Henri Caffarel na rozdrożach miłości tłumaczenie: Krzysztof Chodacki, Joanna Raś EsPe Kraków 2003 Streszczenie Tak długa nieobecność, Kochać kogoś znaczy dostrzegać w nim cud niewidoczny dla oczu innych. Taka miłość nie jest zależna od fizycznego czy psychicznego wyniszczenia. Wszystko mogło się zmienić w ukochanym, ale to ciągle jest on. I to właśnie on jest kochany. Czystość spojrzenia, Miłość jest najpierw podziwem. Otóż podziw wymaga owej tajemniczej zdolności, którą sławił angielski krytyk sztuki, John Ruskin — zdolności do czystego spojrzenia. Kiedy jej brakuje, miłość umiera. Gdy ona wzrasta, rośnie również miłość. Spojrzenie, które słucha, Być spragnionym myśli drugiego to może najlepszy dar miłości, jaki można mu ofiarować. Widzi się on wówczas zdolnym, by rozbudzić, ożywić i rozweselić czyjś umysł i czyjeś serce. Uwalniają się w nim nowe możliwości. Pożerająca namiętność, Szaleństwem jest domagać się absolutnej miłości od tego, kogo się kocha. Niszczy się wtedy jego, niszczy się siebie. W tym, co nie jest absolutne, pragnienie absolutu znajdzie jedynie rozczarowanie. Tylko Absolut — pisany z dużej litery — może ugasić to pragnienie, które płonie w sercu każdego człowieka, często bez jego wiedzy. Aktualności serca, Wzajemna miłość wiąże się z wzajemnym poznaniem. Tym, co podtrzymuje miłość, nie jest znajomość drugiej osoby «na pamięć», ale to, co odkrywamy w niej każdego dnia. Osoba ta jest bowiem żywą istotą, a więc co dzień nową, nieoczekiwaną, nieznaną. Odważyć się być szczęśliwym, jak z relacją do Boga. Albo patrzymy na siebie i rozpaczamy z powodu własnej nieumiejętności kochania, albo skupiamy całą uwagę na drugim, zachwycając się jego miłością do nas. Lew krąży, Pospolita zazdrość jest niszczącą namiętnością. Istnieje jednak inna zazdrość: czujna, serdeczna troska, pragnąca chronić miłość w tym, kto nas kocha — jak osłania się dłonią płomień na wietrze. List do Pani X, Zdarza się, że aby ocalić kogoś, komu grozi nieuchronna katastrofa, Bóg wybiera sobie i wzywa do współpracy jedno ze swoich ukochanych dzieci. Ono często przez lata nie zdaje sobie sprawy z zaufania, jakim Pan je obdarzył — zaufania równie godnego podziwu, co straszliwego. Niedojrzałość, Pewien człowiek — spóźniony nastolatek, nieświadomy swej niedojrzałości, z mniejszym lub większym powodzeniem odgrywa swoją rolę na balu maskowym życia społecznego. Jednak w domu nie może udawać, nie może oszukać swoich najbliższych; on jest dla nich niewygodny, oni dla niego nieznośni. Niech się spieszy, by zdążyć stać się autentycznym. Być może jest to jeszcze możliwe. Wkrótce będzie za późno. Chrześcijanie bez głowy, Smutny i jakże częsty widok: dwoje małżonków, którzy nie mają już sobie nic do powiedzenia. Nie zawsze brak im dobrej woli. Skoro jednak zupełnie zaniedbali swoje życie umysłowe, cóż mieliby wymieniać? Tymczasem miłość karmi się wymianą. Milczenie — zabójca miłości, Kiedy relacje pomiędzy małżonkami są napięte, lepiej jest doprowadzić do «wyjaśnienia» — nawet ostrego niż zamknąć się w milczeniu. Milczenie, brak komunikacji rodzi najgorsze nieporozumienia. Wraz z upływem dni niezawodnie wyda jeden z dwóch zatrutych owoców: agresywną przemoc albo lodowatą obojętność. Nie ma bardziej głuchego niż ten, kto nie chce usłyszeć, Oskarża drugiego o milczenie, gdy sam stał się głuchy, aby go nie słyszeć...! Milczenie i głuchota — dwie pokusy równie fatalne dla komunikacji, a więc i dla miłości. Tworzyć, Każdego dnia trzeba odkrywać współmałżonka. Każdego dnia trzeba na nowo stwarzać miłość. Ponieważ jestem Agnieszką, Załamałam się, kiedy stwierdziłam, że on kocha we mnie fizyczne i moralne zalety, które mu odpowiadają, ale nie mnie, tę niepowtarzalną osobę, jaką jestem. Odrodziłam się, gdy odkryłam, że Bóg kocha mnie, dla mnie samej, a nie dla moich zalet. Drogi jesteś w moich oczach, Są osoby, które wkładają tyle wysiłku, aby osłabić czyjąś miłość, co inne, żeby ją zdobyć. Potrzebują pewności, że miłość nie istnieje, że jest złudzeniem, oszustwem po to, by mieć prawo rzucić się w rozpacz. Zdarza się jednak, że spotykają miłość, której nic nie potrafi zniechęcić. Szukam Twego spojrzenia, Czym jest ten cud? Mężczyzna i kobieta patrzą na siebie i w olśnieniu dostrzegają przez moment inny świat. Dlaczego cud nie powtarza się, ilekroć tego pragniemy? Dziwna zasada, Nawet jeśli mamy wszelkie powody, by nie kochać już samych siebie, to gdy zdamy sobie sprawę, że Bóg nie odwraca się od nas — mając swoje własne powody, aby nas kochać — wówczas lęk przestaje dręczyć nasze serce. Łzy i śmiech, Nie ma innego sposobu, aby uchronić się od pogardy do samego siebie, jak okłamywać się. Chyba że otworzymy się na spojrzenie miłości, które pomimo naszego zła umie w nas dostrzec mniej lub bardziej ukryty obraz Boga. Miłość silniejsza od zła, Człowiek potrzebuje przebaczenia jeszcze bardziej niż chleba. Chleb podtrzymuje życie. Przebaczenie sprawia, że odradza się ono tam, gdzie zanikło. Przebaczenie... miłość zdolna wskrzesić umarłego. Żona doskonała, Na cóż mi jej uczynność i przysługi, skoro nie potrzebuje mnie, aby być szczęśliwą? „Otrzymałam mężczyznę od Pana", Kochać się znaczy oddać się sobie nawzajem po to, by dawać siebie wspólnie. Szanować bezinteresowność, Małżeństwa, które w pełni szanują mieszkającą w sercu miłości godność, są źródłami, z których wypływa dziewictwo". Obowiązek zatrzymania się, Rutyna — objaw starzenia się — jest poważnym zagrożeniem dla życia we dwoje. Jedyny sposób, aby jej uniknąć: co pewien czas zatrzymać się, by z odnowionym spojrzeniem i z nową czułością wyruszyć w dalszą drogę. Miłość i samotność, Poczucie samotności — dobry znak. Cichym krokiem zbliża się do nas inna miłość, która nas szuka i pociąga. Gdybym miała przestać go kochać, Miłość rodzi miłość, niewierność ją zabija. Chyba że pociągnie ją do przekroczenia siebie. Wierna miłość względem niewiernego staje się wówczas bardzo czystym odblaskiem miłości Tego, który nazwał siebie «Bogiem wiernym». Miłość na emeryturze, Rezygnacja z kochania jeszcze bardziej tego, kogo się kocha — to pierwszy krok, aby przestać go kochać. Jeżeli usłyszycie Jego głos, Bóg nie pozwala trwać w bezruchu tym, których kocha — taka jest Jego niezmienna pedagogia. „Opuść... Chodź!" To wezwanie czytamy na każdej stronie Biblii. Rozbrzmiewa ono także w życiu małżeństwa. I to nie raz na zawsze. „Opuść... Chodź! Chcę dla ciebie czegoś większego i piękniejszego". Biblia w obrazach, Wielkie objawienia zdarzają się rzadko. Dlaczego jednak nie nauczyć się rozumieć tego, co Bóg mówi nam o sobie poprzez rzeczy i wydarzenia codzienne? Dlaczego nie rozpoznać Jego twarzy, przeświecającej przez twarze tych, którzy nas kochają? Przedmowa Z lektury tej książki nie wychodzi się nietkniętym, zwłaszcza jeśli żyje się w małżeństwie. Chociaż teksty te zostały napisane między rokiem 1945 a 1967, to nadal pozostają zdumiewająco aktualne. Talent pedagogiczny Księdza Caffarela sprawia, że czytelnik przyjmuje istotne dla życia małżeńskiego prawdy nie tylko umysłem, lecz całym sobą, włącznie ze sferą uczuć i woli. Fundamentalne postawy, takie jak: słuchanie, wyrażanie siebie, akceptacja drugiego czy przebaczenie ukazują się tutaj w życiu konkretnych osób i stają się żywym i naglącym wezwaniem. Książka ta jest świadectwem epoki naznaczonej — tak we Francji, jak i w całej Europie — odnową duchowości małżeńskiej, epoki, której jeszcze dzisiaj jesteśmy spadkobiercami. Zawiera myśli, które od tamtego czasu stały się już klasyczne, ale do których powinniśmy ciągle wracać: „Miłość nie jest losem wygranym na loterii, lecz codziennym zdobywaniem", „Trzeba codziennie wyruszać na spotkanie drugiego". Analogia pomiędzy miłością małżeńską a relacją człowieka do Boga — którą czasem przedstawia się w sposób nieco abstrakcyjny — tutaj staje się wyraźna i konkretna. Struktura rozdziałów ukazuj e, jak postawa wymagana przez autentyczną miłość człowieka odpowiada temu, co wiara mówi o miłości Boga. Niektórzy zauważą tu być może ślady kultury, w której obecne jest bardzo wysokie wyobrażenie o małżeństwie. Ksiądz Caffarel idzie jednak pod prąd romantycznej koncepcji miłości; na przykład ma on odwagę twierdzić, że nikt nie może być dla swego współmałżonka «spełnie-niem», albo wskazywać na podobieństwo miłości ukrzyżowanej, przeżywanej w ciemnościach, nie odwzajemnionej wiernością do miłości Chrystusa objawionej w czasie Jego męki. Teksty te zachęcają nas do realizmu. Jest w nich szczególnie obecna świadomość zmagań, cierpień i niebezpieczeństw — więcej nawet: tragicznego wymiaru małżeństwa, jak i każdej relacji międzyludzkiej. Przykładem mogą być wnikliwe i przejmujące rozdziały Milczenie — zabójca miłości i Me ma bardziej głuchego niż ten, kto nie chce usłyszeć. Ksiądz Caffarel pokazuje, że kapłan-celibatariusz — po latach uważnego słuchania ludzi świeckich oraz trwania w bliskości i przyjaźni z nimi — dostrzega wiele aspektów życia małżeńskiego, jakich często nie zauważają ci, których spojrzenie zawęża ich własne, indywidualne doświadczenie. W czasach, gdy niektórzy godzą się na ogarniające wszystko poczucie nietrwałości i gdy wielu jest gotowych zdać się na psychologiczny determinizm, dobrze jest przypominać sobie i innym duchową stawkę małżeństwa i miłości — tej zdumiewającej przygody, w której chodzi o relację nie tylko z drugą osobą, ale i z sobą samym, z Bogiem, z innymi. Oby Czytelnicy tej książki mogli usłyszeć — w całej ich prawdzie — te wyzwalające słowa: „Odważcie się być szczęśliwi!". Xavier Lacroix Do Czytelników Zawarte w tym zbiorze teksty — około trzydziestu — należy czytać w takim duchu, w jakim zostały napisane. Wychodziły one spod pióra przy różnych okazjach i były publikowane w formie artykułów w czasopiśmie „Anneau d'or", które od roku 1945 do 1967 przecierało rzadko wtedy uczęszczane szlaki chrześcijańskiej duchowości małżeńskiej. Stąd ich spontaniczny lub nawet ostry styl wypowiedzi. Czasem są utrzymane w tonie szczegółowej analizy jakiejś powikłanej sytuacji małżeńskiej, a czasem — w tonie przyjacielskiej rady czy nawet przestrogi. Są to ulotne obrazy. Każdy z nich ujmuje «na gorąco» jakiś gest, spojrzenie, poryw serca lub ucieczkę. Prawie zawsze sytuują się one w momentach szczególnych: kiedy małżeństwo, postępując swoją drogą, dochodzi nagle do rozdroża — do rozdroża miłości. Stąd tytuł tego zbioru. Małżonkowie, nie zadając sobie pytań, szli przed siebie, lecz oto niespodziewanie stają na rozdrożu. Chcąc nie chcąc, muszą wybrać. «Obraz» ujmuje właśnie ten moment. Nie przez ciekawość czy po to, by zaskoczyć małżonków w kłopotliwej sytuacji, ale z uwagi na głęboką życzliwość dla nich i zdecydowaną wolę zrozumienia ich i udzielenia im pomocy. Niech ta sama życzliwość prowadzi Czytelników. Nie będzie to trudne, gdyż mężczyźni i kobiety, których poznacie, są podobni do Was, są Waszymi braćmi i siostrami. Ich doświadczenia, trudności i zwycięstwa były, są lub będą Waszymi. Pomiędzy nimi a Wami szybko nawiąże się dialog. Przyła-piecie się na takich reakcjach: „Tak właśnie bym postąpiła...", "Powinniście...", „Należałoby...". Oni zaś ze swej strony nie omieszkają wskazać Wam możliwości uniknięcia błędu czy gestu miłości, którego nie wolno zaniedbać, szansy, łaski, którą trzeba wykorzystać. Zawiąże się między Wami przyjaźń. Niejeden raz doda Wam otuchy odkrycie, że wbrew temu, co Wam się wydawało, w trudnościach, które przeżywacie, nie jesteście osamotnieni. Jeżeli macie już za sobą długie wspólne życie, to rozpoznacie w historii innego małżeństwa etapy Waszej miłości i będziecie błogosławić tego, który (w mniej lub bardziej gwałtowny sposób, kto wie?) skiennuał Was kiedyś (lub przywrócił) na dobrą drogę. Jeżeli w szkole miłości jesteście nowicjuszami i Wasz optymizm jest nieco zbyt naiwny, to dowiecie się, że nie zawsze wszystko idzie łatwo. Jeśli wobec niepowodzenia tylu małżeństw ogarnął Was pesymizm, to możliwe że odnajdziecie wiarę w miłość poznając małżeństwa, które — mimo przejściowych trudności — potrafiły uniknąć katastrofy. Z pewnością nie ujdzie Waszej uwadze, że małżeństwo sakramentalne cieszy się tajemniczym i często nieoczekiwanym wsparciem. Prawa ciążenia nie mają ostatniego słowa tam, gdzie działa moc Chrystusa Zmartwychwstałego Tak będzie z tymi, którzy przeczytają te strony w takim duchu, w jakim zostały napisane. Istnieje jednak ryzyko, że będą one odebrane opacznie. Być może ktoś, przeczytawszy którąś z tych stron, pobiegnie do współmałżonka wymachując mu nią przed oczami: „Widzisz? To jesteś ty, miałem rację...", jakby nie należało najpierw powiedzieć: „To jestem ja!". Może się też zdarzyć, że ktoś zakocha się w mężczyźnie lub w kobiecie, której obraz zobaczy: „Dlaczego on nie jest moim mężem?", „Dlaczego to nie moja żona?". Wreszcie kilka sugestii dla tych, którzy życzą sobie instrukcji, jak czytać tę książkę? Niech każdy zdecyduje sam, biorąc pod uwagę swój charakter i swoje potrzeby. Albo zainteresuje Was któryś z tytułów, albo posłużycie się umieszczonymi na końcu tomu streszczeniami, albo po prostu będziecie czytać rozdziały w kolejności, w jakiej zostały ułożone z uwzględnieniem zasady przemienności: długie — krótkie, radosne — poważne, łatwe — trudne. Potem zamkniecie tę książkę. I być może wówczas zauważycie, że postępując drogami ludzkiej miłości od rozdroża do rozdroża, postąpiliście także w miłości do Boga. O ile nie odwrotnie: to miłość do Boga pozwoliła Wam udoskonalić miłość do człowieka. Istotnie, te dwa rodzaje miłości są ze sobą złączone. Miłość do Boga jest niewyczerpanym źródłem, w którym miłość do drugiego człowieka zawsze może znaleźć łaskę odnowy. Miłość małżonków — ze swymi oczarowaniami, agoniami i powrotami do życia — jest przejrzystym obrazem, «przypowieścią» o miłości pomiędzy Bogiem i Jego ludem, pomiędzy Bogiem i każdym z Jego dzieci. H.C. 1. Tak długa nieobecność Mam niezatarte wspomnienie pewnego starego filmu. Nie był on wielkim wydarzeniem komercyjnym, ale z pewnością w duszach wielu widzów dosięgną! tego miejsca, które rzadko bywa poruszone w sali kinowej. Mam na myśli film pt. Une aussi longue absence [Tak długa nieobecność]. Temat wielokrotnie już podejmowany — ileż to razy oglądało się i czytało po ostatniej wojnie o ludziach dotkniętych amnezją i innych «podróżnych bez bagażu»! Ale tutaj chodzi o coś innego — o miłość do ukochanego człowieka, trwającą mimo jego fizycznego i psychicznego wyniszczenia, o miłość do istoty uwięzionej bezpowrotnie we własnej nieświadomości. Na ulicy pojawia się bezdomny. Teresa Langlois, która z początku nie zwracała na niego większej uwagi, doznała wstrząsu, gdy człowiek ten zbliżył się do niej. Potem poszedł dalej w stronę Sekwany i zniknął za zakrętem drogi. Stali bywalcy skromnej kawiarni de la Vieille-Eglise, której Teresa jest właścicielką, nie poznają tej zawsze uśmiechniętej i miłej kobiety. Wzruszająca była jej wierność mężowi, aresztowanemu przed piętnastu laty przez gestapo i uznanemu za zaginionego. Z dnia na dzień Teresa stała się osobą roztargnioną, ciągle zamyśloną, jakby nieobecną. W tym dziwnym włóczędze rozpoznała bowiem — bez żadnej wątpliwości — swego męża, Alberta Langlois. Następnego dnia bezdomny przyszedł znowu. Teresa częstuje go szklanką chłodnego piwa. Jego wzrok napotyka jej przenikliwe spojrzenie, ale mężczyzna nie reaguje. Tym razem Teresa idzie za nim, obserwując go z daleka. Człowiek ten mieszka nad rzeką, w schronieniu, którego nie można nazwać nawet barakiem. Żyje bardzo biednie ze sprzedaży makulatury i szmat, które codziennie rano zbiera z koszów na śmieci. Popołudnia zachowuje jednak dla siebie — spędza je wycinając ze znalezionych czasopism zdjęcia, które mu się podobają. Układa je starannie w tajemniczej drewnianej skrzynce, jak gdyby chciał sobie zbudować pamięć. W rzeczy samej cierpi on na amnezję — wszystkie jego wspomnienia zapadły się w mrok. Teresa powstrzymuje się przed wyjawieniem mu przeszłości. Trzeba, aby sam zdołał ją odnaleźć. W sercu kobiety jest wielka nadzieja — czyż to nie odblaski przeszłości czasem rozjaśniają przelotnie spojrzenie jej męża i ożywiają na moment jego poważną twarz — wciąż piękną, choć skrytą pod dawno nie golonym zarostem? Cała historia rozgrywa się w sercu Teresy — jest to historia jej uczuć podczas kilku spotkań z «włóczęgą»... Pewnego dnia zaprosiła go na kolację we dwoje; podała szampana i nastawiła płytę. Zaproszony słuchał jej z dziwnie skupioną uwagą, jakby ta muzyka budziła w nim jakieś odległe wspomnienia. Na koniec zatańczyli razem. Szczególne małżeństwo: ona przystrojona w swoją najpiękniejszą suknię, on — w nędznym ubraniu łachmaniarza. Wszystkie starania Teresy, jej delikatność i miłość, wywołały tego wieczoru nieco radości i szczęścia w jego sercu, które tak łatwo przestraszyć. Mężczyzna odszedł. Teresa patrzyła z przygnębieniem na oddalającą się w mroku postać; nie zdołała sprawić cudu... Z jej ust wyrwał się krzyk, jakby wołanie rozpaczy: „Albert Langlois!". Kilku bywalców kawiarni stało na chodniku rozmawiając. Oni również wołali: „Albert Langlois! Albert Langlois!". Bezdomny, ogarnięty prawdziwą paniką, rzucił się do ucieczki. Potem nagle, jakby we śnie, odwrócił się i podniósł ramiona — piękny obraz, przypominający jednocześnie poddającego się więźnia, człowieka pogrążonego w modlitwie i Chrystusa na krzyżu... Następnie znów podjął swój szalony bieg. Przyjaciele Teresy pobiegli za nim. Mężczyzna rzucił się pod nadjeżdżający z przeciwka samochód ciężarowy. Kierowca ciężarówki przyszedł powiedzieć Teresie, że wypadek nie był poważny. Po przyjacielsku radził jej, żeby dała za wygraną. Na próżno jednak, bo ona była gotowa spróbować wszystkiego, by wydobyć duszę swego męża z otchłani. To wszystko — niewiele zdarzeń, akcja ograniczona do minimum, obrazy z ubogiego przedmieścia (skądinąd bardzo nastrojowe), niewyszukana gra aktorów. A jednak uwaga widzów nie rozprasza się ani na chwilę. W sali kinowej panuje niezwyczajna cisza. W żadnej scenie miłość Teresy nie ujawnia się tak wyraźnie jak podczas wizyty kuzyna i ciotki Alberta Lan-glois. Rozmawiając z nią w kawiarni, przywołują wspomnienia i nazwiska, w nadziei, że obudzą w ten sposób pamięć siedzącego przy sąsiednim stole bezdomnego. On jednak nie okazuje żadnego zainteresowania albo bardzo niewielkie. Goście nie rozpoznali w tym człowieku Alberta. Teresa jednak nie ma żadnych wątpliwości—jej miłość dostrzega to, czego nie widzi nikt inny. Prawdę mówiąc, ani ciotce, ani kuzynowi nie bardzo zależało na rozpoznaniu krewnego. „Poza tym — powiedziała kobieta — to byłoby straszne." Istotnie, nie jest zaszczytem mieć w rodzinie włóczęgę! Nawet jeśli to on, to przecież to już nie jest ten sam człowiek. Tak myślą inni, ale nie Teresa. Właśnie to nas porusza: kochała tą jedyną, prawdziwą miłością, która nie przywiązuje się do zewnętrznego wyglądu ani do ludzkich zalet, lecz do tego, co jest w człowieku jedyne i niepowtarzalne — do jego tajemniczego wewnętrznego oblicza. To zrozumiałe, że taka miłość nie jest zależna od fizycznego czy psychicznego wyniszczenia ukochanego; wszystko mogło się w nim zmienić, ale to ciągle jest on. I to właśnie on jest kochany. Ten przepiękny poemat miłosny nie jest smutny, ponieważ nie sposób wątpić, że ostatnie słowo będzie należeć do miłości Teresy. 2. Czystość spojrzenia Istnieje pewna ślepota duszy, której skutki są fatalne dla miłości. Patrzymy, ale jak gdyby martwymi oczyma, nie widzimy już piękna tej istoty, która zdobyła nasze serce. Miłość gaśnie jak płomień lampy, w której zabrakło oliwy. Miłość karmi się bowiem pięknem. Aby ją ożywić, wystarczyłoby na nowo odkryć blask tej twarzy, wzruszającą dobrą wolę tego serca. Jednak żeby się tak stało, trzeba —jak mówi Ruskin — „odnaleźć czystość spojrzenia". Ten, kto jej nie stracił i czyja miłość zachowała całą świeżość swej młodości, niech zazdrośnie tego strzeże! Czystość tę poznaje się po zdolności do zdumienia, tak żywej u dzieci. One nie są znudzone. Ani jeden klawisz ich «wewnętrznej klawiatury» nie pozostaje niemy, każde stworzenie, każde wydarzenie porusza w ich sercu inną strunę. Każde piękno rodzi muzykę w ich kryształowej duszy. Oprócz tej zdolności zadziwienia, dzieci posiadają również — zdawałoby się niewyczerpaną — umiejętność zachwytu, a w ślad za zachwytem serca idzie u nich dar serca. Jednak czy tak naprawdę już sam zachwyt nie jest darem? Serca skąpe nie potrafią podziwiać; podziw jest wydatkiem, na który nigdy się nie godzą. Trzeba, żebyśmy stali się podobni do dzieci — mówi Chrystus — jeżeli chcemy kiedyś wejść do królestwa niebieskiego, a już teraz należeć do królestwa miłości. Trzeba, abyśmy —patrząc na naszych ukochanych — umieli tak jak dziecko zdumiewać się i zachwycać. Wymaga to wysiłku ciągłego poszukiwania oraz nienasyconej ciekawości. Oczywiście nie ciekawości bezceremonialnej, która nie szanuje intymności drugiego człowieka i siłą wdziera się w jego tajemnicę, ale pełnego miłości zaciekawienia Duha. Nad łóżeczkiem swego dziecka: „Pochylam się nad bezmiarem, nad tym otulonym światem. Wzrokiem pytam ciemność i czasem upuszczam maleńki kamyk, by zbudzić echo w tych głębinach". Miłość do Boga podlega temu samemu prawu, co nasza miłość do ludzi. Jeśli nie odnawia jej kontemplacja, która jest żywą uwagą umysłu i serca, miłość szybko słabnie. Maryję — pełną łaski powinniśmy prosić o łaskę czystego spojrzenia. Ona niczego nie może odmówić naszej dziecięcej ufności, bo kocha nas czułą miłością i widzi w każdym (choćby w największym grzeszniku) piękno, po którym być może nie zostało w nas nawet wspomnienie — obraz Boga, mniej lub bardziej zatarty, lecz niemożliwy do usunięcia, a widoczny tylko dla bardzo czystego spojrzenia. 