14710

Szczegóły
Tytuł 14710
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14710 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14710 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14710 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Henri Caffarel na rozdrożach miłości tłumaczenie: Krzysztof Chodacki, Joanna Raś EsPe Kraków 2003 Streszczenie Tak długa nieobecność, Kochać kogoś znaczy dostrzegać w nim cud niewidoczny dla oczu innych. Taka miłość nie jest zależna od fizycznego czy psychicznego wyniszczenia. Wszystko mogło się zmienić w ukochanym, ale to ciągle jest on. I to właśnie on jest kochany. Czystość spojrzenia, Miłość jest najpierw podziwem. Otóż podziw wymaga owej tajemniczej zdolności, którą sławił angielski krytyk sztuki, John Ruskin — zdolności do czystego spojrzenia. Kiedy jej brakuje, miłość umiera. Gdy ona wzrasta, rośnie również miłość. Spojrzenie, które słucha, Być spragnionym myśli drugiego to może najlepszy dar miłości, jaki można mu ofiarować. Widzi się on wówczas zdolnym, by rozbudzić, ożywić i rozweselić czyjś umysł i czyjeś serce. Uwalniają się w nim nowe możliwości. Pożerająca namiętność, Szaleństwem jest domagać się absolutnej miłości od tego, kogo się kocha. Niszczy się wtedy jego, niszczy się siebie. W tym, co nie jest absolutne, pragnienie absolutu znajdzie jedynie rozczarowanie. Tylko Absolut — pisany z dużej litery — może ugasić to pragnienie, które płonie w sercu każdego człowieka, często bez jego wiedzy. Aktualności serca, Wzajemna miłość wiąże się z wzajemnym poznaniem. Tym, co podtrzymuje miłość, nie jest znajomość drugiej osoby «na pamięć», ale to, co odkrywamy w niej każdego dnia. Osoba ta jest bowiem żywą istotą, a więc co dzień nową, nieoczekiwaną, nieznaną. Odważyć się być szczęśliwym, jak z relacją do Boga. Albo patrzymy na siebie i rozpaczamy z powodu własnej nieumiejętności kochania, albo skupiamy całą uwagę na drugim, zachwycając się jego miłością do nas. Lew krąży, Pospolita zazdrość jest niszczącą namiętnością. Istnieje jednak inna zazdrość: czujna, serdeczna troska, pragnąca chronić miłość w tym, kto nas kocha — jak osłania się dłonią płomień na wietrze. List do Pani X, Zdarza się, że aby ocalić kogoś, komu grozi nieuchronna katastrofa, Bóg wybiera sobie i wzywa do współpracy jedno ze swoich ukochanych dzieci. Ono często przez lata nie zdaje sobie sprawy z zaufania, jakim Pan je obdarzył — zaufania równie godnego podziwu, co straszliwego. Niedojrzałość, Pewien człowiek — spóźniony nastolatek, nieświadomy swej niedojrzałości, z mniejszym lub większym powodzeniem odgrywa swoją rolę na balu maskowym życia społecznego. Jednak w domu nie może udawać, nie może oszukać swoich najbliższych; on jest dla nich niewygodny, oni dla niego nieznośni. Niech się spieszy, by zdążyć stać się autentycznym. Być może jest to jeszcze możliwe. Wkrótce będzie za późno. Chrześcijanie bez głowy, Smutny i jakże częsty widok: dwoje małżonków, którzy nie mają już sobie nic do powiedzenia. Nie zawsze brak im dobrej woli. Skoro jednak zupełnie zaniedbali swoje życie umysłowe, cóż mieliby wymieniać? Tymczasem miłość karmi się wymianą. Milczenie — zabójca miłości, Kiedy relacje pomiędzy małżonkami są napięte, lepiej jest doprowadzić do «wyjaśnienia» — nawet ostrego niż zamknąć się w milczeniu. Milczenie, brak komunikacji rodzi najgorsze nieporozumienia. Wraz z upływem dni niezawodnie wyda jeden z dwóch zatrutych owoców: agresywną przemoc albo lodowatą obojętność. Nie ma bardziej głuchego niż ten, kto nie chce usłyszeć, Oskarża drugiego o milczenie, gdy sam stał się głuchy, aby go nie słyszeć...! Milczenie i głuchota — dwie pokusy równie fatalne dla komunikacji, a więc i dla miłości. Tworzyć, Każdego dnia trzeba odkrywać współmałżonka. Każdego dnia trzeba na nowo stwarzać miłość. Ponieważ jestem Agnieszką, Załamałam się, kiedy stwierdziłam, że on kocha we mnie fizyczne i moralne zalety, które mu odpowiadają, ale nie mnie, tę niepowtarzalną osobę, jaką jestem. Odrodziłam się, gdy odkryłam, że Bóg kocha mnie, dla mnie samej, a nie dla moich zalet. Drogi jesteś w moich oczach, Są osoby, które wkładają tyle wysiłku, aby osłabić czyjąś miłość, co inne, żeby ją zdobyć. Potrzebują pewności, że miłość nie istnieje, że jest złudzeniem, oszustwem po to, by mieć prawo rzucić się w rozpacz. Zdarza się jednak, że spotykają miłość, której nic nie potrafi zniechęcić. Szukam Twego spojrzenia, Czym jest ten cud? Mężczyzna i kobieta patrzą na siebie i w olśnieniu dostrzegają przez moment inny świat. Dlaczego cud nie powtarza się, ilekroć tego pragniemy? Dziwna zasada, Nawet jeśli mamy wszelkie powody, by nie kochać już samych siebie, to gdy zdamy sobie sprawę, że Bóg nie odwraca się od nas — mając swoje własne powody, aby nas kochać — wówczas lęk przestaje dręczyć nasze serce. Łzy i śmiech, Nie ma innego sposobu, aby uchronić się od pogardy do samego siebie, jak okłamywać się. Chyba że otworzymy się na spojrzenie miłości, które pomimo naszego zła umie w nas dostrzec mniej lub bardziej ukryty obraz Boga. Miłość silniejsza od zła, Człowiek potrzebuje przebaczenia jeszcze bardziej niż chleba. Chleb podtrzymuje życie. Przebaczenie sprawia, że odradza się ono tam, gdzie zanikło. Przebaczenie... miłość zdolna wskrzesić umarłego. Żona doskonała, Na cóż mi jej uczynność i przysługi, skoro nie potrzebuje mnie, aby być szczęśliwą? „Otrzymałam mężczyznę od Pana", Kochać się znaczy oddać się sobie nawzajem po to, by dawać siebie wspólnie. Szanować bezinteresowność, Małżeństwa, które w pełni szanują mieszkającą w sercu miłości godność, są źródłami, z których wypływa dziewictwo". Obowiązek zatrzymania się, Rutyna — objaw starzenia się — jest poważnym zagrożeniem dla życia we dwoje. Jedyny sposób, aby jej uniknąć: co pewien czas zatrzymać się, by