12284

Szczegóły
Tytuł 12284
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12284 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12284 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12284 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JERZY PRZEŹDZIECKI TROJEZNADCZARNEJRZEKI Copyright by Jerzy Przeździecki Wydawnictwo „Tower Press” Gdańsk 2001 I Nie opodal pierwszych drzew Ptakowego lasu wóz podskoczył na czymś, zakolebał się tak mocno, że omal nie spadło lustro, i stanął przechylony na jeden bok. Siwek natężył się, szarpnął, lecz „prrr!” ojca zabrzmiało potężnie, więc już nie ponowił wysiłku i tylko cofnął się trochę, pragnąc zluźnić uprzęż. Zawsze tak robił, nawet w czasie orki lub bronowania, kiedy był zmęczony i chciał dać sobie trochę wytchnienia. Wojtek zobaczył, że matka zdejmuje ostrożnie lustro i opiera je o drzewo. Wydało mu się to okropnie dziwne. W szklanej tafli zaraz zaczęło się odbijać niebo z sunącymi obłokami i leżące na ziemi koło. – Z czego się śmiejesz? – Ojciec przyklęknął w kurzu drogi, jak gdyby wcale nie był w swym odświętnym ubraniu i to, że je zniszczy, stało się dla niego nagle obojętne. Lustro oparte o drzewo, klęczący niby w modlitwie ojciec, matka poprawiająca nerwowymi ruchami najprzeróżniejsze przedmioty, które znajdowały się na wozie – wszystko to było takie śmieszne, że od tłumionego chichotu zaczęło Wojtkowi aż bulgotać w gardle. Najgorsze, że jedna z kur, siedzących w zadrutowanym koszu, wychyliła głowę i zaczęła się też rozglądać, po kurzemu wykręcając się i łypiąc jednym okiem. Tego było za wiele – chłopiec wtulił twarz w strąki fasoli, wystające z drugiego kosza, w którym tkwiły słoje z kiszonymi ogórkami, i chichotał bezgłośnie, drgał cały w napadzie wesołości. – Miałeś trzymać obraz – powiedziała matka, więc się wyprostował i chwycił za złoconą ramę. Obraz też wyglądał inaczej niż w ciemnej izbie. Najświętsza Panienka jakby wyjaśniała w blasku wschodzącego słońca. Twarz dzieciątka pokrywały czarne kropki. Wojtek chuchnął na szkło i przetarł je rękawem. Część kropek zniknęła. Jezusek patrzył gdzieś przed siebie. – Nie ruszaj się, bo spadniesz! – Matka musiała wysoko unieść głowę, aby zobaczyć syna siedzącego na krześle, pomiędzy bokami rozkręconego łóżka a owalnym szaflikiem, w którym tkwiła kraciasta pierzyna. Matka miała duży brzuch, bo siedziała w nim Ewka, która dopiero miała się urodzić. Wojtek nie wiedział, jak to się stanie i kiedy, lecz czekał na przybycie nieznanej siostry niecierpliwie. Zaczęło mu się robić niewygodnie. Przemieścił ostrożnie nogi nad tłumokiem z ubraniami i garnkami. Z bezdrzewnej strony świat był rozleglejszy. Widział początek piaszczystej drogi niknącej gdzieś pośród niewysokich wzgórz.Dalej, za krzakami, znajdowało się jeziorko, w którym tego lata utopiła się Zośka, bo chodził z nią Janek, co grał na harmonii. Wojtek nie wiedział, dlaczego Zośka to zrobiła, lecz od chwili jej śmierci jeziorko jakby się zmieniło. Nawet gęsi inaczej po nim pływały. Nie lubił ich tam pasać, ale – każdy wie – gęsi bez wody nie uradzą, więc ulegał im co dnia i gnał w to samo miejsce. Ukryte za Ptakowym lasem słońce musiało już, widać, podejść do najwyższych gałęzi drzew, bo choć w lesie trwał jeszcze mrok, to tam, wysoko w górze, już lało się złotem dziennego blasku. Gdzieś, pod samym niebem, wydzierał się niewidzialny skowronek. Ojciec zaklął. Ze sposobu, w jaki prostowały się jego szerokie plecy, Wojtek wiedział, że koła nie udało się naprawić. – Pójdę i przyniosę to stare, co zostało w komórce. Nie martw się, Heluś. – Duża ręka znalazła się na ramieniu matki. Wojtek przestraszył się. Jeśli matka płacze, gotowi do tego Sosnowca nigdy nie dojechać. Wychylił się i spojrzał w dół. Nie, chyba nie płakała. Uczuł ogromną ulgę. – Tato, pójdę też! – zawołał i znów przeniósł nogi na stronę lasu, gotów do osunięcia się w ojcowskie ramiona. – Gdzie? – burknął ojciec nie unosząc głowy. – Do domu. – To nie dom, a rudera – ojciec pochylił się jeszcze głębiej. – Zawsze byłoby ci raźniej – powiedziała matka. – Mnie jest raźniej, bo stąd jadę. Bo od tej nędzy uciekam! – wykrzyknął, nie wiadomo dlaczego, ojciec. – Raźniej, rozumiesz?! Ale już bez słowa wyciągnął ku Wojtkowi ramiona. Szli obaj drogą wzdłuż skraju lasu, każdy po wzniesieniu spiętrzonym przez koła wozów, które tędy jeździły do miasteczka. Ojciec milczał, więc i Wojtek nie zaczynał rozmowy. Obok kapliczki, w miejscu gdzie droga przecinała trakt wiodący do wioski, ojciec przeżegnał się i chłopiec powtórzył ruch jego ręki. Kiedy – niedawno temu – mijali to miejsce, ojciec z matką klęczeli tu tak długo, poruszając bezgłośnie wargami, że trwającemu za nimi w tej samej pozycji Wojtkowi zupełnie zdrętwiały kolana. Teraz ojciec nie zatrzymał się, a nawet chyba przyspieszył kroku. – Piasek pole zasypał. Żyto nie wzeszło. Studnia wyschła. Pustynia coraz większa – mówił jakby do siebie.