem mały wytrych, tylko wpił mi się w palce. Była to stiglerowska winda z bardzo twardą sprężyną zamka. Musiałem wyjąć dwie pięćdziesięciogroszówki i ująć mniejszy koniec wy-trycha między monety. Teraz drzwi otworzyły się bez trudu i znalazłem się w malutkiej ka- bince. Pierwszy raz widziałem taką małą windę. Nacisnąłem przycisk piątego piętra. Drzwi pana Gruszyńskiego pokryte były łuszczącą się farbą. Kontrastowała z tym mie-dziana tabliczka z nazwiskiem, błyszcząca i świeżo wyczyszczona. Dzwonka nie było. Pozo-stał po nim tylko otwór, wycięty we framudze. Zastukałem i natychmiast odezwał się głos, jakby ktoś stał tuż przy drzwiach o kilkanaście centymetrów ode mnie po tamtej stronie drzwi: – Kto tam? Był to męski głos, pełen słodyczy i bardzo nieprzyjemny. Pomyślałem, że nie chciałbym z tym panem jechać tą cholerną małą windą. Odpowiedziałem, że pani Majchrowiczowa prosiła mnie o zobaczenie się z panem Gru-szyńskim. Nie wymieniłem swego nazwiska, ponieważ nie znał go. Drzwi otworzyły się. Myślałem, że znajdę się w małym przedpokoiku, tymczasem znala-złem się w wielkim, mrocznym korytarzu i dlaczego pan Gruszyński stał tuż przy drzwiach, kiedy zastukałem, pozostało nadal nie wyjaśnione. – Pan jest siostrzeńcem pani Majchrowiczowej – powiedział. – Tak – potwierdziłem rezygnując z przedstawiania się. W końcu nic go nie powinno ob-chodzić, czy ciotka była moją prawdziwą ciotką, czy, formalnie rzecz traktując, tylko ciotką Burka. Nie chciało mi się wdawać w szczegóły. Okazało się, że był to błąd. – Pan Burek? – powiedział pan Gruszyński. Tym razem w jego głosie zabrzmiało pytanie. Zaczynało się robić głupio. Teraz już musiałbym zbyt wiele opowiadać, ale nie miałem na to ochoty. Pan Gruszyński nie podobał mi się. W mieszkaniu panował bałagan, on sam ubra-ny był bardzo starannie i tworzył z wnętrzem podobny kontrast jak mosiężna tabliczka z łusz-czącymi się drzwiami. Uśmiechnąłem się więc i skinąłem głową, że tak. – Niech pan siada – powiedział, wprowadzając mnie do pokoju. – Pewnie się pan zmęczył tym piątym piętrem? – Przyjechałem windą. – Ma pan klucz? – zdziwił się. – Mam wytrych – powiedziałem. – U ciotki jest taka winda jak u pana.Już siedział w krześle i nagle zerwał się. – Przepraszam pana, przecież rozmawiałem przez telefon, kiedy pan zastukał. – Była to oczywista nieprawda. Ale słuchawka leżała odłożona obok aparatu. – Przepraszam, Zosieńko – powiedział. – Ale akurat ktoś przyszedł do mnie. Siostrzeniec pani Wiki... Nie, nie, wszystko w porządku, możesz jechać. Odłożył słuchawkę i wrócił do mnie. – Pan mnie pewnie nie pamięta, ale znałem pana jako dziecko – powiedział. – Bardzo pan zjaśniał od tego czasu... Miał pan dużego psa. Feliksa? – Hipolita – odparłem. Zosieńką musiała być pani, która widziała mnie przy windzie. Pewnie zadzwoniła zaraz ze sklepiku w bramie, że jakiś podejrzany typek z wytrychem kręci się po schodach. Teraz w jasnym pokoju ogarniały go znowu wątpliwości. Był czas, żeby z tym skończyć. – Proszę pana – powiedziałem. – Czy pan pozwoli mi zadzwonić do cioci? – Ależ tak, proszę bardzo – powiedział.Wstałem i wtedy sam zaczął wykręcać numer. Widocznie znał go na pamięć. – Do „Chimery”, prawda? Zaraz pana połączę. Oddał mi słuchawkę, kiedy odezwał się sygnał. Posłyszałem głos pani Siemiatyckiej i po-prosiłem ciotkę. Powiedziałem, że jestem na Solcu, ale że nie przyjadę teraz do „Chimery”, tylko po południu na Hożą. – Jak ci wygodniej – zgodziła się ciotka. – I zapytaj pana Tadeusza, czy widział się z panią Ksenią. – Ciotka pyta, czy widział się pan z panią Ksenią – zwróciłem się do pana Gruszyńskiego.Odparł, że tak. Przekazałem ciotce tę informację wraz z ukłonami.Po tym telefonie przestał interesować się moim dzieciństwem i psem. Wydobył z szuflady gruby portfel ściągnięty gumką i odliczył czterdzieści tysięcy złotych. – Czterdzieści – powiedział kładąc przede mną pieniądze. – Jeżeli