5063
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 5063 |
Rozszerzenie: |
5063 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 5063 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 5063 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
5063 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Stephen King
Kto� na drodze
Kwadrans po dwudziestej drugiej Herb Tooklander zamierza� ju� zamyka� na noc, kiedy do
Tookey's Bar, kt�ry znajdowa� si� w p�nocnej cz�ci Falmouth, wpad� m�czyzna w
eleganckim palcie. Mia� zupe�nie bia�� twarz i wytrzeszczone oczy. By� dziesi�ty stycznia,
czas, kiedy generalnie ludzie pogodzili si� ju� z my�l�, �e z�amali wszystkie swoje
noworoczne postanowienia, a naoko�o szala�a burza �nie�na. Do wieczora napada�o
pi�tna�cie centymetr�w, a p�niej �nie�yca przybra�a jeszcze na sile. Dwukrotnie widzieli�my
Billy'ego Lerribee w wysokiej kabinie p�uga �nie�nego, kt�ry przeje�d�a� przed oknami baru.
Za drugim razem Tookey wyni�s� Billy'emu piwo na koszt firmy - moja matka, kt�ra B�g
jeden wie, ile w swoim czasie wydoi�a piwa u Tookeya, nazwa�aby to lekkomy�lna
dobroczynno�ci�. Billy o�wiadczy�, �e od�nie�aj� tylko g��wn� ulic�, wszystkie boczne b�d�
musia�y poczeka� do rana. Radio w Portland zapowiedzia�o dalszych trzydzie�ci centymetr�w
�niegu, a wiej�cy z szybko�ci� dochodz�c� do sze��dziesi�ciu kilometr�w na godzin� wiatr
potworzy� ogromne zaspy.
W barze by� ju� tylko Tookey i ja. S�uchali�my zawodz�cej w okapach budynku wichury i
patrzyli�my na ta�cz�ce p�omienie w palenisku kominka.
- Wypij jeszcze jednego na drog�, Booth, bo zamykam ju� t� bud� - rzek� Tookey.
Nala� sobie i mnie, lecz wtedy z trzaskiem otworzy�y si� drzwi, a do �rodka wkroczy�
chwiejnie nieznajomy. Na ramionach i we w�osach mia� �nieg; jakby go kto� posypa� cukrem
pudrem. Za nim wpad� do �rodka tuman �nie�nych drobin.
- Panie, zamykaj pan drzwi! - rykn�� Tookey. - W stodole pan mieszkasz?
Nigdy nie widzia�em tak wystraszonego cz�owieka. Przypomina� konia, kt�ry przez ca�e
popo�udnie �ar� pokrzywy. Wywr�ci� oczyma i powiedzia�:
- Moja �ona... moja c�rka... - po czym zwali� si� nieprzytomny na pod�og�.
- �wi�ty J�zefie! - wykrzykn�� Tookey. - Booth, mo�esz zamkn�� drzwi?
Podbieg�em do wej�cia i zatrzasn��em je, pokonuj�c nap�r wiatru. Tookey przykl�kn�� na
jedno kolano, uni�s� g�ow� go�cia i lekko klepa� go po policzkach. Podszed�em do nich i
natychmiast zorientowa�em si�, �e sytuacja jest powa�na. Twarz faceta by�a ogni�cie
czerwona, ale tu i �wdzie wida� ju� by�o bia�e placki. Je�li kto� prze�y� wszystkie zimy w
Maine od czas�w prezydentury Woodrowa Wilsona, tak jak ja, doskonale wie, �e takie bia�e
c�tki oznaczaj� odmro�enia.
- Nieprzytomny - stwierdzi� Tookey. - Przynie� zza baru brandy.
Przynios�em. Tookey rozpi�� palto jegomo�cia, kt�ry jakby ciut-ciut dochodzi� do siebie. Oczy
mia� wp�otwarte i mamrota� co�, ale zbyt niezrozumiale, �eby cokolwiek zrozumie�.
- Wlej do nakr�tki - poleci� Tookey.
- Do nakr�tki?
- Ta brandy to dynamit - wyja�ni� Tookey. - Chyba nie chcesz, �eby wykorkowa�?
Nala�em w�dk� i spojrza�em na Tookeya. Skin�� g�ow�.
- Prosto do g�by - poleci�.
Zrobi�em, co kaza�. By� to widok jedyny w swoim rodzaju. M�czyzna zacz�� dygota� jak w
febrze i rozkaszla� si�. Jego twarz jeszcze bardzie spurpurowia�a, a przymkni�te powieki
rozwar�y si� niczym �aluzje w oknach. Efekt by� troszeczk� zatrwa�aj�cy, ale Tookey posadzi�
go�cia jak przero�ni�tego niemowlaka i grzmotn�� go pi�ci� w plecy.
Ch�opu zacz�o si� odbija�, jakby lada chwila mia� zamiar zwymiotowa�, wi�c Tookey zn�w
wymierzy� mu policzek.
- Trzymaj - powiedzia�. - Brandy dobrze ci zrobi.
Nieznajomy troch� jeszcze pokaszla�, ale powoli dochodzi� do siebie. Wtedy pierwszy raz
dok�adniej mu si� przyjrza�em. Facio z miasta. Podejrzewa�em, sk�di� na po�udnie od
Bostonu; tak mi si� w ka�dym razie wydawa�o. Mia� r�kawiczki z ko�lej sk�ry, drogie, ale
cienkie. Zapewne na d�oniach r�wnie� porobi�y mu si� sinobia�e placki i b�dzie m�g� m�wi�
o du�ym szcz�ciu, je�li nie straci palca albo dw�ch. Palto by�o eleganckie, pewnie sam
materia� kosztowa� ze trzysta dolar�w. Na nogach mia� cienkie buty si�gaj�ce nad kostk�,
wi�c zacz��em si� obawia� tez o jego stopy.
- Lepiej - powiedzia�.
- W porz�dku - mrukn�� Tookey. - Mo�e usi�dzie pan przy ogniu?
- Moja �ona i c�rka - powiedzia� jegomo��. - One s� tam... w burzy.
- S�dz�c po sposobie, w jaki pan tutaj wtargn��, ani przez chwil� nie s�dzi�em, �e siedz� w
domu i ogl�daj� telewizj� - odpar� Tookey. - Przy ogniu mo�e pan wszystko opowiedzie�
r�wnie dobrze jak tutaj, na pod�odze. Booth, bierz go pod rami�.
