11591
Szczegóły |
Tytuł |
11591 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11591 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11591 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11591 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
T. H. White
Był sobie raz na zawsze król
(The once and future King)
Przełożyła Jolanta Kozak
Incipit Liber Primus
Miecz dla króla
Nie byle jaki pierwszy z brzegu kraj,
Gdzie las, powietrze i woda,
Ale Wyspę Gramarii odwiedzimy dziś –
Czeka nas tam Przygoda.
ROZDZIAŁ I
W poniedziałki, środy i piątki odbywały się lekcje Dworności i Summulae
Logicales. Pozostałe dni tygodnia przeznaczone były na Organon, Repetycję
i Astrologię. Guwernantka nigdy nie mogła dojść do ładu z astrolabem, a w tych
dniach, gdy radziła sobie z nim wyjątkowo kiepsko, mściła się na Warcie, piorąc go
po łapach. Kaya nigdy nie prała po łapach, gdyż wiadomo było, że Kay jest to, bądź
co bądź, przyszły Sir Kay, pan na włościach. Warta wołano Wart, bo rymowało się to
z Art; Art zaś było zdrobnieniem jego prawdziwego imienia. Przezwisko wymyślił
Kay. Kay nie miał przezwiska: zawsze wołano go Kay. Był zbyt dostojny na
jakiekolwiek przezwisko i na pewno wściekłby się okropnie, gdyby ktokolwiek
spróbował go przezywać. Guwernantka miała rude włosy i tajemniczą bliznę, która
jej zapewniała powszechny szacunek, a którą ona sama chętnie demonstrowała
wszystkim zamieszkałym na zamku damom – za zamkniętymi drzwiami, rzecz
jasna. Sądzono powszechnie, że blizna zdobi tę część anatomii, którą Pan Bóg
przeznaczył do siadania, i że powstała na skutek przypadkowego przycupnięcia na
ostrzu broni podczas pikniku. Razu pewnego guwernantka zaproponowała
obejrzenie tej blizny Sir Ectorowi, ojcu Kaya, po czym dostała ataku histerii i została
odprawiona. Okazało się, że jest to była pacjentka szpitala wariatów, w którym
spędziła trzy lata.
Zajęcia popołudniowe wyglądały następująco: w poniedziałki – walka na kopie
i jazda konna; we wtorki – polowanie z sokołami; w środy – szermierka; w czwartki
– łucznictwo; w soboty – teoria rycerskości, czyli odpowiedzi na wszelkie okazje,
terminologia myśliwska, obyczaje myśliwskie. Jeżeli uczeń popełnił błąd
w uśmiercaniu lub ćwiartowaniu zwierzyny, musiał pochylić się nad zwłokami
i odebrać karę chłosty płaską stroną miecza. Tak zwane płazowanie. Był to brutalny
żart w tym samym stylu, co golenie głowy za przekroczenie linii. Kaya nigdy nie
płazowano, chociaż często się mylił.
Kiedy pozbyli się guwernantki, Sir Ector oświadczył:
– Było nie było, do kroćset, nie możemy chyba dopuścić do tego, żeby chłopcy
całymi dniami uganiali się samopas, jak jacyś chuligani. Tak czy nie, do kroćset?
W tym wieku powinni, było nie było, pobierać nauki, i to pierwsza klasa. Ja w ich
wieku od piątej z rana wkuwałem tę całą łacinę i takie tam różne. Najszczęśliwsze
lata mego życia... Podajcie portwajn.
Sir Grummore Grummursum, który nocował akurat u Sir Ectora, gdyż jego misja
rycerska przeciągnęła się ponad miarę, rzekł na to, że kiedy on był w wieku
chłopców, regularnie co rano brał baty, gdyż biegał na polowania z sokołami zamiast
się uczyć. Teraz pluł sobie w brodę, że łacinę zna po łebkach, a i to jedynie w czasie
teraźniejszym. Zatrzymał się bowiem na wysokości jednej trzeciej lewej strony
w połowie podręcznika. Była to, jak mniemał, strona dziewięćdziesiąta siódma.
Podał portwajn.
– Jak tam dzisiejsza wyprawa? – zagadnął Sir Ector.
– Nieźle, nieźle – odparł Sir Grummore. – Rzekłbym nawet: fantastycznie.
Natknąłem się na gościa nazwiskiem Sir Bruce Saunce Pite, który akurat urzynał
głowę pewnej dziewicy w Weedon Bushes. Pogoniłem go aż do Mixbury Plantation
w Bicester, tam zaś zrobił on w tył zwrot i zgubił mi się w Wicken Wood. Dobre
dwadzieścia mil biegiem.
– Twarda sztuka – zauważył Sir Fxtor. – Ale wracając do chłopców, łaciny i tych
tam... do tego całego amo-amas i łobuzowania... Co by mi pan łaskawy proponował?
– No cóż – Sir Grummore podparł palcem nos z boku, zapuszczając żurawia
w stronę butelki. – To sprawa godna głębszej rozwagi, jeśli wolno mi się tak wyrazić.
– Oczywiście, że wolno – pośpieszył z zapewnieniem Sir Ector. – Może się
łaskawy pan wyrażać, jak pan chce. To wielce uprzejme z pana strony, że się pan
w ogóle wyraża. Nadzwyczaj uprzejme. Proszę się częstować portwajnem.
– Niezły ten portwajn.
– Prezent od znajomego.
– Ale wracając do chłopców – rzekł Sir Grummore. – Ilu ich właściwie jest? Liczył
pan może?
– Dwóch – odrzekł bez namysłu Sir Ector. – Licząc jednego i drugiego, naturalnie.
– Domyślam się, że wysłanie ich do Eton nie wchodzi w rachubę? – Sir
Grummore drążył temat z wielką ostrożnością. – Daleko, no i w ogóle... wiadomo.
Ściśle rzecz biorąc, Sir Grummore nie miał na myśli szkoły w Eton, gdyż
Kolegium Błogosławionej Maryi założono tam dopiero w roku 1440 – ale chodziło
mu o uczelnię tej rangi. Gwoli ścisłości, to, co popijali panowie, to także nie był
portwajn, lecz miód zaprawiany korzeniami. Myślę jednak, że współczesna nazwa
trunku pozwoli czytelnikowi lepiej wczuć się w atmosferę.
– Że daleko, to pestka – zapewnił gościa Sir Ector. – Gorzej, że po drodze siedzi
ten olbrzym... ten, no... Jakmutam... Trzeba jechać przez jego ziemie, a to... sam pan
rozumie.
– Jakże on się nazywa?
– Zabij mnie pan, nie pamiętam. Chodzi mi o tego gościa, który mieszka przy
Bulgoczącej Wodzie.
– Galapas! – odgadł Sir Grummore.
– Ten sam.
– Wobec tego – podsumował Sir Grummore – pozostaje tylko jedno wyjście:
nauczyciel domowy.
– Znaczy taki gość, co uczy w domu?
– Zgadł pan – pochwalił Sir Grummore. – Nauczyciel domowy, czyli taki gość, co
uczy w domu.
– Proszę sobie koniecznie dolać portwajnu – zachęcił Sir Ector. – To panu dobrze
zrobi po takim męczącym pościgu.