z odnowionym spojrzeniem i z nową czułością wyruszyć w dalszą drogę. Miłość i samotność, Poczucie samotności — dobry znak. Cichym krokiem zbliża się do nas inna miłość, która nas szuka i pociąga. Gdybym miała przestać go kochać, Miłość rodzi miłość, niewierność ją zabija. Chyba że pociągnie ją do przekroczenia siebie. Wierna miłość względem niewiernego staje się wówczas bardzo czystym odblaskiem miłości Tego, który nazwał siebie «Bogiem wiernym». Miłość na emeryturze, Rezygnacja z kochania jeszcze bardziej tego, kogo się kocha — to pierwszy krok, aby przestać go kochać. Jeżeli usłyszycie Jego głos, Bóg nie pozwala trwać w bezruchu tym, których kocha — taka jest Jego niezmienna pedagogia. „Opuść... Chodź!" To wezwanie czytamy na każdej stronie Biblii. Rozbrzmiewa ono także w życiu małżeństwa. I to nie raz na zawsze. „Opuść... Chodź! Chcę dla ciebie czegoś większego i piękniejszego". Biblia w obrazach, Wielkie objawienia zdarzają się rzadko. Dlaczego jednak nie nauczyć się rozumieć tego, co Bóg mówi nam o sobie poprzez rzeczy i wydarzenia codzienne? Dlaczego nie rozpoznać Jego twarzy, przeświecającej przez twarze tych, którzy nas kochają? Przedmowa Z lektury tej książki nie wychodzi się nietkniętym, zwłaszcza jeśli żyje się w małżeństwie. Chociaż teksty te zostały napisane między rokiem 1945 a 1967, to nadal pozostają zdumiewająco aktualne. Talent pedagogiczny Księdza Caffarela sprawia, że czytelnik przyjmuje istotne dla życia małżeńskiego prawdy nie tylko umysłem, lecz całym sobą, włącznie ze sferą uczuć i woli. Fundamentalne postawy, takie jak: słuchanie, wyrażanie siebie, akceptacja drugiego czy przebaczenie ukazują się tutaj w życiu konkretnych osób i stają się żywym i naglącym wezwaniem. Książka ta jest świadectwem epoki naznaczonej — tak we Francji, jak i w całej Europie — odnową duchowości małżeńskiej, epoki, której jeszcze dzisiaj jesteśmy spadkobiercami. Zawiera myśli, które od tamtego czasu stały się już klasyczne, ale do których powinniśmy ciągle wracać: „Miłość nie jest losem wygranym na loterii, lecz codziennym zdobywaniem", „Trzeba codziennie wyruszać na spotkanie drugiego". Analogia pomiędzy miłością małżeńską a relacją człowieka do Boga — którą czasem przedstawia się w sposób nieco abstrakcyjny — tutaj staje się wyraźna i konkretna. Struktura rozdziałów ukazuj e, jak postawa wymagana przez autentyczną miłość człowieka odpowiada temu, co wiara mówi o miłości Boga. Niektórzy zauważą tu być może ślady kultury, w której obecne jest bardzo wysokie wyobrażenie o małżeństwie. Ksiądz Caffarel idzie jednak pod prąd romantycznej koncepcji miłości; na przykład ma on odwagę twierdzić, że nikt nie może być dla swego współmałżonka «spełnie-niem», albo wskazywać na podobieństwo miłości ukrzyżowanej, przeżywanej w ciemnościach, nie odwzajemnionej wiernością do miłości Chrystusa objawionej w czasie Jego męki. Teksty te zachęcają nas do realizmu. Jest w nich szczególnie obecna świadomość zmagań, cierpień i niebezpieczeństw — więcej nawet: tragicznego wymiaru małżeństwa, jak i każdej relacji międzyludzkiej. Przykładem mogą być wnikliwe i przejmujące rozdziały Milczenie — zabójca miłości i Me ma bardziej głuchego niż ten, kto nie chce usłyszeć. Ksiądz Caffarel pokazuje, że kapłan-celibatariusz — po latach uważnego słuchania ludzi świeckich oraz trwania w bliskości i przyjaźni z nimi — dostrzega wiele aspektów życia małżeńskiego, jakich często nie zauważają ci, których spojrzenie zawęża ich własne, indywidualne doświadczenie. W czasach, gdy niektórzy godzą się na ogarniające wszystko poczucie nietrwałości i gdy wielu jest gotowych zdać się na psychologiczny determinizm, dobrze jest przypominać sobie i innym duchową stawkę małżeństwa i miłości — tej zdumiewającej przygody, w której chodzi o relację nie tylko z drugą osobą, ale i z sobą samym, z Bogiem, z innymi. Oby Czytelnicy tej książki mogli usłyszeć — w całej ich prawdzie — te wyzwalające słowa: „Odważcie się być szczęśliwi!". Xavier Lacroix Do Czytelników Zawarte w tym zbiorze teksty — około trzydziestu — należy czytać w takim duchu, w jakim zostały napisane. Wychodziły one spod pióra przy różnych okazjach i były publikowane w formie artykułów w czasopiśmie „Anneau d'or", które od roku 1945 do 1967 przecierało rzadko wtedy uczęszczane szlaki chrześcijańskiej duchowości małżeńskiej. Stąd ich spontaniczny lub nawet ostry styl wypowiedzi. Czasem są utrzymane w tonie szczegółowej analizy jakiejś powikłanej sytuacji małżeńskiej, a czasem — w tonie przyjacielskiej rady czy nawet przestrogi. Są to ulotne obrazy. Każdy z nich ujmuje «na gorąco» jakiś gest, spojrzenie, poryw serca lub ucieczkę. Prawie zawsze sytuują się one w momentach szczególnych: kiedy małżeństwo, postępując swoją drogą, dochodzi nagle do rozdroża — do rozdroża miłości. Stąd tytuł tego zbioru. Małżonkowie, nie zadając sobie pytań, szli przed siebie, lecz oto niespodziewanie stają na rozdrożu. Chcąc nie chcąc, muszą wybrać. «Obraz» ujmuje właśnie ten moment. Nie przez ciekawość czy po to, by zaskoczyć małżonków w kłopotliwej sytuacji, ale z uwagi na głęboką życzliwość dla nich i zdecydowaną wolę zrozumienia ich i udzielenia im pomocy. Niech ta sama życzliwość prowadzi Czytelników. Nie będzie to trudne, gdyż mężczyźni i kobiety, których poznacie, są podobni do Was, są Waszymi braćmi i siostrami. Ich doświadczenia, trudności i zwycięstwa były, są lub będą Waszymi. Pomiędzy nimi a Wami szybko nawiąże się dialog. Przyła-piecie się na takich reakcjach: „Tak właśnie bym postąpiła...", "Powinniście...", „Należałoby...". Oni zaś ze swej strony nie omieszkają wskazać Wam możliwości uniknięcia błędu czy gestu miłości, którego nie wolno zaniedbać, szansy, łaski, którą trzeba wykorzystać. Zawiąże się między Wami przyjaźń. Niejeden raz doda Wam otuchy