11987
Szczegóły |
Tytuł |
11987 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11987 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11987 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11987 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
*Wolność*
Rozdział 1
„...świadomość patrzy w mrok widzi
gwiazdy galaktyki odległe
głownie wszechświata
pragnie zrozumieć samą siebie...”
„APATIA”
Czas obecny. Coruscant.
Siedział skulony pod ścianą. Posadzka była zimna i wilgotna. Miał na sobie
tylko koszulkę i spodnie od kombinezonu. Głowę wsadził z ramiona. Nie mógł
myśleć. Był zbyt zmęczony. Nie zasnął. Nie mógł. Nie mógł robić nic poza
siedzeniem. Jego stan pozwalał tylko na to. Na rękach miał krew. Nie, nie swoją. Ale
ta krew przerażała go bardziej niż gdyby to była jego. Krew jego przyjaciela. Ojca.
Mistrza.
Pokój nie był za duży. Łóżko było starannie zasłane, a na stoliku leżała reszta
ubrań. Firanka w okienku powiewała spokojnie na wietrze. To zabawne, jak spokojnie
było w około. Tylko jedno miejsce przepełniało ból i cierpienie.
Tuż obok niego, na ziemi leżał przedmiot, któremu poświęcił większą część
swojego życia. Walczył za ideały, które przedstawiał, walczył za życie innych. Uczył
się, jak pomagać. Uczył się przez całe życie. Lecz teraz... Teraz wszystko legło w
gruzach. Ten przedmiot symbolizował jego determinacje i zarazem pokutę, jaką
prowadził. Nie patrzył na niego. Nie chciał. Każdy dźwięk przyprawiał go o ból serca
i umysłu. A widok miecza świetlnego nikogo nie mógł wprowadzić w dobry nastrój.
Miecz, który zawsze był odbierany jako pomoc i dobro, teraz symbolizował tragedię.
Tragedię, która nie ominęła Marcusa Kira. Jednego z Rycerzy Jedi, których duszę
opuściła nadzieja.
2 Miesiące wcześniej.
Garos IV, stolica planety, Ariana.
Marcus biegł przed siebie. W lesie było ciemno i ponuro, chociaż było
południe. Przez wysokie drzewa docierała tylko nieznaczna część światła. Ale to nie
odbierało Kirowi humoru.
Miał na sobie długie szaty typowego mnicha, jednak nie przeszkadzały mu
zbytnio w bieganiu. Pod szatą miał uniwersytecki mundurek, którego nie cierpiał
nosić, ale musiał, bo tak nakazywał regulamin.
Szukał Mrieu, bardzo rzadkiego kwiatu, jedynej w sobie rośliny zdolnej
powtarzać usłyszany dźwięki. Jeżeli dobrze się ją traktowało, przez okres wegetacji,
posiadała zdolność zapamiętywania dźwięków i wypuszczania ich bezbłędnych kopii.
Co za tym idzie, mogła służyć jako bardzo prymitywny sprzęt nagrywający. Nie
zostało ich wiele, większość została zniszczona w pożarze, jaki wywołał jeden z
studentów Uniwersytetu, a resztę zjadły boetay, które ciągle warcząc, przechodziły
obok roślin i słyszały swoje warczenie. Z początku uciekały, lecz później oswoiły się
z dziwacznymi anomaliami i niszczyły denerwujące kwiatki.
Marcus odsłaniał sobie rękoma liście i gałęzie, które stawały mu na drodze.
Nagle, jak z pod ziemi, przed Marcusem pojawiło się drzewo. Zaczął hamować,
niestety, prędkość, jaką osiągnął podczas biegu była za duża. Leciał na drzewo z
całym impetem. Podczas lotu obrócił się ramieniem w stronę drzewa by choć trochę
zamortyzować upadek. Kiedy już miało nastąpić zetknięcie się twarzy Kira z korą
drzewa, Marcus przeleciał przed drzewo niczym laser przelatuje przez kartkę papieru.
Upadł w mały strumyczek. Woda napłynęła mu do ust które otworzył z zdziwienia.
Szybko podniósł się na nogi, i wyżymając zmoczone końce szaty spojrzał na
„drzewo”, przez które nie wiedzieć, czemu przeleciał. Podszedł do niego i ostrożnie
dotknął ręką. Drzewo zamigotało i zafalowało, a przez jej korę przeszły wstęgi
zakłóceń. Marcus uśmiechnął się życzliwie i zawołał:
- Lupus, możesz wyłazić, dobrze wiem że to ty ! – Jego głos spotkał się z
trzepotaniem skrzydeł ptaków poderwanych nagłymi dźwiękami. Echo niosło się
jeszcze daleko.
Nagle, jeden z krzaków stojących niedaleko niego, zamigotał i znikł. W jego
miejscu kucał młody trandoshanin. Uśmiechał się szeroko jak tylko mógł. Oczom
Kiera ukazał się imponująca kolekcja kłów. Z dziąseł ściekała ślina, i resztki
porannego posiłku, jakim było surowe mięso boetay; niewiele osób mogło zjeść tą
potrawę, ze względu na jej twardość i gorzki smak. Jednak dla tradoshanina, i jego
zębów była to zaledwie przekąska. Lupus wstał i wyciągnął bez słowa długą,
łuskowatą rękę zakończoną trzema palcami, z których wystawał jeden potężny, pięciu
centymetrowy pazur, mogący rozszarpać każdego wroga. Jednak Lupus, wbrew
swojemu wyglądowi i naturze, jaką powinien mieć każdy trandoshanin, był zupełnie
nie szkodliwy i bezpieczny dla otoczenia.
- Grhh... To moja nowa zabaweczkhhha... Jak ci się podobhha ? – Lupus miał
denerwującą wadę krtani która sprawiała że przy każdym kończeniu zdania, gdy
wydychał powietrze, ostatnie litery słychać było jak literę h, a raczej jak łapczywe
usiłowania złapania powietrza. Marcus jednak przywykł do jego głosu. –Zbudowałem
to wczoraj w nochhy... Jest lepszy od poprzednieghho...
- Taaak... To zdążyłem zauważyć... – Marcus chwycił koniec szaty i zaczął
ponownie go wyżymać. - Ale co ty tu właściwie robisz ? Przecież masz zajęcia z
biologii... A o ile pamiętam dziś omawiacie budowę anatomiczną rodian.
- No takhh... Ale... Ja jakośhh... noo... – Lupus opuścił głowę. Tradoshanin
nienawidził biologii i wszystkiego, co związane z nauką o istotach żywych. Kochał za
to wszelkie przejawy techniki, elektroniki i innych, czyli wszystkiego, co było
związane z pracą mechaniczną. W jego szczególne upodobania, wdały się
holograficzne projektory. Wciąż konstruował ich nowe wersje i ulepszał stare. Na
swoim składzie miał ich dziesiątki. Od takich, które pokazywały małego robaczka, po
takie, które przedstawiły statek wielkości myśliwca. Wykorzystywał je do wszystkich
celów jakich tylko mógł. Sprzedawał je, rozdawał ludziom, wysyłał rodzinie. Ale jego
ulubionym projektem był holoprojektor przedstawiający jego postać siedzącą i
pracująca przy konsoli komputera. Często zostawiał ją w sali wykładów, ustawiając
tak, aby obraz pokazywał się na ostatnich ławkach sali. Nauczycieli nie pytali go, bo
żaden nie mógł przecierpieć jego głosu.