– Ale teraz będzie lepiej! – dodał głośniej, oglądając się za drepczącym w tyle synem. – Dom zostawiliśmy, ale to nic. Jak się piasek obsunął, to i mur pękł przez środek. Widziałeś przecież. – Co bym miał nie widzieć – odparł Wojtek, zwalniając nieco. – Każdego dnia mógł się nam dach zwalić na głowę. Więc uciekamy. Pustyni nie zwyciężę. A tam, w Sosnowcu, i dom będzie, i praca. Praca! – powtórzył i porwał chłopca na ręce. Wojtek poczuł kłujący, ojcowski zarost i znajomy zapach potu. – Będziemy żyć jak ludzie – mówił ojciec prędko, jakby się spieszył. – Buty będziesz miał, do szkoły pójdziesz, meble się kupi... – Cukier kupicie – wtrącił szybko Wojtek. – Kupię! – ojciec roześmiał się. – Kupię ci tyle cukru, że będziesz go jadł i jadł, aż ci zbrzydnie! Wojtek pomyślał, że cukier toby mu nigdy, a nigdy nie zbrzydł, ale nie powiedział nic. Na szczycie wzgórza uderzyło w nich słońce, co się już spoza lasu wytoczyło i teraz lśniło nieprzerwanym, rozedrganym blaskiem. Ojciec przystanął nagle, jakby go oślepiło. – Co jest?! – wykrzyknął i zaczął biec. Wojtek ruszył za nim, przeskakując kamienie. Tę drogę znał dobrze. Była cząstką jego samego. Znał każdy wybój, każde wzniesienie. Na tym kopulastym kamieniu potknął się kiedyś ksiądz proboszcz, kiedy przyszedł święcić cielę. Na tamtym ostrym, co wystawał jak sierp, robiło się o zmroku błyskawice, uderzając w niego krzemieniem. Na wystającym niżej – zawsze po deszczu zatrzymywała się woda i zaraz pojawiały się w niej żaby. To był cud boski, no bo skąd nagle – żaby?... Ojciec znowu wykrzyknął coś ostrym głosem. Słońce skryło się za chałupą i naraz Wojtek zobaczył wszystko. Stary Walczak, który wynosił właśnie drzwi i układał na swoim wozie, zamarł. Klonowscy zacięli konia i ruszyli. Na ich wozie leżały okna i ława, co stała w izbie, a także kolebał się zostawiony przez matkę fikus w doniczce. Michajek, wychodząc ze środka, pochylił w drzwiach głowę, jakby się kłaniał. W wyciągniętych rękach niósł kuchenną blachę i stare drzwiczki od pieca. Widząc przybyłych, zamrugał oczyma i powoli, niezmiernie powoli opuścił żelastwo na ziemię. – Rabujecie, tak?! – ryknął ojciec i rzucił się ku niemu, lecz zaraz zatrzymał się, bo zza chałupy wyszedł Lewiak dźwigający drabinę i koło. Przystanął uśmiechając się głupkowato. Na nogach miał stare, dziurawe gumiaki ojca. Wtedy ze środka, z izby, zaczęli wychodzić inni i naraz zrobiło się tak bardzo cicho, że słychać było wyraźnie furkot kół wozu Klonowskich, który był już na szczycie wzgórza. I tu stało się coś ogromnie dziwnego – ojciec zaczął się śmiać. Wojtek nigdy nie słyszał śmiechu, który by był jak płacz, więc spojrzał zdumiony. Inni patrzyli także. Urbaniak położył cegły i wytarł dłonie o podarte spodnie, z których wystawały jego chude gnaty. On jeden nie patrzył na ojca, tylko w ziemię. Ta cisza i milczenie trwały niezmiernie długo. – Daj! – powiedział ojciec i wziął koło z rąk Lewiaka. Wojtek porwał się do chałupy, żeby zobaczyć, jak wygląda w środku, lecz ojciec dojrzał to i krzyknął tak ostro, że chłopak zatrzymał się w pół kroku. – Nie! To było ostatnie słowo, jakie powiedział. Inni milczeli także. Nawet Chrobozik, który z dachu zrywał gonty, a zerwał już bardzo dużo, nie odezwał się, choć zawsze lubił mówić coś do śmiechu. Potem ojciec odwrócił się i zaczął iść pod górę, dźwigając koło. Na chałupę się już nie obejrzał. Zrobił to Wojtek, ale ukradkiem, kiedy byli już obaj na wzgórzu. Chrobozik dalej szarpał gonty ostrymi, wprawnymi ruchami obu rąk. Urbaniak siedział na dachu okrakiem, jak na koniu, tuż obok komina. Wojtek zerknął, czy ojciec to widzi. Gdy obejrzał się jeszcze raz – komina już nie było. * Pod Kretowem odpoczęli. Siwek, uwolniony z chomąta, skubał trawę rosnącą tuż obok drogi, często potrząsając łbem i omiatając boki ogonem. Ojciec nie tknął nawet nakrajanego przez matkę chleba. I tylko chodził wokół wozu, wciąż przemieszczając znajdujące się na nim przedmioty. Wojtek ćpał ogromną pajdę polaną mlekiem i posypaną cieniutką warstewką cukru. Trwało w nim ogromne zdziwienie. Ani ojciec, ani matka nie cieszyli się, a przecież działo się to, o czym mówili od tak dawna. Odpędził wielką muchę, która już od dłuższego czasu próbowała usiąść na słodkiej powłoce, w jaką zamienił się cukier. Mucha zaatakowała ponownie, nawet udało jej się przysiąść na samym brzegu kromki. Wojtek zaczaił się i uderzył dłonią tak mocno, że kromka razem z muchą poleciała gdzieś wysoko. „Trafiłem ją!” – pomyślał z triumfem. Przeraził się jednak i siedział przez moment przyczajony. Kromka leżała w kurzu tuż obok koła. Wstał i podniósł ją, starając się to zrobić najzwyklejszym ruchem. – Co tam masz? – Matka przerwała picie mleka i spojrzała w jego stronę. – Nic. Chleb mi wypadł. – Przygarbił się cały, wiedząc, że nic tak nie potrafiło rozzłościć matki, jak marnowanie chleba. – Daj koniowi! Położyła się z wysiłkiem i zamknęła oczy. Ojciec podszedł do niej natychmiast. – Jak ci? – Dobrze. Trochę odzipnę i jedziemy – uśmiechnęła się, spoglądając prosto w niebo. – Wydołasz?Ojciec przysiadł tuż obok i ujął jej rękę. – Co bym miała nie wydołać? – zwróciła głowę ku mężowi. Siwkowe wargi szczypnęły miękko chleb leżący na dłoni Wojtka. Właśnie w tym momencie, właśnie w tej chwili chłopiec uczuł, że odjeżdżają naprawdę i że nigdy już nie zobaczy Ptakowego lasu ani Łękowej, ani Zębatki, w której były raki i takie dziwne pająki ślizgające się po powierzchni wody ogromnymi krokami. Że może w tym Sosnowcu nie będzie ani ważek, które potrafiły trwać w powietrzu bez ruchu, jak gdyby zawieszone na niewidzialnych nitkach, ani żab, ani wiewiórek i sarn. Bo że nie będzie zająca Kuby, który, chociaż dziki, dawał się karmić listkami sałaty – o tym wiedział już od rodziców. Jego radość, nie zmalała, lecz była teraz zaprawiona niepokojem. – Tato, a las tam jest? – zaryzykował pytanie, pewny, że nie otrzyma na nie odpowiedzi. Mylił się. Ojcowskie sękate palce zajęte skręcaniem papierosa przestały się poruszać. Matka i ojciec spojrzeli po sobie. – Co by nie miał być – powiedziała matka bardzo wolno. – Tam jest, syneczku, wszystko. – Jedziemy, nie? – rzucił naraz ojciec jakby z gniewem i podniósł się.Pojechali. * Pod Błędowem, kiedy zaczęło zachodzić słońce, zmieniło się nagle