odkrycie, że wbrew temu, co Wam się wydawało, w trudnościach, które przeżywacie, nie jesteście osamotnieni. Jeżeli macie już za sobą długie wspólne życie, to rozpoznacie w historii innego małżeństwa etapy Waszej miłości i będziecie błogosławić tego, który (w mniej lub bardziej gwałtowny sposób, kto wie?) skiennuał Was kiedyś (lub przywrócił) na dobrą drogę. Jeżeli w szkole miłości jesteście nowicjuszami i Wasz optymizm jest nieco zbyt naiwny, to dowiecie się, że nie zawsze wszystko idzie łatwo. Jeśli wobec niepowodzenia tylu małżeństw ogarnął Was pesymizm, to możliwe że odnajdziecie wiarę w miłość poznając małżeństwa, które — mimo przejściowych trudności — potrafiły uniknąć katastrofy. Z pewnością nie ujdzie Waszej uwadze, że małżeństwo sakramentalne cieszy się tajemniczym i często nieoczekiwanym wsparciem. Prawa ciążenia nie mają ostatniego słowa tam, gdzie działa moc Chrystusa Zmartwychwstałego Tak będzie z tymi, którzy przeczytają te strony w takim duchu, w jakim zostały napisane. Istnieje jednak ryzyko, że będą one odebrane opacznie. Być może ktoś, przeczytawszy którąś z tych stron, pobiegnie do współmałżonka wymachując mu nią przed oczami: „Widzisz? To jesteś ty, miałem rację...", jakby nie należało najpierw powiedzieć: „To jestem ja!". Może się też zdarzyć, że ktoś zakocha się w mężczyźnie lub w kobiecie, której obraz zobaczy: „Dlaczego on nie jest moim mężem?", „Dlaczego to nie moja żona?". Wreszcie kilka sugestii dla tych, którzy życzą sobie instrukcji, jak czytać tę książkę? Niech każdy zdecyduje sam, biorąc pod uwagę swój charakter i swoje potrzeby. Albo zainteresuje Was któryś z tytułów, albo posłużycie się umieszczonymi na końcu tomu streszczeniami, albo po prostu będziecie czytać rozdziały w kolejności, w jakiej zostały ułożone z uwzględnieniem zasady przemienności: długie — krótkie, radosne — poważne, łatwe — trudne. Potem zamkniecie tę książkę. I być może wówczas zauważycie, że postępując drogami ludzkiej miłości od rozdroża do rozdroża, postąpiliście także w miłości do Boga. O ile nie odwrotnie: to miłość do Boga pozwoliła Wam udoskonalić miłość do człowieka. Istotnie, te dwa rodzaje miłości są ze sobą złączone. Miłość do Boga jest niewyczerpanym źródłem, w którym miłość do drugiego człowieka zawsze może znaleźć łaskę odnowy. Miłość małżonków — ze swymi oczarowaniami, agoniami i powrotami do życia — jest przejrzystym obrazem, «przypowieścią» o miłości pomiędzy Bogiem i Jego ludem, pomiędzy Bogiem i każdym z Jego dzieci. H.C. 1. Tak długa nieobecność Mam niezatarte wspomnienie pewnego starego filmu. Nie był on wielkim wydarzeniem komercyjnym, ale z pewnością w duszach wielu widzów dosięgną! tego miejsca, które rzadko bywa poruszone w sali kinowej. Mam na myśli film pt. Une aussi longue absence [Tak długa nieobecność]. Temat wielokrotnie już podejmowany — ileż to razy oglądało się i czytało po ostatniej wojnie o ludziach dotkniętych amnezją i innych «podróżnych bez bagażu»! Ale tutaj chodzi o coś innego — o miłość do ukochanego człowieka, trwającą mimo jego fizycznego i psychicznego wyniszczenia, o miłość do istoty uwięzionej bezpowrotnie we własnej nieświadomości. Na ulicy pojawia się bezdomny. Teresa Langlois, która z początku nie zwracała na niego większej uwagi, doznała wstrząsu, gdy człowiek ten zbliżył się do niej. Potem poszedł dalej w stronę Sekwany i zniknął za zakrętem drogi. Stali bywalcy skromnej kawiarni de la Vieille-Eglise, której Teresa jest właścicielką, nie poznają tej zawsze uśmiechniętej i miłej kobiety. Wzruszająca była jej wierność mężowi, aresztowanemu przed piętnastu laty przez gestapo i uznanemu za zaginionego. Z dnia na dzień Teresa stała się osobą roztargnioną, ciągle zamyśloną, jakby nieobecną. W tym dziwnym włóczędze rozpoznała bowiem — bez żadnej wątpliwości — swego męża, Alberta Langlois. Następnego dnia bezdomny przyszedł znowu. Teresa częstuje go szklanką chłodnego piwa. Jego wzrok napotyka jej przenikliwe spojrzenie, ale mężczyzna nie reaguje. Tym razem Teresa idzie za nim, obserwując go z daleka. Człowiek ten mieszka nad rzeką, w schronieniu, którego nie można nazwać nawet barakiem. Żyje bardzo biednie ze sprzedaży makulatury i szmat, które codziennie rano zbiera z koszów na śmieci. Popołudnia zachowuje jednak dla siebie — spędza je wycinając ze znalezionych czasopism zdjęcia, które mu się podobają. Układa je starannie w tajemniczej drewnianej skrzynce, jak gdyby chciał sobie zbudować pamięć. W rzeczy samej cierpi on na amnezję — wszystkie jego wspomnienia zapadły się w mrok. Teresa powstrzymuje się przed wyjawieniem mu przeszłości. Trzeba, aby sam zdołał ją odnaleźć. W sercu kobiety jest wielka nadzieja — czyż to nie odblaski przeszłości czasem rozjaśniają przelotnie spojrzenie jej męża i ożywiają na moment jego poważną twarz — wciąż piękną, choć skrytą pod dawno nie golonym zarostem? Cała historia rozgrywa się w sercu Teresy — jest to historia jej uczuć podczas kilku spotkań z «włóczęgą»... Pewnego dnia zaprosiła go na kolację we dwoje; podała szampana i nastawiła płytę. Zaproszony słuchał jej z dziwnie skupioną uwagą, jakby ta muzyka budziła w nim jakieś odległe wspomnienia. Na koniec zatańczyli razem. Szczególne małżeństwo: ona przystrojona w swoją najpiękniejszą suknię, on — w nędznym ubraniu łachmaniarza. Wszystkie starania Teresy, jej delikatność i miłość, wywołały tego wieczoru nieco radości i szczęścia w jego sercu, które tak łatwo przestraszyć. Mężczyzna odszedł. Teresa patrzyła z przygnębieniem na oddalającą się w mroku postać; nie zdołała sprawić cudu... Z jej ust wyrwał się krzyk, jakby wołanie rozpaczy: „Albert Langlois!". Kilku bywalców kawiarni stało na chodniku rozmawiając. Oni również wołali: „Albert Langlois! Albert Langlois!". Bezdomny, ogarnięty prawdziwą paniką, rzucił się do