*Wolność* Rozdział 1 „...świadomość patrzy w mrok widzi gwiazdy galaktyki odległe głownie wszechświata pragnie zrozumieć samą siebie...” „APATIA” Czas obecny. Coruscant. Siedział skulony pod ścianą. Posadzka była zimna i wilgotna. Miał na sobie tylko koszulkę i spodnie od kombinezonu. Głowę wsadził z ramiona. Nie mógł myśleć. Był zbyt zmęczony. Nie zasnął. Nie mógł. Nie mógł robić nic poza siedzeniem. Jego stan pozwalał tylko na to. Na rękach miał krew. Nie, nie swoją. Ale ta krew przerażała go bardziej niż gdyby to była jego. Krew jego przyjaciela. Ojca. Mistrza. Pokój nie był za duży. Łóżko było starannie zasłane, a na stoliku leżała reszta ubrań. Firanka w okienku powiewała spokojnie na wietrze. To zabawne, jak spokojnie było w około. Tylko jedno miejsce przepełniało ból i cierpienie. Tuż obok niego, na ziemi leżał przedmiot, któremu poświęcił większą część swojego życia. Walczył za ideały, które przedstawiał, walczył za życie innych. Uczył się, jak pomagać. Uczył się przez całe życie. Lecz teraz... Teraz wszystko legło w gruzach. Ten przedmiot symbolizował jego determinacje i zarazem pokutę, jaką prowadził. Nie patrzył na niego. Nie chciał. Każdy dźwięk przyprawiał go o ból serca i umysłu. A widok miecza świetlnego nikogo nie mógł wprowadzić w dobry nastrój. Miecz, który zawsze był odbierany jako pomoc i dobro, teraz symbolizował tragedię. Tragedię, która nie ominęła Marcusa Kira. Jednego z Rycerzy Jedi, których duszę opuściła nadzieja. 2 Miesiące wcześniej. Garos IV, stolica planety, Ariana. Marcus biegł przed siebie. W lesie było ciemno i ponuro, chociaż było południe. Przez wysokie drzewa docierała tylko nieznaczna część światła. Ale to nie odbierało Kirowi humoru. Miał na sobie długie szaty typowego mnicha, jednak nie przeszkadzały mu zbytnio w bieganiu. Pod szatą miał uniwersytecki mundurek, którego nie cierpiał nosić, ale musiał, bo tak nakazywał regulamin. Szukał Mrieu, bardzo rzadkiego kwiatu, jedynej w sobie rośliny zdolnej powtarzać usłyszany dźwięki. Jeżeli dobrze się ją traktowało, przez okres wegetacji, posiadała zdolność zapamiętywania dźwięków i wypuszczania ich bezbłędnych kopii. Co za tym idzie, mogła służyć jako bardzo prymitywny sprzęt nagrywający. Nie zostało ich wiele, większość została zniszczona w pożarze, jaki wywołał jeden z studentów Uniwersytetu, a resztę zjadły boetay, które ciągle warcząc, przechodziły obok roślin i słyszały swoje warczenie. Z początku uciekały, lecz później oswoiły się z dziwacznymi anomaliami i niszczyły denerwujące kwiatki. Marcus odsłaniał sobie rękoma liście i gałęzie, które stawały mu na drodze. Nagle, jak z pod ziemi, przed Marcusem pojawiło się drzewo. Zaczął hamować, niestety, prędkość, jaką osiągnął podczas biegu była za duża. Leciał na drzewo z całym impetem. Podczas lotu obrócił się ramieniem w stronę drzewa by choć trochę zamortyzować upadek. Kiedy już miało nastąpić zetknięcie się twarzy Kira z korą drzewa, Marcus przeleciał przed drzewo niczym laser przelatuje przez kartkę papieru. Upadł w mały strumyczek. Woda napłynęła mu do ust które otworzył z zdziwienia. Szybko podniósł się na nogi, i wyżymając zmoczone końce szaty spojrzał na „drzewo”, przez które nie wiedzieć, czemu przeleciał. Podszedł do niego i ostrożnie dotknął ręką. Drzewo zamigotało i zafalowało, a przez jej korę przeszły wstęgi zakłóceń. Marcus uśmiechnął się życzliwie i zawołał: - Lupus, możesz wyłazić, dobrze wiem że to ty ! – Jego głos spotkał się z trzepotaniem skrzydeł ptaków poderwanych nagłymi dźwiękami. Echo niosło się jeszcze daleko. Nagle, jeden z krzaków stojących niedaleko niego, zamigotał i znikł. W jego miejscu kucał młody trandoshanin. Uśmiechał się szeroko jak tylko mógł. Oczom Kiera ukazał się imponująca kolekcja kłów. Z dziąseł ściekała ślina, i resztki porannego posiłku, jakim było surowe mięso boetay; niewiele osób mogło zjeść tą potrawę, ze względu na jej twardość i gorzki smak. Jednak dla tradoshanina, i jego zębów była to zaledwie przekąska. Lupus wstał i wyciągnął bez słowa długą, łuskowatą rękę zakończoną trzema palcami, z których wystawał jeden potężny, pięciu centymetrowy pazur, mogący rozszarpać każdego wroga. Jednak Lupus, wbrew swojemu wyglądowi i naturze, jaką powinien mieć każdy trandoshanin, był zupełnie nie szkodliwy i bezpieczny dla otoczenia. - Grhh... To moja nowa zabaweczkhhha... Jak ci się podobhha ? – Lupus miał denerwującą wadę krtani która sprawiała że przy każdym kończeniu zdania, gdy wydychał powietrze, ostatnie litery słychać było jak literę h, a raczej jak łapczywe usiłowania złapania powietrza. Marcus jednak przywykł do jego głosu. –Zbudowałem to wczoraj w nochhy... Jest lepszy od poprzednieghho... - Taaak... To zdążyłem zauważyć... – Marcus chwycił koniec szaty i zaczął ponownie go wyżymać. - Ale co ty tu właściwie robisz ? Przecież masz zajęcia z biologii... A o ile pamiętam dziś omawiacie budowę anatomiczną rodian. - No takhh... Ale... Ja jakośhh... noo... – Lupus opuścił głowę. Tradoshanin nienawidził biologii i wszystkiego, co związane z nauką o istotach żywych. Kochał za to wszelkie przejawy techniki, elektroniki i innych, czyli wszystkiego, co było związane z pracą mechaniczną. W jego szczególne upodobania, wdały się holograficzne projektory. Wciąż konstruował ich nowe wersje i ulepszał stare. Na swoim składzie miał ich dziesiątki. Od takich, które pokazywały małego robaczka, po takie, które przedstawiły statek wielkości myśliwca. Wykorzystywał je do wszystkich celów jakich tylko mógł. Sprzedawał je, rozdawał ludziom, wysyłał rodzinie. Ale jego ulubionym projektem był holoprojektor przedstawiający jego postać siedzącą i pracująca przy konsoli komputera. Często zostawiał ją w sali wykładów, ustawiając tak, aby obraz pokazywał się na ostatnich ławkach sali. Nauczycieli nie pytali go, bo żaden nie mógł przecierpieć jego głosu. - Znów się zerwałeś, co ? Przecież Mistrz Briza Vrinn znowu będzie dawał ci wykłady na temat moralnego postępowania wobec życia szkolnego i osób do niej uczęszczających. – Marcus ostatnie zdanie wyrecytował z przesadną dokładnością i sarkazmem. Nasłuchał się tych gadanin już wystarczająco dużo. A teraz, być może znowu będzie musiał ich słuchać. - A no i może się zerwałemhh, ale może ty mi powiesz, co Ty tu robiszhh ? - Odpowiedź jest prosta. Mój Mistrz, Talice Naertch poprosił mnie, aby znalazł mu kwiat Mrieu. Podobno rośnie gdzieś tu w pobliżu. – Lupus zmrużył lekko oczy, i nieznacznie się wyprostował. Marcus już wiedział że Lupus zaraz zacznie kombinować. - A jeżeli powiem że go widziałemhh... no wiesz, ten kwaithh... i zaoszczędzę ci zbędnych poszukiwańhh... To mogę liczyć na małe wstawiennictwo na moją osobę, kiedy będą już słuchał Mistrz Vrinnhha ? – Lapus zrobił dziwną minę, która zapewne miała oznaczać cwaniactwo. Przekręcił lekko głowę i pokazał lewą stronę kłów. Wyglądało to dracznie. Marcus zrobił podobną minę, bo wiedział jak bardzo Lupus wstydzi się swojej osoby i wyglądu. Zawsze odwzajemniał jego miny, aby ten poczuł się pewniej. Już pierwszego dnia w Uniwersytecie, gdy nowi uczniowie wchodzili na teren szkoły, jeden z zasuszonych grzybów Rokna poleciał, wprost w lewy bok twarzy Lupusa. Jak się później okazało, rzuciła go młoda przedstawicielka rasy Wookiech, Hiauh, co w dosłownym przetłumaczeniu znaczy sierść. W niedługi czas później, zmarł jego ojciec w wypadku na Couruscant. Jak podawała policja, zaczepili go jacyś Wookiech, których trudno spotkać na takiej planecie jak Coruscant. Podczas szarpaniny, ojciec Lupusa potknął się i wypadł za barierkę. Spadł na ostatnie poziomy Imperial City. Nawet jeżeli przeżył, rozszarpałyby go Shoule, zamieszkujące dolne poziomy miasta. Ten wypadek dobił Lupusa zupełnie, dodatkowa antypatia ze strony kolegów z szkoły, załamały go i doprowadziły do próby samobójstwa. W jedną z ciemniejszych nocy, wyszedł z Uniwersytetu, i poszedł w stronę Klifów Tahika, miejsca gdzie zamieszkują same boetay. Chciał dać się zjeść żywcem. Miał jednak pecha, bo tej samej nocy Marcus wymknął się z kolegami aby spróbować huttańskiej Bogi Nogi, napoju który jednym słowem odpręża umysł. Podczas popijania napoju, Marcus ujrzał Lupusa idącego przez las. Na początku śmiał się, że Lupus idzie się utopić w strumyczku. Jednak chwilę później nie było mu do śmiechu. Gdy wraz z kolegami usłyszeli przeraźliwy krzyk a raczej warknięcie, wszyscy uciekli, poza Kirem. Poszedł w stronę Lupusa, a gdy doszedł do miejsca gdzie ten spoczywał, ujrzał nie lada widok. Lupus siedział na ściętym drzewie, a tuż obok niego leżał jeden z boetayów. Miał oderwaną jedną łapę, a głowa leżała kilka metrów obok. Gdy Marcus zapytał się Lupusa co się stało, ten odpowiedział: „Warczał na mnie, więc się zdenerwowałem...”