pan łaskaw, to proszę dla formalności pokwitować. – Podał mi karteczkę już z góry przygotowaną. – Ależ oczywiście, proszę pana – powiedziałem i odsunąłem karteczkę na bok. Następnie zacząłem bez pośpiechu liczyć pieniądze. Nie ulegało wątpliwości, że było czterdzieści tysię-cy, bo mu patrzyłem na ręce, kiedy liczył. Ale miałem nadzieję, że się poczuje dotknięty. Doliczyłem do końca, schowałem pieniądze i podpisałem się nazwiskiem Burka na kar-teczce. – Dziękuję panu i do widzenia. – Do widzenia – powiedział otwierając drzwi. – Było mi miło znowu pana zobaczyć. – Mnie też było miło.Podszedłem do windy, ale można było jeździć nią tylko do góry.Zszedłem schodami w dół, rozglądając się, czy pani Zosieńka na wszelki wypadek gdzieś nie kręci się w pobliżu. Ale nie było jej. Przy bramie w sklepiku spożywczym wisiał na ścia-nie telefon. Pewnie stąd przed chwilą dzwoniła. Był ciepły, słoneczny dzień, mieliśmy urlop w „Neptunie”. Zamknięto na tydzień całą fa-brykę, tylko jakieś brygady remontowe pracowały przy naprawie i przeglądach maszyn. Tego dnia rano Rysia zapytała mnie, czy nie odebrałbym na Solcu pieniędzy dla ciotki. Poszedłem spacerem i teraz zastanawiałem się, którędy wracać. Ruszyłem w kierunku mostu Poniatow-skiego. Na rogu alei Trzeciego Maja poczułem ciepły wiatr wiejący od Wisły. Wówczas skrę-całem ku rzece i szedłem wzdłuż mostu, który dudnił i huczał nade mną. Wybrzeże Kościuszkowskie było zielone i puste. Drzewa kołysały się na wietrze, rzucając migotliwe, pstrokate cienie na płyty chodnika. Doszedłem do pierwszej ławki z myślą, że na niej usiądę, ale nie usiadłem. Poszedłem dalej i kiedy mijałem następną, jakaś pani z dziew-czynką wstała i poszła w stronę Tamki. Wówczas usiadłem i zapaliłem papierosa. Za żeliwną balustradą płynęła Wisła i mimo bliskości mostu słychać było, jak pluszcze woda. Dawno nie byłem nad rzeką, chyba od czasu tych małych rybek, które łowiliśmy z Burkiem i teraz było mi przyjemnie patrzeć na wodę. Siedziałem więc i patrzyłem, a potem odrzuciłem papierosa, przymknąłem oczy i siedzia-łem z twarzą zwróconą ku słońcu, aż ktoś delikatnie położył mi ręce na oczach. Pomyślałem, że nikt przy zdrowych zmysłach nie bawiłby się w takie zgadywanki, ale nie powiedziałem tego, ponieważ przyszło mi do głowy, że może to być pani Siemiatycka, którą niekiedy na-wiedzały pensjonarskie nastroje. Zulka była autentyczną pensjonarką, więc osobą zbyt po-ważną. Pomyślałem też o pani Zosieńce. Siedziałem niedaleko ich domu, pani Zosieńka sprawiała wrażenie osoby kopniętej. W zasadzie było mi wszystko jedno. Dłonie poruszyły się lekko i było w tym ruchu coś takiego, że nagle podniosłem powieki i zobaczyłem, jak przez te palce, tuż przed moimi oczami prześwieca czerwonawo słońce i od-gadłem, kto to jest. – Jezus, Mario! – powiedziałem. – Tylko nic nie mów. Przecież to niemożliwe...Odsunąłem od oczu jej ręce i teraz mogłem je widzieć. Ale nie odwracałem głowy. – Czy mogę już coś powiedzieć? – spytała. – Tak – odpowiedziałem znowu z twarzą w jej rękach.Objęła mnie za szyję i poczułem na policzku ciepło jej oddechu. – Cieszysz się? – zapytała.Wtedy odwróciłem się i to była ona, i chociaż już wiedziałem o tym, powiedziałem znowu: – Jezus, Mario!... Staliśmy po obu stronach ławki. Patrzyłem w jej oczy koloru letniego nieba. Potem wycią-gnęła do mnie ręce, zrobiłem krok naprzód i bardzo uderzyłem się w goleń o ławkę. Nie miało to znaczenia. – Czy mogę znowu coś powiedzieć? – spytała po chwili. – Tak, kochanie. – Uderzyłam się bardzo w nogę. – Ja też się uderzyłem. – Ale nie powiedziałeś nic, a ja powiedziałam Czy poczytasz mi to za gadulstwo? – zatro-skała się. Usiedliśmy na ławce i roztarłem jej kolano. Miała rozgrzaną słońcem gładką, znajomą skórę. – Pomogło? – Tak – odpowiedziała. – Może mnie pocałujesz?Pocałowałem ją w jedno oko, potem w drugie. Niespodziewanie poprosiła, żebym