ucieczki. Potem nagle, jakby we śnie, odwrócił się i podniósł ramiona — piękny obraz, przypominający jednocześnie poddającego się więźnia, człowieka pogrążonego w modlitwie i Chrystusa na krzyżu... Następnie znów podjął swój szalony bieg. Przyjaciele Teresy pobiegli za nim. Mężczyzna rzucił się pod nadjeżdżający z przeciwka samochód ciężarowy. Kierowca ciężarówki przyszedł powiedzieć Teresie, że wypadek nie był poważny. Po przyjacielsku radził jej, żeby dała za wygraną. Na próżno jednak, bo ona była gotowa spróbować wszystkiego, by wydobyć duszę swego męża z otchłani. To wszystko — niewiele zdarzeń, akcja ograniczona do minimum, obrazy z ubogiego przedmieścia (skądinąd bardzo nastrojowe), niewyszukana gra aktorów. A jednak uwaga widzów nie rozprasza się ani na chwilę. W sali kinowej panuje niezwyczajna cisza. W żadnej scenie miłość Teresy nie ujawnia się tak wyraźnie jak podczas wizyty kuzyna i ciotki Alberta Lan-glois. Rozmawiając z nią w kawiarni, przywołują wspomnienia i nazwiska, w nadziei, że obudzą w ten sposób pamięć siedzącego przy sąsiednim stole bezdomnego. On jednak nie okazuje żadnego zainteresowania albo bardzo niewielkie. Goście nie rozpoznali w tym człowieku Alberta. Teresa jednak nie ma żadnych wątpliwości—jej miłość dostrzega to, czego nie widzi nikt inny. Prawdę mówiąc, ani ciotce, ani kuzynowi nie bardzo zależało na rozpoznaniu krewnego. „Poza tym — powiedziała kobieta — to byłoby straszne." Istotnie, nie jest zaszczytem mieć w rodzinie włóczęgę! Nawet jeśli to on, to przecież to już nie jest ten sam człowiek. Tak myślą inni, ale nie Teresa. Właśnie to nas porusza: kochała tą jedyną, prawdziwą miłością, która nie przywiązuje się do zewnętrznego wyglądu ani do ludzkich zalet, lecz do tego, co jest w człowieku jedyne i niepowtarzalne — do jego tajemniczego wewnętrznego oblicza. To zrozumiałe, że taka miłość nie jest zależna od fizycznego czy psychicznego wyniszczenia ukochanego; wszystko mogło się w nim zmienić, ale to ciągle jest on. I to właśnie on jest kochany. Ten przepiękny poemat miłosny nie jest smutny, ponieważ nie sposób wątpić, że ostatnie słowo będzie należeć do miłości Teresy. 2. Czystość spojrzenia Istnieje pewna ślepota duszy, której skutki są fatalne dla miłości. Patrzymy, ale jak gdyby martwymi oczyma, nie widzimy już piękna tej istoty, która zdobyła nasze serce. Miłość gaśnie jak płomień lampy, w której zabrakło oliwy. Miłość karmi się bowiem pięknem. Aby ją ożywić, wystarczyłoby na nowo odkryć blask tej twarzy, wzruszającą dobrą wolę tego serca. Jednak żeby się tak stało, trzeba —jak mówi Ruskin — „odnaleźć czystość spojrzenia". Ten, kto jej nie stracił i czyja miłość zachowała całą świeżość swej młodości, niech zazdrośnie tego strzeże! Czystość tę poznaje się po zdolności do zdumienia, tak żywej u dzieci. One nie są znudzone. Ani jeden klawisz ich «wewnętrznej klawiatury» nie pozostaje niemy, każde stworzenie, każde wydarzenie porusza w ich sercu inną strunę. Każde piękno rodzi muzykę w ich kryształowej duszy. Oprócz tej zdolności zadziwienia, dzieci posiadają również — zdawałoby się niewyczerpaną — umiejętność zachwytu, a w ślad za zachwytem serca idzie u nich dar serca. Jednak czy tak naprawdę już sam zachwyt nie jest darem? Serca skąpe nie potrafią podziwiać; podziw jest wydatkiem, na który nigdy się nie godzą. Trzeba, żebyśmy stali się podobni do dzieci — mówi Chrystus — jeżeli chcemy kiedyś wejść do królestwa niebieskiego, a już teraz należeć do królestwa miłości. Trzeba, abyśmy —patrząc na naszych ukochanych — umieli tak jak dziecko zdumiewać się i zachwycać. Wymaga to wysiłku ciągłego poszukiwania oraz nienasyconej ciekawości. Oczywiście nie ciekawości bezceremonialnej, która nie szanuje intymności drugiego człowieka i siłą wdziera się w jego tajemnicę, ale pełnego miłości zaciekawienia Duha. Nad łóżeczkiem swego dziecka: „Pochylam się nad bezmiarem, nad tym otulonym światem. Wzrokiem pytam ciemność i czasem upuszczam maleńki kamyk, by zbudzić echo w tych głębinach". Miłość do Boga podlega temu samemu prawu, co nasza miłość do ludzi. Jeśli nie odnawia jej kontemplacja, która jest żywą uwagą umysłu i serca, miłość szybko słabnie. Maryję — pełną łaski powinniśmy prosić o łaskę czystego spojrzenia. Ona niczego nie może odmówić naszej dziecięcej ufności, bo kocha nas czułą miłością i widzi w każdym (choćby w największym grzeszniku) piękno, po którym być może nie zostało w nas nawet wspomnienie — obraz Boga, mniej lub bardziej zatarty, lecz niemożliwy do usunięcia, a widoczny tylko dla bardzo czystego spojrzenia. 3. Spojrzenie które słucha Tego lata podczas leśnej przechadzki mój przyjaciel, Alain B., długo opowiadał mi o tej, którą stracił przed pięcioma laty. Nie spodziewałem się tego, bo od śmierci żony uparcie milczał on o latach swego małżeństwa nawet przed swym najdawniejszym przyjacielem. Gdy jednak zacząłem z podziwem mówić o jego intelektualnych możliwościach i o dużej już sławie krytyka literackiego, nagle przerwał mi, niemalże krzycząc: „Jestem tym, czym ona mnie uczyniła!" (jak gdyby sprawiedliwość wymagała, żeby nie zachowywał mojego podziwu dla siebie). Wobec mego pytającego milczenia i w obawie, abym nie przypisał jego słowom fałszywej skromności, nakreślił przede mną niezwykle ujmujący portret tej, która przez osiem lat była dla niego wspaniałą żoną i przyjaciółką. Po powrocie do domu «na gorąco» zapisałem to, co mi powiedział. Odnalazłszy te notatki pomyślałem, że warto, aby poznano tę kobiecą postać. Kto wie, może dzięki spotkaniu z nią, któryś z moich Czytelników zapragnie nauczyć się sztuki słuchania? Posiadała bardzo rzadki dar — dar słuchania. Okazywała żywe zainteresowanie wszystkim, co do niej mówiono. Kiedy rozmawialiśmy, jej zewnętrzna postawa była charakterystyczna. Ludzie rozmawiając są