T. H. White Był sobie raz na zawsze król (The once and future King) Przełożyła Jolanta Kozak Incipit Liber Primus Miecz dla króla Nie byle jaki pierwszy z brzegu kraj, Gdzie las, powietrze i woda, Ale Wyspę Gramarii odwiedzimy dziś – Czeka nas tam Przygoda. ROZDZIAŁ I W poniedziałki, środy i piątki odbywały się lekcje Dworności i Summulae Logicales. Pozostałe dni tygodnia przeznaczone były na Organon, Repetycję i Astrologię. Guwernantka nigdy nie mogła dojść do ładu z astrolabem, a w tych dniach, gdy radziła sobie z nim wyjątkowo kiepsko, mściła się na Warcie, piorąc go po łapach. Kaya nigdy nie prała po łapach, gdyż wiadomo było, że Kay jest to, bądź co bądź, przyszły Sir Kay, pan na włościach. Warta wołano Wart, bo rymowało się to z Art; Art zaś było zdrobnieniem jego prawdziwego imienia. Przezwisko wymyślił Kay. Kay nie miał przezwiska: zawsze wołano go Kay. Był zbyt dostojny na jakiekolwiek przezwisko i na pewno wściekłby się okropnie, gdyby ktokolwiek spróbował go przezywać. Guwernantka miała rude włosy i tajemniczą bliznę, która jej zapewniała powszechny szacunek, a którą ona sama chętnie demonstrowała wszystkim zamieszkałym na zamku damom – za zamkniętymi drzwiami, rzecz jasna. Sądzono powszechnie, że blizna zdobi tę część anatomii, którą Pan Bóg przeznaczył do siadania, i że powstała na skutek przypadkowego przycupnięcia na ostrzu broni podczas pikniku. Razu pewnego guwernantka zaproponowała obejrzenie tej blizny Sir Ectorowi, ojcu Kaya, po czym dostała ataku histerii i została odprawiona. Okazało się, że jest to była pacjentka szpitala wariatów, w którym spędziła trzy lata. Zajęcia popołudniowe wyglądały następująco: w poniedziałki – walka na kopie i jazda konna; we wtorki – polowanie z sokołami; w środy – szermierka; w czwartki – łucznictwo; w soboty – teoria rycerskości, czyli odpowiedzi na wszelkie okazje, terminologia myśliwska, obyczaje myśliwskie. Jeżeli uczeń popełnił błąd w uśmiercaniu lub ćwiartowaniu zwierzyny, musiał pochylić się nad zwłokami i odebrać karę chłosty płaską stroną miecza. Tak zwane płazowanie. Był to brutalny żart w tym samym stylu, co golenie głowy za przekroczenie linii. Kaya nigdy nie płazowano, chociaż często się mylił. Kiedy pozbyli się guwernantki, Sir Ector oświadczył: – Było nie było, do kroćset, nie możemy chyba dopuścić do tego, żeby chłopcy całymi dniami uganiali się samopas, jak jacyś chuligani. Tak czy nie, do kroćset? W tym wieku powinni, było nie było, pobierać nauki, i to pierwsza klasa. Ja w ich wieku od piątej z rana wkuwałem tę całą łacinę i takie tam różne. Najszczęśliwsze lata mego życia... Podajcie portwajn. Sir Grummore Grummursum, który nocował akurat u Sir Ectora, gdyż jego misja rycerska przeciągnęła się ponad miarę, rzekł na to, że kiedy on był w wieku chłopców, regularnie co rano brał baty, gdyż biegał na polowania z sokołami zamiast się uczyć. Teraz pluł sobie w brodę, że łacinę zna po łebkach, a i to jedynie w czasie teraźniejszym. Zatrzymał się bowiem na wysokości jednej trzeciej lewej strony w połowie podręcznika. Była to, jak mniemał, strona dziewięćdziesiąta siódma. Podał portwajn. – Jak tam dzisiejsza wyprawa? – zagadnął Sir Ector. – Nieźle, nieźle – odparł Sir Grummore. – Rzekłbym nawet: fantastycznie. Natknąłem się na gościa nazwiskiem Sir Bruce Saunce Pite, który akurat urzynał głowę pewnej dziewicy w Weedon Bushes. Pogoniłem go aż do Mixbury Plantation w Bicester, tam zaś zrobił on w tył zwrot i zgubił mi się w Wicken Wood. Dobre dwadzieścia mil biegiem. – Twarda sztuka – zauważył Sir Fxtor. – Ale wracając do chłopców, łaciny i tych tam... do tego całego amo-amas i łobuzowania... Co by mi pan łaskawy proponował? – No cóż – Sir Grummore podparł palcem nos z boku, zapuszczając żurawia w stronę butelki. – To sprawa godna głębszej rozwagi, jeśli wolno mi się tak wyrazić. – Oczywiście, że wolno – pośpieszył z zapewnieniem Sir Ector. – Może się łaskawy pan wyrażać, jak pan chce. To wielce uprzejme z pana strony, że się pan w ogóle wyraża. Nadzwyczaj uprzejme. Proszę się częstować portwajnem. – Niezły ten portwajn. – Prezent od znajomego. – Ale wracając do chłopców – rzekł Sir Grummore. – Ilu ich właściwie jest? Liczył pan może? – Dwóch – odrzekł bez namysłu Sir Ector. – Licząc jednego i drugiego, naturalnie. – Domyślam się, że wysłanie ich do Eton nie wchodzi w rachubę? – Sir Grummore drążył temat z wielką ostrożnością. – Daleko, no i w ogóle... wiadomo. Ściśle rzecz biorąc, Sir Grummore nie miał na myśli szkoły w Eton, gdyż Kolegium Błogosławionej Maryi założono tam dopiero w roku 1440 – ale chodziło mu o uczelnię tej rangi. Gwoli ścisłości, to, co popijali panowie, to także nie był portwajn, lecz miód zaprawiany korzeniami. Myślę jednak, że współczesna nazwa trunku pozwoli czytelnikowi lepiej wczuć się w atmosferę. – Że daleko, to pestka – zapewnił gościa Sir Ector. – Gorzej, że po drodze siedzi ten olbrzym... ten, no... Jakmutam... Trzeba jechać przez jego ziemie, a to... sam pan rozumie. – Jakże on się nazywa? – Zabij mnie pan, nie pamiętam. Chodzi mi o tego gościa, który mieszka przy Bulgoczącej Wodzie. – Galapas! – odgadł Sir Grummore. – Ten sam. – Wobec tego – podsumował Sir Grummore – pozostaje tylko jedno wyjście: nauczyciel domowy. – Znaczy taki gość, co uczy w domu? – Zgadł pan – pochwalił Sir Grummore. – Nauczyciel domowy, czyli taki gość, co uczy w domu. – Proszę sobie koniecznie dolać portwajnu – zachęcił Sir Ector. – To panu dobrze zrobi po takim męczącym pościgu. – Wspaniały dzień – zauważył Sir Grummore. – Szkoda tylko, że w dzisiejszych czasach już się nie zabija. Pogoni człowiek dwadzieścia pięć mil, dopadnie drania – i kropka. Albo w ogóle zgubi ślad. A nie ma nic gorszego niż drugi raz zaczynać pościg. – W naszych stronach uśmierca się olbrzymy, kiedy jeszcze są w powijakach – rzekł Sir Ector. – Dorosły jest, co prawda, gwarancją świetnej gonitwy, ale zawsze się wymknie. – Tracą węch – podsumował Sir Grummore. – Tak podejrzewam. To odwieczny kłopot z wielkimi olbrzymami w wielkim kraju. Tracą węch. – Powiedzmy, że zatrudniłby człowiek takiego nauczyciela domowego – zamyślił się Sir Ector. – Tylko jak go zdobyć? – Najlepiej z ogłoszenia – poradził Sir Grummore. – Dawałem już ogłoszenie – odparł Sir Ector – Wykrzykiwali je heroldowie z „Głosu Humberland” i z „Ogłoszeń Cardoile”. – Pozostaje zatem tylko jedno rozwiązanie – zawyrokował Sir Grummore. Zorganizować pościg. – Pościg za nauczycielem domowym? – uściślił Sir Ector. – Właśnie. – Hic, Haec, Hoc – podsumował Sir Ector. – Dolej pan sobie tego... no, tego trunku, jak go zwał, tak go zwał. – Hunc – warknął bojowo Sir Grummore. Decyzja zapadła. Nazajutrz, gdy Grummore Grummursum pojechał do domu, Sir Ector zawiązał supeł na chustce do nosa, żeby nie zapomnieć, że majak najprędzej zorganizować pościg za nauczycielem domowym. Ponieważ jednak nie bardzo wiedział, jak się do tego zabrać, przekazał chłopcom sugestie Sir Grummore’a i przykazał im, żeby na wszelki wypadek nie chuliganili. Potem wszyscy poszli pracować przy żniwach. Był lipiec, w tym miesiącu każdy zdrowy na ciele mieszkaniec posiadłości, czy to mężczyzna, czy kobieta, trudził się w polu pod wodzą Sir Ectora. W lipcu tak czy owak nie mogło być mowy o żadnej „edukancji” dla młodzieży. Zamek Sir Ectora stał na rozległej polanie w jeszcze rozleglejszej puszczy. Miał dziedziniec i fosę ze szczupakami. Ufortyfikowany kamienny most urywał się w połowie szerokości fosy. Jego drugą połowę stanowił drewniany most zwodzony, który podnosiło się przed nocą. Kiedy się przeszło po zwodzonym moście, stawało się na początku ulicy podzamcza – była to jedyna ulica, ciągnąca się na długość około pół mili i obstawiona po obu stronach chatami krytymi strzechą o ścianach