– Wspaniały dzień – zauważył Sir Grummore. – Szkoda tylko, że w dzisiejszych
czasach już się nie zabija. Pogoni człowiek dwadzieścia pięć mil, dopadnie drania –
i kropka. Albo w ogóle zgubi ślad. A nie ma nic gorszego niż drugi raz zaczynać
pościg.
– W naszych stronach uśmierca się olbrzymy, kiedy jeszcze są w powijakach –
rzekł Sir Ector. – Dorosły jest, co prawda, gwarancją świetnej gonitwy, ale zawsze się
wymknie.
– Tracą węch – podsumował Sir Grummore. – Tak podejrzewam. To odwieczny
kłopot z wielkimi olbrzymami w wielkim kraju. Tracą węch.
– Powiedzmy, że zatrudniłby człowiek takiego nauczyciela domowego – zamyślił
się Sir Ector. – Tylko jak go zdobyć?
– Najlepiej z ogłoszenia – poradził Sir Grummore.
– Dawałem już ogłoszenie – odparł Sir Ector – Wykrzykiwali je heroldowie
z „Głosu Humberland” i z „Ogłoszeń Cardoile”.
– Pozostaje zatem tylko jedno rozwiązanie – zawyrokował Sir Grummore.
Zorganizować pościg.
– Pościg za nauczycielem domowym? – uściślił Sir Ector.
– Właśnie.
– Hic, Haec, Hoc – podsumował Sir Ector. – Dolej pan sobie tego... no, tego
trunku, jak go zwał, tak go zwał.
– Hunc – warknął bojowo Sir Grummore.
Decyzja zapadła. Nazajutrz, gdy Grummore Grummursum pojechał do domu,
Sir Ector zawiązał supeł na chustce do nosa, żeby nie zapomnieć, że majak najprędzej
zorganizować pościg za nauczycielem domowym. Ponieważ jednak nie bardzo
wiedział, jak się do tego zabrać, przekazał chłopcom sugestie Sir Grummore’a
i przykazał im, żeby na wszelki wypadek nie chuliganili. Potem wszyscy poszli
pracować przy żniwach.
Był lipiec, w tym miesiącu każdy zdrowy na ciele mieszkaniec posiadłości, czy to
mężczyzna, czy kobieta, trudził się w polu pod wodzą Sir Ectora. W lipcu tak czy
owak nie mogło być mowy o żadnej „edukancji” dla młodzieży.
Zamek Sir Ectora stał na rozległej polanie w jeszcze rozleglejszej puszczy. Miał
dziedziniec i fosę ze szczupakami. Ufortyfikowany kamienny most urywał się
w połowie szerokości fosy. Jego drugą połowę stanowił drewniany most zwodzony,
który podnosiło się przed nocą. Kiedy się przeszło po zwodzonym moście, stawało
się na początku ulicy podzamcza – była to jedyna ulica, ciągnąca się na długość około
pół mili i obstawiona po obu stronach chatami krytymi strzechą o ścianach z gałęzi
pozlepianych gliną. Ulica przecinała polanę na dwa olbrzymie pola: lewe, podzielone
na setki wąskich pasów ziemi uprawnej, oraz prawe, schodzące w dół do rzeki
i używane jako pastwisko. Połowa prawego pola, odgrodzona płotem, służyła jako
łąka na siano.
Jako się rzekło, był lipiec z pogodą prawdziwie lipcową. Taka pogoda zdarzała
się tylko w Starej Anglii. Ludzie, opaleni na świetlisty brąz, wyglądali jak Indianie:
tylko zęby i białka oczu błyskały w zdrowych obliczach. Psy wałęsały się niemrawo
z jęzorami na wierzchu albo, ciężko dysząc, leżały w cieniu, gdy tymczasem zlane
potem konie opędzały się ogonami od much i wielkimi kopytami zadnich nóg
próbowały strącać gzy z przegrzanych brzuchów. Krowy na pastwisku wściekały się
z gorąca i galopowały z ogonami do góry, co bardzo złościło Sir Ectora.
Sir Ector stał na szczycie stogu, skąd doskonale widział, co kto robi i mógł
wykrzykiwać komendy na całe dwustuakrowe pole, aż czerwieniał z wysiłku.
Najlepsi kosiarze stali rzędem tam, gdzie rosła jeszcze trawa: kosy łyskały oślepiająco
w przemożnym słońcu. Kobiety drewnianymi grabiami zgarniały suche siano
w długie pasma, za nimi zaś postępowali dwaj chłopcy z widłami, którzy odwracali
snopy tak, żeby wygodnie je było zbierać. Potem, poskrzypując drewnianymi
koliskami, jechały wielkie wozy zaprzężone w konie albo w powolne białe woły. Na
każdym wozie stał człowiek, który odbierał siano i dyrygował całą operacją, po
bokach wozu zaś kroczyli dwaj inni, którzy zbierali przygotowane przez chłopców
snopy i widłami zarzucali je na wóz. Wóz posuwał się między dwoma rzędami
snopów, a sposób ładowania był ściśle ustalony: od przednich kłonic do tylnych.
Człowiek stojący na wozie donośnym głosem komenderował, gdzie należy złożyć
każdą kolejną wiązkę. Ładowacze zrzędzili, że chłopcy źle układają snopy i grozili,
że wygarbują im skórę, niech no ich tylko złapią.
Każdy załadowany wóz podjeżdżał do stogu Sir Ectora i przerzucał tam swój
ładunek, co wcale nie było trudne dzięki starannemu – nie to, co dzisiaj – ładowaniu.
Sir Ector gramolił się po sianie, zawadzał swoim pomocnikom, którzy –
w przeciwieństwie do niego – wykonywali prawdziwą robotę, pocił się, wymachiwał
widłami i bez ustanku prostował stóg, wrzeszcząc przy tym, że wszystko się na
pewno rozwali z pierwszym podmuchem zachodniego wiatru.
Wart ubóstwiał żniwa i był dobrym żniwiarzem. Kay, dwa lata od niego starszy,
na ogół przydeptywał snopek, który akurat usiłował poderwać z ziemi, a skutek tego
był taki, że wkładając w robotę dwa razy tyle wysiłku co Wart, osiągał dwakroć
słabsze rezultaty, Ponieważ jednak nienawidził być drugim w czymkolwiek,
szamotał się z przeklętym sianem (którego nie cierpiał jak trucizny), aż robiło mu się
niedobrze.
Następny dzień po wizycie Sir Grummore’a był morderczy: ludzie harowali
w polu od dojenia do dojenia, a potem jeszcze aż do zachodu słońca, cały czas
walcząc z niemiłosiernym żywiołem. Siano było dla nich bowiem żywiołem tak
samo, jak woda i powietrze: kąpali się w nim, nurzali, wdychali je w płuca. We
włosach, ustach i nosach mieli pełno nasion i ździebełek; pełno ich mieli także pod
ubraniem, co powodowało nieustanne łaskotki. Ubrani byli skąpo; na brązowej jak
laskowy orzech skórze zagłębienia między prężnymi mięśniami znaczyły się
sinawym cieniem. Kto bał się burzy, ten źle się czuł owego ranka.