- Znów się zerwałeś, co ? Przecież Mistrz Briza Vrinn znowu będzie dawał ci
wykłady na temat moralnego postępowania wobec życia szkolnego i osób do niej
uczęszczających. – Marcus ostatnie zdanie wyrecytował z przesadną dokładnością i
sarkazmem. Nasłuchał się tych gadanin już wystarczająco dużo. A teraz, być może
znowu będzie musiał ich słuchać.
- A no i może się zerwałemhh, ale może ty mi powiesz, co Ty tu robiszhh ?
- Odpowiedź jest prosta. Mój Mistrz, Talice Naertch poprosił mnie, aby
znalazł mu kwiat Mrieu. Podobno rośnie gdzieś tu w pobliżu. – Lupus zmrużył lekko
oczy, i nieznacznie się wyprostował. Marcus już wiedział że Lupus zaraz zacznie
kombinować. - A jeżeli powiem że go widziałemhh... no wiesz, ten kwaithh... i
zaoszczędzę ci zbędnych poszukiwańhh... To mogę liczyć na małe wstawiennictwo na
moją osobę, kiedy będą już słuchał Mistrz Vrinnhha ? – Lapus zrobił dziwną minę,
która zapewne miała oznaczać cwaniactwo. Przekręcił lekko głowę i pokazał lewą
stronę kłów. Wyglądało to dracznie. Marcus zrobił podobną minę, bo wiedział jak
bardzo Lupus wstydzi się swojej osoby i wyglądu. Zawsze odwzajemniał jego miny,
aby ten poczuł się pewniej. Już pierwszego dnia w Uniwersytecie, gdy nowi
uczniowie wchodzili na teren szkoły, jeden z zasuszonych grzybów Rokna poleciał,
wprost w lewy bok twarzy Lupusa. Jak się później okazało, rzuciła go młoda
przedstawicielka rasy Wookiech, Hiauh, co w dosłownym przetłumaczeniu znaczy
sierść.
W niedługi czas później, zmarł jego ojciec w wypadku na Couruscant. Jak
podawała policja, zaczepili go jacyś Wookiech, których trudno spotkać na takiej
planecie jak Coruscant. Podczas szarpaniny, ojciec Lupusa potknął się i wypadł za
barierkę. Spadł na ostatnie poziomy Imperial City. Nawet jeżeli przeżył,
rozszarpałyby go Shoule, zamieszkujące dolne poziomy miasta. Ten wypadek dobił
Lupusa zupełnie, dodatkowa antypatia ze strony kolegów z szkoły, załamały go i
doprowadziły do próby samobójstwa.
W jedną z ciemniejszych nocy, wyszedł z Uniwersytetu, i poszedł w stronę
Klifów Tahika, miejsca gdzie zamieszkują same boetay. Chciał dać się zjeść żywcem.
Miał jednak pecha, bo tej samej nocy Marcus wymknął się z kolegami aby spróbować
huttańskiej Bogi Nogi, napoju który jednym słowem odpręża umysł.
Podczas popijania napoju, Marcus ujrzał Lupusa idącego przez las. Na
początku śmiał się, że Lupus idzie się utopić w strumyczku. Jednak chwilę później nie
było mu do śmiechu. Gdy wraz z kolegami usłyszeli przeraźliwy krzyk a raczej
warknięcie, wszyscy uciekli, poza Kirem. Poszedł w stronę Lupusa, a gdy doszedł do
miejsca gdzie ten spoczywał, ujrzał nie lada widok. Lupus siedział na ściętym
drzewie, a tuż obok niego leżał jeden z boetayów.
Miał oderwaną jedną łapę, a głowa leżała kilka metrów obok. Gdy Marcus
zapytał się Lupusa co się stało, ten odpowiedział: „Warczał na mnie, więc się
zdenerwowałem...”. Od tamtej pory Marcus jest najlepszym przyjacielem Lupusa, i
najprawdopodobniej jedynym.
- Lupus, dobrze wiesz że zawsze stanę po twojej stronie nie zależnie od
sytuacji... więc nie musisz mnie przekupywać... jesteśmy przyjaciółmi, a takie
gadanie tylko...
- No takh... dobra choć, pokaże ci ten kwiatekhh... – Lupus, podniósł z ziemi
małe urządzenie które doprowadziło do zamoczenia Marcusa. Ruszyli przed siebie.
***
- To tutajhh. – Lupus zatrzymał się na małej polanie i wskazał pazurem
miejsce ukrycia kwiatka. Marcus kiwnął głową i podszedł do wskazanego miejsca. Z
pomiędzy wysokiej trawy ujrzał malutki, czerwony kwiatek, z małym dzwoneczkiem
na środku. Jego listki na łodydze miały kolor brązowawy, jakby lekko zgniły; jego
korzenie, choć był tylko kwiatkiem, sięgały na ponad dziesięć centymetrów z ziemie.
Ten kwiat był naprawdę wyjątkową rośliną.
Marcus szybkim ruchem ręki zerwał kwiat, odrywając go od reszty korzeni. W
laboratorium zrobi mu nowe, genetycznie usprawnione. A teraz musiał wracać. No i
oczywiście wysłuchać lamentów Mistrza Briza Vrinna.
- Dobra Lupus, zbieramy się. Wracamy do Uniwersytetu. – Mówiąc to Marcus
postawił krok naprzód. Ale już po chwili zamarł w miejscu. Odwrócił się z poważna
miną w stronę Lupusa. Jeszcze nigdy żaden z nich nie zapuścił się tak głęboko w las.
Młody tradoshanin już wiedział o co chodzi. On i Marcus zgubili się. Żaden z nich nie
miał pojęcia jak wrócić do Uniwersytetu.
***
Lupus, usiadł na kamieniu. Oznajmił że dalej nie pójdzie.
- Nie żartuj... przeszliśmy dopiero gdzieś z pięć kilometrów... – Marcus, stanął
w miejscu, ale wciąż podskakiwał i chodził wokoło.
- I to te pięć kilometrów za dużohh... – Przyjaciel Marcusa wyraźnie
przypieczętował swoje słowa uśmiechając się, i pokazując swoje kły. Marcus za
każdym razem gdy na nie patrzył, nie mógł uwierzyć że natura dała taka broń, komuś
takiemu jak Lupusowi. Gdyby młody tradoshanin był człowiekiem, zapewne byłby
niski, lekko garbaty i w wielkimi okularami. Po korytarzach sunąłby z książkami
wlepionymi w pierś, i co za tym idzie, byłby pośmiewiskiem dla całej szkoły. A tak,
był wysoki, umięśniony, i wyglądał jak ktoś kto dopiero co wyszedł z kryminału.
- Zrozum że ktoś może być słabiej przystosowany do pracy fizycznejhh... ja
na przykład czuję się już zmeczonyhh.
Marcus odetchnął głęboko i usiadł obok przyjaciela. Spuścił głowę i nabrał
powietrz do płuc.
- Może i masz racje... chwila odpoczynku nie zaszkodzi. A jeżeli nie wrócimy
przed zmrokiem, to zaczną nas szukać...