3. Spojrzenie które słucha Tego lata podczas leśnej przechadzki mój przyjaciel, Alain B., długo opowiadał mi o tej, którą stracił przed pięcioma laty. Nie spodziewałem się tego, bo od śmierci żony uparcie milczał on o latach swego małżeństwa nawet przed swym najdawniejszym przyjacielem. Gdy jednak zacząłem z podziwem mówić o jego intelektualnych możliwościach i o dużej już sławie krytyka literackiego, nagle przerwał mi, niemalże krzycząc: „Jestem tym, czym ona mnie uczyniła!" (jak gdyby sprawiedliwość wymagała, żeby nie zachowywał mojego podziwu dla siebie). Wobec mego pytającego milczenia i w obawie, abym nie przypisał jego słowom fałszywej skromności, nakreślił przede mną niezwykle ujmujący portret tej, która przez osiem lat była dla niego wspaniałą żoną i przyjaciółką. Po powrocie do domu «na gorąco» zapisałem to, co mi powiedział. Odnalazłszy te notatki pomyślałem, że warto, aby poznano tę kobiecą postać. Kto wie, może dzięki spotkaniu z nią, któryś z moich Czytelników zapragnie nauczyć się sztuki słuchania? Posiadała bardzo rzadki dar — dar słuchania. Okazywała żywe zainteresowanie wszystkim, co do niej mówiono. Kiedy rozmawialiśmy, jej zewnętrzna postawa była charakterystyczna. Ludzie rozmawiając są często jakby gotowi do skoku, by uchwycić myśl drugiej osoby i zaraz na nią odpowiedzieć. Ale nie ona. Mocno usadowiona w swoim fotelu — jak gdyby była ciężka, bardzo ciężka — cala była oczekiwaniem. Jej inteligentne, rozumiejące, pełne zainteresowania i niezwykle uważne spojrzenie nie wychodziło mi naprzeciw, lecz było gotowe przyjmować, było spragnione przyjmowania. Takie pragnienie przyjmowania myśli drugiego człowieka jest jeśli nie najwyższą, to na pewno jedną z najwyższych form miłości. Niektóre kobiety skarżą się, że ich mężowie są małomówni. Czy byliby tacy, gdyby ich żony umiały w ten sposób słuchać? Słuchała nie tylko umysłem, ale całym sercem. Jak urodzajna ziemia czekająca na zasiew. Nie tylko interesowała się mną, ale mną żyła. Odkrywałem w sobie twórcę. Twórcę jej inteligencji, jej duszy, jej radości. Mogłaby dać mi odpowiedź, pójść za myślą, którą jej wyjawiłem, oddać mi ją bogatszą i pogłębioną, ale to nie leżało w jej naturze. Żyła każdą moją myślą, bo każda z nich przenikała natychmiast głęboko do jej wnętrza, nie zatrzymując się na poziomie umysłu. Być może ksiądz będzie skłonny pomyśleć, że przyznaję sobie ważniejszą rolę. Nie, przyznaję ją jej. To, co u mnie było tylko myślą, u niej stawało się życiem. To jest doskonalszy sposób rozumienia. Prawdę mówiąc, to jej zawdzięczałem moje najlepsze myśli. Czytałem je w niej, jak gdyby były zapisane w jej duszy. Chcę powiedzieć, że pytania, pragnienia, oczekiwania, jakie odkrywałem w tej cichej istocie, rodziły we mnie odpowiedzi, na które ona czekała. A wartość tych odpowiedzi oceniałem według radości, jaka rozjaśniała jej spojrzenie. Jeszcze lepiej byłoby powiedzieć, że myśli nie pocho-dziły ani od niej, ani ode mnie. Pochodziły z jedności, z połączenia naszych umysłów albo raczej z połączenia mego umysłu i jej duszy. Istnieje płodność umysłowa, będąca owocem miłości. Taki dialog wymaga usposobienia, które jest pewnego rodzaju darem. Czasem go brakowało; tylko wysiłek pokory i miłości pozwalał je odnaleźć. I muszę przyznać, że zwykle to ja musiałem podjąć ten wysiłek. Pomyśli ksiądz, że będąc tak uważnie słuchanym mistrzem, stałem się bardzo próżny. Nie sądzę, a raczej ona wyleczyła mnie z tej choroby. Pomogła mi bowiem odkryć doniosłość pracy umysłowej i pustotę błyskotliwych spekulacji oraz to, że powinienem poszukiwać prawdy i zbliżać się do niej z tą uwagą i pokorą, jakiej ona dawała mi przykład. Dała mi przede wszystkim zrozumieć, że nie ludzkie myśli są ważne, lecz to, żeby były one napełnione myślą Boga. W jej obecności zdarzało mi się przemilczeć jakąś ideę, która wcześniej przyszła mi do głowy; to co wziąłem za myśl, było tylko retoryką i elokwencją — elokwencją, której trzeba ukręcić kark. Jeśli posiadam jakąś intelektualną uczciwość, zawdzięczam ją mojej żonie, ponieważ ona nie znosiła fałszywej monety. Nie mówiła: „Nie zgadzam się", ale: „Nie rozumiem". I prawie zawsze byłem zmuszony przyznać, że wszedłem na fałszywą ścieżkę. Mówiłem jej: „Jesteś moim kamertonem". Istotnie, potrafiła wskazać mi każdą fałszywą nutę. Jeżeli moje artykuły mają dziś jakąś wartość, to dlatego, że przy niej uczyłem się słuchać i rozumieć. Usilność, z jaką moi przyjaciele domagali się, by była ona obecna przy naszych rozmowach, potwierdza, że ta jej obecność — na ogół zresztą milcząca — była cudownie ożywcza również dla nich. To, że czasem — prawdę mówiąc rzadko — budziła u rozmówców niechęć, wynikało z jej intelektualnej uczciwości; mówcy, blagierzy i przeintelektualizowani erudy-ci czuli się przy niej nieswojo. Odkąd jej nie ma, wystarczy mi tylko wznieść oczy, by odnaleźć jej ciepłe, uważne spojrzenie. Jest ze mną zawsze. Pozostała niezastąpioną towarzyszką. Ze wszystkich rzeczy, których nauczyła mnie jej miłość, bez wątpienia najlepszą jest modlitwa. Moja żona dała mi zrozumieć, że modlić się to być do dyspozycji, być gotowym do przyjmowania, być obecnym dla obecnego Boga, mieć spojrzenie i serce, które słuchają. Jak wielu jest ludzi, dla których modlitwa jest jedynie gadulstwem! 4. Pożerająca namiętność Droga Pani, długo zastanawiałem się nad tym, co Pani (powiedziała będąc u mnie. Stopniowo rosło we mnie [przekonanie, że Pani życie małżeńskie jest trudne, że IWasz związek — tak szczęśliwy przed piętnastu laty — zmienił oblicze i że rzeczywisty problem leży gdzie indziej, niż się Pani wydaje. Nie przeczę, że mąż wobec Pani zawinił. Sądzę jednak, że myli się Pani co do prawdziwej 'przyczyny tego stanu rzeczy. Nie należy jej szukać ani w mężu, ani w jego miłości. Miłość — taka, jak Pani ją pojmuje — nie może nie przynosić rozczarowań. Wymaga Pani od męża czegoś, czego on dać nie może — absolutnej miłości i absolutnego szczęścia. Przypomina mi Pani Berenikę, bohaterkę powieści Aragona pt. Aurelian, która „za wszelką cenę chciała znaleźć wreszcie wcielenie swych marzeń, żywy dowód szlachetności, wielkości, nieskończoności. Nieskończoności w skończonym". Tym samym niszczyła człowieka, od którego domagała się tego, co nieskończone. Żar jej oczekiwań pochłaniał tego, kto nieostrożnie się do niej zbliżał. Aragon szuka wytłumaczenia w dość niebezpiecznej psychologii: „Istnieje namiętność tak niszczycielska, że nie da się jej opisać. Pochłania tego, kto ją kontempluje. Każdy, kto zastawi na nią sidła, sam w nie wpadnie. Nie da się tego popróbować, a potem się cofnąć. Powie ktoś, że jest to namiętność rzadka, a zajadli zwolennicy wielkości człowieczej dorzucą nawet: na nieszczęście. Tymczasem to nieprawda. Namiętność ta bardziej jest rozpowszechniona niż grypa... nie istnieje mikroskop do badań tego zarazka... nie umiemy wyodrębnić tego wirusa, który, w braku lepszej nazwy, nazywamy pożądaniem absolutu". Jeśli wierzyć Aragonowi, namiętność owa przybiera bardzo różne formy, lecz zawsze powtarza się jeden symptom: „całkowita niezdolność do szczęścia". Takie istoty — według niego — nie mogą być szczęśliwe. „Kto pożąda absolutu, wyrzeka się tym samym wszelkiego szczęścia. Jakież szczęście bowiem sprostałoby temu zawrotowi głowy, tym wymaganiom nigdy nie zaspokojonym?" Jednak o ile Aragon trafnie zaobserwował oznaki, to nie dotarł on do prawdziwej przyczyny, lecz zatrzymał się w pół drogi. W pragnieniu absolutu, które uznaje za tak szeroko rozpowszechnione w świecie, widzi on przypadkową chorobę duszy. Prościej i bardziej logicznie byłoby zapytać, czy owo pragnienie nie jest konstytutywnym elementem ludzkiej duszy, wrodzonym dążeniem; czy nie znajduje się ono w stanie ukrytym — jak tlący się w popiele ogień — w istotach, u których na pierwszy rzut oka pozostaje niewidoczne. Jeśli o mnie chodzi, to nie wątpię, że ów głód absolutu jest wpisanym w naturę każdego człowieka pragnieniem Boga. Pragnienie to jest właściwym określeniem człowieka: byt ludzki jest spragniony Boga, on jest pragnieniem Boga. Dlatego właśnie mówiłem i powtarzam: rzeczywisty problem nie leży w Pani relacji z mężem, lecz w Pani relacji z Bogiem. Niech Pani odnajdzie Boga i Jemu się odda, a Wasze życie małżeńskie się zmieni. Nie będzie już Pani więcej tą ciągle niezadowoloną z innych (i z siebie) kobietą, która „sama nie wie, czego chce". Aragon uważa, że człowiek ogarnięty przez pragnienie absolutu „z zajadłością, która sama siebie podsyca, niszczy wszystko, co przyniosłoby mu zadowolenie". Ma rację myśląc, że dręczona tą namiętnością kobieta może ledynie niszczyć męża swymi niezaspokojonymi wymaganiami, lecz myli się sądząc, że ten mężczyzna mógłby przynieść jej zadowolenie". To, co skończone, nie może spełnić pragnienia nieskończoności. Takie osoby nie znajdą rozwiązania w samej relacji małżeńskiej. Byłoby jednak błędem twierdzić, v nie są one zdolne do szczęścia; po prostu nie są zdolne zadowolić się szczęściem mniejszym niż nieskończone. 'ragnienie absolutu nie da się pogodzić jedynie z tymi rodzajami szczęścia, które nie są szczęściem w Bogu. Równie niesłuszne byłoby twierdzić, że osoby takie pragną cierpienia. Wydaje się, że mają upodobanie w swoim bólu, . ale pozory są mylące. To, czego z pewnością doświadczają, to przekonanie, że zadowolić się miernym szczęściem oznaczałoby zaprzeczyć własnej duszy. Czyż nie to właśnie przeświadczenie wyrwało z ust wielkich romantyków niektóre z ich najbardziej przejmujących słów? Istoty pochłaniane pragnieniem absolutu mylą się wierząc, że istnieje na ziemi przedmiot godny ich miłości. Tylko Bóg jest absolutem, tylko On może zaspokoić ich pragnienie. Niech zatem tylko Boga proszą o to, co tylko On może im dać. Domyślam się, że Pani mi powie: „Na początku naszego małżeństwa czułam się spełniona". To znaczy, że wystarczała Pani wtedy skończona miłość, a raczej, że ta zupełnie nowa miłość, która pojawiła się w Pani życiu, przyniosła nową i wielką radość. W tym oczarowaniu drzemiące w Pani pragnienie nieskończoności nie dawało o sobie znać. Wkrótce jednak się obudziło i rozwinęło. Nie pod wpływem rozczarowania, jak Pani sądzi, ale dzięki samej miłości męża. Zamiast więc czynić z tego zarzut, niech go Pani błogosławi za to, ze rozbudził w Pani duszy tę głębię i że odtąd nic poza Bogiem nie może przynieść Pani spełnienia. Gdy pragnienie nieskończoności znajdzie swe ujście w Bogu, przestanie Pani być dla męża tym bezlitosnym płomieniem, który pożera, spala i niszczy, a stanie się Pani żywą wodą, która niesie ukojenie, orzeźwia i wzmacnia. Podobnie będzie z innymi ludźmi — nie tylko bliskimi, ale i tymi, którzy dzisiaj tak bardzo Panią irytują. I nie będzie to znakiem niewrażliwości czy rozczarowania, lecz tego, że nie oczekuje już Pani od ludzi miłości nieskończonej. Raczej pomyśli Pani o tym szczęściu, pokoju i pełni, którymi już teraz chciałaby ich obdarzyć Boża miłość, a widząc, jak bardzo są od niej oddaleni, zbliży się Pani do nich z głęboką, zanurzoną w cichej modlitwie troską i ze współczuciem — z ową „najłagodniejszą Bożą litością", która jest ważną i jakże ujmującą cechą rosyjskiego prawosławia. 5. Aktualności serca Dwoje moich przyjaciół, młodych małżonków, przedstawiło mi właśnie swoją sytuację, która jest jeżeli nie rozpaczliwa, to z pewnością mocno niepokojąca. Oboje weszli w życie małżeńskie z rozmachem, przekonani, że całkiem łatwo jest kochać. Dziś, po trzech latach, stoją wobec groźby rozpadu małżeństwa, ponieważ nie myśleli o wymaganiach miłości. Pod wpływem tej rozmowy zapytałem siebie, co sprawia, że wspólnota małżonków jest żywa i mocna, co pozwala jej wzrastać. Wzajemne zaufanie? Staranie obojga, by podtrzymać miłosny zapał? Wspólne życie? Współpraca...? Z pewnością to wszystko jest potrzebne, ale jedna rzecz wydała mi się istotna i najważniejsza: wzajemne poznanie. Każdy z małżonków powinien umieć powierzyć drugiemu swoje uczucia, myśli, pragnienia, rozczarowania, cierpienia i radości, a także przyjąć w swym sercu to, co drugi wyjawia mu o sobie. Ta_wza-jemność, ta wymiana w dialogu rodzi głębokie porozumienie, nieodzowne dla życia i dla wzrostu miłości. Gdzie nie szuka się wzajemnego poznania, miłość nie potrwa długo. Ta znajomość musi koniecznie być aktualna. Znajomość współmałżonka takiego, jaki był on w czasie narzeczeństwa lub na początku wspólnej drogi, nie jest tym, czym miłość może karmić się dzisiaj. W miłości nie istnieje znajomość «na pamięć»; związek tylko wtedy jest żywy, gdy w każdym z małżonków nieustannie odbija się życie drugiego — tak jak w tafli jeziora odbija się niebo, gra światła w chmurach, drzewa rosnące nad brzegiem, ptaki wędrowne w locie... Jezioro nie odzwierciedla wczorajszego pejzażu. Nie jest łatwo — to prawda — być ciągle wsłuchanym w drugiego, w aktualności jego serca. Nie jest też łatwo wyrazić wobec drugiego to, co dzieje się w moim wnętrzu, skoro nawet mnie samemu tak trudno jest to zrozumieć. Jeśli jednak ci, którzy się kochają, starają się wytrwale i ciągle na nowo odkrywać się nawzajem, to doświadczają żywej i odnawiającej się co dzień miłości, a ich jedność pogłębia się i umacnia. Jakkolwiek może się to wydawać dziwne, rozmowa z tym młodym małżeństwem i refleksje, jakie ona we mnie wzbudziła, pomogły mi zrozumieć źródło niektórych trudności przeżywanych podczas modlitwy. Skoro jednak modlitwa jest dialogiem miłości chrześcijanina z Chrystusem, to cóż dziwnego w tym, że napotykane w niej postępy czy trudności wykazują analogie do postępów i trudności życia małżeńskiego? Kiedy modlitwa staje się bezbarwna, słaba, bez życia, to czy przyczyna nie może leżeć w niewystarczającej znajomości Chrystusa? Znamy Go z Ewangelii, tak jak i wydarzenia z Jego życia, Jego czyny, nauczanie, objawione nam tajemnice, ale czy wiemy, co On chce powiedzieć nam dzisiaj? Czy przychodząc na modlitwę nie poprzestajemy na wspominaniu tego, co On mówił, myślał i przeżywał dawno temu? Czy nie wchodzimy w relację z Chrystusem sprzed dwudziestu wieków, nie zaś z Chrystusem żyjącym dzisiaj? Dlaczego nie staramy się poznać Go takim, jaki jest dzisiaj — Jego pragnień, żywionych względem nas uczuć, Jego myśli o Kościele i świecie, słowem aktualności Jego sercal Oczywiście, żeby tak się stało, musimy wpierw wiedzieć o Jego niecierpliwym pragnieniu włączenia nas w swoje obecne życie i poznania tego, co dzisiaj jest naszą radością i bólem, oraz naszych miłości i zmagań. Modlitwa jest głębokim porozumieniem między chrześcijaninem a Chrystusem. Aby porozumienie było prawdziwe, żywe i owocne, konieczne jest, aby dwie osoby ciągle na nowo poznawały wzajemnie swoje myśli, uczucia, swoje życie. 6. Odważyć się być szczęśliwym Znałem kiedyś dobrze pewne młode małżeństwo. Istniało ono krótko—zaledwie trzy lata po ślubie żona nagle zmarła. Cierpienie męża było okrutne, tym bardziej, że miał on poczucie, iż nie potrafił dać szczęścia tej, którą utracił. Była to niezwykła młoda kobieta: żywa, wrażliwa, bardzo wrażliwa. On — starszy od niej o osiem lat — był człowiekiem pod wieloma względami wyjątkowym. Ona nieustannie sobie wyrzucała, że nie kocha go tak, jak by tego pragnęła, i była z tego powodu nieszczęśliwa. Po tym, jak ją stracił, wyznał mi: „Nie mogła się powstrzymać, by nie zapytać mnie wiele razy w ciągu dnia: 'Czy wiesz, że cię kocham?' albo: 'Co mogę dla ciebie zrobić?'. Przy najmniejszym uchybieniu pytała: 'Nie masz mi tego za złe?'. Na początku naszego małżeństwa byłem ogromnie wzruszony tą drżącą z przejęcia, szczerą miłością. Bardzo szybko jednak zacząłem rozpoznawać ukryty—jak mi się wydawało — w jej pytaniach lęk. Któregoś wieczoru bardzo się martwiła, że tego dnia spóźniła się z obiadem o dwadzieścia minut. Gdy odwiedzali nas przyjaciele, prawie zawsze po ich wyjściu mówiła ze smutkiem: 'Nie przyniosłam ci zaszczytu, prawda?', podczas gdy w rzeczywistości wszyscy ją podziwiali i kochali. Wieczorem, kiedy byliśmy sami w domu — w domu, który oboje tak kochaliśmy — włączałem często jedną z jej ulubionych płyt, mówiąc: 'Tak bardzo bym chciał, żeby tych kilka godzin było dla mojej ukochanej zakątkiem nieba — bez chmur, bez ukrytych myśli, pełnym wdzięczności dla Boga za cudowną miłość, którą nam dał! Czy czujesz, jak bardzo jestem szczęśliwy dzięki tobie?'. Słysząc to, ona również była szczęśliwa i z czułością przytulała się do mnie. Jednak nie trwało to długo. Wkrótce niepokój na nowo dawał o sobie znać: 'Nie mówisz tego po to, żeby mi sprawić przyjemność?'. Nie mogła się odważyć być szczęśliwą. Była pewna, że nie zasługuje na moją miłość, i widziała w niej tylko jałmużnę ofiarowaną jej z dobrego serca. Wydawało mi się, że w jej często powtarzanym pytaniu: 'Co mogę dla ciebie zrobić?' rozpoznawałem głęboko ukryte źródło jej myśli. 'Dlaczego — pytałem — zawsze c hcesz coś robić? Po prostu bądź, bądź sobą, sobą dla mnie; nie potrzebujesz robić nic więcej, żebym był szczęśliwy. Nie to, co robisz, ale to, kim jesteś, daje mi tak wiele szczęścia'. Ileż razy miałem nadzieję, że udało mi się ją przekonać, w jej oczach pojawiała się radość zgubionego dziecka, które jeszcze drży, choć już odnalazło swoich rodziców. Wkrótce jednak znowu miałem przed sobą zalęknioną istotę, której nic nie mogło uspokoić. Nie miała odwagi, nie umiała być szczęśliwa — tak zwyczajnie i po prostu". Często gdy spotykam chrześcijanina, który na modlitwie nie śmie być szczęśliwy z Bogiem (a jest takich wielu!), mam ochotę zacytować mu zwierzenia mego przyjaciela i powiedzieć: Ty jesteś tą kobietą. Tak jak ona, nie masz odwagi być szczęśliwym, choć posiadasz niewątpliwy powód, aby nim być: wszechmocny Bóg, który stworzył ciebie i wszystkie rzeczy, kocha cię Boską — to znaczy nieskończoną — miłością, kocha cię od wieków i kocha cię osobiście. Z pewnością pragnie, abyś stał się święty, tymczasem jednak kocha cię takiego, jaki jesteś. W każdej chwili patrzy na ciebie z nieskończoną czułością. Błagam, niech twoja modlitwa nie upływa tylko na smutkach i na żalu! Nie odmawiaj Bogu radości posiadania ukochanego dziecka. Uważaj, bo możesz stracić cały swój czas na kontemplowaniu w sobie tego wszystkiego, co jeszcze nie jest oczyszczone, wszystkich niedoskonałych motywacji twego postępowania i wszystkich słabości, zamiast wpatrywać się we wspaniałość Oblicza twego Boga — Oblicza, w którym mógłbyś wyczytać miłość zdolną wypełnić serce człowieka, serca wszystkich ludzi i miliardów innych, którzy nie istnieją. Nie zachęcam cię, abyś zaprzestał pracy nad sobą. Chciałbym tylko, abyś nie żył przez cały czas w napięciu, abyś nie był ciągle pochłonięty tym, by coś robić, robić więcej, robić lepiej. W życiu wewnętrznym chrześcijanina, a zwłaszcza w modlitwie, potrzebna jest równowaga pomiędzy działać i pozwolić działać Bogu, kochać i pozwolić się kochać, czynić i być, być oddanym działaniu i być poddanym działaniu Boga. Tego Boga, o którym mówi księga Powtórzonego Prawa: „Pan na nowo będzie się cieszył ze świadczenia ci dobrodziejstw" (Pwt 30, 9). 7. Lew krąży Ryczącym lwem, który krąży w poszukiwaniu zdobyczy, i przed którym ostrzega nas święty Piotr (por. 1 P 5, 8-9), może być duch cudzołóstwa. Bądźcie ostrożni! Któregoś dnia może się on wedrzeć w wierne, uczciwe i spokojne życie mężczyzny czy kobiety. Niekiedy zbyt spokojne. Ten spokój, jak wnioskuję z wielu usłyszanych wypowiedzi, nie jest pozbawiony pewnej dozy naiwności. „Jakże mogłabym przypuszczać, że to się stanie w takiej rodzinie jak nasza...?" — mówiła pewna kobieta, dowiedziawszy się, że mąż ją zdradza. „To grzech niegodny mnie" — mówił ów mąż w czasie spowiedzi. Bóg pozwala, aby ci, którzy do Niego należą, byli kuszeni. Spójrzcie na Adama i Ewę, na Dawida, Szymona-Piotra. Posłuchajcie tajemniczych słów, jakie Jezus wypowiedział do tego ostatniego: „Szymonie, Szymonie, oto szatan domagał się, żeby was przesiać jak pszenicę...". Trzeba w tym widzieć jeden ze sposobów działania Bożej pedagogii. Jest to okazja dana człowiekowi, aby potwierdził on swoją wierność; jest to zaproszenie do większej miłości. Spodziewać się pokusy to być realistą. Uznawać, że jest się słabym, to pokora. Pamiętać również o słabości współmałżonka to mieć zdrowy rozsądek. Niektórzy zaprotestują: „Ależ ja mu (jej) w pełni ufam!". Niech popatrzą uważniej, a być może odkryją, że owo zaufanie jest pewnym alibi, skrywającym lenistwo serca, które chciałoby być zwolnione z czuwania i z ciągłego wysiłku, jakiego wymaga miłość. Są pewni swego współmałżonka tak jak stojącej w jadalni starej szafy: nieruchomej, dobrze znanej, nie do zniszczenia. Niestety (!) mąż — albo żona — nie jest szafą. Dlaczegóż nie są zazdrośni! Oczywiście nie tą zazdrością, która zżera serce, ale zazdrością pełną miłości (bo istnieje zazdrość będąca cechą miłości), która pobudza czujność, czyni uważnym, zachęca, by chronić tego, kogo kochamy. Gdy nie ma w was tej troskliwej zazdrości, narażacie się na działanie tego, który krąży. Nie jest to istota z krwi i kości, lecz książę ciemności. Owszem, stosując swoją zwykłą taktykę, posługuje się on ludźmi, ale to przede wszystkim przed nim trzeba się zabezpieczyć. Najważniejszym środkiem tego zabezpieczenia jest modlitwa. Chrystus mówi wyraźnie: „Czuwajcie i módlcie się...". Jednak sama modlitwa nie zastępuje walki. Musicie walczyć — walczyć we dwoje, mąż i żona razem. Chcę powiedzieć, że należy bronić, podtrzymywać, pogłębiać małżeńską miłość, ponieważ — wiecie o tym dobrze — nie jest ona losem wygranym na loterii, lecz codziennym zdobywaniem. Otóż zdobywanie oznacza walkę. Ci wszyscy, tórzy odmawiają walki, szybko tracą odporność. Taki stan jest zgubny tym bardziej, że sprzyja fałszywemu poczuciu bezpieczeństwa; dzięki rozpędowi nabranemu na początku, przez jakiś czas wydaje się, że nic się nie zmienia. Tyle tylko, że diabeł jest cierpliwy, nie przypuszcza ataku nagle, umie czekać — czasem bardzo długo — aby w odpowiednim momencie jednym pociągnięciem zrujnować małżeństwo. Takie długo zaniedbywane związki rzadko podnoszą się po upadku. Spotkania z małżeństwami, których miłość po piętnastu, dwudziestu lub trzydziestu latach jest równie mocna, a nawet mocniejsza niż na początku, też utwierdzają mnie w przekonaniu o konieczności walki. Widziałem takie pary i rozmawiałem z nimi. Chciałem odkryć ich tajemnicę. Jest ona prosta: ci małżonkowie napotkali w swym życiu tak samo wiele trudności i pokus, co inni, ale nigdy nie zgodzili się na letniość, przeciętność, na przegraną. Ich zwycięstwo i zasługa polegają na tym, że walczyli dzień po dniu. Wybrani? Nie. Po prostu wybrali walkę. A Bóg jest z tymi, którzy walczą o miłość. Spodziewam się usłyszeć po raz kolejny zarzut, że przedstawiam miłość małżeńską jako cel sam w sobie. Powie ktoś: „Powinien ksiądz zachęcać rodziny, aby zapominały o sobie, dawały siebie innym, wspaniałomyślnie angażowały się w pilne zadania, które na nie czekają. Czy słowa Ewangelii nie odnoszą się także do miłości — kto ją straci, zachowa ją, a kto chce ją zachować, ten ją straci?". Wyczuwam w tym sofizmat. Uznaję oczywiście onieczność zaangażowania się, ale myślę też — i potwierdza to moje codzienne doświadczenie — że mąż czy żona, który/a nie ma oparcia w mocnej jak skała miłości, jest bardzo słaby/a w działaniu. Znałem jakże wielu mężczyzn i jakże wiele kobiet, którzy po latach wytężonej pracy porzucali służbę w Kościele! Powód: mniej lub bardziej jawny związek pozamałżeński. Nie ma żołnierzy, którzy by walczyli o sprawy Kościoła — jak również państwa — lepiej niż ci, którzy walczą najpierw w swoich rodzinach o zwycięstwo miłości i łaski. 