Podni�s� si� o w�asnych si�ach, ale z ust wydar� mu si� cichy j�k, a twarz wykrzywi� grymas
b�lu. Zn�w pomy�la�em o palcach jego st�p i przez chwile duma�em nad tym, co kierowa�o
dobrym Panem Bogiem, �e stworzy� g�upk�w z Nowego Jorku, kt�rzy pr�buj� podr�owa� po
p�nocnym Maine w porze najwi�kszych zawiei. Zastanawia�em si� r�wnie�, czy �ona i c�rka
faceta s� cho� troch� cieplej ubrane.
Zaci�gn�li�my go przed kominek i posadzili�my w bujanym fotelu, ukochanym sprz�cie pani
Tookey, kt�ra zmar�a w roku tysi�c dziewi��set siedemdziesi�tym czwartym. To w�a�nie pani
Tookey stworzy�a to miejsce, kt�re opisano w Down East i w Sunday Telegram, a nawet w
niedzielnym dodatku do bosto�skiego Globe. By�a to raczej gospoda ni� zwyk�y bar. Sk�ada�a
si� z rozleg�ej sali wy�o�onej deskami z barem wykonanym z klonowego drewna, z wspartym
na krokwiach, jak w starej stodole, sufitem i olbrzymim kominkiem wymurowanym z
polnych kamieni. Po tym, jak ukaza� si� artyku� w Down East, pani Tookey przychodzi�y do
g�owy r�ne pomys�y. Chcia�a na przyk�ad zmieni� nazw� na "Tookey's Inn" lub "Tookey's
Rest" i cho� przyznaj�, �e brzmia�o to dostojnie i po staro�wiecku, kojarzy�o si� z czasami
kolonialnymi, ale jednak wola�em prost� nazw� "Tookey's Bar". Co innego lato, kiedy nasz
stan odwiedzaj� tabuny turyst�w, a co innego zima, kiedy handluje si� wy��cznie z
s�siadami. Zim� jest wiele wieczor�w takich jak ten, kiedy w barze tylko Tookey i ja
popijamy whisky z wod� albo po prostu piwo. Moja Victoria zesz�a z tego �wiata w
siedemdziesi�tym trzecim, a lokal Tookeya stanowi� jedyne miejsce , gdzie by�o
wystarczaj�co gwarno, �eby zag�uszy� monotonne tykanie zegara odmierzaj�cego czas
trwania ludzkiego �ycia - nawet wtedy, kiedy w barze przebywa�em wy��cznie z Tookeyem. Z
ca�a pewno�ci� wszystko uleg�oby radykalnej zmianie, gdyby lokal nosi� nazw� "Tookey's
Rest" ?. Mo�e to i szalone, ale prawdziwe.
Posadzili�my go�cia przed ogniem. Dosta� niesamowitych dreszczy. Obj�� ramionami kolana,
przycisn�� je do piersi, �eby mu dzwoni�y i kapa�o nosa. Podejrzewam, i� dopiero teraz
u�wiadomi� sobie, �e jeszcze kwadrans i by�by martwy. To nie �nieg go wyko�czy�, ale
szalony, lodowaty wiatr. Wych�odzi� go niemal na �mier�.
- Gdzie pan zostawi� samoch�d? - zapyta� Tookey.
- D-dziesi�� kilometr�w s-st�d - odpar�.
Wymienili�my z Tookeyem spojrzenia i nagle ogarn�� mnie ch��d. Przera�liwy ch��d.
- Jest pan tego pewien? - zapyta� Tookey. - Brn�� pan przez �niegi dziesi�� kilometr�w?
Skin�� g�ow�.
- Kiedy przeje�d�ali�my przez m-miasto, sprawdzi�em licznik. Jecha�em w kierunku...
zamierzali�my odwiedzi� s-ss-siostr� mojej �ony... w Cumberland... nigdy tam nie
by�em... jeste�my z New Jersey...
New Jersey. Je�li istnieje kto� g�upszy od nowojorczyka, to tylko mieszkaniec New Jersey.
- Dziesi�� kilometr�w, jest pan pewien? - dopytywa� si� Tookey.
- Absolutnie. Znale�li�my skr�t z drogi g��wnej, ale by� kompletnie zasypany... by�...
Tookey chwyci� go za rami�. W migotliwym blasku ognia twarz w�a�ciciela baru by�a trupio
blada. Tookey wcale nie wygl�da� na swoje sze��dziesi�t sze�� lat, ale o dziesi�� starzej.
- Skr�cili�cie w prawo?
- Tak, w prawo. Moja �ona...
- Czy widzia� pan znak?
- Znak? - Popatrzy� t�po na Tookeya i otar� d�oni� nos. - Naturalnie, �e widzia�em. Mia�em
to zreszt� zapisane w instrukcji. W Doli Jeruzalem jecha� Jointer Avenue, a na rozje�dzie
skierowa� si� na drog� 295. - Przeni�s� wzrok z Tookeya na mnie i zn�w popatrzy� na
Tookeya. W okapie domu gwizda� i zawodzi� wiatr. - To niedobrze, prosz� pana?
- Dola - powiedzia� Tookey tak cicho, �e prawie nie da�o si� tego us�ysze�. - Och, m�j
Bo�e!
- Co� nie tak? - zapyta� m�czyzna, podnosz�c nieco g�os. - �le, �e tamt�dy pojecha�em?
Chodzi mi o to, �e droga by�a wprawdzie zasypana �niegiem, ale pomy�la�em sobie...
skoro jest tam miasto, wi�c z pewno�ci� wyjad� p�ugi i... i wtedy ja...
Wtuli� g�ow� w ramiona.
- Booth - powiedzia� do mnie cicho Tookey. - Id� do telefonu. Zadzwo� do szeryfa.
- Jasne - wtr�ci� ten dure� z New Jersey. - O to w�a�nie chodzi. A tak swoj� drog�, ludzie,
co si� z wami dzieje? Zachowujecie si� tak, jakby�cie zobaczyli ducha.
- W Doli nie ma duch�w, prosz� pana. Czy powiedzia� pan swoim, �eby siedzieli w
samochodzie?
- No pewnie - odpar� zgn�bionym g�osem. - Nie jestem wariatem.
C�, wed�ug mnie jeste�, pomy�la�em.
- Jak si� pan nazywa? - zapyta�em. - Musz� co� szeryfowi powiedzie�.
- Lumley. Gerard Lumley.