. Od tamtej pory Marcus jest najlepszym przyjacielem Lupusa, i najprawdopodobniej jedynym. - Lupus, dobrze wiesz że zawsze stanę po twojej stronie nie zależnie od sytuacji... więc nie musisz mnie przekupywać... jesteśmy przyjaciółmi, a takie gadanie tylko... - No takh... dobra choć, pokaże ci ten kwiatekhh... – Lupus, podniósł z ziemi małe urządzenie które doprowadziło do zamoczenia Marcusa. Ruszyli przed siebie. *** - To tutajhh. – Lupus zatrzymał się na małej polanie i wskazał pazurem miejsce ukrycia kwiatka. Marcus kiwnął głową i podszedł do wskazanego miejsca. Z pomiędzy wysokiej trawy ujrzał malutki, czerwony kwiatek, z małym dzwoneczkiem na środku. Jego listki na łodydze miały kolor brązowawy, jakby lekko zgniły; jego korzenie, choć był tylko kwiatkiem, sięgały na ponad dziesięć centymetrów z ziemie. Ten kwiat był naprawdę wyjątkową rośliną. Marcus szybkim ruchem ręki zerwał kwiat, odrywając go od reszty korzeni. W laboratorium zrobi mu nowe, genetycznie usprawnione. A teraz musiał wracać. No i oczywiście wysłuchać lamentów Mistrza Briza Vrinna. - Dobra Lupus, zbieramy się. Wracamy do Uniwersytetu. – Mówiąc to Marcus postawił krok naprzód. Ale już po chwili zamarł w miejscu. Odwrócił się z poważna miną w stronę Lupusa. Jeszcze nigdy żaden z nich nie zapuścił się tak głęboko w las. Młody tradoshanin już wiedział o co chodzi. On i Marcus zgubili się. Żaden z nich nie miał pojęcia jak wrócić do Uniwersytetu. *** Lupus, usiadł na kamieniu. Oznajmił że dalej nie pójdzie. - Nie żartuj... przeszliśmy dopiero gdzieś z pięć kilometrów... – Marcus, stanął w miejscu, ale wciąż podskakiwał i chodził wokoło. - I to te pięć kilometrów za dużohh... – Przyjaciel Marcusa wyraźnie przypieczętował swoje słowa uśmiechając się, i pokazując swoje kły. Marcus za każdym razem gdy na nie patrzył, nie mógł uwierzyć że natura dała taka broń, komuś takiemu jak Lupusowi. Gdyby młody tradoshanin był człowiekiem, zapewne byłby niski, lekko garbaty i w wielkimi okularami. Po korytarzach sunąłby z książkami wlepionymi w pierś, i co za tym idzie, byłby pośmiewiskiem dla całej szkoły. A tak, był wysoki, umięśniony, i wyglądał jak ktoś kto dopiero co wyszedł z kryminału. - Zrozum że ktoś może być słabiej przystosowany do pracy fizycznejhh... ja na przykład czuję się już zmeczonyhh. Marcus odetchnął głęboko i usiadł obok przyjaciela. Spuścił głowę i nabrał powietrz do płuc. - Może i masz racje... chwila odpoczynku nie zaszkodzi. A jeżeli nie wrócimy przed zmrokiem, to zaczną nas szukać... - A jeżeli... no tak tylko w czystej teorihh.. jeżeli o nas zapomnieli ? Jeżeli nie zaczną nas szukaćhh ? Co wtedy zrobimyhh ? – Lupus wielkimi oczami zaczął się wpatrywać w Marcusa. Zaraz potem odwrócił w stronę otaczającej ich puszczy. Popatrzył chwilę w jedno z ciemniejszych miejsc puszczy. Po woli zaczął odwracać głowę w stronę Marcusa. Kiedy w końcu jego wzrok zatrzymał się na jego twarzy, gdyby mógł, zapewne posiniałby ze złości. Twarz Marcusa była wygięta w nieludzkim grymasie śmiechu. Wyglądał jakby miał zaraz wybuchnąć; w oczach miał łzy, a na policzkach był czerwone ja burak. Nagle, po chwili ciszy, Marcus wybuchnął całą parada śmiechów i żartów. Po chwili spadł z kamienia i zaczął tarzać się ze śmiechu. Lupus wstał bezgłośnie. Z kamienną twarzą zaczął iść w kierunku w którym szli kilka minut wcześniej. Marcusowi udało się podnieść z ziemi. Śmiał się jeszcze z dobre dziesięć minut za plecami Lupusa. Ale po następnych dwóch godzinach marszu, jego uśmiech zszedł mu z twarzy. *** Nadeszła noc. A noce na Arianie nie należą do najprzyjemniejszych. Temperatura spadła kilku stopni poniżej zera. Tylko nieliczne ptaki były na tyle silne aby wciąż śpiewać i wydawać z siebie dźwięki których żadna istotna nie byłby w stanie powtórzyć. Liście na wysokich drzewach nie przepuszczały zbyt wiele światła, więc w nocy panowała kompletna ciemność. W nocy często padały deszcze, więc poziom wody podnosi się; z malutkiego strumyczka w mgnieniu oka powstaje śmiercionośna rzeka. Kir leżał zawinięty w liść jakiegoś drzewa które rosło obok miejsca które wybrał na spanie. Zresztą nie on wybrał a nogi Lupusa. Tradoshanin zwyczajnie padł ze zmęczenia. Podczas marszu zaczęło padać więc Lupus zakończył wycieczkę słowem „Dośćhh”; Marcus usłyszał jak coś ciężkiego upada za nim. Lupus leżał jak kłoda. Obydwoje spali. Byli zmęczenia i przemoknięci, ponieważ kilka godzin temu spadł deszcz. Żaden z nich nie miał pojęcia w którą stronę iść. Nagle, Lupus otworzył jedno oko. Zdawało mu się że coś usłyszał, coś co przypominało buczenie jakiegoś owada. Nasłuchiwał jeszcze przez chwilę, poczym uświadomił sobie czym był owy dźwięk. Marcusa obudził silny ból brzucha. Otworzył powoli oczy, nim zdążył zrozumieć na co patrzy, następny ból odezwał się w nodze. Marcus sparował następne uderzenie, i szybko podniósł się z miejsca. Dopiero teraz ujrzał swojego napastnika. A raczej nie ujrzał bo panowała zupełna ciemność. Ale wiedział kto to był. Lupus, wymyślił wspaniały sposób aby go obudzić. Już chciał zacząć kłótnie kiedy Lupus wydarł się na całe gardło i wskazał pazurem w niebo. - Patrzhh ! – Wzrok Marcusa powędrował za jego pazurem. Gdy podniósł głowę ujrzał coś co przepełniło go nadzieją. Nad ich głowami wisiał statek. Przeczesywał las ogromnymi reflektorami. Z takiej odległości nie można było stwierdzić jaki to statek i jakiej klasy. Ale jedno w tym statku było szczęśliwe. Na boku statku widniał podświetlony, i jakże dobrze rozpoznawalny znak Uniwersytetu Arianu. Byli uratowani. Przynajmniej tak im się wydawało... *** - Wy zakute łby ! Musiałem podnieść na nogi wszystkie patrole i służby ! Przez was dwóch cały Uniwersytet stał na nogach już o drugiej w nocy ! Wiece co to znaczy ? Ludzie panikowali na waszą myśl ! A wy dwoje wybraliście się na wycieczkę krajoznawczą, tak ? Powiem jedno: jesteście genialnie, wprost niewiarygodnie genialni ! – Marus po raz trzeci przetarł twarz z śliny Mistrza Briza Vrinna. Wczoraj przybyli do budynku uczelni o czwartej, i do tej też pory cała szkoła nie spała. Mistrz nie dal im się nawet przebrać, tylko od razu wziął ich na dywanik. Teraz siedzieli na niewiarygodnie niewygodnych krzesłach, które swoją budową uniemożliwiły siedzącemu utrzymać jednej pozycji przez kilka minut. Marcus co jakiś czas spoglądał na Lupusa, który z spuszczoną głową, słuchał wywodów Mistrza. – Czy wy chociaż zdajecie sobie sprawę co zrobiliście ? Czy do was dociera że jesteście skończonymi półgłówkami, a wasi rodziciele to ostatni... - Dosyć Vrinna. Wystarczy. Teraz ja z nimi porozmawiam. – Z rogu pokoju, jak duch, wyszedł Mistrz Talice Naertch. Marcus przysiągłby że wcześniej go tam nie było. Ale nie czas był teraz nad tym myśleć. Marcus w myślach wychwalał Talica za to że przerwał rozmowę, a raczej monolog, w najbardziej odpowiednim momencie. Już kiedyś jeden z uczniów zażartował z rodziców Lupusa. Po skończeniu żartu, obudził się w skrzydle szpitalnym z poważnymi urazami. Lupus mało co nie wyleciał ze szkoły. Kir bał się o to co mogłoby się stać gdyby ich „kat” dokończył zdanie. Briza spojrzał na Naertcha wzrokiem tak ostrym i tak zabójczym, że strzał z blastera byłby niczym gdyby Mistrz Vrinna mógł strzelać oczyma. Talice wciąż patrzył spokojnie na gnębiciela Marcusa i Lupusa. Po chwili Vrinna opuścił wzrok, wziął z biurka kilka papierów, i szybkim krokiem odszedł z miejsca, poczym udał się za drzwi. Przed wyjściem rzucił jedno z swoich spojrzeń w stronę Lupusa i ostatecznie wyszedł. Dopiero wówczas Mistrz Marcusa zajął jego miejsce. Miał na sobie identyczną szatę jak reszta nauczycieli i Mistrzów. Jedyna różnica między nauczycielami a Mistrzami stanowił fakt że Mistrzowie byli Jedi. A nauczycieli byli nauczycielami. Ich obowiązki nie różniły się zbytnio, ale Mistrzowie prowadzili oddzielną Akademię dla szczególnie uzdolnionych uczniów. Naertch usiadł na krześle poprzednika i jakby zmęczonym wzrokiem popatrzył na winowajców. Lupus dopiero teraz, od początku spotkania, odważył się podnieść głowę. Marcus za to ja opuścił. Było mu wstyd że jego własny Mistrz musi go karać, nawet jeżeli chodzi o karę słowną. Niedawno zaczął nauki na Rycerza Jedi. Nie szło mu najlepiej, ale jakoś dawał sobie radę. Jego Mistrzem był właśnie Talice. - No dobrze chłopcy... – Rozmówca zaczął pierwszy. – Więc od początku. Co dokładnie się stało ? - A więc Mistrzu, wysłałeś mnie do lasu aby odnalazł Mrieu. – Talice przytaknął, i szybko rzucił spojrzenie Lupusowi. – Kiedy byłem w trakcie poszukiwań, spotkałem Lupusa, który... – Marcus przystanał na chwile, nie wiedząc jakiego słowa użyć. - ...który uciekł z zajęć, prawda ? – Mistrz dokończył za niego. Lupus ciężko przełkną ślinę. Wyglądał jakby za chwilę miał wybuchnąć płaczem i złością. - Taak.. tak można to nazwać... no i spotkałem go, a on powiedział że widział kwiatek, więc poprosiłem go o pomoc. – Marcus spojrzał prosto w oczy Mistrza. Były niewzruszone. Nic nie wyrażały. Kir zaczął się lekko denerwować. - A o ile dobrze pamiętam, miałeś kwiat zdobyć samemu... bez pomocy... - Ależ Mistrzu, on mi tylko pokazał miejsce, sam po niego poszedłem, sam go zerwałem i sam go przyniosłem... – Młodzieniec zaczął przebierać palcami. Lupus wciąż patrzył na Mistrza, ale ten nawet nie drgnął. - Być może dałem ci za trudne zadanie Kir. Zgłoś się do mnie jutro. Dam ci nowe. Łatwiejsze. – Talice wstał otrzepał szatę z kurzu i zaczął wychodzić. - Ależ Mistrzu, ja... ahh.. – Marcus zrezygnował z dalszych negocjacji. Wstał, przyciągnął się i rozmasował obolałe części ciała. Spojrzał na Lupusa. Młody tradoshanin wciąż siedział, wpatrując się w miejsce w którym jeszcze przed chwilą siedział Mistrz. Marcus znał to spojrzenie. Miał on takie kiedy widział Lupusa idącego przez las aby popełnić samobójstwo. Lupus znowu spróbuje się zabić. Marcus wiedział że i tym razem, nie może na to pozwolić. *** Była późna noc. Od ostatnich zajęć minęły już dobre dwie godziny. Młody Jedi zaczaił się w koncie jednego z setek korytarzy na Uniwersytecie. Kilka drzwi od niego był pokój Lupusa. Marcus wiedział że dziś będzie Ta noc. Stał nieruchomo w kącie. Serce zaczynało bić mu szybciej, a kompletna cisza i ryzyko problemów potęgowały napięcie. Jeżeli teraz go znajdą, po tym jak zabłądził w lesie z Lupusem, mogą go wyrzucić z Uniwersytetu. Założył na siebie ubranie jak najciemniejsze, aby mniej rzucać się w oczy i pozostawać w cieniu. Wszystko było by dobrze gdyby nie żółte skarpetki które było widać przy każdym ruchu nogą. Kiedy biegł w cieniu, wyglądało to jak poruszający się cień z świecącymi się obrączkami na stopach. Jednak teraz nie miał czasu o tym myśleć. Jak na zawołanie, Marcus usłyszał dźwięk otwieranych drzwi. Wyjrzał lekko zza rogu. Ujrzał widok którego się spodziewał. Tradoshanin jak złodziej z łupem, krył się w cieniu przed każdym promykiem jakiegokolwiek światła. Nie wyglądał on na kogoś kto miał się zamiar zabić, raczej jak młodzieniec umykający rodzicom, którego celem jest się dostać do pokoju ukochanej. Kiedy Lupus przechodził kilka metrów obok Kira, stanął na chwilę i zaczął wąchać powietrze. Marcus wiedział że Lupus go czuje ale wiedział też że zbytnio się tym nie przejmie. Pewnie pomyśli że znowu buszował w kuchni albo łaził do znajomych. I tak też się stało. Lupus bez dłuższego zastanowienia zaczął schodzić po schodach w dół. Marcus ruszył zanim. Po kilku minutach byli już na dole. Lupus wciąż nie widział że jest śledzony; w końcu dotarł do frontowej bramy. Oparł się o nią i zaczął mocno napierać prawym ramieniem. Po kilku próbach udało mu się uchylić drzwi bramy na tyle że mógł się prześlizgnąć. Marcus przeszedł zanim bez najmniejszych problemów. Kiedy jednak wyszedł z bramy i wskoczył za rzeźbę przedstawiającą książkę z piórem, zorientował się że Lupusa nigdzie nie ma. Nie zdążył by w takim tępię zejść na dół. Nie mógł wrócić, ani też zeskoczyć z schodów, najwyższe stopnie dzieliło jakieś piętnaście metrów wysokości. Nagle Marcus uświadomił sobie co się stało. Już zaczął się odwracać, jednak za późno. Potężny cios łuskowatą łapą w twarz powalił go na posadzkę. Lupus stał nad Marcusem patrząc się na niego jak na wyrzutka. Pokręcił lekko głową w uznaniu pogardy dla przyjaciela który tak łatwo dał się podejść. Tradoshanin ruszył schodami w dół. Już po chwili znikł w ciemnej puszczy, gdzie czaiły się niebezpieczeństwa o których nikt nawet nie był w stanie myśleć... *** Kira obudził się z bólem głowy jakiego nie miał od dawna. Jednak najgorszy ból był dopiero przed nim. Nad Marcusem stało kilku Mistrzów w tym Mistrz Vrinna. Wszyscy patrzyli na niego wzorkiem katów, mających zaraz ściąć głowę winnego. Marcus zamglonym wzrokiem zaczął powoli wstawać. Zorientował się że leży na pryczy w skrzydle szpitalnym. Dopiero po chwili wyczuł obecność ogromnego bandaża na tyle głowy. Czuł że pod nim siedzi ogromny guz. Lekko pokręcił głową ale zaraz przestał; ból głowy był przytłaczający i nie pomagał w myśleniu. Pierwszy odezwał się Mistrz którego Marcus w ogóle pierwszy raz widział na oczy. - Marcusie Kirze... powiedz nam gdzie byłeś wczoraj podczas ciszy nocnej ? – Jego głos był jak melodia a słowa wręcz płynęły w rzecze zdań. Marcus nigdy nie słyszał czegoś podobnego. Na pierwszy rzut oko owy Mistrz wyglądał na człowieka, jednak jak wiadomo pozory mylą. Marcus dopiero po chwili zdecydował się odpowiedzieć. - Eee... ja ? Noo... ja byłem.. – Kir ciężko przełknął ślinę. – Tak naprawdę śledziłem mojego kumpla Lupusa, to ten z czternastki w zachodnim skrzydle... on jest... - Wiemy kim on jest... i wiemy też po co wyszedł wczoraj w nocy. Tylko zdziwiła nas twoja obecność na posadzce przed główną bramą Uniwersytetu. – I znowu ten głos. Marcus ledwo rozumiał co Mistrz do niego mówił. Jego głos był tak melodyjny i zarazem usypiający, że poniekąd mógłby służyć jako broń. - Ja próbowałem go... powstrzymać przed tym co chciał zrobić... ale zaskoczył mnie i obezwładnił... – Jeżeli tak można było nazwać potężny cios w tył głowy. – A co z nim ? Znaleźliście go ? Będzie trochę zdenerwowany jak zwykle gdy coś mu się nie udaje... - Tak owszem, znaleźliśmy go... ale nie wiele po nim zostało. Trafił na całe stado boetayów... przykro mi. – Po skończonym zdaniu, nastąpiła krótka cisza. To zdanie rozgromiło psychikę Marcusa. Nie mógł uwierzyć w treść i w brutalność tego wypowiedzenia. Jednak dopiero po chwili dotarł do niego sens tego zdania. Lupus, jego najlepszy przyjaciel... nieżył. W jednej chwili wszystkie jego wspomnienia ułożyły się w jeden logiczny ciąg. Uświadomił sobie że w każdym wspomnieniu, złym czy dobrym, był obecny młody Tradoshanin. A teraz... teraz wszystko zostało stracone. Teraz wszystko legło w gruzach. Teraz Marcus był samotny. Przychodził mu tylko jedna myśl do głowy: zrobić to samo co Lupus. Kir ciężko opadł na łóżko i zemdlał. Tuż przed straceniem świadomości, ukazała mu się uśmiechnięta twarz Lupusa. A później była już tylko ciemność... Miesiąc później czasy przeszłego. Kashyyyk, Rwookrrorro. - Szybciej Kir, przeskakuj na dalej wysunięte liany, omiń te z brzegu. - Talice Naertch poganiał Marcusa który już od dobrych kilku godzin nieustannie ćwiczył na lianach olbrzymich drzew rosnących na Kashyyyku. Miał na sobie białą podkoszulkę, która teraz była brudna i przepocona; do pasa miał przypięty miecz świetlny, który sam zbudował tydzień temu. Choć jeszcze nie miał okazji aby użyć go w celach innych niż ćwiczenia, był jednak przekonany że noszenie go, zapewni mu choć małe bezpieczeństwo. Mistrz stał na jednym z setek ogromnych, wytworzonych prze naturę, lądowisk. - To nie jest takie proste jak mu się wydaje... sam by spróbował... – Marcus myślał kiedy przeskakiwał na kolejną linę. I nagle, tuż obok niego, przeleciał jakby cień. Coś poruszało się z niewiarygodną prędkością, być może nawet szybciej niż najlepsi Wookie. Na chwilę wytężył wzrok aby dostrzec oddalający się cel. Nie mógł uwierzyć w to co zobaczył. Mistrz Talice pomykał jak na lianach jak oszalały, przekładając rękę za ręką, jakby pływał. A jednak jego ruchy były płynne i systematyczne. Kir, kiedy doszedł do myśli, rozbujał się na linie, i szybkim ruchem zeskoczył na ziemię. Otrzepał się, powąchał się pod pachami i z niesmakiem odwrócił głowę, a kilka sekund później, tuż obok niego wylądował Mistrz. Był cały czerwony i całkowicie wyczerpany. Opadł na jedno kolano. Marcus ukląkł przy nim i zaczął pomagać mu wstawać. - Mistrzu nie trzeba było... jeszcze chwila a bym załapał o co chodzi, nie musiałeś mi pokazywać. - Mój drogi, zrobiłem to po to... – Talice cieżko odetchnął i nabrał powietrza, poczym podniósł się na nogi. - ...abyś już nigdy nie wątpił z zręczność i umiejętności Jedi. Niezależnie od wieku, można być tak samo silnym i sprawnym jak dawniej. Mnie jednak wiek dorwał, i nie mam już sił mu się oprzeć. Lecz są Mistrzowie o wiele starsi ode mnie a sprawi jak młodzieńcy. Marcus nic nie odpowiedział, tylko pomógł Mistrzowi dojść do jego chaty. Cały ten pobyt na Kashyyyku nie podobał mu się już od samego początku. Jednak kiedy jego młoda koleżanka Wookie, zaproponowała że może ich zabrać na koszt firmy w której pracuje jej wujek, co dla Wookiech było prawdziwym wyjątkiem, wszyscy aż krzyczeli z radości że zobaczą sławne drzewa wroshry. On sam miał inne plany na temat tego wyjazdu. Nareszcie mógł pobyć choć przez chwilę sam na sam z Mistrzem, czego brakowało mu w Uniwersytecie na Garosie IV. Teraz jednak miał chwilę wolnego, pomyślał więc że pójdzie pozwiedzać sobie zabytki Kashyyyku, choć wątpił aby Wookie dopuścili go do choć jednego z nich. Choć rasa Wookiech jest na ogół gościnna i stroni od konfliktów, to jednak nie lubi przyjezdnych na swojej planecie i odnosi się do nich z dużym dystansem, więc o pokazywaniu swoich rodzinnych zabytków nie było mowy. Trzeba było mieć albo kontakty z kimś z wysoko postawionej rodziny lub zwyczajnie być Wookiem... a to drugie wydawało się być już bardziej realne. Marcus najpierw poszedł (a raczej doskoczył lianami) do poziomu dziecinnego. Choć bez problemu i wysiłku mógł dotrzeć tam zwyczajną windą, chciał jeszcze poćwiczyć. Czuł że już niedługo Mistrz będzie chciał go poddać jakiejś próbie, która może go przerosnąć. Jednak nie tracił nadziei. Od czasu śmierci Lupusa, nic nie było już tak jak dawniej. Marcus stał się człowiekiem stroniącym od innych, nie lubił towarzystwa, przestał się interesować kontaktami damsko-męskimi. Za to zaczął ostry trening na Jedi. Choć od początku nauk zawsze myślał o sobie w kontekście Rycerza Jedi, i