niebo. Wojtek, który przysnął na swoim wzniesieniu ukołysany kolebaniem się wozu, otworzył oczy i spojrzał za siebie zdumiony. Zerwał się wiatr. Spiczasta chmura podobna do ogromnej, kościelnej wieży, podbarwiona czerwienią, tam gdzie miał być dach, zalegała niebo od końca do końca. Drogą pędziły teraz tumany kurzu. Wojtek zobaczył, że ojciec okrywa śpiącą matkę lnianą płachtą i że porusza wargami, jakby coś mówił. Zamknął oczy i otworzył je dopiero po chwili, kiedy był pewny, że ojciec już się odwrócił. Bał się. Pierwszy grzmot zadudnił jak ogromny wóz jadący po kamieniach. Po nim gruchnął następny, już bliżej, a niebo tuż za nimi rozbłysło przeraźliwie jasno. Siwek zastrzygł uszami niespokojnie i przyspieszył. Matka obudziła się i powiedziała coś do ojca. Ten odwrócił się. Był uśmiechnięty. – Strach ci? – Nie – Wojtek przełknął ślinę i też próbował się uśmiechnąć. – Jak mamy na wozie Matkę Boską, Jezusa, świętego Piotra i Pawła, to nic nam się nie może stać, rozumiesz? – Rozumiem. – Chłopiec zmrużył oczy i stulił ramiona, bo tym razem gruchnęło tuż nad nimi, a jaskrawa poświata zalała na moment cały świat. – Jezus, Maria! – wykrzyknęła matka i odwróciwszy się niezdarnie, sięgnęła po obraz. Wojtek pomagał jej z pełną przerażenia gorliwością. Obraz leżał teraz na pierzynie. Na jego złocistej ramie trwały zaciśnięte matczyne dłonie. Matka Boska i Jezusek patrzyli prosto w niebo. Zrobiło się ciemno. Kościelna wieża zamieniła się w smoka, który pożarł słońce. Wojtek widział wyraźnie, jak to się dzieje. Słońce walczyło jeszcze, wystrzelało tu i ówdzie promieniami, które były jak ogień, lecz smok rozprzestrzeniał się, stawał się coraz silniejszy. – Chodź tu do nas! – wykrzyknął ojciec i chłopiec zsunął się ku rodzicom. Pod płachtą, pomiędzy ich ciepłymi ramionami było bezpiecznie. Prawie się już nie bał. Stąd było widać jedynie Siwkowe kłęby poruszające się rytmicznie obok dyszla. Czuło się znajomy, swojski zapach. „Dobrze, że nie jestem koniem” – pomyślał Wojtek, ale zaraz zrobiło mu się strasznie żal Siwka. Ojciec wychylił się, lecz natychmiast cofnął głowę. Kolejny błysk rozjaśnił wszystko dookoła na krótki, przerażający moment. Zaraz potem huknęło tak przeraźliwie, że Siwek pognał przed siebie jak oszalały. Wóz dudnił i podskakiwał na wybojach. – Kosz! Spadł kosz! – wykrzyknęła matka, wystawiwszy głowę spod płótna. – Ja go... zaraz... – Ojciec ściągał lejce z całej siły, lecz galopujący koń nie dawał za wygraną. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy w płachtę zaczęło uderzać jakby tysiące małych kamyków, zaś święty obraz ozwał się metalicznym dźwiękiem. Ojciec, zatrzymawszy wóz, zeskoczył i pobiegł po kosz. Matka ściągnęła obraz i postawiła przed sobą. Twarz Matki Boskiej znalazła się teraz na wprost Wojtkowych oczu. Nie zważając na siekący wciąż jeszcze grad, matka odrzuciła płachtę i zeszła z wozu, wcisnąwszy uprzednio lejce w ręce Wojtka. I zaraz, kiedy zabrzmiał jej płacz, chłopiec wiedział, że potłukły się talerze. Zdążył już zgarnąć trochę białych kulek z dna wozu i patrzył teraz, jak topniały mu na dłoni. Najczystsze zjadł. Rozczarował się. Smakowały jak woda. * Policjant na rowerze pojawił się niespodziewanie. Zdawać by się mogło, że wyjechał spod ziemi. Przyhamował i stanął wsparty na jednej nodze. Druga noga była zgięta w kolanie, a ogromny, czarny but spoczywał na pedale. Ojciec nie patrzył w stronę człowieka w mundurze. Potrząsnął lejcami i Siwek przyspieszył od razu. Kiedy mijali tamtego, ojciec uniósł tylko na moment głowę, lecz odwrócił się natychmiast i splunął. To rozzłościło policjanta. Podniósł rękę i krzyknął coś, czego Wojtek nie zrozumiał. Wóz zatrzymał się. Ojciec rzucił jakieś słowa w odpowiedzi na zadane pytanie. – Do Sosnowca, panie – dodała matka z taką miękkością w głosie, że aż Wojtek spojrzał na nią zdumiony. „Mówi, jakby o coś prosiła”– pomyślał. Teraz dopiero zaniepokoił się naprawdę. Policjant miał twarz zupełnie niepodobną do twarzy posterunkowego Kazimierczaka, który mieszkał w sąsiedniej wsi i często polował na kuropatwy za Ptakowym lasem. – Co to znaczy: do Sosnowca?! Co to znaczy: do Sosnowca? Jeszcze was tam nie widzieli?! – krzyczał groźnym, chropawym głosem, stojąc ze swym rowerem tuż obok wozu. Jego ostra twarz i blisko osadzone oczy wydały się Wojtkowi prawie tak przerażające, jak granatowy mundur z masą błyszczących guzików, – Panie posterunkowy, my biedne ludzie. Za pracą jedziemy – wtrąciła jękliwie matka. – Mówią, że praca tam jest. – Jaka praca? Dla kogo? Dla was?! – Policjant niespodziewanie roześmiał się. To był zły śmiech i Wojtek jeszcze bardziej się przestraszył. – Dalej, zawracać! Tam już dosyć takich jak wy! – Nie zawrócę! – powiedział ojciec spokojnie i zsiadł z wozu. – Co? Opór władzy?! – Policjant postawił rower przy drzewie, przesunął skórzaną torbę na brzuch i wyjął z niej notes w czarnej oprawie, a potem równie czarny ołówek. – Ja wam tu zaraz... – Panie komendancie, niech pan ma zrozumienie – powiedziała matka cicho. – ciężarna jestem... – Pochyliła się. – Płacz! No, płacz! – szepnęła do Wojtka. Chłopiec zabuczał od razu. Wprawdzie nic nie pojmował z tego, co się działo, lecz uznał, że jego łzy stały się jakoś potrzebne. Oczy policjanta prześliznęły się po nim obojętnie, lecz ołówek jakby się zawahał. – Nazwisko? – Lewiński. Lewiński Józef – odparł ojciec, spoglądając w ziemię. – Skąd jedziecie? Tylko mówcie prawdę! – Powiem. Jak na spowiedzi powiem. Z Wnękowa. To jest za Kretowem... Piaski same, nieużytki... Żyć nie ma z czego... – zaczęła znowu matka. Ojciec splunął. – Wy mi