z gałęzi pozlepianych gliną. Ulica przecinała polanę na dwa olbrzymie pola: lewe, podzielone na setki wąskich pasów ziemi uprawnej, oraz prawe, schodzące w dół do rzeki i używane jako pastwisko. Połowa prawego pola, odgrodzona płotem, służyła jako łąka na siano. Jako się rzekło, był lipiec z pogodą prawdziwie lipcową. Taka pogoda zdarzała się tylko w Starej Anglii. Ludzie, opaleni na świetlisty brąz, wyglądali jak Indianie: tylko zęby i białka oczu błyskały w zdrowych obliczach. Psy wałęsały się niemrawo z jęzorami na wierzchu albo, ciężko dysząc, leżały w cieniu, gdy tymczasem zlane potem konie opędzały się ogonami od much i wielkimi kopytami zadnich nóg próbowały strącać gzy z przegrzanych brzuchów. Krowy na pastwisku wściekały się z gorąca i galopowały z ogonami do góry, co bardzo złościło Sir Ectora. Sir Ector stał na szczycie stogu, skąd doskonale widział, co kto robi i mógł wykrzykiwać komendy na całe dwustuakrowe pole, aż czerwieniał z wysiłku. Najlepsi kosiarze stali rzędem tam, gdzie rosła jeszcze trawa: kosy łyskały oślepiająco w przemożnym słońcu. Kobiety drewnianymi grabiami zgarniały suche siano w długie pasma, za nimi zaś postępowali dwaj chłopcy z widłami, którzy odwracali snopy tak, żeby wygodnie je było zbierać. Potem, poskrzypując drewnianymi koliskami, jechały wielkie wozy zaprzężone w konie albo w powolne białe woły. Na każdym wozie stał człowiek, który odbierał siano i dyrygował całą operacją, po bokach wozu zaś kroczyli dwaj inni, którzy zbierali przygotowane przez chłopców snopy i widłami zarzucali je na wóz. Wóz posuwał się między dwoma rzędami snopów, a sposób ładowania był ściśle ustalony: od przednich kłonic do tylnych. Człowiek stojący na wozie donośnym głosem komenderował, gdzie należy złożyć każdą kolejną wiązkę. Ładowacze zrzędzili, że chłopcy źle układają snopy i grozili, że wygarbują im skórę, niech no ich tylko złapią. Każdy załadowany wóz podjeżdżał do stogu Sir Ectora i przerzucał tam swój ładunek, co wcale nie było trudne dzięki starannemu – nie to, co dzisiaj – ładowaniu. Sir Ector gramolił się po sianie, zawadzał swoim pomocnikom, którzy – w przeciwieństwie do niego – wykonywali prawdziwą robotę, pocił się, wymachiwał widłami i bez ustanku prostował stóg, wrzeszcząc przy tym, że wszystko się na pewno rozwali z pierwszym podmuchem zachodniego wiatru. Wart ubóstwiał żniwa i był dobrym żniwiarzem. Kay, dwa lata od niego starszy, na ogół przydeptywał snopek, który akurat usiłował poderwać z ziemi, a skutek tego był taki, że wkładając w robotę dwa razy tyle wysiłku co Wart, osiągał dwakroć słabsze rezultaty, Ponieważ jednak nienawidził być drugim w czymkolwiek, szamotał się z przeklętym sianem (którego nie cierpiał jak trucizny), aż robiło mu się niedobrze. Następny dzień po wizycie Sir Grummore’a był morderczy: ludzie harowali w polu od dojenia do dojenia, a potem jeszcze aż do zachodu słońca, cały czas walcząc z niemiłosiernym żywiołem. Siano było dla nich bowiem żywiołem tak samo, jak woda i powietrze: kąpali się w nim, nurzali, wdychali je w płuca. We włosach, ustach i nosach mieli pełno nasion i ździebełek; pełno ich mieli także pod ubraniem, co powodowało nieustanne łaskotki. Ubrani byli skąpo; na brązowej jak laskowy orzech skórze zagłębienia między prężnymi mięśniami znaczyły się sinawym cieniem. Kto bał się burzy, ten źle się czuł owego ranka. Burza przyszła po południu. Sir Ector zatrzymał ludzi w polu aż do chwili, gdy wielkie błyskawice dały ognia tuż nad ich głowami, po czym niebo pociemniało jak w nocy i deszcz lunął jak z cebra: w oka mgnieniu wszyscy przemokli do nitki. Dalej niż na sto jardów nic nie było widać. Chłopcy rozpłaszczyli się pod wozami, poowijali sianem mokre ciała wystawione na zimny wiatr i dowcipkowali w najlepsze pod oberwaną chmurą. Kay dygotał i to wcale nie z zimna, ale żartował razem z kolegami, bo za nic w świecie nie przyznałby, że się boi. Przy każdym ostatnim i najgłośniejszym z serii grzmotów mężczyźni mimowolnie wzdragali się, a potem patrzyli jeden na drugiego i salwą śmiechu odpędzali wstyd. O pracy tego dnia nie było już mowy; zaczęła się zabawa. Chłopców odesłano do domu, żeby się przebrali. Stara piastunka wyciągnęła z szafy suche kaftany, zrzędząc, że chłopcy na pewno poprzeziębiali się na śmierć i pomstując na Sir Ectora, że tak długo zatrzymał ich w polu. Chłopcy pośpiesznie wsunęli ręce w świeżo wybielone koszule i wybiegli na rześkie powietrze i wypucowany po burzy dziedziniec. – Proponuję wziąć Cully’ego i zapolować na zające! – krzyknął Wart. – Wszystkie zające pochowały się przed deszczem – zauważył sarkastycznie Kay, zadowolony, że zagiął Warta z przyrody. – Nie przesadzaj. Zaraz będzie sucho. – Dobrze. Aleja poniosę Cully’ego. Kiedy we dwóch szli polować z jastrzębiem, Kay zawsze upierał się nieść gołębiarza. Miał do tego prawo, nie tylko jako starszy, ale także jako prawowity syn Sir Ectora. Wart nie był synem prawowitym. Nie rozumiał, co to znaczy, ale czuł się z tego powodu nieszczęśliwy, ponieważ Kay patrzył na niego jak na kogoś gorszego od siebie. Poza tym fakt, że nie miał rodziców, odróżniał Warta od większości dzieci, a Kay nauczył go, że być innym, znaczy być gorszym. Nikt z nim o tych sprawach nie rozmawiał, ale Wart zastanawiał się nad nimi, gdy zostawał sam i wtedy bywało mu smutno. Nie lubił, żeby ktokolwiek poruszał ten temat. Ponieważ Kay podnosił go nieustannie we wszelkich sporach o pierwszeństwo, Wart nauczył się ustępować, zanim dochodziło do dyskusji. Uwielbiał Kaya i chętnie podporządkowywał się jego rozkazom. Kay był jego idolem. – No to lecimy! – zawołał Wart i popędzili do ptaszarni, co pewien czas fikając koziołki w pozycji wyprostowanej, zwane gwiazdą. Ptaszarnia należała do najważniejszych miejsc na zamku, zaraz po stajniach i psiarniach. Stała naprzeciwko szklarni, frontem do południa. Okienka na zapleczu musiały być małe ze względów obronnych – za to okna wychodzące na dziedziniec były wielkie i pełne słońca, pozabijane dość gęsto pionowymi listewkami, ale bez listew poprzecznych. Z braku szyb, dla ochrony jastrzębi przed przeciągiem tylne okienka poprzesłaniano rogowymi płytkami. W samym końcu ptaszarni mieścił się nieduży kominek, wokół którego powstała przytulna nisza, trochę taka jak w siodłami, gdzie stajenni czyścili uprząż w deszczowe wieczory po polowaniach na lisy. Stały tam dwa taborety, kociołek, ława z kolekcją nożyków i narzędzi chirurgicznych oraz półki pełne słoi. Słoje opatrzone były w nalepki: Kardamon, Imbir, Słód, Sadło, Na kaszel, Na ból brzucha, Na zawroty głowy, et cetera. Ze stropu zwisały skóry, które przybierały najdziwniejsze kształty, w miarę jak wycinano z nich kawałki na kaptury, smycze i paski zakładane na sokole nogi. Na wbitych schludnym szeregiem hakach wisiały indyjskie dzwoneczki, kołatki i srebrne bębenki, a na każdym z nich wyryte było imię Ector, Specjalna i najpiękniejsza półka mieściła ptasie kaptury; spękane ze starości i wykonane w czasach, gdy jeszcze Kaya nie było na świecie. Były tam miniaturowe kapturki dla drzemlików, trochę większe dla gołębiarzy i te najnowsze, majstrowane z wielkim przepychem i starannością w długie zimowe wieczory. Wszystkie kaptury nosiły barwy Sir Ectora: biała skóra, po bokach czerwone sukno, a na czubku pęk błękitnosiwych piór, pochodzących z kołnierza czapli. Na ławie leżało pełno drobiazgów, od jakich roi się w każdym warsztacie. Były tam kawałki sznurka i drutu, blaszki, narzędzia, resztki chleba z serem, o którym już zwiedziały się myszy, skórzany bukłaczek na wodę, zniszczone rękawice sokolników, wszystkie na lewą rękę, gwoździe, skrawki workowego płótna, parę przynęt i karbowane klocki drewna, na których ledwie można było odczytać: Conays IIIIIII, Harn