sam Mistrz czasem się tak do niego zwracał, był jednak wciąż Padawanem. Zbudowanie miecza było już jednym z ostatnich kroków, jakie musiał pokonać na drodze aby stać się pełnoprawnym Rycerzem. Na poziomi dziecinnym było o wiele mniej domostw Wookiech niż w głównym mieście. Tutaj już nie było takiego hałasu w postaci ruszających wind, okrzyków czy wycia. Tutaj panował względny spokój. Marcus przeszedł kilkadziesiąt metrów po olbrzymiej platformie, połączonej z innymi niewielkimi, drewnianymi mostami lub specjalnie do tego przystosowanymi gałęziami. Jego uwagę zwróciło jedno z malusieńkich drzew, a raczej krzaczków, bo tylko tak można nazwać drzewo o wysokości nie przekraczającej siedem metrów. Na jego przedzie, widniała metalowa tablica, na stałe przynitowana do kory drzewa. Choć pierwszego języka Marcus nie rozumiał w ogóle, to drugi sprawił mu już mniejszy problem. Jak zauważył, zdanie wyryte było w języku wookiech, a dokładnie w dialekcie xaczik, jednej z ważniejszych odmian ich dialektu, drugi zaś język był niczym innym jak zwykły basic. Zdanie brzmiało następująco: „ Tu, pod tym drzewem spoczywają szczątki i prochy, lub też pozostałości po naszych młodych synach, którym nie udało się przejść próby męstwa. Uklęknij i złóż im modlitwę, lub połóż kawałek kshyy obok drzewa, na znak pamięci i silnej więzi jakie wiąże wszystkich Wookie.” Marcus był lekko zaskoczony takim pomnikiem. Zawsze uważał że wookie którzy nie przeszli pomyślnie próby męstwa, są uważani za wygnańców. A jednak, wookie dopuszczali i rozumieli niektóre wpadki ich ziomków. Nagle spostrzegł coś jeszcze. Tuż pod dwoma tłumaczeniami, widniało jeszcze inne tłumaczenie, choć było bardzo nieczytelne, i jakby specjalnie wydrapane i zniszczone. Ale już po chwili rozpoznał charakterystyczne sylwetki liter. Ten dialekt był niczym innym jak kodem imperialnym. A więc jednak, ślad po skażeniu wookiech niewolnictwem przez imperium, pozostał tutaj. To dlatego napis był nieczytelny. Wookie starają się zapomnieć o krzywdach wyrządzonych przez Imperium wiele lat temu. Marcus jednak wątpił czy kiedykolwiek zapomną, a już tym bardziej przebaczą. *** Następne ćwiczenia Kira polegały głównie na sprawdzeniu jego sprawności fizycznej. Po lianach skakał już bardzo dobrze, ale wciąż nie mógł się równać z swoim Mistrzem. Dziwił go natomiast fakt, że odbywał on tak mało ćwiczeń związanych z używaniem Mocy. Mistrz co prawda uczył go jak podnieść przedmiot czy odłączyć mały ból z określonej części ciała, ale nie miał ćwiczeń praktycznych, jak wykorzystanie Mocy w walce, czy choćby w zwiększeniu szybkości lub skoku. Był pewien że ten czas jeszcze nadejdzie. Nie pomylił się. Już następnego dnia Mistrza kazał mu zawiązać sobie oczy przepaską, i stanąć na środku kręgu. Ćwiczenie odbywało się na jednym w drzewnych placów, trochę mniejszych od tych głównych Krąg był namalowany czerwoną farbą. Miał średnice koło 12 metrów. Marcus stał na samiutkim środku, a w ręce trzymał swój rękojeść miecza. W drugiej ręce trzymał czarną wstążkę która miała go wyłączyć od zmysłu widzenia. Kiedy już zawiązał oczy, Mistrz stojący niedaleko końca kręgu przemówił. - Teraz skup się Kir. Na górze, do dużej gałęzi jest przyczepionych około piętnastu grubych lin, a na końcu każdej z nich jest zawieszony kamień. Posługując się Mocą, będę kołysał te liany aby leciał prosto na ciebie. Ty, poruszając się, musisz odciąć je mieczem. Zrozumiałeś ? – Kir przytaknął skinieniem głowy. Mistrz posłał w dół pierwszą linę. Rozpędzony kamień leciał wprost na twarz Kira. I dotarł do celu. Marcus wylądował jakieś trzy metry dalej. Natychmiast zdjął przepaskę i zaczął masować szczękę. Mistrz uśmiechnął się nieznacząco. „Wstawaj Kir. Jeszcze raz.” Marcus usłyszał te słowa w swojej głowie. Brzmiały jak głos Mistrza. Dobra, pomyślał, zaczynamy. Tym razem Talice puścił 4 liny w dół. Każda miała przywiązany kamień, który mógłby bez problemu zabić mniejszą istotę. Marcus włączył miecz. Z rękojeści wystrzelił błękitny promień promień. Zamach, potem drugi, trzeci, dziesiąty. Świsty kamieni ucichły. Marcus wyłączył miecz. Szybkim ruchem ściągnął opaskę aby obejrzeć swoje wyniki. Kir stał na środku kręgu i zdębiał z osłupienia. Cztery liny wisiały bez najmniejszych uszkodzeń, choćby czarnych muśnięć od miecza. Nie trafił ani razu. -Hmm... wiesz Kir... dziś zapowiada się długi dzień... – Mistrz uśmiechnął się z przekąsem, i zaczął iść w stronę młodego Padawana, aby udzielić mu kilku wskazówek... *** Noce na Kashyyyku bywają bardzo zimne. Kir skulił się pod cieniutkim kocem. Wookie byli zdziwieni że ich goście potrzebują jakiegokolwieg przykrycia na noc. Ich grube i gęste futro było poczwórnym kocem. Nagle, ni stąd ni zowąd, Marcus usłyszał śpiew. Śpiew był cichy ale na tyle wyraźny aby dosłyszeć jego głębie i melodyjność. Był śpiewany w basicu, ale nie to urzekło Marcusa. Śpiewała go kobieta, a te ostatnio rzadko pojawiały się w życiu Marcusa. Kir posłuchał śpiewu jeszcze przez chwilę, poczym powoli zaczął wstawać. Podszedł do ściany swojego domku i wystawił ostrożnie głowę za okno. Cudowny śpiew dobiegał z domku z naprzeciwka. Przez okno było widać w nim malutką poświatę ogniska lub jakiejś lampki. Kir bez zastanowienia się, wyskoczył przez okno, i powoli ruszył w stronę domku. Kiedy już doszedł, przystanął na chwilę. Śpiew nie ustawał; dopiero teraz Marcus rozumiał dokładnie sens i znaczenie melodii. To była spokojna piosenka o drzewach kshyy rosnących na Kashyyyku od bardzo dawna. Młody Padawan posłuchał jeszcze trochę cudownego śpiewu który przyciągał go jeszcze bardziej. W końcu lekko zajrzał przez małe okienko do środka. Na początku widok go zszokował ale już po chwili z przeszklonymi oczami słuchał pięknej melodii i patrzył na wykonawczynie. Czuł się dziwnie. Bardzo dziwnie. Jeszcze nie znał osoby a dokładniej człowieka który zakochał by się w kimś z przedstawicieli rasy Wookie... *** - Szybciej Kir, szybciej, musisz biec szybciej ! - Mistrz Talice krzyczał do Marcusa, ale ten wcale nie przyśpieszał; jedyne co zmieniało się w jego wnętrzu to charakter. Ostatnio stał się agresywny i arogancji. Raz nawet popchnął jednego z studentów na niższe drzewo znajdujące się ponad 12 metrów od wyższego. Na szczęście (albo nie szczęście), ofiara zawisła na lianach. Co prawda zdejmowanie go z lian trwało ponad 2 godziny, najważniejsze było że żył. Teraz Kir biegł przez długie lądowisko. Na ogromnym drzewie miał wytyczone linie toru do biegania. Ostatnio nie szło mu najlepiej w bieganiu, więc Mistrz postanowił przećwiczyć go i w tej dziedzinie. Teraz robił już siódme okrążenie. Był wykończony i skonany. Co kilka sekund miał przez oczami mgiełkę. W końcu Kir upadł ciężko na ziemię. Nie mógł już biec. Nogi miał jak z waty a umysł spowijał cień i mgła. Przez ledwie widoczny obraz jego oczu zobaczył Mistrza. Patrzył na niego dziwnym wzrokiem. Jeszcze nigdy nie widział aby Mistrz patrzył na niego takimi oczami. Nie wiedział czy zrobił źle czy dobrze ale nie poddał się. Biegł do końca. Talice wyciągnął do niego rękę aby pomóc mu stanąć na nogi. Kir zachwiał się lekko i popatrzył na nogi całe brudne od mchu, różnorakich grzybów i malutkich drzazg które swoimi malutkimi końcami boleśnie wbijały się w ciało. - Wstawaj. – Szorstki głos Mistrza zdziwił Marcusa. Ale czemu tu się dziwić w końcu zawiódł oczekiwania swojego nauczyciela. – Do niczego się nie nadajesz. Wracaj do swojego domku i nie wychodź z niego dopóki, dopóty nie zrozumiesz błędu swoich poczynań. - Ależ Mistrzu ja... – Młody Padawan już chciał sprostować słowom Talica ale zrezygnował, gdy zobaczył jego wzrok. Oczy Mistrza wydawały się drążyć w jego ciele. Prawdę mówiąc, Mistrz nie patrzył bezpośrednio na niego. Oczy miał jakieś przeszklone i nienaturalnie „złe”. Marcus bez słowa odszedł w stronę swojego tymczasowego mieszkania. Już za dwa tygodnie obóz się kończy i będzie trzeba wrócić do normalnej nauki. Kiedy tak szedł i myślał nad swoim losem, usłyszał krzyk. Należał do człowieka, raczej mężczyzny. Już miał isć dalej, w końcu sprawa nie dotyczyła jego gdyby nie fakt że krzyk wydał mu się znajomy. Przystanął na chwile i odwrócił się. Za nim nie było niczego niezwykłego. Ot kilka lian i ptaków przelatujących nad głowami mieszkańców aby wyszukać jakiejś nowej ofiary. Kir zaczął iść powoli w stronę powrotną. Kiedy doszedł do lądowiska na którym ćwiczył biegi nie zauważył niczego co mogło by przykuć jego uwagę. Nagle, kilka metrów koło niego coś się poruszyło. Odwrócił się w gotowości bojowej, ale zrobił to w takim tempie że każdy kto chciałby go zaatakować, dawno już przeszedł by mu za place i ogłuszył...lub co gorsza zabił. Na krawędzi lądowiska przesuwała się liana. Był na pięta a jej koniec wchodził na lądowisko i wyrastał z dużego drzewa obok Marcusa. Młody Jedi powoli i ostrożnie zaczął podchodzić do liany. Jej drugi koniec, znikał gdzieś w dole. Była już przetarta w miejscu w którym się poruszała. Jeszcze kilka sekund albo minut i to co na niej wiszi spadnie kilka kilometrów w dół. Kir wyjrzał za krawędź. Przez chwile nic nie