tu nie plujcie! – ryknął nagle policjant. Chamy jedne! – Kto cham? Ojciec przełożył bat do prawej dłoni postąpił krok do przodu. Policjant wybałuszył oczy i – Wojtek widział wyraźnie – coś jakby się. w nim zmieniło. – Miodu... jakby pan komendant chciał, to słoiczek by się znalazł... – mówiła z wysiłkiem matka. – Nic nie ma, rozumiesz?! – ryknął nagle ojciec. Nic! W prawie jestem! U siebie jestem! Mogę jechać, gdzie chcę! On mi nie zabroni! W wojsku służyłem! – Co mnie tam... obchodzi... wasze wojsko. – Policjant cofał się, w miarę jak ojciec postępował ku niemu. – Nie zatrzymasz mnie, skurczybyku! – Ojciec odwrócił się nagle i wsiadł na wóz. – Wio! – strzelił batem. Siwek, jak gdyby tylko na to czekał, szarpnął mocno. Ruszyli. – Jak? Jak powiedziałeś?! Obraza władzy! Posadzę cię za to! W tiurmie zgnijesz!Policjant dopędził ich na rowerze i jechał teraz tuż obok wozu, z lewej strony. – Tiurmy były za cara! Teraz jest Polska! Ojciec szarpnął niespodziewanie lejcami i zjechał w lewo tak szybko, że tamten nie zdążył zatrzymać roweru i prasnął w bok wozu. Ojciec skwitował wywrócenie się policjanta pogardliwym zerknięciem za siebie. Coś jakby cień uśmiechu przemknęło po jego twarzy. Wojtek poderwał się i stanął na desce, na której siedzieli we trójkę. – Leży w rowie! Podnosi się! – opisywał radośnie, co widzi, podczas gdy ojciec nieprzerwanie podcinał konia. – Złaź! – Ramię matki ściągnęło Wojtka na dół.Wtedy właśnie huknął strzał. – Pogadałbym z nim, gdybym był sam – rzucił przez zęby ojciec. – Ale sam nie jesteś. Zabije nas!Głos matki był przeraźliwy.Wojtek czuł jej bijące serce przy swoim. – Nie zdąży.Ojciec skręcił nagle w las. Gnali teraz między drzewami. – Co robisz? Przecież to niedobra droga! – wykrzyknęła matka. – Teraz każda droga jest dobra. – Głos ojca też był jakiś zmieniony, syczący.Zatrzymali się dopiero koło kępy sosen i ojciec zabrał się do skręcania papierosa. – Jedź! Na co czekasz?!Matka oddychała ciężko, jakby to ona sama biegła pod górę, a nie Siwek. – Naddamy trochę przez Rokitno i ominiemy Łazy. Nie znajdą nas – powiedział ojciec, wypuszczając kłąb dymu. – Heluś, jak ci? – Dobrze. Matka zeszła na ziemię i zaczęła przesuwać coś na wozie. Podniosła także święty obraz i położyła w dawne miejsce. – Nie dojedzie tu? – spojrzała w twarz męża. – Nie dojedzie. Z koła zrobiła mu się kiełbasa. Wojtek, czując jeszcze drżenie całego ciała i ocierając łzy, pomyślał, że to jest strasznie, ale to okropnie śmieszne, żeby z roweru zrobić kiełbasę, i nagle zachichotał. Ojciec spojrzał na niego i też parsknął śmiechem, a zaraz potem przyłączyła się do nich matka. * Jechali nocą. Wojtek bał się ciemności. Otwierał oczy i wytrzeszczał je, pragnąc coś dojrzeć. Ponieważ nie widział nic, oczy zaczynały mu się kleić i nachodziło go coś podobnego do snu, co jednak snem nie było. Już od dawna leżał na pierzynie tuż obok Jezusa Chrystusa. Kiedy nie jechali wśród drzew, w szybie obrazu odbijały się gwiazdy i księżyc, cały w koronie lekkich, powiewnych chmurek. Wtedy Wojtek nie wiedział, czy śni, że jest już w niebie, czy też dzieje się to wszystko naprawdę. Jeśli leśny dukt szedł prosto, jak strzelił – Siwek drzemał także i lazł noga za nogą. Najgorzej było jechać wąskimi przecinkami wśród drzew, których gałęzie szurały przerażająco po bokach, a nawet biły po twarzy. Koń natężał się wtedy, a koła wozu podskakiwały na korzeniach. Coś zahuczało głucho, i to tak blisko, że Wojtek niewiele myśląc wsunął głowę pod obraz. Przerażający głos powtórzył się. Chłopiec – zmartwiały ze strachu – skulił się i trwał tak, choć przy każdym wstrząsie wozu obraz uderzał go w głowę. „Panie Jezu, zabij tego diabła! Panienko Najświętsza, nie pozwól, żeby mnie porwał! Nie pozwól!” – szeptał w myślach. Wtem przeszyło go nagłe zrozumienie. To musiała być sowa. Sowa chyba o wiele większa niż te, które pohukiwały czasem w Ptakowym lesie. Głosy tamtych były zupełnie inne, cieńsze, mniej diabelskie. Wysunął głowę i usiadł. – Tato, ale to musiała być wielgachna sowa, nie? – Bałeś się? – Czego? Sowy? – prychnął pogardliwie. Matka roześmiała się, a był to śmiech ciepły, serdeczny, jakiś taki, że Wojtek zamarzył naraz o domu, o wieczorach, kiedy ojciec opowiadał o wojsku, o grubym panu Pawliku, który brał Wojtka na barana i obchodził z nim całą izbę, śpiewając: Raduje się serce, raduje się dusza, Gdy Pierwsza Kadrowa na wojenkę rusza... „Jeżeli w Sosnowcu ma być wszystko, to czy będzie tam też pan Pawlik?” – pomyślał i zaraz wtulił głowę w pierzynę: w ostatniej chwili zobaczył wiszące nad wozem gałęzie. – Zejdź tu do nas, jeszcze raz ci mówię! – odezwała się matka. – Ja śpię – skłamał.Ale też zaraz las się skończył i Wojtek zasnął naprawdę.Obudziły go jakieś głosy i to, że wóz przestał się kołysać. Stali na niewysokim wzniesieniu. W oddali ujadały psy. Ojciec rozmawiał z jakimś człowiekiem. Po chwili podszedł do wozu. – Chce złotego – powiedział do matki. – Złotego za jeden nocleg?! Jedziemy dalej! – Głos matki zacinał się, jak zawsze, kiedy była zła. – Mówi, że koniowi da obroku. – Koń ma trawę. Woda też się znajdzie. – Daję siedemdziesiąt groszy! – wykrzyknął ojciec do tamtego. – Trochę przymało, ale niech będzie! – rzucił mężczyzna ochryple i podszedł bliżej. Wojtek wytrzeszczył oczy, gdyż wydało mu się, że ten człowiek ma tylko pół twarzy. – Teraz tędy! Nieznajomy wskazał kierunek i ruszył pierwszy, jakby chciał uciec. Wojtek dopiero teraz zobaczył, że u boku dyndały mu dwa zające. Na łóżku w kuchni spała jakaś kobieta i dwoje dzieci. Jedno zaczęło płakać, kiedy weszli. Kobieta podniosła się