przestał. – Nikt nie patrzy – powiedziałem. – Przecież to nie o to chodzi – wyjaśniła. – Teraz moja kolej. Objęła mnie oburącz za szyję, ruchem, który był znajomy i bliski, i było zupełnie tak, jak wówczas, kiedy widzieliśmy się ostatni raz przed wojną. – Znalazłeś się – powiedziała rzeczowo, łapiąc oddech. Czy można kochać dziewczynę, o której przez trzy lata myślało się raz? Dokładnie jeden raz?! – Skąd się tu wzięłaś? – spytałem.Usiadła głębiej na ławce, podciągnęła kolana pod brodę i objęła je ramionami. – Więc uważaj – powiedziała. – Czy mogę cię pocałować w kolano? – zapytałem. – Tak – skinęła głową. – Tylko... – Tylko co? – Tylko nie chciałbym, żebyś się rewanżowała. – Dobrze, kochanie – powiedziała i niespodziewanie pocałowała mnie w rękę, zanim zdą-żyłem ją cofnąć. – Będę zawsze robiła to, czego sobie życzysz. Pocałowałem ją w kolano, a potem w rękę. Na dłoni miała zgrubiałą skórę, poczułem to już wtedy, kiedy mi położyła ręce na oczach i kiedy jeszcze nie wiedziałem, że to ona. Teraz przesunąłem końcami palców po jej dłoni, ale nie powiedziałem nic. – Więc uważaj – powtórzyła. – Szłam przez most z Saskiej Kępy i rozwiązało mi się sznurowadło. – Teraz masz znowu rozwiązane – powiedziałem. Miała na nogach zniszczone, przeciera-jące się na palcach pantofelki tenisowe. Prawy miał rozwiązane sznurowadło. – Nie znowu, tylko nadal – powiedziała kręcąc nogą w kostce. – Zatrzymałam się przy balustradzie, spojrzałam jakoś w dół i do tyłu i zobaczyłam, że idziesz w kierunku rzeki. Wtedy poleciałam do tych schodów przy Dobrej, bo było bliżej, a ty szedłeś w odwrotnym kierunku, więc leciałam jak wariatka i kiedy zbiegłam na dół, już cię nie było widać! Więc poleciałam jak głupia w kierunku rzeki. – Jak mądra – powiedziałem.Ścisnęła mnie za rękę. – Biegłam i nie wiedziałam, czy cię zobaczę. Patrzyłam potem w lewo i w prawo, wszę-dzie było pusto, pobiegłam w stronę Wisły i siedziałeś na tej ławce, i nie wiedziałeś o niczym. Wtedy już szłam dalej spokojnie, bo wiedziałam, że cię zawsze dopędzę, nawet gdybyś wstał, ale nie wstałeś, tylko czekałeś sobie, aż cię znajdę znowu. I zdziwiłam się, że trzymam w ręku koszyk. Nie wiedziałam, że go mam, kiedy biegłam. Pewnie go trzymałam oburącz. Nic nie pamiętam z tego biegu, tylko to, że biegłam. – Wiedziałaś, że to ja? – Tak – powiedziała. – Wiedziałam, że to ty, ale bałam się. Potem położyłam ci ręce na oczach i to wystarczyło, żebyś mnie poznał. – Tak – powiedziałem. – Od razu? – Od razu nie. Dopiero, kiedy poruszyłaś palcami. Patrzyłem na jej rozwiązane sznurowadło. Zawiązałem je na kokardkę, ale nadal trzyma-łem jej nogę w kostce. Była delikatna i cienka, mogłem ją objąć bez trudu palcami jednej ręki. – Kocham cię – powiedziała jakby mimochodem. – Bardzo ci było źle? – spytałem. – Nie wiem – odpowiedziała. – Chyba średnio. Chyba przeciętnie źle. Ojciec jest za grani-cą, myśmy z mamą siedziały na wsi. W zeszłym roku zdawałam maturę. – Z czego cię zerżnęli? – zainteresowałem się. – Z niczego. – Pochyliła się ku mnie i miałem jej oczy tuż przed sobą. – Dlaczego jesteś takim grubianinem? – zapytała ściszając głos, jakby ktoś mógł usłyszeć, co mówi, i dotykając mnie nosem. – Kiedyś mnie prosiłeś o rękę, a teraz tak mówisz. Nie powinieneś tak mówić, prawda? – Chyba tak – zgodziłem się. – Sam widzisz. Więc teraz jestem na prawie. – I gdzieś tu mieszkasz z mamą?Pokręciła przecząco głową. – Mama jest nadal na wsi. A ja tutaj mieszkam na Dobrej. – W narożnym domu? – Tak. Skąd wiesz? – Poczekaj – powiedziałem. – Na szóstym piętrze? – Na trzecim. – Macie zabawną windę. – Znasz ten dom? – spytała. – Byłem tam przed pół godziną. Na szóstym piętrze mieszka pan Gruszyński. – Kto to taki? – zapytała. – Nie wiem. Przygodny typunio bez znaczenia. Wynajmujesz pokój u kogoś?Skinęła głową. – Pokoik. Tam mieszkają znajomi kuzynów mamy, u których byłyśmy na wsi. Uczę się i pracuję. – Gdzie? – U