często jakby gotowi do skoku, by uchwycić myśl drugiej osoby i zaraz na nią odpowiedzieć. Ale nie ona. Mocno usadowiona w swoim fotelu — jak gdyby była ciężka, bardzo ciężka — cala była oczekiwaniem. Jej inteligentne, rozumiejące, pełne zainteresowania i niezwykle uważne spojrzenie nie wychodziło mi naprzeciw, lecz było gotowe przyjmować, było spragnione przyjmowania. Takie pragnienie przyjmowania myśli drugiego człowieka jest jeśli nie najwyższą, to na pewno jedną z najwyższych form miłości. Niektóre kobiety skarżą się, że ich mężowie są małomówni. Czy byliby tacy, gdyby ich żony umiały w ten sposób słuchać? Słuchała nie tylko umysłem, ale całym sercem. Jak urodzajna ziemia czekająca na zasiew. Nie tylko interesowała się mną, ale mną żyła. Odkrywałem w sobie twórcę. Twórcę jej inteligencji, jej duszy, jej radości. Mogłaby dać mi odpowiedź, pójść za myślą, którą jej wyjawiłem, oddać mi ją bogatszą i pogłębioną, ale to nie leżało w jej naturze. Żyła każdą moją myślą, bo każda z nich przenikała natychmiast głęboko do jej wnętrza, nie zatrzymując się na poziomie umysłu. Być może ksiądz będzie skłonny pomyśleć, że przyznaję sobie ważniejszą rolę. Nie, przyznaję ją jej. To, co u mnie było tylko myślą, u niej stawało się życiem. To jest doskonalszy sposób rozumienia. Prawdę mówiąc, to jej zawdzięczałem moje najlepsze myśli. Czytałem je w niej, jak gdyby były zapisane w jej duszy. Chcę powiedzieć, że pytania, pragnienia, oczekiwania, jakie odkrywałem w tej cichej istocie, rodziły we mnie odpowiedzi, na które ona czekała. A wartość tych odpowiedzi oceniałem według radości, jaka rozjaśniała jej spojrzenie. Jeszcze lepiej byłoby powiedzieć, że myśli nie pocho-dziły ani od niej, ani ode mnie. Pochodziły z jedności, z połączenia naszych umysłów albo raczej z połączenia mego umysłu i jej duszy. Istnieje płodność umysłowa, będąca owocem miłości. Taki dialog wymaga usposobienia, które jest pewnego rodzaju darem. Czasem go brakowało; tylko wysiłek pokory i miłości pozwalał je odnaleźć. I muszę przyznać, że zwykle to ja musiałem podjąć ten wysiłek. Pomyśli ksiądz, że będąc tak uważnie słuchanym mistrzem, stałem się bardzo próżny. Nie sądzę, a raczej ona wyleczyła mnie z tej choroby. Pomogła mi bowiem odkryć doniosłość pracy umysłowej i pustotę błyskotliwych spekulacji oraz to, że powinienem poszukiwać prawdy i zbliżać się do niej z tą uwagą i pokorą, jakiej ona dawała mi przykład. Dała mi przede wszystkim zrozumieć, że nie ludzkie myśli są ważne, lecz to, żeby były one napełnione myślą Boga. W jej obecności zdarzało mi się przemilczeć jakąś ideę, która wcześniej przyszła mi do głowy; to co wziąłem za myśl, było tylko retoryką i elokwencją — elokwencją, której trzeba ukręcić kark. Jeśli posiadam jakąś intelektualną uczciwość, zawdzięczam ją mojej żonie, ponieważ ona nie znosiła fałszywej monety. Nie mówiła: „Nie zgadzam się", ale: „Nie rozumiem". I prawie zawsze byłem zmuszony przyznać, że wszedłem na fałszywą ścieżkę. Mówiłem jej: „Jesteś moim kamertonem". Istotnie, potrafiła wskazać mi każdą fałszywą nutę. Jeżeli moje artykuły mają dziś jakąś wartość, to dlatego, że przy niej uczyłem się słuchać i rozumieć. Usilność, z jaką moi przyjaciele domagali się, by była ona obecna przy naszych rozmowach, potwierdza, że ta jej obecność — na ogół zresztą milcząca — była cudownie ożywcza również dla nich. To, że czasem — prawdę mówiąc rzadko — budziła u rozmówców niechęć, wynikało z jej intelektualnej uczciwości; mówcy, blagierzy i przeintelektualizowani erudy-ci czuli się przy niej nieswojo. Odkąd jej nie ma, wystarczy mi tylko wznieść oczy, by odnaleźć jej ciepłe, uważne spojrzenie. Jest ze mną zawsze. Pozostała niezastąpioną towarzyszką. Ze wszystkich rzeczy, których nauczyła mnie jej miłość, bez wątpienia najlepszą jest modlitwa. Moja żona dała mi zrozumieć, że modlić się to być do dyspozycji, być gotowym do przyjmowania, być obecnym dla obecnego Boga, mieć spojrzenie i serce, które słuchają. Jak wielu jest ludzi, dla których modlitwa jest jedynie gadulstwem! 4. Pożerająca namiętność Droga Pani, długo zastanawiałem się nad tym, co Pani (powiedziała będąc u mnie. Stopniowo rosło we mnie [przekonanie, że Pani życie małżeńskie jest trudne, że IWasz związek — tak szczęśliwy przed piętnastu laty — zmienił oblicze i że rzeczywisty problem leży gdzie indziej, niż się Pani wydaje. Nie przeczę, że mąż wobec Pani zawinił. Sądzę jednak, że myli się Pani co do prawdziwej 'przyczyny tego stanu rzeczy. Nie należy jej szukać ani w mężu, ani w jego miłości. Miłość — taka, jak Pani ją pojmuje — nie może nie przynosić rozczarowań. Wymaga Pani od męża czegoś, czego on dać nie może — absolutnej miłości i absolutnego szczęścia. Przypomina mi Pani Berenikę, bohaterkę powieści Aragona pt. Aurelian, która „za wszelką cenę chciała znaleźć wreszcie wcielenie swych marzeń, żywy dowód szlachetności, wielkości, nieskończoności. Nieskończoności w skończonym". Tym samym niszczyła człowieka, od którego domagała się tego, co nieskończone. Żar jej oczekiwań pochłaniał tego, kto nieostrożnie się do niej zbliżał. Aragon szuka wytłumaczenia w dość niebezpiecznej psychologii: „Istnieje namiętność tak niszczycielska, że nie da się jej opisać. Pochłania tego, kto ją kontempluje. Każdy, kto zastawi na nią sidła, sam w nie wpadnie. Nie da się tego popróbować, a potem się cofnąć. Powie ktoś, że jest to namiętność rzadka, a zajadli zwolennicy wielkości człowieczej dorzucą nawet: na nieszczęście. Tymczasem to nieprawda. Namiętność ta bardziej jest rozpowszechniona niż grypa... nie istnieje mikroskop do badań tego zarazka... nie umiemy wyodrębnić tego wirusa, który, w braku lepszej nazwy, nazywamy pożądaniem absolutu". Jeśli wierzyć Aragonowi, namiętność owa przybiera bardzo różne formy, lecz zawsze powtarza się jeden