III i jakieś inne niezbyt wyraźne napisy, których ortografia mogła budzić pewne zastrzeżenia. Przez całą długość pomieszczenia, skąpane w południowym słońcu, ciągnęły się żerdzie, do których poprzywiązywane były ptaki: dwa świeżo wyjęte z gniazda drzemliki, stary sokół wędrowny, z którego w lesistym kraju niewielki był pożytek, więc trzymano go głównie dla urody, pustułka, na której chłopcy uczyli się podstaw sokolnictwa, należący do księdza jastrząb, którego Sir Ector trzymał u siebie przez uprzejmość, oraz odcięty od świata we własnym apartamencie w samym końcu baraku jastrząb gołębiarz o imieniu Cully. Ptaszarnię utrzymywano w przykładnej czystości: trociny na ziemi wchłaniały ptasie odchody i wymieniane były codziennie. Sir Ector co rano o godzinie siódmej przybywał tam z wizytacją, podczas której dwaj strażnicy stali na baczność przy drzwiach od strony podwórza. Jeżeli zdarzyło im się zapomnieć o przyczesaniu włosów, Sir Ector odsyłał ich z powrotem do koszar. Nie przejmowali się tym zbytnio. Kay nałożył na dłoń jedną z lewych rękawic i przywołał Cully’ego z żerdzi – lecz Cully, nastroszony, w podłym nastroju, przeszył go tylko wściekłym spojrzeniem oka, które do złudzenia przypominało nagietek, i ani myślał usłuchać. Wobec tego Kay własnoręcznie zdjął go z żerdzi. – Może nie powinniśmy go teraz wynosić? – zwątpił Wart. – Właśnie się pierzy. – Oczywiście, że powinniśmy, mięczaku – sprzeciwił się Kay. – On tylko chce, żeby go trochę ponosić; potem wszystko będzie dobrze. Ruszyli na przełaj przez ściernisko, patrząc po drodze na siano, tak starannie niedawno przesuszone, a teraz nasiąkłe wodą – a więc gorszej jakości. Weszli w obszar zwierzyńca, gdzie drzewa rosły rzadko, jak w parku, ale już nieco dalej niepostrzeżenie zwierały szeregi, tworząc mroczny las. Szaraki miały tam setki nor, i to tak blisko jedna drugiej, że nie sztuką było trafić na zająca: sztuką było trafić na zająca z dala od nory. – Hob mówi, że nie wolno puszczać Cully’ego, dopóki się sam dwa razy nie uniesie – powiedział Wart. – Hob się nie zna. O tym, czy jastrząb jest gotów do lotu, wie tylko ten, kto go trzyma. Poza tym, Hob jest tylko prostym chłopcem – podsumował po chwili Kay i zaczął odczepiać linkę i kółko od paska na nogach ptaka. Poczuwszy się uwolnionym z więzów i gotowym do polowania, Cully wykonał serię ruchów jakby przygotowawczych do uniesienia się: wypiął pierś, uniósł barki i nastroszył puch na udach. Po czym w ostatniej chwili zmienił zdanie i nie zrobił nic. Widząc to, Wart gorąco zapragnął wziąć ptaka w swoje ręce, zabrać go Kayowi i uspokoić. Był absolutnie pewien, że udałoby mu się wprawić Cully’ego w dobry nastrój – poskrobałby go w nóżki od spodu, delikatnie zmierzwiłby piórka na piersi – gdyby tylko wolno mu było nieść ptaka, a nie dreptać z tyłu z głupią przynętą. Wart rozumiał jednak, że ciągłe pouczanie musi być dla starszego chłopca nieznośne, więc utrzymał język za zębami. Tak samo jak dzisiaj w wojsku niewskazane jest krytykowanie dowódcy, tak i w sokolnictwie w złym tonie było udzielanie rad temu, kto niósł sokoła. – Hej-ho! – krzyknął Kay, podrzucając jastrzębia w górę, żeby dać mu lepszy start. Tuż przed nimi, przez starannie wyskubaną darń, sadził zając. Cully wzbił się w powietrze. Nagły ruch zaskoczył i Warta, i zająca, i samego jastrzębia: wszyscy trzej na moment zastygli w zdumieniu. Potem podniebny zamachowiec począł wiosłować w powietrzu wielkimi skrzydłami, ale niechętnie, z wahaniem. Zając zniknął w dobrze zamaskowanej norze. Jastrząb wzbił się wysoko, gwałtownie runął w dół, jak dziecko mocno rozbujane na huśtawce, i spadał tak długo, aż złożywszy skrzydła osiadł w koronie drzewa. Stamtąd spojrzał w dół na swoich panów, rozwarł dziób, jakby dyszał rozwścieczony porażką i zamarł w bezruchu. Dwa serca stanęły. ROZDZIAŁ II Przez dobrą chwilę chłopcy szli za zdegustowanym, nadętym jastrzębiem od drzewa do drzewa, gwiżdżąc i wabiąc go na przynętę, aż wreszcie Kay stracił cierpliwość. – Jak chce, to niech sobie ucieka – powiedział. – I tak żaden z niego pożytek. – Och, nie! Nie możemy go zostawić! – krzyknął Wart. – Co powie Hob? – To mój jastrząb, a nie Hoba – rozzłościł się Kay. – Nic mnie nie obchodzi, co powie Hob. Hob jest sługą. – Ale Cully to dzieło Hoba. Nam może być wszystko jedno, czy go zgubimy, czy nie, bo nie musieliśmy siedzieć przy nim trzy noce z rzędu, nosić go całymi dniami, i tak dalej. Nie wolno nam stracić jastrzębia Hoba. Zachowalibyśmy się podle. – Dobrze mu tak. Hob jest głupcem, a ten jastrząb to ścierwo. Na co komu paskudny, głupi jastrząb? Jak ci tak na nim zależy, to zostań tu sobie sam. Ja idę do domu. – Zostanę – westchnął smutno Wart. – Tylko przyślij tu do mnie Hoba. Kay ruszył w przeciwną stronę, niż należało, wściekły jak nie wiem co, bo wiedział, że wypuścił ptaka za wcześnie. Wart musiał wołać za nim, w jakim kierunku ma iść. Potem siadł pod drzewem, spoglądając na Cully’ego jak kocur na jaskółkę, a serce biło mu bardzo szybko. Kayowi było wszystko jedno, ponieważ nie pasjonował się sokolnictwem, traktując je po prostu jako jedno z zajęć narzuconych młodzieńcowi o określonej pozycji społecznej; za to Wart, obdarzony duszą sokolnika, wiedział, że nie ma gorszego nieszczęścia niż utrata jastrzębia. Wiedział też, że Hob pracował nad Cullym po czternaście godzin na dobę, żeby go przyuczyć do polowań, i że była to praca na miarę walki Jakuba z Aniołem. Bez Cully’ego Hob nie byłby już tym samym Hobem. Wart drżał na samą myśl o pełnym wyrzutu spojrzeniu, jakim bez wątpienia obdarzyłby go sokolnik, któremu chłopcy zawdzięczali wszak całą swoją wiedzę o jastrzębiach. Co miał robić? Postanowił nie ruszać się z miejsca przy ułożonej na ziemi przynęcie, w nadziei, że Cully w końcu się uspokoi i sam do niego przyjdzie. Cully jednak ani myślał spełnić tych nadziei. Poprzedniego dnia wieczorem został suto nakarmiony, więc nie zależało mu na przynęcie. Upał wprawił go w podły humor. Gesty i poświstywania chłopców, którzy go tropili od drzewa do drzewa, wywołały zamęt w jego i tak niezbyt lotnym umyśle. Chwilowo sam nie był pewien, czego chce – ale z całą pewnością nie chciał tego, czego od niego oczekiwano. Mógłby na przykład upolować teraz cokolwiek – tak na złość. W jakiś czas potem Wart stanął na skraju puszczy właściwej, gdyż Cully znalazł się w jej obrębie. Szaleńczymi zrywami, których inicjatorem był Cully, zbliżali się tam cały czas. Chłopiec jeszcze nigdy nie zapuścił się tak daleko od zamku. Dzisiejszy angielski las nie przeraziłby Warta ani trochę, ale staroangielska puszcza to była całkiem inna sprawa. I to nie tylko z powodu dzików, które o tej porze roku buszowały bezczelnie całymi stadami, ani też nie tylko z powodu oblizującego się łakomie wilka, który mógł w każdej chwili wychynąć zza drzewa. Groźne i podstępne zwierzęta nie były bynajmniej jedynymi mieszkańcami rojnych ostępów. Kryli się tam również ludzie, nie mniej od dzikich bestii groźni i podstępni, ludzie wyjęci spod prawa, drapieżni jak dzikie bestie i równie zajadle ścigani. Wart przypomniał sobie człowieka imieniem Wacuś, którym wieśniacy straszyli dzieci. Ten Wacuś mieszkał kiedyś w obrębie zamku Sir Ectora, Wart pamiętał go jeszcze. Wacuś zezował, nie miał nosa i uchodził za głupka. Dzieci rzucały w niego kamieniami. Pewnego dnia Wacuś uznał chyba, że ma tego dość, bo złapał jedno z dzieciaków, ryknął dziko i odgryzł mu nos. Po czym dał drapaka do puszczy. Od tej pory dzieciaki rzucały kamieniami w tego z odgryzionym nosem. Powiadano, że Wacuś żyje gdzieś w puszczy, że odziewa się w skóry i biega na czworakach. W owych legendarnych czasach w puszczy mieszkali także czarodzieje i niezwykłe zwierzęta, nie znane współczesnym