Zacz�� co� t�umaczy� Tookeyowi, a ja poszed�em dzwoni�. Podnios�em s�uchawk�. Panowa�a
w niej g�ucha cisza. Kilkakrotnie nacisn��em wide�ki. Bez skutku.
Wr�ci�em do kominka. Tookey ponownie wlewa� w faceta kapk� brandy. Tym razem przesz�a
mu przez gard�o bardziej g�adko.
- Nie ma go w biurze?
- Nie, telefon jest g�uchy.
- Cholera jasna - zakl�� Tookey i popatrzyli�my na siebie.
Za oknami hula�a wichura, bij�c w szyby tumanami �niegu.
Lumley spojrza� na Tookeya, p�niej na mnie i znowu na Tookeya.
- No c�, mo�e kt�ry� z pan�w ma samoch�d? - zapyta� g�osem, w kt�rym zn�w dawa�o si�
wyczu� niepok�j. - �eby dzia�a�o ogrzewanie, musi chodzi� silnik. Mia�em tylko jedn�
czwart� baku benzyny, a dotarcie tutaj zaj�o mi p�torej godziny... No, odpowiedzcie mi.
Wsta� z fotela i chwyci� Tookeya za koszul�.
- Niech pan trzyma �apska przy sobie.
Lumley popatrzy� na swoja r�k� i opu�ci� j�.
- Maine - wysycza�. Powiedzia� to takim tonem, jakby wypowiada� ordynarne s�owo
odnosz�ce si� do czyjej� matki. - W porz�dku. Gdzie jest najbli�sza stacja benzynowa?
Musz� mie� tam jaki� pojazd do holowania...
- Najbli�sza stacja jest w Falmouth Center - odpar�em. - Jakie� pi�� kilometr�w st�d.
- Dzi�ki - odpar� z sarkazmem i zapinaj�c palto, ruszy� w stron� drzwi.
- Ale jest nieczynna - doda�em.
Powoli odwr�ci� si� i popatrzy� na nas.
- O czym ten staruch gada?
- Pr�buje ci idioto, wyt�umaczy�, �e to stacja Billy'ego Lerribee, a Bill je�dzi teraz p�ugiem
�nie�nym. - wyja�ni� spokojnie Tookey. - Zatem wracaj pan do ognia i siadaj na dupie,
zanim nie rozpuknie si� pan ze z�o�ci.
Zawr�ci� w nasz� stron�. Sprawia� wra�enie oszo�omionego i wystraszonego.
- Pr�bujecie mi wm�wi�, �e nie mo�ecie... �e nic nie da si�...
- Nie pr�bujemy nic wmawia� - odpar� Tookey. To pan dosta� s�owotoku, ale je�li na
chwil� zamknie pan buzi�, spr�bujemy si� nad wszystkim zastanowi�.
- Co to za miasteczko ta Dola Jeruzalem? - zapyta�. - Dlaczego droga by�a zasypana?
Dlaczego nie widzia�em �adnych �wiate�?
- Dola Jeruzalem spali�a si� dwa lata temu - odrzek�em.
- I nie odbudowano jej?
Popatrzy� na mnie z niedowierzaniem.
- Na to wygl�da - powiedzia�em i spojrza�em na Tookeya. - I co my z tym fantem zrobimy?
- Nie mo�emy ich tak zostawi� - odpar�.
Podszed�em do niego bardzo blisko, a Lumley zacz�� wygl�da� przez okno w szalej�c� w
nocnym mroku �nie�yc�.
- A je�li ju� zosta�y przej�te? - zapyta�em.
- To mo�liwe. Ale tego nie wiemy na pewno. Na p�ce mam Bibli�. Ci�gle nosisz jeszcze ten
medalik po�wi�cony przez papie�a?
Wyci�gn��em spod koszuli krzy�yk. Nale�a�em wprawdzie do ko�cio�a kongregacjonist�w, ale
wi�kszo�� ludzi mieszkaj�cych w pobli�u Doli nosi�a co� na piersiach - krzy�yki, medaliki ze
�wi�tym Krzysztofem, r�a�ce - cokolwiek. A wszystko dlatego, �e w ci�gu mrocznego
pa�dziernika przed dwoma laty Dola Jeruzalem popsu�a si�. Czasami do p�na w nocy kilku
starych bywalc�w lokalu Tookeya skupia�o si� przy kominku i prowadzi�9o d�ugie rozmowy.
Zastanawiali si�, co mog�o by� prawd�, a co zwyk�ym wymys�em. W Jeruzalem zacz�li znika�
ludzie. Najpierw kilku, p�niej jeszcze kilku, a p�niej zagin�a ich ju� ca�a masa. Zamkni�to
szko�y. Przez wi�kszo�� roku miasto sta�o puste. Och, naturalnie, sprowadzi�o si� tam kilka
os�b - przewa�nie jacy� g�upcy z innych stan�w, tacy jak ten nasz egzemplarz. Podejrzewam,
�e zmami�a ich niska cena posiad�o�ci. Ale �aden z nich d�ugo tam miejsca nie zagrza�.
Wi�kszo�� wynios�a si� ju� po miesi�cu lub dw�ch. A inni... c�, inni znikn�li. P�niej
miasteczko sp�on�o do szcz�tu. Sta�o si� to pod koniec wyj�tkowo suchej jesieni.
Podejrzewano, �e zacz�o si� pali� w domu Marstena, kt�ry sta� na g�ruj�cym nad Jointer
Avenue wzg�rzu, ale nikt nie wie, sk�d si� ten ogie� wzi��. Miasteczko gorza�o przez trzy dni.
P�niej wszystko si� uspokoi�o. Lecz niebawem rozpocz�o si� od pocz�tku.
Tylko raz by�em �wiadkiem tego, jak pa�o s�owo "wampiry". Tego wieczoru zwariowany
kierowca z papierni, Richie Messina, mieszkaj�cy przy drodze do Freeport, t�go sobie popi� w
barze Tookeya.
"Jezu Chryste!", rykn�� wysoki jak tyczka, ubrany w we�niane spodnie, koszul� w szkock�
krat� i sk�rzane buty Richie. "Do cholery, boicie si� wypowiedzie� w ko�cu to s�owo?
Wampiry! O tym wszyscy my�licie, prawda? Zmartwychwsta�y Chryste w przyczepie
motocyklowej! Jak banda wystraszonych filmem dzieciak�w! Wiecie, co si� dzieje w Doli
Jeruzalem? Chcecie, �ebym wam powiedzia�? Chcecie, �ebym powiedzia�?"