symptom: „całkowita niezdolność do szczęścia". Takie istoty — według niego — nie mogą być szczęśliwe. „Kto pożąda absolutu, wyrzeka się tym samym wszelkiego szczęścia. Jakież szczęście bowiem sprostałoby temu zawrotowi głowy, tym wymaganiom nigdy nie zaspokojonym?" Jednak o ile Aragon trafnie zaobserwował oznaki, to nie dotarł on do prawdziwej przyczyny, lecz zatrzymał się w pół drogi. W pragnieniu absolutu, które uznaje za tak szeroko rozpowszechnione w świecie, widzi on przypadkową chorobę duszy. Prościej i bardziej logicznie byłoby zapytać, czy owo pragnienie nie jest konstytutywnym elementem ludzkiej duszy, wrodzonym dążeniem; czy nie znajduje się ono w stanie ukrytym — jak tlący się w popiele ogień — w istotach, u których na pierwszy rzut oka pozostaje niewidoczne. Jeśli o mnie chodzi, to nie wątpię, że ów głód absolutu jest wpisanym w naturę każdego człowieka pragnieniem Boga. Pragnienie to jest właściwym określeniem człowieka: byt ludzki jest spragniony Boga, on jest pragnieniem Boga. Dlatego właśnie mówiłem i powtarzam: rzeczywisty problem nie leży w Pani relacji z mężem, lecz w Pani relacji z Bogiem. Niech Pani odnajdzie Boga i Jemu się odda, a Wasze życie małżeńskie się zmieni. Nie będzie już Pani więcej tą ciągle niezadowoloną z innych (i z siebie) kobietą, która „sama nie wie, czego chce". Aragon uważa, że człowiek ogarnięty przez pragnienie absolutu „z zajadłością, która sama siebie podsyca, niszczy wszystko, co przyniosłoby mu zadowolenie". Ma rację myśląc, że dręczona tą namiętnością kobieta może ledynie niszczyć męża swymi niezaspokojonymi wymaganiami, lecz myli się sądząc, że ten mężczyzna mógłby przynieść jej zadowolenie". To, co skończone, nie może spełnić pragnienia nieskończoności. Takie osoby nie znajdą rozwiązania w samej relacji małżeńskiej. Byłoby jednak błędem twierdzić, v nie są one zdolne do szczęścia; po prostu nie są zdolne zadowolić się szczęściem mniejszym niż nieskończone. 'ragnienie absolutu nie da się pogodzić jedynie z tymi rodzajami szczęścia, które nie są szczęściem w Bogu. Równie niesłuszne byłoby twierdzić, że osoby takie pragną cierpienia. Wydaje się, że mają upodobanie w swoim bólu, . ale pozory są mylące. To, czego z pewnością doświadczają, to przekonanie, że zadowolić się miernym szczęściem oznaczałoby zaprzeczyć własnej duszy. Czyż nie to właśnie przeświadczenie wyrwało z ust wielkich romantyków niektóre z ich najbardziej przejmujących słów? Istoty pochłaniane pragnieniem absolutu mylą się wierząc, że istnieje na ziemi przedmiot godny ich miłości. Tylko Bóg jest absolutem, tylko On może zaspokoić ich pragnienie. Niech zatem tylko Boga proszą o to, co tylko On może im dać. Domyślam się, że Pani mi powie: „Na początku naszego małżeństwa czułam się spełniona". To znaczy, że wystarczała Pani wtedy skończona miłość, a raczej, że ta zupełnie nowa miłość, która pojawiła się w Pani życiu, przyniosła nową i wielką radość. W tym oczarowaniu drzemiące w Pani pragnienie nieskończoności nie dawało o sobie znać. Wkrótce jednak się obudziło i rozwinęło. Nie pod wpływem rozczarowania, jak Pani sądzi, ale dzięki samej miłości męża. Zamiast więc czynić z tego zarzut, niech go Pani błogosławi za to, ze rozbudził w Pani duszy tę głębię i że odtąd nic poza Bogiem nie może przynieść Pani spełnienia. Gdy pragnienie nieskończoności znajdzie swe ujście w Bogu, przestanie Pani być dla męża tym bezlitosnym płomieniem, który pożera, spala i niszczy, a stanie się Pani żywą wodą, która niesie ukojenie, orzeźwia i wzmacnia. Podobnie będzie z innymi ludźmi — nie tylko bliskimi, ale i tymi, którzy dzisiaj tak bardzo Panią irytują. I nie będzie to znakiem niewrażliwości czy rozczarowania, lecz tego, że nie oczekuje już Pani od ludzi miłości nieskończonej. Raczej pomyśli Pani o tym szczęściu, pokoju i pełni, którymi już teraz chciałaby ich obdarzyć Boża miłość, a widząc, jak bardzo są od niej oddaleni, zbliży się Pani do nich z głęboką, zanurzoną w cichej modlitwie troską i ze współczuciem — z ową „najłagodniejszą Bożą litością", która jest ważną i jakże ujmującą cechą rosyjskiego prawosławia. 5. Aktualności serca Dwoje moich przyjaciół, młodych małżonków, przedstawiło mi właśnie swoją sytuację, która jest jeżeli nie rozpaczliwa, to z pewnością mocno niepokojąca. Oboje weszli w życie małżeńskie z rozmachem, przekonani, że całkiem łatwo jest kochać. Dziś, po trzech latach, stoją wobec groźby rozpadu małżeństwa, ponieważ nie myśleli o wymaganiach miłości. Pod wpływem tej rozmowy zapytałem siebie, co sprawia, że wspólnota małżonków jest żywa i mocna, co pozwala jej wzrastać. Wzajemne zaufanie? Staranie obojga, by podtrzymać miłosny zapał? Wspólne życie? Współpraca...? Z pewnością to wszystko jest potrzebne, ale jedna rzecz wydała mi się istotna i najważniejsza: wzajemne poznanie. Każdy z małżonków powinien umieć powierzyć drugiemu swoje uczucia, myśli, pragnienia, rozczarowania, cierpienia i radości, a także przyjąć w swym sercu to, co drugi wyjawia mu o sobie. Ta_wza-jemność, ta wymiana w dialogu rodzi głębokie porozumienie, nieodzowne dla życia i dla wzrostu miłości. Gdzie nie szuka się wzajemnego poznania, miłość nie potrwa długo. Ta znajomość musi koniecznie być aktualna. Znajomość współmałżonka takiego, jaki był on w czasie narzeczeństwa lub na początku wspólnej drogi, nie jest tym, czym miłość może karmić się dzisiaj. W miłości nie istnieje znajomość «na pamięć»; związek tylko wtedy jest żywy, gdy w każdym z małżonków nieustannie odbija się życie drugiego — tak jak w tafli jeziora odbija się niebo, gra światła w chmurach, drzewa rosnące nad brzegiem, ptaki wędrowne w locie... Jezioro nie odzwierciedla wczorajszego pejzażu. Nie jest łatwo — to prawda — być ciągle wsłuchanym w drugiego, w aktualności jego serca. Nie jest też łatwo wyrazić