tych państwa. Mam pokoik za pomaganie pani w gospodarstwie. Jest tak, jakbym była służącą. Pogładziłem ją po ręce i pomyślałem, że nie mogę wyrwać się z zaklętego kręgu pomocy domowych i że to nie jest w porządku. – A ojciec jest w Anglii? – spytałem. – We Francji. – Głupie miejsce. – Bez sensu – zgodziła się. – Daleko i też ma Niemców. Zresztą my też jesteśmy daleko – dodała po chwili. – Od czego? – Od wszystkiego. Tak mi strasznie było tęskno za domem. – Jeszcze wrócimy – powiedziałem i wtedy podniosła na mnie oczy i przytuliła się do me-go ramienia. – Przecież myśmy już wrócili, kochanie – powiedziała cicho. Jacyś ludzie szli obok nas, gdzieś opodal płynęła jakaś rzeka. Jeżeli się kogoś kocha, to można o nim nie myśleć i to nie ma żadnego znaczenia. Można myśleć albo nie myśleć. Wisłostradę oddziela od Wisły ogrodzenie z lanego żelaza i pasmo zieleni, ale już nie uprawianej przez ogrodników miejskich, tylko dzikiej, pozostawionej samej sobie. Kiedy się stoi na chodniku, nie widać brzegu rzeki i trzeba przejść przez balustradę i przez krzaki, żeby stanąć naprawdę nad Wisłą też pozostawioną samej sobie, i wówczas widzi się, że rzeka pły-nie swobodnie i swojsko i że brzegi są raz łagodne, raz strome, jak uformowały je wysokie i niskie stany wody. Poszliśmy ścieżką w kierunku Kierbedzia, depcząc łopiany i nadrzeczne trawki, które pa-miętaliśmy znad naszej rzeki i z dzieciństwa, bo ścieżka, wydeptana kiedyś przez rybaków czy piaskarzy, była teraz zarośnięta i chwilami gubiła się w trawach i w krzakach. Potem nie-spodziewanie pojawiły się szyny kolejowe, których trudno było domyślić się z Wisłostrady. Ten tor był też zarośnięty trawą i żółtymi kwiatkami i wyglądał tak, jakby nie jeździły po nim pociągi. Ale to było mylne wrażenie, ponieważ dowożono tędy węgiel do elektrowni i przy pomniku Syrenki stała budka dróżnika, otoczona małym ogródkiem, w którym rosły malwy i słoneczniki. Staliśmy patrząc na to wszystko i wiatr wiejący od rzeki wwiewał mi między palce pasma jej włosów, kiedy ją gładziłem po głowie. – Naprawdę cię prosiłem o rękę? – Tak – powiedziała i ruszyliśmy torami dalej. – Były takie krzaki jak te tutaj, tylko do-chodziły do samej wody. Wjechaliśmy pod nie hamburką i wtedy spytałeś mnie, czy kiedyś za ciebie wyjdę. – W krzakach? – zdziwiłem się. – Nie wydaje mi się, żeby to się mogło zdarzyć w krza-kach. Czy możesz mi przypomnieć w ogólniejszych zarysach, co mi odpowiedziałaś? Zatrzymała się i puściła moją rękę. Staliśmy naprzeciw siebie bardzo blisko i miała teraz zielone oczy od tych krzaków. – Powiedziałam: Tak, oczywiście. Nareszcie poruszyłeś jakiś ciekawy temat! – Miałaś białą sukienkę w kwiatki, w takie fiołeczki. Sukienka leżała z przodu łodzi, a ty byłaś w kostiumie kąpielowym. To był ten biały kostium i powiedziałaś: Tak, tak, tak, oczy-wiście, że tak! Uśmiechnęła się. – Pamiętasz? – Pewnie. – Nie chciałam cię trzymać w niepewności. Znowu mnie wzięła pod rękę i poszliśmy dalej. Potem ścieżka zbliżyła się do wody i zoba-czyliśmy nagle statek na Wiśle. Po bokach miał koła napędowe i był dokładnie jak nasze stat-ki, tylko większy. Stał zacumowany przy przystani i dymił z komina. – Popłyniemy tym statkiem – powiedziałem. – Teraz my popłyniemy. Chcesz? – Tak – odpowiedziała. – Zaraz? – Zaraz. Możesz to zrobić? – Oczywiście – powiedziała. – Przecież znowu zmarnowaliśmy trzy lata. Wiesz, dokąd płynie? – Nie. – To dobrze – ucieszyła się. – Dlaczego dobrze? – Nie wiem – powiedziała. – Nie wiem, dlaczego dobrze, ale to dobrze, że nie wiesz. Może płynie gdzieś bardzo daleko i nie chciałbyś płynąć, gdybyś wiedział. Patrzyła na mnie pytająco. – Chyba w zasadzie wiem – powiedziałem. – To powiedz. – W górę rzeki.Wydęła wargi. – Tyle to ja też wiem. – I wystarczy – powiedziałem. – Może – zgodziła się. Chwilę zastanawiała się nad czymś, ale dotyczyło to koszyka. – Ten koszyk powiesimy