- A jeżeli... no tak tylko w czystej teorihh.. jeżeli o nas zapomnieli ? Jeżeli nie
zaczną nas szukaćhh ? Co wtedy zrobimyhh ? – Lupus wielkimi oczami zaczął się
wpatrywać w Marcusa. Zaraz potem odwrócił w stronę otaczającej ich puszczy.
Popatrzył chwilę w jedno z ciemniejszych miejsc puszczy. Po woli zaczął odwracać
głowę w stronę Marcusa. Kiedy w końcu jego wzrok zatrzymał się na jego twarzy,
gdyby mógł, zapewne posiniałby ze złości. Twarz Marcusa była wygięta w
nieludzkim grymasie śmiechu. Wyglądał jakby miał zaraz wybuchnąć; w oczach miał
łzy, a na policzkach był czerwone ja burak. Nagle, po chwili ciszy, Marcus
wybuchnął całą parada śmiechów i żartów. Po chwili spadł z kamienia i zaczął tarzać
się ze śmiechu.
Lupus wstał bezgłośnie. Z kamienną twarzą zaczął iść w kierunku w którym
szli kilka minut wcześniej. Marcusowi udało się podnieść z ziemi. Śmiał się jeszcze z
dobre dziesięć minut za plecami Lupusa. Ale po następnych dwóch godzinach
marszu, jego uśmiech zszedł mu z twarzy.
***
Nadeszła noc. A noce na Arianie nie należą do najprzyjemniejszych.
Temperatura spadła kilku stopni poniżej zera. Tylko nieliczne ptaki były na tyle silne
aby wciąż śpiewać i wydawać z siebie dźwięki których żadna istotna nie byłby w
stanie powtórzyć. Liście na wysokich drzewach nie przepuszczały zbyt wiele światła,
więc w nocy panowała kompletna ciemność. W nocy często padały deszcze, więc
poziom wody podnosi się; z malutkiego strumyczka w mgnieniu oka powstaje
śmiercionośna rzeka.
Kir leżał zawinięty w liść jakiegoś drzewa które rosło obok miejsca które
wybrał na spanie. Zresztą nie on wybrał a nogi Lupusa. Tradoshanin zwyczajnie padł
ze zmęczenia. Podczas marszu zaczęło padać więc Lupus zakończył wycieczkę
słowem „Dośćhh”; Marcus usłyszał jak coś ciężkiego upada za nim. Lupus leżał jak
kłoda. Obydwoje spali. Byli zmęczenia i przemoknięci, ponieważ kilka godzin temu
spadł deszcz. Żaden z nich nie miał pojęcia w którą stronę iść.
Nagle, Lupus otworzył jedno oko. Zdawało mu się że coś usłyszał, coś co
przypominało buczenie jakiegoś owada. Nasłuchiwał jeszcze przez chwilę, poczym
uświadomił sobie czym był owy dźwięk.
Marcusa obudził silny ból brzucha. Otworzył powoli oczy, nim zdążył
zrozumieć na co patrzy, następny ból odezwał się w nodze. Marcus sparował następne
uderzenie, i szybko podniósł się z miejsca. Dopiero teraz ujrzał swojego napastnika.
A raczej nie ujrzał bo panowała zupełna ciemność. Ale wiedział kto to był. Lupus,
wymyślił wspaniały sposób aby go obudzić. Już chciał zacząć kłótnie kiedy Lupus
wydarł się na całe gardło i wskazał pazurem w niebo.
- Patrzhh ! – Wzrok Marcusa powędrował za jego pazurem. Gdy podniósł
głowę ujrzał coś co przepełniło go nadzieją. Nad ich głowami wisiał statek.
Przeczesywał las ogromnymi reflektorami. Z takiej odległości nie można było
stwierdzić jaki to statek i jakiej klasy. Ale jedno w tym statku było szczęśliwe. Na
boku statku widniał podświetlony, i jakże dobrze rozpoznawalny znak Uniwersytetu
Arianu. Byli uratowani. Przynajmniej tak im się wydawało...
***
- Wy zakute łby ! Musiałem podnieść na nogi wszystkie patrole i służby !
Przez was dwóch cały Uniwersytet stał na nogach już o drugiej w nocy ! Wiece co to
znaczy ? Ludzie panikowali na waszą myśl ! A wy dwoje wybraliście się na
wycieczkę krajoznawczą, tak ? Powiem jedno: jesteście genialnie, wprost
niewiarygodnie genialni ! – Marus po raz trzeci przetarł twarz z śliny Mistrza Briza
Vrinna. Wczoraj przybyli do budynku uczelni o czwartej, i do tej też pory cała szkoła
nie spała. Mistrz nie dal im się nawet przebrać, tylko od razu wziął ich na dywanik.
Teraz siedzieli na niewiarygodnie niewygodnych krzesłach, które swoją budową
uniemożliwiły siedzącemu utrzymać jednej pozycji przez kilka minut.
Marcus co jakiś czas spoglądał na Lupusa, który z spuszczoną głową, słuchał
wywodów Mistrza.
– Czy wy chociaż zdajecie sobie sprawę co zrobiliście ? Czy do was dociera
że jesteście skończonymi półgłówkami, a wasi rodziciele to ostatni...
- Dosyć Vrinna. Wystarczy. Teraz ja z nimi porozmawiam. – Z rogu pokoju,
jak duch, wyszedł Mistrz Talice Naertch. Marcus przysiągłby że wcześniej go tam nie
było.
Ale nie czas był teraz nad tym myśleć. Marcus w myślach wychwalał Talica
za to że przerwał rozmowę, a raczej monolog, w najbardziej odpowiednim momencie.
Już kiedyś jeden z uczniów zażartował z rodziców Lupusa. Po skończeniu żartu,
obudził się w skrzydle szpitalnym z poważnymi urazami. Lupus mało co nie wyleciał
ze szkoły. Kir bał się o to co mogłoby się stać gdyby ich „kat” dokończył zdanie.
Briza spojrzał na Naertcha wzrokiem tak ostrym i tak zabójczym, że strzał z
blastera byłby niczym gdyby Mistrz Vrinna mógł strzelać oczyma. Talice wciąż
patrzył spokojnie na gnębiciela Marcusa i Lupusa. Po chwili Vrinna opuścił wzrok,
wziął z biurka kilka papierów, i szybkim krokiem odszedł z miejsca, poczym udał się
za drzwi. Przed wyjściem rzucił jedno z swoich spojrzeń w stronę Lupusa i
ostatecznie wyszedł. Dopiero wówczas Mistrz Marcusa zajął jego miejsce.
Miał na sobie identyczną szatę jak reszta nauczycieli i Mistrzów. Jedyna
różnica między nauczycielami a Mistrzami stanowił fakt że Mistrzowie byli Jedi. A
nauczycieli byli nauczycielami. Ich obowiązki nie różniły się zbytnio, ale Mistrzowie
prowadzili oddzielną Akademię dla szczególnie uzdolnionych uczniów. Naertch
usiadł na krześle poprzednika i jakby zmęczonym wzrokiem popatrzył na
winowajców. Lupus dopiero teraz, od początku spotkania, odważył się podnieść
głowę. Marcus za to ja opuścił. Było mu wstyd że jego własny Mistrz musi go karać,
nawet jeżeli chodzi o karę słowną. Niedawno zaczął nauki na Rycerza Jedi. Nie szło
mu najlepiej, ale jakoś dawał sobie radę. Jego Mistrzem był właśnie Talice.