wobec drugiego to, co dzieje się w moim wnętrzu, skoro nawet mnie samemu tak trudno jest to zrozumieć. Jeśli jednak ci, którzy się kochają, starają się wytrwale i ciągle na nowo odkrywać się nawzajem, to doświadczają żywej i odnawiającej się co dzień miłości, a ich jedność pogłębia się i umacnia. Jakkolwiek może się to wydawać dziwne, rozmowa z tym młodym małżeństwem i refleksje, jakie ona we mnie wzbudziła, pomogły mi zrozumieć źródło niektórych trudności przeżywanych podczas modlitwy. Skoro jednak modlitwa jest dialogiem miłości chrześcijanina z Chrystusem, to cóż dziwnego w tym, że napotykane w niej postępy czy trudności wykazują analogie do postępów i trudności życia małżeńskiego? Kiedy modlitwa staje się bezbarwna, słaba, bez życia, to czy przyczyna nie może leżeć w niewystarczającej znajomości Chrystusa? Znamy Go z Ewangelii, tak jak i wydarzenia z Jego życia, Jego czyny, nauczanie, objawione nam tajemnice, ale czy wiemy, co On chce powiedzieć nam dzisiaj? Czy przychodząc na modlitwę nie poprzestajemy na wspominaniu tego, co On mówił, myślał i przeżywał dawno temu? Czy nie wchodzimy w relację z Chrystusem sprzed dwudziestu wieków, nie zaś z Chrystusem żyjącym dzisiaj? Dlaczego nie staramy się poznać Go takim, jaki jest dzisiaj — Jego pragnień, żywionych względem nas uczuć, Jego myśli o Kościele i świecie, słowem aktualności Jego sercal Oczywiście, żeby tak się stało, musimy wpierw wiedzieć o Jego niecierpliwym pragnieniu włączenia nas w swoje obecne życie i poznania tego, co dzisiaj jest naszą radością i bólem, oraz naszych miłości i zmagań. Modlitwa jest głębokim porozumieniem między chrześcijaninem a Chrystusem. Aby porozumienie było prawdziwe, żywe i owocne, konieczne jest, aby dwie osoby ciągle na nowo poznawały wzajemnie swoje myśli, uczucia, swoje życie. 6. Odważyć się być szczęśliwym Znałem kiedyś dobrze pewne młode małżeństwo. Istniało ono krótko—zaledwie trzy lata po ślubie żona nagle zmarła. Cierpienie męża było okrutne, tym bardziej, że miał on poczucie, iż nie potrafił dać szczęścia tej, którą utracił. Była to niezwykła młoda kobieta: żywa, wrażliwa, bardzo wrażliwa. On — starszy od niej o osiem lat — był człowiekiem pod wieloma względami wyjątkowym. Ona nieustannie sobie wyrzucała, że nie kocha go tak, jak by tego pragnęła, i była z tego powodu nieszczęśliwa. Po tym, jak ją stracił, wyznał mi: „Nie mogła się powstrzymać, by nie zapytać mnie wiele razy w ciągu dnia: 'Czy wiesz, że cię kocham?' albo: 'Co mogę dla ciebie zrobić?'. Przy najmniejszym uchybieniu pytała: 'Nie masz mi tego za złe?'. Na początku naszego małżeństwa byłem ogromnie wzruszony tą drżącą z przejęcia, szczerą miłością. Bardzo szybko jednak zacząłem rozpoznawać ukryty—jak mi się wydawało — w jej pytaniach lęk. Któregoś wieczoru bardzo się martwiła, że tego dnia spóźniła się z obiadem o dwadzieścia minut. Gdy odwiedzali nas przyjaciele, prawie zawsze po ich wyjściu mówiła ze smutkiem: 'Nie przyniosłam ci zaszczytu, prawda?', podczas gdy w rzeczywistości wszyscy ją podziwiali i kochali. Wieczorem, kiedy byliśmy sami w domu — w domu, który oboje tak kochaliśmy — włączałem często jedną z jej ulubionych płyt, mówiąc: 'Tak bardzo bym chciał, żeby tych kilka godzin było dla mojej ukochanej zakątkiem nieba — bez chmur, bez ukrytych myśli, pełnym wdzięczności dla Boga za cudowną miłość, którą nam dał! Czy czujesz, jak bardzo jestem szczęśliwy dzięki tobie?'. Słysząc to, ona również była szczęśliwa i z czułością przytulała się do mnie. Jednak nie trwało to długo. Wkrótce niepokój na nowo dawał o sobie znać: 'Nie mówisz tego po to, żeby mi sprawić przyjemność?'. Nie mogła się odważyć być szczęśliwą. Była pewna, że nie zasługuje na moją miłość, i widziała w niej tylko jałmużnę ofiarowaną jej z dobrego serca. Wydawało mi się, że w jej często powtarzanym pytaniu: 'Co mogę dla ciebie zrobić?' rozpoznawałem głęboko ukryte źródło jej myśli. 'Dlaczego — pytałem — zawsze c hcesz coś robić? Po prostu bądź, bądź sobą, sobą dla mnie; nie potrzebujesz robić nic więcej, żebym był szczęśliwy. Nie to, co robisz, ale to, kim jesteś, daje mi tak wiele szczęścia'. Ileż razy miałem nadzieję, że udało mi się ją przekonać, w jej oczach pojawiała się radość zgubionego dziecka, które jeszcze drży, choć już odnalazło swoich rodziców. Wkrótce jednak znowu miałem przed sobą zalęknioną istotę, której nic nie mogło uspokoić. Nie miała odwagi, nie umiała być szczęśliwa — tak zwyczajnie i po prostu". Często gdy spotykam chrześcijanina, który na modlitwie nie śmie być szczęśliwy z Bogiem (a jest takich wielu!), mam ochotę zacytować mu zwierzenia mego przyjaciela i powiedzieć: Ty jesteś tą kobietą. Tak jak ona, nie masz odwagi być szczęśliwym, choć posiadasz niewątpliwy powód, aby nim być: wszechmocny Bóg, który stworzył ciebie i wszystkie rzeczy, kocha cię Boską — to znaczy nieskończoną — miłością, kocha cię od wieków i kocha cię osobiście. Z pewnością pragnie, abyś stał się święty, tymczasem jednak kocha cię takiego, jaki jesteś. W każdej chwili patrzy na ciebie z nieskończoną czułością. Błagam, niech twoja modlitwa nie upływa tylko na smutkach i na żalu! Nie odmawiaj Bogu radości posiadania ukochanego dziecka. Uważaj, bo możesz stracić cały swój czas na kontemplowaniu w sobie tego wszystkiego, co jeszcze nie jest oczyszczone, wszystkich niedoskonałych motywacji twego postępowania i wszystkich słabości, zamiast wpatrywać się we wspaniałość Oblicza twego Boga — Oblicza, w którym mógłbyś wyczytać miłość zdolną wypełnić serce człowieka, serca wszystkich ludzi i miliardów innych, którzy nie istnieją. Nie zachęcam cię, abyś zaprzestał pracy nad sobą. Chciałbym tylko, abyś nie żył przez cały czas w napięciu, abyś nie był ciągle pochłonięty tym, by coś robić, robić więcej, robić lepiej. W życiu wewnętrznym chrześcijanina, a zwłaszcza w modlitwie, potrzebna jest równowaga pomiędzy działać i pozwolić działać Bogu, kochać i pozwolić się kochać, czynić i być, być oddanym działaniu i być poddanym działaniu Boga. Tego Boga, o którym mówi księga Powtórzonego Prawa: „Pan na nowo będzie się cieszył ze świadczenia ci dobrodziejstw" (Pwt 30, 9). 