"Gadaj, Richie" - odpar� Tookey. W barze zapad�a cisza jak makiem zasia�. S�ycha� by�o
tylko trzask g�owni w kominku i cichy szum listopadowego deszczu za oknem. "Masz g�os".
"zachowujecie si� jak sfora zdzicza�ych, wystraszonych ps�w", o�wiadczy� Richie Messina.
"W�a�nie tak. Wierzycie starym babom, kt�re kochaj� opowiada� o duchach. C�, za
osiemdziesi�t baks�w got�w jestem sp�dzi� noc w tym, co zosta�o po tym nawiedzonym
domu, kt�rego tak si� obawiacie. I co wy na to? Czy kto� przyjmuje zak�ad?"
Nikt nie podj�� wyzwania. Richie by� zawsze mocny w g�bie, a teraz na dodatek solidnie
pijany i nikt nie wylewa�by �ez nad jego zw�okami, ale te� i �aden z nas nie chcia�, �eby szed�
noc� do Doli Jeruzalem.
"Banda liczykrup�w", o�wiadczy� Richie. "Mam w baga�niku mego chevroleta czterdziestk�,
kt�ra poradzi sobie z Falmouth, z Cumberland, a nawet z Dol� Jeruzalem".
Z trzaskiem zamkn�� za sob� drzwi baru. Przez d�ug� chwil� panowa�a martwa cisza. W
ko�cu prawie szeptem odezwa� si� Henry Lamont:
"Widzieli�my Richiego Messin� po raz ostatni. Wielki Bo�e".
I oto Lamont, kt�ry nale�a� do ko�cio�a metodyst�w, osobi�cie si� prze�egna�.
"Jak wytrze�wieje min� mu g�upie pomys�y", mrukn�� Tookey, ale g�os mia� pe�en niepokoju.
"Niebawem tu wr�ci i o�wiadczy, �e to by� tylko g�upi �art".
Ale Lamont mia� racj�. Nikt ju� nigdy nie spotka� Richiego. Jego �ona o�wiadczy�a policji
stanowej, �e jej zdaniem Richie wyjecha� na Floryd� i podj�� prac� w agencji odzyskiwania
mienia, ale w jej oczach mo�na by�o wyczyta� ca�� prawd� - by�a wystraszona, �miertelnie
wystraszona. Nied�ugo potem przenios�a si� do Rhode Island. Zapewne my�la�a, �e kt�rej�
nocy pojawi si� u niej Richie. A ja nie jestem z tych, kt�rzy zaprzeczyliby, �e tak mog�oby si�
faktycznie sta�.
Tak wi�c teraz, kiedy chowa�em krzy�yk za koszul�, Tookey spogl�da� na mnie, a ja na niego.
Nigdy jeszcze nie czu�em si� tak stary i nigdy si� tak bardzo nie ba�em.
- Po prostu nie mo�emy ich tak zostawi�, Booth - powt�rzy� Tookey.
- Tak, wiem o tym.
Przez d�ug� chwil� patrzyli�my sobie w oczy, w ko�cu Tookey wyci�gn�� r�k� i �cisn�� mnie
za rami�.
- Jeste� porz�dny facet, Booth.
Bardzo mnie tym pokrzepi�. Kiedy cz�owiek przekroczy siedemdziesi�tk�, inni zapominaj�
ju�, �e jest m�czyzn�; zapominaj�, �e w og�le kiedykolwiek nim by�.
Tookey podszed� do Lumleya i o�wiadczy�:
- Mam scouta z nap�dem na cztery ko�a. Przywieziemy nim pana �on� i c�rk�.
- Na Boga cz�owieku, dlaczego nie powiedzia�e� tego od razu? - Odwr�ci� si� gwa�townie od
okna i gniewnie popatrzy� na Tookeya. - Dlaczego straci�e� ca�e dziesi�� minut na bicie
piany?
- Prosz� pana, niech b�dzie pan �askawy zamkn�� dzi�b - odpowiedzia� bardzo cicho
Tookey. - A je�li b�dzie pan mia� zamiar go otworzy�, prosz� si� najpierw g��boko
zastanowi�, kto wjecha� w t� nie od�nie�on� drog� w �rodku pieprzonej burzy �nie�nej.
Facio chcia� co� odpowiedzie�, ale natychmiast poskromi� j�zyk. Tylko na policzki wyst�pi�y
mu krwiste rumie�ce.
Tookey wyprowadzi� z gara�u scouta, a ja uda�em si� za bar i nala�em brandy do piersi�wki.
Podejrzewa�em, �e za nim ta noc si� sko�czy, bardzo b�dziemy potrzebowa� mocnej gorza�ki.
�nie�yca w Maine - czy byli�cie kiedy� w samym jej sercu?
�nieg sypa� tak g�sty i drobny, �e cz�owiek odnosi� wra�enie, �e trafi� w �rodek burzy
piaskowej. Lodowate drobiny z �oskotem grzmoci�y w karoseri�. Nie mo�na by�o u�ywa�
d�ugich �wiate�, bo ostry blask odbija� si� tysi�cami refleks�w od �ciany �niegu i widoczno��
ogranicza�a si� do trzech metr�w. Przy �wiat�ach mijania widoczno�� powi�ksza�a si� do
pi�ciu. Ale �nieg da�oby si� prze�y�. Nie podoba� mi si� wiatr, kt�ry pot�pie�czo zawodzi�,
wzbija� bia�e tumany, tworzy� z nich bezlik ulotnych kszta�t�w i wy�, nape�niaj�c �wiat
nienawi�ci�, b�lem i przera�eniem. W burzy �nie�nej wichura wie�ci�a bia�� �mier� - a mo�e
co� gorszego ni� sama �mier�. Tego d�wi�ku cz�owiek nie do�wiadczy le��c w ciep�y ��ku za
zamkni�tymi okiennicami i zatrza�ni�tymi na g�ucho drzwiami. Ale kiedy siedzi w
samochodzie... a my siedzieli�my w samochodzie i jechali�my prosto do Doli Jeruzalem...
- Mo�e by�my si� troch� pospieszyli? - zapyta� Lumley.
- Jak na cz�owieka, kt�ry przed chwil� o ma�o nie zamarz�, diablo si� panu spieszy, �eby
si� jednak wyko�czy� - odrzek�em.