na płocie koło budki. – Nie jest ci potrzebny? – Nie – odpowiedziała. – Nie muszę mieć naraz wszystkiego! Wróciliśmy do budki i powiesiliśmy koszyk na drewnianej sztachecie. Była pomalowana na brzydki kolor, ale tuż za nią rosły wysokie malwy. – Na pewno nie jest ci potrzebny?Pokręciła zdecydowanie głową, że nie. – Tam są zakupy na obiad. Byłam na Kępie po skrypt, ale nie zastałam tego chłopaka, od którego miałam pożyczyć. Więc tylko zrobiłam zakupy. Masz na bilety? – Tak. – A na jedzenie? – Mam dużo pieniędzy – odpowiedziałem.Ruszyliśmy ku rzece. – Pani zapomniała koszyka – powiedział za nami jakiś głos. Dróżnik siedział na ławeczce przed budką, ale zasłaniały go poprzednio malwy i słonecz-niki. Teraz go zobaczyliśmy. Siedział na ławeczce i nudził się. – Pan ma dobrą pracę – powiedziałem. – W lecie – powiedział mrużąc oczy – w lecie tak. – Może się panu ten koszyk przyda? – powiedziała odgarniając słonecznik. – W środku jest dobry biały ser. Lubi pan? – Owszem – rzekł dróżnik. – To do widzenia panu. – Do widzenia – powiedział dróżnik. – Może pani chce słonecznika? – Dziękuję, ale nie – powiedziała. – Nie lubię mieć za dużo rzeczy przy sobie. Statki maluje się bez przerwy i to jest normalne dla statku, że jest akurat malowany. I w porcie, i na wodzie. Rezultat jest taki, że pokłady farby wyglądają jak brudny kożuch na mle-ku, z którego ściekają zeschnięte krople. W małych miastach malowano tak futryny okienne, ale futrynom dodawało to jakiejś prowincjonalnej przytulności. Drewnianą przystań przez wiele lat malowano jak statek, nieumiejętnie i często. Potem przestano malować i farba za-czynała odpadać całymi dziesięcioleciami. Ten widok budził nadzieję, że może któregoś dnia odpadnie wszystko, do ostatniej strużki i kropli zwisającej z belkowania. Wewnątrz było pusto. Dwóch starych mężczyzn z zatroskanymi twarzami siedziało na ławce pod oknem, przez które widać było drewniany trap z balustradką ociekającą paroletnią farbą i zaraz parostatek, duży z bliska i nieruchomy na spokojnej rzece? Kasjer siedział od-grodzony od poczekalni drucianą siatką, malowaną tyle razy, że jej prześwit zmniejszył się chyba o połowę. Podeszliśmy i zapytałem, dokąd płynie statek. – A dokąd państwo chcą płynąć? – spytał. Trzymał w ręku „Nowy Kurier Warszawski” i przeglądał ogłoszenia. Powiedziałem, że do Nowego Jorku. Niespodziewanie uśmiechnął się. – Do Puław – powiedział. – Do Puław albo do Sandomierza. To zależy od stanu wody. – Wyjaśni się w Puławach? – Tak. – Czy są na statku kabiny? Nigdy nie płynęliśmy takim statkiem. – Kabiny... – Powiedział to takim tonem, jakbym się dalej upierał przy Nowym Jorku. Oderwałem go od ogłoszeń w gazecie. Był niechętny, poza krótkim przebłyskiem zaintereso-wania na początku. Kiedyś, jeszcze u Swobody, podobnie rozmawiał z nami sklepikarz Błaszczyk. Mówiono o nim, że jest folksdojczem, ale sprawa była niejasna. Zawsze na nasz widok rozglądał się ostentacyjnie gdzieś na boki. Po incydencie z pistoletem Fünfstücka, kiedy byliśmy dobrze z biurem warsztatów, pan Edek poprosił mnie, żebym pojechał na pocztę z przekazem dla war-szawskiego BeTeHa, skąd sprowadzano pompy wtryskowe do diesli. Po drodze wstąpiłem do sklepu, wyjąłem z kieszeni parę tysięcy i bez pośpiechu wyszukałem dwudziestozłotówkę, żeby zapłacić za chleb. Od tego dnia sklepikarz zrobił się uprzejmy. Były to czasy, kiedy jed- nego dnia można było nie mieć grosza, ale następnego nosić pełne kieszenie pieniędzy. Lu-dzie mają słabość do cudzych pieniędzy, choćby je widzieli tylko w przelocie i zaraz robią się pełni najlepszych chęci. Można to tłumaczyć na siłę i tak, że w trudnych czasach pieniądze są dowodem rzutkości czy zaradności i że do ludzi zaradnych czy rzutkich chętniej wyciąga się rękę. Tak czy inaczej jest taki rezultat, że okazuje się pomoc nie tym, którzy jej potrzebują. Wyjąłem z kieszeni plik pięćsetek. Te czterdzieści