7. Lew krąży Ryczącym lwem, który krąży w poszukiwaniu zdobyczy, i przed którym ostrzega nas święty Piotr (por. 1 P 5, 8-9), może być duch cudzołóstwa. Bądźcie ostrożni! Któregoś dnia może się on wedrzeć w wierne, uczciwe i spokojne życie mężczyzny czy kobiety. Niekiedy zbyt spokojne. Ten spokój, jak wnioskuję z wielu usłyszanych wypowiedzi, nie jest pozbawiony pewnej dozy naiwności. „Jakże mogłabym przypuszczać, że to się stanie w takiej rodzinie jak nasza...?" — mówiła pewna kobieta, dowiedziawszy się, że mąż ją zdradza. „To grzech niegodny mnie" — mówił ów mąż w czasie spowiedzi. Bóg pozwala, aby ci, którzy do Niego należą, byli kuszeni. Spójrzcie na Adama i Ewę, na Dawida, Szymona-Piotra. Posłuchajcie tajemniczych słów, jakie Jezus wypowiedział do tego ostatniego: „Szymonie, Szymonie, oto szatan domagał się, żeby was przesiać jak pszenicę...". Trzeba w tym widzieć jeden ze sposobów działania Bożej pedagogii. Jest to okazja dana człowiekowi, aby potwierdził on swoją wierność; jest to zaproszenie do większej miłości. Spodziewać się pokusy to być realistą. Uznawać, że jest się słabym, to pokora. Pamiętać również o słabości współmałżonka to mieć zdrowy rozsądek. Niektórzy zaprotestują: „Ależ ja mu (jej) w pełni ufam!". Niech popatrzą uważniej, a być może odkryją, że owo zaufanie jest pewnym alibi, skrywającym lenistwo serca, które chciałoby być zwolnione z czuwania i z ciągłego wysiłku, jakiego wymaga miłość. Są pewni swego współmałżonka tak jak stojącej w jadalni starej szafy: nieruchomej, dobrze znanej, nie do zniszczenia. Niestety (!) mąż — albo żona — nie jest szafą. Dlaczegóż nie są zazdrośni! Oczywiście nie tą zazdrością, która zżera serce, ale zazdrością pełną miłości (bo istnieje zazdrość będąca cechą miłości), która pobudza czujność, czyni uważnym, zachęca, by chronić tego, kogo kochamy. Gdy nie ma w was tej troskliwej zazdrości, narażacie się na działanie tego, który krąży. Nie jest to istota z krwi i kości, lecz książę ciemności. Owszem, stosując swoją zwykłą taktykę, posługuje się on ludźmi, ale to przede wszystkim przed nim trzeba się zabezpieczyć. Najważniejszym środkiem tego zabezpieczenia jest modlitwa. Chrystus mówi wyraźnie: „Czuwajcie i módlcie się...". Jednak sama modlitwa nie zastępuje walki. Musicie walczyć — walczyć we dwoje, mąż i żona razem. Chcę powiedzieć, że należy bronić, podtrzymywać, pogłębiać małżeńską miłość, ponieważ — wiecie o tym dobrze — nie jest ona losem wygranym na loterii, lecz codziennym zdobywaniem. Otóż zdobywanie oznacza walkę. Ci wszyscy, tórzy odmawiają walki, szybko tracą odporność. Taki stan jest zgubny tym bardziej, że sprzyja fałszywemu poczuciu bezpieczeństwa; dzięki rozpędowi nabranemu na początku, przez jakiś czas wydaje się, że nic się nie zmienia. Tyle tylko, że diabeł jest cierpliwy, nie przypuszcza ataku nagle, umie czekać — czasem bardzo długo — aby w odpowiednim momencie jednym pociągnięciem zrujnować małżeństwo. Takie długo zaniedbywane związki rzadko podnoszą się po upadku. Spotkania z małżeństwami, których miłość po piętnastu, dwudziestu lub trzydziestu latach jest równie mocna, a nawet mocniejsza niż na początku, też utwierdzają mnie w przekonaniu o konieczności walki. Widziałem takie pary i rozmawiałem z nimi. Chciałem odkryć ich tajemnicę. Jest ona prosta: ci małżonkowie napotkali w swym życiu tak samo wiele trudności i pokus, co inni, ale nigdy nie zgodzili się na letniość, przeciętność, na przegraną. Ich zwycięstwo i zasługa polegają na tym, że walczyli dzień po dniu. Wybrani? Nie. Po prostu wybrali walkę. A Bóg jest z tymi, którzy walczą o miłość. Spodziewam się usłyszeć po raz kolejny zarzut, że przedstawiam miłość małżeńską jako cel sam w sobie. Powie ktoś: „Powinien ksiądz zachęcać rodziny, aby zapominały o sobie, dawały siebie innym, wspaniałomyślnie angażowały się w pilne zadania, które na nie czekają. Czy słowa Ewangelii nie odnoszą się także do miłości — kto ją straci, zachowa ją, a kto chce ją zachować, ten ją straci?". Wyczuwam w tym sofizmat. Uznaję oczywiście onieczność zaangażowania się, ale myślę też — i potwierdza to moje codzienne doświadczenie — że mąż czy żona, który/a nie ma oparcia w mocnej jak skała miłości, jest bardzo słaby/a w działaniu. Znałem jakże wielu mężczyzn i jakże wiele kobiet, którzy po latach wytężonej pracy porzucali służbę w Kościele! Powód: mniej lub bardziej jawny związek pozamałżeński. Nie ma żołnierzy, którzy by walczyli o sprawy Kościoła — jak również państwa — lepiej niż ci, którzy walczą najpierw w swoich rodzinach o zwycięstwo miłości i łaski. 8. List do pani X Jakże wielu ludzi zawiera związki małżeńskie lekkomyślnie, nie bacząc na zwykły rozsądek i nie dopuszczając do głosu Boga! Nie ma więc co się dziwić, że związki te są nietrwałe i szybko się rozpadają. Czy to znaczy, że każde małżeństwo, które napotyka na trudności, zostało zawarte wbrew planom Bożym? Na pewno nie. Byłoby naiwnością sądzić, że wszystko, co zostało rozpoczęte zgodnie z wolą Bożą, z pewnością będzie uwieńczone ludzkim powodzeniem. Bóg bowiem dąży do zbawienia ludzi, nie zaś przede wszystkim do zapewnienia im ziemskiego szczęścia. W takiej perspektywie należy czytać poniższy list. Dotyczy on pewnej konkretnej sytuacji, ale wydaje mi się, że wyłania się z niej lekcja, która może okazać się pożyteczna dla wielu. Szanowna Pani, odpowiadając na Pani prośbę, próbuję spisać to, co mówiłem dzisiaj rano. Zadanie jest jednak trudne. Są rzeczy, które rozum