od razu. Była chuda i nie miała zębów. – Tyli świat jedziecie, mój Boże! – mówiła, rozpalając ogień pod kuchnią, aby zagrzać mleko. – I to po co? Mojego też tam poniosło i jaki wrócił... Wybuch był na kopalni, prochu mu w gębę nabiło. Kopalnia to zguba, panie! I jak on teraz wygląda! Pokaż się! Nieznajomy po raz pierwszy zwrócił ciemną połowę twarzy ku przybyłym. Wojtek zamarł z przerażenia. Zobaczył, że matka zasłoniła oczy. To nie była twarz... Załzawione małe oczko tkwiło w bezkształtnej czarno-różowej masie. Czerń przechodziła na szyi w masę drobnych kropeczek sięgających dołem aż do drugiego policzka. – Ładnie, prawda? – Uśmiech gospodarza był jeszcze straszliwszy. – Teraz mi zostały tylko noce. – Łowi pan – powiedział wolno ojciec. – A łowię. Jak leci: na wnyki, na zacisk, na zapadkę, jak się da. Jeść nie ma co, a żyć trzeba. To żyję. Napije się pan? – Nie. Ojciec podszedł do matki i dotknął jej ramienia. Zwróciła ku niemu głowę, lecz na nieznajomego nie spojrzała. Zaraz potem podniosła się i przeszła do izby. Łóżko było miękkie. Wojtek, siedząc na nim obok matki, która się położyła, pił mleko i wodził wzrokiem po świętych obrazach na ścianach. Dopiero po chwili zobaczył, że matka płacze. – Tato będzie pracował na kopalni? – zapytał półgłosem. – Nie! Poderwała się z pościeli. Oczy jej zrobiły się naraz ogromne, pałające. – Nie będzie, syneczku! Nie będzie! – wykrzyknęła, oplatając Wojtka ramionami. Z kuchni płynął gwar rozmów. Chłopiec postawił ostrożnie na ziemi kubek z nie dopitym mlekiem, położył się obok matki i zaraz zasnął. Rano, na odjezdnym, kiedy już siedział na wozie, bezzębna wetknęła mu w rękę precel. Obok niej stały dwie dziewczynki. Człowiek z połową twarzy nie pokazał się. – Nic od was nie wezmę – powiedziała jego żona, odsuwając rękę ojca z pieniędzmi. – Ani nie wiedziałam, że mój się z wami zgodził za pieniądze. Gdyby nie był pijany, toby usłyszał. – Dziękuję. Dziękuję bardzo – rzekł ojciec i zaciął konia. Twarz miał pochmurną. – Co by usłyszał? – spytał Wojtek, kiedy ujechali już dobry kawałek. – Biedna, nieszczęśliwa kobieta – powiedział ojciec bez związku. – A my to szczęśliwi? – wtrąciła matka. – Józuś, my szczęśliwi? – Tak, bo dla nas się wszystko zaczyna, a dla tamtych – kończy. – Pójdziesz na kopalnię? – spytała matka.Ojciec nie odpowiedział. – Pójdziesz? – nalegała. – Jak będzie trzeba, to pójdę, choćby i na klęczkach. A ty się nie martw, bo dziecko, kiedy się urodzi, będzie płakać jednym cięgiem. – Niech płacze! A na żadną kopalnię cię nie puszczę! – Ja też nie – powiedział nagle Wojtek. – I ty przeciwko mnie? – rozweselił się ojciec i spoglądając w górę na syna, otoczył ramieniem szyję żony. – Siedzisz tam jak na ambonie, to i ciągnij to swoje kazanie! – Ja nie chcę, żeby tato był taki... czarny – rzuci Wojtek. – A jak drzewa ścinałem po złotówce za dniówkę, to nie przywaliło Linkowskiego, nie przygniotło nogi Zamiarze? Nie mogło mi się coś takiego przytrafić? – Nie, boś z lasem obeznany – rzuciła matka. – Obeznam się i z węglem. Wszystko jest dla ludzi. Ojciec strzelił z bata i roześmiał się. Wjechali właśnie na ubity trakt i koła zaturkotały na bruku. * Było pochmurno. Szeroką drogą powoli wlokły się wyplatane chłopskie furmanki. – Musi być gdzieś jarmark – zwrócił się ojciec do matki. – Masz coś do sprzedania? – Ciebie. Matka, poprawiwszy chustkę na głowie, rozsiadła się szeroko. Też była uśmiechnięta. Spojrzała ku górze. – Popraw sobie włosy, bo wyglądasz jak straszydło! Wojtek zrozumiał, że chodziło jej o ludzi, którzy mieli ich oglądać z innych wozów. Splunął na dłoń i przygładził włosy. Dostrzegł, że ojciec także poprawia kapelusz i prostuje się. Jasne, musieli wypaść po gospodarsku, z fasonem. Podniósł obraz z Matką Boską i Jezuskiem i postawił u swoich stóp. – Kto by za mnie co dał? – ojciec roześmiał się. Zapalał teraz papierosa i powoziła matka. – Daliby, dali. Znałam taką jedną, dziedziczkę, co by dała... – matka urwała nagle i nie dokończyła. – Niech dają! Po to jadę! – rzucił ojciec. – A jak nie dadzą, to sam wezmę! Wyprzedzali właśnie stary, zniszczony wóz, za którym wlokła się przywiązana do niego krowa. Była przeraźliwie chuda. Para zabiedzonych staruchów, siedzących na wozie, zwróciła ku nim głowy. Lewińscy nie poświęcili im nawet spojrzenia. Matka patrzyła gdzieś przed siebie. Ojciec także. Wojtek zdecydował się podnieść obraz i ustawić na swoich kolanach. Dostrzegł zaciekawione oczy i siedział dumny jak paw. Siwek też ciągnął ochoczo, jak gdyby zapomniał o zmęczeniu. Zrównali się z wozem pomalowanym na żółto. Młoda para, która siedziała na nim, ubrana była porządnie. On w ciemnym garniturze i czarnym kapeluszu, ona w kwiaciastej chustce. Za ich plecami zataczały się owce. – Gdzie to Pan Bóg prowadzi? – wykrzyknął ojciec, zwracając ku nim głowę. Młodzi nie odpowiedzieli. Zdawać by się mogło, że w ogóle nie dostrzegają jadących obok. Siedzieli dalej wyprostowani i spozierali prosto przed siebie. – Gdzie jedziecie? – wykrzyknął jeszcze ojciec i zamilkł. Oczy jego przesunęły się po nieznajomych z wyrazem osłupienia. Odwrócił głowę i splunął. Najgorsze, że tamci podcięli konie i poszli do przodu jak wiatr. Wojtek wiedział, że nawet wypoczęty Siwek tak by biec nie uradził. – Gdzie jarmark? – zwrócił się ojciec do kolejnego wozu. – Gdzie ma być? W Siewierzu! Gospodarz wiozący gęsi zwolnił, aby wyładowany dobytkiem wóz Lewińskich mógł wjechać przed niego. Posuwali się teraz noga za nogą, jak inni. Otaczały ich dobrze znane zapachy końskiego potu i krowiego łajna. – Muchy go na nic potną – matka wskazała