Burza przyszła po południu. Sir Ector zatrzymał ludzi w polu aż do chwili, gdy
wielkie błyskawice dały ognia tuż nad ich głowami, po czym niebo pociemniało jak
w nocy i deszcz lunął jak z cebra: w oka mgnieniu wszyscy przemokli do nitki. Dalej
niż na sto jardów nic nie było widać. Chłopcy rozpłaszczyli się pod wozami,
poowijali sianem mokre ciała wystawione na zimny wiatr i dowcipkowali
w najlepsze pod oberwaną chmurą. Kay dygotał i to wcale nie z zimna, ale żartował
razem z kolegami, bo za nic w świecie nie przyznałby, że się boi. Przy każdym
ostatnim i najgłośniejszym z serii grzmotów mężczyźni mimowolnie wzdragali się,
a potem patrzyli jeden na drugiego i salwą śmiechu odpędzali wstyd.
O pracy tego dnia nie było już mowy; zaczęła się zabawa. Chłopców odesłano do
domu, żeby się przebrali. Stara piastunka wyciągnęła z szafy suche kaftany,
zrzędząc, że chłopcy na pewno poprzeziębiali się na śmierć i pomstując na Sir Ectora,
że tak długo zatrzymał ich w polu. Chłopcy pośpiesznie wsunęli ręce w świeżo
wybielone koszule i wybiegli na rześkie powietrze i wypucowany po burzy
dziedziniec.
– Proponuję wziąć Cully’ego i zapolować na zające! – krzyknął Wart.
– Wszystkie zające pochowały się przed deszczem – zauważył sarkastycznie Kay,
zadowolony, że zagiął Warta z przyrody.
– Nie przesadzaj. Zaraz będzie sucho.
– Dobrze. Aleja poniosę Cully’ego.
Kiedy we dwóch szli polować z jastrzębiem, Kay zawsze upierał się nieść
gołębiarza. Miał do tego prawo, nie tylko jako starszy, ale także jako prawowity syn
Sir Ectora. Wart nie był synem prawowitym. Nie rozumiał, co to znaczy, ale czuł się
z tego powodu nieszczęśliwy, ponieważ Kay patrzył na niego jak na kogoś gorszego
od siebie. Poza tym fakt, że nie miał rodziców, odróżniał Warta od większości dzieci,
a Kay nauczył go, że być innym, znaczy być gorszym. Nikt z nim o tych sprawach
nie rozmawiał, ale Wart zastanawiał się nad nimi, gdy zostawał sam i wtedy bywało
mu smutno. Nie lubił, żeby ktokolwiek poruszał ten temat. Ponieważ Kay podnosił
go nieustannie we wszelkich sporach o pierwszeństwo, Wart nauczył się ustępować,
zanim dochodziło do dyskusji. Uwielbiał Kaya i chętnie podporządkowywał się jego
rozkazom. Kay był jego idolem.
– No to lecimy! – zawołał Wart i popędzili do ptaszarni, co pewien czas fikając
koziołki w pozycji wyprostowanej, zwane gwiazdą.
Ptaszarnia należała do najważniejszych miejsc na zamku, zaraz po stajniach
i psiarniach. Stała naprzeciwko szklarni, frontem do południa. Okienka na zapleczu
musiały być małe ze względów obronnych – za to okna wychodzące na dziedziniec
były wielkie i pełne słońca, pozabijane dość gęsto pionowymi listewkami, ale bez
listew poprzecznych. Z braku szyb, dla ochrony jastrzębi przed przeciągiem tylne
okienka poprzesłaniano rogowymi płytkami. W samym końcu ptaszarni mieścił się
nieduży kominek, wokół którego powstała przytulna nisza, trochę taka jak
w siodłami, gdzie stajenni czyścili uprząż w deszczowe wieczory po polowaniach na
lisy. Stały tam dwa taborety, kociołek, ława z kolekcją nożyków i narzędzi
chirurgicznych oraz półki pełne słoi. Słoje opatrzone były w nalepki: Kardamon,
Imbir, Słód, Sadło, Na kaszel, Na ból brzucha, Na zawroty głowy, et cetera. Ze stropu
zwisały skóry, które przybierały najdziwniejsze kształty, w miarę jak wycinano
z nich kawałki na kaptury, smycze i paski zakładane na sokole nogi. Na wbitych
schludnym szeregiem hakach wisiały indyjskie dzwoneczki, kołatki i srebrne
bębenki, a na każdym z nich wyryte było imię Ector, Specjalna i najpiękniejsza półka
mieściła ptasie kaptury; spękane ze starości i wykonane w czasach, gdy jeszcze Kaya
nie było na świecie. Były tam miniaturowe kapturki dla drzemlików, trochę większe
dla gołębiarzy i te najnowsze, majstrowane z wielkim przepychem i starannością
w długie zimowe wieczory. Wszystkie kaptury nosiły barwy Sir Ectora: biała skóra,
po bokach czerwone sukno, a na czubku pęk błękitnosiwych piór, pochodzących
z kołnierza czapli. Na ławie leżało pełno drobiazgów, od jakich roi się w każdym
warsztacie. Były tam kawałki sznurka i drutu, blaszki, narzędzia, resztki chleba
z serem, o którym już zwiedziały się myszy, skórzany bukłaczek na wodę,
zniszczone rękawice sokolników, wszystkie na lewą rękę, gwoździe, skrawki
workowego płótna, parę przynęt i karbowane klocki drewna, na których ledwie
można było odczytać: Conays IIIIIII, Harn III i jakieś inne niezbyt wyraźne napisy,
których ortografia mogła budzić pewne zastrzeżenia.
Przez całą długość pomieszczenia, skąpane w południowym słońcu, ciągnęły się
żerdzie, do których poprzywiązywane były ptaki: dwa świeżo wyjęte z gniazda
drzemliki, stary sokół wędrowny, z którego w lesistym kraju niewielki był pożytek,
więc trzymano go głównie dla urody, pustułka, na której chłopcy uczyli się podstaw
sokolnictwa, należący do księdza jastrząb, którego Sir Ector trzymał u siebie przez
uprzejmość, oraz odcięty od świata we własnym apartamencie w samym końcu
baraku jastrząb gołębiarz o imieniu Cully.
Ptaszarnię utrzymywano w przykładnej czystości: trociny na ziemi wchłaniały
ptasie odchody i wymieniane były codziennie. Sir Ector co rano o godzinie siódmej
przybywał tam z wizytacją, podczas której dwaj strażnicy stali na baczność przy
drzwiach od strony podwórza. Jeżeli zdarzyło im się zapomnieć o przyczesaniu
włosów, Sir Ector odsyłał ich z powrotem do koszar. Nie przejmowali się tym
zbytnio.
Kay nałożył na dłoń jedną z lewych rękawic i przywołał Cully’ego z żerdzi – lecz
Cully, nastroszony, w podłym nastroju, przeszył go tylko wściekłym spojrzeniem
oka, które do złudzenia przypominało nagietek, i ani myślał usłuchać. Wobec tego
Kay własnoręcznie zdjął go z żerdzi.
– Może nie powinniśmy go teraz wynosić? – zwątpił Wart. – Właśnie się pierzy.
– Oczywiście, że powinniśmy, mięczaku – sprzeciwił się Kay. – On tylko chce,
żeby go trochę ponosić; potem wszystko będzie dobrze.