przyrodnikom. Grasowały tam zorganizowane bandy anglosaskich banitów – zupełnie innych niż Wart – którzy zakładali osady, ubierali się na zielono i nigdy nie chybiali z łuku. Żyło tam nawet kilka smoków, z tych mniejszych, które gnieździły się pod kamieniami i potrafiły świszczeć jak czajnik, w którym za chwilę zagotuje się woda. Na domiar złego zaczęło się robić ciemno. W puszczy nie było ścieżek, a co jest po jej drugiej stronie nie wiedział nikt. Zapadła wieczorna cisza: niebotyczne drzewa stały na baczność i milcząco wpatrywały się w Warta. Wart wiedział, że bezpieczniej byłoby zawrócić do domu, póki jeszcze zna drogę – ale serce miał mężne i nie lubił się poddawać. Wiedział też i to, że jeśli Cully prześpi noc na wolności, obudzi się nazajutrz z powrotem dzikim jastrzębiem i nie będzie już mowy o odzyskaniu go. Cully miał duszę włóczykija. Ale Wart był pewien, że jeżeli wyśledzi miejsce, w którym ptak zagnieździł się na noc, i jeżeli Hob dotrze do niego z latarnią, będą mieli duże szanse na pojmanie zbiega: wespną się na drzewo, oślepią go latarnią i zdejmą z gałęzi. Wart mniej więcej zgadywał miejsce kryjówki Cully’ego – o jakieś sto jardów dalej, w gęstwinie, bo tam właśnie skupiła się przed odlotem na nocleg banda gawronów. Wart naznaczył drzewo na skraju puszczy, w nadziei, że dzięki temu odnajdzie później drogę powrotną do domu, po czym zaczął przedzierać się przez zbite chaszcze. Głosy gawronów dały mu znać, że Cully natychmiast przefrunął głębiej w las. Zapadła noc, a mały chłopiec dalej mocował się z kolczastymi krzakami. Parł do przodu z maniackim uporem i cały czas nadstawiał ucha: uniki Cully’ego stawały się coraz senniejsze i krótsze, aż w końcu, tuż przed nastaniem absolutnej czerni nocy, Wart dojrzał nad sobą na tle nieba zgarbioną sylwetkę ptaka na gałęzi. Chłopiec cichutko przycupnął pod drzewem, żeby nie zdenerwować zasypiającego jastrzębia, Cully zaś ustawił się do snu na jednej nodze i w ogóle nie zwracał na niego uwagi. – A może – powiedział sam do siebie Wart – nawet jeżeli Hob nie przyjdzie, a nie wiem doprawdy, jak miałby mnie odnaleźć w tych bezdrożach, zdołam sam wspiąć się na drzewo, gdzieś tak około północy i zdjąć Cully’ego z gałęzi? Powinien tam jeszcze siedzieć około północy, bo przecież będzie spał. Zawołam go cichutko po imieniu, żeby pomyślał, że jak zwykle siedzi zakapturzony na swojej żerdzi w ptaszarni, a ja po prostu po niego przyszedłem. Trzeba się będzie wspinać bardzo cicho. Jeżeli mi się to uda, będę musiał jeszcze odnaleźć drogę do domu. No i most zwodzony zastanę zamknięty... Ale może ktoś tam na mnie czeka, jeżeli Kay powiedział, że zostałem w lesie. Ciekawe, jak tam trafić? Szkoda, że Kay zawrócił do domu. Tak rozmyślając, Wart mościł się między korzeniami i szukał dogodnego miejsca, w którym twarde drewno nie uwierałoby go między łopatkami. – Wydaje mi się, że droga prowadzi koło tego wysokiego świerka ze sterczącym czubem. Powinienem zapamiętać, po której stronie zachodziło słońce: wówczas, gdy nastanie nowy dzień, szedłbym z powrotem, pilnując, żeby zawsze mieć je po tej samej stronie. Czy coś się poruszyło pod tamtym świerkiem, czy też tylko tak mi się przywidziało? Mam nadzieję, że nie spotkam tego strasznego wariata, który odgryza chłopcom nosy! Ależ mnie denerwuje ten Cully: sterczy sobie na jednej nodze jakby nigdy nic! Wtem świsnęło coś w powietrzu i strzała wbiła się w pień drzewa między palcami prawej dłoni Warta. Wart cofnął rękę, pewien, że coś go ukąsiło – i dopiero wtedy stwierdził, że to strzała. Potem wszystko zaczęło się dziać bardzo wolno. Wart miał dość czasu, żeby przyjrzeć się strzale i ocenić, że wbiła się w masywny pień na głębokość trzech cali. Była to czarna strzała w żółte prążki – przez co przypominała osę – z żółtym piórem na końcu. Dwa pozostałe pióra miały kolor czarny. Były to farbowane pióra gęsie. Wart stwierdził, że boi się lasu tylko do chwili zetknięcia z niebezpieczeństwem: kiedy już przyszło co do czego, strach minął, jak ręką odjął. Chłopiec poderwał się z ziemi – chociaż jemu samemu zdawało się, że wstaje bardzo wolno – i ukrył za drzewem. W tej samej chwili nadleciała z wielkim świstem i furkotem druga strzała: ta jednak aż po brzechwę wbiła się w trawę i stanęła tak nieruchomo, jakby nigdy przedtem nie drgnęła. Za drzewem Wart znalazł stos chrustu, wysoki na sześć stóp. Kryjówka była świetna, lecz miała jedną wadę: chrzęstem gałązek zdradzała schowanego. Do uszu Warta dobiegł świst kolejnej strzały, koszącej kity traw, oraz wypowiedziane męskim głosem przekleństwo – ale z niezbyt bliska. Po chwili ten, kto przeklinał, wściekle deptał chrust. Odechciało mu się widocznie strzelać dalej z łuku, jako że każda strzała była, bądź co bądź, cenna, a w leśnym poszyciu niełatwo dawała się znaleźć. Wart posuwał się jak wąż, jak królik, jak niema sowa. Był mały, więc tamto drugie stworzenie nie miało przy nim w tej grze żadnych szans. Po pięciu minutach Wart stanął na bezpiecznym gruncie. Bandzior pozbierał strzały i oddalił się, pomstując pod nosem, Wart zaś uprzytomnił sobie, że łucznik co prawda już mu nie zagraża, za to on sam zgubił i drogę do domu, i jastrzębia. Nie miał zielonego pojęcia, gdzie się znajduje. Pół godziny przeleżał wciśnięty pod pniem zwalonego drzewa, które tak świetnie go ukryło, dając napastnikowi czas na oddalenie się, a jemu samemu na odzyskanie zwykłego rytmu serca. Kiedy się zorientował, że napastnika już nie ma, serce poczęło z powrotem walić jak młot. – Ojejku – zmartwił się. – Teraz to już naprawdę zgubiłem się w puszczy i na pewno ktoś mi odgryzie nos albo strzała podobna do osy przeszyje mnie na wylot, albo pożre mnie ziejący ogniem smok, czy inny wilk, dzik, albo czarownik – jeżeli, naturalnie, czarownicy żywią się chłopcami, ale podejrzewam, że tak. Najlepiej od razu zacznę żałować za grzechy, za to, że bywałem niegrzeczny, że denerwowałem panią guwernantkę, kiedy nie mogła dojść do ładu z astrolabem, i że nie kochałem mojego drogiego opiekuna, Sir Ectora, tak mocno, jak na to zasługiwał. Pod wpływem tych melancholijnych myśli, a zwłaszcza na wspomnienie Sir Ectora z widłami w garści i czerwonym nosem, oczy nieszczęsnego Warta napełniły się łzami i chłopiec leżał pod powalonym pniem pogrążony w czarnej rozpaczy. Odważył się wstać dopiero wówczas, gdy słońce, długo nie mogące się rozstać z ziemią, posłało jej na pożegnanie ostatnie promienie, a nad osrebrzone czuby drzew wytoczył się wielce majestatyczny księżyc. Wart wylazł spod kłody, otrzepał kaftan z gałązek i ruszył w nieznane, obrawszy drogę najwygodniejszą i poleciwszy się Bogu. Wędrował tak z pół godziny i chwilami humor mu się poprawiał, bo lipcowy las w blasku księżyca był doprawdy wspaniale chłodny i piękny – gdy wtem ujrzał najcudniejszą rzecz, jaką oglądał w swoim krótkim życiu. Miał przed sobą polanę, przykrytą kobiercem wysrebrzonej księżycem trawy. Białe promienie padały wprost na pnie drzew rosnących w drugim końcu polany. Były to brzozy, których pnie wyglądają najpiękniej w perłowym świetle nocy. Między nimi zaś Wart zauważył ledwo dostrzegalny ruch i usłyszał brzęk metalu. I nagle tam, gdzie przed chwilą widać było tylko brzozy, ukazał się rycerz w pełnej zbroi, rycerz tkwiący nieruchomo, niemo i nieziemsko wśród majestatycznych pni drzew. Siedział na niesamowicie wielkim białym koniu, zamarłym w bezruchu tak samo jak jego pan, a w prawej dłoni, wspierając czubek o strzemię, dzierżył długą, smukłą kopię, która wznosiła się wysoko, wysoko, ponad drzewa, a jej koniec rysował się wyraźnie na tle aksamitnego nieba. Wszystko razem skąpane było w blasku księżyca, srebrzyste i nieopisanie piękne. Wart nie wiedział, jak ma się zachować. Nie był pewien, czy bezpiecznie będzie zbliżyć