Siwka. – Trzeba by go osłonić. – Dobra. Osłonię. Ojciec dał matce lejce, a sam zeskoczył i podszedł do Siwkowego karku. Gałązki olchy umocowywał na wędzidle, idąc tuż obok konia. Gdy zawracał do wozu spojrzał w górę i uśmiechnął się. Wojtek strasznie okropnie lubił, kiedy ojciec tak się uśmiechał. – Heluś, to ty nie wiesz, że biskupa wieziemy?Matka odwróciła się i na jej twarzy też pojawił się uśmiech. – Połóż ten obraz, dobrze? Wojtek zawstydził się i zrobił tak, jak mu kazali. Ułożył jednak obraz odwrotnie, w ten sposób, aby Matka Boska i Jezusek leżeli twarzami do pierzyny. Ojciec, wyjechawszy teraz na środek drogi, pozwolił Siwkowi biec jego zwykłym truchtem. Las po prawej stronie rzedł coraz bardziej. Wreszcie się skończył. Widok, jaki się za nim roztaczał, był niezwykły. – Tato, co to jest? – Wojtek spojrzał zdumiony. – Góra Świętej Doroty. Widzisz ten kościółek na wierzchołku? Jest takie podanie, że ten kościół zapada się co rok o ziarnko maku. A kiedy zapadnie się całkiem, będzie koniec świata. – O, Jezu! – westchnął Wojtek poruszony do głębi, końca świata nie potrafił sobie ani rusz wyobrazić. Ale nie miał teraz czasu na rozpamiętywanie. Na środku drogi, w kłębach kurzu, pojawił się żółto-granatowy autobus, trąbiąc przeraźliwie. Zdawał się jechać wprost na nich. Wojtek widział w życiu dwa auta. Jedno – czarne jak żuk – przyjeżdżało często do dziedziczki Śniatyckiej, która mieszkała w dworku aż za Kretowską Puszczą. Drugie – wojskowe, zielonkawe – zapędziło się kiedyś pod ich dom. Zakurzeni żołnierze pytali wtedy ojca o drogę na Przesiekę, a Wojtek nie mógł pojąć, że nawet oficer w hełmie nie mógł znaleźć wąwozu, który był tak blisko. Kiedy żołnierze odjechali, ojciec powiedział, że trwają właśnie manewry i że ten samochód musiał się zgubić. Autobus wydał się chłopcu wyjątkowo duży i groźny, lecz poszło z nim łatwiej, niż przypuszczał. Przejeżdżające wozy po prostu rozstąpiły się, a oni włączyli się w ich nurt. Wówczas autobus wyminął ich, znikając od razu w kłębach pyłu. Wojtek zapamiętał tylko twarz starca w czarnej czapeczce i z szeroką, siwą brodą, który przyglądał mu się z okna i robił jakieś znaki. Nie był pewien, czy stary się do niego czasem nie uśmiechał, lecz ponieważ pasażer autobusu zarośnięty był aż po uszy – nie było tego wyraźnie widać i Wojtek uznał za stosowne zachować powagę aż do końca. Góra Świętej Doroty łączyła się z łagodnym wzniesieniem, które dochodziło aż do drogi. Siwek szedł pod stromiznę znów noga za nogą, podobnie jak konie zaprzęgnięte do innych wozów. Był spocony i przestał już od dawna walczyć ogonem z atakującymi go muchami. – A ona na pewno tam jest? – spytała matka i Wojtek domyślał się, że mówi o Marysi, swojej siostrze, co była w Sosnowcu w obowiązku u jednych państwa. – Jest. Co nie ma być? – odparł ojciec. – Przecie pisała. – I pisała, że dom jest? – Matka nie dawała za wygraną. – Czytałaś sama, nie? Dom jest, tylko go trzeba będzie wyrychtować. – A jak ten stary nie pomarł? – Pisała, że jego godziny są już policzone i że rodziny nie ma. – A jak miał i rodzina już tam mieszka? – To się znajdzie co innego. – Ojciec zeskoczył z wozu i szedł teraz obok koła, z batem w ręce. – Mam; sześćdziesiąt cztery złote, nie? Za taki pieniądz coś się znajdzie! Matka milczała przez długą chwilę. Wojtek zerknął ku niej w dół i zobaczył koraliki różańca przesuwające się w matczynych palcach. Westchnął i rozejrzał się po okolicy. Niebo poszarzało jakby, choć słońce świeciło nieprzerwanie. Wszystkie wozy skręcały teraz w lewo, na drogę wiodącą ku szarym domom widocznym w oddali. Chłopi poganiali konie. Ruchy woźniców nabrały naraz gorączkowej niecierpliwości. Słychać było donośne głosy i świst batów. Zdawać się mogło, że wszystko, co znajdowało się na wozach, zapragnęło także dać znak swego istnienia. Gęgania, gdakania, rżenie, kwik, beczenie – zlały się w jeden potężny chór. Kopyta końskie wzniecały tumany kurzu. Dziesiątki kręcących się opętańczo kół turkotało na wybojach. Niektóre wozy zderzały się ze sobą bokami lub sczepione pędziły obok siebie. Z kłębów pyłu wyłaniały się rozwarte usta i wytrzeszczone oczy kobiet, które coś krzyczały, lecz głosy ich tonęły w powszechnym zgiełku. – Każdy chce mieć najlepsze miejsce na jarmarku. Czyste waryjaty! Ojciec ściągał lejce, by Siwek zjechał jak najbardziej w prawo, lecz ten opierał się, chcąc najwyraźniej gnać z innymi na złamanie karku. Widać i jemu udzieliło się powszechne szaleństwo. Wozy oddalały się i tuman kurzu z wolna opadał. Wojtek pierwszy zobaczył dymy, które wznosiły się pionowo w niebo z tak wielu miejsc, iż teraz dopiero lęk ogarnął go naprawdę. – Tato, pali się! – wrzasnął, stając na swoim krześle, by lepiej widzieć. Nie wiadomo kiedy, znaleźli się na wzgórzu. Jak okiem sięgnąć, wznosiły się domy o tak osobliwych kształtach, że Wojtek oniemiał ze zdumienia. Niektóre, z czerwonej cegły, przypominały kościoły. Inne – te wydały mu się najdziwniejsze – były samymi wieżami z poprzecznie skrzyżowanych drutów, coś się na nich kręciło u wierzchołków. Przerażająco wyglądały kłęby czarnego dymu bijące z wysokich, pionowych rur rozsianych zupełnie bez ładu i składu po całym widnokręgu. – To co się dymi, to huty i koksownie, a tamte wysokie to szyby. – Ojciec ściągnął lejce. Stanęli. — Jużeśmy niedaleko! – Jezus, Maria, miejcie nas w swojej opiece! Matka podniosła się, by lepiej widzieć. Stali teraz we trójkę i patrzyli. Matczyne palce zaciskały się na paciorkach różańca. Ojciec zeskoczył z wozu, podszedł do Siwka i dał mu worek z obrokiem, potem znowu stanął obok żony. – O, tam