- No dobrze chłopcy... – Rozmówca zaczął pierwszy. – Więc od początku. Co
dokładnie się stało ?
- A więc Mistrzu, wysłałeś mnie do lasu aby odnalazł Mrieu. – Talice
przytaknął, i szybko rzucił spojrzenie Lupusowi. – Kiedy byłem w trakcie
poszukiwań, spotkałem Lupusa, który... – Marcus przystanał na chwile, nie wiedząc
jakiego słowa użyć.
- ...który uciekł z zajęć, prawda ? – Mistrz dokończył za niego. Lupus ciężko
przełkną ślinę. Wyglądał jakby za chwilę miał wybuchnąć płaczem i złością.
- Taak.. tak można to nazwać... no i spotkałem go, a on powiedział że widział
kwiatek, więc poprosiłem go o pomoc. – Marcus spojrzał prosto w oczy Mistrza. Były
niewzruszone. Nic nie wyrażały. Kir zaczął się lekko denerwować.
- A o ile dobrze pamiętam, miałeś kwiat zdobyć samemu... bez pomocy...
- Ależ Mistrzu, on mi tylko pokazał miejsce, sam po niego poszedłem, sam go
zerwałem i sam go przyniosłem... – Młodzieniec zaczął przebierać palcami. Lupus
wciąż patrzył na Mistrza, ale ten nawet nie drgnął.
- Być może dałem ci za trudne zadanie Kir. Zgłoś się do mnie jutro. Dam ci
nowe. Łatwiejsze. – Talice wstał otrzepał szatę z kurzu i zaczął wychodzić.
- Ależ Mistrzu, ja... ahh.. – Marcus zrezygnował z dalszych negocjacji. Wstał,
przyciągnął się i rozmasował obolałe części ciała. Spojrzał na Lupusa. Młody
tradoshanin wciąż siedział, wpatrując się w miejsce w którym jeszcze przed chwilą
siedział Mistrz.
Marcus znał to spojrzenie. Miał on takie kiedy widział Lupusa idącego przez
las aby popełnić samobójstwo. Lupus znowu spróbuje się zabić. Marcus wiedział że i
tym razem, nie może na to pozwolić.
***
Była późna noc. Od ostatnich zajęć minęły już dobre dwie godziny. Młody
Jedi zaczaił się w koncie jednego z setek korytarzy na Uniwersytecie. Kilka drzwi od
niego był pokój Lupusa. Marcus wiedział że dziś będzie Ta noc. Stał nieruchomo w
kącie. Serce zaczynało bić mu szybciej, a kompletna cisza i ryzyko problemów
potęgowały napięcie. Jeżeli teraz go znajdą, po tym jak zabłądził w lesie z Lupusem,
mogą go wyrzucić z Uniwersytetu. Założył na siebie ubranie jak najciemniejsze, aby
mniej rzucać się w oczy i pozostawać w cieniu. Wszystko było by dobrze gdyby nie
żółte skarpetki które było widać przy każdym ruchu nogą. Kiedy biegł w cieniu,
wyglądało to jak poruszający się cień z świecącymi się obrączkami na stopach.
Jednak teraz nie miał czasu o tym myśleć.
Jak na zawołanie, Marcus usłyszał dźwięk otwieranych drzwi. Wyjrzał lekko
zza rogu. Ujrzał widok którego się spodziewał. Tradoshanin jak złodziej z łupem, krył
się w cieniu przed każdym promykiem jakiegokolwiek światła. Nie wyglądał on na
kogoś kto miał się zamiar zabić, raczej jak młodzieniec umykający rodzicom, którego
celem jest się dostać do pokoju ukochanej. Kiedy Lupus przechodził kilka metrów
obok Kira, stanął na chwilę i zaczął wąchać powietrze. Marcus wiedział że Lupus go
czuje ale wiedział też że zbytnio się tym nie przejmie. Pewnie pomyśli że znowu
buszował w kuchni albo łaził do znajomych. I tak też się stało. Lupus bez dłuższego
zastanowienia zaczął schodzić po schodach w dół. Marcus ruszył zanim.
Po kilku minutach byli już na dole. Lupus wciąż nie widział że jest śledzony;
w końcu dotarł do frontowej bramy. Oparł się o nią i zaczął mocno napierać prawym
ramieniem. Po kilku próbach udało mu się uchylić drzwi bramy na tyle że mógł się
prześlizgnąć. Marcus przeszedł zanim bez najmniejszych problemów. Kiedy jednak
wyszedł z bramy i wskoczył za rzeźbę przedstawiającą książkę z piórem, zorientował
się że Lupusa nigdzie nie ma. Nie zdążył by w takim tępię zejść na dół. Nie mógł
wrócić, ani też zeskoczyć z schodów, najwyższe stopnie dzieliło jakieś piętnaście
metrów wysokości.
Nagle Marcus uświadomił sobie co się stało. Już zaczął się odwracać, jednak
za późno. Potężny cios łuskowatą łapą w twarz powalił go na posadzkę.
Lupus stał nad Marcusem patrząc się na niego jak na wyrzutka. Pokręcił lekko
głową w uznaniu pogardy dla przyjaciela który tak łatwo dał się podejść. Tradoshanin
ruszył schodami w dół. Już po chwili znikł w ciemnej puszczy, gdzie czaiły się
niebezpieczeństwa o których nikt nawet nie był w stanie myśleć...
***
Kira obudził się z bólem głowy jakiego nie miał od dawna. Jednak najgorszy
ból był dopiero przed nim.
Nad Marcusem stało kilku Mistrzów w tym Mistrz Vrinna. Wszyscy patrzyli
na niego wzorkiem katów, mających zaraz ściąć głowę winnego. Marcus zamglonym
wzrokiem zaczął powoli wstawać. Zorientował się że leży na pryczy w skrzydle
szpitalnym. Dopiero po chwili wyczuł obecność ogromnego bandaża na tyle głowy.
Czuł że pod nim siedzi ogromny guz. Lekko pokręcił głową ale zaraz przestał; ból
głowy był przytłaczający i nie pomagał w myśleniu.
Pierwszy odezwał się Mistrz którego Marcus w ogóle pierwszy raz widział na
oczy.
- Marcusie Kirze... powiedz nam gdzie byłeś wczoraj podczas ciszy nocnej ? –
Jego głos był jak melodia a słowa wręcz płynęły w rzecze zdań. Marcus nigdy nie
słyszał czegoś podobnego. Na pierwszy rzut oko owy Mistrz wyglądał na człowieka,
jednak jak wiadomo pozory mylą. Marcus dopiero po chwili zdecydował się
odpowiedzieć.
- Eee... ja ? Noo... ja byłem.. – Kir ciężko przełknął ślinę. – Tak naprawdę
śledziłem mojego kumpla Lupusa, to ten z czternastki w zachodnim skrzydle... on
jest...
- Wiemy kim on jest... i wiemy też po co wyszedł wczoraj w nocy. Tylko
zdziwiła nas twoja obecność na posadzce przed główną bramą Uniwersytetu. – I
znowu ten głos. Marcus ledwo rozumiał co Mistrz do niego mówił. Jego głos był tak
melodyjny i zarazem usypiający, że poniekąd mógłby służyć jako broń.