tysięcy wyglądało naprawdę dobrze i miałem nadzieję, że kasjer mimo gazety zwróci na nie uwagę. Nawet nie próbował udawać, że patrzy gdzie indziej. Trwało chwilę, nim znalazłem najodpowiedniejszy banknot, chociaż wszystkie były jednakowe. Potem schowałem resztę pieniędzy do kieszeni, a pięćsetkę poło-żyłem na blacie okienka. – Niech się pan rozejrzy za jakąś kabiną dla nas – powiedziałem. – Do Sandomierza? – Do Sandomierza. Zaczął przeglądać jakiś zeszyt, ale widać było, że robi to tylko dla zachowania twarzy. Zresztą wkrótce sam się zniechęcił i zaczął wypisywać bilety. Kiedy skończył, otworzył szu-fladę, wrzucił do niej pięćset złotych i niespodziewanie wyjął dwieście. Podał mi je wraz z biletami. – Myślałem, że pan tę resztę zachowa – powiedziałem. – Ależ nie – żachnął się. – To by było za dużo.Trzysta wystarczy.Uśmiechnął się zakłopotany, a myśmy odeszli od kasy. – Masz strasznie dużo pieniędzy – powiedziała. – To twoje? – Tak. – Handlujesz? – zapytała. – Nie – powiedziałem. – Jeździmy z Burkiem ciężarówką. Opowiem ci na statku. – To chodźmy. Zrobiła krok ku drzwiom prowadzącym do trapu, ale ja nie ruszyłem się. Na stoliku kasjera stał telefon. – Jeszcze chwileczkę – powiedziałem. – Muszę zadzwonić.Wróciliśmy do kasy. – Niech pan zadzwoni – powiedział kasjer, wysłuchawszy mojej prośby. – Chociaż w za-sadzie telefon jest tylko do rozmów służbowych. To długa rozmowa? – Dwa słowa – odpowiedziałem. Na Podwalu odezwał się Burek. Chwilę przyglądałem się słuchawce. Potem podniosłem oczy i napotkałem zdziwiony wzrok dziewczyny. Kasjer patrzył na nas znad gazety. – Chyba chciałeś coś powiedzieć – odezwała się biorąc mnie oburącz pod ramię. – Tak, oczywiście – odpowiedziałem. – Hallo?! – rzekł Burek – Słucham. – Dobrze – powiedziałem. – To ja. – Przecież słyszę – powiedział. – To Burek? – spytała. W słuchawce słychać było wyraźnie głos. – Tak – przyznałem. – Rozmawiasz z kimś? – zapytał Burek. – Co się dzieje? – Daj mi słuchawkę – poprosiła. Podałem jej słuchawkę, a ona wzięła ją tą ręką, którą obejmowała moje ramię. – Bureczku! – powiedziała. – Tak się okropnie cieszę, że się znalazłam! I że byliście cały czas razem. – Rany Boskie! – powiedział Burek. – To ty? – Poznałeś mnie? – ucieszyła się. – Pewnie – odpowiedział. – Kiedy się pokażecie?Podniosła na mnie oczy, ponieważ słyszałem rozmowę. – Nie wiem – powiedziałem jej do ucha. – Nie wiem – powtórzyła i oddała mi słuchawkę. – Słuchaj – powiedziałem. – Jesteśmy na przystani nad Wisłą i zaraz odpływamy do Pu-ław. – Tak – rzekł Burek. – Z tym że może dopłyniemy nawet do Sandomierza, jeżeli będzie wysoka woda. To się wyjaśni w Puławach. – Streszczaj się – powiedział. – Zaczynasz się gubić w szczegółach. – Słusznie – przyznałem. – Mam przy sobie pieniądze ciotki. Weź z pudła czterdzieści ty-sięcy i oddaj ciotce albo zadzwoń, że je masz dla niej. – Dobrze, oddam. Co mam powiedzieć – zawahał się – tu w domu? – Nie wiem– powiedziałem. – Może prawdę? – Zastanowię się – powiedział. – Zostawiasz mnie z ręką w nocniku.Przycisnąłem słuchawkę do ucha, bo nie zależało mi, żeby było za dobrze słychać. – Bureczku – powiedziałem. – To jest sytuacja, do której człowiek dąży podświadomie przez całe życie i prędzej czy później to osiąga. – Raczej prędzej niż później – zauważył. – Kiedy wrócisz? Kiedy wrócicie? – poprawił się. – Nie wiem. Jak przyjdzie pora, to wrócimy. – Aby nie później – powiedział. Na statku odezwała się syrena. Ale trapu nikt nie podnosił. Widziałem to przez okno, pod którym siedzieli zatroskani starzy ludzie. – Już na was trąbią – powiedział Burek. – Tak. To cześć. – Serwus – powiedział Burek. – Płyńcie z Bogiem. Odłożyłem słuchawkę i pomyślałem sobie, że ciotka też by tak pewnie powiedziała. Dziewczyna cały czas trzymała mnie pod rękę, przyciskając mój łokieć do piersi. Nie czułem tego, aż zwolniła uścisk i wówczas dopiero poczułem. – Idziemy? Ruszyliśmy