się do rycerza: w puszczy roiło się, bądź co bądź, od potworów, więc i rycerz mógł okazać się widmem. Nawet wyglądał jak widmo, kiedy tak stał i medytował na granicy światła i posępnego mroku. W końcu jednak chłopiec doszedł do wniosku, że nawet jeżeli widzi ducha, to jest to duch rycerza, a rycerza obowiązywał ślub niesienia pomocy słabym i nieszczęśliwym. – Bardzo przepraszam – przemówił, stając tuż pod tajemniczą postacią. – Czy byłby pan tak dobry i wskazał mi drogę do zamku Sir Ectora? Na to duch podskoczył tak, że o mało nie spadł z konia, a spod przyłbicy dobyło się stłumione „beee”, podobne do głosu barana. – Bardzo przepraszam... – powtórzył Wart, lecz zaraz umilkł przerażony. Duch bowiem uniósł przyłbicę, odsłaniając parę wielkich, jakby zamarzniętych oczu i zakrzyknął nerwowo: – Co to? Co to? Potem zdjął oczy, które okazały się być okularami w rogowej oprawie, zasnutymi mgłą oddechu wewnątrz hełmu, podjął próbę wytarcia szkieł o końską grzywę – co im tylko zaszkodziło – uniósł ręce nad głowę, próbując wytrzeć okulary o pióropusz hełmu, upuścił kopię, upuścił okulary, zlazł z konia, żeby poszukać okularów – w trakcie której to czynności zatrzasnęła mu się przyłbica – uniósł przyłbicę, schylił się po okulary, wyprostował się, bo przyłbica znów opadła i pełnym żałości głosem zawołał: – Aj aj aj aj aj! Wart znalazł okulary, przetarł szkła i wręczył okulary duchowi, który natychmiast założył je na nos (przyłbica zaraz się zatrzasnęła) i jął się pospiesznie gramolić z powrotem na konia. Skoro się już znalazł na końskim grzbiecie, wyciągnął rękę po kopię, którą Wart posłusznie mu podał i, czując się już całkiem pewnie, lewą dłonią uniósł przyłbicę i przytrzymał ją nad czołem. Z uniesioną do hełmu ręką spoglądał na chłopca jak marynarz wypatrujący lądu z bocianiego gniazda. Wreszcie zawołał: – No, no, no! I cóż my tu widzimy, ha? – Za pozwoleniem – rzekł Wart – jestem podopiecznym Sir Ectora. – Fantastyczny gość – odparł rycerz. – Nie znam go, niestety. – Czy mógłby mi pan wskazać drogę do jego zaniku? – W żadnym razie. Sam jestem nietutejszy. – Zgubiłem się – wyznał Wart. – A to ci heca! Powiem ci w zaufaniu, że ja się zgubiłem siedemnaście lat temu. Zwę się Król Pellinore – wyjaśnił po chwili rycerz. – Może o mnie słyszałeś, hę? – Przyłbica zatrzasnęła się z hukiem, jak echo owego „hę?”, lecz natychmiast znów została otwarta. – Na Świętego Michała minie dokładnie siedemnaście lat, odkąd tropię Bestię Dyżurną. To bardzo nudne zajęcie. – Nie wątpię – przytaknął Wart, który nigdy nie słyszał ani o Królu Pellinorze, ani o Bestii Dyżurnej, ale uznał, że w sytuacji, w której się znalazł, najlepiej będzie niczemu nie zaprzeczać. – Ta Bestia to przekleństwo rodu Pellinore’ów – oświadczył z dumą rycerz. – Tylko Pellinore może złapać Bestię Dyżurną; albo jego najbliższy krewny, oczywiście. Wszyscy Pellinore’owie są specjalnie szkoleni w tym kierunku. Dość ograniczony zakres nauk, przyznaję. Ogranicza się do rozpoznawania odchodów i śladów. – Chodzi o odchody tropionego zwierza, prawda? – ożywił się Wart, gdyż o tym akurat słyszał. Myśliwi nosili je w specjalnym rogu, żeby móc w każdej chwili zademonstrować swemu panu. Na podstawie odchodów określało się, czy bestia jest akurat dozwolona do odstrzału, czy nie i jaka jest jej ogólna kondycja. – Inteligentne dziecko – zauważył rycerz. – Nawet bardzo. Co do mnie, nie rozstaję się z odchodami. Niehigieniczny to zwyczaj, przyznaję – dodał po chwili i mina nieco mu zrzedła. – A do tego całkiem bezsensowny. Jest przecież tylko jedna Bestia Dyżurna, więc co do możliwości jej odstrzału nie ma dwóch zdań. W tym miejscu rozmowy przyłbica zaczęła opadać z taką częstotliwością, że Wart postanowił zapomnieć o własnych kłopotach i spróbować rozweselić rozmówcę, zadając mu pytania na jedyny temat, w którym tamten wydawał się być ekspertem. Nawet pogawędka z zagubionym w lesie monarchą była lepsza niż samotne błądzenie po chaszczach. – Jak wygląda Bestia Dyżurna? – Nazywają ją Bestią Glatisant – wyjaśnił monarcha, robiąc uczoną minę i przybierając ton dość wyniosły. – Bestia Glatisant, przez nas, Anglików, zwana inaczej Bestią Dyżurną; ty możesz ją nazywać jak wolisz – wtrącił łaskawie. – Otóż Bestia ta ma łeb żmii, korpus jaszczura, łapy lwa i kopyta rogacza. Idąc, wydaje z głębi trzewi odgłos podobny do ujadania trzydziestu par psów gończych. – Oczywiście, jeżeli akurat nie pije – dodał Król po chwili. – To musi być straszny potwór – szepnął Wart, popatrując niespokojnie dookoła. – Straszny – przyznał Król. – Właśnie taka jest Bestia Glatisant. – A jak pan ją tropi? Nie było to chyba zbyt fortunne pytanie, bo Pellinore znów zrobił nieszczęśliwą minę. – Mam suczkę rasy wyżeł – rzekł żałosnym głosem. – Jest tam, widzisz ją? Wart spojrzał w kierunku wskazanym dramatycznym gestem i ujrzał potężny zwój liny, omotany wokół drzewa. Koniec liny przyczepiony był do siodła Króla Pellinore’a. – Nie widzę jej za dobrze. – Pewnie się zaplątała po tamtej stronie drzewa. Zawsze ciągnie w odwrotnym kierunku niż ja. Wart zaszedł drzewo od drugiej strony i trafił na spore białe psisko, drapiące się energicznie z powodu pcheł. Na widok Warta suka zaczęła wić się radośnie i odsłaniać kły w uśmiechu, dysząc przy tym od uporczywych a bezowocnych prób polizania go w nos, mimo uwięzi. Zaplątała się tak beznadziejnie, że nie mogła dać ani kroku. – To niezła suka – powiedział Król Pellinore. – Żeby tylko tak nie dyszała i nie zaplątywała się co parę kroków. No i żeby nie ciągnęła w przeciwną stronę niż ja. Tu ona, tu przyłbica – człowiek doprawdy sam czasami nie wie, za co się łapać. – Dlaczego jej pan nie puści luzem? – zapytał Wart. – Na pewno szłaby za Bestią nie gorzej niż teraz. – Problem, widzisz, polega na tym, że ona ucieka i czasami nie wraca przez cały tydzień. A bez niej czuję się nieco samotny – dodał po chwili. – Nie jest przyjemnie ścigać Bestię w pojedynkę, nigdy nie wiedząc, gdzie się zawędrowało. Pies to zawsze jakieś towarzystwo. – Zdaje się, że jest dosyć przyjaźnie usposobiona? – Aż za bardzo. Nieraz mam poważne wątpliwości, czy ona naprawdę tropi tę Bestię. – A co robi, kiedy ją zobaczy? – Nic. – Niech się pan nie przejmuje – pocieszył Króla Wart. – Na pewno z czasem obudzi się w niej zainteresowanie. – Szczerze mówiąc, ostatni raz widzieliśmy Bestię osiem miesięcy temu. W miarę jak rozmawiali, głos rycerza stawał się coraz smutniejszy. Wypowiadając ostatnią kwestię, Król niedwuznacznie pociągnął nosem. – To przekleństwo rodu Pellinore’ów! – zawołał przez łzy. – Szwendać się i szwendać za tą rozbestwioną Bestią! Co z niej w ogóle za pożytek? Człowiek staje, wyplątuje sukę, spada mu przyłbica, potem się okazuje, że okulary zaparowały. Nie masz gdzie przenocować, nigdy nie wiesz, gdzie jesteś. Zimą reumatyzm, latem udar słoneczny. Zakładanie tej przeklętej zbroi trwa całe godziny. A kiedy ją w końcu założysz, to albo się wędzisz, albo zamarzasz na kość. Wszystko na tobie rdzewieje. Całymi nocami siedzisz i polerujesz przeklętą skorupę. A ja tak bym chciał mieć własny, przytulny domek, z łóżkiem, z prawdziwą poduszką, z prześcieradłami... Kupiłbym sobie taki domek, gdybym był bogaty... Prawdziwe łóżko, z prawdziwą poduszką i prawdziwym prześcieradłem... można sobie w nim leżeć... Przeklętego konia odesłałbym na łąkę, przeklętą sukę puściłbym wolno, niech lata, a tę przeklętą zbroję wywaliłbym za okno i niech się przeklęta Bestia sama tropi. Tak bym zrobił. – Szkoda, że nie umie mi pan pokazać drogi do domu – odparł chytrze Wart. – Jestem pewien, że Sir Ector przenocowałby pana w łóżku. – Naprawdę? – wykrzyknął Król. – W łóżku? – Puchowym. Oczy Króla zrobiły się okrągłe jak spodki. – W puchowym łożu! – powtórzył, smakując