8. List do pani X Jakże wielu ludzi zawiera związki małżeńskie lekkomyślnie, nie bacząc na zwykły rozsądek i nie dopuszczając do głosu Boga! Nie ma więc co się dziwić, że związki te są nietrwałe i szybko się rozpadają. Czy to znaczy, że każde małżeństwo, które napotyka na trudności, zostało zawarte wbrew planom Bożym? Na pewno nie. Byłoby naiwnością sądzić, że wszystko, co zostało rozpoczęte zgodnie z wolą Bożą, z pewnością będzie uwieńczone ludzkim powodzeniem. Bóg bowiem dąży do zbawienia ludzi, nie zaś przede wszystkim do zapewnienia im ziemskiego szczęścia. W takiej perspektywie należy czytać poniższy list. Dotyczy on pewnej konkretnej sytuacji, ale wydaje mi się, że wyłania się z niej lekcja, która może okazać się pożyteczna dla wielu. Szanowna Pani, odpowiadając na Pani prośbę, próbuję spisać to, co mówiłem dzisiaj rano. Zadanie jest jednak trudne. Są rzeczy, które rozumiemy i mówimy, ponieważ mamy przed sobą kogoś, kto zmusza nas do rozumienia i mówienia, ponieważ stoimy wobec cierpienia, które dyktuje nam zbawienne słowa. Trudno potem odnaleźć te same słowa. Mówiłem, żeby postarała się Pani poznać myśli i uczucia Boga względem Pani. „Czy nie byłaby to zarozumiałość? — usłyszałem pytanie. Niewątpliwie człowiek pozostawiony samemu sobie nie potrafiłby tego zrobić. Jednak Syn Boży został posłany po to, żeby przekazać nam tę ważną prawdę, która pozwala nam wejść w myśli i uczucia Boga — że Bóg jest Ojcem, naszym Ojcem. Ten Ojciec przed mniej więcej dwudziestoma pięcioma laty patrzył z niepokojem na jedno ze swoich dzieci—biedne i słabe, mające już za sobą smutne doświadczenia. Kochał to nieszczęśliwe dziecko, bardziej chore niż grzeszne, popychane ku złu przez winy swoich rodziców. Chciał je ocalić, więc szukał kobiety, która by Mu pomogła trudzić się nad jego zbawieniem. I Ojciec przyszedł do Pani. Jego ręka — proszę mi wierzyć — drżała, zanim zapukał do drzwi, by wprowadzić swą córkę w tę straszną przygodę, w której nawet w najmniejszym stopniu nie miała ona zaznać szczęścia, jakiego oczekuje młoda żona, i w której jej dusza i ciało miały zostać wystawione na śmiertelne niebezpieczeństwo. A jednak ośmielił się zapukać, odważył się mieć nadzieję, że w Pani sercu znajdzie się dość miłości. Z jak wielką troską zaczął od owego dnia niewidzialnie wspierać Panią w tym niebezpiecznym zadaniu! Straszliwe życie z tym mężczyzną rozpoczyna się i trwa przez kilka lat. Odchodzi on pewnego dnia, zostawiając Panią poniżoną, znieważoną. Zdradza Panią w każdym tego słowa znaczeniu. Nadchodzą ciągnące się bez końca lata samotnego życia, gdy tymczasem on wpada w objęcia coraz to innej kobiety, zawsze oszukany, wykorzystany... Przynosi to Pani absurdalne, niemożliwe do ofiarowania cierpienie, pokusy, zagrożenie równowagi psychicznej. Nie znaczyć nic dla nikogo — jakiż to ból dla kobiety doświadczającej tak wielkiej potrzeby, aby „coś dla kogoś znaczyć"! Nie miała Pani nawet tej pociechy, jaką przynosi ofiarowanie Bogu tak licznych cierpień. Doprawdy, stracone życie! Na pozór — tak. Lecz jeśli jest prawdą, że wówczas nie potrafiła ich Pani ofiarować, to prawdą jest również to, że dzisiaj wszystkie te cierpienia, wszystkie te suche gałęzie i liście pozostałe po tamtych latach, mogą wystrzelić wielkim płomieniem i stać się ofiarą, która wzniesie się ku Bogu jako zadośćuczynienie. Nie wie Pani, czy wierzyć w to dziwne powołanie? Znaleźć powód, dla którego warto żyć — to coś zupełnie nowego! „Czy te wszystkie minione lata mają jakąś wartość, jeżeli były w nich także upadki?" — zapytała mnie Pani z lękiem i nadzieją. To pytanie, choć nie potrzebuję wiedzieć, co oznaczała zawarta w nim aluzja, bardzo mnie poruszyło! Upadki... — przecież one są częścią tego skarbu ubóstwa i cierpienia, który może Pani ofiarować Bogu. Wtedy pojawiło się pytanie, które — zapewne — sprowadziło Panią do mnie: „Czy robię wszystko, co powinnam, jeżeli poprzestaję na modlitwie za niego? Jest trochę tak, jakby ta sprawa była już dla mnie zamknięta. Czy to dobrze? Czy trzeba jeszcze, żebym była gotowa po ludzku mu pomóc, jeśli — co nie jest niemożliwe — nadarzy się okazja? Ale co się wtedy stanie z tą odrobiną spokoju, którą w końcu odnalazłam... i to za jaką cenę?!" Nie musiałem odpowiadać. Zrozumiała Pani, jakie jest pragnienie Ojca, a łzy, które popłynęły cicho, mówiły: „Tak". Wspomniałem wówczas o sakramencie małżeństwa i związanych z nim łaskach. „Nasze małżeństwo — odparła Pani żywo — nigdy i w niczym nie przypominało tej jedności Chrystusa i Kościoła, której obrazem, jak się zwykło mówić, jest chrześcijańskie małżeństwo!" Wasze małżeństwo nie przypominało tej jedności? Czyż to nie Chrystus w Pani i przez Panią przez te wszystkie lata nie zgodził się porzucić człowieka, który chciał od Niego uciec, by pogrążyć się w grzechu, zapomnieć, że jest kochany przez Boga, i ze spokojnym sumieniem odwrócić się do Niego plecami? Jakże bardzo — w tajemniczy sposób —Wasze małżeństwo przypomina związek Chrystusa z grzeszną, niewierną ludzkością! O gdyby Pani wiedziała, jak bardzo Bóg jest Pani wdzięczny! Gdyby Pani mogła dziękować Mu za to niepojęte, Boskie zaufanie, którym kiedyś Panią obdarzył! Cóż, tak bardzo kochał swego biednego marnotrawnego syna, że musiał poszukać kobiecego serca, które by zrozumiało i zgodziło się dzielić Jego szaloną miłość. 9. Niedojrzałość „To był decydujący rok — powiedział mój przyjaciel, kiedy zapytałem, co u niego słychać. — Stałem się najlepszym z mężów i wzorowym ojcem". W jego oczach błyszczała przekora. „Opowiem księdzu o moim nawróceniu — rzekł — jeśli ksiądz obieca mnie nie zdradzić". „Zgoda". „Jakieś półtora roku temu poproszono mnie o pogadankę dla rodziców uczniów liceum w R..., do którego chodzą moi synowie. Temat: Wiek dojrzewania. Z zapałem wziąłem się do pracy i przewertowałem wiele omawiających ten problem książek. Bardzo szybko zdałem sobie sprawę, że zróżnicowane zachowania młodego człowieka znajdują swe wytłumaczenie w głębokiej potrzebie chronienia, utwierdzania i umacniania rodzącej się osobowości. Jego sprzeciw wobec myślenia innych jest tylko nieporadnym sposobem potwierdzenia własnej osobowości. A kiedy nie pozwała mu się wyrazić siebie, jego milczenie jest nową formą protestu. Zazdrosny o swą niezależność, broni się przed wpływami i naciskami. Ultra-czułe radary ostrzegają go przed każdą próbą ingerencji cudzej woli. Nonkonformizm w jego zachowaniach zdradza lękliwą potrzebę niezależności, a gdy musi on nagiąć się do «zwyczajów», rozdrażnienie jest sposobem pokazania, że przynajmniej jego dusza nie nagina się do nich. Młody człowiek — według wyrażenia Gide'a — 'kultywuje swoją inność'. Kiedy pisałem tekst pogadanki, jakiś złośliwy duch szeptał mi do ucha ironiczne i denerwujące pytanie — tak trudne do odpędzenia jak muchy w czasie burzy: 'Nic ci to nie mówi?'. Z całą oczywistością zdałem sobie sprawę, że z charakterystyki młodzieńczego wieku, opisanej na leżącej przede mną kartce, wyłania się mój własny portret. Rzeczywiście, jak wiele razy w ciągu szesnastu lat małżeństwa moja żona wyrzucała mi ducha przekory! Brak tolerancji dla tych, którzy myślą inaczej niż ja; nadwrażliwość, gotowa widzieć casus belli w najmniejszej nawet interwencji teściów; uparte milczenie pod osłoną gazety, której czasem nawet nie czytam; dyplomatyczne zabiegi mojej żony, abym wierzył, że podjęta decyzja pochodzi ode mnie — tyle nieodpartych dowodów mojej niedojrzałości. W momencie, gdy zdałem sobie z tego sprawę, roześmiałem się sam z siebie. I jakkolwiek może się to wydawać nieprawdopodobne, zostałem uwolniony. Jestem «odkompleksiony». Od tamtej pory moje relacje z żoną i z dziećmi przestały być napięte, a stały się pozytywne i radosne". Wyznanie przyjaciela oświeciło mnie: w małżeńskich nieporozumieniach, które dawniej byłem skłonny przypisywać wadom dorosłych, nauczyłem się dostrzegać oznaki nieumiejętności wyjścia z etapu dojrzewania, oznaki niedojrzałości. Zdarza się czasem (i tak było w przypadku mego przyjaciela), że czyjś rozwój osobowy dawno już przekroczył etap dojrzewania, ale człowiek ten nie pozbył się całkowicie młodzieńczych zachowań, do których przyzwyczaił się na początku małżeństwa, aby chronić swą słabą jeszcze i podatną na zranienia osobowość. Gdy tylko nadarzyła się okazja — pogadanka o dojrzewaniu! — wąż zrzuca i zostawia za sobą swą dawną skórę. Jednak żeby się tak stało, potrzebne było jasne spojrzenie, szczerość i odwaga, których wielu nie posiada. Mój przyjaciel mówił: „Niewiele brakowało, a zacząłbym się upierać, usprawiedliwiać, a wtedy moja osobowość na pewno zostałaby ostatecznie wypaczona". Często chodzi nie tylko o zachowania będące jakąś pozostałością po wieku dojrzewania. Zdarza się, że problem dotyczy głębi osobowości, uwikłanej w sieci wieku dojrzewania. Taka osobowość jest twarda, skurczona, drażliwa, zawsze niezadowolona. Potrzebuje wyzwolenia, ożywienia, odrodzenia i nowego wychowania. Ale jak ją odnaleźć pod grubym pancerzem «istoty społecznej*, w którym się ukryła? Proszę mnie dobrze zrozumieć: nie chcę powiedzieć, że funkcja społeczna sama w sobie tłumi lub zasłania głębię osobowości. Przeciwnie, w pewnym sensie pomaga ona w wyrażeniu siebie i osiągnięciu pełnego rozwoju. Wieczny nastolatek, który nie podejmuje żadnych zobowiązań i pozostaje ciągle na rozstaju dróg, nigdy nie stanie się w pełni człowiekiem. Dla większości z nas zaangażowanie społeczne oraz podjęcie obowiązków rodzinnych i zawodowych są koniecznym etapem i pomocą do osiągnięcia dojrzałości. Mówiąc o «istocie społecznej» mam na myśli to, że osobowości grozi możliwość zahamowania w rozwoju, zatrzymania się na spełnianej funkcji społecznej, na tym, co zewnętrzne, na zachowaniach, frazeologii i gestach — słowem: na odgrywaniu komedii. Wtedy właśnie pojawia się «istota społeczna» i staje się maską, a dla ludzi słabych i niedojrzałych — ucieczką. Ileż potem pozorów u tego czy innego wzorowego parafianina, niezmordowanego związkowca czy bezwzględnie uczciwego przedsiębiorcy! Aż do przesady starają się oni uspokoić samych siebie, wmawiając sobie, że tak naprawdę to są kozłami ofiarnymi. «Istota społeczna» rozpoczyna swój taniec i świetnie się czuje na tym balu masek. Ale nie zawsze jest się na balu. Nie można przez całe życie, w dzień i w nocy nosić na twarzy maski. Zwłaszcza w rodzinie. Szczególnie dzieci szybko zauważają (czerpiąc z tego szelmowską radość) wszystkie słabe punkty, przyklejane wąsy i sztuczne zalety. Dla takiego spóźnionego nastolatka, chowającego się pod maską i pod pancerzem, nie ma mniej wygodnego otoczenia niż jego własna rodzina. Lecz jak rodzina jest niewygodna dla niego, tak on sam jest jeszcze bardziej niewygodny dla swojej żony i dla swoich dzieci! Dokonanie w sobie zmiany nie jest oczywiście zadaniem łatwym. Osobowości zagraża podwójne niebezpieczeństwo: z jednej strony utrwalenia dawnego stanu, a z drugiej — zupełnego rozbicia. Chodziłoby o to, żeby tę sztucznie wytworzoną osobowość skruszyć, a następnie uformować na nowo. Tylko miłość połączona z łaską może dokonać tego cudu, tego podwójnego cudu: oczyścić, rozłożyć na części, zniszczyć rekwizyty odgrywanej komedii, nie naruszając przy tym ciągle żywego centrum, a jednocześnie wydobyć owo nietknięte centrum i dopomóc mu w osiągnięciu dojrzałości, nie pozbawiając go potrzebnej mu roli społecznej. Dlaczego nie ma testów, które pozwalałyby osobom przygotowującym się do małżeństwa sprawdzić swoją dojrzałość! Dla tych, których dotyczy problem niedojrzałości, takie ostrzeżenie byłoby pożyteczne w momencie, gdy dokonanie zmiany jest jeszcze rzeczą stosunkowo łatwą. Samo uświadomienie sobie tego byłoby pierwszym krokiem ku dojrzałości. 10. Chrześcijanie bez głowy Poważnym ryzykiem jest zaniedbanie i skazanie na obumarcie którejś z podstawowych sfer naszego /ycia — fizycznej, emocjonalnej, intelektualnej czy duchowej. Mam na myśli atrofię umysłową niektórych sportowców czy braki w rozwoju fizycznym i w życiu uczuciowym niektórych intelektualistów... Z tego zaniedbania wynika brak równowagi i zaburzenie harmonii osobowości. Pełny rozkwit osobowości domaga się jednoczesnego rozwoju wszystkich sfer, ponieważ są one połączone i wzajemnie się dopełniają. Swoisty zanik inteligencji jest zjawiskiem, które można spotkać u wielu współczesnych nam ludzi. Informowani przez prasę, radio i telewizję, wiedzą oni bardzo dużo. Posiadają głęboką wiedzę w zakresie swego zawodu i swej specjalizacji i potrafią ją zastosować. Modne ostatnio «kur-sy doskonalenia zawodowego» czuwają zresztą nad «po-szerzaniem kompetencji». Jednak ta masa informacji i wiedzy praktycznej już przez samą swoją obfitość paraliżuje zdolność do refleksji. Poznawanie dokonuje się w sposób bierny, nie jest już aktywnością umysłu i twórczym wysiłkiem przyswajania. Dostarcza co najwyżej typowych rozwiązań dla typowych problemów. Ludzie — niczym utuczone i beczące owce — biegną za podsuwanymi przez media (często sprzecznymi) poglądami. Nie myślą już ani niczego nie wyrażają — tylko cytują i powtarzają. Wspomniany zanik myślenia dotyczy także sfery religijnej. Dotknięte nim osoby często próbują się usprawiedliwiać. Można usłyszeć, jak mówią z lekceważeniem o tych, którzy częściej się zastanawiają: „To jest intelektualista, mózgowiec; to jest intelektualizm...". Jak gdyby życie chrześcijańskie było przede wszystkim sprawą uczuć lub działania! Jak gdyby ten, kto studiuje lub rozmyśla, nie służył dobru człowieka! Czy w braku zainteresowania wiedzą religijną u wielu chrześcijan, w zaniechaniu poważnej lektury i w prawie zupełnej nieznajomości Pisma Świętego nie należy widzieć oznak owego zaniku myślenia? Prawdą jest, że umysł człowieka, zraniony grzechem pierworodnym równie głęboko jak jego ciało, wiele razy prowadził ludzi w ślepe uliczki, a nawet do całkowitej zatraty. Jednak wątpić, że Chrystus przyszedł po to, aby uzdrowić nasz umysł, byłoby zniewagą wymierzoną w dzieło Odkupienia. Światło wiary — dar Pana — sprawia w nas nawet więcej niż uzdrowienie: czyni nasz umysł zdolnym do uczestnictwa w tym poznaniu, jakim Bóg obejmuje siebie i wszystkie rzeczy. Konsekwencje tego zaniedbania — może trzeba by powiedzieć: pogardy — wobec życia umysłowego są liczne i szczególnie poważne: ¦=> Nuda, która popycha ludzi ku różnym formom rozrywki, mającym przynieść ulgę w nieznośnym poczuciu osamotnienia. ¦=> Kruchość umysłów wydanych na pastwę wielu zmartwień, wyrzutów sumienia, lęków i niepokojów. ¦=> Słabnąca, gasnąca miłość u tak wielu małżonków, niezdolnych do podzielenia się swymi myślami. ¦=> Osłabienie miłości do Boga i radości ze służenia Mu. Nie można bowiem kochać kogoś ani służyć mu, jeśli się go nie zna. To, co jest daleko od oczu, jest też daleko od serca... Ileż razy, słuchając w konfesjonale litanii grzechów, mam wrażenie, że podstawowym grzechem — który jest źródłem innych, a z którego penitent się nie oskarża — jest całkowite zaniechanie refleksji religijnej! ¦=> Brak promieniującej duchowej radości. Czy patrząc na tych chrześcijan można się domyślić, że Chrystus pozostawił im swoją radość (zob. J 15,11; 17,13)? Jak miałaby ona rozkwitnąć u tych pogrążonych we śnie ludzi, którzy nie otwierają oczu na światło Boże? ¦=> Wątłość wiary u dzieci wzrastających w rodzinach, w których nie szanuje się wartości intelektualnych i które w wychowywaniu pomijają jedno ze swoich podstawowych zadań: uczenie myślenia. ¦=> Bezbarwne lub w ogóle nie istniejące życie modlitwy. Tak często modlitwy w rodzinie czy w grupie karmią się stereotypami, a co za tym idzie ich uczestnicy nie potrafią się wznieść do formułowania osobistej modlitwy adoracji, uwielbienia, wstawienniczej... ¦=> Radykalna niezdolność wielu katolików do religijnego dialogu z niewierzącymi — niezdolność, która — zależnie od temperamentu danej osoby — przejawia się w postaci takiego czy innego rodzaju fanatyzmu lub po prostu wykręcania się od odpowiedzialności. Jako wytłumaczenie słyszę niekiedy: „Nie mam czasu". Tego argumentu nie można jednak używać, gdy chodzi o podstawowe czynności życiowe — zawsze znajduje się czas na jedzenie czy spanie... Prawdą jest, że wielu współczesnym nam ludziom najpierw potrzebny byłby czas, żeby naprawić «maszynę do myślenia». Nie należy sądzić, że intensywne życie umysłowe wymaga dużo wolnego czasu. Znam mężczyzn i kobiety, którzy są tak samo jak inni obciążeni obowiązkami rodzinnymi czy zawodowymi, działalnością społeczną lub religijną, a których myśl jest aktywna, czujna, żywa i którzy doświadczają radości z posiadanej wiedzy, „radości prawdy" — by użyć wyrażenia drogiego świętemu Augustynowi. Nie mają oni ani więcej czasu, ani więcej zdolności niż inni, ale odczuwają głód. W istocie o to właśnie chodzi: ten, kto nie jest głodny, nie okazuje chęci do jedzenia i nie przynosi mu ono korzyści. Tamci zaś są spragnieni poznania myśli Boga o każdej rzeczy i o każdym wydarzeniu, a przede wszystkim poznania Jego samego. Ktoś może powie, że Bóg jest niepojęty. Jest niepojęty w tym sensie, że nie można poznać Go w pełni, tak jak On sam siebie zna. Nie zmienia to jednak faktu, że Bóg chce nas wprowadzić w swoją tajemnicę. Nie jest ona murem, na którym mielibyśmy się zatrzymać, lecz bezbrzeżnym oceanem, gwarantującym nam teraz i przez całą wieczność ciągle nowe odkrycia. <. Ten głód jest wielkim darem Boga, ale jest też rezultatem wytrwałego poszukiwania. Dlaczego wśród chrześcijan, a przede wszystkim wśród małżonków, podstawowe prawo wzajemnej pomocy nie miałoby częściej realizować się w poszukiwaniu prawdy, w żywej, chrześcijańskiej refleksji? Czy posiadanie różnych punktów widzenia grozi powstaniem nieporozumień? Czy przyjacielska rozmowa nie doprowadziłaby raczej do zbliżenia stanowisk, zwłaszcza gdyby myślenie — zamiast szukać inspiracji w często tendencyjnych publikacjach lub u wątpliwych nauczycieli — opierało się przede wszystkim na Słowie Bożym? 