Ruszyli na przełaj przez ściernisko, patrząc po drodze na siano, tak starannie
niedawno przesuszone, a teraz nasiąkłe wodą – a więc gorszej jakości. Weszli
w obszar zwierzyńca, gdzie drzewa rosły rzadko, jak w parku, ale już nieco dalej
niepostrzeżenie zwierały szeregi, tworząc mroczny las. Szaraki miały tam setki nor,
i to tak blisko jedna drugiej, że nie sztuką było trafić na zająca: sztuką było trafić na
zająca z dala od nory.
– Hob mówi, że nie wolno puszczać Cully’ego, dopóki się sam dwa razy nie
uniesie – powiedział Wart.
– Hob się nie zna. O tym, czy jastrząb jest gotów do lotu, wie tylko ten, kto go
trzyma. Poza tym, Hob jest tylko prostym chłopcem – podsumował po chwili Kay
i zaczął odczepiać linkę i kółko od paska na nogach ptaka.
Poczuwszy się uwolnionym z więzów i gotowym do polowania, Cully wykonał
serię ruchów jakby przygotowawczych do uniesienia się: wypiął pierś, uniósł barki
i nastroszył puch na udach. Po czym w ostatniej chwili zmienił zdanie i nie zrobił nic.
Widząc to, Wart gorąco zapragnął wziąć ptaka w swoje ręce, zabrać go Kayowi
i uspokoić. Był absolutnie pewien, że udałoby mu się wprawić Cully’ego w dobry
nastrój – poskrobałby go w nóżki od spodu, delikatnie zmierzwiłby piórka na piersi –
gdyby tylko wolno mu było nieść ptaka, a nie dreptać z tyłu z głupią przynętą.
Wart rozumiał jednak, że ciągłe pouczanie musi być dla starszego chłopca
nieznośne, więc utrzymał język za zębami. Tak samo jak dzisiaj w wojsku
niewskazane jest krytykowanie dowódcy, tak i w sokolnictwie w złym tonie było
udzielanie rad temu, kto niósł sokoła.
– Hej-ho! – krzyknął Kay, podrzucając jastrzębia w górę, żeby dać mu lepszy
start. Tuż przed nimi, przez starannie wyskubaną darń, sadził zając. Cully wzbił się
w powietrze. Nagły ruch zaskoczył i Warta, i zająca, i samego jastrzębia: wszyscy
trzej na moment zastygli w zdumieniu. Potem podniebny zamachowiec począł
wiosłować w powietrzu wielkimi skrzydłami, ale niechętnie, z wahaniem. Zając
zniknął w dobrze zamaskowanej norze. Jastrząb wzbił się wysoko, gwałtownie runął
w dół, jak dziecko mocno rozbujane na huśtawce, i spadał tak długo, aż złożywszy
skrzydła osiadł w koronie drzewa. Stamtąd spojrzał w dół na swoich panów, rozwarł
dziób, jakby dyszał rozwścieczony porażką i zamarł w bezruchu. Dwa serca stanęły.
ROZDZIAŁ II
Przez dobrą chwilę chłopcy szli za zdegustowanym, nadętym jastrzębiem od
drzewa do drzewa, gwiżdżąc i wabiąc go na przynętę, aż wreszcie Kay stracił
cierpliwość.
– Jak chce, to niech sobie ucieka – powiedział. – I tak żaden z niego pożytek.
– Och, nie! Nie możemy go zostawić! – krzyknął Wart. – Co powie Hob?
– To mój jastrząb, a nie Hoba – rozzłościł się Kay. – Nic mnie nie obchodzi, co
powie Hob. Hob jest sługą.
– Ale Cully to dzieło Hoba. Nam może być wszystko jedno, czy go zgubimy, czy
nie, bo nie musieliśmy siedzieć przy nim trzy noce z rzędu, nosić go całymi dniami,
i tak dalej. Nie wolno nam stracić jastrzębia Hoba. Zachowalibyśmy się podle.
– Dobrze mu tak. Hob jest głupcem, a ten jastrząb to ścierwo. Na co komu
paskudny, głupi jastrząb? Jak ci tak na nim zależy, to zostań tu sobie sam. Ja idę do
domu.
– Zostanę – westchnął smutno Wart. – Tylko przyślij tu do mnie Hoba.
Kay ruszył w przeciwną stronę, niż należało, wściekły jak nie wiem co, bo
wiedział, że wypuścił ptaka za wcześnie. Wart musiał wołać za nim, w jakim
kierunku ma iść. Potem siadł pod drzewem, spoglądając na Cully’ego jak kocur na
jaskółkę, a serce biło mu bardzo szybko.
Kayowi było wszystko jedno, ponieważ nie pasjonował się sokolnictwem,
traktując je po prostu jako jedno z zajęć narzuconych młodzieńcowi o określonej
pozycji społecznej; za to Wart, obdarzony duszą sokolnika, wiedział, że nie ma
gorszego nieszczęścia niż utrata jastrzębia. Wiedział też, że Hob pracował nad
Cullym po czternaście godzin na dobę, żeby go przyuczyć do polowań, i że była to
praca na miarę walki Jakuba z Aniołem. Bez Cully’ego Hob nie byłby już tym samym
Hobem. Wart drżał na samą myśl o pełnym wyrzutu spojrzeniu, jakim bez wątpienia
obdarzyłby go sokolnik, któremu chłopcy zawdzięczali wszak całą swoją wiedzę
o jastrzębiach.
Co miał robić? Postanowił nie ruszać się z miejsca przy ułożonej na ziemi
przynęcie, w nadziei, że Cully w końcu się uspokoi i sam do niego przyjdzie. Cully
jednak ani myślał spełnić tych nadziei. Poprzedniego dnia wieczorem został suto
nakarmiony, więc nie zależało mu na przynęcie. Upał wprawił go w podły humor.
Gesty i poświstywania chłopców, którzy go tropili od drzewa do drzewa, wywołały
zamęt w jego i tak niezbyt lotnym umyśle. Chwilowo sam nie był pewien, czego chce
– ale z całą pewnością nie chciał tego, czego od niego oczekiwano. Mógłby na
przykład upolować teraz cokolwiek – tak na złość.
W jakiś czas potem Wart stanął na skraju puszczy właściwej, gdyż Cully znalazł
się w jej obrębie. Szaleńczymi zrywami, których inicjatorem był Cully, zbliżali się
tam cały czas. Chłopiec jeszcze nigdy nie zapuścił się tak daleko od zamku.
Dzisiejszy angielski las nie przeraziłby Warta ani trochę, ale staroangielska
puszcza to była całkiem inna sprawa. I to nie tylko z powodu dzików, które o tej
porze roku buszowały bezczelnie całymi stadami, ani też nie tylko z powodu
oblizującego się łakomie wilka, który mógł w każdej chwili wychynąć zza drzewa.
Groźne i podstępne zwierzęta nie były bynajmniej jedynymi mieszkańcami rojnych
ostępów. Kryli się tam również ludzie, nie mniej od dzikich bestii groźni i podstępni,
ludzie wyjęci spod prawa, drapieżni jak dzikie bestie i równie zajadle ścigani. Wart
przypomniał sobie człowieka imieniem Wacuś, którym wieśniacy straszyli dzieci.