każde słowo. – Z poduszkami? – Puchowymi. – Z puchowymi poduszkami! – szepnął Król, wstrzymując oddech. Za chwilę, uczyniwszy gwałtowny wydech, zawołał – Twój pan musi mieć wspaniały dom! – To nie może być dalej niż dwie godziny drogi stąd – drążył temat Wart, czując, że jest na dobrej drodze. – I ten dżentelmen rzeczywiście wysłał cię do mnie z zaproszeniem? – (Król Pellinore całkiem zapomniał o tym, że Wart zgubił się w lesie). – To bardzo uprzejmie z jego strony, bardzo uprzejmie, trzeba przyznać, nie ma co. – Nasze przybycie bardzo go ucieszy – zapewnił Króla, zgodnie z prawdą, Wart. – To doprawdy wielce uprzejmy dżentelmen! – zawołał Król, mocując się z pułapkami, których miał na sobie bez liku. – Świetny pan, nie wątpię, tylko taki może mieć puchowe łoże! – Na pewno będę musiał spać z kimś? – zatroskał się po chwili. – Dostanie pan łóżko tylko dla siebie. – Puchowe łoże! Tylko dla siebie! Z prześcieradłem i poduszką... może nawet z dwiema poduszkami... albo z poduszką i podgłówkiem... I nie trzeba będzie rano wstawać do śniadania... Czy twój opiekun wstaje do śniadania? – Nigdy – zapewnił go Wart. – Pchły w łóżku? – Ani jednej. – Ha! – rzekł Król Pellinore. – Muszę przyznać, że to brzmi aż nazbyt pięknie. Puchowe łoże, bez odchodów... Mówiłeś, że jak długo tam się idzie? – Dwie godziny – odparł Wart, ale musiał wrzasnąć po raz drugi wielkim głosem, bo tuż obok nich rozległ się nagle przeokropny hałas. – Co to było? – krzyknął. – Baczność! – wrzasnął Król. – Litości! – To Bestia! W jednej chwili rycerz zapomniał o wszystkim oprócz swojej misji. Zaczął gorliwie wycierać okulary o siedzenie spodni – jedyny kawałek tkaniny, jaki akurat miał pod ręką. Wściekły ryk nasilał się. Ledwie Król Pellinore zdołał osadzić okulary na czubku swego wydatnego nosa, przyłbica zatrzasnęła się, jak na zawołanie. Król chwycił kopię w prawą garść i puścił się galopem w kierunku, skąd dobiegał ryk. Po chwili wrócił, ściągnięty z powrotem przez zaplątaną wokół drzewa linę – nieszczęsna suka przez cały czas poszczekiwała żałośnie – i z przeraźliwym szczękiem blach zwalił się z konia. Zaraz poderwał się na jedną nogę – Wart pomyślał z przerażeniem, że z okularów na pewno nic nie zostało – gdyż druga noga tkwiła nadal w strzemieniu siodła białego konia. Przez dłuższą chwilę Król skakał w miejscu na jednej nodze. Rzemienie wytrzymały próbę i oto, nie wiadomo doprawdy jakim cudem, Król znalazł się z powrotem w siodle i, ściskając kopię kolanami, galopował wokół drzewa w przeciwną stronę, niż zaplątała się suka. Okrążył drzewo o trzy razy za dużo, gdy tymczasem suka, skowycząc, gnała w drugą stronę. Po czterech, pięciu takich gonitwach uwolnili się od pnia. – Do ataku! – wrzasnął Król Pellinore, wymachując kopią nad głową i z nadmiaru emocji kiwając się energicznie w siodle. Zniknął w mroku puszczy, a na drugim końcu długiej liny podążała za nim nieszczęsna suka rasy wyżeł. ROZDZIAŁ III Chłopiec spał dobrze w leśnym gniazdku, gdzie się umościł na odpoczynek: spał czujnym, wzmacniającym snem człowieka, który uczy się nocować pod gołym niebem. Z początku zanurkował w sen płyciutko, tuż pod powierzchnię, pod którą ślizgał się jak łosoś w płytkiej wodzie, tak blisko nieba, jakby fruwał w powietrzu. Wydawało mu się, że nie śpi, chociaż już spał. Nad sobą widział gwiazdy, wirujące wokół swych niezmiennych, bezsennych osi; na ich tle szemrały liście drzew, a jeszcze niżej, w trawie, stale coś się działo. Ledwie słyszalne kroki, poruszenia miękkich skrzydeł, stłumione pomruki, dolatujące spomiędzy traw i gałęzi, z początku niepokoiły chłopca i budziły jego ciekawość, więc zdążał w ich stronę, żeby sprawdzić, co to takiego – ale nigdy niczego nie znalazł. Po pewnym czasie te same odgłosy zaczęły go kołysać do snu. Już nie był ciekaw ich źródła: zaufał, że są tym, czym są, aż w końcu w ogóle przestał je słyszeć. Osuwał się w sen coraz głębiej i głębiej, tonąc w wonnym poszyciu, na posłaniu z ciepłej ziemi. Niełatwo było zasnąć w blasku letniego księżyca, ale sen, gdy już przyszedł, był głęboki. Słońce wstało wcześnie, czemu Wart mimowolnie się sprzeciwił, przewracając się na drugi bok, a ponieważ przyszło mu zasypiać w księżycowym blasku, blask słońca nie potrafił go obudzić. Dopiero o godzinie dziewiątej, cztery godziny po wschodzie słońca, Wart przekręcił się z boku na bok, otworzył oczy i otrzeźwiał w jednej chwili. Był głodny. Wart słyszał o ludziach, którzy żywią się leśnymi jagodami, ale wiedza ta nie miała dla niego chwilowo praktycznego zastosowania, był bowiem lipiec i jagody jeszcze nie owocowały. Znalazł dwie poziomki i pochłonął je z wielką łapczywością. Były przepyszne i Wart szczerze żałował, że nie znalazł ich więcej. Potem zrobiło mu się żal, że nie jest kwiecień, kiedy można poszukać ptasich jaj i nimi się pożywić; i że zgubił Cully’ego, jastrzębia gołębiarza, który mógłby mu teraz upolować zająca, którego to zająca Wart upiekłby sobie, rozpaliwszy ogień przez pocieranie dwóch kawałków drewna, tak jak to robili Indianie. Faktem było jednak, że zgubił Cully’ego, gdyż inaczej sam by się nie zgubił – a iskry i tak by pewnie nie skrzesał. Doszedł do wniosku, że oddalił się od domu najwyżej na trzy, cztery mile i że najrozsądniej będzie siedzieć spokojnie w miejscu i nadstawiać ucha: może – jeżeli wiatr będzie sprzyjał – dolecą go tu głosy żniwiarzy i dzięki nim odnajdzie drogę do zamku. Niebawem usłyszał odległe pobrzękiwanie, które uznał za znak, że Król Pellinore dalej tropi Bestię, i to niedaleko. Odgłosy brzmiały jednak tak rytmicznie i celowo, jakby Król Pellinore w wielkim skupieniu i z równie wielką cierpliwością oddawał się jakiemuś wielce precyzyjnemu zajęciu – na przykład drapaniu się po plecach bez zdejmowania zbroi. Wart podążył za odgłosem. Doszedł do następnej polany. Stał tam nieduży domek z kamienia. Wnętrze – czego Wart nie mógł od razu zauważyć – podzielone było na dwie części. Część główną stanowił hall, czy też pomieszczenie ogólne, wysokie, bo sięgające od podłogi do powały. Na podłodze płonęło ognisko, a dym z niego ulatniał się przez otwór w pokrytym strzechą dachu. Druga część chaty przedzielona była na dwa poziomy: w górnej połowie mieściła się sypialnia i gabinet, a w dolnej – spiżarnia, komórka, stajnia i stodoła. Na parterze mieszkał biały osioł, a na pięterko wchodziło się po drabinie. Przed chatą była studnia, a metaliczny odgłos, który przywiódł Warta na polanę, pochodził stąd, że sędziwy dżentelmen ciągnął właśnie wodę za pomocą korbowodu z łańcuchem, na końcu którego dyndało wiadro. Brzdęk, brzdęk brzdęk – podzwaniał łańcuch aż do chwili, gdy wiadro plusnęło o powierzchnię wody na dnie studni. – Do diaska! – zdenerwował się sędziwy dżentelmen. Myślałby kto, że po tylu latach studiów stać będzie człowieka na coś więcej niż, za przeproszeniem Najświętszej Panienki, studnię z, za przeproszeniem Najświętszej Panienki, blaszanym wiadrem. Bez względu na, za przeproszeniem Najświętszej Panienki, koszta. – Za przeproszeniem tego i owego – sapał dalej sędziwy dżentelmen, popatrując wściekłym okiem na wiadro, które dźwigał z czeluści studni. – Kiedy wreszcie doczekamy się elektryczności i kanalizacji? Starzec ubrany był w luźne giezło oblamowane futrem, haftowane w znaki zodiaku i symbole kabalistyczne, takie jak trójkąty z okiem w środku, dziwaczne krzyże, liście drzew, kości ptaków i zwierząt oraz gwiazdozbiór, w którym gwiazdy błyszczały jak okruchy lustra w słońcu. Na głowie miał spiczasty kapelusz, przywodzący na myśl czapkę pajaca albo nakrycie głowy noszone ówcześnie przez damy, z tym, że damy na ogół przyczepiały na czubku kawałek welonu, który wdzięcznie powiewał. Sędziwy dżentelmen miał też przy sobie różdżkę z lignum vitae, którą