11. Milczenie — zabójca miłości Czy znacie bohatera powieści Mauriaca, który oskarża swoją żonę, że zniszczyła go swym pogardliwym milczeniem? Podczas gdy w życiu zawodowym odnosi on błyskotliwe sukcesy, w rodzinie nie znajduje niczego poza obojętnością: „Im bardziej byłem skłonny uwierzyć we własne siły, tym bardziej dawałaś mi odczuć moją nicość". Reaguje nienawiścią — niszczącą nienawiścią, będącą niewątpliwie wyrazem instynktu samozachowawczego osoby, która broni się przed śmiertelnym zagrożeniem. Święty zareagowałby inaczej, ale on nie jest święty. Nie jest nawet, w przeciwieństwie do swej żony, «praktykujący». Biorąc to wszystko pod uwagę, myślę, że jego nienawiść jest mniej oddalona od miłości niż obojętność jego żony. Będziecie mogli się o tym przekonać, czytając słowa, w których zwraca się on do niej: „Szukam zemsty za inny rodzaj milczenia — za twoje uporczywe milczenie w sprawach naszego pożycia, za ten głęboki rozdźwięk między nami. Ileż to razy, siedząc w teatrze lub czytając jakąś powieść, zastanawiałem się, czy w życiu istnieją naprawdę takie kochanki, takie żony, które robią «sceny», doprowadzają do szczerych wyjaśnień, znajdują w tym ulgę. W ciągu tych czterdziestu lat, które razem przecierpieliśmy, potrafiłaś znaleźć w sobie dość sił, aby unikać każdego słowa o głębszym znaczeniu, aby ucinać wszystkie rozmowy. Przez długi czas myślałem, że jest w tym jakiś system, jakaś rozmyślna decyzja, której motywów nie umiałem zrozumieć, aż wreszcie pojąłem, że cię po prostu nic nie obchodzi. Byłem ci tak dalece obojętny, że unikałaś tych rozmów nie z lęku, ale z nudy. Umiałaś zawsze zwąchać, co się święci, wiedziałaś, kiedy się mnie spodziewać; a jeśli cię czasem zaskakiwałem, bez trudu znajdowałaś jakiś wybieg albo klepałaś mnie po policzku, całowałaś i już cię nie było"*. Czy ta obojętność serca, wyrażająca się — jeśli można tak powiedzieć — w milczeniu, nie jest gorsza, bardziej jeszcze zabójcza niż nienawiść? Tam, gdzie szaleje nienawiść, miłość ciągle jest niedaleko. Ale na gładkim marmurze, jakim jest obojętność, nie widać żadnych śladów miłości. Nienawidzić to zwracać się całym sobą ku drugiemu, choćby to miało na celu ranienie go. Dla tego, kto okazuje obojętność, drugi nie istnieje nawet jako nieprzyjaciel — jest wymazany ze świata żywych. Obojętność jest postawą, jaką przyjmuje się wobec nicości. Od nicości nie spodziewamy się niczego — nie może ona przynieść ani rozczarowania, ani nienawiści. Zastanawiam się, czy postawa tej kobiety nie wyraża strachu przed pokochaniem drugiego człowieka. Czasem wydawało mi się, że odkrywałem ten strach u przyjmujących pozę obojętności kobiet lub u niektórych obwarowanych zarozumiałością mężczyzn. Miłość jest ryzykiem, którego oni nie chcą podjąć, ponieważ może ich zaprowadzić straszliwie daleko. Gdy w człowieku zapłonie miłość, koniec ze świętym spokojem i z faryzejskim poczuciem bezpieczeństwa. Czy szczera rozmowa, w której objawiłaby się dobroć serca współmałżonka i która by udowodniła, że nie jest on tak zupełnie zły, nie przyniosłaby pokusy, żeby go pokochać? Czy przynajmniej nie stracilibyśmy racji, które pozwalają nam nie kochać? Otóż zależy nam na tych racjach — chronimy je i podtrzymujemy. Nie chcemy być wyrwani z naszego egoizmu — jest on jak ciepłe łóżko w porze wstawania, wolimy w nim pozostać. Niektórzy ludzie posiadają tajemniczy instynkt, który każe im odrzucać pokusę kochania tak spontanicznie, jak inni odrzucają grzech. Ten strach przed miłością zdarza się również w relacjach duszy z Bogiem. Kapłani dobrze znają ten rodzaj chrześcijan, którzy uciekają przed spotkaniem Boga twarzą w twarz, boją się tej konfrontacji z Nim, jaką jest modlitwa, lękają się zafascynować Światłem i wolą pozostać w półmroku. Odmowa wyrażenia siebie jest jednym z najcięższych grzechów przeciwko miłości. Jest jedną z najbardziej widocznych oznak egoizmu. Z pewnością nieczęsto znajdujemy się w tak skrajnych sytuacjach, w jakich znaleźli się bohaterowie powieści Mauriaca. Dzięki nim możemy jednak odkryć w swoim sercu pierwsze oznaki choroby, na którą oni umierają. W większości rodzin małżonkowie nie są oddzieleni od siebie murem, lecz tylko jak gdyby cienką warstwą izolującego lakieru. Z jakim trudem przychodzi im zdobyć się na wyjaśnienie, które może ją usunąć! To prawda, że «wyjaśnienie» drogo kosztuje. Wymaga zdjęcia maski, bycia sobą, odsłonięcia własnego serca. A odsłonić serce znaczy już je ofiarować, znaczy już kochać. Zawsze powraca to samo: nie mamy chęci, by kochać, brak nam wielkoduszności, by zrobić pierwszy krok. Nie chcemy być tymi, którzy pierwsi wypowiedzą słowo miłości. Z pewnością to wymaga odwagi: trzeba wyjść ze swego pancerza i stać się podatnym na zranienie. Boimy się zranienia — najbardziej dotkliwego i palącego ze wszystkich — które może być spowodowane odrzuceniem, gdy zaofiarujemy to, co w nas najlepsze; zbliżamy się z odsłoniętą piersią, by nawiązać «roko-wania» o pokoju i miłości, a drugi wykorzystuje to i zadaje nam cios w serce. „Biada tym, którzy nas zniechęcają do miłości" — pisał Bernanos. Biada temu, kto nie traktuje poważnie albo podejrzewa o interesowność wyciągniętą do niego rękę — gest, który często jest możliwy dopiero za cenę długiej walki wewnętrznej i heroicznego zwycięstwa nad egoizmem. Potrzeba dużego wysiłku serca, żeby powrócić, jeśli zostało się odepchniętym. A jednak nie należy godzić się z porażką. Później może być za późno — serca sztywnieją jak stawy w kolanach u kogoś, kto przez długi czas nosił gipsowy opatrunek. Trzeba dać siebie tym pełniej, im bardziej się kiedyś odsuwało i zamykało. Jak trudno jest wypowiedzieć znów słowo prawdziwej miłości w środku lodowatej pustyni milczenia! A jeśli znów nie zostanie ono usłyszane, jeśli zostanie wykpione, tym trudniej będzie je powtórzyć bez zniecierpliwienia jeszcze raz, gdy nadejdzie stosowna chwila. Jednak wszystko jest możliwe, gdy ma się dużo cierpliwości, a nade wszystko wiary w Tego, który nigdy nie opuszcza człowieka w walce o zwycięstwo miłości. 12. Nie ma bardziej głuchego niż ten, kto nie chce usłyszeć Jeden z czytelników po dokładnym przemyśleniu poprzedniego artykułu pt. Milczenie — zabójca miłości, trzymając w ręku książkę Mauriaca dzielił się ze mną swoją refleksją. Spojrzał na ten sam problem nie od strony osoby, która milczy, lecz tej, która nie słyszy. Otworzyłem właśnie ponownie Kłębowisko żmij i odczytuję je w nieco inny sposób. Z pewnością fragment, który Ksiądz cytuje, niesie w sobie ciężkie oskarżenie pod adresem milczącej żony. Dodany przez Księdza komentarz jeszcze bardziej to uwypukla: „Biorą to wszystko pod uwagę, myślę, że jego (męża) nienawiść jest mniej oddalona od miłości niż obojętność jego żony". I dalej: „Zastanawiam się, czy postawa tej kobiety nie wyraża strachu przed pokochaniem drugiego człowieka. Czasem wydawało mi się, że odkrywałem ten strach u przyjmujących pozę obojętności kobiet...". Nie mówię, że tak nie jest. Moja powtórna lektura wydobyła jednak takie fragmenty powieści, które rzucają na tę sytuację inne światło. Oto jeden z nich. Jest on znaczący, bo zawiera słowa żony narratora, posuniętej już w latach Izy: - Dlaczego ty (nas) tak nie cierpisz, Ludwiku, dlaczego nienawidzisz swej rodziny? - To wy mnie nienawidzicie. A raczej dzieci... Ty... dla ciebie nie istnieję, chyba, że cię denerwuję albo przerażam... - Mógłbyś dodać: 'albo znęcam się nad tobą...' Czy myślisz, że dawniej nie cierpiałam? - Dajże spokój! Nie widziałaś świata poza dziećmi... - Dzieci! Kiedy pomyślę, że odkąd zaczęliśmy osobno sypiać, przez całe lato nie wzięłam do siebie żadnego z nich na noc, nawet gdy były chore, bo czekałam, bo wciąż się łudziłam, że przyjdziesz... Po jej starczych rękach spływały łzy. To była Iza; ja jeden mogłem dojrzeć jeszcze w tej otyłej, prawie kalekiej kobiecie młodą dziewczynę w bieli z doliny Lys. - To wstyd, to śmieszne wspominać w moim wieku te sprawy... Tak, to jest przede wszystkim śmieszne. Wybacz mi, Ludwiku! Bez słowa wpatrywałem się w winnice. W tej sekundzie ogarnęły mnie wątpliwości. Czy możliwe, aby przez blisko pół wieku widzieć tylko jedną stronę istoty, która dzieli z nami życie? Czy może być, abyśmy skutkiem przyzwyczajenia dostrzegali w jej słowach i postępkach tylko to, co podsyca naszą urazę i żal? Ach, ta zgubna skłonność do upraszczania cudzej psychiki, do zacierania wszystkich rysów, które mogłyby uczynić znośniej szym współżycie, nadać nieco więcej cech ludzkich tej karykaturze, potrzebnej nam na usprawiedliwienie naszej nienawiści... "*. Oto tragiczna, nie zauważona przez Księdza prawda. Ten człowiek, który się żali, krzyczy, opluwa, ponieważ —jak mówi — zderza się z milczeniem, ten człowiek jest głuchy. Niczego nie słyszy. Ale dlaczego? Zanalizujmy straszliwy mechanizm ich wzajemnego milczenia. Iza została do niego zmuszona zanim sama się w nim zamknęła. To prawda, że stłumiła w sobie wszelką chęć do wypowiadania się. Jednak przynajmniej jeden raz chciała przemówić. Któregoś dnia (było to na początku ich małżeństwa) naiwnie i nieporadnie zwierzyła się mężowi ze swojej pierwszej, dość niewinnej, nieszczęśliwej miłości. Sprawiło mu to ból, ale nic nie powiedział: „Mało mi nie pękło serce. Otworzyłem usta, zawahałem się... Od czego zacząć? Cóż by z tego zrozumiała? Milczenie jest łatwiejsze, toteż zawsze się w nie chronię. [...]. Od tej pory zapadło między nami głębokie milczenie, które trwa nieprzerwanie od lat czterdziestu". To pierwsze milczenie wyszło więc od męża. Nie odpowiadając na wyznanie Izy, odrzucił zbyt ciężkie jarzmo, od którego chciała się uwolnić. Lepiej jeszcze byłoby powiedzieć, że przygniotło go ono i zamknęło w urazie, chociaż mógł — na co Iza miała nadzieję — podzielić z nią ten ciężar w miłości. Odpowiedzią na jego milczenie będzie milczenie żony. Niewątpliwie to ono tłumaczy narastającą obojętność. Czy to jednak wszystko?'Wmilczeniu zawiera się dwuznaczność: może ono być samą obojętnością, pogardą, zapomnieniem, ale może być również litością, cierpliwością, nadzieją, oczekiwaniem. Czasem też może wyrażać obydwie, nierozdzielnie ze sobą zmieszane postawy. Skoro milczenie posiada te dwa znaczenia, to dlaczego Ludwik interpretował je zawsze tylko w jeden, i to najgorszy sposób? W długim fragmencie, który zacytowałem, wyraził on pewną wątpliwość (zauważmy — nie mówiąc o tym Izie i nawet na nią nie patrząc: „Bez słowa wpatrywałem się w winnice"). Owa wątpliwość, która pojawiła się w nim na moment, wyrażała jednak to, co najważniejsze: że niechęć, po niej złość, a w końcu nienawiść sprawiają, że nasz wzrok i słuch stają się selektywne. Cokolwiek by Iza potem powiedziała lub przemilczała, cokolwiek by zrobiła, Ludwik usłyszałby i zobaczył jedynie to, co mogłoby podsycić jego nienawiść. W takiej sytuacji rzeczywiście włącza się mechanizm selekcji i interpretacji, którego zadaniem jest usprawiedliwiać jedną stronę, a oskarżać drugą. Uwaga i pamięć działają niezmordowanie i bezlitośnie tylko w jednym kierunku. Iza może się bronić — zawsze znajdą się przeciwko niej fakty, czyny, słowa lub ich brak, to lub tamto. W końcu, wyczerpana, podda się. Więcej nawet — będzie przepraszać, oskarżać samą siebie: „To wstyd, to śmieszne wspominać w moim wieku te sprawy... Wybacz mi, Ludwiku!". Ten cichy krzyk, ten ostatni jęk jest jeszcze głosem miłości, ale już śmiertelnie wykrwawionej. Dla oskarżającego męża jest to chwila triumfu i utwierdzenia się w przekonaniu, że miał słuszność (bowiem wątpliwość, która go nawiedziła, zostanie szybko odegnana). Kat i ofiara zostali definitywnie określeni, piekielne koło jest zamknięte. Oto co można, jak mi się wydaje, dodać do cytowanego przez Księdza fragmentu i do jego interpretacji. Nie po to oczywiście, żeby jej zaprzeczyć, ale by ją uzupełnić o to, co konieczne. Iza milczała — winna czy niewinna (prawdopodobnie jedno i drugie), popełniła błąd. To prawda i słusznie Ksiądz to zauważył. Jednak Ludwik jest tym, który z przyjemnością się nad nią znęca... I czy my również nie jesteśmy lub nie możemy stać się tacy jak on? 13. Tworzyć Pewien młody mąż przeczytał, że nie jest dobrze, żeby wieczorne rozmowy z żoną były improwizowane. Umocniony tą radą, wróciwszy z biura, pytał żonę o miniony dzień, o zajęcia i spotkania, a przede wszystkim o ich małe dziecko. Nie zapominał też opowiadać jej o ważniejszych zdarzeniach, jakie spotkały go w pracy. Potem proponował spędzenie wieczoru na wspólnym oglądaniu albumu ze zdjęciami lub na czytaniu książki. Jednak mimo słusznych wyobrażeń i godnych pochwały wysiłków, wieczory często przynosiły rozczarowanie tak jej, jak i jemu. Każde z nich pozostawało samotne i nudziło się, prowadziło wewnętrzny monolog albo uciekało w marzenia. Było tak dlatego, że w tej dziedzinie małżeńskiego życia nie wystarczy znać teorię czy przyswoić sobie pewne praktyczne umiejętności. Dwie żywe istoty nie są dzisiaj tym samym, czym były wczoraj. Każdego dnia trzeba wyruszać nieznanymi ścieżkami na spotkanie drugiego, próbować odgadnąć wewnętrzne życie współmałżonka, szukać tego, co pobudzi jego uwagę, zainteresowanie i czułość, unikać tego, co w danym momencie złości go lub nuży, i odkrywać to, co może uczynić komunię małżonków żywą. I wtedy czasem dzieje się cud — następuje prawdziwa, głęboka wymiana, w której serca i dusze jednoczą się. Słowa stają się cudownie zdolne do ożywiania tej wymiany, o ile milczenie nie uczyni tego jeszcze lepiej. Nie wystarczy być obeznanym w psychologii i znać na pamięć zasady budowania dobrych relacji pomiędzy mężem i żoną. Chodzi o to, by tworzyć każdą rozmowę, każdy wieczór, tak aby były prawdziwym spotkaniem. Otóż tworzenie jest trudne, jest męczące albo — mówiąc dokładniej — zakłada żywą i ciągle młodą miłość, która nigdy się nie godzi na przeciętność w rozmowach, niecierpliwie pragnie bliższej komunii i stale jest podsycana nadzieją. To miłość pobudza twórczość i odwrotnie: twórczość wzbogaca miłość. Prawa rządzące spotkaniem męża i żony są tymi samymi, które rządzą relacją chrześcijanina z jego Bogiem na modlitwie. Ta relacja psuje się, kiedy umiejętności zastępują twórczość. Niewątpliwie bardzo pożyteczną rzeczą jest poznawanie i wprowadzanie w praktykę reguł, których przez wieki uczyli mistrzowie modlitwy. Jeśli jednak zabraknie postawy twórczej, to — mimo tych wszystkich umiejętności i całej tej wiedzy — modlitwa pozostanie powierzchowna, mniej lub bardziej sztuczna i nie doprowadzi do zjednoczenia duszy z Bogiem. Kochający mężczyzna, powiecie, potrafi domyślić się u swojej żony — z niedostrzegalnych dla innych znaków: uśmiechu, blasku spojrzenia, ledwie zauważalnego poruszenia twarzy lub dłoni — tego, co jest radością dla jej serca. A gdy myślimy o Bogu? Jest to zupełnie inny problem, który wykracza poza temat tego rozdziału i zasługuje na osobne omówienie. Nawiązując do modlitwy, chciałem jedynie podkreślić, że każda relacja dwóch osób — jeśli ma pozostać żywa — wymaga twórczej miłości. 14. Ponieważ jestem Agnieszką „Bóg — mówi nam święty Jan — jest miłością" (1 J 4, 8). Lecz czym jest ta miłość? Jej odbicie w tych, którzy nas kochają, pozwała nam to przeczuć. Jej karykatura w tych, którzy nie potrafią nas kochać, również — poprzez kontrast — pomaga nam ją zrozumieć. Takie właśnie było doświadczenie opuszczonej przez męża kobiety, która niedawno do mnie napisała i której list tutaj przytaczam. Zaborcza miłość tego mężczyzny do swej żony dziwnie uwydatnia osobowy charakter i wielkoduszność miłości Bożej. „[...]. Nie kochał mnie. Kochał we mnie kobietę, a ściślej mówiąc kobiecość — byłam egzemplarzem kobiety, który mu odpowiadał. Kiedy jednak zauważył, że jestem kimś, gdy spotkał moje ja, poczuł się niewygodnie, bo nie wiedział, co zrobić z tym ja, z żywą osobą. Od tej pory w jego życiu było czegoś za dużo, coś mu przeszkadzało. Coś albo raczej ktoś, kto zaprzeczał jego prawu do bycia samemu — samemu z rzeczą będącą jego własnością; ktoś, kto podkreślał swoje prawa, a przede wszystkim prawo do bycia uznanym za jedyną i niepowtarzalną osobę. Tego było zbyt wiele. Odsunął się ode mnie — można by powiedzieć, że poczuł, iż jego własność jest zagrożona. Stałam się dla niego intruzem — pozwalałam sobie być osobą, gdy tymczasem on chciał, abym była przedmiotem, miłym i wygodnym egzemplarzem kobiety. Oddalił się. Odwracał wzrok. A pewnego dnia znalazł inną kobietę, która — tak przynajmniej sądzi — zgadza się być jego rzeczą. Po tych strasznych i mrocznych miesiącach, w których — dręczona wszystkimi pokusami — przechodziłam od wściekłości do depresji i w których chwytałam się modlitwy niczym koła ratunkowego, nie mam już do niego żalu. Dzisiaj mam pokój albo raczej pokój posiada mnie. Paradoksalnie zawdzięczam to mojemu mężowi. Cierpienie źle kochanej żony doprowadziło mnie do odkrycia miłości, jaką kocha mnie Bóg. Od tej pory wiem, że Bóg kocha mnie nie jako egzemplarz człowieka i nie dlatego, że kocha ludzkość, ale dlatego, że jestem Agnieszką. Bóg nie jest jak słońce, które daje swe ciepło wszystkim stworzeniom — obojętne i niewzruszone. Daje mi swoją miłość, oddaje mi siebie, ponieważ to jestem ja. Nie jest jak ten, kto kocha ubogich, ale nigdy nie poświęca czasu, żeby każdemu z nich spojrzeć w oczy i poznać imiona tych, którym przynosi pomoc. Po co?! On kocha «ubogiego». Zupełnie inaczej jest z Bogiem — On kocha mnie, Agnieszkę, i dlatego, że jestem Agnieszką. Zna moje wieczne imię. Woła mnie po imieniu. Niecierpliwie pragnie odpowiedzi. Nie jest zazdrosny o moją niezależność i osobowość. Są Mu one drogie — jaką wartość miałaby moja odpowiedź bez nich? Dla Niego nie jestem rzeczą, którą się bierze i używa, lecz wolną istotą, która oddaje siebie i którą On nieskończenie szanuje. Dzięki Jego miłości jestem pojednana z sobą i z innymi. Bóg wyzwolił w moim sercu źródło prawdziwej miłości. Nareszcie żyję. A modlitwa stała się czasem najbardziej intensywnego życia...". 15. Drogi jesteś w moich oczach Czyżby nasz świat tracił wiarę w miłość? Mówię oczywiście o prawdziwej, nie o podrabianej miłości. Takie wrażenie wywiera na nas literatura, telewizja i kino. To samo można wywnioskować z brzmiących rozczarowaniem słów, które tak często padają z ust mężczyzn i kobiet w różnym wieku: „Już nie wierzę w miłość". Przyczyny tej niewiary? Jest ich wiele. Czasem to zwątpienie wkrada się bardzo wcześnie, już w duszę dzieci. Tych, które otrzymują w rodzinie wystarczająco dużo miłości, nie jest tak wiele. Na szczęście wrodzona każdej istocie ludzkiej wiara w miłość, nawet głęboko ukryta i wcześnie zaprzeczona, jest zawsze gotowa wypłynąć w przyjaźni lub małżeństwie. Lecz jeśli przyjaciel zawodzi...? Jeśli małżonek zdradza...? Jak nadal wierzyć w miłość, skoro za każdym razem, gdy już myślimy, że ją znaleźliśmy, ona się wymyka? Temu, kto nie spotyka miłości u innych, pozostaje znaleźć ją we własnym sercu, odkryć swą zdolność do kochania wbrew wszystkiemu, na przekór obojętności czy niewierności. To jednak rzadka łaska — używam tego słowa w jego religijnym znaczeniu; jest to owoc działającej w sercu człowieka Bożej miłości. Chcę tutaj przywołać pewne niezapomniane zdarzenie: Poznałem kiedyś młodą uśmiechniętą studentkę o imieniu Katarzyna, bardzo wrażliwą i inteligentną. Sześć lat później osoba ta zadzwoniła do moich drzwi — była zupełnie nie do poznania, wyglądała jak wcielenie smutku. Spotkało ją straszliwe doświadczenie. Po ukończeniu studiów wróciła do swojej rodziny w Tunezji i poślubiła mężczyznę, którego kochała do szaleństwa, nie wiedząc nic o jego przeszłości (odsiedział wyrok w więzieniu w związku z jakąś historią obyczajową i po uszy tkwił w długach). W niespełna rok — pod pretekstem rozkręcania obiecującego interesu — roztrwonił majątek żony i zbankrutował. Dzięki umiejętności zwodzenia pięknymi słowami, udało mu się jednak znaleźć miejsce w firmie teścia i zdobyć jego całkowite zaufanie — do dnia kiedy zniknął, podpisawszy wcześniej czeki bez pokrycia. Został zatrzymany we Francji i osadzony w paryskim więzieniu. Katarzyna, wraz ze swą małą córeczką, opuściła Tunezję i udała się do Paryża, nie chcąc opuścić mężczyzny, którego kłamstwa, oszustwa i brudne procedery nie zdołały zniszczyć miłości, jaką go darzyła. Mówiła, że widzi w jego duszy zalety, które są niedostrzegalne dla innych. Kiedy przyszła do mnie, była zupełnie rozbita. Mąż często nie zgadzał się na jej wizyty. Jeśli się zgadzał, to tylko po to, żeby obrzucić ją najgorszymi obelgami. Nie przyjmował bielizny ani jedzenia, które mu przynosiła. Był mistrzem w znieważaniu, upokarzaniu i ranieniu. Każda wizyta podkopywała coraz bardziej zdrowie młodej kobiety. Ona jednak nie dawała za wygraną. Kochała go. Nikt nie rozumiał zachowania tego mężczyzny w stosunku do swej żony. Przyjaciele mówili jej: „Żeby ocalić człowieka, potrzebna jest najpierw jego własna zgoda. Skoro odmawia, zostaw go". Nie słuchała. Była pewna, że jej miłość będzie miała ostatnie słowo. Pewnego dnia otrzymała oficjalne zawiadomienie, że jej mąż nagle zmarł. W tej samej kopercie znajdował się list od kapelana więziennego, który pragnął się z nią spotkać. Miał dziwną rozmowę z więźniem w przeddzień jego śmierci i chciał opowiedzieć o niej jego żonie. Jak zawsze, kiedy zwracał się do tego człowieka, tak i tamtym razem został przywitany bluźnierstwami: - Bóg? Nienawidzę Go. - Nie nienawidziłby Go pan tak bardzo, gdyby pan w Niego nie wierzył. - Kocham piekło. To jest moja ojczyzna. Bóg przeszkodził mi tam pójść wtedy, gdy próbowałem się zabić. Nienawidzę Go. - Nie potrafi pan zmusić Boga, by przestał pana kochać. - (szyderczo) Być może, ale to ja będę miał ostatnie słowo! Nie zapomniałem nauki katechizmu. - Ma pan wierną żonę, więcej niż wierną —jej miłość przeszła wszystkie próby... - Właśnie tego nigdy jej nie wybaczę. Odmawia mi przepustki do piekła. Ale kiedyś wreszcie uda mi się zabić jej miłość i wtedy będę mógł ze sobą skończyć. Bóg nic tu nie pomoże. Widząc, że słowa męża były dla młodej kobiety niezrozumiałe, kapelan przedstawił jej swoją interpretację: „Był toczony nienawiścią. Zafascynowany piekłem, miejscem wypełnionym bez reszty nienawiścią. Jego matka go porzuciła, brutalne traktowanie w zakładzie poprawczym obudziło w nim bunt, właściciele dużych interesów wykorzystali go — wszystko rodziło, karmiło i rozjątrzało w nim nienawiść. Wisiał nad przepaścią na jednym cienkim włosku — tylko pani miłość powstrzymywała go przed upadkiem. To dlatego tak zaciekle starał się zerwać tę ostatnią nić, aby mieć prawo do rozpaczy. Jednak nić nie pękła. Piekło nie dostało swej zdobyczy. Proszę się nie obawiać o jego zbawienie — dzięki pani, kiedy stanął on przed Bogiem i gdy Bóg zaofiarował mu swoją miłość, nie mógł odpowiedzieć: „Nie wierzę w miłość". Gdy przytoczyła mi już całe opowiadanie kapelana, jej twarz była jednocześnie skąpana we łzach i promienna. Wierzyła wbrew nadziei, a jej wierność okazała się w końcu silniejsza niż wszystko. A ja słuchając jej myślałem o tym, że na nas, grzeszników, zawsze czeka Miłość, której nic nie może osłabić ani zniechęcić, Miłość nie podlegająca zniszczeniu i niezmiennie wierna, której odbiciem jest miłość tej kobiety. W odpowiedzi na słowa Katarzyny przyszły mi na myśl przepiękne wersety Izajasza: Drogi jesteś w moich oczach, nabrałeś wartości i Ja cię miłuję (43, 4). Bo góry mogą się poruszyć i pagórki się zachwiać, ale miłość moja nie odstąpi od ciebie (54,10). 