ku trapowi. – Należy się pięćdziesiąt groszy – rzekł kasjer. Już nie czytał gazety. – Mógłbym zapłacić w powrotnej drodze – powiedziałem szukając monety. – Jak przyjdzie pora? – uśmiechnął się. – Właśnie – odpowiedziałem. Pokład leciutko dygotał, ale koła po bokach statku nie obracały się i było trochę tak, jak kiedy pierwszy raz uruchomiliśmy Büssinga i Burek poszedł do prezesa, a ja siedziałem w wozie słuchając klekotu pompy wtryskowej. Staliśmy patrząc na koła i na łopaty kół, i na wodę, która w cieniu była zielona, potem koła zaczęły się obracać i nawet nie widzieliśmy, kiedy zdjęto trap. Odwróciła się ku mnie i miała oczy zwężone jak od światła, ale miała twarz w cieniu, więc to światło było jakby od wewnątrz. – Boże święty! – powiedziała. – Pocałuj mnie szybko, żebym wiedziała, że to prawda. Że to wszystko jest naprawdę. Statek wpłynął między filary mostu Poniatowskiego, potem rzeka zatoczyła łuk i to już była inna rzeka, nieznajoma, nie ta, która płynęła w mieście. Lekki wiatr kołysał drzewami rosnącymi na brzegu i kiedy się patrzyło na te drzewa, było tak, jakby się widziało wiatr. Patrzyliśmy na nieznajomy krajobraz i na fale, rozchodzące się ku brzegom rzeki, bo statek płynął samym środkiem nurtu, potem poszliśmy rozejrzeć się po pokładzie i pomieszczeniach pasażerskich. Jakiś chłopak wyglądający na członka załogi pokazał nam, jak iść do naszej kabiny. Zapytałem, czy na statku można coś zjeść. Miałem nadzieję, że tak. Prawie wszędzie moż-na było coś zjeść, bo panie prowadziły różne bufeciki, gdzie się dało. Na szczęście nie myli-łem się. – Pani Borkowska prowadzi bufet – powiedział chłopak. – Trzeba dojść do końca koryta-rza. Nasza kabina była paskudną klitką, zatęchłą i pachnącą myszami. Małe okienko nie otwie-rało się. Było zabite gwoździem. – Cudownie – powiedziała. – Ile się płynie do Puław? – Nie wiem. – Mam nadzieję, że długo. – Pewnie tak. Długo do Puław, długo z powrotem. – Z powrotem możemy w ogóle nie płynąć. Może się okazać, że źle znoszę podróże stat-kiem – patrzyła na mnie uważnie. – Będziesz mnie tym wiózł do Warszawy, jeżeli okaże się, że jestem chora? – Jeżeli nie będziesz chciała, to nie. – Nie będę chciała.Znowu rozejrzała się po kabinie. – Jednak jestem stworzona do luksusu – oświadczyła.Usiedliśmy na łóżku. Natychmiast załamało się pod nami. – Mamy jeszcze drugie – powiedziałem.Skinęła głową. – Dosłownie odżywam w tych warunkach!Nagle spoważniała i objęła mnie mocno za szyję. – Kochany – powiedziała. – Mój kochany! Patrzyła na mnie oczami, które miały teraz kolor miodu i złota, ponieważ gdzieś za ilumi-natorem zachodziło już słońce i niebo zaczynało się robić złotawe. Była w tym jakby jesień, bardzo wczesna, ale już dostrzegalna. Słyszeliśmy pracę maszyny parowej, potem przestaliśmy słyszeć i potem słyszeliśmy zno-wu. Widocznie rzeka zmieniła kierunek, bo nagle kabinę zalało słońce. Było już nisko nad wo-dą. – Pewnie jesteś głodna jak psiak – powiedziałem. – Chcesz pójść do pani Borkowskiej? – Tak. Drzwi na końcu korytarza okazały się zamknięte. W sąsiednich pokazała się pani w fartu-chu. Miała przyjemną twarz i trochę przypominała panią Sobieską. Powiedziałem, że szuka-my bufetu, wówczas cofnęła się i weszliśmy do środka. Był to malutki pokoik, przedzielony na pół ladą. – Podobno pani ma najlepszą kuchnię na całym statku – powiedziałem.Roześmiała się. – Żeby pan wiedział, że tak. Florczak z maszynowni też ma parówki na gorąco i bigos. – Dobre? – Takie sobie – powiedziała oględnie. – A co pani da nam do jedzenia? – Grochówkę. – Cudownie – powiedziała dziewczyna. Złapała mnie oburącz za ramię. – Słyszysz, co pa-ni mówi?! – Tak – odpowiedziałem. – Jestem głodna, że coś okropnego. Która godzina?Spojrzałem na zegarek. – Wpół do ósmej.Pani Borkowska gospodarowała za ladą. Miała tam pewnie kuchenkę. – Grochówka na wędzonce i świeży chlebek – powiedziała. – Może