Przes�a� mi mia�d��ce, pe�ne oburzenia spojrzenie, ale nic nie powiedzia�. Posuwali�my si�
autostrad� ze sta�a pr�dko�ci� czterdziestu kilometr�w na godzin�. Trudno uwierzy�, �e Billy
Lerribee by� tu ze swoim p�ugiem godzin� wcze�niej - napada�o kolejne sze�� centymetr�w
�niegu i powoli tworzy�y si� nowe zaspy. Najsilniejsze podmuchy wiatru wstrz�sa�y naszym
scoutem. Przednie reflektory ci�y �nie�n� pustk�. Nie spotkali�my po drodze ani jednego
samochodu.
Mniej wi�cej po dziesi�ciu minutach jazdy Lumley ci�ko wci�gn�� powietrze w p�uca.
- Hej, co to by�o?
Wskaza� palcem co� za praw� boczn� szyb�; ja akurat patrzy�em przed siebie. Odrobin� za
p�no spojrza�em w bok. A i tak chyba spostrzeg�em pochylon� sylwetk�. Kt�ra znika�a ju� w
tyle, zapada�a si� w �nieg. Ale g�owy bym nie da�.
- Co to by�o? - zapyta�em. - Jele�?
- By� mo�e - odpar�em dr��cym g�osem. - Ale oczy... one l�ni�y czerwonym blaskiem. -
Popatrzy� na mnie. - Czy tak wygl�daj� oczy jelenia w nocy?
Jego g�os brzmia� prawie b�agalnie.
- Zapewne - odpar�em my�l�c, �e mo�e tak jest naprawd�, jakkolwiek wiele razy, kiedy
jecha�em noc� samochodem, spotyka�em jelenie przy szosie, ale ich oczy nigdy nie
�arzy�y si� czerwonym blaskiem.
Tookey milcza�.
Oko�o pi�tnastu minut p�niej dotarli�my do miejsca, gdzie zaspa �nie�na po prawej stronie
drogi nie by�a zbyt wysoka, poniewa� p�ugi �nie�ne, mijaj�c skrzy�owanie, zawsze unosz�
lemiesze.
- To chyba tutaj skr�cili�my - oznajmi� niepewnie Lumley. - Nie widz� wprawdzie znaku,
ale...
- Tam jest - odpar� nieswoim g�osem Tookey. - O tam, wida� czubek drogowskazu.
- No w�a�nie - westchn�� z wyra�n� ulg� Lumley. - Niech pan pos�ucha, panie Tooklander.
Przepraszam za moje zachowanie. By�em zmarzni�ty, wystraszony i zrobi�em z siebie
idiot�. Chcia�bym wam obu podzi�kowa�...
- Podzi�kuje pan Boothowi i mnie wtedy, gdy b�dziemy ju� mieli pa�sk� rodzin� w
samochodzie - odpar� Tookey.
W��czy� nap�d na cztery ko�a, wjecha� w zasp� i zacz�� przebija� si� na Jointer Avenue,
kt�ra bieg�a przez Dol� i wychodzi�a na tras� 295. b�otniki energicznie rozgarnia�y �nieg.
Tylne ko�a pr�bowa�y wprawdzie troch� buksowa�, ale Tookey je�dzi� w kopnych �niegach
chyba od zawsze. Pomanewrowa� samochodem, pomrucza� co� pod nosem i w ko�cu
pokona� �nie�ny wa�. Od czasu do czasu reflektory wy�awia�y odciski opon pozostawione
przez auto Lumleya, ale �lady zaraz nikn�y. Pochylony do przodu Lumley bacznie
wypatrywa� swego wozu.
- Panie Lumley? - odezwa� si� Tookey w pewnej chwili.
- S�ucham?
- Je�li chodzi o Dol� Jeruzalem, ludzie z tych stron s� troch� zabobonni - wyja�ni� Tookey
spokojnie... ale widzia�em, �e twarz ma napi�t� i co chwila nerwowo zerka to w lewo, to w
prawo. - Je�li pa�ska rodzina jest w samochodzie, to wszystko w porz�dku. Wpakujemy
j� tutaj i wr�cimy do mnie. A rano, kiedy zadymka ustanie, Billy z ch�ci� wyci�gnie z
zaspy pa�ski samoch�d. Ale je�li ich w samochodzie nie b�dzie...
- Nie b�dzie ich w samochodzie? - przerwa� ostro Lumley. - Po co mia�yby go opuszcza�?
- Ale je�li ich nie b�dzie w samochodzie - ci�gn�� Tookey, pomijaj�c pytanie Lumleya -
natychmiast wracamy do Falmouth Center i gwizdniemy na szeryfa. I tak nie b�dzie
sensu wa��sa� si� po okolicy w czasie takiej burzy �nie�nej, prawda?
- Ale� one b�d� w samochodzie. Gdzie indziej mog�yby by�?
- Jeszcze jedno, panie Lumley - wtr�ci�em z kolei ja. - Je�li kogokolwiek zobaczymy, nie
odzywamy si� do niego. Nawet gdyby ten kto� odzywa� si� do nas. Rozumie pan?
- O jakie zabobony chodzi? - zapyta� Lumley, cedz�c powoli s�owa.
Zanim zd��y�em cokolwiek powiedzie� - a B�g jeden wie, co bym powiedzia� - odezwa� si�
Tookey:
- Jeste�my na miejscu.
Przed sob� ujrzeli�my ty� wielkiego mercedesa. Ca�a maska zagrzebana by�a pod �niegiem, a
wiatr nawia� kolejn� zasp�, kt�ra bez reszty zasypa�a lewy bok. Ale tylne �wiat�a pali�y si� i
widzieli�my, �e z rury wydechowej wydostaj� si� spaliny.
- Benzyna si� sko�czy�a - zauwa�y� Lumley.
Tookey zatrzyma� scouta i zaci�gn�� r�czny hamulec.
- Niech pan pami�ta, co powiedzia� Booth, panie Lumley - przestrzeg� jeszcze raz.
- Jasne, jasne.
Ale my�lami by� ju� przy swojej �onie i c�rce. Nie mog�em go za to wini�.
- Booth, jeste� gotowy? - zapyta� Tookey i popatrzy� na mnie.
W �wietle tablicy rozdzielczej jego twarz by�a szara i pos�pna.
- Chyba tak.
Wysiedli�my i natychmiast otoczy�a nas wichura, bij�c w twarze tumanami �niegu. Przodem
brn�� skulony pod naporem wiatru Lumley, drogie palto wzdyma�o mu si� na plecach
niczym �agiel. Jego posta� rzuca�a dwa cienie; jeden od reflektor�w czo�owych scouta, drugi
od tylnych �wiate� mercedesa. Szed�em za Lumleyem, a poch�d zamyka� Tookey. Kiedy
dotarli�my do baga�nika auta Lumleya, Tookey chwyci� mnie za �okie�.