jest Sosnowiec! – ręka ojca zatoczyła krąg i pokazała coś wśród dymów. – A tam Czeladź. Tu, po lewej, Dąbrowa, dalej Będzin, a za nimi Siewierz. – A gdzieś ty służył? – spytała matka, a Wojtek wyczuł, że boi się tak samo jak on. – W Chorzowie. To jeszcze dalej. O, tam! – ramię przeniosło się w prawo.Wojtek poczuł się trochę raźniej, że ojciec zna tak dobrze to wszystko.Drogą przejechał niebieski samochód bez dachu i Wojtek zapomniał zaraz o całym świecie. Pan był w koszuli białej jak śnieg i miał kolorowy krawat podobny do motyla. Obok niego siedziała piękna pani w różowej sukni. Jej czarne włosy rozwiewał wiatr. Kiedy samochód mijał ich wóz, oczy pani prześliznęły się po nim obojętnie. Lecz naraz drgnęły, wróciły jednym skokiem i przywarły doń na moment tak krótki, jak jedno strzelenie z bata. Pan w białej koszuli powiedział coś do szofera i właśnie wtedy, gdy zaczęli się śmiać, pani skinęła lekko głową w stronę wozu Lewińskich. „Pani dziedziczka Śniatycka” – zdążył pomyśleć Wojtek. Lecz wcale nie był pewien, czy się nie myli, gdyż dziedziczkę widział ze dwa razy w życiu. Auto zniknęło – w kurzu, który ciągnął się za nim jak ogon wielkiego smoka. – Kłaniasz się jej – rzuciła matka zmienionym głosem. – Przecież ją znam, nie? – powiedział ojciec nakładając kapelusz. Wojtek pożałował, że nie miał na głowie czapki, bo gdyby miał, to zdjąłby ją także. Zaraz też usiadł i zagłębił rękę w koszu z ubraniami. – Czego ty chcesz ode mnie, kobieto? – mówił ojciec, lecz to, o czym rozmawiali rodzice, przestało być ważne. Czapka leżała na spodzie. Przy wyciąganiu czarny daszek oderwał się jeszcze bardziej i wisiał teraz na kilku nitkach. Wojtek podsunął go pod granatowe sukno, żeby nie odpadł całkiem, i poprawił zwiniętą gazetę, którą matka włożyła pod spód. Czapka była po synu pani nauczycielki, który chodził już do szkoły. Nałożył ją, i czując na uszach znajomy ucisk, poczuł się zaraz pewniej. * Sosnowiec wydał się Wojtkowi wspaniały, i to nie tylko dlatego, że po raz pierwszy w życiu zobaczył pociąg jadący nad ulicą, po żelaznym moście, lecz głównie właśnie z powodu domów. Takich ogromnych domów nie widział nigdy i nigdzie. Stały obok siebie, łączyły się ze sobą w nie kończące się rzędy, wystrzelały w górę wśród drzew, stykały się dachami. W domach tych było wiele okien. Wodząc po nich wzrokiem, gapiąc się na kolorowe kwiaty w doniczkach, na barwne firanki i zasłony, obserwował ludzi, którzy wyglądali z tych okien; mimo woli, jak gdyby bezwiednie, zaczął się im kłaniać. I kiedy tak niezliczoną ilość razy zdejmował i nakładał czapkę, dostrzegł, iż niektórzy z wyglądających uśmiechają się do niego. Poczuł się naraz ogromnie ważny. Od tej chwili i on zaczął się uśmiechać. – To jest cerkiew – powiedział ojciec, wskazując dom, którego wieże zakończone były wielkimi kulami lśniącymi w słońcu. Naprzeciw kościoła stały wysokie domy z czerwonej cegły i Wojtek pomyślał, że piękniejszego miejsca chyba nie ma na całym świecie. Ojciec zatrzymał wóz i podszedł do jakiegoś człowieka, który czytał gazetę, stojąc na brzegu szarych, kamiennych płyt. Takie płyty pokrywały wszystko dookoła i Wojtek pomyślał, że pewno dlatego przechodzący wokół ludzie mieli wyczyszczone, lśniące buty. Nieznajomy, do którego podszedł ojciec, spojrzał na kartkę, jaką ojciec wyjął z kieszeni, i coś powiedział, wskazując ręką. Pod nosem miał kitkę małego wąsika i Wojtek pomyślał, że przypomina on leśniczego Zacharę, który mieszkał w Bonieckim Lesie i miał dwa psy i oswojoną sarenkę. Tylko że pan leśniczy był wyższy. – Małachowskiego to druga na lewo – rzekł ojciec do matki, wskakując na wóz. – Mówi, że ten dom jest koło banku. Niedaleko. Największe domy zaczęły się dopiero od tego miejsca. Wojtek oniemiał i wodził tylko po nich wzrokiem. Zdawało mu się, że dotykają chmur. Najdziwniejsze, że w ogóle nie miały dachów. „Są wyższe niż Lechowa Góra” – pomyślał z podziwem. – Co tak nic nie mówisz? – zwrócił się ku niemu ojciec. – Tato, a którędy ludzie wchodzą na te domy? – Schodami. Schody są w środku. Jechali teraz bardzo szeroką ulicą. Siwek o mało nie poniósł, kiedy zbliżył się do nich czerwony wagon, podobny do kolejowego, jadący po tej samej stronie ulicy co oni. Wagon zadzwonił przeraźliwie i tak niespodziewanie, że niewiele brakowało, a zapatrzony Wojtek spadłby ze swojego krzesła. Dwaj policjanci wypadli nagle na jezdnię. Wyższy podniósł ramię i coś wołał. Wojtek nie wiedział, czy do ojca, czy też może do wąsacza, który stał w czerwonym wagonie i trzymał w dłoni grubą korbę. Ojciec ściągnął lejce. Zatrzymali się tuż obok wagonu. Wojtka zawstydziły nagle uśmiechy ludzi obserwujących go spoza szyb. Pochylił głowę. – To jest tramwaj – powiedział ojciec. U wylotu ulicy coś się działo. Chłopiec dostrzegł tłum ludzi. Dwaj policjanci w granatowych uniformach także spoglądali w tamtą stronę. Za wozem Lewińskich zatrzymał się samochód, potem podjechał jeszcze jeden. Za chwilę przybyło także wagonów na szynach. Stały w długim szeregu. Nikt się nie ruszał. Siwek strzygł niespokojnie uszami i podzwaniał kopytem o bruk. Chłopak w granatowym mundurku, z tarczą na ramieniu, wyskoczył z tramwaju, podszedł do konia i poklepał go po karku. – Niech pan uważa, bo kopnie – powiedział ojciec, choć Siwek nigdy by nikogo nie kopnął. – Nie boję się – chłopak podszedł jeszcze bliżej. – Cukierki je? – zapytał, szukając po kieszeniach. – Co nie ma jeść? – odparł ojciec.Wojtek oniemiał. Chłopak rozwinął z papierków kilka kanoldów i, położywszy na dłoni, zbliżył je do Siwkowych warg. Wtem spojrzał w górę i Wojtek nie zdążył uciec