- Ja próbowałem go... powstrzymać przed tym co chciał zrobić... ale zaskoczył
mnie i obezwładnił... – Jeżeli tak można było nazwać potężny cios w tył głowy. – A
co z nim ? Znaleźliście go ? Będzie trochę zdenerwowany jak zwykle gdy coś mu się
nie udaje...
- Tak owszem, znaleźliśmy go... ale nie wiele po nim zostało. Trafił na całe
stado boetayów... przykro mi. – Po skończonym zdaniu, nastąpiła krótka cisza.
To zdanie rozgromiło psychikę Marcusa. Nie mógł uwierzyć w treść i w
brutalność tego wypowiedzenia. Jednak dopiero po chwili dotarł do niego sens tego
zdania. Lupus, jego najlepszy przyjaciel... nieżył. W jednej chwili wszystkie jego
wspomnienia ułożyły się w jeden logiczny ciąg. Uświadomił sobie że w każdym
wspomnieniu, złym czy dobrym, był obecny młody Tradoshanin. A teraz... teraz
wszystko zostało stracone. Teraz wszystko legło w gruzach. Teraz Marcus był
samotny. Przychodził mu tylko jedna myśl do głowy: zrobić to samo co Lupus. Kir
ciężko opadł na łóżko i zemdlał.
Tuż przed straceniem świadomości, ukazała mu się uśmiechnięta twarz
Lupusa. A później była już tylko ciemność...
Miesiąc później czasy przeszłego.
Kashyyyk, Rwookrrorro.
- Szybciej Kir, przeskakuj na dalej wysunięte liany, omiń te z brzegu. - Talice
Naertch poganiał Marcusa który już od dobrych kilku godzin nieustannie ćwiczył na
lianach olbrzymich drzew rosnących na Kashyyyku.
Miał na sobie białą podkoszulkę, która teraz była brudna i przepocona; do
pasa miał przypięty miecz świetlny, który sam zbudował tydzień temu. Choć jeszcze
nie miał okazji aby użyć go w celach innych niż ćwiczenia, był jednak przekonany że
noszenie go, zapewni mu choć małe bezpieczeństwo.
Mistrz stał na jednym z setek ogromnych, wytworzonych prze naturę,
lądowisk.
- To nie jest takie proste jak mu się wydaje... sam by spróbował... – Marcus
myślał kiedy przeskakiwał na kolejną linę.
I nagle, tuż obok niego, przeleciał jakby cień. Coś poruszało się z
niewiarygodną prędkością, być może nawet szybciej niż najlepsi Wookie. Na chwilę
wytężył wzrok aby dostrzec oddalający się cel. Nie mógł uwierzyć w to co zobaczył.
Mistrz Talice pomykał jak na lianach jak oszalały, przekładając rękę za ręką, jakby
pływał. A jednak jego ruchy były płynne i systematyczne.
Kir, kiedy doszedł do myśli, rozbujał się na linie, i szybkim ruchem zeskoczył
na ziemię. Otrzepał się, powąchał się pod pachami i z niesmakiem odwrócił głowę, a
kilka sekund później, tuż obok niego wylądował Mistrz. Był cały czerwony i
całkowicie wyczerpany. Opadł na jedno kolano. Marcus ukląkł przy nim i zaczął
pomagać mu wstawać.
- Mistrzu nie trzeba było... jeszcze chwila a bym załapał o co chodzi, nie
musiałeś mi pokazywać.
- Mój drogi, zrobiłem to po to... – Talice cieżko odetchnął i nabrał powietrza,
poczym podniósł się na nogi. - ...abyś już nigdy nie wątpił z zręczność i umiejętności
Jedi. Niezależnie od wieku, można być tak samo silnym i sprawnym jak dawniej.
Mnie jednak wiek dorwał, i nie mam już sił mu się oprzeć. Lecz są Mistrzowie o
wiele starsi ode mnie a sprawi jak młodzieńcy.
Marcus nic nie odpowiedział, tylko pomógł Mistrzowi dojść do jego chaty.
Cały ten pobyt na Kashyyyku nie podobał mu się już od samego początku. Jednak
kiedy jego młoda koleżanka Wookie, zaproponowała że może ich zabrać na koszt
firmy w której pracuje jej wujek, co dla Wookiech było prawdziwym wyjątkiem,
wszyscy aż krzyczeli z radości że zobaczą sławne drzewa wroshry.
On sam miał inne plany na temat tego wyjazdu. Nareszcie mógł pobyć choć
przez chwilę sam na sam z Mistrzem, czego brakowało mu w Uniwersytecie na
Garosie IV.
Teraz jednak miał chwilę wolnego, pomyślał więc że pójdzie pozwiedzać
sobie zabytki Kashyyyku, choć wątpił aby Wookie dopuścili go do choć jednego z
nich. Choć rasa Wookiech jest na ogół gościnna i stroni od konfliktów, to jednak nie
lubi przyjezdnych na swojej planecie i odnosi się do nich z dużym dystansem, więc o
pokazywaniu swoich rodzinnych zabytków nie było mowy. Trzeba było mieć albo
kontakty z kimś z wysoko postawionej rodziny lub zwyczajnie być Wookiem... a to
drugie wydawało się być już bardziej realne.
Marcus najpierw poszedł (a raczej doskoczył lianami) do poziomu
dziecinnego. Choć bez problemu i wysiłku mógł dotrzeć tam zwyczajną windą, chciał
jeszcze poćwiczyć. Czuł że już niedługo Mistrz będzie chciał go poddać jakiejś
próbie, która może go przerosnąć. Jednak nie tracił nadziei.
Od czasu śmierci Lupusa, nic nie było już tak jak dawniej. Marcus stał się
człowiekiem stroniącym od innych, nie lubił towarzystwa, przestał się interesować
kontaktami damsko-męskimi. Za to zaczął ostry trening na Jedi. Choć od początku
nauk zawsze myślał o sobie w kontekście Rycerza Jedi, i sam Mistrz czasem się tak
do niego zwracał, był jednak wciąż Padawanem.
Zbudowanie miecza było już jednym z ostatnich kroków, jakie musiał
pokonać na drodze aby stać się pełnoprawnym Rycerzem.
Na poziomi dziecinnym było o wiele mniej domostw Wookiech niż w
głównym mieście. Tutaj już nie było takiego hałasu w postaci ruszających wind,
okrzyków czy wycia. Tutaj panował względny spokój. Marcus przeszedł kilkadziesiąt
metrów po olbrzymiej platformie, połączonej z innymi niewielkimi, drewnianymi
mostami lub specjalnie do tego przystosowanymi gałęziami.
Jego uwagę zwróciło jedno z malusieńkich drzew, a raczej krzaczków, bo
tylko tak można nazwać drzewo o wysokości nie przekraczającej siedem metrów. Na
jego przedzie, widniała metalowa tablica, na stałe przynitowana do kory drzewa.