16. Szukan Twego spojrzenia Przez cały czas okupacji ludzie, usłyszawszy dzwonienie do drzwi, nie bez lęku podchodzili, aby je otworzyć. Tylu przyjaciół spotkały już straszliwe odwiedziny gestapo... Podobne reakcje zdarzały się jeszcze długo po wojnie. Franciszka, której mąż był jeńcem wojennym, słyszy pewnego dnia dzwonienie do drzwi. Ze ściśniętym gardłem idzie otworzyć. Spojrzenie, które na niej spoczywa, jest jak uderzenie obuchem — przenika ją i dosięga głębi jej serca. To spojrzenie... to nie tylko dwoje patrzących na nią oczu — to człowiek, którego ona kocha, i to, co jest w nim jedyne — jego głębokie ja, które poprzez spojrzenie wybiega naprzeciw niej, by spotkać Franciszkę w jej głębokim ja. Spotkanie tych dwóch ja przynosi eksplozję radości, miłości, światła, życia. Przez ostatnich pięć lat Franciszka była pewna, że człowiek, który stoi teraz przed nią, był zawsze przy niej obecny. Był obecny przez swe bogate w miłość listy, był w jej myślach, w jej sercu, w jej modlitwie. W końcu uwierzyła, że to właśnie jest obecność, obecność najprawdziwsza, bo duchowa. W tym czasie chętnie powtarzała, że Michał był dla niej bardziej obecny niż wtedy, gdy żyli obok siebie, często nie zauważając się nawzajem. Nagle, jakby w olśnieniu, zrozumiała czym jest obecność—tajemnicze doświadczenie, którego żadne słowo ani pojęcie nie może wyrazić. Kilka lat później Franciszka mówiła mi: „Ludzie są jak uśpieni, ich głębokie ja jest pogrążone we śnie. Michał i ja nie jesteśmy wyjątkami. Czasem mówimy sobie: gdybyśmy umieli patrzeć na siebie tak jak wtedy, 10 czerwca... Jednak nie wystarczy chcieć. Potrzeba... Czego? Miłości? Ale ona jest, a przecież cud się nie wydarza. Zaskoczenia? Dojrzewania obu ja przez długi czas nieobecności i ich nagłego spotkania w krzyżujących się spojrzeniach...? A później? Dlaczego to nie może trwać, choć potrzeba, żeby trwało. Czy dlatego, że jedno i drugie ja są niewystarczająco czyste, nie dość przezroczyste dla tego, co Boskie...?" W relacji z Bogiem cudowne jest to, że mogę wiedzieć, mogę być pewny — na tym polega wiara — że boskie Ja jest całkowicie zwrócone ku mnie — w tym właśnie momencie —jest nieskończenie bardziej obecne i kochające niż spojrzenie więźnia, który odnajduje swą żonę po pięciu latach rozłąki. Jestem (tak Bóg nazywa siebie w rozmowie z Mojżeszem) jest tutaj, zawsze uważny. Jestem, znaczy Jestem-tutaj, Jestem-dla-ciebie, Jestem teraz dla ciebie obecny i kocham cię takiego, jaki jesteś. Jak wielka jest intensywność, siła i wartość obecności boskiego Ja — Ja, które jest Bogiem! „Szukam Twojej twarzy" — śpiewał psalmista. Wiedział dobrze, że jego Bóg jest osobą, a nie anonimowym słońcem, które świeci obojętnie nad wszystkimi rzeczami. „Szukam Twojej twarzy" — zwrócenie twarzy ku drugiej osobie jest początkiem dialogu miłości. Osobiście wolę powiedzieć: „Szukam Twojego spojrzenia", ponieważ nasz Bóg jest spojrzeniem. Jest spojrzeniem, które trwa. Nie ma ani jednej gwiazdy na niebie, ani jednej gałązki czy kamyka na ziemi, dla którego On nie byłby obecny i którego nie podtrzymywałby w istnieniu. Godność człowieka, jego nieporównana wyższość w stosunku do gwiazdy, gałązki czy kamyka leży w tym, że już na ziemi — w chwilach łaski — może on doświadczać jasności i mocy Boskiego spojrzenia i że pewnego dnia — gdy otworzy się brama nieba, a jego wzrok spotka się ze Spojrzeniem Boga — pozna doskonałe szczęście. 17. Dziwna zasada Pewnego wieczoru, będąc u moich przyjaciół, poznałem młodego studenta, mniej więcej dwudziestoletniego. Bardzo miły chłopiec. Kiedy na chwilę zostaliśmy sami, powiedział mi, że stracił wiarę. Najwyraźniej chciał ze mną o tym pomówić, więc zaproponowałem mu wspólny spacer za miasto następnego dnia. Jego historia zasługuje na to, by ją tutaj opowiedzieć, gdyż jest ona typowa. Pochodził z «dobrej katolickiej rodziny». Przez osiem lat uczył się w katolickiej szkole i był zaangażowany w jeden z kościelnych ruchów młodzieżowych. „Przez kilka lat — mówił — walczyłem o to, by stać się lepszym, żeby nie grzeszyć — na próżno. Niepowodzenie moich wysiłków budziło we mnie coraz większy lęk. Któregoś dnia poddałem się — religia, która każe nam żyć w lęku, nie może być prawdziwa. I w jakimś odruchu obronnym porzuciłem wszystko". Grzechy, których nie mógł się pozbyć, nie były grzechami ciała. Chodziło raczej o niewrażliwość serca, brak rzetelności, zazdrość... — to wszystko, czego chłopcy w jego wieku nawet nie nazywają grzechem. „Jeśli dobrze rozumiem — odpowiedziałem — oddzieliło cię od Chrystusa to, co właśnie powinno było cię do Niego zbliżyć! W istocie ludzki grzech — kiedy człowiek go nie kocha — nie oddala od Boga, a wręcz przeciwnie: nieodparcie Go przyzywa. Czyż to nie ogromny grzech ludzkości sprowadził Syna Bożego na ziemię? Zresztą Jezus Chrystus powiedział to najwyraźniej, jak tylko mógł: 'Nie potrzebują lekarza zdrowi, ale ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem powołać do nawrócenia się sprawiedliwych, lecz grzeszników' (Łk 5, 31-32). Spójrz na Jego nieprzyjaciół, faryzeuszy, uczonych w Piśmie — nie omieszkali Mu wyrzucać Jego złego towarzystwa". Gdy tak do niego mówiłem, chłopiec patrzył na mnie ukradkiem, zastanawiając się pewnie, czy nie ma do czynienia z księdzem-heretykiem! Gdyby ten przypadek był odosobniony, nie opisywałbym go, ale podobną ewolucję przechodzi wielu młodych ludzi z chrześcijańskich rodzin. Powód? Nieautentyczne chrześcijaństwo. „Kto kocha Boga, nie grzeszy. Kto grzeszy, nie kocha Boga" — ta uproszczona zasada kieruje życiem moralnym wielu młodych. Nic dziwnego, że w razie niepowodzenia ich duchowość zostaje głęboko zachwiana. Wiadomo przecież, że zaprzeczenie tego, co się kocha — zaprzeczenie faktyczne lub tylko wyobrażone — jest jednym z najczęstszych źródeł lęku. Z pewnością zasady tej nie formułuje się wyraźnie, ale można ją wyczytać w słowach wielu wychowawców. Przed dzieckiem, które taką moralność wyssało z mlekiem matki, stoją trzy możliwości. Jeśli ma wrażliwe sumienie, postępuje tak jak ten student — rozpaczliwie walczy, aby usunąć ze swego życia grzech, który oddziela go od Boga. Im wznioślejsze jest jego wyobrażenie Boga, tym bardziej dramatyczna jest jego walka. Oczywiście nie zdoła jej wygrać, bo „prawy siedmiokroć upadnie" (Prz 24,16). Nawet święci wyznają, że są grzesznikami, a słowa te z pewnością nie są w ich ustach tylko budującym frazesem. W dziecku rozwija się więc złośliwy rak lęku — o ile nie odrzuci ono tej niszczącej je religijności. Jeśli ma mniej szlachetną duszę, wkrótce oddala się od tego nieprzystępnego Boga, który nie chce grzeszników w swoim towarzystwie. Iluż spotkałem takich, którzy — zanim na dobre odeszli — uważali, że nie mają prawa zbliżyć się do Boga, jeśli popełnili grzech; wyobrażali sobie, że powinni własnym wysiłkiem odzyskać czystość serca, zanim do Niego powrócą. Gdy wraz z upływem czasu ich grzechy przestawały dawać o sobie znać albo jeśli udawało im się ich pozbyć przez mniej lub bardziej sformalizowaną spowiedź, podejmowali na nowo — lecz z coraz mniej ugruntowaną wiarą — swe praktyki religijne. Jeśli chodzi o trzecią możliwość, to do jej odkrycia wystarczy, dziecku przyjrzeć się swoim rodzicom. Często bowiem okazuje się, że zastosowali ją oni we własnym życiu. Pojęcie grzechu sprowadza się dla nich do zabójstwa, kradzieży i cudzołóstwa. Jeżeli nie popełniają żadnego z tych czynów, nie uważają się za grzeszników, ale za przyjaciół Boga i — pewni Jego uznania — żyją z Nim w bardzo dobrych stosunkach. Wielu jest takich «dobrych katolików»/ konformistów tym mocniej przekonanych o własnej «sprawiedliwości», im większy zachowują dystans do grzeszników, o których wyrażają się z wiele mówiącą agresją. Są dziwnie podobni do faryzeuszy z Ewangelii — oni również nie potrzebują Boga, który zbawia. Poza tymi trzema, nie widzę innej możliwości rozwoju dla dziecka, któremu wpojono wyżej wspomnianą zasadę. Jeśli natomiast ukazuje się dzieciom autentyczną moralność Ewangelii, wówczas można się spodziewać, że staną się one autentycznymi dziećmi Boga. Prawdziwe dziecko Boże zna wymagania Ewangelii i chce ich przestrzegać, niczego z nich nie ujmując. Jednakże — ponieważ mimo pomocy, jaką znajduje w modlitwie i w sakramentach, jest słabe — często jeszcze upada i odczuwa ból, obrażając Boga, którego kocha. Ten ból, nazywany również skruchą, nie ma nic wspólnego z lękiem. A ponieważ wiele razy przemyślało ono cudowną przypowieść, zwaną «przypowieścią o synu marnotrawnym*, ośmiela się wierzyć, że miłosierdzie jego Boga jest niewyczerpane i że w niebie jest wielka radość z powodu grzesznika, który się nawraca. Mimo to odczuwa po popełnionym grzechu pewien niepokój, ponieważ trudno mu zaakceptować siebie jako grzesznika (nie mówię: zgodzić się na grzech). Każdy bowiem człowiek w naturalny sposób szuka psychologicznej równowagi w szacunku do samego siebie. Trzeba jednak, żeby chrześcijanin budował tę wewnętrzną równowagę na zupełnie innej podstawie. Powinien zrezygnować z tego poszukiwania zadowolenia z siebie, które stało się siłą napędową jego życia moralnego i duchowego, i oprzeć się na samym Bogu. To dzięki Jego łasce uda mu się w końcu pokonać grzech. Zanim to nastąpi, pokutujący grzesznik znajduje pokój i radość w Bożym miłosierdziu. Jakże często dziękuje on Bogu za sakrament pojednania, w którym Chrystus — przez swego kapłana — niestrudzenie przebacza! To oczywiście nie jest łatwe; chrześcijanin stale przy-łapuje się na tym, że pragnie pozbyć się grzechów nie tyle z miłości do Boga, ile dla osiągnięcia samozadowolenia i żeby nie musieć niczego sobie wyrzucać. Niech jednak nie ulega temu zdradliwemu pragnieniu, a raczej niech zgodzi się na to, że jest w nim coś, co umiera, i coś, co się rodzi. Tak, człowiek grzechu, „stary człowiek" — by użyć słów świętego Pawła — umiera, choć potrzeba na to długiego czasu, a powoli wzrasta „nowy człowiek", dziecko Boga. Kończąc ten artykuł zastanawiam się, czy to ewangeliczne spojrzenie nie może przynieść więcej ukojenia i światła wam, małżonkowie, niż waszym dzieciom. Dobrze wiem, że często prześladuje was lęk, gdy nie potraficie przestrzegać w małżeństwie wymogów wiary chrześcijańskiej tak, jak byście tego pragnęli, choć widzicie w nich ochronę i gwarancję postępu waszej miłości. Przypomnijcie sobie słowa Pawła VI do małżonków ze wspólnot Equipes Notre-Dame: „Lęk ani strach nigdy nie powinny gościć w duszach ludzi dobrej woli, bo czyż ostatecznie Ewangelia nie jest dobrą nowiną także dla rodzin — przesłaniem, które stawiając wymagania, jest jednocześnie fundamentem wolności? Uświadomienie sobie, że jeszcze nie osiągnęło się wewnętrznej wolności, że jest się poddanym impulsom własnych skłonności i że jest się niemalże niezdolnym do przestrzegania, w tym momencie, prawa moralnego w tak podstawowej dziedzinie życia, wywołuje naturalnie reakcję smutku. Jest to jednak decydujący moment — kiedy chrześcijanin, zamiast w swym zagubieniu pogrążyć się w jałowym i niszczącym buncie, pokornie zbliża się do wstrząsającego odkrycia, kim jest człowiek wobec Boga, kim jest grzesznik wobec miłości Chrystusa Zbawiciela". 18. Łzy i śmiech Pewna kobieta powiedziała do narzeczonych: „Jedynie w ramionach kochającej istoty można się odważyć zejść na dno otchłani swego serca, uznać własne zło, wyznać je i być nareszcie prawdziwym przed samym sobą i przed Bogiem. I rozpocząć nowe życie". Słuchając jej, zebrani mieli wrażenie, że słowa te zawierają bardzo cenną, lecz trudną do uchwycenia prawdę. Po jej odejściu poprosili mnie, abym je dla nich zinterpretował. Musiałem przyznać, że nie potrafię tego zrobić, chociaż wywarły one na mnie równie wielkie wrażenie. Od tamtej pory wiele razy cytowałem i komentowałem to — usłyszane przed mniej więcej trzydziestu laty i nigdy nie zapomniane — zdanie. Dzisiaj już nie wątpię, że kryje ono w sobie podstawową prawdę. Człowiek odczuwa głęboką potrzebę szacunku do samego siebie. Tylko szacunek względem siebie pozwala mu trwać. Ten, kto już nie może siebie szanować, upada — jak dom, którego konstrukcję stoczyły termity. Odkrycie w głębi siebie zła — a żaden człowiek nie jest czysty — nieuchronnie rodzi niemożliwą do zniesienia pogardę dla samego siebie. Nie trzeba gdzie indziej szukać wytłumaczenia dla niepokoju, a nawet lęku, którego doświadcza tak wiele osób wokół nas. Naturalny odruch w ten czy inny sposób pozwala nam — i w pewnym sensie jest to dobre — odwrócić się od nieznośnego odkrycia. Popycha nas również ku rozmaitym rozrywkom. Trzeba przyznać, że nasz nowoczesny świat wykazuje w tej dziedzinie niesłychaną pomysłowość: kolorowe czasopisma, powieści kryminalne, radio, telewizja, kino... Albo perfidnie zachęca nas, żebyśmy zło nazwali «dobrem», choć fałszerstwo jest szyte nieco grubymi nićmi i nie zawsze osiąga swój cel. Wyparta ze świadomości pogarda dla samego siebie tym skuteczniej kontynuuje w ukryciu swą krecią robotę. Agresja wobec innych jest jednym z częstych jej objawów. Wiele problemów psychicznych i chorób duszy wynika z ukrytej pogardy dla samego siebie! Może się jednak zdarzyć, że spotkamy na swojej drodze osobę, w spojrzeniu której odnajdziemy tak wielką miłość, że odważymy się ją poprosić, aby weszła z nami w głębiny naszego serca, w głębiny naszej nędzy i grzechu. Drogocenne spotkanie. Rzadkie spotkanie. I wówczas potwierdzają się słowa tamtej kobiety: powracamy z tej wyprawy z poczuciem wyzwolenia. To prawda, że odkryte zło nie może nie wywołać wstydu. Wstyd zaś zrodziłby lęk i rozpacz, gdybyśmy w spojrzeniu kochającej nas osoby nie odkryli jednocześnie własnego piękna, które jest zdolne wzbudzić szacunek i miłość i które jest o wiele głębsze niż zło.. Czy przestępcy, którzy ulegli fascynacji złem, byliby dzisiaj tym, kim są, gdyby kiedyś napotkali spojrzenie pełne miłości? Straszliwa Medea z dramatu Anouilha w chwili, gdy zamierza popełnić samobójstwo, zamordowawszy wcześniej swoje dzieci, oświadcza temu, kto nie potrafił jej kochać: „Gdy wkrótce zaczniesz cierpieć, pomyśl, że była kiedyś mała dziewczynka Medea, wymagająca i niewinna. Mała Medea, tkliwa i milcząca wewnątrz tej drugiej. Pomyśl, że walczyła całkiem sama, nieznana, bez pomocnej dłoni i że to ona była twoją prawdziwą żoną!". Jakkolwiek to wyzwolenie jest rzeczywiste, to trwa ono tylko przez pewien czas. Chwilowo zażegnane niebezpieczeństwo pogardy samego siebie powraca niepostrzeżenie — ostatecznie to kochające spojrzenie jest tylko spojrzeniem człowieka. A może ono się myli? Musiałoby być spojrzeniem jakiegoś nieomylnego boga, abym mógł mu uwierzyć, abym mógł bezpiecznie odsłonić przed nim moje wnętrze. Chrześcijanin wierzy w miłość Boga. Jego przyznanie się do małych podłości czy nawet do grzechów ciężkich nie zdoła tej miłości zrazić, odstraszyć ani zmęczyć. Pogarda dla samego siebie i załamanie, które może ona spowodować, już mu nie grożą. Spojrzenie Boga stawia go na nogi, jak wskrzeszonego przez Chrystusa młodzieńca z Ewangelii. Zdając sobie sprawę z własnego zła i patrząc na nie bez pobłażania, dziecko Boga jest również, a nawet przede wszystkim, świadome tego, co jest w nim godne szacunku i miłości. Jeśli w miarę odkrywania swego grzechu uznaje go, wyznaje i odrzuca, jeśli odnajduje złożone w sobie dobro i współpracuje z nim, wówczas rodzi się w nim nowe życie, rozpoczyna się wewnętrzna odnowa. Chrystus nie przyszedł, żeby sądzić i potępiać. Przyszedł po to, żeby zbawić i odkupić. Odkupienie zaś to przede wszystkim Objawienie — objawienie niewyobrażalnej, niezmordowanej, niezniszczalnej miłości Ojca. Tej miłości, którą wyrażają spojrzenia Chrystusa — tak często przywoływane w Ewangelii: „Spojrzał na niego z miłością". Spojrzenie Chrystusa nie jest anonimowe czy bezosobowe, ale dotyka każdego w jego głębokim ja. Ten, kto — spotka wszy to spojrzenie — uznaje swój grzech i go odrzuca, zostaje zbawiony. Miłość Boża, którą odkrywa i której się powierza, godzi go z samym sobą; może on nareszcie kochać siebie tą miłością, bez której nie sposób żyć. W radości wielkanocnego poranka rodzi się w nim „nowy człowiek". Łzy i śmiech pojawiają się jednocześnie. Dlaczego nie naśladujemy Chrystusa w naszych stosunkach z innymi — między małżonkami, między rodzicami a dziećmi? Często wydaje się nam, że powinniśmy uczynić wyrzut komuś, kto jest nam bliski. Lecz jeśli wyrzutu nie poprzedza miłość, powiększamy tylko cierpienie osoby, którą rzekomo pragniemy uzdrowić. Nie dajmy się zmylić jej reakcjom lekceważenia, buntu czy ucieczki; w rzeczywistości w jej sercu rozwija się ukryty lęk — tym większy, im bardziej nas ona kocha. Źródłem lęku jest bowiem straszna świadomość, że jest się zdolnym rozczarować, zranić, zdradzić ukochaną istotę. Niebezpiecznie jest uprawiać moralność bez teologii! To znaczy uświadamiać innym ich wady, nie pokazawszy im wcześniej, że są kochani nieskończoną miłością, której nasza jest tylko słabym odbiciem. 19. Miłość silniejsza od zła Chcąc udzielić odpowiedniej rady pewnej wdowie, zapytałem ją o rozwój jej życia duchowego. „Moje życie wewnętrzne zawdzięczam Serge'owi — powiedziała, mając na myśli swego męża. — A ściślej mówiąc, jego postawie wobec mnie w pewnym niezbyt chwalebnym okresie mego życia małżeńskiego. Będąc od pięciu lat jego żoną i matką dwojga dzieci, nie byłam mu wierna. Kochałam go jednak. Nie chcąc zniszczyć jego szczęścia, czuwałam, aby niczego nie mógł podejrzewać. Jego niezwykła miłość do mnie pogłębiała się z dnia na dzień. Któregoś wieczoru — pamiętam jak gdyby to było wczoraj — w bardzo ujmujący sposób mówił mi o swej miłości, o swym podziwie i szacunku dla mnie. Tego już było zbyt wiele. Mimo woli wyrwały mi się słowa: 'Gdybyś wiedział...'. 'Wiem' — odparł. Zareagowałam wybuchając oburzeniem, równie gwałtownym, co niesprawiedliwym: 'Więc dlaczego grasz przede mną tę obrzydliwą komedię? Jedno z dwóch: albo wcale nie cierpisz z powodu tego, co wiesz, i jest to dowód na to, że mnie nie kochasz, albo jesteś wstrząśnięty i twój spokój jest zwykłym udawaniem!' Nie mogłam zapanować nad wściekłością i szyderstwem. Serge zaczekał aż burza ucichnie. Potem spokojnie, z powagą i czułością powiedział: 'Zrozum. Od sześciu miesięcy bardzo cierpiałem, ale mogłem to znieść, ponieważ mnie to nie niszczyło. Jednak twoje cierpienie niszczyło ciebie i to było dla mnie nie do zniesienia. Wiedziałem, co powinienem zrobić. Tak naprawdę to mogłem zrobić tylko jedno: kochać cię jeszcze bardziej niż dotąd, aby twoja miłość na nowo ożyła i aby jej ogień nie tylko pochłonął twój ból, ale i dał ci nowe serce, nową czystość i piękno jaśniejące bardziej niż kiedykolwiek'. I rzeczywiście, miłość Serge'a uczyniła ze mnie kogoś nowego". Wyznanie tej kobiety pozwoliło mi lepiej zrozumieć, czym jest prawdziwe przebaczenie. Jeśli towarzyszy mu poczucie wyższości, przebaczenie rodzi bunt. Jeśli jest pełne zastrzeżeń, przygniata. Jeśli nie płynie z miłości, nie może wyzwolić ani ocalić. Tylko prawdziwe przebaczenie — jako owoc bardzo czystej miłości — może sprawić, że w niewiernym sercu tryśnie żywe źródło, a ten, kto sprzeniewierzył się miłości, zrodzi się dla niej na nowo. Również dla Boga — przede wszystkim dla Boga przebaczać znaczy kochać. Ta miłość wytryskuje z ciemności i z brudu duszy, oczyszczając ją, przemieniając i kierując w stronę nowej doskonałości. Pomyślmy o Chrystusowym spojrzeniu na Piotra, który właśnie się Go zaparł... Na pewno nie było to spojrzenie pełne wyrzutu czy gniewu. Było ono straszniejsze, bo wyrażało wielką miłość i troskę — gorętszą, bardziej niecierpliwą, ogarniającą mocniej niż kiedykolwiek. Piotr nie może mu się oprzeć. Jego serce rozdziera żal, a z jego oczu płyną łzy goryczy, ale i wzruszenia. Jednocześnie — pod wpływem spojrzenia Chrystusa i Jego Ducha, który działa w sercu Piotra — nowa miłość bierze w posiadanie całą jego istotę, i to do tego stopnia, że w kilka dni po swej zdradzie Piotr ośmiela się bez wahania powiedzieć Chrystusowi: „Wiesz, że od tamtego dnia kocham Cię naprawdę". Piotr nie kłamie; miłość, która wypłynęła z jego wnętrza pod wpływem spojrzenia Mistrza, zaprowadzi go tam, gdzie odda on swe życie na krzyżu — po latach spędzonych na głoszeniu tłumom miłości, jaką Bóg ukochał wszystkich ludzi. 20. Żona doskonała Szkolny kolega, którego nie widziałem od ponad dwudziestu lat, zadzwonił pewnego pięknego dnia do moich drzwi. Jedno z dwóch: albo spotkało go wielkie nieszczęście, albo chce mnie naciągnąć na pożyczkę. Szybko się zorientowałem, że trafna była pierwsza hipoteza. Nawet nie zdążyłem przywołać dawnych czasów, a już wyrzucił z siebie: „Moje nieszczęście polega na tym, że ożeniłem się z kobietą doskonałą". Z pewnością okazane przeze mnie współczucie było mniejsze niż oczekiwał, bo — tym razem bardziej gwałtownie — rzekł: „Tak, ona odgaduje wszystkie moje życzenia, zanim jeszcze je wypowiem". Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie powiedzieć (w nadziei, że go to uspokoi): „Mężowie, którzy skarżą się na swoje żony, zarzucają im zwykle coś przeciwnego!". „Ach! —odparł jeszcze bardziej rozgorączkowany — nie zdają sobie sprawy ze swego szczęścia". Miałem trudności ze zrozumieniem, na czym polegał jego problem małżeński. Przyznaję też, że bardzo byłem ciekaw poznać kobietę, której doskonałość przyniosła (.tak godne pożałowania skutki. „Jak wam się powodzi...? Wasze dzieci są już chyba duże...?" — miałem nadzieję, że moje podstępne pytania skłonią go, by zaprosił mnie do siebie. Zdawał się nie rozumieć sugestii. Dodałem sobie odwagi, powołując się na naszą dawną przyjaźń: „Chętnie bym poznał twoich bliskich". Umówiliśmy się na spotkanie. Pamiętam, że wchodząc po schodach nie szczędziłem sobie mądrych napomnień: „Nie możesz na nią patrzeć przez cały czas". Istotnie, dobrze wiedziałem, że będę miał pokusę, aby nie spuścić oczu z tej «doskonałej żony», dopóki nie poznam jej tajemnicy. Gdy posiłek dobiegał końca, zacząłem powoli rozumieć, na czym polegają trudności tego małżeństwa. Kobieta ta, szukając rady u kobiet doświadczonych (?) w życiu małżeńskim, dowiedziała się, że wzorowa żona, słysząc na schodach kroki swego męża lub odgłos jego klucza przekręcanego w zamku, powinna wybiec mu naprzeciw; że dla zapewnienia sobie wierności męża nic nie jest tak ważne, jak staranne przyrządzanie jego ulubionych potraw; że mężczyźni są egoistami i że mądra dyplomacja wymaga, aby przed wieczornym powrotem męża do domu przygotować mu fajkę, fotel i pantofle. Wszystkie te zasady znała i w ciągu dwunastu lat małżeństwa nie przekroczyła żadnej z nich. Nie wydaje mi się, żebym oceniał ją lekkomyślnie, przypuszczając, że w swoim mniemaniu — oczywiście bardzo pokornym! — osiągnęła ona ideał, do którego dążyła. Wróciwszy do siebie, zaraz napisałem do tej «doskona-łej żony» list, którego ostatecznie nie wysłałem. Wydało mi się, że lepiej będzie opublikować go w Anneau d'Or, który ona czyta i ceni. Kto wie, może rozpozna w nim siebie i w ten sposób uderzenie będzie mniej brutalne? Chyba, że rozpozna którąś ze swych przyjaciółek...! Oto ten list: Bardzo dobrze Pani zrozumiała, że kochać znaczy wychodzić naprzeciw potrzebom bliźniego, zwłaszcza jeśli tym bliźnim jest małżonek. Dzięki ogromnej intuicji potrafi Pani domyślić się pragnień Roberta, czasem nawet zanim zdąży on je sformułować, a Pani niestrudzona wielkoduszność zawsze na nie odpowiadała. Jak to możliwe, że owa intuicja nie doprowadziła Pani do odkrycia najgłębszego — co nie znaczy najczęściej wyrażanego lub najbardziej widocznego — życzenia męża? Życzenia wpisanego niejako w samą tkankę istoty ludzkiej: aby do czegoś się nadawać. Wie Pani dobrze, że najboleśniejszym wyrzutem, jaki w chwili złości można skierować do dziecka, są słowa: „Do niczego się nie nadajesz!". Tak, już od najmłodszych lat każdy człowiek chciałby się do czegoś nadawać. A później — być użytecznym, komuś potrzebnym. Nie ma w tym nic zaskakującego — stworzony na obraz Boga człowiek pragnie być twórcą, a jego największą radością jest odkrycie, że potrafi przynieść szczęście innej osobie i że w promieniach jego miłości czyjaś osobowość otwiera się i rozkwita. Pani mąż nie może nie nosić w sobie tego skrytego pragnienia. Nie potrafiła go Pani w nim odkryć, nie umiała Pani odwołać się do jego twórczej miłości i uczyniła go Pani rozpieszczonym dzieckiem. Mniej lub bardziej wyraźnie zdaje on sobie z tego sprawę, więc proszę się nie dziwić narastającemu buntowi kogoś, kto do niczego się nie nadaje! Zastanawiałem się nad wyjaśnieniem Pani pomyłki — tak brzemiennej w skutki, choć z pewnością możliwej do naprawienia. Mogę co najwyżej stawiać hipotezy. Powierzam je Pani—jeśli żadna z nich nie jest słuszna, może przynajmniej wskażą właściwą drogę. O ile znam Pani męża, wydaje mi się bardzo prawdopodobne, że na początku małżeństwa mocno się starał podtrzymać tę miłość, która kazała Pani niczego mu nie odmawiać, wychodzić naprzeciw wszystkim jego pragnieniom, zapomnieć dla niego o sobie. Przyzwyczajenie, którego kiedyś tak łatwo nabrał, z pewnością jest w nim jeszcze mocno zakorzenione. Inna hipoteza: Powodem wszystkiego jest Pani chęć zapomnienia o sobie. Będąc mniej szlachetną, domagałaby się Pani od męża troski, względów, prezentów; buntowałaby się Pani przeciwko jego nieuwadze i wymaganiom, formułowałaby Pani zarzuty. On zaś, ponieważ Panią kochał, przezwyciężyłby swój egoizm, czyniłby wysiłki w celu przypodobania się Pani — po to, aby zachować jej miłość lub przynajmniej uniknąć tego, czego mężczyźni chorobliwie się boją: «scen». Proszę mi wybaczyć, że podam jeszcze jedną, mniej korzystną hipotezę. Czyżby nie potrzebowała Pani nikogo i sama sobie wystarczała? Czyżby pielęgnowała Pani w sobie nienasyconą potrzebę samozadowolenia? Czy kiedykolwiek pozwoliła mu Pani wykazać inicjatywę? W czasie swojej wizyty powiedział mi w wielkim gniewie słowa, których znaczenia — przyznaję — w tamtym momencie nie zrozumiałem: „Dochodzę już do tego, że chciałbym, aby popełniła jakiś porządny ciężki grzech i z płaczem rzuciła mi się w ramiona". Nie posunę się do tego, by doradzać Pani ten „porządny ciężki grzech"! Lecz być może jest inny sposób, żeby oddać inicjatywę w jego ręce i pobudzić jego wielkoduszność. Być może w dzieciństwie często powtarzano Pani tę półprawdę, która szybko staje się poważnym błędem: Kochać znaczy dawać. Otóż nie — kochać znaczy oddychać — wdychać i wydychać, dawać i przyjmować. Kiedy ten rytm nie jest zachowany, miłość się dusi. Herezja «czystej miłości» w życiu małżeńskim jest nie mniej zgubna niż w duchowości. Wie Pani, że w epoce Ludwika Xiy która była także epoką mistyczną—przynajmniej w tym sensie, że Dwór i Miasto interesowały się wielkimi problemami duchowości — niektórzy twierdzili, że nasza miłość do Boga tylko wtedy jest doskonała, gdy usuniemy z niej wszelkie pragnienie wzajemności, nagrody, korzyści duchowej, a nawet zbawienia. Był to zastosowany do życia duchowego mit absolutnej bezinteresowności, drogi niektórym z naszych współczesnych; mit, który pod budującymi pozorami skrywa niewątpliwie więcej pychy niż czystości. Kochać swego męża w sposób tak czysty i bezinteresowny, że nie oczekuje się niczego w zamian—czy tak pojmuje Pani miłość? Proszę zatem pozwolić sobie powiedzieć, że jest to herezja i że jest ona zabójcza dla małżeństwa. „Nie jestem ci już potrzebna jak dawniej, a ja muszę czuć się potrzebna, abym była szczęśliwa". Są to co prawda słowa kobiety (Katherine Mansfield), ale mogłyby one równie dobrze być słowami Pani męża; wyrażają bowiem powszechne prawo miłości. Kochać kogoś to nie tyle starać się przynieść mu spełnienie, ile pomagać mu wzrastać, a więc prowokować go do wychodzenia poza siebie, przekraczania siebie, tracenia i dawania siebie —jednym słowem: do kochania. Jak może to osiągnąć ktoś, kto nie jest mocno przekonany i nie pozwala drugiemu zrozumieć, że dla swego pełnego rozwoju, dla realizacji swej własnej misji i dla osiągnięcia świętości nieodparcie go potrzebuje — jego darów, jego współdziałania, jego miłości? Proszę się przyjrzeć Bożej pedagogii. Ten, którego wszyscy potrzebują, a który sam nie potrzebuje nikogo, zechciał potrzebować ludzi, ponieważ ich kocha. „Bóg potrzebuje ludzi". On nas zna i dobrze wie, że jest to najlepszy sposób, aby wydobyć z nas to, co najcenniejsze, aby nas wyprowadzić na najwyższe szczyty. Zechciał potrzebować matki — proszę zobaczyć, do jakich szczytów świętości powołanie to wyniosło Maryję. Zechciał potrzebować Apostołów — do jakiej doskonałości (ludzkiej i duchowej) wzniosła się osobowość Pawła dzięki powierzonej mu misji! Umieć potrzebować tego, komu oddaje się wszystko — oto szczyt doskonałej miłości. 21. „Otrzymałam mężczyznę od Pana' Ostatni dzień sesji formacyjnej. Niektórzy przychodzą, aby mi przedstawić decyzje i postanowienia, które — jak sądzą — powinni podjąć. Ałain L. jest właścicielem gospodarstwa rolnego i ojcem trojga dzieci. Po rozmowie o jego życiu duchowym i podejmowanych obowiązkach społecznych, mówi mi o swojej żonie i o pomocy, jakiej udziela ona nielicznym i przeciążonym pracą księżom w swoim kantonie: „To dlatego — precyzuje — nie zamierzamy mieć więcej dzieci". Mój rozmówca — niewątpliwie na skutek jakiegoś nieświadomego poruszenia na mojej twarzy — widzi, że to krótkie zdanie rodzi we mnie pewien opór. „Czy ksiądz uważa, że to jest słuszne?" — pyta. Odpowiadam, że nie chciałbym wyrażać zdecydowanej opinii w tak ważnej dla jego rodziny kwestii. W odpowiedzi na jego prośbę, poddaję mu zatem kilka refleksji na temat chrześcijańskiego znaczenia płodności. !=> Przez swój chrzest przestał pan należeć do siebie i oddał się pan Chrystusowi, aby wraz z Nim służyć dziełu Bożego ojcostwa. Również dysponując swoim ciałem, które jest zasadą płodności, powinien pan pytać o wolę Bożą. Dla chrześcijanina zrodzić dziecko znaczy odpowiedzieć na wezwanie Boga, pragnącego rozlać w życiu nowej istoty hojne dary swego ojcowskiego serca. ¦=> Tylko dzięki rodzinom Kościołowi przybywa nowych członków. Gdzież indziej mógłby on znaleźć kapłanów, świeckich i zakonnych misjonarzy, kontempla-tyków, jednym słowem wszystkie swoje dzieci? ¦=> Jednak wyj aśnieniem sensu płodności j est nie tylko miłość do Boga i do Jego Kościoła, ale także miłość do dziecka. Poza ojcostwem, każda inna miłość przynosi dodatkowe dobro lub radość temu, kto posiada już podstawowe dobro, jakim jest życie. Ojcostwo zaś obdarza tym pierwszym dobrem, którego nie można porównać z żadnym innym. I nie jest to tylko dar jednego dnia — ileż wysiłków inteligencji i miłości potrzeba, aby naturalne i duchowe życie dziecka w pełni się rozwinęło! ¦=> Jakże skromne—w porównaniu z urodzeniem i wychowaniem dziecka — są owe dzieła, którym jednak mężczyźni i kobiety poświęcają tak wiele sił, umiejętności i czasu! Katedry, nawet piramidy nie oprą się niszczącemu działaniu czasu — kiedyś zostaną po nich jedynie ruiny i proch, a nawet mniej niż to — gdy tymczasem na Bożym niebie może rozbłysnąć jeszcze jedna niezniszczalna gwiazda. Nie chodzi oczywiście o to, żeby odrzucić świadome planowanie rodziny lub nie doceniać wytworów ludzkiej działalności, ale o to, by zachować hierarchię wartości. *=> Poza tym dziecko to coś znacznie więcej niż tylko dziecko. Proszę spojrzeć na swego najmłodszego synka, który z zaciśniętymi piąstkami śpi w kołysce. Proszę sobie wyobrazić, że — tak jak pan — ma on troje dzieci, że z kolei każde z nich również będzie miało troje dzieci i tak dalej. Pochodzące od niego piąte pokolenie będzie liczyć 249 osób, a jeśli dodamy do siebie te pięć pokoleń, otrzymamy liczbę 363 osób pochodzących od jednego dziecka, któremu kiedyś zdecydował się pan dać życie. Widzieć w dziecku zapowiedź swego niezliczonego potomstwa — czyż nie do tego wzywał Abrahama Jahwe, kiedy kazał mu wyjść z namiotu i kontemplować niebo błyszczące mnóstwem gwiazd, mówiąc: „Tak liczne będzie twoje potomstwo" (Rdz 15, 5)? ¦=> Choćby nie wiem jak ważne były podejmowane przez pana działania zawodowe i społeczne, to cóż one znaczą w porównaniu z połączonymi działaniami wszystkich potomków choćby jednego z pańskich dzieci, wśród których będą — może pan mieć taką nadzieję i w jakiejś części zależy to od pana — wielkie serca i wielkie talenty, kapłani i konsekrowane kobiety? Święci... dlaczego nie? Lubię myśleć o dumie Ewy, która właśnie urodziła swego pierwszego syna. Wydaje ona triumfalny okrzyk: „Otrzymałam mężczyznę od Pana!" (Rdz 4,1). Tak, wielką rzeczą jest fizyczna płodność. Jeszcze większą jest płodność duchowa. Nie jest ona zresztą wyłącznym przywilejem tych, którzy z miłości do Chrystusa rezygnują z założenia rodziny — kapłanów, zakonników, zakonnic. Również wy, chrześcijanie żyjący w małżeństwie, umiejcie dostrzec w niej najwyższy cel waszego zjednoczenia. Ale to już inny temat. 22. Szanować bezinteresowność „Małżeństwa, które w pełni szanują mieszkającą w sercu miłości godność, są źródłami, z których wypływa dziewictwo". Jeśli wierzyć C. Patmore — ja zaś jak najbardziej skłaniam się ku temu — to najlepszym potwierdzeniem wartości rodzin są wywodzący się z nich chłopcy i dziewczęta, którzy poświęcają się Bogu. Wielokrotnie podejmowałem ten temat. Chciałbym jednak do niego powrócić. Pozostawiając dzisiaj z boku powołanie kapłańskie, zadaję wam bez żadnych chwytów krasomówczych pytanie, które nie daje mi spokoju: „Dlaczego odmawiacie Bogu swoich córek?". Nie mam zamiaru uogólniać. Są jeszcze rodzice, którzy chętnie się godzą, aby ich córki obrały drogę życia w zakonie; są nawet tacy, którzy tego pragną. Jest ich jednak niewielu, jak wnioskuję z często słyszanych stwierdzeń i z odpowiedzi, jakie otrzymuję, gdy wobec audytorium złożonego z chrześcijańskich małżonków zdarza mi się postawić pytanie: „Kto z was chciałby, aby jego syn został księdzem?" Podnosi się wiele dłoni. „A kto chciałby, żeby jego córka została zakonnicą?" Uniesionych dłoni jest niewiele, a często nie ma ich wcale. Już samo wychowanie waszych córek w atmosferze rodzinnej, w której nie ma miejsca na szacunek dla życia zakonnego kobiet, a szczególnie dla życia kontemplacyjnego, jest odmawianiem ich Bogu. Czemu przypisać ten brak szacunku dla dziewictwa konsekrowanego nawet u najlepszych? Nie chcę odpowiadać a priori, bez przeprowadzenia głębszych badań. Poprzestanę dzisiaj na ostrzeżeniu i zachęceniu was do uczciwego postawienia sobie tego ważnego pytania. Uważajcie jednak, abyście nie dali się zwieść tłumaczeniom, które być może od razu się wam nasuną. Znam je, bo często je słyszałem: „Zakonnica w dzisiejszych czasach? To przecież pomocnik socjalny, pielęgniarka, opiekunka do dzieci...! Zgromadzenia zakonne się nie rozwijają... Zbyt wiele w nich infantylizmu...". Lista zarzutów jest długa. Przyznajcie, że wasze zastrzeżenia często nie są zbyt dobrze uzasadnione; wynikają one nie tyle ze spotkań z zakonnicami, ile z lektury podejrzanych biografii i powieści albo z tej pogardy, jaką zbyt wielu chrześcijan okazuje, mówiąc o «siostrzyczkach». Aby odnaleźć prawdziwy powód tego lekceważenia dla żeńskiego życia zakonnego, trzeba szukać głębiej. Częściowo leży on w zagubieniu poczucia sacrum. Im większe poczucie sacrum, tym większe zrozumienie dla życia konsekrowanego. Tak, wielu nam współczesnych, nawet uważających się za gorliwych chrześcijan, pozwoliło, by zatarło się w nich to poczucie sacrum, które przecież jest podstawowym elementem wszystkich religii. Niewątpliwie chodzi tu o wrażliwość na samego Boga. Rzeczywiście, poczucie sacrum jest tam, gdzie jest poczucie transcendencji, majestatu i potęgi Boga — transcendencji, majestatu i potęgi Jego miłości. Jeśli rodzice uznają w Bogu tego, kim naprawdę On jest, to trudno mi uwierzyć, że nie odczuwają najmniejszego pragnienia, aby oddać Mu jedno lub więcej swoich dzieci, tak jak dawniej Żydzi oddawali pierwsze plony — dziesięcinę ze swych dóbr. W jaką przepaść może runąć nasza rozerotyzowana, przesycona materializmem cywilizacja, do jakiego upadku, mimo wszystkich sensacyjnych osiągnięć, może ją doprowadzić kult wydajności, jeśli nagle wyschną te źródła czystości i modlitwy, jakimi są domy zakonne i klasztory! Wstydzicie się córki, która się źle prowadzi, więc dlaczego nie jesteście dumni z konsekrowanej dziewicy? Skarżycie się, że za wszystko trzeba płacić, więc dlaczego nie szanujecie najpiękniejszego gestu bezinteresowności, jaki istnieje — poświęcenia się Bogu? Czy prawdziwie chrześcijańscy ojciec i matka nie będą się pokornie modlić, aby Pan wybrał sobie spośród ich dzieci tę, która zrezygnuje z każdej innej miłości i z każdego innego zadania, by przez całe życie wsłuchiwać się w najmniejsze nawet pragnienia swego Boga i wstawiać się u Niego za tą biedną i grzeszną ludzkością, którą niewątpliwie pochłonąłby ogień z nieba, gdyby nie było tych czuwających — jak święta Genowefa nad uśpioną Lutecją — dziewic? Jest wszakże znak świadczący o tym, że mentalność chrześcijan nie jest całkowicie spaczona: podziw i głęboki, połączony z miłością szacunek, jakim jeszcze wielu darzy Maryję. Lecz czy nie wydają się oni czasem zapominać, że jest Ona najpierw dziewicą, świętą Dziewicą? Pewnego dnia w skromnym miasteczku na Bliskim Wschodzie młoda, promieniejąca szczęściem dziewczyna odgadła, że poświęcenie Bogu swego dziewictwa jest o wiele lepszym sposobem oddania Mu chwały niż całopalenia z baranów i wołów zabijanych w jerozolimskiej świątyni. Bóg Ją nawiedził i przez Nią dał nam Zbawiciela. 23. Obowiązek zatrzymania się Są słowa, które z pewnością wypowiada się lub pisze nie bez przykładania do nich wagi, ale i nie przypisując im znaczenia większego niż innym. A oto nie przestają one rozwijać się i rosnąć; zasadzone zostało drzewo, a widać, że wyrasta las. Taka jest historia „obowiązku zatrzymania się". Jesienią 1945 Anneau d'Or opublikował krótki artykuł pod tytułem Zapomniany obowiązek. Od tamtej pory słowa o „obowiązku zatrzymania się" żyły własnym, zaskakująco intensywnym życiem, a wyrażenie to stało się dla tysięcy małżeństw znakiem rozpoznawczym, słowem-kluczem. Oczywiście nie jest to obowiązek łatwy. Spotyka się on u małżonków z wieloma oporami natury psychologicznej i duchowej. Nie zmienia to jednak faktu, że ci, którzy go podejmują, znajdują w nim pomoc, by nie zboczyć z obranego kierunku, utrzymać kurs na rysujący się przed nimi niewyraźnie ideał i stopniowo się do niego przybliżać. W 14. rozdziale Ewangelii według świętego Łukasza Chrystus przypomina o „obowiązku zatrzymania się": „Któż z was, chcąc zbudować wieżę, nie usiądzie wpierw i nie oblicza wydatków, czy ma na wykończenie? Inaczej, gdyby położył fundament, a nie zdołałby wykończyć, wszyscy, patrząc na to, zaczęliby drwić z niego: 'Ten człowiek zaczął budować, a nie zdołał wykończyć'". Dzisiaj, w dobie oszałamiających prędkości, przypominanie o tym zapoznanym obowiązku jest bardziej na czasie niż kiedykolwiek przedtem. Myślę, że nie wydaję lekkomyślnego sądu twierdząc, że najlepsi chrześcijańscy małżonkowie, ci, którzy nigdy nie uchybiają obowiązkowi modlitwy, zwalniają się często z obowiązku zatrzymania się. Zanim przystąpiliście do budowania waszej rodziny, konfrontowaliście swoje zapatrywania, ocenialiście środki materialne i duchowe, opracowywaliście plan. Ale czy odkąd rozpoczęliście pracę, nie zapominacie o tym, by usiąść i razem ocenić wykonane zadanie, przypomnieć sobie zamierzony ideał, skonsultować się z Mistrzem budowy? Znam wasze zastrzeżenia i trudności, ale wiem także, że jeśli nie czuwa się nad konstrukcją, dom w końcu się zawali. W życie rodziny, która nie znajduje czasu na zatrzymanie się i zastanowienie, wchodzi i podstępnie się zadomawia materialny i duchowy nieład; rutyna opanowuje wspólną modlitwę, posiłki i wszystkie elementy życia rodzinnego; wychowanie sprowadza się do mniej lub bardziej nerwowych odruchów rodziców; jedność małżonków zaczyna pękać. To zaniedbanie obserwuje się nie tylko u małżeństw bez formacji, które nie znają elementarnych zasad wychowania i podstaw duchowości małżeńskiej, ale również u tych, które uznaje się za autorytety w sprawach rodziny i które rzeczywiście nimi są... w teorii. Ponieważ brak im koniecznego dystansu, małżonkowie nie widzą już tego, co od pierwszej chwili zauważa ktoś, kto przekroczy ich próg — owych zaniedbań, o których rozmawiają ich zasmuceni przyjaciele, nie mając odwagi powiedzieć o nich zainteresowanym, gdyż boją się spotkać z ich niezrozumieniem lub rozdrażnieniem. Niektóre pary małżeńskie zauważyły to niebezpieczeństwo. Przewidziały i zastosowały różne środki, aby mu zapobiec. Jedna z nich mówiła mi ostatnio, na podstawie własnego doświadczenia, jak cenny jest dla małżonków wspólny wyjazd na wypoczynek — bez dzieci lub tygodniowa podróż. Pomyślicie może, czytając to, że nie wszystkim dana jest możliwość pozostawienia dzieci pod opieką przyjaciół lub rodziców. Są inne rozwiązania. Pewne trzy rodziny, na przykład, połączyły się, by wspólnie spędzić wakacje w tym samym miejscu, dzięki czemu każde małżeństwo mogło wyjechać na tydzień, pozostawiając dwóm pozostałym troskę o swe dzieci. Jest jeszcze inny sposób uniknięcia rutyny w małżeństwie i chciałbym wam go przedstawić. Weźcie swój kalendarz i — tak jak zapisalibyście w nim planowane wyjście do kina lub odwiedziny u przyjaciół — zanotujcie spotkanie ze sobą. Niech będzie wiadome, że te dwie lub trzy godziny są tabu (lub święte — to bardziej chrześcijańskie) i nie dopuśćcie, by jakiś powód, dla którego nie odwołalibyście planowanego spotkania czy kolacji u przyjaciół, kazał wam zrezygnować z ustalonego spotkania we dwoje. Jak wykorzystać te godziny? Przede wszystkim postanówcie sobie, że nie będziecie się spieszyć. Odbijcie od brzegu — trzeba koniecznie zapomnieć o bieżących troskach. Wypłyńcie na pełne morze. Przeczytajcie wspólnie jakiś fragment lub rozdział z książki — może to być Biblia — odpowiednio dobrany i przygotowany na ten szczególny czas. Następnie, o ile nie zrobiliście tego na początku, pomódlcie się przez dłuższą chwilę. Jeśli to możliwe, niech każdy wypowie głośno swoją osobistą i spontaniczną modlitwę. Taka forma modlitwy — nie umniejszając innych — cudownie zbliża serca. Gdy w ten sposób zanurzycie się już w Bożym pokoju, powierzcie sobie nawzajem wasze myśli, tajemnice, wyrzuty — wszystko to, czego powiedzenie byłoby trudne i często niepożądane w codziennym zgiełku i zabieganiu. Niebezpieczne byłoby zachować to w głębi serca, ponieważ — wiecie o tym dobrze — istnieje milczenie, które jest wrogiem miłości. Nie zatrzymujcie się jednak na sobie ani na obecnych zmartwieniach; powróćcie do źródeł waszej miłości, przypomnijcie sobie ideał, do którego chcieliście dążyć, gdy wspólnie wyruszaliście w drogę radosnym krokiem. Ożywcie dawny zapał. „Trzeba wierzyć w to, co się robi, i robić to z entuzjazmem". Następnie wróćcie do chwili obecnej, porównajcie ideał z rzeczywistością, zróbcie małżeński rachunek sumienia — nie mam na myśli osobistego rachunku sumienia — podejmijcie stosowne i praktyczne postanowienia, aby uzdrowić, umocnić, odmłodzić, odświeżyć i otworzyć wasze małżeństwo. Przeprowadźcie ten obrachunek szczerze i z całą wnikliwością; odszukajcie przyczyny stwierdzonego zła. Dlaczego nie mielibyście poświęcić kilku chwil także i na to, by «pomedytować» o każdym z waszych dzieci, poprosiwszy wcześniej Boga, by „umieścił swoje oko w waszych sercach" (to wyrażenie pochodzi z Biblii) po to, abyście mogli patrzeć i więcej kochać je tak, jak On na nie patrzy i je kocha. Będziecie im wówczas umieli pomóc zgodnie z Jego pragnieniami. W końcu i nade wszystko zastanówcie się, czy Bóg rzeczywiście zajmuje pierwsze miejsce w waszym domu. Jeśli zostanie wam nieco czasu, zróbcie z nim, co chcecie, ale proszę was, nie wracajcie do zajęć domowych albo telewizji. Nie macie nic więcej do powiedzenia? Pomilcz-cie razem — być może nie będzie to najmniej pożyteczna chwila. Przypomnijcie sobie słowa Maeterlincka: „Jeszcze się nie znamy, nie odważyliśmy się jeszcze razem milczeć". Bardzo ważne jest, aby zapisać to, co zostało odkryte, przemyślane, postanowione podczas waszego spotkania — może to zrobić później jeden z małżonków, a przy następnym spotkaniu przeczytacie to razem. Praktyka «zatrzymania się», o której napisałem, jest tylko jednym ze środków służących zachowaniu waszej małżeńskiej miłości młodą i żywą. Istnieje z pewnością dużo innych środków. Ale ten — wypróbowany przez wielu małżonków — udowodnił już swoją wartość. 