Ten Wacuś mieszkał kiedyś w obrębie zamku Sir Ectora, Wart pamiętał go jeszcze.
Wacuś zezował, nie miał nosa i uchodził za głupka. Dzieci rzucały w niego
kamieniami. Pewnego dnia Wacuś uznał chyba, że ma tego dość, bo złapał jedno
z dzieciaków, ryknął dziko i odgryzł mu nos. Po czym dał drapaka do puszczy. Od
tej pory dzieciaki rzucały kamieniami w tego z odgryzionym nosem. Powiadano, że
Wacuś żyje gdzieś w puszczy, że odziewa się w skóry i biega na czworakach.
W owych legendarnych czasach w puszczy mieszkali także czarodzieje
i niezwykłe zwierzęta, nie znane współczesnym przyrodnikom. Grasowały tam
zorganizowane bandy anglosaskich banitów – zupełnie innych niż Wart – którzy
zakładali osady, ubierali się na zielono i nigdy nie chybiali z łuku. Żyło tam nawet
kilka smoków, z tych mniejszych, które gnieździły się pod kamieniami i potrafiły
świszczeć jak czajnik, w którym za chwilę zagotuje się woda.
Na domiar złego zaczęło się robić ciemno. W puszczy nie było ścieżek, a co jest
po jej drugiej stronie nie wiedział nikt. Zapadła wieczorna cisza: niebotyczne drzewa
stały na baczność i milcząco wpatrywały się w Warta.
Wart wiedział, że bezpieczniej byłoby zawrócić do domu, póki jeszcze zna drogę
– ale serce miał mężne i nie lubił się poddawać. Wiedział też i to, że jeśli Cully
prześpi noc na wolności, obudzi się nazajutrz z powrotem dzikim jastrzębiem i nie
będzie już mowy o odzyskaniu go. Cully miał duszę włóczykija. Ale Wart był
pewien, że jeżeli wyśledzi miejsce, w którym ptak zagnieździł się na noc, i jeżeli Hob
dotrze do niego z latarnią, będą mieli duże szanse na pojmanie zbiega: wespną się na
drzewo, oślepią go latarnią i zdejmą z gałęzi. Wart mniej więcej zgadywał miejsce
kryjówki Cully’ego – o jakieś sto jardów dalej, w gęstwinie, bo tam właśnie skupiła
się przed odlotem na nocleg banda gawronów.
Wart naznaczył drzewo na skraju puszczy, w nadziei, że dzięki temu odnajdzie
później drogę powrotną do domu, po czym zaczął przedzierać się przez zbite
chaszcze. Głosy gawronów dały mu znać, że Cully natychmiast przefrunął głębiej
w las.
Zapadła noc, a mały chłopiec dalej mocował się z kolczastymi krzakami. Parł do
przodu z maniackim uporem i cały czas nadstawiał ucha: uniki Cully’ego stawały się
coraz senniejsze i krótsze, aż w końcu, tuż przed nastaniem absolutnej czerni nocy,
Wart dojrzał nad sobą na tle nieba zgarbioną sylwetkę ptaka na gałęzi. Chłopiec
cichutko przycupnął pod drzewem, żeby nie zdenerwować zasypiającego jastrzębia,
Cully zaś ustawił się do snu na jednej nodze i w ogóle nie zwracał na niego uwagi.
– A może – powiedział sam do siebie Wart – nawet jeżeli Hob nie przyjdzie, a nie
wiem doprawdy, jak miałby mnie odnaleźć w tych bezdrożach, zdołam sam wspiąć
się na drzewo, gdzieś tak około północy i zdjąć Cully’ego z gałęzi? Powinien tam
jeszcze siedzieć około północy, bo przecież będzie spał. Zawołam go cichutko po
imieniu, żeby pomyślał, że jak zwykle siedzi zakapturzony na swojej żerdzi
w ptaszarni, a ja po prostu po niego przyszedłem. Trzeba się będzie wspinać bardzo
cicho. Jeżeli mi się to uda, będę musiał jeszcze odnaleźć drogę do domu. No i most
zwodzony zastanę zamknięty... Ale może ktoś tam na mnie czeka, jeżeli Kay
powiedział, że zostałem w lesie. Ciekawe, jak tam trafić? Szkoda, że Kay zawrócił do
domu.
Tak rozmyślając, Wart mościł się między korzeniami i szukał dogodnego miejsca,
w którym twarde drewno nie uwierałoby go między łopatkami.
– Wydaje mi się, że droga prowadzi koło tego wysokiego świerka ze sterczącym
czubem. Powinienem zapamiętać, po której stronie zachodziło słońce: wówczas, gdy
nastanie nowy dzień, szedłbym z powrotem, pilnując, żeby zawsze mieć je po tej
samej stronie. Czy coś się poruszyło pod tamtym świerkiem, czy też tylko tak mi się
przywidziało? Mam nadzieję, że nie spotkam tego strasznego wariata, który odgryza
chłopcom nosy! Ależ mnie denerwuje ten Cully: sterczy sobie na jednej nodze jakby
nigdy nic!
Wtem świsnęło coś w powietrzu i strzała wbiła się w pień drzewa między
palcami prawej dłoni Warta. Wart cofnął rękę, pewien, że coś go ukąsiło – i dopiero
wtedy stwierdził, że to strzała. Potem wszystko zaczęło się dziać bardzo wolno. Wart
miał dość czasu, żeby przyjrzeć się strzale i ocenić, że wbiła się w masywny pień na
głębokość trzech cali. Była to czarna strzała w żółte prążki – przez co przypominała
osę – z żółtym piórem na końcu. Dwa pozostałe pióra miały kolor czarny. Były to
farbowane pióra gęsie.
Wart stwierdził, że boi się lasu tylko do chwili zetknięcia z niebezpieczeństwem:
kiedy już przyszło co do czego, strach minął, jak ręką odjął. Chłopiec poderwał się
z ziemi – chociaż jemu samemu zdawało się, że wstaje bardzo wolno – i ukrył za
drzewem. W tej samej chwili nadleciała z wielkim świstem i furkotem druga strzała:
ta jednak aż po brzechwę wbiła się w trawę i stanęła tak nieruchomo, jakby nigdy
przedtem nie drgnęła.
Za drzewem Wart znalazł stos chrustu, wysoki na sześć stóp. Kryjówka była
świetna, lecz miała jedną wadę: chrzęstem gałązek zdradzała schowanego. Do uszu
Warta dobiegł świst kolejnej strzały, koszącej kity traw, oraz wypowiedziane męskim
głosem przekleństwo – ale z niezbyt bliska. Po chwili ten, kto przeklinał, wściekle
deptał chrust. Odechciało mu się widocznie strzelać dalej z łuku, jako że każda
strzała była, bądź co bądź, cenna, a w leśnym poszyciu niełatwo dawała się znaleźć.
Wart posuwał się jak wąż, jak królik, jak niema sowa. Był mały, więc tamto drugie
stworzenie nie miało przy nim w tej grze żadnych szans. Po pięciu minutach Wart
stanął na bezpiecznym gruncie.