Choć pierwszego języka Marcus nie rozumiał w ogóle, to drugi sprawił mu już
mniejszy problem. Jak zauważył, zdanie wyryte było w języku wookiech, a dokładnie
w dialekcie xaczik, jednej z ważniejszych odmian ich dialektu, drugi zaś język był
niczym innym jak zwykły basic. Zdanie brzmiało następująco: „ Tu, pod tym
drzewem spoczywają szczątki i prochy, lub też pozostałości po naszych młodych
synach, którym nie udało się przejść próby męstwa. Uklęknij i złóż im modlitwę, lub
połóż kawałek kshyy obok drzewa, na znak pamięci i silnej więzi jakie wiąże
wszystkich Wookie.”
Marcus był lekko zaskoczony takim pomnikiem. Zawsze uważał że wookie
którzy nie przeszli pomyślnie próby męstwa, są uważani za wygnańców. A jednak,
wookie dopuszczali i rozumieli niektóre wpadki ich ziomków.
Nagle spostrzegł coś jeszcze. Tuż pod dwoma tłumaczeniami, widniało
jeszcze inne tłumaczenie, choć było bardzo nieczytelne, i jakby specjalnie wydrapane
i zniszczone. Ale już po chwili rozpoznał charakterystyczne sylwetki liter. Ten dialekt
był niczym innym jak kodem imperialnym. A więc jednak, ślad po skażeniu wookiech
niewolnictwem przez imperium, pozostał tutaj. To dlatego napis był nieczytelny.
Wookie starają się zapomnieć o krzywdach wyrządzonych przez Imperium
wiele lat temu. Marcus jednak wątpił czy kiedykolwiek zapomną, a już tym bardziej
przebaczą.
***
Następne ćwiczenia Kira polegały głównie na sprawdzeniu jego sprawności
fizycznej. Po lianach skakał już bardzo dobrze, ale wciąż nie mógł się równać z
swoim Mistrzem. Dziwił go natomiast fakt, że odbywał on tak mało ćwiczeń
związanych z używaniem Mocy. Mistrz co prawda uczył go jak podnieść przedmiot
czy odłączyć mały ból z określonej części ciała, ale nie miał ćwiczeń praktycznych,
jak wykorzystanie Mocy w walce, czy choćby w zwiększeniu szybkości lub skoku.
Był pewien że ten czas jeszcze nadejdzie. Nie pomylił się. Już następnego dnia
Mistrza kazał mu zawiązać sobie oczy przepaską, i stanąć na środku kręgu. Ćwiczenie
odbywało się na jednym w drzewnych placów, trochę mniejszych od tych głównych
Krąg był namalowany czerwoną farbą. Miał średnice koło 12 metrów. Marcus
stał na samiutkim środku, a w ręce trzymał swój rękojeść miecza. W drugiej ręce
trzymał czarną wstążkę która miała go wyłączyć od zmysłu widzenia. Kiedy już
zawiązał oczy, Mistrz stojący niedaleko końca kręgu przemówił.
- Teraz skup się Kir. Na górze, do dużej gałęzi jest przyczepionych około
piętnastu grubych lin, a na końcu każdej z nich jest zawieszony kamień. Posługując
się Mocą, będę kołysał te liany aby leciał prosto na ciebie. Ty, poruszając się, musisz
odciąć je mieczem. Zrozumiałeś ? – Kir przytaknął skinieniem głowy.
Mistrz posłał w dół pierwszą linę. Rozpędzony kamień leciał wprost na twarz
Kira. I dotarł do celu.
Marcus wylądował jakieś trzy metry dalej. Natychmiast zdjął przepaskę i
zaczął masować szczękę. Mistrz uśmiechnął się nieznacząco. „Wstawaj Kir. Jeszcze
raz.” Marcus usłyszał te słowa w swojej głowie. Brzmiały jak głos Mistrza. Dobra,
pomyślał, zaczynamy.
Tym razem Talice puścił 4 liny w dół. Każda miała przywiązany kamień,
który mógłby bez problemu zabić mniejszą istotę. Marcus włączył miecz. Z rękojeści
wystrzelił błękitny promień promień.
Zamach, potem drugi, trzeci, dziesiąty. Świsty kamieni ucichły. Marcus
wyłączył miecz. Szybkim ruchem ściągnął opaskę aby obejrzeć swoje wyniki. Kir stał
na środku kręgu i zdębiał z osłupienia. Cztery liny wisiały bez najmniejszych
uszkodzeń, choćby czarnych muśnięć od miecza. Nie trafił ani razu.
-Hmm... wiesz Kir... dziś zapowiada się długi dzień... – Mistrz uśmiechnął się
z przekąsem, i zaczął iść w stronę młodego Padawana, aby udzielić mu kilku
wskazówek...
***
Noce na Kashyyyku bywają bardzo zimne. Kir skulił się pod cieniutkim
kocem. Wookie byli zdziwieni że ich goście potrzebują jakiegokolwieg przykrycia na
noc. Ich grube i gęste futro było poczwórnym kocem.
Nagle, ni stąd ni zowąd, Marcus usłyszał śpiew. Śpiew był cichy ale na tyle
wyraźny aby dosłyszeć jego głębie i melodyjność. Był śpiewany w basicu, ale nie to
urzekło Marcusa. Śpiewała go kobieta, a te ostatnio rzadko pojawiały się w życiu
Marcusa. Kir posłuchał śpiewu jeszcze przez chwilę, poczym powoli zaczął wstawać.
Podszedł do ściany swojego domku i wystawił ostrożnie głowę za okno. Cudowny
śpiew dobiegał z domku z naprzeciwka. Przez okno było widać w nim malutką
poświatę ogniska lub jakiejś lampki. Kir bez zastanowienia się, wyskoczył przez
okno, i powoli ruszył w stronę domku. Kiedy już doszedł, przystanął na chwilę.
Śpiew nie ustawał; dopiero teraz Marcus rozumiał dokładnie sens i znaczenie
melodii. To była spokojna piosenka o drzewach kshyy rosnących na Kashyyyku od
bardzo dawna. Młody Padawan posłuchał jeszcze trochę cudownego śpiewu który
przyciągał go jeszcze bardziej. W końcu lekko zajrzał przez małe okienko do środka.
Na początku widok go zszokował ale już po chwili z przeszklonymi oczami
słuchał pięknej melodii i patrzył na wykonawczynie. Czuł się dziwnie. Bardzo
dziwnie. Jeszcze nie znał osoby a dokładniej człowieka który zakochał by się w kimś
z przedstawicieli rasy Wookie...
***
- Szybciej Kir, szybciej, musisz biec szybciej ! - Mistrz Talice krzyczał do
Marcusa, ale ten wcale nie przyśpieszał; jedyne co zmieniało się w jego wnętrzu to
charakter. Ostatnio stał się agresywny i arogancji. Raz nawet popchnął jednego z
studentów na niższe drzewo znajdujące się ponad 12 metrów od wyższego. Na
szczęście (albo nie szczęście), ofiara zawisła na lianach. Co prawda zdejmowanie go z
lian trwało ponad 2 godziny, najważniejsze było że żył. Teraz Kir biegł przez długie
lądowisko. Na ogromnym drzewie miał wytyczone linie toru do biegania. Ostatnio nie
szło mu najlepiej w bieganiu, więc Mistrz postanowił przećwiczyć go i w tej
dziedzinie. Teraz robił już siódme okrążenie. Był wykończony i skonany. Co kilka
sekund miał przez oczami mgiełkę.