złożył obok na trawie; na jego nosie zaś tkwiły okulary w rogowej oprawie, podobne do okularów Króla Pellinore’a, lecz o dziwacznej konstrukcji – nie miały bowiem zauszników, tylko zaciskały się na nosie, połączone w szpic do góry niczym nożyce albo czułki złośliwej osy. – Przepraszam pana bardzo – odezwał się Wart. – Czy byłby pan łaskaw wskazać mi drogę do zamku Sir Fxtora? Sędziwy dżentelmen odstawił wiadro i spojrzał na chłopca. – Ty zapewne nazywasz się Wart. – Tak, proszę pana. – A ja – rzekł starzec – nazywam się Merlin. – Bardzo mi przyjemnie. – Mnie również. W ten sposób formalnościom stało się zadość i Wart mógł baczniej przyjrzeć się rozmówcy. Czarodziej od początku gapił się na niego całkiem jawnie, nie kryjąc jowialnego zaciekawienia, wobec czego Wart doszedł do wniosku, że i jemu wolno się pogapić i że wcale nie będzie to bardziej niegrzeczne niż, powiedzmy, gapienie się na krowę Sir Ectora, która, wsparta łbem o furtkę, kontemplowałaby jego postać. Merlin nosił długą, białą brodę i długie, białe wąsiska, zwisające po obu stronach brody. Bliższe oględziny wykazały, że schludność nie jest jego mocną stroną. Nie żeby miał brudne paznokcie czy coś w tym rodzaju, ale na jego głowie rezydowało najwyraźniej jakieś pokaźnych rozmiarów ptaszysko. Wart dobrze znał gniazda jastrzębi – niechlujne konstrukcje, sklecone jak popadło z patyków i wszelkiego innego budulca, skradzionego wiewiórkom i wronom: gałęzie w pobliżu takiego gniazda były zawsze grubo pobielone odchodami, a podnóże drzewa, na którym się ono mieściło, zasłane było zwietrzałymi kośćmi, brudnymi piórami i skorupą nieczystości. Podobne wrażenie sprawiał Merlin. Jego czarodziejski płaszcz w gwiazdy i trójkąty był na ramionach gęsto otynkowany przez ptaki, a ze szczytu kapelusza majestatycznie spuszczał się na pajęczynie olbrzymi pająk. Starzec, nie bacząc na to, natarczywie wpatrywał się w chłopca, bardzo rzadko mrugając powiekami. Minę miał przy tym tak zaaferowaną, jakby usilnie starał się przypomnieć sobie nazwisko, które zaczyna się na „H”, ale wymawia całkiem inaczej. Jego spłowiałe niebieskie oczy, bardzo duże i okrągłe za szkłami okularów, z każdą chwilą coraz bardziej wilgotniały i mętniały, aż wreszcie Merlin, z miną zrezygnowaną, odwrócił głowę, jak gdyby nie mógł znieść nadmiaru wzruszenia. – Czy lubisz brzoskwinie? – zapytał. – Niezmiernie – odparł Wart, a ślinka, która obficie napłynęła mu do ust, była gęsta i słodka. – Szkoda, że to nie sezon na brzoskwinie – zauważył zrzędliwym tonem staruszek i ruszył w stronę chaty. Wart poszedł za nim, gdyż uznał, że tak będzie najprościej, i zaproponował, że poniesie wiadro (czym wyraźnie ucieszył Merlina, który chętnie mu je oddał). Pod drzwiami Wart cierpliwie czekał, aż Merlin policzy klucze, żeby znaleźć ten właściwy. Staruszek zrzędził, mylił rachubę i kilkakrotnie upuścił klucze w trawę. W końcu dostali się do wnętrza czarno-białego domku, z takim trudem, jakby się do niego włamywali. Wart wdrapał się za gospodarzem po drabinie i stanął w pokoju na pięterku. Był to najdziwniejszy pokój, w jakim zdarzyło mu się gościć. Z belki u powały zwisał najprawdziwszy krokodyl, całkiem jak żywy, ze szklanymi oczami i długim, pokrytym łuską ogonem. Na widok swego pana mrugnął powitalnie jednym okiem, chociaż był wypchany. W pomieszczeniu musiało się znajdować parę tysięcy oprawnych w brązową skórę ksiąg: jedne poprzytwierdzane były do półek łańcuchami, inne wspierały się o siebie wzajemnie, jakby trochę za dużo wypiły i nie mogły ustać o własnych siłach. Właśnie z ksiąg pochodziła lekko zbutwiała woń solidności o odcieniu brązowym, która stwarzała klimat wyjątkowego bezpieczeństwa. Było tam też co niemiara wypchanych ptaków: papugi, sroki, zimorodki i pawie z prawie pełnymi kompletami piór, i jakieś dziwne, nie znane Wartowi ptaszki, malutkie jak chrząszcze, i słynny feniks, który pachniał kadzidłem i cynamonem. Nie mógł to być, rzecz jasna, autentyczny feniks, gdyż ten zawsze odradza się z własnych popiołów. Nad kominkiem wisiała lisia maska z podpisem: GRAFTON: BUCKINGHAM-DAVENTRY, 2 godz. 20 min.; obok niej czterdziestofuntowej wagi łosoś z podpisem: AWE, 43 min., BULDOG; i trzeci eksponat – bazyliszek, jak żywy, podpisany czcionką rzymską: OTTERHOUNDY Z CROWHURST. Spośród innych rekwizytów uwagę zwracały: kły odyńca, tygrysie pazury, jaszczurki ustawione w symetrycznych konfiguracjach, wielki łeb sowy, sześć żywych żmij w akwarium, kilka gniazd osy samotnicy wyeksponowanych starannie w szklanym cylindrze, zwyczajny ul, którego lokatorki bez przerwy wlatywały i wylatywały z komnaty, przez nikogo nie niepokojone, dwa młode jeże na posłaniu z waty, para borsuków, które na widok czarodzieja zaczęły głośno pokrzykiwać „dzik dzik-dzik-dzik-dzik!”, dwadzieścia pudeł z gąsienicami motyli i sześć z gąsienicami ćmy, oleander, wart całe sześć pensów – bo każda gąsienica żywiła się odpowiednim dla siebie gatunkiem liści, skrzynia na broń, a w niej wszelkie rodzaje śmiercionośnych narzędzi, które ludzkość miała dopiero wynaleźć w ciągu połowy najbliższego tysiąclecia, składana wędka w skrzyneczce, komódka, której szuflady pełne były much na przynętę (Merlin wiązał je własnoręcznie), druga komódka, na szufladach której widniały nalepki: Mandragora, Pokrzyk, Broda Starca, et cetera, pęki piór indyczych i gęsich, nadających się na pióra do pisania, astrolab, dwadzieścia par butów z cholewami, tuzin sakiewek, trzy tuziny wnyków na zające, dwanaście korkociągów, dwa mrówcze gniazda umieszczone między szklanymi płytkami, kałamarze z zawartością wszystkich odcieni tuszu, od czerwieni po fiolet, igły do cerowania, złoty medal przodującego studenta szkoły w Winchester, cztery czy pięć piszczałek, gniazdo myszy polnej (wszystkie żywe i w jak najlepszym zdrowiu), dwie czaszki, mnóstwo szybek, szkło weneckie, szkło bristolskie, butla pokostu, sztuki porcelany Satsuma i Cloisonne, czternaste wydanie Encyklopedii Britannica (którego wysoką jakość obniżyły, niestety, zbyt pospolite plansze popularnonaukowe), dwa komplety farb (jedne olejne, jedne akwarele), trzy globusy Ziemi, zgodne z ówczesną wiedzą geograficzną, parę skamielin, wypchany łeb żyrafy, sześć mrówek faraona, retorty szklane, kociołki, palniki Bunsena, et cetera. Plus komplet kart z serii „Dzikie ptactwo”, które się wycinało z pudełek po papierosach (autorem rysunków był Peter Scott). Przed wejściem do komnaty Merlin musiał zdjąć z głowy spiczasty kapelusz, gdyż inaczej nie zmieściłby się w pomieszczeniu. Ledwie to uczynił, w ciemnym kącie coś zachrobotało, rozległ się trzepot miękkich skrzydeł i na czarnej czapeczce, osłaniającej sam czubek głowy czarodzieja, przysiadł puszczyk. – Ojejku, jaka śliczna sowa! – zachwycił się Wart. Zbliżył się, wystawiając rękę, ale na to puszczyk zrobił się nagle o połowę wyższy, wyprężył tors, przymrużył oczy, pozostawiając tylko wąziutką szczelinkę, przez którą zerkał na świat – tak jak wy to robicie, kiedy trzeba zamknąć oczy przy zabawie w chowanego – i przemówił niepewnym tonem: – Nie ma żadnej sowy. Potem domknął oczy i odwrócił głowę od chłopca. – To tylko chłopiec – uspokoił go Merlin. – Nie ma żadnego chłopca – odparł na to puszczyk, tym razem z nadzieją w głosie, ale nie odwrócił się, żeby sprawdzić, czy ma rację. Wart tak się zdziwił, że sowa umie mówić, że całkiem zapomniał o dobrym wychowaniu i przysunął się jeszcze bliżej, na co ptak wpadł w taki popłoch, że zanieczyścił Merlinowi głowę – cała komnata pobielona była ptasim łajnem – i przefrunął na sam koniuszek ogona krokodyla, umykając poza zasięg ludzkich rąk. – Rzadko miewamy gości – tłumaczył się czarodziej, wycierając głowę starą piżamą, którą trzymał na podorędziu wyłącznie w tym celu. – Dlatego