Bandzior pozbierał strzały i oddalił się, pomstując pod nosem, Wart zaś
uprzytomnił sobie, że łucznik co prawda już mu nie zagraża, za to on sam zgubił
i drogę do domu, i jastrzębia. Nie miał zielonego pojęcia, gdzie się znajduje. Pół
godziny przeleżał wciśnięty pod pniem zwalonego drzewa, które tak świetnie go
ukryło, dając napastnikowi czas na oddalenie się, a jemu samemu na odzyskanie
zwykłego rytmu serca. Kiedy się zorientował, że napastnika już nie ma, serce poczęło
z powrotem walić jak młot.
– Ojejku – zmartwił się. – Teraz to już naprawdę zgubiłem się w puszczy i na
pewno ktoś mi odgryzie nos albo strzała podobna do osy przeszyje mnie na wylot,
albo pożre mnie ziejący ogniem smok, czy inny wilk, dzik, albo czarownik – jeżeli,
naturalnie, czarownicy żywią się chłopcami, ale podejrzewam, że tak. Najlepiej od
razu zacznę żałować za grzechy, za to, że bywałem niegrzeczny, że denerwowałem
panią guwernantkę, kiedy nie mogła dojść do ładu z astrolabem, i że nie kochałem
mojego drogiego opiekuna, Sir Ectora, tak mocno, jak na to zasługiwał.
Pod wpływem tych melancholijnych myśli, a zwłaszcza na wspomnienie Sir
Ectora z widłami w garści i czerwonym nosem, oczy nieszczęsnego Warta napełniły
się łzami i chłopiec leżał pod powalonym pniem pogrążony w czarnej rozpaczy.
Odważył się wstać dopiero wówczas, gdy słońce, długo nie mogące się rozstać
z ziemią, posłało jej na pożegnanie ostatnie promienie, a nad osrebrzone czuby
drzew wytoczył się wielce majestatyczny księżyc. Wart wylazł spod kłody, otrzepał
kaftan z gałązek i ruszył w nieznane, obrawszy drogę najwygodniejszą i poleciwszy
się Bogu. Wędrował tak z pół godziny i chwilami humor mu się poprawiał, bo
lipcowy las w blasku księżyca był doprawdy wspaniale chłodny i piękny – gdy wtem
ujrzał najcudniejszą rzecz, jaką oglądał w swoim krótkim życiu.
Miał przed sobą polanę, przykrytą kobiercem wysrebrzonej księżycem trawy.
Białe promienie padały wprost na pnie drzew rosnących w drugim końcu polany.
Były to brzozy, których pnie wyglądają najpiękniej w perłowym świetle nocy.
Między nimi zaś Wart zauważył ledwo dostrzegalny ruch i usłyszał brzęk metalu.
I nagle tam, gdzie przed chwilą widać było tylko brzozy, ukazał się rycerz w pełnej
zbroi, rycerz tkwiący nieruchomo, niemo i nieziemsko wśród majestatycznych pni
drzew. Siedział na niesamowicie wielkim białym koniu, zamarłym w bezruchu tak
samo jak jego pan, a w prawej dłoni, wspierając czubek o strzemię, dzierżył długą,
smukłą kopię, która wznosiła się wysoko, wysoko, ponad drzewa, a jej koniec
rysował się wyraźnie na tle aksamitnego nieba. Wszystko razem skąpane było
w blasku księżyca, srebrzyste i nieopisanie piękne.
Wart nie wiedział, jak ma się zachować. Nie był pewien, czy bezpiecznie będzie
zbliżyć się do rycerza: w puszczy roiło się, bądź co bądź, od potworów, więc i rycerz
mógł okazać się widmem. Nawet wyglądał jak widmo, kiedy tak stał i medytował na
granicy światła i posępnego mroku. W końcu jednak chłopiec doszedł do wniosku,
że nawet jeżeli widzi ducha, to jest to duch rycerza, a rycerza obowiązywał ślub
niesienia pomocy słabym i nieszczęśliwym.
– Bardzo przepraszam – przemówił, stając tuż pod tajemniczą postacią. – Czy
byłby pan tak dobry i wskazał mi drogę do zamku Sir Ectora?
Na to duch podskoczył tak, że o mało nie spadł z konia, a spod przyłbicy dobyło
się stłumione „beee”, podobne do głosu barana.
– Bardzo przepraszam... – powtórzył Wart, lecz zaraz umilkł przerażony.
Duch bowiem uniósł przyłbicę, odsłaniając parę wielkich, jakby zamarzniętych
oczu i zakrzyknął nerwowo:
– Co to? Co to?
Potem zdjął oczy, które okazały się być okularami w rogowej oprawie, zasnutymi
mgłą oddechu wewnątrz hełmu, podjął próbę wytarcia szkieł o końską grzywę – co
im tylko zaszkodziło – uniósł ręce nad głowę, próbując wytrzeć okulary o pióropusz
hełmu, upuścił kopię, upuścił okulary, zlazł z konia, żeby poszukać okularów –
w trakcie której to czynności zatrzasnęła mu się przyłbica – uniósł przyłbicę, schylił
się po okulary, wyprostował się, bo przyłbica znów opadła i pełnym żałości głosem
zawołał:
– Aj aj aj aj aj!
Wart znalazł okulary, przetarł szkła i wręczył okulary duchowi, który
natychmiast założył je na nos (przyłbica zaraz się zatrzasnęła) i jął się pospiesznie
gramolić z powrotem na konia. Skoro się już znalazł na końskim grzbiecie, wyciągnął
rękę po kopię, którą Wart posłusznie mu podał i, czując się już całkiem pewnie, lewą
dłonią uniósł przyłbicę i przytrzymał ją nad czołem. Z uniesioną do hełmu ręką
spoglądał na chłopca jak marynarz wypatrujący lądu z bocianiego gniazda. Wreszcie
zawołał:
– No, no, no! I cóż my tu widzimy, ha?
– Za pozwoleniem – rzekł Wart – jestem podopiecznym Sir Ectora.
– Fantastyczny gość – odparł rycerz. – Nie znam go, niestety.
– Czy mógłby mi pan wskazać drogę do jego zaniku?
– W żadnym razie. Sam jestem nietutejszy.
– Zgubiłem się – wyznał Wart.
– A to ci heca! Powiem ci w zaufaniu, że ja się zgubiłem siedemnaście lat temu.
Zwę się Król Pellinore – wyjaśnił po chwili rycerz. – Może o mnie słyszałeś, hę? –
Przyłbica zatrzasnęła się z hukiem, jak echo owego „hę?”, lecz natychmiast znów
została otwarta. – Na Świętego Michała minie dokładnie siedemnaście lat, odkąd
tropię Bestię Dyżurną. To bardzo nudne zajęcie.
– Nie wątpię – przytaknął Wart, który nigdy nie słyszał ani o Królu Pellinorze,
ani o Bestii Dyżurnej, ale uznał, że w sytuacji, w której się znalazł, najlepiej będzie
niczemu nie zaprzeczać.
– Ta Bestia to przekleństwo rodu Pellinore’ów – oświadczył z dumą rycerz. –
Tylko Pellinore może złapać Bestię Dyżurną; albo jego najbliższy krewny,
oczywiście. Wszyscy Pellinore’owie są specjalnie szkoleni w tym kierunku. Dość
ograniczony zakres nauk, przyznaję. Ogranicza się do rozpoznawania odchodów
i śladów.