- Niech on idzie - powiedzia�.
- Janey! Francie! - krzykn�� Lumley. - Wszystko w porz�dku? - Przedar� si� przez �nieg i
otworzy� drzwi od strony kierowcy. - Czy wszystko...
Umilk�. Podmuch wiatru wyrwa� mu z d�oni klamk� i drzwi pojazdu otworzy�y si� na o�cie�.
- Wielki Bo�e! - odezwa� si� Tookey, przekrzykuj�c ryk wiatru. - Chyba historia si�
powt�rzy�a.
Lumley odwr�ci� si� w nasz� stron�. Twarz mia� wystraszon�, malowa�o si� na niej
os�upienie. Patrzy� szeroko rozwartymi oczami. I nagle run�� w naszym kierunku, po�lizgn��
si� i omal nie upad�. Zmi�t� mnie dos�ownie ze swojej drogi, jakbym nic nie wa�y� i z�apa�
Tookeya za klapy kurtki.
- Sk�d pan o tym wiedzia�? = rykn��. - Gdzie one si� podzia�y? Co, do cholery ci�kiej,
tutaj si� dzieje?
Tookey strz�sn�� r�ce Lumleya i odsun�� go na bok. Obaj patrzyli�my na mercedesa. W
�rodku by�o ciep�o, ale pali�o si� ju� niewielkie bursztynowe �wiate�ko oznaczaj�ce koniec
paliwa. W wielkim samochodzie nie by�o nikogo. Na pod�odze, przy siedzeniu obok kierowcy,
poniewiera�a si� Barbie. Na tylnym fotelu le�a�a rzucona dzieci�ca narciarska parka.
Tookey zakry� twarz d�o�mi... i nagle znikn�� mi z pola widzenia. To Lumley ponownie
chwyci� go za po�y ubrania i cisn�� w zasp�. Twarz mia� blada i dzik�. Porusza� gwa�townie
szcz�kami, jakby �u� jakie� gorzkie paskudztwo, ale nie prze�u� go jeszcze na tyle, �eby
wyplu�. Wyci�gn�� r�k� po park�.
- Kurtka Francie? - szepn��, po czym rykn��: - Kurtka Francie? - Wyci�gn�� przed siebie
r�k�, w kt�rej trzyma� obszyty futrem kaptur. Popatrzy� na mnie t�pym, nic nie
rozumiej�cym wzrokiem. - Ona nie wysz�aby z samochodu bez kurtki, panie Booth. No...
No... przecie� by zamarz�a.
- Panie Lumley...
Min�� mnie chwiejnie. W r�ku trzyma� park� i dar� si� jak op�tany:
- Francie! Janey! Gdzie jeste�cie? Gdzieee jeeeste�cie?
Poda�em Tookeyowi d�o� i pomog�em wygrzeba� mu si� ze �niegu.
- Czy nic ci si� nie...
- Nic mi nie jest - przerwa� mi. - Booth, musimy go koniecznie st�d zabra�.
Poszli�my za facetem najszybciej, jak potrafili�my, ale w �niegu, kt�ry miejscami si�ga� nam
do bioder, poruszali�my si� bardzo niemrawo. Dopiero kiedy Lumley na moment przystan��,
uda�o nam si� z nim zr�wna�.
- Panie Lumley... - zacz�� Tookey, k�ad�c mu r�k� na ramieniu.
- T�dy - powiedzia�. - T�dy posz�y. Widzicie?
Popatrzyli�my pod nogi. Stali�my akurat w niewielkim zag��bieniu terenu i wiatr przelatywa�
nam nad g�owami. Ujrza�em dwie linie �lad�w, du�ych i ma�ych, kt�re stopniowo zawiewa�
�nieg. Jeszcze pi�� minut i nie b�dzie ich wida�.
Lumley ruszy� tropem z pochylon� g�ow�, ale Tookey chwyci� go za ko�nierz.
- Nie, panie Lumley, nie!
Lumley odwr�ci� si�, popatrzy� na niego dziko i zacisn�� pi��. Zamachn�� si�... ale w twarzy
Tookeya by�o co� takiego, �e zawaha� si� i opu�ci� r�k�. Przerzuca� og�upia�e spojrzenie to na
mnie, to na Tookeya.
- Ona zamarznie - powiedzia�, jakby mia� przed sob� dw�jk� niem�drych dzieciak�w. - Nie
rozumiecie tego? Nie ma kurtki. To siedmioletnie dziecko.
- Mog� by� wsz�dzie - odpar� Tookey. - Nie mo�e pan i�� tym �ladem. W najbli�szej zaspie
straci pan trop.
- Wi�c co mi radzicie? - wrzasn�� wysokim, na granicy histerii g�osem. - Je�li wr�cimy,
�eby z�o�y� meldunek na policji, one zamarzn�. Francie i moja �ona!
- Zapewne ju� zamarz�y - odpar� Tookey, patrz�c Lumleyowi prosto w oczy. - Zamarz�y
albo spotka�o je co� o wiele gorszego.
- O czy, pan gada? - szepn�� Lumley. - Cholera jasna, niech pan powie wprost, o co
chodzi? Prosz� mi natychmiast powiedzie�!
- Panie Lumley, jest co� w Doli...
Ale to w ko�cu ja wypowiedzia�em to s�owo, kt�rego nie spodziewa�em si� nigdy wym�wi�.
- Wampiry, panie Lumley. W Doli Jeruzalem mieszkaj� wampiry. Rozumiem, �e trudno si�
panu z t� my�l� oswoi�...
Gapi� si� na mnie, jakby moja sk�ra sta�a si� nagle zielona.
- - �wiry - szepn��. - Jeste�cie para �wir�w.
Odwr�ci� si� do nas plecami, z�o�y� d�onie w tr�bk�, przy�o�y� je do ust i rykn��:
- FRANCIE! JANEY!
Zacz�� brn�� przez zaspy. Po�y fantazyjnego p�aszcza ociera�y si� o �nieg.
Popatrzy�em na Tookeya.
- Co robimy?
- Idziemy za nim - odpar�. We w�osach mia� mas� �niegu i rzeczywi�cie wygl�da� troch� jak
zbzikowany. - Nie mog� go tutaj zostawi�, Booth. A ty?
- Te� nie - powiedzia�em. - Chyba nie.