widział wśród wielu gałęzi i liści ale nagle dojrzał. Wiedział że ten widok zapamięta po wszechczasy. Jego opiekun, ojciec i Mistrz. Jedi wisiał tera bezładni zaplątany w lianę która obwiązała go z zmyślną sieć. Marcus dostrzegł krew na twarzy Mistrza. Wisiał jakieś 100 metrów pod nim. Marcusa z otępienia wyrwał dziwny dźwięk, jakby rozdzieranego materiału. Lina pękła. Marcus w zwolnionym tempie widział jak liana znika za krawędzią. Momentalnie rzucił się za nią i już po chwili leciał w dół. Zamknął w sobie strach i przekręcając się pionowo, głową do dołu, zaczął przyspieszać w stronę Talica. Szaty Mistrza nie wiele zwalniały jego lot ale zawsze dawały te kilka sekund. W końcu, Kir pochwycił Mistrza i zaczął rozglądać się za czymś czego mógł się złapać. Kiedy jednak nic nie zobaczył zaczęła ogarniać go panika. Najgorsze było uczucie czekania na śmierć. Marcus ocenił że zostało mu jakieś 2 minuty spadania a potem raczej będzie martwy. Kiedy tak leciał, ktoś także leciał w jego stronę. Mrcus ujrzał istotę daleko pod sobą. Nie było szans aby ich złapała. A jednak i ich linie coraz bardziej się zbliżały. W końcu Marcus przygotował się do przechwycenia. Po chwili poczuł niesamowity ból w prawym ramieniu. Czuł jak kość a dokładniej obręcz barkowa pęka i przemieszcza się z jednego końca ręki na drugi łamiąc dodatkowo kilka chrząstek. Kość ramienna wybuchła falą bólu i przeszywającym poczuciem cierpienia. Kilka pacy zostało zmiażdżonych co wywołało dodatkową falę męki. Jednak już po kilku chwilach Kir nie czuł nic. Ciemność spowiła jego oczy. Nie wiedział co, lub kto uratował mu życie. I czy mu je ratował czy chciał aby dopełniło się z jego rąk.... *** Marcus poczuł coś zimnego na twarzy. Po chwili zorientował się że to coś, jest w stanie ciekłym i rozlewa mu się po twarzy i klatce piersiowej. Szybko się podniósł i otworzył oczy. Ból ręki natychmiast położył go z powrotem do prowizorycznego łóżka na którym spał. Zacisnął zęby aby choć trochę odciąć umysł od bólu i lekko zaczął otwierać oczy. Nad sobą widział dużą, owłosioną postać. Widać było że stał nad nim ktoś z rasy Wookie, ale Kir nie bardzo rozpoznawał twarz jak mniemał, opiekuna. Gdy odwrócił głowę., jego oczom ukazał się sporej wielkości zbiornik. Dobrze wiedział co w nim było. Jego połamana ręka była wsadzona w kaftan ochronny do klatki. Kończyna bezwładnie unosiła się w zbiorniku z bactą. Patrzył na swoja rękę i po chwili znowu odwrócił się w stronę towarzysza. Jego oczom ukazała się wysoka i dobrze zbudowana (jeżeli coś takiego można powiedzieć o kimś z rasy Wookiech), przedstawicielka płci żeńskiej. Jej futro miało odcień brązowo jasny, gdzieniegdzie rudawy. Sierść była starannie uczesana, gdzie niegdzie widniały uplecione z niej warkoczyki związane małym liścikiem. Postać okrywała szaro granatowa szata. Ktoś mniej ucywilizowany społecznie nazwał by ją szmatą, lecz był to typowy ubiór Wookiech. Na prawej dłoni samicy wisiały trzy kolorowe obrączki, dodające stylu do całkowitego wyglądu. Twarz była smukła i delikatna. Nie duży pęk włosów zwisał jej przed oczami. Marcus już wiedział kto przed nim stoi. Jego wybranka. Dopiero teraz sobie uświadomił jaki był głupi podchodząc do okna. Jego zapach wyczuła by jeszcze kiedy wychodził od siebie. Bez żadnych pytań i odpowiedzi wiedział że to ona uratowała mu życie. Był jej wdzięczny z całego serca. Ale uczucie miłości i szczęścia momentalnie odpłynęły. Kir przypomniał sobie kogo jeszcze uratowała. Jego Mistrza. Jedi zaczął rozglądać się nerwowo po malutkim pokoju w nadziei że zobaczy jeszcze jedno lóżko gdzie będzie spoczywał jego Mistrz. Niestety. Był tylko on i jego wybawicielka. Kir zaczął podnosić się lekko, ale zaraz opadł pod silnym naciskiem dłoni jej opiekunki. - Gdzie... gdzie jest Talice... to znaczy Mistrz... no wiesz pan... ojciec... – Marcus nie wiedział jak wytłumaczyć jej swoje myśli. Ale już po chwili jego wątpliwości znikły. - Nie martw się, znam basic. – Choć z dziwnym gardłowym akcentem, o dziwo rozmówca przemówił. Nazywam się Krooura. Umie było diabelsko trudno wymówić dla Kira, lecz powtarzał je sobie w myślach. - Twój Mistrz on... – Zaniemówiła. Po chwili odeszła i wzięła coś z stolika dopiero teraz widocznego dla Kira. Szybkim krokiem wróciła i wręczyła mu przedmiot. *** Kir leżał w łóżku. Spał. Ostanie dni były dla niego ciężkie. Jednak żaden nie był cięższy od tego. W rękach Marcusa Kira spoczywała niewielka, metalowa urna z wygrawerowanym napisem „Talice Naertch”. Rozdział 2 „MROCZNA DROGA” „Z zaprószoną wspomnieniami źrenicą Cień zmarłego, co drętwotę pokonał, Mknie pośmiertnie urojoną ulicą, Aby wśnić się w dom, gdzie mieszkał i skonał...” Czas obecny. Couruscant, niedaleko Imperial City. Morbus, bo tak na niego wszyscy wołali, był człowiekiem spokojnym i cichym. Z zawody był mechanikiem i naprawiał statki, pojazdy i wszystko co lata i jeździ, jednym słowem był Złotą Rączką. Nikt tak naprawdę nie wiedział jak nazywał się Morbus. Wszyscy mówili do niego w ten sposób odkąd miał osiem lat; nawet jego właśni rodzice z czasem przekonali się do tego typu nazewnictwa swego jedynego syna. Życie Morbusa było proste i czyste jak pokład na imperialnym niszczycielu. Nikomu nigdy nie wadził, w szkole był średniakiem, miał kilka dziewczyn, kilku przyjaciół, ale nic poza tym. Jego życie przepełniała pustka i dziwna głębią która zakrywała jego prawdziwą naturę. Zawsze uwielbiał podróżować, choć okazji nie miał za wiele. Czasem zabrał się gdzieś z chłopakami na obóz lub wycieczkę, ale zawsze kiedy już czuł się wyzwolony, przygoda dobiegała końca. Biedny Morbus, jego życie to życie zwykłego, szarego człowieka, życie które nigdy nie miało się odmieniać. Aż do czasu gdy w jego małym warsztacie zawitał nieznajomy... *** - Potrzebuje nowy rdzeń hipernapędu do myśliwca typu I-7 Howlrunner. Ostrzegam, nie będę się targować ani kłócić o cenę czy jakość. Jeżeli sprzedasz mi złom, wrócę tu i pochlastam cię na kawałeczki. Jeżeli nie masz tego co proszę pójdę gdzie indziej. – Nieznajomy stał w milczeniu przed Morbusem. Mechanik podrapał się po głowie myśląc o części o która prosił prawdopodobny klient. Co chwila zerkał na twarz bezimiennego ale całe ciało spowijała czarna szata, a na głowę okrywał duży kaptur. Jedyne co wyróżniało go od innych „czarnych charakterów” było to, że u jego boku wisiał rękojeść miecza świetlnego. Morbus widział już kilka takich, ale nigdy nie miał okazji przyjrzeć się im z bliska. - Emm... chyba mam jeszcze kilka na składzie...zaraz sprawdzę... poczekaj tu dobra ? – Morbus zaczekał na reakcje postaci w czerni ale cisza wyrażała jasno, że jeżeli zaraz nie ruszy się z miejsca straci możliwość dobrego zarobku. Warsztat Morbus był niewielkim sklepikiem na krańcu dzielnicy. Tuz obok był sklep z używanymi autami. Wiedział że kupujący tam ludzie już niedługo będą chcieli zwrócić towar – niestety, całkiem przypadkiem, owy sklep nie dawał ubezpieczenia na swój towar. Tym sposobem miał stały dopływ gotówki. Sam Morbus nosił długie spodnie na szelkach, białą koszulę (teraz miała odcień czarno szary) i czapkę z daszkiem. Jedyne co mogło się rzucić w oczy, to jego kozia bródka przefarbowana na rudo. Morbus wszedł do składu i podszedł do panelu kontrolnego. Wystukał nazwę i rodzaj hipernapedu, a komputer już po chwili pokazał listę pasujących ,choć po trochu, urządzeń i części. Komputer wskazywał na dwie pozycje. Morbus uśmiechnął się i ruszył w stronę zamkniętego pokoiku na końcu składu. Otworzył drzwi i na wózku repulsorowym, zaciągnął towar do klienta. Postać wciąż tkwiła w tym samym miejscu gdzie poprzednio. Jedyną zmianą był pękaty woreczek w ręku ciemnej postaci. - Ma pan szczęście został ostatni na składzie... – Zaczął Morbus. - Zostały dwa na składzie. Poprawa ze strony bezimiennego człowieka była zadziwiająca. Aby uzyskać ta informację, nie znajomy musiał posiadać dostęp do komputera i znać hasło... lub posiadać dostęp do kogoś kto je znał. Morbus lekko przełknął ślinę na myśl że owa postać mogła wkręcać mu się myślami do głowy; widział kiedyś jak jakieś nieznajome mu zwierze wgryza się w ciało jednego z uczestników wycieczek na których bywał za młodu. Bestia nie była duża ani przesadnie silna, jednak poza pogryzaniem jego kolegi, bestia zaczęła dosłownie wysysać jego myśli za pomocą dziwnych macek wyrastających i chowających się tuż obok nosa. Uratowali go, ale od tamtej pory jedyne co potrafi robić to siedzieć i bez przerwy się ślinić. Nie potrafi jeść, poruszać się i wszystkiego co mogło by wskazywać na choć cień jego inteligencji. To od tamtej pory Morbus zaprzestał „wycieczek”. - Taaak.... Więc może usiądziemy i porozmawiamy o wszystkich potrzebnych papierach, wie pan takiego sprzętu nie kupuje się od tak.... Postać skinęła prawie niezauważalnie głową, i razem zasiedli aby omówić warunki. *** - Błaaagamm... zabierz mnie ze sobą...proszę, już od dawna czekałem na taką okazję, nie będę ci przeszkadzał, naprawdę w ogóle nie zauważysz mojej obecności... - Człowieku, ty chyba śnisz jeżeli myślisz że możesz ze mną lecieć. Ja nie znam ciebie a ty nie znasz mnie... – Nieznajomy nazywał się Marcus, Morbus tylko tyle zdołał wydobyć z domniemanego klienta. Jednak owy nieznajomy, przyznał się że napęd jest mu potrzebny aby „lecieć w nieznane w poszukiwaniu czegoś co odmieni jego życie”. W takim kontekście Morbus odebrał jego słowa. - Ale dlaczego nie ? – Sprostował Morbus. - Bo jesteś tępym i nudnym sklepikarzem, udającym wielkiego poszukiwacza przygód ? – Ta ostrość słów mocno przybiła Morbusa do ziemi. Nie dam się, pomyślał. Obelgi nigdy nic znaczyły w jego psychice; miał w swoim życiu kilka niesmacznych wyzwisk typu „ścierwojadek pospolity” czy „odbyt Banthy” jednak nigdy nie brał ich sobie do serca. A teraz, gdy już miał szanse coś zmienić w swoim życiu, jego „wyzwoliciel” od szarej rzeczywistości okazał się chamskim gburem. Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Marcus kupił hipernapęd, więc Morbus był już spokojny że jeżeli rozłości klienta to wyjdzie nic nie kupując. A tak zawsze miał jakiegoś plusa na spotkaniu Marcusa. Nawet nie zwrócił uwagi że zamilkł i patrzył mglistym wzrokiem przed siebie, gdzieś obok siedzącej naprzeciw postaci. Marcus był już zmęczony. Naprawdę zmęczony. Po stracie Mistrza postanowił odejść z Uniwersytetu i rozpocząć wędrówkę przed siebie. Sprzedał wszystkie hologramy Lupusa, i uzbierał wystarczająco dużo pieniędzy na kupno starego i rozklekotanego statku typu I-7 Howlrunner. Wiedział że przepłacił dobre pięć tysięcy, ale i tak kupił go fartem. Statki takie jak ten, ciężko już dostać, a jeżeli już takiego się spotka jest on najczęściej w stanie rozsypki i nieużyteczności latania. Teraz siedział tu i denerwował się słuchając jakiegoś koreliana, bo tak wywnioskował z jego akcentu, o jego miłości do podróż i pełnego oddania w służbie Marcusa. Marcus wiedział że przydałby mu się ktoś do pomocy jako pilot, ale potrzebował nowego statku jeżeli chciał coś zdziałać (lub dolecieć gdziekolwiek żywym). Nie miał wyboru, musiał wziąć tego gadatliwego świra ze sobą. - Ehh... dobra możesz lecieć, ale załatwisz lepszy transport. – Marcus starał się aby jego głos zabrzmiał donośnie i wyzywająco. Jednak nie mógł uniknąć nutki prośby w głosie, która Morbus zdawał się wychwycić. Morbus odpowiedział gromkim „hurra”, poczym odepchnął się od stolika rękoma i pognał za siebie na repulsorowym fotelu. Sam go zmontował z starego silnika, od jednego z speederów na zapleczu i krzesła od X-Winga. Nareszcie coś się zaczęło. Nareszcie coś ruszyło przed siebie. Morbus ubrał się szybko i wziął z stolika mała data kartę z dokumentami o jego nowym statku. Był to niewielki frachtowiec klasy Delta-V Hermes Courier. Odkupił go kiedyś od jednego z tych „złych” handlarzy statków. Cena nie była zbyt wysoka a jakość statku całkiem niezła. Leżał zakurzony na jednym z lądowisk. Morbus myślał że może go sprzeda po wyższej cenie, jednak gdy na rynek wyszła jednostka YT-2000 inne statki natychmiast przestały się liczyć. Ale teraz nareszcie się przyda. Została jeszcze sprawa z statkiem jego nowego zwierzchnika. Pomyślał że można by go sprzedać po wysokiej cenie z względu na nowy hipernapęd. Dziś jest naprawdę dobry dzień, pomyślał. *** - Do jasnej cholery ! Znowu źle ! – Marcus już dobrych kilka godzin męczył się nad rękojeściom nowego miecza świetlnego. Kryształ znalazł w rzeczach Mistrza które zostały mu przekazane jako najbliższej osobie. Była tam także instrukcja jak zbudować miecz; różniła się od tej z której korzystał Marcus. Była bardziej szczegółowa i skomplikowana. Obwód soczewkowy ciągle źle się trzymał reszty a kanał energetyczny ostrza pękł już dwa razy, co zmusiło Kira do wyłożenia sporej sumki na nowe. Sam rękojeść wziął z starego skutera, a dokładniej z jego rączki. Oszlifował go tylko i dopasował do ręki. Morbus siedział cicho w fotelu pilota. Lecieli powoli w kierunku Yavin IV. Marcus chciał tam kogoś poznać. Mówił o nim „szczęściarz” bądź „fartowny farmer”. Morbus nie miał pojęcia kim mógł być owy farmer, ale musiał być kimś ważnym jeżeli Marcus zainteresował się jego osobą. Może to jego stary znajomy, przeleciało Morbusowi przez głowę. Morbusa denerwowała już dzwoniąca cisza i zagadał towarzysza: - To co Kir ? Będziesz się ćwiczył na tych niby rycerzyków Jedi ? – Morbus nawet nie pofatygował się aby popatrzeć na rozmówcę. Jednak po chwili zrozumiał że głupio postąpił zadając to pytanie. Marcus trzymał jego głowę w dziwnym uchwycie. Morbus niby nie czuł bólu, ale wiedział że jest to chwyt który momentalnie złamie mu kark. - Nigdy... ale to nigdy więcej nie mów tak o mnie i o tym co robię... rozumiesz pomiocie ? – Uścisk momentalnie się zawęził a Morbus złapał ręce Kira próbując się uwolnić z stalowego uścisku. Jednak ten nie puszczał. Oczy ofiary zaczęły zachodzić krwią a oddech stawał się coraz cięższy. Morbus pogodził się z śmiercią, wiedział że ta kiedyś nadejdzie. Tylko okoliczności były trochę inne niż się spodziewał. Kiedy już miał wydać z siebie ostatni dech, Marcus puścił szyje Morbusa i odszedł spokojnie do swojego stolika aby zająć się niedokończoną pracą. Morbus zsunął się z fotela łapiąc łapczywie powietrze. Chciał mu wygarnąć od najgorszych ale strach był silniejszy. Powoli podniósł się z powrotem na fotel i wprowadził nowe współrzędny. Przed iluminatorem była widoczna Almania. Byli już blisko systemy Yavin, a stamtąd już tylko kilka tysięcy kilometrów do celu. - Tak ! – Marcus z impetem wstał z durastalowego krzesła, potrącając stolik który wyskoczył do góry zrzucając z siebie plany i resztki konstrukcji dotyczących miecza. – Czas na decydujący moment... – Kir wziął głęboki oddech i powolutku zwiększał siłę w kciuku który leżał na przycisku. Po chwili było słychać czysty dźwięk wysuwającego się ostrza. Lecz bardziej zdumiewająca od miecza była twarz Kira. Otworzył szeroko oczy a szczęka mu opadał i podnosił się w górę. Przed nim iskrzyło się krwistoczerwone ostrze miecza. *** „Cholerne komary”, to jedyne co mówił Morbus podczas przedzierania się przez dżunglę na Yavin IV. Marcus nie odezwał się ani słowem od czasu uruchomienia nowego miecza. Niewiadomo skąd, wydostał długą czarną szatę, grubo okrywającą całe ciało. Z tyłu powiewała długa czarna peleryna. Marcus szedł przodem, i dwoma włączonymi mieczami przedzierał się przez gąszcz. Wyglądał jak duch, a raczej zjawa z świetlistymi piorunami zamiast rąk. Jednym słowem wyglądał przerażająco i mrocznie. Szli już dobrą godzinę, wciąż przedzierając się przez nie zmieniającą w swym otoczeniu dżunglę. Morbus był już zmęczony ciągłym chodzeniem, ale bardziej męczyła go cisza panująca między nim na Marcusem. Jednak nagle się ożywił, ponieważ oślepił go nikły promyk światła, lekko przedzierający się przez grube i wielkie liście drzew którymi był porośnięty ten „zdziwaczały” zdaniem Morbusa, księżyc. Kiedy przeszli kilka metrów ich oczom ukazała się polana. Wielka to za małe słowo. Była olbrzymia. A na środku stał jeszcze bardziej imponujący budynek. Zbudowana z czarnego kamienia, piekielnie wyglądająca świątynia. Morbus tylko gwizdnął na ten widok. Świątynia została zbudowana na dużym podeście i składała się z trzech szerokich ostrosłupów. Środkowy był najwyższy, a dwa mniejsze były równolegle położone względem dużego. Pomiędzy dużym a jednym z mniejszych stał nieduży pomnik przedstawiający jakąś osobę. Marcus nawet się nie zatrzymał tylko parł dalej przed siebie. Wyłączył tylko miecze i idąc zawiesił je przy pasie. Po kilku minutach dotarli do świątyni. Ale widok wcale nie napawał dumą. Wokół budowli, ziemia był a dosłownie wyścielana trupami, a raczej ich szczątkami. Wszystkie szkielety były już wyschnięte i połowicznie zamienione w proch. Ale jedno było widać od razu: należały do istota choć w połowie myślących. Wskazywały na to wysokie halabardy leżące obok nich. Istoty które z nich korzystały były wysokie na ponad dwa metry i bardzo dobrze zbudowane. Wszystkie jednak były nie zaprzeczalnie martwe i tylko wnikliwa analiza mogła ustalić ich pochodzenie. Marcus przystanął na chwile i pierwszy raz od dłuższego czasu odezwał się: - Do naszego celu jeszcze jakieś trzy dni marszu. Tu będzie pierwszy postój. - Chyba mi nie powiesz że chcesz nocować w tej dżungli ! – Marcus już zaczął się powoli wycofywać. – Mogłeś mnie uprzedzić, zabrał bym chociaż coś ze statku. W nocy tu zamarzniemy. Jeżeli oczywiście wcześniej coś nas nie zje... - Nie obawiaj się drogi przyjacielu. Noce bywają tu dość ciepłe, a o dzikie zwierzęta się nie martw, żadne tu nie podejdzie. - A niby skąd ta pewność, co ? - Stąd, że cała ta budowla jest wręcz przesiąknięta magią Sith. Te słowa starczyły Morbusowi w pełni. Na jego szczęście, uważał jako dziecko na lekcjach historii. Zastanawiał się tylko czy na pewno na jego szczęście... *** Marus się nie pomylił. Rzeczywiście, zwierzęta stroniły od miejsca w którym postawiono świątynie. Z głębokiej puszcze było tylko słychać przeraźliwe brzęczenie zabójczych żuków - piranii. Fauna roślinna na Yavinie IV także nie był zachwycająca. Gdzieniegdzie mięsożerne roślinki pożerały zwierzęta wielkości wilka albo większego