24. Miłość i samotność Jak dotknięcie cienia, jak szelest sunącego w wysokiej trawie węża, jak niejasne wspomnienie, które pojawia się, by natychmiast zniknąć, tak serce męża lub żony nawiedza czasem uczucie samotności, jakkolwiek wielka jest ich miłość. Potrafi ono znaleźć odpowiedni moment: chwila zmęczenia, przedłużające się oczekiwanie, słabsza czujność serca. Wzruszenie ramion, uśmiech niedowierzania lub instynktownie przywołane uczucie miłości wystarczą, aby rozproszyć nieprzyjemne wrażenie. Jest to jednak pierwsze ostrzeżenie. Podstępny gość powraca i za każdym razem po swoim przejściu pozostawia w głębi duszy niejasny ślad niepokoju. I oto pewnego dnia przestaje się ukrywać. A więc to ono, dawne uczucie samotności, które przez całą młodość nie dawało sercu spokoju. Wydawało się, że zostało już ostatecznie przezwyciężone. Miłość — ta piękna, zwycięska miłość sprzed pięciu, dziesięciu, piętnastu lat nie wygnała go na dobre? Ach, j ak bardzo nie potrafimy się bronić przed intruzem —niepokojem, strachem, wstydem czy chęcią ucieczki... Nie rozumiemy tego, co nas spotyka, i dlatego reagujemy w sposób bezładny. „Nie byliśmy dla siebie stworzeni? Czyżbym jej już nie kochał? Czyżbym się rozczarowała...?" Fałszywym przypuszczeniom odpowiadają fałszywe rozwiązania: szukanie rozrywek, rezygnacja, skupienie na wypełnianiu obowiązków, ślepa wierność, wizyta u psychiatry... Dlaczego wpierw nie szukamy światła — spokojnie, świadomie i odważnie! Tak, najpierw trzeba zrozumieć. Jeżeli zastanowimy się nad uczuciem samotności, to zobaczymy, że pojawia się ono po raz pierwszy wówczas, gdy młody człowiek zaczyna doświadczać tego, że jest osobą — gdy uświadamia sobie swoją inność, odkrywa siebie jako jedyną, niepowtarzalną i do nikogo niepodobną istotę. Po upływie pierwszych miesięcy życia, w których dziecko niejako identyfikuje się z matką, następuje okres emocjonalnej zależności od rodziny. Później — stopniowo — dziecko, które początkowo mówiło o sobie w trzeciej osobie, zaczyna mówić „ja" — manifestuje pewną autonomię, potwierdza siebie wobec otoczenia, ewentualnie przyjmuje ton roszczeniowy. Następnie wchodzi w relacje z innymi, uczy się życia w społeczności. Tak naprawdę jeszcze przez lata czuje się dobrze w swoim środowisku — w grupie, w rodzinie, wśród kolegów. Ale przychodzi krytyczny moment, w którym przeciwstawiają się sobie środowisko społeczne i rodząca się osobowość. I to wówczas rodzi się poczucie samotności. Odtąd życie w grupie nie może odpowiedzieć na najgłębszą potrzebę łodej osobowości; potrzebuje ona komunii, relacji z drugą osobą, dialogu, w którym dwie samodzielne osoby czynią wspólnym to, co w nich jest najlepsze. Komunii tej szuka się najpierw w przyjaźni, później realizuje się ona w inny, pełniejszy sposób w miłości małżeńskiej, ponieważ „nie jest dobrze, żeby mężczyzna był sam" (Rdz 2,18). Takie jest wytłumaczenie doświadczenia samotności: jest ono pragnieniem komunii. Oto dlaczego trwa ono, kiedy jej brakuje i natychmiast znika, kiedy zostaje ona odnaleziona. Komunia — w niej dwoje partnerów ma poczucie bycia jednym, a jednocześnie doświadcza życia osobowego z nieznaną dotąd intensywnością. Owo poczucie samotności pojawia się często w kilka lat po ślubie. Jeżeli małżeństwo nie było prawdziwą komunią osób, może to być powrót stanu ducha z okresu dojrzewania*. Natomiast jeżeli dwie osoby zrealizowały w wierności Chrystusowi autentyczną komunię miłości, to poczucie samotności ma u nich całkiem inne znaczenie. Niech przypomną sobie dawniejsze doświadczenie: poczucie samotności objawiało potrzebę komunii. Teraz jednak chodzi o inną komunię. Ich ludzka osobowość doszła do tego etapu rozwoju, w którym — aby osiągnąć pełnię — musi wejść w komunię z Bogiem. (Jasne jest, że osobiste spotkanie z Bogiem może się dokonać wcześniej niż zawarcie małżeństwa). Z Bogiem nie będącym już ideą czy istotą, o której się słyszało, ale kimś, kogo się spotyka i z kim wchodzi się w dialog, w zażyłość. Hiob wyraził to słowami: „Dotąd Cię znałem ze słyszenia, teraz ujrzało Cię moje oko" (Hi 42, 5). * Tego rodzaju sytuacja wymaga omówienia, które wykraczałoby poza ramy niniejszego artykułu. Byłoby więc błędem — i to dużym — obwiniać współmałżonka lub miłość. Małżeństwu zawdzięcza się nie tylko zrozumienie, że młodzieńcza samotność była oczekiwaniem małżeńskiej komunii, ale również odkrycie pragnienia innej komunii, innych zaślubin — w których dusza łączy się ze swoim Bogiem. Młodzi śmieją się z niedowierzaniem i oburzeniem, czytając słynne słowa Paula Valery; widzą w nich żart sceptyka: „Bóg stworzył mężczyznę, ale widząc, że nie jest on dość samotny, dał mu kobietę, by pozwolić mu lepiej odczuć samotność". Młodzi mylą się. To wielkie dobrodziejstwo małżeństwa, że powoduje ono w sercu małżonków dojrzewanie pewnego rodzaju samotności, która jest daleka od rozdzielania ich i od wzbudzania w każdym z nich wyrzutów przeciw drugiemu; zbliża ich ona do siebie, umacniając ich wzajemną czułość i wdzięczność. Jeśli to zrozumieją, jeśli się na to zgodzą, to ich miłość — według życzenia Rilkego — będzie „dwiema sa-motnościami, które wzajemnie się ochraniają, dopełniają, ograniczają i poddają się jedna drugiej". Niech się nie obawiają zagłębić każdy w swoją samotność. Niech każdy usłyszy słowo Boga przekazane przez Ozeasza: „Chcę ją przynęcić, na pustynię ją wyprowadzić i mówić jej do serca" (Oz 2,16) i komentarz świętej Teresy: „To, co przede wszystkim jest dla nas ważne, to wejście w nas samych, by tam pozostawać sam na sam z Bogiem". Ale jak to jest możliwe bez uchybienia miłości małżeńskiej i narażenia jej na niebezpieczeństwo? Jest rzeczą naturalną, że zadajemy sobie to pytanie, że ogarnia as lęk w obliczu tego skoku w pustkę. Jedyną odpowiedź, jedyne zapewnienie bezpieczeństwa przynosi bezwarunkowa wiara w słowa Chrystusa: „Kto straci swe życie, ten je zachowa" (por. Łk 9,24). Trzeba więc „utracić swoją miłość"? Tak — powiedzmy to otwarcie — trzeba utracić, trzeba zaakceptować pewne konieczne oderwanie (por. 1 Kor 7,29-31). Po to jednak, aby zostało «ocalo-ne» i odnalezione — i to stokrotnie — to, co wcześniej było «utracone». Ci, którzy tego doświadczyli, mogą o tym zaświadczyć. Potrzeba, aby małżonkowie — nie wbrew swojej mi-, łości, ale dzięki niej — weszli w ten etap wspólnego życia, w którym z czułością i cierpliwością będą sobie wzajemnie pomagać w postępowaniu na drodze samotności, która prowadzi do Pana. Trzeba, aby każdego dnia w obrazie jedności Chrystusa i Kościoła, jakim jest ich małżeństwo, znajdowali światło i pomoc do coraz lepszego rozumienia życia w bliskości z Bogiem i do postępowania w nim. Trzeba, aby połączenie bogactw ich samotności sprawiło, że ich miłość osiągnie głębię, jakiej na początku małżeństwa nawet się nie spodziewali. Czy Chrystus nie po to uczynił małżeństwo sakramentem, aby podnieść miłość do tej doskonałości? Ból naszego istnienia wynika stąd, że jesteśmy na wieczność sami i wszystkie nasze wysiłki, wszystkie nasze działania są niczym innym, jak tylko próbą ucieczki przed tą samotnością. uy de Maupassant Tak jest we wszystkich pokojach hotelowych, godziny wieczorne są zawsze trudne dla człowieka samotnego. I oto teraz mój dawny lęk, tutaj, we wnętrzu mojego ciała, jak zakażona rana, którą zaognia każdy ruch. Znam jego imię. To strach przed wieczną samotnością, obawa, że nie ma odpowiedzi. lbert Camus Każdy człowiek jest sam pośrodku karawany, o wędrowcze. . Mary Sekrety Sztuki najlepiej poznaje się w odosobnieniu, a Piękno, tak jak Mądrość, kocha samotnego wielbiciela. . Wilde Najsilniejszym człowiekiem na świecie jest ten, który jest najbardziej samotny. . Ibsen Zawsze znajdą samotność ci, którzy są jej godni. arbey d'Aurevilly Wszelkie zło pochodzi stąd, że nie potrafimy być sami — stąd zabawa, przepych, rozrzutność, wino, kobiety, ignorancja, oszczerstwo, zazdrość, zagubienie siebie i Boga. a Bruyere Całe nieszczęście ludzi pochodzi z jednej rzeczy, to jest, że nie umieją pozostawać spokojnie w izbie. ascal Ileż razy widziałem, jak inteligencja rośnie i wznosi się, gdy pozostaje się samemu, i jak maleje ona i upada, gdy tylko wejdzie się znowu między ludzi. uy de Maupassant Jeżeli powracamy do samotności, staje się dla nas coraz bardziej jasne, że nie jest ona rzeczą, którą moglibyśmy wziąć lub porzucić. Jesteśmy samotnością. Możemy, co prawda, oszukiwać się i żyć jak gdyby tak nie było. Ale to wszystko. O ileż lepiej byłoby, gdybyśmy zrozumieli, że jesteśmy samotnością, tak, i od tej prawdy wyszli! . M. Kilkę Samotność nie zależy od tego, co na zewnątrz. Jest ona czymś wewnętrznym. . Estaunie Czy życie nie jest tylko uczeniem się samotności, a małżeństwo najsubtelniejszym środkiem dochodzenia do niej? . i S. Couderc Jeżeli poczuje Pan wówczas, że owa samotność jest wielka, to proszę się z niej cieszyć. Proszę sobie powiedzieć: Czymże byłaby samotność, gdyby nie była wielką samotnością? Samotność jest jedna—jest ona z istoty wielkim i trudnym do uniesienia ciężarem. Prawie wszyscy przeżywają chwile, które chętnie wymieniliby na cokolwiek, na najmniejszy pozór wspólnoty z pierwszym lepszym przechodniem, najbardziej nawet nikczemnym... Lecz być może są to właśnie chwile, kiedy rośnie samotność, a jej wzrastanie jest bolesne jak wzrastanie dziecka i smutne jak niewyraźny początek wiosny. Niech Pan się tym zbytnio nie martwi. Jedno tylko jest potrzebne: samotność. Wielka wewnętrzna samotność. Wejść w siebie i godzinami nie spotykać nikogo — to właśnie trzeba osiągnąć. R. M. Rilke To, co jest konieczne, to samotność serca i umysłu. Jeśli jej nie posiadasz, choćbyś był sam na świecie, nie jesteś samotny. Jeśli zaś ją posiadasz, to nawet otoczony wszystkimi tłumami świata, jesteś samotny. /. de Ruysbroeck 25. Gdybym miała przestać go kochać... Po dwunastu i pół roku małżeństwa bezdzietna kobieta odkrywa, że mąż ją zdradza. W tym decydującym dla jej małżeństwa momencie spotyka księdza, którego dobrze nie zna i właśnie dlatego zwierza się mu ze swego dramatu. Ksiądz — niewiele wiedząc o niej i o jej małżeństwie — zamiast mnożyć rady, pozwala jej zadawać pytania. Kobieta spotyka się z nim, nieregularnie, przez ponad rok. On czasem — na jej prośbę — wysyła jej zwięzłe podsumowania treści ich rozmów. Kryzys tego małżeństwa po bardzo długim czasie na szczęście się zakończył. Kilka lat później kobieta odnalazła te listy i chciała je spalić, ale powstrzymała ją wątpliwość. Odesłała je księdzu ze słowami: „Proszę zrobić z nich użytek, jaki wyda się Księdzu najlepszy. Te listy pomogły mnie — być może mogłyby pomóc także innym kobietom. Czasami wystarczy jedno zdanie, żeby oświecić, żeby ocalić życie". 10 czerwca 1960 Proszę uczynić wysiłek, żeby go zrozumieć. Zobaczyć sytuację jego oczyma, od jego strony. I przez miłość do niego — a nie najpierw do samej siebie — pomóc mu powrócić do wierności. Jak długo pozostanie Pani po swojej stronie i nie przyjmie Pani jego punktu widzenia, tak długo nie będzie Pani mogła mu pomóc. Dlaczegóż by widzieć w tym, co go spotkało, chcianą i zaplanowaną zdradę? Możliwe, że jego niewierność dotyczy tylko ciała, a jeśli tak, to prawdopodobnie zależy mu na Pani nie mniej niż dawniej. Dlaczegóż by zaprzeczać, że on jeszcze Panią kocha? Proszę więc nie przekreślać Waszej miłości. Dlaczego ten szyderczy i zniechęcający ton, gdy tylko próbuje on do Pani wyjść z czułym gestem lub słowem? Słabość i uleganie namiętnościom ciała nie zawsze oznacza, że serce jest poważnie chore. Jeżeli natomiast jego niewierność dotyczy serca, to jej powody nie muszą być tak niskie, jak Pani sądzi. Być może była to litość — chciał pomóc osobie słabej, opuszczonej, w nieszczęściu...? 8 sierpnia 1960 On będzie przechodził godziny dręczącego zmagania, godziny słabości, których będzie się wstydził, ale z pewnością również godziny panowania nad sobą, które skierują go do Pani. Trzeba więc, aby znalazł Panią wtedy gotową przyjąć go. Będzie tego potrzebował, aby się poprawić. Być może chciał już zerwać z tą kobietą, ale wycofał się, przerażony cierpieniem, które by tym spowodował. Skłonny jestem sądzić, że żyje on w strasznym rozdarciu. Czy nie mówiła mi Pami: „Nie jest mu już tak dobrze jak na początku, kiedy nie potrafił ukryć szczęścia, które sprawiało mi tyle bólu, ponieważ przypominało mi inne szczęście — to, które widziałam na jego twarzy dwanaście lat wcześniej, kiedy go spotkałam". 29 sierpnia 1960 Mówi Pani o jego sprzecznych zachowaniach: w niektórych chwilach wydaje się on liczyć na Pani miłość, w innych zdaje się robić wszystko, aby ją osłabić. Nie znając go, jestem skazany na domysły. Pierwsza hipoteza została mi poddana przez zwierzenia pewnego człowieka, którego żona ocaliła przed najgorszym. W jego przypadku wstręt do samego siebie spowodował wstręt do życia. Ogarnęła go pokusa rozpaczy. Aby jednak móc się w niej zupełnie pogrążyć, trzeba było, aby mógł zanegować całą dobroć, całą miłość swojej żony. Ale było to niemożliwe: nie mógł odrzucić wspomnienia, pewności, niezaprzeczalnego faktu jej miłości do niego. Więzy, których nie potrafił zniszczyć, powstrzymywały go, nie pozwalając mu rzucić się w rozpacz. Na próżno usiłował osłabić miłość swojej żony. Kochała go. I nie udało mu się znienawidzić siebie, zniszczyć się, odbierając sobie życie. Proszę, niech Pani również wytrwa; niech Pani miłość nie osłabnie — cokolwiek by mówił mąż, cokolwiek by zrobił. Proszę nie przestawać widzieć w nim obrazu Boga — mniej lub bardziej zakrytego, jak żar w popiele. Swą czułością sprawi Pani, że odnajdzie on miłość do siebie samego, miłość do Pani i miłość do Boga. 3 października 1960 Niech Pani nie słucha tych, którzy mówią, że wszystkie środki są dobre, aby go odzyskać. Proszę używać tylko takiej broni, jaką dopuszcza miłość i lojalność. Miłość skłoniła Panią do wyjścia z siebie — trzeba żeby tak pozostało. Proszę uważać, bo cierpienie może sprawić, że zamknie się Pani w sobie. Jest Pani tym wszystkim głęboko upokorzona i zraniona. Rozumiem to, ale czy zniewaga wyrządzona Bogu porusza Panią tak samo, jak ta, którą wyrządzono Pani? 17 listopada 1960 On widzi Panią smutną i nerwową. Przez pewien czas wzruszało go to, dzisiaj — irytuje. Ma pretensje z powodu Pani zmęczenia i bezsenności... oczywiście, to go krępuje! Byłoby o wiele «prościej», gdyby Pani promieniała radością i gdyby mógł sobie powiedzieć, że niczego Pani nie odbiera, ofiarowując innej. Co robić? Podtrzymywać w sobie smutek, aby go wzruszyć? Udawać wesołość, żeby uniknąć scen? Nie. Ani emocjonalny szantaż, ani odgrywanie komedii. Proszę uważać; każdy szantaż łatwo przejrzeć. Nie szantaż, lecz miłość daje zwycięstwo. Ale niech Pani nie pozwoli wciągnąć się w tę grę. Być może on będzie chciał, aby Pani ją poznała, zgodziła się ją widywać przy okazji Waszych wspólnych wyjść lub przyjmować ją w Waszym domu... Nie powinna Pani pod pozorem miłości do Boga rezygnować z własnej godności. Odwrócić się od niego? Może Pani to zrobić. Ale czy na tym polega prawdziwa miłość? Nie chodzi przecież o to, żeby udowodnić swoją rację, lecz żeby osiągnąć tę prawdziwą miłość i znaleźć w niej światło odnośnie do tego, co powinna Pani czynić. Bierność i słabość nie są postawami chrześcijańskimi — zgoda, ale przebaczenie to nie bierność. Ten, kto podąża za Chrystusem — czytamy w Ewangelii — musi uczyć się przebaczać aż siedemdziesiąt siedem razy. Proszę nie słuchać tych, którzy doradzają Pani separację. Niech Pani nie zmienia przejściowego kryzysu w trwały stan. Domaganie się separacji w obecnych okolicznościach oznaczałoby złamanie podjętych zobowiązań. Oznaczałoby porzucenie go. Niech Pani nie odpowiada niewiernością na niewierność. 10 grudnia 1960 Dramat, który Panią spotyka wydaje się absurdalny — to prawda, ale ma on swoje znaczenie; wszystko ma znaczenie w świecie, w którym nic nie wymyka się Bożej opatrzności. Jest to próba Pani wierności. Jest to również oczyszczenie Pani miłości — trzeba usunąć z niej wszystkie te przejawy bałwochwalstwa i egoizmu, które długo pozostają żywe w każdej miłości. Niech się Pani nie wzbrania przed oczyszczeniem. Proszę nie dopuścić do tego, aby jego grzech wydał w Pani niszczące owoce zazdrości, urazy, nienawiści czy żalu z powodu tego, co Pani ofiarowała. Zapyta Pani: „Czy grzech może mieć w sobie coś dobrego? Czy może wydać dobre owoce?". Oczywiście grzech sam w sobie — ponieważ jest złem — tego nie może. Proszę jednak spojrzeć na marnotrawnego syna z Ewangelii. Jego wina sprawiła, że z ukrytego w sercu ojca źródła wytrysnęło miłosierdzie. Proszę wykorzystać zło, aby przyniosło w Pani życiu dobre owoce — owoce bezinteresownej miłości, owoce przebaczenia. To właśnie jest zadośćuczynienie, to właśnie jest naprawienie zła: wykorzystanie go, by przyczyniło się do pomnażania dobra i do wzrostu miłości. Jest to jedyny uprawniony odwet. 4 stycznia 1961 Proszę nie mówić: „Nasze małżeństwo straciło rację bytu. Ten obraz jedności Chrystusa i Kościoła, jakim jest chrześcijańskie małżeństwo, został sprofanowany". Ma Pani rację odwołując się do tej podstawowej prawdy. Ale właśnie w tym kontekście Pani wierność w odpowiedzi na jego niewierność ma wspaniałe znaczenie. Jest świadectwem niezachwianej wierności Chrystusa, którego nie potrafi zniechęcić grzech ludzkości. 17 lutego 1961 „Nie kocham go już". Byłem bardzo zaskoczony słysząc z Pani ust to krótkie, straszne zdanie. Gdyby to jednak była prawda, Pani niewierność byłaby poważniejsza niż jego; u niego jest to być może zwykła cielesna słabość, u Pani byłaby to niewierność serca. Używam trybu przypuszczającego, bo nie wierzę, że Pani go już nie kocha. Myślę nawet, że wkrótce odkryje Pani w sobie prawdziwą miłość. Albo inaczej: dotychczasowa miłość była prawdziwa, ale ta nowa miłość, którą Pani odkryje, będzie czymś cenniejszym — jej podstawą będzie bezinteresowność i darmowość. Chciałbym, żeby Pani przyznała, że co najmniej 5% odpowiedzialności za to, co się stało, spoczywa na Pani. Wtedy Pani postawa wobec męża byłaby już o wiele bardziej sprawiedliwa. Czy dokładała Pani starań, aby zdobywać go każdego dnia? Czy umiała go Pani bronić przed nim samym? Czy była Pani zazdrosna — nie tą egoistyczną, zatruwającą serce zazdrością, ale zazdrością płynącą z miłości, której pragnieniem jest chronić kochaną osobę, bronić ją przed tym, co w niej samej lub poza nią zagraża jej miłości? Po naszej ostatniej rozmowie zastanawiałem się również, czy nie wywierała Pani na niego presji—jak ogrodnik, który usiłuje przyspieszyć wzrost rośliny? Czy nie przymuszała go Pani przez lata do bycia takim, jakim chciałaby Pani, żeby był—zgodnym z Pani ideałem chrześcij ańskiego męża, z ideałem, którego wcielenie chciała Pani w nim widzieć? Wówczas pewnego dnia odczułby on potrzebę uwolnienia się spod tej uciążliwej opieki. Co w tym dziwnego? 20 kwietnia 1961 Niech te chwile strapienia nie sprawią, że zaniedba Pani osoby, które Panią otaczają i które Pani potrzebują. Proszę za wszelką cenę zachować z nimi kontakt albo raczej głęboką więź i wprowadzić do swego serca pokój, będący owocem przebaczenia, bezinteresowności, modlitwy i przywiązania do Boga. Ocalenie głębokich więzi jest jedynym dobrym sposobem zachowania kontaktów. Prawdą jest jednak i to, że w momentach burzliwych zachowanie zewnętrznych kontaktów pomoże Pani ocalić to, co głębokie. Niech Pani nie postępuje tak, jak te kobiety, które o przeżywanym dramacie małżeńskim opowiadają w zaufaniu wszystkim przyjaciółkom. Straciłaby Pani w ten sposób siłę ducha i nie umiałaby przeciwstawić się pokusie zaspokojenia swojej urazy i złości, które zresztą powracałyby i nasilały się tym bardziej, im bardziej byłyby zaspokajane. 16 czerwca 1961 Niech się Pani broni przed reakcją, którą nazwałbym «sportową»: „Wypowiedziano mi walkę, w której stawką jest mój mąż. Jeden pojedynek został przegrany — to prawda; nie była to jednak uczciwa walka, lecz oszustwo. To ja będę silniejsza — pokonam moją przeciwniczkę". Rezygnacja nie byłaby lepsza. Proszę się strzec tego demona, który jest blisko i próbuje Panią oderwać od cierpienia i od męża; który nie pozwala dostrzec w nim tego, co mogłoby wzbudzić podziw i czułość; który będzie zachęcał, aby Pani — gorzko się nad sobą użalając — wyszukiwała popełnione przez niego błędy i nietakty, zdobywała kolejne punkty, kolekcjonowała wyrzuty. Bardzo bliska rezygnacji jest postawa ucieczki w duchowość. Często jest to szukanie kompensacji. Jest to również chęć ocalenia swojej zranionej dumy. Jest rzeczą wygodną mieć słuszne powody do pogardzania grzechem lub nawet grzesznikiem, aby zdobyć szacunek we własnych oczach. Stąd już niedaleko do wyrzeczenia się pragnienia powrotu męża, byle tylko ocalić sztucznie stworzony obraz własnej osoby — odważnej kobiety, zachowującej szlachetną postawę wobec doświadczenia; niedaleko do udaremniania wszystkich jego prób powrotu, zanim nawet objawi on taką chęć, do uciszania w jego ustach każdego wyznania, zwierzenia, każdego słowa, które mogłoby odnowić kontakt — krótko mówiąc: do robienia wszystkiego, żeby nie zostać pozbawioną zdobytego z trudem moralnego komfortu. Niektóre kobiety wkładają wówczas tyle umiejętności w unikanie wszystkiego, co mogłoby wzbudzić miłość ich mężów, ile kiedyś wkładały jej w wynajdywanie sposobów, by się im podobać. Kokieteria na wspak. Przypominam sobie straszne słowa, które kiedyś usłyszałem: „Unikała ścieżek, na których mogłaby mnie spotkać. Zamknęła się w pobożności". To w sakramencie małżeństwa odnajdzie Pani konieczną łaskę, aby uniknąć wszystkich tych pułapek. Trzeba, aby Pani o nią zabiegała. Chcę powiedzieć, że powinna Pani zwracać się do Chrystusa, wspominając dzień, w którym przez sakrament zobowiązał się On chronić Wasze małżeństwo. W ten sposób zaczerpnie Pani sił, aby przejść od miłości do miłosierdzia. To przejście powinno być jednym z najważniejszych skutków Pani doświadczenia. Z pewnością Pani miłość do męża nie była obca miłosierdziu, ale pozostawała jeszcze nazbyt ludzka. Czas, aby stała się miłosierdziem, to znaczy miłością Chrystusa w Pani do męża. Taka przemiana nie odbywa się bez cierpienia, ale między innymi na tym właśnie polega sens dramatu, który Pani przeżywa. 