– Chodzi o odchody tropionego zwierza, prawda? – ożywił się Wart, gdyż o tym
akurat słyszał. Myśliwi nosili je w specjalnym rogu, żeby móc w każdej chwili
zademonstrować swemu panu. Na podstawie odchodów określało się, czy bestia jest
akurat dozwolona do odstrzału, czy nie i jaka jest jej ogólna kondycja.
– Inteligentne dziecko – zauważył rycerz. – Nawet bardzo. Co do mnie, nie
rozstaję się z odchodami. Niehigieniczny to zwyczaj, przyznaję – dodał po chwili
i mina nieco mu zrzedła. – A do tego całkiem bezsensowny. Jest przecież tylko jedna
Bestia Dyżurna, więc co do możliwości jej odstrzału nie ma dwóch zdań.
W tym miejscu rozmowy przyłbica zaczęła opadać z taką częstotliwością, że
Wart postanowił zapomnieć o własnych kłopotach i spróbować rozweselić
rozmówcę, zadając mu pytania na jedyny temat, w którym tamten wydawał się być
ekspertem. Nawet pogawędka z zagubionym w lesie monarchą była lepsza niż
samotne błądzenie po chaszczach.
– Jak wygląda Bestia Dyżurna?
– Nazywają ją Bestią Glatisant – wyjaśnił monarcha, robiąc uczoną minę
i przybierając ton dość wyniosły. – Bestia Glatisant, przez nas, Anglików, zwana
inaczej Bestią Dyżurną; ty możesz ją nazywać jak wolisz – wtrącił łaskawie. – Otóż
Bestia ta ma łeb żmii, korpus jaszczura, łapy lwa i kopyta rogacza. Idąc, wydaje
z głębi trzewi odgłos podobny do ujadania trzydziestu par psów gończych.
– Oczywiście, jeżeli akurat nie pije – dodał Król po chwili.
– To musi być straszny potwór – szepnął Wart, popatrując niespokojnie dookoła.
– Straszny – przyznał Król. – Właśnie taka jest Bestia Glatisant.
– A jak pan ją tropi?
Nie było to chyba zbyt fortunne pytanie, bo Pellinore znów zrobił nieszczęśliwą
minę.
– Mam suczkę rasy wyżeł – rzekł żałosnym głosem. – Jest tam, widzisz ją?
Wart spojrzał w kierunku wskazanym dramatycznym gestem i ujrzał potężny
zwój liny, omotany wokół drzewa. Koniec liny przyczepiony był do siodła Króla
Pellinore’a.
– Nie widzę jej za dobrze.
– Pewnie się zaplątała po tamtej stronie drzewa. Zawsze ciągnie w odwrotnym
kierunku niż ja.
Wart zaszedł drzewo od drugiej strony i trafił na spore białe psisko, drapiące się
energicznie z powodu pcheł. Na widok Warta suka zaczęła wić się radośnie
i odsłaniać kły w uśmiechu, dysząc przy tym od uporczywych a bezowocnych prób
polizania go w nos, mimo uwięzi. Zaplątała się tak beznadziejnie, że nie mogła dać
ani kroku.
– To niezła suka – powiedział Król Pellinore. – Żeby tylko tak nie dyszała i nie
zaplątywała się co parę kroków. No i żeby nie ciągnęła w przeciwną stronę niż ja. Tu
ona, tu przyłbica – człowiek doprawdy sam czasami nie wie, za co się łapać.
– Dlaczego jej pan nie puści luzem? – zapytał Wart. – Na pewno szłaby za Bestią
nie gorzej niż teraz.
– Problem, widzisz, polega na tym, że ona ucieka i czasami nie wraca przez cały
tydzień. A bez niej czuję się nieco samotny – dodał po chwili. – Nie jest przyjemnie
ścigać Bestię w pojedynkę, nigdy nie wiedząc, gdzie się zawędrowało. Pies to zawsze
jakieś towarzystwo.
– Zdaje się, że jest dosyć przyjaźnie usposobiona?
– Aż za bardzo. Nieraz mam poważne wątpliwości, czy ona naprawdę tropi tę
Bestię.
– A co robi, kiedy ją zobaczy? – Nic.
– Niech się pan nie przejmuje – pocieszył Króla Wart. – Na pewno z czasem
obudzi się w niej zainteresowanie.
– Szczerze mówiąc, ostatni raz widzieliśmy Bestię osiem miesięcy temu.
W miarę jak rozmawiali, głos rycerza stawał się coraz smutniejszy.
Wypowiadając ostatnią kwestię, Król niedwuznacznie pociągnął nosem.
– To przekleństwo rodu Pellinore’ów! – zawołał przez łzy. – Szwendać się
i szwendać za tą rozbestwioną Bestią! Co z niej w ogóle za pożytek? Człowiek staje,
wyplątuje sukę, spada mu przyłbica, potem się okazuje, że okulary zaparowały. Nie
masz gdzie przenocować, nigdy nie wiesz, gdzie jesteś. Zimą reumatyzm, latem udar
słoneczny. Zakładanie tej przeklętej zbroi trwa całe godziny. A kiedy ją w końcu
założysz, to albo się wędzisz, albo zamarzasz na kość. Wszystko na tobie rdzewieje.
Całymi nocami siedzisz i polerujesz przeklętą skorupę. A ja tak bym chciał mieć
własny, przytulny domek, z łóżkiem, z prawdziwą poduszką, z prześcieradłami...
Kupiłbym sobie taki domek, gdybym był bogaty... Prawdziwe łóżko, z prawdziwą
poduszką i prawdziwym prześcieradłem... można sobie w nim leżeć... Przeklętego
konia odesłałbym na łąkę, przeklętą sukę puściłbym wolno, niech lata, a tę przeklętą
zbroję wywaliłbym za okno i niech się przeklęta Bestia sama tropi. Tak bym zrobił.
– Szkoda, że nie umie mi pan pokazać drogi do domu – odparł chytrze Wart. –
Jestem pewien, że Sir Ector przenocowałby pana w łóżku.
– Naprawdę? – wykrzyknął Król. – W łóżku?
– Puchowym.
Oczy Króla zrobiły się okrągłe jak spodki.
– W puchowym łożu! – powtórzył, smakując każde słowo. – Z poduszkami?
– Puchowymi.
– Z puchowymi poduszkami! – szepnął Król, wstrzymując oddech. Za chwilę,
uczyniwszy gwałtowny wydech, zawołał – Twój pan musi mieć wspaniały dom!
– To nie może być dalej niż dwie godziny drogi stąd – drążył temat Wart, czując,
że jest na dobrej drodze.
– I ten dżentelmen rzeczywiście wysłał cię do mnie z zaproszeniem? – (Król
Pellinore całkiem zapomniał o tym, że Wart zgubił się w lesie). – To bardzo
uprzejmie z jego strony, bardzo uprzejmie, trzeba przyznać, nie ma co.
– Nasze przybycie bardzo go ucieszy – zapewnił Króla, zgodnie z prawdą, Wart.
– To doprawdy wielce uprzejmy dżentelmen! – zawołał Król, mocując się
z pułapkami, których miał na sobie bez liku. – Świetny pan, nie wątpię, tylko taki
może mieć puchowe łoże!
– Na pewno będę musiał spać z kimś? – zatroskał się po chwili.