psa. Gdyby nie miecze Marcusa, być może Morbus właśnie byłby uznany za późną kolację. Niebo było całkowicie bezchmurne, i gdzieniegdzie widać było spadającą gwiazdę. Morbus leżał na plecach rozmyślając nad obecnym położeniem. Marcus spał. Ale nie był to sen spokojny. Dręczyły go koszmary. Wciąż widział Mistrza i Lupusa. Jeżeli przednim cali w krwi. On stał nad nimi z mieczem i z chorym uśmiechem ścierał krew z rąk. Czerwone ostrze miecza nagle wystrzeliło do góry, poczym opadało jak gilotyna na głowę skazańca, rozcinając w makabryczny sposób jego przyjaciół. Marcus obudził się z stłumionym krzykiem. Dopiero po chwili zamknął wykrzywione w geście przerażenia usta i powoli zaczął się podnosić. Coś nie dawało mu spokoju. Ta budowla była jak magnes. Wiedział że wejście do niej jest równoznaczne z utraceniem czegoś więcej niż życia, a jednak... nie bał się. Opanował swój strach na tyle aby podejść do frontowych, wcześniej prawie niezauważalnych, drzwi budowli. Wszędzie widniały ornamenty Sithów. Wiedział że kluczem do drzwi jest odpowiednie użycie Mocy na mechanizm w drzwiach. Jednak bez jakiekolwiek znajomości tego rodzaju zamków mógł się nad nimi głowić miesiącami, jeżeli w ogóle by do czegoś doszedł. Nagle przyszła mu inna myśl do głowy. Zerknął na miecze przy pasie. Uśmiechnął się lekko i szybkim ruchem ręki odpiął zaczepy. W jednym momencie nacisnął obydwa włączniki. Dwa ostrza wysunęły się z rękojeści. Czerwone i niebieskie ostrza tworzyły magiczną poświatę wokoło jego osoby. Zamachnął się i z całym impetem uderzył mieczami w wrota z czarnego kamienia. - Obudź się ! Marcus, wstawaj ! Człowieku wstawaj ! – Twarz Morbusa była rozmyta i niewyraźna. Klęczał nad nim i trzymał jego głowę na rękach. - Co... co się stało ? – Marcus miał głos jakby przejechało go stado vonskrów. - Kiedy walnąłeś w te drzwi, poszły takie fajerwerki jakich na Coruscant ludzie nie widzieli. Marcus podniósł się lekko i odczekał chwilę aby móc myśleć racjonalnie. Podszedł chwiejnym krokiem do drzwi. Były piekielnie gorące. Na odległość kilku metrów czuć było okropne ciepło. Marcus lekko nachylił się i dostrzegł maluteńkie szranki na wrotach. Były długości mniej więcej palca a szerokości miały może pół centymetra. Normalne drzwi były by już rozżarzonymi szczątkami porozrzucanymi wokoło. A jednak te oparły się sile miecza świetlnego. - Pakuj się. Wyruszamy dalej. Muszę się spotkać z Skywalkerem. - Jasne... – Zamruczał pod nosem Morbus. – Pakuj się, tylko z czego... *** W końcu dotarli na miejsce. Świątynia Skywalkera stała na środku ogromnej polany otoczona pomniejszymi budowlami i pomnikami przedstawiającymi różnych Rycerzy. Sama świątynia był imponująca. Przypominająca piramidę, pięła się wysoko ku niebu. Morbus przystanął na chwilę aby ją podziwiać, Marcus jednak wciąż parł nieprzerwanie do przodu. Kiedy byli już w połowie drogi, Marcus coś poczuł. Morbus przystanął i pouczał obserwować towarzysza. Nagle, zza niedaleko położonych głazów, wyskoczyły dwie postacie. Każda dzierżyła w ręku rękojeść miecza świetlnego. Morbus począł się lekko wycofywać. Marcus odrzucił na boki krawędzie czarnego płaszcza, ujawniając trzymane już miecze. Jak na zawołanie, wszystkie cztery ostrza się zapaliły. Przeciwnicy mieli zielone ostrza, ale kolor jednego przypominał raczej odcień szmaragdu. Drugi miecz miał odcień jaskrawo zielony. I właśnie ten miecz wykonał pierwsze ciosy. Napastnik rzucił się na Marcusa, i uderzył z góry. Marcus sparował cios obydwoma mieczami, krzyżując je o siebie. Wszędzie latały iskry i przeraźliwy dźwięk trących mieczy przyszywał powietrze. Marcus siłował się z atakującym, gdy drugi napastnik także ruszył w jego stronę. Zaatakował od dolnego boku, kierując ostrze na łydkę Marcusa. Kir zaparł się na pierwszym atakującym i z całej siły uderzył go nogą w krocze. Napastnik zwinął się z bólu, wypuszczając miecz z dłoni. W tym samym momencie, Marcus miał wolne dwa miecze. Jednym ruchem zablokował cios na nogę a drugim zaczął ciąć powietrze na poziomie głowy atakującego. Ten jednak zrobił unik i spróbował pchnięcia. Koniec ostrza przeszył powietrze, a Marcus uderzył przeciwnika łokciem poczym z całej siły rąbnął mu kostkami na dłoni w nos. Prawie natychmiast poleciała krew. Poprzedni napastnik zdążył się już pozbierać i ruszył w stronę Kira. Jak uczący się głupiec, zaszarżował na Marcusa, który wykorzystał to w najłatwiejszy sposób. Gdy przeciwnik był tuż tuż, Marcus ukucnął i podciął go. Jedi wylądował w błocie, ponownie wypuszczając miecz z dłoni. Marcus stał na środku placu patrząc na dwóch pokonanych przeciwników. Nagle naszły go myśli, których nigdy nie doświadczył. Zobaczył Mistrza spadającego w dół. Nagle usłyszał głos dobiegający wprost z jego głowy. „zabij ich… zabij ich… zabij ich…”. „Taaaak…” – mruknął ciężko Kir i ruszył w stronę jednego z leżących Jedi. - Marcus… co chcesz zrobić ? – Morbus natychmiast wyczuł jego intencje. Jednak Marcus zdawał się być w zupełnie innym świecie. – marcus, daj spokój… odpuść im… Marcus jednak nie przystanął. Zatrzymał się dopiero tuż nad ciałem Jedi. „zaaabij go…. Zzaaaaabijjj goooo….” – Głos był coraz bardziej męczący. Marcus podniósł dłonie w kierunku bezbronnego Jedi. Przed oczami miał różne wizje z przeszłości, wszystkie jednak złe, smutne i nieszczęśliwe… żądnych dobrych… nagle oblał go strach i złość… był wściekły na siebie i na innych. Poczuł że może całą swą złość skierować w jeden punkt. Tak też się stało. Z samych końcówek palców Marcusa wystrzeliły błękitne pioruny. Natychmiast oplotły ciało nieszczęśnika, paląc powoli jego ubranie i ciało. Biedak począł się zwijać z bólu i wrzeszczeć w niebogłosy. Morbus ruszył w stronę Kira. Nie bardzo wiedział jak może go powstrzymać przed zabiciem jego ofiary, jednak bardziej zszokowany był tym, co widział. Takie umiejętności posiadali tylko Mroczni albo inaczej Ciemni Jedi. Morbus podniósł leżący obok kamień, i zaczął obchodzić Marcusa od tyłu. Iskrząca się ofiara wciąż była oplątana w kręgach śmiertelnych błyskawic, jednak tera już poruszała się znacznie wolniej. Morbus podszedł dostatecznie blisko, zaklinał pod nosem po rodiańsku i łupnął Marcusa w głowę głazem nie mniejszym od jego głowy. Ciemny Jedi osunął się ciężko w dół. *** - Gdzie… gdzie ja jestem ? - W Akademii. Musisz odpoczywać. Znaleźliśmy cię kiedy nie wrócili nasi Adepci z ćwiczeń. Byłeś dosyć ciężko ranny w głowę. Twój przyjaciel uderzył cię dość mocno, ale kilka dni w łóżku powinny zrobić swoje. Kiedy będziesz wstanie normalnie myśleć, porozmawiamy o tym co się stało. A teraz odpoczywaj. – Głos był jakby oddalony. Marcus nie widział nic, bandaż na głowie zachodził na całą twarz. Wiedział jednak kto do niego mówił. Luke. Porozmawiamy o tym co się stało ? Ale co się stało ? Myśli nie puszczały głowy Kira. Nagle poczuł czyjąś obecność, tuż obok miejsca w których leżał. Odwrócił głowę co wywołało niewyobrażalny ból szyi i całej tylnej części głowy. Czuł lekkie omdlenie, doszedł do wniosku że leczyli go bactą. Osoba mu towarzysząca spała, tyle choć wyczuł Kir. Po wnikliwszym badaniu umysłu, Marcus rozpoznał tok myślowy Morbusa. Nagle naszła go fala złości i nienawiści. Ból natychmiast ustąpił, świeża dawka energii przeszyła Kira dając mu poczucie pełnej sprawności psychicznej i fizycznej. Zacisnął pięści i był gotów bić nie widząc celu. Kiedy był na pograniczu, zemdlał. Morbus spał dalej snem spokojnego człowieka. Śnił o tym jak prowadzi renomowaną firmę sprzedającą najnowsze modele S-Swoopów. Nie był świadom że mógł paść ofiarą swojego towarzysza. Towarzysza, bo człowiek który spala innych wyładowaniami elektrycznymi pochodzącymi z jego własnego ciała, raczej nie jest osobą którą można nazwać Przyjacielem. Obydwaj przebywali w wschodnim skrzydle Akademii Jedi. Oddział medyczny składał się z dwóch pięter. Górne, mniejsze, było salą do spoczynku pacjentów z możliwością przeprowadzenia podstawowych operacji. Piętro niższe, było typowym oddziałem medycznym. Robot medyczny 2-1B sprawował funkcje pielęgniarza i opiekuna pacjentów, których wbrew pozorom było całkiem wielu. Akademia była pełna studentów, młodych Adeptów Mocy. Wielu z nich nigdy nie dostąpi zaszczytu stania się Rycerzem Jedi. Niektórzy odejdą, niektórzy zrezygnują, inni zostaną zwerbowani przez najróżniejsze organizacje a jeszcze inni mogą zostać ranni podczas treningów z mieczem co na zawsze może zakończyć ich karierę Rycerze Jedi o jakich marzą. Luke stał w przeszklonym korytarzu. Obserwował poczynania Adeptów ćwiczących sztukę posługiwania się mieczem na małej salce. Nie myślał jednak o samej walce. Myślami był zupełnie gdzie indziej. Myślał o Marcusie. Początkowo miał obiekcje co do wpuszczania Ciemnego Jedi do Akademii. Jednak sam mówił że kto jaki by nie był, należy mu się pomoc w potrzebie. Kontakt z kimś posługującym się Ciemną Stroną, szczególnie kogoś w wieku niektórych młodszych Adeptów, mogło by się skończyć wręcz tragicznie. Jednak zawsze istnieje cień szansy że Marcusa uda się nawrócić na prawdziwą ścieżkę Mocy. Lecz już z doświadczenia wiedział że szanse