Ruszyli�my zatem ci�ko jego �ladem najszybciej, jak mogli�my. Ale on coraz bardziej
zostawia� nas w tyle. By� m�ody. Ry� w �niegu �lad jak szar�uj�cy baw�. Zacz�� mi okrutnie
dokucza� artretyzm. Patrz�c pod nogi, szepta�em do siebie: "Jeszcze troszeczk�, jeszcze
troszeczk�, id�, cholera, id�...
Wpad�em na Tookeya, kt�ry rozstawiwszy szeroko nogi, przystan�� nagle w zaspie. Zwiesi�
g�ow�, a d�onie przyciska� do serca.
- Tookey? - zapyta�em. - Dobrze si� czujesz?
- Nic mi nie jest - odrzek�, opuszczaj�c r�ce. - Musimy go z�apa�, Booth. Mo�e jak si�
zm�czy, to odzyska zdrowy rozs�dek.
Sforsowali�my kolejne wzniesienie i w dole ujrzeli�my Lumleya, kt�ry rozpaczliwie rozgl�da�
si� za dalszymi �ladami. Biedaczysko, nie mia� najmniejszych szans odnalezienia rodziny. W
miejscu, gdzie sta�, d�� pot�ny wiatr, kt�ry ju� po pi�ciu minutach zaciera� wszelki trop; a
jego �ona i c�reczka przesz�y t�dy przed kilkoma godzinami.
Uni�s� g�ow� i wrzasn�� w ciemno��:
- FRANCIE! JANEY! NA BOGA, ODEZWIJCIE SI�!
Poczu�em ogromne wsp�czucie, s�ysz�c w jego g�osie rozpacz i przera�enie. Odpowiedzia�o
mu zawodzenie wiatru. Zupe�nie jakby �mia� si� i szydzi� z ludzkiego nieszcz�cia: Zabra�em
je, panie z New Jersey w drogim samochodzie i w palcie z wielb��dziej sier�ci. Zabra�em je i
pozaciera�em �lady, �eby z rana wygl�da�y jak dwie �liczne truskaweczki w zamra�alniku...
- Lumley! - wrzasn�� Tookey, przekrzykuj�c ryk wiatru. - Niech pan pos�ucha. Nie chodzi
o wampiry i inne rzeczy, ale o pana. Mo�e pan jeszcze zaszkodzi� rodzinie! Musimy
pojecha�...
- Tym razem Lumley doczeka� si� odpowiedzi. Z mroku, niczym d�wi�k malutkiego,
srebrnego dzwoneczka, dobieg� cichy g�os, na d�wi�k kt�rego serce zamieni�o mi si� w
sopel lodu.
- Jerry... Jerry, to ty?
S�ysz�c �w g�osik, Lumley odwr�ci� si� na pi�cie. I wtedy ona niczym duch wynurzy�a si� z
ciemno�ci zza niewielkiej k�py drzew. C�, by�a to mieszkanka wielkiego miasta, ale tak
pi�knej kobiety w �yciu nie spotka�em. Poczu�em ochot�, �eby do niej podej�� i powiedzie�,
jak bardzo si� ciesz�, �e jest ju� bezpieczna. Mia�a na sobie obszerny, zielony pulower, co� w
rodzaju poncho, tak to si� chyba nazywa. Wiatr rozwiewa� po�y, a jej ciemne w�osy p�yn�y w
dzikim wietrze niczym grudniowy potok, kt�ry niebawem zostanie �ci�ty mrozem.
Zapewne nawet post�pi�em krok w jej stron�, bo poczu�em na ramieniu d�o� Tookeya -
ci�ka i gor�c�. Ale jednak - jak mog� to inaczej nazwa�? - t�skni�em za ni�, tak mroczn� i
pi�kn� w zielonym, rozwiewanym przez wiatr poncho furkocz�cym wok� jej szyi i ramion;
tak egzotyczn� i dziwn� jak prze�liczna kobieta z poematu Waltera de la Mare.
- Janey! - wrzasn�� Lumley. - Janey!
Jak oszala�y zacz�� brn�� przez �nieg w stron� �ony. Wyci�gn�� do niej ramiona.
- Nie! - rykn�� Tookey. - Lumley, nie!
Nawet nie spojrza� w nasz� stron�... ale ona tak. Popatrzy�a na nas z u�miechem. Pod
wp�ywem tego u�miechu ca�a moja t�sknota, ca�e uwielbienie zmieni�o si� w zgroz� zimn�
jak mogi�a, bia�� i milcz�c� niczym ko�ci owini�te �miertelnym ca�unem. Nawet z naszego
miejsca dostrzegli�my pos�pny, czerwony blask jej oczu; ju� wilcze �lepia posiadaj� w sobie
wi�cej cz�owiecze�stwa, ni� mia�y jej �renice. W u�miechu ods�oni�a niezwykle d�ugie k�y. Nie
by�a ju� cz�owiekiem. By�a martwym stworem, kt�ry w jaki� osobliwy spos�b powr�ci� do
�ycia w mroku nocy rozdzieranym rykiem �nie�nej zawiei.
Tookey wykona� w jej stron� znak krzy�a. Cofn�a si� gwa�townie... i ponownie wyszczerzy�a
w nasz� stron� k�y. Byli�my za daleko i zapewne zbyt przera�eni.
- Zatrzymaj go! - szepn��em. - Nie mo�esz go zatrzyma�?
- Za p�no, Booth - odpar� ponuro Tookey.
Lumley dotar� do �ony. Sam ju� wygl�da� jak upi�r pokryty od st�p do g��w �niegiem.
Wyci�gn�� do niej r�ce... i zacz�� wrzeszcze�. Ten wrzask b�dzie mnie ju� prze�ladowa� do
ko�ca �ycia, wrzask, jaki wyda� by mog�o dziecko dr�czone sennym koszmarem. Chcia� si�
cofn��, ale jej ramiona, d�ugie, go�e i bia�e jak �nieg, otoczy�y go, przyci�gn�y. Ujrza�em, jak
stw�r unosi g�ow�, po czym szybko, mocno j� opuszcza...
Booth! - powiedzia� ochryple Tookey. - Wyno�my si� st�d!
Pobiegli�my. Mo�na powiedzie�, �e gnali�my jak szczury, ale kto zachowa�by si� inaczej w
tak� noc? Biegli�my po zostawionych przez nas �ladach, przewracali�my si� w kopny �nieg,
wstawali�my, biegli�my, �lizgali�my si� i potykali. Zerka�em co chwila za siebie, �eby
sprawdzi�, czy kobieta nie pod��a naszym �ladem, szczerz�c z�by i �widruj�c nas swymi
pa�aj�cymi czerwieni� oczami.