W końcu Kir upadł ciężko na ziemię. Nie mógł już biec. Nogi miał jak z waty
a umysł spowijał cień i mgła. Przez ledwie widoczny obraz jego oczu zobaczył
Mistrza. Patrzył na niego dziwnym wzrokiem. Jeszcze nigdy nie widział aby Mistrz
patrzył na niego takimi oczami. Nie wiedział czy zrobił źle czy dobrze ale nie poddał
się. Biegł do końca. Talice wyciągnął do niego rękę aby pomóc mu stanąć na nogi.
Kir zachwiał się lekko i popatrzył na nogi całe brudne od mchu, różnorakich grzybów
i malutkich drzazg które swoimi malutkimi końcami boleśnie wbijały się w ciało.
- Wstawaj. – Szorstki głos Mistrza zdziwił Marcusa. Ale czemu tu się dziwić
w końcu zawiódł oczekiwania swojego nauczyciela. – Do niczego się nie nadajesz.
Wracaj do swojego domku i nie wychodź z niego dopóki, dopóty nie zrozumiesz
błędu swoich poczynań.
- Ależ Mistrzu ja... – Młody Padawan już chciał sprostować słowom Talica ale
zrezygnował, gdy zobaczył jego wzrok. Oczy Mistrza wydawały się drążyć w jego
ciele. Prawdę mówiąc, Mistrz nie patrzył bezpośrednio na niego. Oczy miał jakieś
przeszklone i nienaturalnie „złe”. Marcus bez słowa odszedł w stronę swojego
tymczasowego mieszkania. Już za dwa tygodnie obóz się kończy i będzie trzeba
wrócić do normalnej nauki. Kiedy tak szedł i myślał nad swoim losem, usłyszał
krzyk. Należał do człowieka, raczej mężczyzny. Już miał isć dalej, w końcu sprawa
nie dotyczyła jego gdyby nie fakt że krzyk wydał mu się znajomy. Przystanął na
chwile i odwrócił się. Za nim nie było niczego niezwykłego. Ot kilka lian i ptaków
przelatujących nad głowami mieszkańców aby wyszukać jakiejś nowej ofiary. Kir
zaczął iść powoli w stronę powrotną.
Kiedy doszedł do lądowiska na którym ćwiczył biegi nie zauważył niczego co
mogło by przykuć jego uwagę. Nagle, kilka metrów koło niego coś się poruszyło.
Odwrócił się w gotowości bojowej, ale zrobił to w takim tempie że każdy kto
chciałby go zaatakować, dawno już przeszedł by mu za place i ogłuszył...lub co
gorsza zabił. Na krawędzi lądowiska przesuwała się liana. Był na pięta a jej koniec
wchodził na lądowisko i wyrastał z dużego drzewa obok Marcusa.
Młody Jedi powoli i ostrożnie zaczął podchodzić do liany. Jej drugi koniec,
znikał gdzieś w dole. Była już przetarta w miejscu w którym się poruszała. Jeszcze
kilka sekund albo minut i to co na niej wiszi spadnie kilka kilometrów w dół.
Kir wyjrzał za krawędź. Przez chwile nic nie widział wśród wielu gałęzi i liści
ale nagle dojrzał. Wiedział że ten widok zapamięta po wszechczasy. Jego opiekun,
ojciec i Mistrz. Jedi wisiał tera bezładni zaplątany w lianę która obwiązała go z
zmyślną sieć. Marcus dostrzegł krew na twarzy Mistrza. Wisiał jakieś 100 metrów
pod nim. Marcusa z otępienia wyrwał dziwny dźwięk, jakby rozdzieranego materiału.
Lina pękła. Marcus w zwolnionym tempie widział jak liana znika za krawędzią.
Momentalnie rzucił się za nią i już po chwili leciał w dół. Zamknął w sobie strach i
przekręcając się pionowo, głową do dołu, zaczął przyspieszać w stronę Talica.
Szaty Mistrza nie wiele zwalniały jego lot ale zawsze dawały te kilka sekund.
W końcu, Kir pochwycił Mistrza i zaczął rozglądać się za czymś czego mógł się
złapać. Kiedy jednak nic nie zobaczył zaczęła ogarniać go panika. Najgorsze było
uczucie czekania na śmierć. Marcus ocenił że zostało mu jakieś 2 minuty spadania a
potem raczej będzie martwy.
Kiedy tak leciał, ktoś także leciał w jego stronę. Mrcus ujrzał istotę daleko pod
sobą. Nie było szans aby ich złapała. A jednak i ich linie coraz bardziej się zbliżały.
W końcu Marcus przygotował się do przechwycenia. Po chwili poczuł niesamowity
ból w prawym ramieniu. Czuł jak kość a dokładniej obręcz barkowa pęka i
przemieszcza się z jednego końca ręki na drugi łamiąc dodatkowo kilka chrząstek.
Kość ramienna wybuchła falą bólu i przeszywającym poczuciem cierpienia. Kilka
pacy zostało zmiażdżonych co wywołało dodatkową falę męki. Jednak już po kilku
chwilach Kir nie czuł nic. Ciemność spowiła jego oczy. Nie wiedział co, lub kto
uratował mu życie. I czy mu je ratował czy chciał aby dopełniło się z jego rąk....
***
Marcus poczuł coś zimnego na twarzy. Po chwili zorientował się że to coś, jest
w stanie ciekłym i rozlewa mu się po twarzy i klatce piersiowej. Szybko się podniósł i
otworzył oczy. Ból ręki natychmiast położył go z powrotem do prowizorycznego
łóżka na którym spał. Zacisnął zęby aby choć trochę odciąć umysł od bólu i lekko
zaczął otwierać oczy. Nad sobą widział dużą, owłosioną postać. Widać było że stał
nad nim ktoś z rasy Wookie, ale Kir nie bardzo rozpoznawał twarz jak mniemał,
opiekuna. Gdy odwrócił głowę., jego oczom ukazał się sporej wielkości zbiornik.
Dobrze wiedział co w nim było. Jego połamana ręka była wsadzona w kaftan
ochronny do klatki. Kończyna bezwładnie unosiła się w zbiorniku z bactą. Patrzył na
swoja rękę i po chwili znowu odwrócił się w stronę towarzysza.
Jego oczom ukazała się wysoka i dobrze zbudowana (jeżeli coś takiego można
powiedzieć o kimś z rasy Wookiech), przedstawicielka płci żeńskiej. Jej futro miało
odcień brązowo jasny, gdzieniegdzie rudawy. Sierść była starannie uczesana, gdzie
niegdzie widniały uplecione z niej warkoczyki związane małym liścikiem. Postać
okrywała szaro granatowa szata. Ktoś mniej ucywilizowany społecznie nazwał by ją
szmatą, lecz był to typowy ubiór Wookiech. Na prawej dłoni samicy wisiały trzy
kolorowe obrączki, dodające stylu do całkowitego wyglądu. Twarz była smukła i
delikatna. Nie duży pęk włosów zwisał jej przed oczami. Marcus już wiedział kto
przed nim stoi. Jego wybranka.
Dopiero teraz sobie uświadomił jaki był głupi podchodząc do okna. Jego
zapach wyczuła by jeszcze kiedy wychodził od siebie. Bez żadnych pytań i
odpowiedzi wiedział że to ona uratowała mu życie. Był jej wdzięczny z całego serca.