– Dostanie pan łóżko tylko dla siebie.
– Puchowe łoże! Tylko dla siebie! Z prześcieradłem i poduszką... może nawet
z dwiema poduszkami... albo z poduszką i podgłówkiem... I nie trzeba będzie rano
wstawać do śniadania... Czy twój opiekun wstaje do śniadania?
– Nigdy – zapewnił go Wart.
– Pchły w łóżku?
– Ani jednej.
– Ha! – rzekł Król Pellinore. – Muszę przyznać, że to brzmi aż nazbyt pięknie.
Puchowe łoże, bez odchodów... Mówiłeś, że jak długo tam się idzie?
– Dwie godziny – odparł Wart, ale musiał wrzasnąć po raz drugi wielkim
głosem, bo tuż obok nich rozległ się nagle przeokropny hałas. – Co to było? –
krzyknął.
– Baczność! – wrzasnął Król.
– Litości!
– To Bestia!
W jednej chwili rycerz zapomniał o wszystkim oprócz swojej misji. Zaczął
gorliwie wycierać okulary o siedzenie spodni – jedyny kawałek tkaniny, jaki akurat
miał pod ręką. Wściekły ryk nasilał się. Ledwie Król Pellinore zdołał osadzić okulary
na czubku swego wydatnego nosa, przyłbica zatrzasnęła się, jak na zawołanie. Król
chwycił kopię w prawą garść i puścił się galopem w kierunku, skąd dobiegał ryk. Po
chwili wrócił, ściągnięty z powrotem przez zaplątaną wokół drzewa linę –
nieszczęsna suka przez cały czas poszczekiwała żałośnie – i z przeraźliwym
szczękiem blach zwalił się z konia. Zaraz poderwał się na jedną nogę – Wart
pomyślał z przerażeniem, że z okularów na pewno nic nie zostało – gdyż druga noga
tkwiła nadal w strzemieniu siodła białego konia. Przez dłuższą chwilę Król skakał
w miejscu na jednej nodze. Rzemienie wytrzymały próbę i oto, nie wiadomo
doprawdy jakim cudem, Król znalazł się z powrotem w siodle i, ściskając kopię
kolanami, galopował wokół drzewa w przeciwną stronę, niż zaplątała się suka.
Okrążył drzewo o trzy razy za dużo, gdy tymczasem suka, skowycząc, gnała
w drugą stronę. Po czterech, pięciu takich gonitwach uwolnili się od pnia.
– Do ataku! – wrzasnął Król Pellinore, wymachując kopią nad głową i z
nadmiaru emocji kiwając się energicznie w siodle. Zniknął w mroku puszczy, a na
drugim końcu długiej liny podążała za nim nieszczęsna suka rasy wyżeł.
ROZDZIAŁ III
Chłopiec spał dobrze w leśnym gniazdku, gdzie się umościł na odpoczynek: spał
czujnym, wzmacniającym snem człowieka, który uczy się nocować pod gołym
niebem. Z początku zanurkował w sen płyciutko, tuż pod powierzchnię, pod którą
ślizgał się jak łosoś w płytkiej wodzie, tak blisko nieba, jakby fruwał w powietrzu.
Wydawało mu się, że nie śpi, chociaż już spał. Nad sobą widział gwiazdy, wirujące
wokół swych niezmiennych, bezsennych osi; na ich tle szemrały liście drzew,
a jeszcze niżej, w trawie, stale coś się działo. Ledwie słyszalne kroki, poruszenia
miękkich skrzydeł, stłumione pomruki, dolatujące spomiędzy traw i gałęzi,
z początku niepokoiły chłopca i budziły jego ciekawość, więc zdążał w ich stronę,
żeby sprawdzić, co to takiego – ale nigdy niczego nie znalazł. Po pewnym czasie te
same odgłosy zaczęły go kołysać do snu. Już nie był ciekaw ich źródła: zaufał, że są
tym, czym są, aż w końcu w ogóle przestał je słyszeć. Osuwał się w sen coraz głębiej
i głębiej, tonąc w wonnym poszyciu, na posłaniu z ciepłej ziemi.
Niełatwo było zasnąć w blasku letniego księżyca, ale sen, gdy już przyszedł, był
głęboki. Słońce wstało wcześnie, czemu Wart mimowolnie się sprzeciwił,
przewracając się na drugi bok, a ponieważ przyszło mu zasypiać w księżycowym
blasku, blask słońca nie potrafił go obudzić. Dopiero o godzinie dziewiątej, cztery
godziny po wschodzie słońca, Wart przekręcił się z boku na bok, otworzył oczy
i otrzeźwiał w jednej chwili. Był głodny.
Wart słyszał o ludziach, którzy żywią się leśnymi jagodami, ale wiedza ta nie
miała dla niego chwilowo praktycznego zastosowania, był bowiem lipiec i jagody
jeszcze nie owocowały. Znalazł dwie poziomki i pochłonął je z wielką łapczywością.
Były przepyszne i Wart szczerze żałował, że nie znalazł ich więcej. Potem zrobiło mu
się żal, że nie jest kwiecień, kiedy można poszukać ptasich jaj i nimi się pożywić; i że
zgubił Cully’ego, jastrzębia gołębiarza, który mógłby mu teraz upolować zająca,
którego to zająca Wart upiekłby sobie, rozpaliwszy ogień przez pocieranie dwóch
kawałków drewna, tak jak to robili Indianie. Faktem było jednak, że zgubił
Cully’ego, gdyż inaczej sam by się nie zgubił – a iskry i tak by pewnie nie skrzesał.
Doszedł do wniosku, że oddalił się od domu najwyżej na trzy, cztery mile i że
najrozsądniej będzie siedzieć spokojnie w miejscu i nadstawiać ucha: może – jeżeli
wiatr będzie sprzyjał – dolecą go tu głosy żniwiarzy i dzięki nim odnajdzie drogę do
zamku.
Niebawem usłyszał odległe pobrzękiwanie, które uznał za znak, że Król Pellinore
dalej tropi Bestię, i to niedaleko. Odgłosy brzmiały jednak tak rytmicznie i celowo,
jakby Król Pellinore w wielkim skupieniu i z równie wielką cierpliwością oddawał
się jakiemuś wielce precyzyjnemu zajęciu – na przykład drapaniu się po plecach bez
zdejmowania zbroi. Wart podążył za odgłosem.
Doszedł do następnej polany. Stał tam nieduży domek z kamienia. Wnętrze –
czego Wart nie mógł od razu zauważyć – podzielone było na dwie części. Część
główną stanowił hall, czy też pomieszczenie ogólne, wysokie, bo sięgające od
podłogi do powały. Na podłodze płonęło ognisko, a dym z niego ulatniał się przez
otwór w pokrytym strzechą dachu. Druga część chaty przedzielona była na dwa
poziomy: w górnej połowie mieściła się sypialnia i gabinet, a w dolnej – spiżarnia,
komórka, stajnia i stodoła. Na parterze mieszkał biały osioł, a na pięterko wchodziło
się po drabinie.
Przed chatą była studnia, a metaliczny odgłos, który przywiódł Warta na polanę,
pochodził stąd, że sędziwy dżentelmen ciągnął właśnie wodę za pomocą ko