Dotarli�my do scouta i Tookey, opar�szy si� o karoseri�, przycisn�� d�onie do piersi.
- Tookey - zacz��em �miertelnie wystraszony. - Co...
- Pikawa - wyja�ni�. - Od ponad pi�ciu lat mi dokucza. Wsad� mnie do samochodu i
zwiewajmy st�d gdzie pieprz ro�nie.
Wzi��em go pod r�k� i wlok�em za sob�, jako� uda�o mi si� go podnie�� i wepchn�� do auta.
Sk�r� mia� ��ta jak wosk.
Truchtem obieg�em mask� i o ma�o nie wpad�em na ma�� dziewczynk�. Sta�a obok drzwi
kierowcy, w�osy mia�a splecione w dwa mysie warkoczyki i nosi�a tylko cienk�, ��t�
sukienk�.
- Prosz� pana - powiedzia�a wysokim, czystym g�osem s�odkim jak poranna mg�a. - Czy
mo�e mi pan pom�c znale�� mamusi�? Posz�a gdzie�, a mnie jest zimno...
- Kochanie - odpar�em bez namys�u. - Lepiej wsiadaj do samochodu. Twoja matka...
Urwa�em. Je�li kiedykolwiek w �yciu by�em bliski zemdlenia, to w�a�nie wtedy. Sta�a tam,
ale sta�a na powierzchni kopnego �niegu; a wok� nie by�o najmniejszego �ladu jej st�p.
Wtedy c�reczka Lumleya, Francie popatrzy�a na mnie. Nie mia�a wi�cej ni� siedem lat i ju�
przez ca�� wieczno�� nocami mia�a mie� siedem lat. Jej twarzyczka by�a trupio blada, a
otch�anne oczy srebrzysto-czerwone. Poni�ej szcz�ki ujrza�em dwie niewielkie dziurki o
strasznie poszarpanych brzegach; jakby czyja� nielito�ciwa r�ka powbija�a tam gwo�dzie, a
nast�pnie je wyrwa�a.
Wyci�gn�a do mnie ramiona i u�miechn�a si�.
- Niech pan mnie we�mie na r�ce - powiedzia�a cicho. - Chc� pana poca�owa�. A p�niej
prosz� mnie zabra� do mamusi.
Wcale tego nie chcia�em, ale nie mog�em niczego innego uczyni�. Pochyli�em si� i
wyci�gn��em ramiona. Zobaczy�em, �e dziecko otwiera usta. W otoczeniu r�owych warg
zal�ni�y bia�e, ma�e k�y. Co� jasnego i srebrzystego pociek�o jej po podbr�dku i z jakim�
odleg�ym, m�tnym, t�pym przera�eniem zrozumia�em, �e dziewczynka �lini si� po��dliwie.
Zarzuci�a mi na szyj� ma�e r�czki, a ja my�la�em: "C�, mo�e nie b�dzie to takie okropne,
mo�e nie b�dzie takie okropne, mo�e wcale nie oka�e si� to a� tak odra�aj�ce. Nagle z
samochodu wylecia� jaki� ciemny przedmiot i uderzy� dziecko w klatk� piersiow�. Uni�s� si�
k��b dziwnie �mierdz�cego dymu, nast�pi� gwa�towny rozb�ysk �wiat�a i dziecko cofn�o si�
sycz�c. Drobna twarz sta�a si� mask� wyra�aj�c� gniew, nienawi�� i b�l. dziewczynka
zacz�a si� chwia�, po czym... znikn�a. W jednej chwili sta�a przede mn� ludzka posta�, a
nast�pnie ju� tylko pacyna �niegu z grubsza przypominaj�ca kszta�tem cz�owieka. A potem
wiatr rozwia� j� po polach.
- Booth! - szepn�� Tookey. - �piesz si�, na Boga!
Pospieszy�em si�. Ale mia�em jeszcze czas, �eby podnie�� przedmiot, kt�rym cisn�� z
samochodu w ma�a dziewczynk� z piek�a rodem. By�a to Biblia jego matki.
Dzia�o si� to ju� jaki� czas temu. Postarza�em si�, a przecie� i wtedy nie by�em
m�odzieniaszkiem. Herb Tooklander umar� przed dwoma laty. Odszed� cicho i spokojnie, w
nocy. Bar ci�gle funkcjonuje; kupi�o go pewne ma��e�stwo z Waterville; uroczy ludzie,
wspaniale prowadz� lokal. Ale rzadko tam wpadam. Po �mierci Tookeya nic nie jest ju� takie
samo.
Sytuacja w Doli nie zmieni�a si�. Nast�pnego dnia szeryf znalaz� samoch�d Lumleya; bak by�
pusty, akumulator wy�adowany. Naturalnie ani Tookey, ani ja nie zdradzili�my si� s�owem.
Jaki� to mia�oby sens?
Ale od czasu do czasu nieustannie w tamtych okolicach znika autostopowicz lub turysta;
znika przewa�nie przy Schoolyard Hill lub w pobli�u cmentarza na Harmony Hill. Znajduj�
p�niej tylko pe�ny plecak lub jak�� ksi��k� zniszczon� przez deszcze i �niegi. Ale nigdy
w�a�ciciela.
Ci�gle prze�laduje mnie w snach tamta noc. Nie tyle wspomnienie kobiety, co ma�ej
dziewczynki u�miechaj�cej si� do mnie, kiedy chcia�em wzi�� j� na r�ce. Po to, �eby mog�a
mnie poca�owa�. Ale jestem ju� starym cz�owiekiem i niebawem nadejdzie czas, kiedy nie
b�d� ju� mnie prze�ladowa� �adne sny.
By� mo�e trafi si� wam okazja podr�owa� po po�udniowym Maine. To przepi�kne okolice.
Mo�ecie wst�pi� nawet na jednego do "Tookey's Bar". Sympatyczne miejsce. Nowi w�a�ciciele
zachowali star� nazw�. Kiedy ju� wypijecie drinka, radz� wam ruszy� niezw�ocznie na
p�noc. Ale wystrzegajcie si� drogi prowadz�cej do Doli Jeruzalem.
A ju� na pewno po zmroku.
Gdzie� tam czeka ma�a dziewczynka. I my�l�, �e czeka po to, �eby poca�owa� kogo� na
dobranoc.
KONIEC