22 lipca 1961 I przede wszystkim żadnych środków odwetowych. Niech Pani nie wznosi pomiędzy wami muru. Jeżeli odmawia mu Pani wglądu w swoją duszę, w to, co jest w niej najlepsze, to odcina mu Pani drogę powrotu. Ażeby kochać, trzeba móc podziwiać. Czyta Pani Anneau d'Or, więc proszę sobie przypomnieć opublikowane w numerze Amour et Souffrance świadectwo kobiety, która odzyskała swego męża, ukazując mu swoje odradzające się życie chrześcijańskie. Proszę się strzec myśli, że ma Pani prawo odmówić mężowi tego, czym Pani żyje w głębi swego serca. Nie domagam się, żeby go Pani nawracała — żadnego nachalnego prozelityzmu. Ale proszę uważać: milczenie jest czasem równoznaczne z wyrzuceniem kogoś za drzwi. 12 września 1961 Niech Pani dokłada starań, by widzieć to, co jest w nim najlepsze. Dorośli — tak jak dzieci — stają się w końcu podobni do ich obrazu, jaki stworzymy. Jeżeli zachowa Pani szacunek i zaufanie do niego — uparcie, za wszelką cenę, cokolwiek by się nie stało — istnieją duże szansę, że stanie się on godny tego szacunku i zaufania, niewyraźnie dostrzegając w Pani oczach obraz tego, kim może się stać. Proszę mu uwierzyć, jeśli pewnego dnia zapewni Panią, że wszystko skończone. Proszę nie mówić: „Skąd mam mieć pewność?". Lepiej się pomylić okazując mu zaufanie, na które nie zasłużył, niż odmawiając mu zaufania, na które zasługuje. Mam wszelkie powody, by wierzyć, że rozwiązanie jest blisko, ale mimo wszystko radzę, aby brała Pani pod uwagę możliwość przedłużania się kryzysu. Proszę się przygotować na długie oczekiwanie. A jeżeli nie będzie ono konieczne, podziękuje Pani Bogu. 2 października 1961 Wyrzucam sobie, że dotąd nie miałem odwagi mówić z Panią o «tamtej kobiecie», o «wrogu»—jak ją Pani określa. Obciąża ją Pani, jak gdyby cała wina była po jej stronie. Być może jednak Pani mąż ponosi wobec niej poważną odpowiedzialność. Czy czuje się Pani solidarna z nim? Proszę mi pozwolić pójść do końca i przypomnieć twarde słowa Chrystusa — są one jak rozgrzane do czerwoności żelazo, ale rozgrzane żelazo nie tylko pali, ale i oczyszcza: „A Ja wam powiadam: Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują, abyście się stali synami Ojca waszego, który jest w niebie" (Mt 5, 44-45). Tak, powinna Pani kochać «tamtą ko-bietę» — to oznacza przebaczenie. 1 lutego 1962 Podczas ostatniej rozmowy wydawało mi się, że uważa Pani, iż w życiu jej i męża pewien rozdział powinien zostać całkowicie zamknięty. Jak gdyby wszystko, co się wydarzyło i sprawiło Pani tyle bólu — i co niewątpliwie przyniosło wiele cierpienia również jemu — powinno być zapomniane. Ale nic nigdy nie zostaje unicestwione — nie można wymazać tego, co było. Z wszystkiego, nawet ze zła, trzeba wyprowadzać dobro. Jestem przekonany, że poprzez ten bolesny kryzys Pani mąż osiągnie nową dojrzałość. Na pewno są inne drogi, na których dusza może dojrzewać, niż droga upadku. Jednak upadek, kiedy podnosimy się z niego dzięki pokorze i odwadze, również jest okazją do dojrzewania. Zobaczy Pani, że gdy minie burza, miłość małżeńska A miłość do Boga — tak w nim, jak i w Pani — będą większe dzięki pokonanemu kryzysowi. 26. Miłość na emeryturze Przed kilkoma miesiącami zdarzyło mi się zjeść posiłek z pewnym zakonnikiem w starszym wieku. Należy on do tych nieznanych szerszemu gronu słuchaczy jezuitów, którzy jednak przez prowadzenie rekolekcji dla kapłanów i zakonnic oraz przez swoją posługę kierownictwa duchowego wywierają głęboki wpływ na życie duchowe Kościoła. Wolny od namiętności człowieka czynu i od surowości, tak częstej u ludzi sprawujących władzę, promieniował on mądrością i świętością. Miało się odczucie niezwykłej «gęstości» jego życia wewnętrznego. Trudno było wytrzymać jego intensywne spojrzenie, ale uśmiech nadawał jego twarzy wyraz wielkiej dobroci. Kiedy dowiedział się o moim zaangażowaniu w duszpasterstwo małżeństw, zadał mi pytanie, które najwyraźniej leżało mu na sercu: „Po jakim znaku rozpoznaje ksiądz u ludzi żyjących w małżeństwie, że ich miłość zaczyna umierać?". W pierwszej chwili chciałem powiedzieć, że znaki są liczne i różnorodne, ale powstrzymałem się i zacząłem się zastanawiać, czy któryś z nich nie powtarza się we wszystkich lub prawie wszystkich przypadkach. Po chwili refleksji, której sprzyjała jego obecność, odpowiedziałem: „Jestem przekonany, że nie tylko znakiem, ale wcześniej przyczyną schyłku miłości, jest zrezygnowanie z czynienia czegoś więcej dla tego, kogo się kocha. Oczywiście jest zrozumiałe, że «czynić więcej» dla czyjegoś dobra i szczęścia znaczy niekiedy pobudzać go, by on sam czynił więcej dla naszego wspólnego dobra i szczęścia". Niezwykłe skupienie, z jakim mnie słuchał, zachęciło mnie do wyjaśnienia mojej myśli. „Proszę przyjrzeć się uważnie młodej miłości, miłości prawdziwej: jej charakterystyczną i bez wątpienia istotną cechą jest poryw, który sprawia, że pragnie się szczęścia osoby kochanej. Ale ponieważ to szczęście zawsze może być jeszcze bardziej doskonałe, w tym, kto kocha, obecne jest jakieś napięcie, pewien niepokój, stała i niecierpliwa troska o szczęście drugiego i cierpienie z powodu niemożności przyczynienia się do niego bardziej. Widzę w tym niezaprzeczalny znak żywej i silnej miłości. Prawdziwa miłość nie zna odpoczynku. Natomiast w dniu, w którym przez znużenie serca powiemy „nie" temu wewnętrznemu przynagleniu (które z pewnością nie jest wygodne), w dniu, w którym pogodzimy się z tym, że nie «czynimy więcej» dla szczęścia drugiego, w którym uznamy, że wystarczająco wypełniliśmy nasz obowiązek wobec niego — w tym dniu miłość jest skazana na śmierć, a być może trzeba nawet powiedzieć, że umiera. Zarówno w przypadku, gdy miłość jest już dojrzała, jak i wtedy, gdy dopiero się rodzi — tego dnia miłość traci swoją duszę. Pozostaje przywiązanie, życzliwość, skłonność uczuciowa — ale to już nie jest miłość". Po kilku minutach milczenia zrozumiałem przyczynę, dla której mój rozmówca zadał mi to pytanie, i znaczenie, jakie zdawał się przypisywać mojej odpowiedzi. Powiedział, zwracając się jak gdyby do siebie: „Jest to więc podstawowe prawo miłości, każdej miłości — zarówno miłości do Boga, jak i do współmałżonka: jest ona prawdziwa tylko wtedy, gdy towarzyszy jej żywy niepokój o szczęście drugiego". „To — dodał — co ksiądz powiedział o miłości małżeńskiej, mógłbym powtórzyć słowo po słowie w odniesieniu do miłości ku Bogu. W sercu młodego zakonnika, który naprawdę odkrył Boga, miłość jest żarliwym pragnieniem sprawiania Mu radości i pomnażania Jego chwały, dążeniem, aby przyczyniać się do nich — czy to w apostolacie, czy też w życiu kontemplacyjnym. Bez przerwy pojawia się w nim pragnienie, by robić więcej i lepiej. Ta niecierpliwość, ten brak spokoju ducha jest najlepszym potwierdzeniem, że miłość jest autentyczna i żywa. Trzeba jeszcze zauważyć, że «czynić więcej» dla chwały Bożej znaczy często «nie stawiać przeszkód», otworzyć się na Jego dary, poddać się Jego działaniu. Czyż Chrystus nie powiedział: 'Więcej szczęścia [dla Boga] jest w dawaniu, aniżeli w braniu'? (Dz 20, 35). Prawie zawsze przychodzi moment, kiedy zakonnik — podobnie jak żyjący w małżeństwie mężczyzna czy kobieta — doświadcza pokusy odsunięcia od siebie tego niepokoju. Może to być skutek zaniedbania życia wewnętrznego. Możliwe też, że jest to kwestia wieku — u młodego zakonnika ludzka witalność współpracuje z miłością i prowadzi go do ofiarowania siebie, ale kiedy słabnie fizyczna żywotność, jest on skłonny kochać w sposób bardziej umiarkowany, chce się uwolnić od gorączki, która trawi go od tylu lat. Jeśli ulegnie pokusie, jeśłi pozbędzie się niepokoju, jego miłość osłabnie, o ile zupełnie nie zgaśnie. I dołączy on do grona «emerytów miłości». 27. Jeżeli usłyszycie Jego głos Dawniej uważałem, że decyzja dotycząca powołania winna zapadać na progu dorosłości, w wieku, w którym ukształtowany już człowiek jest gotów, by wyruszyć w drogę — czy to małżeńską, czy kapłańską, czy zakonną. Wyrusza się w drogę — myślałem — a później trzeba już tylko iść naprzód. Był to pogląd nieco naiwny i uproszczony. Wezwanie Boże («powołanie» znaczy: «wezwanie») można usłyszeć więcej niż raz w życiu. Nie mówię tu o wezwaniu do rozwijania życia duchowego, do bardziej wspaniałomyślnego i pełnego oddania siebie, ale o wezwaniu do nowej służby Bożej, o wezwaniu, które pociąga za sobą zmianę zawodu lub przyjęcie nowego sposobu życia: bardziej ubogiego, bardziej apostolskiego lub bardziej kontemplacyjnego. Za każdym razem jest to stanowcze i wymagające Chrystusowe: „Pójdź za Mną", które zawsze oznacza również: „Opuść...". Prawdziwe dzieci Boga nie tylko odpowiadają na wezwanie, wtedy gdy daje się ono słyszeć, ale -— ożywione miłością pragnącą służyć — żyją w postawie dyspozycyjności. Nie należy jej mylić z upodobaniem do spektakularnych gestów ani z niepohamowanym pragnieniem zmian. Historia narodu wybranego daje przykłady wielkich powołań. Wśród nich na pierwszym miejscu jest powołanie «ojca wszystkich wierzących*. Posunięty w latach, posiadający wielkie dobra Abraham żył w kraju o rozwiniętej cywilizacji. „Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca, do kraju, który ci ukażę..." (Rdz 12,1) — brzmiało wezwanie, które pewnego pięknego, wielkiego dla ludzkości dnia Bóg do niego skierował. Jeszcze bardziej charakterystyczne jest życie Mojżesza. Ten żyjący przez czterdzieści lat na wygnaniu w Egipcie Hebrajczyk cieszył się poważaniem wielkich tego kraju. Przez następnych czterdzieści lat (ponieważ musiał uciekać z Egiptu, gdzie jego życie było zagrożone) był wędrownym pasterzem na pustyniach Arabii. Wreszcie rozbrzmiało ostateczne wezwanie: oczyszczonemu przez doświadczenia i przygotowanemu już słudze, Jahwe powierza trudną misję uwolnienia swoich braci, uczynienia z tłumu wygnańców ludu — Ludu Bożego. W życiu Dziewicy Maryi również widzimy następujące po sobie wezwania. Najpierw zostaje Ona powołana do ofiarowania się do życia w dziewictwie i bez wątpienia przewiduje, że Jej życie będzie się toczyć samotnie w obecności Pana. Ale oto pewnego dnia zrozumiała, że trzeba Jej poślubić Józefa, nie przestając być wierną swojemu pierwszemu powołaniu. Później dowiaduje się, że jej przeznaczeniem jest być matką, Matką Syna Bożego. I wreszcie u stóp krzyża Jezus odsłania przed Nią ostatnie powołanie (lub raczej ostatni aspekt Jej powołania), kiedy powierza Jej trosce wszystkie dzieci Ojca. Historia Kościoła również zawiera niezliczone przykłady mężczyzn i kobiet, którzy — będąc mniej lub bardziej posunięci w latach — słyszą głos Boga, wzywającego ich do nowych zadań. Droga ich przeznaczenia zmienia kierunek. Pomyślcie o mnichu, którego Bóg zabiera z klasztornej celi, aby uczynić go papieżem, wielkim reformatorem — o świętym Grzegorzu VII. O młodej francuskiej wdowie z XVII wieku, Marii od Wcielenia, która płynie ku odkrytym niedawno ziemiom Ameryki Północnej i nad brzegami rzeki Świętego Wawrzyńca kładzie fundamenty nowego chrześcijańskiego świata, który wkrótce rozkwitnie. Odkąd jestem księdzem, poznałem wielu kapłanów i świeckich, którzy pewnego dnia usłyszeli nowe wezwanie. Tutaj przywołam tylko małżeństwa. Myślę o tych, którzy zrezygnowali z wygodnej sytuacji życiowej, by oddać się służbie ludziom ubogim w dobra materialne, kulturę lub nadzieję. Przypominam sobie wizytę siedemdziesięcioletniego pastora, który przyszedł, aby mi oznajmić, że wyjeżdża wraz z żoną na misje na antypody. Pamiętam małżonków, którzy — gdy ich dzieci odnalazły swą własną drogę — podjęli życie monastyczne. Radość wszystkich tych osób, wyruszających w nową drogę, zawsze mnie zastanawiała: jest to poryw, uniesienie duszy, poczucie uwolnienia większe niż u wstępującego do zakonu dwudziestoletniego chłopca czy młodej zakonnicy, która wyrusza opiekować się trędowatymi. Ale iluż innych udało, że nie słyszy, nie pozwoliło nawet, by zrodziło się pytanie! Nie wszyscy przyznawali otwarcie, że uważają, iż po wypełnieniu zaszczytnej służby mają prawo do odpoczynku. Tak naprawdę to nie chcieli zgodzić się na tę niewygodną zmianę, jaką zawsze pociąga za sobą wezwanie Boże. Mają oczywiście swoje racje: jest zbyt późno, zdrowie nie jest wystarczające, zobowiązania rodzinne i społeczne nie mogą być zaniedbane, dzieci i wnuki ich potrzebują. Jeżeli przedstawiam im przykłady cytowane powyżej, natychmiast podają mające mnie uspokoić wyjaśnienie: niechęć do zmian i szukania przygód; rozczarowania, które ich w życiu spotkały. Albo zarzucają mi niezdrową religijność lub niewystarczający szacunek dla ich obowiązków stanu. Niewątpliwie mogą istnieć prawdziwe i fałszywe powołania. Autentycznego wezwania nie należy mylić z przejściowym entuzjazmem. Powinno ono być sprawdzone przez uważną refleksję, pokorną modlitwę, oświeconą radę. Jakże łatwo jednak — zbyt łatwo — znaleźć usprawiedliwienie dla swojej bierności! Ewangeliczne opowiadanie zdradza nam tajemnicę odmowy tych osób, które — choć szczerze oddane Bogu — przeciwstawiły się Bożemu wezwaniu. Człowiek wielkiej prawości podchodzi do Chrystusa; chce słuchać nauki o głębokim życiu duchowym, by nasycić nią swoją gorliwość. Ale Mistrz rzuca mu wezwanie: „Jednego ci tylko brakuje. Idź, sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim [...]. Potem przyjdź i chodź za Mną" (Mk 10, 21). Człowiek ten wraca do siebie wolnym krokiem, a jego serce opanowuje głęboki smutek. Opowiadanie ewangeliczne kończy się krótkim, wstrząsającym zdaniem: „Miał bowiem wiele posiadłości". Oto powód tylu niezrealizowanych powołań; bogactwa zniewalają. Pieniądze, relacje, okoliczności, bogactwo intelektualne lub dobra duchowe. Widziałem tak wiele osób, które dobrze zaczęły, które nawet dwa lub trzy razy odpowiedziały na Boże wezwania i które w końcu usadowiły się w przeciętności, letniości, wygodzie... Koniec pięknej przygody miłości — zawsze młodej, czujnej i szlachetnej! To niekoniecznie jest niewierność. Ale wierność skąpa, zrezygnowana, posępna, fałszywie przekonana, że „Bóg by tego nie wymagał", reagująca agresją na szlachetność innych. I to już z pewnością nie jest miłość, ponieważ miłość nie mówi nigdy: „To wystarczy". Szczęśliwie Pan, który jest wierny, nie godzi się na naszą ospałość, na nasze stopniowe pogrążanie się w rutynie. On chce nas mieć żywych. A żyć to kochać, dawać, dawać siebie. Żeby wydobyć z rutyny tego, który w niej ugrzązł, żeby obudzić śpiącego, Bóg często dopuszcza próbę. Wszystko jest lepsze dla Jego dziecka niż śmierć serca — wszystko, nawet cierpienie. Ale czy zawarte w tej próbie wezwanie będzie usłyszane? „Dziś, gdy usłyszycie głos Jego, nie zatwardzajcie serc waszych" (Hbr 3, 7-8; por. Ps 95, 7-8). Strzeżcie się podstępów duszy i ciała. Bądźcie prawdziwymi synami Boga, oddając Mu chwałę przez wiarę, że nie domaga się On rzeczy niemożliwych. Bądźcie zawsze gotowi przyjąć nowe zadanie i wyruszyć, nie broniąc swoich praw, nie prosząc o odroczenie, nie ociągając się. Szczęśliwi ci, których Boże wezwania na każdym etapie ich ziemskiej drogi znajdą chętnymi do udzielenia pozytywnej odpowiedzi. Dla nich nawet śmierć będzie nowym wyruszeniem w drogę, bardziej jeszcze żywym i radosnym niż poprzednie — w odpowiedzi na nowe i ostatnie wezwanie Boga: „Dobrze sługo dobry i wierny, wejdź do radości twego Pana". 28. Biblia w obrazach Nie jestem dyplomowanym grafologiem ani nawet amatorem, jednak kiedy czytam list napisany nieznanym mi pismem, nie mogę powstrzymać się od próby odgadnięcia czegoś o osobowości mojego korespondenta. Psycholog, któremu pokażecie rysunki swojego czteroletniego synka, uczyni zdumiewające uwagi na temat jego charakteru. Jest prawdą, że to, co wychodzi z człowieka, objawia jego wnętrze. Im bardziej stworzenie jakiegoś dzieła wymaga czerpania z wewnętrznego bogactwa autora jego myśli, upodobań, przywiązafi), tym bardziej dzieło to objawia jego samego. Koncert Mozarta — cóż za wspaniała możliwość przeniknięcia w głąb duszy Mistrza z Salzburga! Katedra w Paryżu — jakież objawienie osobowości średniowiecznego architekta! Całe stworzenie — niemożliwe jest, by nie mówiło nam ono niezwykłych rzeczy o swoim Autorze. Pasterze wszystkich czasów domyślali się wspaniałości Boga, kontemplując nocą niebo pełne gwiazd, ponieważ „niebiosa głoszą chwałę Boga". Gwałtowne grzmoty i wzburzone morze objawiały Boską wszechmoc tym, których nazywamy «ludźmi pierwotnymi». Nawet spojrzenie małego dziecka — ponieważ jest ono oknem otwartym na «nie-winność» Boga — dotyka nas w głębi nas samych. Stworzenie — ponieważ wypływa niejako z Bożego serca —• odsłania przed nami Jego wewnętrzne życie, mówi wszystko o Jego zamyśle miłości, powziętym jeszcze przed stworzeniem świata. Nie tylko całe stworzenie, ale i każdy jego szczegół jest wyjawieniem myśli Boga, tak jak zwykły kapitel kolumny w katedrze daje nam poznać myśl artysty. Aby poznać Boże tajemnice, trzeba umieć je odczytywać. Iluż jest analfabetów w tej dziedzinie! Analfabetów obwieszonych czasem dyplomami, lecz całkowicie niezdolnych do odczytania tego «miłosnego listu od Uko-chanego», jakim jest zwykły kwiatek na skraju drogi — jak mówił Tagore. Aby dać nam zrozumieć, jaka powinna być postawa człowieka prawdziwie wierzącego wobec stworzenia, ojciec Sertillanges pisał: „Pewnego wieczoru turyści zbliżają się do domku w górach. Zauważając światło w oknie, nie pytają, kto je zapalił. Tylko ich mały przewodnik rozpoznał w znaku tego płomienia — dla innych nic nie znaczącym — drogie istoty: to jego matka... to jego narzeczona... Jego serce bije mocniej, przyspiesza kroku. I gdy turyści mówią: 'To tu', on jeden szepcze: 'To ona'. Tak samo wierzący, kiedy widzi płynące ze stworzeń tajemnicze światło, rozumie: 'To On'. I dzień po dniu postępuje w poznaniu swego Boga, nauczywszy się odczytywać Jego znaki". Nie bez wysiłku zdobywa się tę naukę, która jest rozumieniem języka Bożego. «Zdobywanie» nie jest tu zresztą odpowiednim słowem; owo rozumienie jest bardziej darem od Boga niż zdobyczą człowieka. „Umieścił oko swoje w ich sercu" — czytamy w Piśmie Świętym (Syr 17, 8). Jeśli jednak nie czyni się użytku z tej nowej umiejętności, to ona zanika. Dla tego natomiast, kto ją wykorzystuje, wkrótce cały świat staje się przezroczysty. Wy, którzy żyjecie w małżeństwie, macie niewiele czasu na poznawanie i pogłębianie swej wiary; niektórzy z was cierpią z tego powodu, inni zbyt łatwo się z tym godzą, szczęśliwi, że tak dobry pretekst zwalnia ich z obowiązku mozolnych poszukiwań. Zapominacie o tym, że nie tylko książki mówią o Bogu. Macie u siebie Biblię w obrazach, jeśli mogę tak powiedzieć. Dlaczego jej nie czytacie? Mam na myśli wszystkie te rzeczywistości rodzinnego życia, które są waszym udziałem: miłość małżeńską, ojcostwo, macierzyństwo, dzieci, dom... — to, co Bóg znalazł najlepszego, aby dać się poznać. Małżeństwo... ależ to jego obraz od trzech tysięcy lat przywołują pisarze, pragnąc pomóc ludziom zrozumieć, do jakiej zażyłości z Bogiem są wezwani. „Jak oblubieniec weseli się z oblubienicy, tak Bóg twój tobą się rozraduje" (Iz 62, 5). Najlepszym obrazem, jaki znajduje Chrystus, aby dać nam pojąć miłość i niewyczerpane miłosierdzie Boga względem nas, jest obraz ojca rodziny: „Jeśli więc wy, choć źli jesteście, umiecie dawać dobre dary swoim dzieciom, to o ileż bardziej Ojciec z nieba udzieli Ducha Świętego tym, którzy Go proszą" (Łk 11,13). A dziecko! Jeżeli rzeczywiście wszystkie stworzenia mówią o Panu i w Jego imieniu, to wśród nich również dziecko mówi o Nim swoim rodzicom. Posłuchajcie ojca rodziny, jednego z moich przyjaciół: „Dziękuję ci, mój mały! Pomagam ci się uczyć pierwszych prawd katechizmu, ale to ty jesteś dla mnie nieustannie żywym słowem Boga. Kiedy bawiąc się z tobą, stawiam cię na stole i mówię: 'Skacz!', wybuchasz głośnym śmiechem. Dobrze wiesz, że złapałbym cię w locie! Kiedy śpisz, słyszę już nie twój śmiech, lecz głos Boga, który mówi do mnie: 'Czy masz wiarę podobną do tej, którą ma ten mały? Co ryzykujesz, co mógłbyś dla Mnie zaryzykować? A przecież moje ramiona są o wiele mocniejsze niż twoje!'. Wieczorem, kiedy od ciebie odchodzę, krzyczysz: 'Boję się!'. Wiesz dobrze, że jestem w sąsiednim pokoju, ale chcesz, żebym był przy twoim łóżeczku. A ja, mój Boże, czy obawiam się być oddzielony od Ciebie? Czy naprawdę pragnę Twoich sakramentów, które czynią Cię tak bliskim? Dziękuję, mój mały, że jesteś taki słaby, taki nieporadny, że ciągle mnie potrzebujesz — żebym zasznurował ci buciki, naprawił koło w twoim samochodzie, pokroił ci mięso przy obiedzie. Dziękuję, że biegniesz do mnie z okrzykiem radości, gdy wracam do domu. Dziękuję za twoje błyszczące oczy, gdy daję ci najmniejszy prezent. Dziękuję, dziękuję!'" Ten mały chłopiec był dla swojego ojca, który patrzył na niego wzrokiem wiary, żywą Biblią. Bez tego spojrzenia wiary byłby tylko słowem Boga napisanym w nieznanym języku. Trzeba nieustannie prosić Boga, aby dał nam nowe spojrzenie. O tych, którzy o to proszą, mówi Biblia: „Umieścił oko swoje w ich sercu". Wówczas współmałżonek, dzieci, wszystkie stworzenia staną się dla nas przezroczyste — jak witraże, przez które dotyka nas różnobarwne światło Bożego oblicza.