do tego po kieliszku? – Napijesz się? – spytałem. – Tak – odpowiedziała. – Jeszcze dzisiaj nie piłam. Trochę jadłam, ale nie piłam. Pani Borkowska roześmiała się znowu. Potem powiedziała, że będzie nam przyjemniej na powietrzu. – Bo tu ciasnota. – Trochę ciasno – zgodziłem się. Otworzyła małe drzwiczki za ladą. Wyszliśmy na pokład, który był w tym miejscu nieco wyższy i otoczony poręczą. Stała tam ogrodowa ławka, pomalowana na biało. Usiedliśmy i popatrzyliśmy na siebie. – Dobry lokalik – powiedziałem. – Jak z bajki. Wyszła pani Borkowska z tacą nakrytą białym obrusikiem. Na tacy stały dwa głębokie ta-lerze grochówki i dwie szklanki do wody sodowej bimbru. Obok leżały grube pajdy chleba. – Cukróweczka – powiedziała pani Borkowska i postawiła nam tacę na kolanach. Potem przyniosła taboret i mogliśmy postawić tacę na taborecie. – Jak ci się to podoba? – zapytałem. – Podoba mi się – powiedziała. – Myślisz, że możesz to wypić? – Nie. Będę jadła grochówkę. – Potem może napijesz się łyczek. – Może potem tak. Ale nie teraz.Zjedliśmy grochówkę i chleb. – Teraz możemy się upić – powiedziała. – Jesteśmy pierwsi po Bogu. – Kapitan jest pierwszy po Bogu – sprostowałem. – Nie. Kapitan jest pierwszy po nas. Ma jakiś rozkład jazdy czy jak to się nazywa na stat-ku? – Może rozkład pływania? – No więc ma to coś i ma szefów. A my możemy robić, co chcemy! Mamy nad sobą Pana Boga i zaraz potem jesteśmy my. Podniosła do ust szklankę bimbru, ale wypiła tylko trochę. – Chyba to wyleję? – powiedziała. – Jak myślisz? Ale grochówka była dobra. – Chcesz jeszcze? – Tak – ucieszyła się. – Oczywiście, że chcę.Uchyliłem drzwi do bufeciku i poprosiłem jeszcze o dwie grochówki. – Widzę, że smakowały – powiedziała pani Borkowska. – Mówiłam, że dobra.Przyniosła dwa nowe talerze i zabrała poprzednie. Zabrała też szklanki. – Może jeszcze po jednym? – zapytał. – Nie, dziękuję pani – powiedziałem.Znikła na chwilę i wróciła z powrotem. – Ja teraz zamykam, ale państwo mogą tu siedzieć. Potem państwo zejdą sobie na pokład. Nie jest wysoko. Zapłaciłem i kiedy już odchodziła, przypomniałem sobie, że niczego nie mamy ze sobą. Zapytałem, czy możemy pożyczyć od niej ręcznik i mydło. Skinęła głową, że tak i przyniosła owinięte w gruby papier. Potem odeszła i słyszeliśmy, jak przekręca klucz w zamku. – Mamy cały statek dla siebie – powiedziała i przytuliła się do mnie. Niedaleko nas, trochę niżej parę osób siedziało na ławkach. Nikt nie patrzył na nas, tylko pani siedząca najbliżej z paroletnią dziewczynką zerkała ciekawie ku nam. Był już zmrok, ale widać było wyraźnie kontury drzew rosnących na brzegu. Przepływali-śmy obok wsi, słychać było szczekanie psa i jakieś dalekie głosy. – Usiądę ci na kolanach – powiedziała cichutko. – Tylko odstawimy bardzo daleko ten ta-boret, żebym nie potłukła talerzy. Kiedyś nad inną rzeką chciałem mieć wszystkie pieniądze świata. Teraz nie chciałem tych pieniędzy. Miałem wszystko, co mogłem mieć. – Nikt się nie domyśla, co robimy – powiedziała po chwili. – Boję się, że się mylisz. – Nie – zaprzeczyła. – Mówisz tak, bo jesteś zepsuty! Z komina buchnął snop iskier, widocznie maszynista przerusztował palenisko. Z ławki do-chodziły nas jakieś głosy, potem słychać było tylko plusk wody. Trzymała mnie za szyję i ocierała się nosem o mój policzek. Nagle sprężyła się gwałtownie. – Boże, jak dobrze – powiedziała. Pani z ławeczki spojrzała w górę. Ale i mnie już było wszystko jedno, czy patrzy na nas, czy nie. Brzeg rozpłynął się w mroku, nie było widać nic prócz gwiazd. Trzymałem dziewczynę w objęciach, przytuloną do mnie i czułem jej ciepły oddech na ręku. Poruszyła się i coś powie-działa, ale nie zrozumiałem co. Znowu jakieś psy zaszczekały na brzegu, ale tym razem daleko. – Kochanie – powiedziałem.Poruszyła się znowu, ale kiedy pochyliłem się nad nią, usłyszałem tylko jej spokojny od- dech. Wtedy zrozumiałem, że śpi.