są nikłe. Sposób rozumowania, umiejętności i doświadczenia jest zbyt głęboko zakorzeniony w esencji Ciemnej Strony. Zafascynowanie ciemną stroną Marcusa było nazbyt widoczne. Przejawiało się dosłownie we wszystkim , nawet w ruchach, nie mówiąc już o samej walce mieczem świetlnym. A jednak Marcus dał się zajść i uderzyć przez Morbusa. Czy to świadczy o jego zbyt małym doświadczeniu w ufaniu Mocy, czy może gdzieś tam, wśród plątaniny emocji, uczuć i różnych pasji, jest prawdziwe ego Marcusa, dobre ego, które pozwoliło na takie osłabienie względem Mocy. Jeżeli to by była prawda należy jak najszybciej przesondować umysł Marcusa aby dowiedzieć się jak głęboko pochłonęła go Ciemna Strona. Luke wrócił do ambulatorium gdzie leżał Marcus. Usiadł na stołku obok niego. Lewą ręką dotknął własnego czoła, prawą zaś, leciutko oparł o skronie Marcusa. Śpi, pomyślał, będzie łatwiej odtajnić prawdę. Zaczął od uczuć wobec rodziny i przyjaciół. I Tu pojawił się pierwszy problem. Bariera jaką postawiła Ciemna Strona była wyjątkowo silna. Złamanie jej poprzez zwykłe sforsowanie, mogło zakończyć się poważnymi urazami mózgu i pamięci. Należało wejść poprzez „tylnie drzwi”. Skywalker zaczął od zainteresowań Marcusa. Obrazy, wspomnienia, myśli. Wszystko było widać jak na holoprojekcji. Sondowanie było trudne ale pozwalało wykryć najgłębszą prawdę, o której nie wiedział sam sondowany. Luke spędził przy Marcusie ponad dwie godziny. Gdy już ostatecznie podjął decyzje od wycofaniu się z jego pamięci, podczas zacierania śladów swej mentalnej ingerencji, poczuł coś innego. Coś, co było jądrem Ciemnej Strony w Marcusie. Luke już wiedział co jest przyczyną obecności Ciemnej Strony. I nic nie mógł poradzić. Ból. Ból i wszechobecne cierpienie wypełniały umysł Marcusa. Przykryte pod płaszczem wspomnień i miłych uczuć. Całe życie Marcusa wyglądało jak wykonany z cierni labirynt. Nie było możliwości na uratowanie go od Ciemnej Strony. Marcus musiał niezwłocznie opuścić Akademię. Ból był wszędzie. Wszędzie... -==Koniec Części Pierwszej==- Statek wyszedł z nadprzestrzeni. Mrok otaczającej go galaktyki był uspakajający. Pasował do pilota statku. Jego także okrywał mrok. Jednak mrok był także w nim. Marcus leciał przed siebie. Kłótnia w jaką dął się wciągnąć z Skywalkerem na Yavin teraz wydawała się dziecinnie głupia. Nie potrzebnie dałem się w nią wciągnąć. Jak on w ogóle śmiał zajrzeć w głąb mojego umysłu. Myśli nie przestawały męczyć głowy Kira. Morbus, jego towarzysz, nie wiedzieć czemu, trzymał się niego gdzie kogokolwiek by nie poszedł. Był na niego wściekły za to co zrobił na Yavinie, jednak teraz wie że zrobił co musiał zrobić. Drgania Mocy. Człowiek. Tok myślowy. Morbus. - Co tak wcześnie ? Marcus zaczął się odzywać od dość niedawna. Morbus grał słowami najlżej jak mógł. - Ciebie zajść to się nie da. ! – Kretyn ze mnie. Morbus skarcił się. Z miłej pochwały wyszła głupia ironia na temat uprzednich wydarzeń. – No to gdzie lecimy ? - Na Ossus. - A co to za zadupie ? - To jak mówisz zadupie, było kiedyś centrum wszystkich Jedi. Lece tam aby czegoś poszukać. – Marcus opanował się na dźwięk słów tak bardzo obrażających coś tak niezwykłego jak Ossus. - A skąd o niej właściwie wiesz ? Nie pamiętam abyś ostatnio czytał przewodniki między gwiezdne. - Od Skywalkera. Skywalker. Bohater Rebelii, wielki Mistrz Jedi, dowódca wielu odważnych wypraw. Mimo że Morbus spotkał go zamienił z nim kilka zdań. Trochę inaczej wyobrażał sobie wzór cnót i innych wielkich cech. Lekko podstarzały blondynas w czarnej tunice z dyndającym kawałkiem metalu u pasa. Żadnych ornamentów, medali czy innych znaków świadczących o jego zasłużonej sławie. Morbus czuł się oszukany. Coś uderzyło w statek. Morbus przewrócił się uderzając głową o skrzynkę z narzędziami. Krew z rany szybko zaczęła robić śmiertelne ornamenty na wypolerowanej posadce. Przed przednim iluminatorem rozbłysły czerwone smugi laserów. Luke dał Marcusowi nowy statek, stary transportowiec, nawet nie wie jakiego jest modelu, jednak był całkiem dobrze uzbrojony. Marcus postanowił to wykorzystać. Szybkim zwrotem odwrócił statek w stronę wroga. Kto właściwie mógł ich tu zaatakować. Odpowiedź była prosta i niezbyt optymistyczna. Imperium. A dokładniej niszczyciel klasy Imperial. I minimum dwie eskadry Tie Fighterów. Na konsolecie rozbłysła zielona lampka oznaczająca połączenie drogą radiową. Marcus pstryknął przełącznik i zaczął ustawiać koordynaty skoku. W mikrofonie odezwał się głos typowego Imperialnego służbisty. - „Do pilota nie zindytyfikowanego statku. To był strzał ostrzegawczy. Wyłącz pola ochronne i silniki. Poczekaj na kontrole statku w celu sprawdzenia przemytu. Jeżeli odmówisz zostaniesz zestrzelony.” – Zestrzelony. Trochę dziwne metody. Nawet jak na imperium. Marcus przyjrzał się niszczycielowi. Miał poważne uszkodzenia. Czarne smugi pokrywały cały spód statku. Wszystko jasne. - Tu pilot statku. Przykro mi panowie ale odmawiam kontroli. Inaczej mówiąc możecie mnie pocałować. – Mówiąc to wyłączył komunikator i kończył wyliczanie współrzędnych skoku. Już dawno powinni złapać go w promień przyciągający. Już sta było widać że połowa układów niszczyciela jest kompletnie zniszczona. To dlatego zagrozili zniszczeniem. Za długo by trwało dorwanie go. Choć myśliwce mogły załatwić to raz dwa. Odpowiedź Marcusa została przyjęta tak, jak się spodziewał. Myśliwce ruszyły do ataku. Pierwszy strzał celny. Poszedł jeden silnik. Sytuacja nie wyglądała za pięknie. - Morbus, weź tu swoją dupę i mi pomóż mi ! – Marcus odwrócił się i zaklną na widok Morbusa całego we krwi. Następny strzał. Pół systemy nawigacyjnego spalona. Wszystkie współrzędne na temat skoku zostały utracone. Nie było czasu na obliczanie nowych. Marcus wstukał koordynaty na chybił trafił i modląc się do statku, pociągnął za dźwignie. Niszczyciel i myśliwce zostały same w bezdennej próżni. *** Cud. Opatrzność boska. Fart. Ziszczenie losu. Tylko takie słowa mogły opisywać niewiarygodne szczęście Marcusa. Udało im się żywym wyjść z nadprzestrzeni. Nie uderzyli w żadną planetę, w żaden statek, w żaden cień grawitacyjny. Ale gdzie byli ? Mapa świeciła pustkami. Byli całe lata świetlne od cywilizowanych planet. A jednak jakaś planeta krążyła po orbicie wprost przed nimi. Cała brązowo żółta. Ani śladu zapisek ani wzmianek o jej położeniu tutaj. W ogóle nie powinna istnieć. Ciemny Jedi zaopiekował się Morbusem jak przyjacielem. Zabandażował mu dokładnie głowę, podał podstawowe środki przeciw bólowe. Starał się nawet pomóc mu Mocą, ale bez uprzedniego poznania odpowieni9ch technik, nie mógł nic zdziałać. Prawego silnika statku praktycznie nie było. Tylnia komora z ładunkiem rozhermetyzowała się więc trzeba było ją uszczelnić i zamknąć. Marcus nie ufał komputerowi za bardzo, więc osobiście zaspawał drzwi mieczem i kawałem blachy znalezionym w składziku. Mogli tylko lądować na tej dziwacznej plancie. Nie mili jedzenia ani paliwa. Morbus był ranny, a statek w ruinie. Bardziej optymistycznej wersji nie dało się znaleźć. *** Statek powoli przebijał się przez burzę piaskową. Właściwie to spadał bo przy wchodzeniu do atmosfery, odleciał lewy silnik. Ratowały ich tylko stateczniki i bardzo twarde lądowanie. Morbus już zdążył się obudzić, tylko po to aby popatrzeć jak zaraz rozbije się o piaszczyste skały. Gdy z ogromną prędkością zbliżali się do „celu”, można było zauważyć rozsiane po całej planecie monumentalne posągi przedstawiające jakiś siedzących postaci. Potem nastąpiło uderzenie. Niestety, przód statku nie wytrzymał. Połowa urwała się podczas uderzenia, reszta zaczęła odpadać podczas szorowania o ziemie z zawrotną prędkością. Marcus starał się zapanować nad sterami, ale kiedy wyrwał ster z konsoletą, zobaczył tylko stery poprzepalanych kabli. Statek ruchem wirowym jechał wprost w przepaść. Nic nie było w stanie zatrzymać kilku ton masy z taką prędkością. Na pewno żadna maszyna. Ale Moc potrafi wiele. Marcus puścił urwany ster i próbował się skupić. Części statku latały nad ich głowami. Morbus „tańczył” z tyłu statku, odbijając się od ścian. Przy każdym uderzeniu o ścianę leciało nowe przekleństwo. Marcus, powoli stopniowo zaczął ogarniać stek Mocą. Przepaść była coraz bliżej. Koła pojazdu zacięły się więc nie było mowy o wywróceniu statku. Moc ogarnęła statek. Teraz należało go zwolnić. Metr po metrze, statek zwalniał. Krawędź. Przepaść. Statek bujał się zatrzymany tuż nad krawędzią. Gwałtowne zatrzymanie było na tyle silne, że Morbus poleciał do przodu i wyleciał przez pulpit, a raczej jego resztki. W ostatnim momencie złapał go Marcus. - Dzięki...serio... – Głupi uśmiech na twarzy Morbusa nie znikał. Wsiał kilka kilometrów nad przepaścią, a trzymał go ktoś komu najmniej można ufać. Po statku nic ni zostało. Jedynie kabina która miła wzmocniony szkielet. Reszta była kupą spalonego i pozwijanego metalu i plastali. Byli sami na zupełnie obcej plancie. - Ruszamy. Spadając zauważyłem niedaleko budowle. Może znajdziemy jakieś pożywienie, albo chociaż wodę. Ruszyli. Morbus nie miał zamiaru dyskutować. MORBUS MARCUS KIR