ze swym spojrzeniem. – Chcesz? – chłopiec rzucił jednego w Wojtka. – Podziękuj panu! – odezwała się matka. – Dziękuję – bąknął Wojtek ze swojej wysokości, – Panie, czemu nas trzymają? – spytał ojciec. – Manifestacja. Wojsku dają karabin maszynowy. Gdybym ja... Reszta jego słów utonęła w powodzi wspaniałych dźwięków. Nieprzytomny z zachwytu Wojtek zobaczył, że wprost na nich idzie ogromna orkiestra wojskowa. Dostrzegł błyszczące złotem trąby i zatracił się cały bez reszty. Melodia była potężna, zagłuszająca wszystkie inne dźwięki. Orkiestra skręciła tuż przed nimi i stanęła. Nagle zapadła cisza tak wielka, że słychać było jakiś odległy głos, który coś wykrzykiwał. Wtem od strony tłumu zalegającego wylot ulicy ozwały się oklaski. W chwilę potem ktoś zawołał jakieś słowa niezmiernie głośno, a tłum odpowiedział mu wrzawą. Wojtek dopiero po chwili zrozumiał, że wszyscy krzyczą to samo. – Niech żyją! Niech żyją! Niech żyją! Nie wiadomo skąd, ludzi napłynęło jeszcze więcej. Teraz stali już nie tylko na kamiennych płytach, lecz także zgromadzili się na jezdni. Tramwaj był pusty. Nawet wąsacz w okrągłej czapce wysiadł i zatrzymał się tuż obok dyszla, trzymając w ręku swoją korbę. Chłopak w granatowym ubraniu wszedł bez pytania na koło i znalazł się nagle tuż obok Wojtka. Miał pucołowatą twarz. Jego dłoń zaciśnięta na poręczy łóżka była poplamiona atramentem. Znowu od strony tłumu dobiegały jakieś głosy. Wojtek nie od razu zrozumiał, że to był śpiew. I wtem odurzyła go, otumaniła swoją mocą nieznana melodia. Wydało mu się, że śpiewa cały świat. Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród, Nie damy pogrześć mowy... Śpiewali wszyscy – chłopak w granatowym ubraniu, pan z teczką, kobiecina w chustce na głowie, nawet wąsacz, który trzymał tramwajową korbę, ciągnął wraz z innymi, marszcząc brwi i śmiesznie wytrzeszczając oczy. Polski my naród, polski ród, Królewski szczep Piastowy... I w tym momencie przeszła Wojtkowi przez serce ciepła fala, której nie czuł dotąd nigdy. Nie pojmował, co to za śpiew, lecz wiedział, że dzieje się coś ważnego. Zdziwił się. Ojciec śpiewał także. Potem przemaszerowała tuż obok nich orkiestra i oddział wojska. Trąby wyciągały marszową melodię, bębny dudniły rytmicznie, a wszystkie dźwięki – odbijane przez ściany domów – nawracały z potęgą tak straszliwą, że aż wszystko omdlewało w człowieku. – Cekaem! – wykrzyknął chłopak w granatowym ubraniu, wskazując ręką konia, który ciągnął coś, co jechało na kołach, a przypominało dużą, zieloną rurę. – Dostali cekaem! Teraz dopiero pokażą szwabom, nie? Ostatnie pytanie przeznaczone było wyłącznie dla Wojtka. Chłopiec przełknął ślinę. – No – rzekł z przekonaniem, chociaż zupełnie nie rozumiał, o co chodzi. * Tego dnia nie miał już sił na nic więcej. Nawet zwaliste, kamienne lwy stojące na straży banku nie wzbudziły jego zainteresowania. Ojciec wszedł do bramy sąsiedniego domu. Za chwilę wybiegła z niej Marysia i rzuciła się z piskiem w ich kierunku. W biegu zdejmowała fartuszek i kiedy otoczyła ramionami matkę, skrawek białej materii zwisnął z matczynych pleców. Wojtek zapamiętał Maryśkę jako rumiane, krępe dziewczynisko, toteż zdziwił się, że teraz stoi przed nim blada i jakby wyższa dziewczyna, z oczyma pełnymi łez. Był strasznie zmęczony i nie pojmował, dlaczego siostra matki płacze. – Jak ty wyrosłeś! Jak wyrosłeś! Chodź tu do ciotki – mówiła, przytulając go mocno. – To ile ty masz lat teraz? – Siódmy rok mi idzie – burknął, patrząc w ziemię. Zobaczył na jej nogach czerwone buciki o niezmiernie wysokich obcasach. Ciotka pachniała kartoflanką i czymś jeszcze, co było słodkie i omdlewające. Nieśmiało dotknął jednego buta. – Podobają ci się? – Marysia wytarła łzy szerokim ruchem ręki i rozmazała sobie coś czarnego na policzku. – Cztery złote za nie dałam! Są takie w halach „Rozwoju”, zaraz za rogiem! Śmiała się teraz i znów stała się podobna do siebie samej sprzed roku, kiedy to, grabiąc siano na Łopusznej, śpiewała tak rozgłośnie, że aż odpowiadało jej echo. Raz przyszły do wsi odmieńce,Przynieśli Magdzie kaczeńce,Magda kaczeńców nie chciała,W siennik odmieńców schowała... Ojciec dotknął jej ramienia. – Maryśka, a z tym domem to niby jak?Ciotka spoważniała. Coś jakby cień przemknęło po jej twarzy. – Z tym domem to jest tak... – zaczęła, spoglądając w ziemię. – Nie ma go! – wykrzyknęła matka. – Co nie ma być? Jest, tylko... – zawahała się – ...tylko mieszka tam taki jeden... – Mieszka? Kto? – ojciec skręcał papierosa. – On... Ale on wie, że przyjedziecie. Wyniesie się... – Kto to jest? Co za on? – dopytywała się matka. – Taki jeden. Pracy nie ma, to myślałam... – Ale dla mnie jest? – wtrącił ojciec.Maryśka spuściła oczy i zamilkła. – Pytam się, czy jest dla mnie praca? – Głos ojca był zmieniony. – Pisałaś, że znalazłaś. Pisałaś czy nie? – Pisałam, bo... była. U Fitznera była – stęknęła dziewczyna. – Ale tam znowu zwolnili... – Znaczy, nie ma – syknął ojciec. – Jezus, Maria! – Palce matki zaplotły się na brzuchu. – I co teraz będzie? – Dobrze będzie – ojciec zaczerpnął powietrza. – Gorzej było i chwalili.Odetchnął głęboko i uśmiechnął się do żony. – A kto to jest ten, co tam mieszka? Co to za człowiek?Matkę musiała widać uspokoić pewność ojca, gdyż wróciła do sprawy mieszkania. – To jest – Maryśka spojrzała siostrze prosto w oczy – mój narzeczony. Zapanowało milczenie. Słychać było tylko wrzask wróbli, które skakały po jezdni wokół Siwka. – A co będzie z Nataszkiem? – Matka oparła się ciężko o wóz, jakby naraz uczuła wielkie zmęczenie. Wojtek wiedział, że bogacz Nataszek, który mieszkał obok