Ale uczucie miłości i szczęścia momentalnie odpłynęły. Kir przypomniał sobie kogo
jeszcze uratowała. Jego Mistrza. Jedi zaczął rozglądać się nerwowo po malutkim
pokoju w nadziei że zobaczy jeszcze jedno lóżko gdzie będzie spoczywał jego Mistrz.
Niestety. Był tylko on i jego wybawicielka.
Kir zaczął podnosić się lekko, ale zaraz opadł pod silnym naciskiem dłoni jej
opiekunki.
- Gdzie... gdzie jest Talice... to znaczy Mistrz... no wiesz pan... ojciec... –
Marcus nie wiedział jak wytłumaczyć jej swoje myśli. Ale już po chwili jego
wątpliwości znikły.
- Nie martw się, znam basic. – Choć z dziwnym gardłowym akcentem, o
dziwo rozmówca przemówił. Nazywam się Krooura.
Umie było diabelsko trudno wymówić dla Kira, lecz powtarzał je sobie w
myślach.
- Twój Mistrz on... – Zaniemówiła. Po chwili odeszła i wzięła coś z stolika
dopiero teraz widocznego dla Kira. Szybkim krokiem wróciła i wręczyła mu
przedmiot.
***
Kir leżał w łóżku. Spał. Ostanie dni były dla niego ciężkie. Jednak żaden nie
był cięższy od tego. W rękach Marcusa Kira spoczywała niewielka, metalowa urna z
wygrawerowanym napisem „Talice Naertch”.
Rozdział 2
„MROCZNA DROGA”
„Z zaprószoną wspomnieniami źrenicą
Cień zmarłego, co drętwotę pokonał,
Mknie pośmiertnie urojoną ulicą,
Aby wśnić się w dom, gdzie mieszkał i skonał...”
Czas obecny. Couruscant, niedaleko Imperial City.
Morbus, bo tak na niego wszyscy wołali, był człowiekiem spokojnym i
cichym. Z zawody był mechanikiem i naprawiał statki, pojazdy i wszystko co lata i
jeździ, jednym słowem był Złotą Rączką.
Nikt tak naprawdę nie wiedział jak nazywał się Morbus. Wszyscy mówili do
niego w ten sposób odkąd miał osiem lat; nawet jego właśni rodzice z czasem
przekonali się do tego typu nazewnictwa swego jedynego syna.
Życie Morbusa było proste i czyste jak pokład na imperialnym niszczycielu.
Nikomu nigdy nie wadził, w szkole był średniakiem, miał kilka dziewczyn, kilku
przyjaciół, ale nic poza tym. Jego życie przepełniała pustka i dziwna głębią która
zakrywała jego prawdziwą naturę. Zawsze uwielbiał podróżować, choć okazji nie
miał za wiele. Czasem zabrał się gdzieś z chłopakami na obóz lub wycieczkę, ale
zawsze kiedy już czuł się wyzwolony, przygoda dobiegała końca.
Biedny Morbus, jego życie to życie zwykłego, szarego człowieka, życie które
nigdy nie miało się odmieniać. Aż do czasu gdy w jego małym warsztacie zawitał
nieznajomy...
***
- Potrzebuje nowy rdzeń hipernapędu do myśliwca typu I-7 Howlrunner.
Ostrzegam, nie będę się targować ani kłócić o cenę czy jakość. Jeżeli sprzedasz mi
złom, wrócę tu i pochlastam cię na kawałeczki. Jeżeli nie masz tego co proszę pójdę
gdzie indziej. – Nieznajomy stał w milczeniu przed Morbusem. Mechanik podrapał
się po głowie myśląc o części o która prosił prawdopodobny klient. Co chwila zerkał
na twarz bezimiennego ale całe ciało spowijała czarna szata, a na głowę okrywał duży
kaptur. Jedyne co wyróżniało go od innych „czarnych charakterów” było to, że u jego
boku wisiał rękojeść miecza świetlnego. Morbus widział już kilka takich, ale nigdy
nie miał okazji przyjrzeć się im z bliska.
- Emm... chyba mam jeszcze kilka na składzie...zaraz sprawdzę... poczekaj tu
dobra ? – Morbus zaczekał na reakcje postaci w czerni ale cisza wyrażała jasno, że
jeżeli zaraz nie ruszy się z miejsca straci możliwość dobrego zarobku.
Warsztat Morbus był niewielkim sklepikiem na krańcu dzielnicy. Tuz obok
był sklep z używanymi autami. Wiedział że kupujący tam ludzie już niedługo będą
chcieli zwrócić towar – niestety, całkiem przypadkiem, owy sklep nie dawał
ubezpieczenia na swój towar. Tym sposobem miał stały dopływ gotówki.
Sam Morbus nosił długie spodnie na szelkach, białą koszulę (teraz miała
odcień czarno szary) i czapkę z daszkiem. Jedyne co mogło się rzucić w oczy, to jego
kozia bródka przefarbowana na rudo.
Morbus wszedł do składu i podszedł do panelu kontrolnego. Wystukał nazwę i
rodzaj hipernapedu, a komputer już po chwili pokazał listę pasujących ,choć po
trochu, urządzeń i części. Komputer wskazywał na dwie pozycje. Morbus uśmiechnął
się i ruszył w stronę zamkniętego pokoiku na końcu składu. Otworzył drzwi i na
wózku repulsorowym, zaciągnął towar do klienta. Postać wciąż tkwiła w tym samym
miejscu gdzie poprzednio. Jedyną zmianą był pękaty woreczek w ręku ciemnej
postaci.
- Ma pan szczęście został ostatni na składzie... – Zaczął Morbus.
- Zostały dwa na składzie.
Poprawa ze strony bezimiennego człowieka była zadziwiająca. Aby uzyskać ta
informację, nie znajomy musiał posiadać dostęp do komputera i znać hasło... lub
posiadać dostęp do kogoś kto je znał.
Morbus lekko przełknął ślinę na myśl że owa postać mogła wkręcać mu się
myślami do głowy; widział kiedyś jak jakieś nieznajome mu zwierze wgryza się w
ciało jednego z uczestników wycieczek na których bywał za młodu. Bestia nie była
duża ani przesadnie silna, jednak poza pogryzaniem jego kolegi, bestia zaczęła
dosłownie wysysać jego myśli za pomocą dziwnych macek wyrastających i
chowających się tuż obok nosa. Uratowali go, ale od tamtej pory jedyne co potrafi
robić to siedzieć i bez przerwy się ślinić. Nie potrafi jeść, poruszać się i wszystkiego
co mogło by wskazywać na choć cień jego inteligencji. To od tamtej pory Morbus
zaprzestał „wycieczek”.
- Taaak.... Więc może usiądziemy i porozmawiamy o wszystkich potrzebnych
papierach, wie pan takiego sprzętu nie kupuje się od tak....
Postać skinęła prawie niezauważalnie głową, i razem zasiedli aby omówić
warunki.
***
- Błaaagamm... zabierz mnie ze sobą...proszę, już od dawna czekałem na taką
okazję, nie będę ci przeszkadzał, naprawdę w ogóle nie zauważysz mojej obecności...
- Człowieku, ty chyba śnisz jeżeli myślisz że możesz ze mną lecieć. Ja nie
znam ciebie a ty nie znasz