Archimedes troszkę wstydzi się obcych. Zbliż się, Archimedesie, chcę ci przedstawić mojego przyjaciela. Na imię ma Wart. Mówiąc to, wystawił rękę w stronę puszczyka, który, kolebiąc się jak kaczka – szedł bowiem ostrożnie, aby nie zniszczyć ogona – przemierzył cały grzbiet krokodyla i, z demonstracyjną niechęcią, zeskoczył na palec Merlina. – Teraz ty mu podstaw palec, ale od tylu, za nogami. Nie tak: wyżej, pod sam ogon. Wart postąpił zgodnie z instrukcją, a wtedy Merlin delikatnie przesunął puszczyka w tył, tak że palec chłopca naparł na ptasie łapki i puszczyk miał do wyboru: albo dać krok w tył na obcy palec, albo całkiem stracić równowagę. Wybrał to pierwsze. Włochate stopy owinęły się wokół palca Warta, a ostre szpony wpiły mu się w skórę. Wart był uszczęśliwiony. – Przywitaj się jak należy – skarcił ptaka Merlin. – Nie przywitam się – Archimedes, kurczowo wczepiony w palec Warta, odwrócił łeb. – Jest przepiękny – zachwycał się Wart. – Dawno go pan ma? – Archimedes jest ze mną od czasu, gdy był maleńki: łepek miał wtedy jak kurczak. – Szkoda, że nie chce nic do mnie powiedzieć. – Może gdybyś mu uprzejmie ofiarował tę tutaj mysz, nabrałby ochoty na bliższą znajomość. Merlin wyciągnął spod czapeczki zdechłą mysz. – Zawsze je tu noszę, razem z robakami na przynętę. To wielka wygoda. Wręczył mysz Wartowi, który dość niepewnie wyciągnął ją w stronę Archimedesa. Zakrzywiony dziób orzechowej barwy wyglądał na narzędzie zbrodni; na razie jednak Archimedes bacznym okiem zlustrował mysz, popatrzył na Warta, mrugnął powiekami, przesunął się po palcu w stronę poczęstunku, zamknął oczy i wychylił się do przodu. Stał tak chwilę nie otwierając oczu, z miną uduchowioną, jakby odmawiał modlitwę przed posiłkiem, po czym, w najkomiczniejszy z możliwych sposobów, ujął mysz boczną stroną dzioba, tak delikatnie, że nie zgniótłby jej, nawet gdyby była bańką mydlaną. I dalej stał wychylony do przodu, z zamkniętymi oczami i myszą zwisającą z dzioba – jakby nie wiedział, co ma z nią dalej robić. Potem uniósł prawą nogę – był bowiem praworęczny, chociaż ludzie przypisują tę cechę wyłącznie sobie – i ujął w nią mysz. Przytrzymał ją w górze, tak jak chłopiec trzyma kij czy kamień, albo policjant pałkę, obejrzał bardzo dokładnie, skubnął ogon. Potem odwrócił mysz o sto osiemdziesiąt stopni, gdyż Wart podał mu ją odwrotnie – i połknął za jednym zamachem. Z nadal zwisającym u dzioba mysim ogonem, puszczyk potoczył wzrokiem po widzach, jakby chciał powiedzieć – „No i czego się tak gapicie?”, odwrócił głowę, przełknął uparty ogonek, lewą nogą poskrobał się po marynarskiej bródce i zaczął straszyć pióra. – Daj mu spokój – poradził Merlin. – Może on nie chce się z tobą przyjaźnić, dopóki się nie przekona, co z ciebie za jeden. Z sową niełatwo wejść w komitywę. – A może zechciałby posiedzieć na moim ramieniu? – zaryzykował Wart, instynktownie zniżając dłoń, a wówczas puszczyk, który lubił siedzieć jak najwyżej, wbiegł w górę po jego ramieniu i stanął zawstydzony tuż koło ucha. – Pora na śniadanie – obwieścił Merlin. Wart dopiero teraz zauważył, że stolik pod oknem jest wzorowo nakryty dla dwóch osób. Do jedzenia były brzoskwinie. A także melony, truskawki z bitą śmietaną, słodkie sucharki, dymiący pstrąg, jeszcze smaczniejsze od pstrąga okonie z rusztu, kurczak, przyprawiony tak ostro, że przepalał język, grzanki z cynaderkami i grzybkami, potrawka jarzynowa, curry i gorąca kawa lub najwyższej jakości czekolada ze śmietanką – do wyboru, w wielkich filiżankach. – Poczęstuj się musztardą – zachęcił czarodziej, kiedy doszli do cynaderek. Słoiczek z musztardą uniósł się wówczas na cienkich srebrnych nóżkach i, kolebiąc się na boki, dokładnie tak samo, jak przedtem puszczyk, przemaszerował przez stół i ustawił się obok talerza Warta. Następnie rozprostował uchwyty, jednym z wielką galanterią uniósł przykrywkę, drugim zaś nałożył chłopcu czubatą łyżeczkę musztardy ze swojego wnętrza. – Jaki cudowny musztardniczek! – zachwycił się Wart. – Skąd go pan ma? Słysząc to, pojemniczek rozpromienił się ze szczęścia i zaczął dumnie przestępować z nóżki na nóżkę, ale Merlin zdzielił go po głowie łyżeczką od herbaty, więc zaraz przycupnął i zamknął się skromnie. – To niezły pojemnik – burknął zrzędliwie Merlin. – Tylko zanadto się puszy. Wart był zachwycony gościnnością staruszka, a jeszcze bardziej ślicznymi rzeczami, które u niego zobaczył. Postanowił nie zadawać żadnych pytań, tylko siedzieć grzecznie i odzywać się wyłącznie w odpowiedzi gospodarzowi. Ale Merlin okazał się małomówny, a nawet gdy już mówił, to nie zadawał pytań, toteż Wart nie znalazł zbyt wielu okazji do wypowiedzi. W końcu ciekawość zwyciężyła: zadał pytanie, które go dręczyło od dobrej chwili. – Czy mogę o coś spytać? – Po to tu jestem. – Skąd pan wiedział, że trzeba nakryć na dwie osoby? Stary dżentelmen odchylił się na oparcie fotela i zapalił olbrzymią fajkę, która miała główkę z morskiej pianki. (O raju! On zionie ogniem! – przestraszył się Wart, który nigdy nie słyszał o tytoniu). Merlin szykował się do odpowiedzi. Zrobił zakłopotaną minę, zdjął czapeczkę – trzy myszy wypadły na podłogę – i poskrobał się po czubku łysej głowy. – Próbowałeś kiedy rysować w lusterku? – spytał wreszcie. – Chyba nie. – Lusterko! – Merlin władczym gestem wyciągnął rękę. Natychmiast znalazło się w niej małe damskie lusterko. – Nie takie, głupku! – rozzłościł się Merlin. – Takie jak do golenia. Lusterko ulotniło się, a jego miejsce zajęło pokaźne zwierciadło, o powierzchni około jednej stopy kwadratowej. Następnie Merlin zażądał ołówka i papieru – otrzymał nie naostrzony ołówek i gazetę „Morning Post” – odesłał je – otrzymał pióro wieczne bez atramentu i sześć ryz brązowego papieru pakowego – odesłał je – wpadł w szał, powtarzając co chwila „za przeproszeniem Najświętszej Panienki” – w końcu stanęło na ołówku stolarskim i bibułkach do papierosów. Merlin stwierdził, że tym będzie się musiał zadowolić. Położył bibułkę przed lustrem i zaznaczył na niej pięć punktów. – A teraz – zwrócił się do Warta – połącz tych pięć punktów w literę W, ale patrz przy tym tylko w lusterko. Wart ujął w palce ołówek i spróbował wykonać zadanie. – No, nieźle, nieźle – pochwalił czarodziej, bez wielkiego przekonania w głosie. – Właściwie nawet trochę przypomina M... Po czym wpadł w świetny humor: gładził brodę, ział ogniem i nie spuszczał oka z bibułki. – A śniadanie? – Rzeczywiście. Pytałeś, skąd wiedziałem, że trzeba nakryć stół na dwie osoby. Właśnie dlatego pokazałem ci lusterko. Zwyczajni ludzie od momentu narodzin posuwają się w czasie do przodu – rozumiesz o czym mówię? – i w ogóle większość rzeczy na świecie dzieje się do przodu. W związku z tym zwyczajni ludzie żyją sobie z łatwością, tak jak łatwo byłoby ci połączyć tych pięć punktów w literę „W”, gdybyś mógł je widzieć normalnie, a nie w odwróceniu, i to jeszcze na dodatek do góry nogami. Ja, niestety, urodziłem się na niewłaściwym końcu czasu i muszę żyć w tył. Pozostawiam za sobą tłumy ludzi żyjących do przodu. Niektórzy nazywają to „darem jasnowidzenia”. Umilkł i z niepokojem popatrzył na Warta. – Czy ja ci tego już kiedyś nie mówiłem? – Skądże, poznaliśmy się zaledwie pół godziny temu. – A więc zostało nam już tak mało czasu? – zmartwił się Merlin, a wielka łza stoczyła się po jego nosie i zawisła na samym czubku. Merlin starł ją piżamą i zapytał z nagłą dziarskością: – Czy chcesz, żebym ci to wszystko wytłumaczył jeszcze raz? – Nie wiem... – zawahał się Wart. – Chyba, że nie powiedział pan wszystkiego. – Widzisz, w mojej sytuacji łatwo pogubić się w czasie. Po pierwsze – mylą się czasy gramatyczne. Jeżeli wiesz, co się ludziom zdarzy, ale nie wiesz, co im się już zdarzyło, to trudno jest zapobiec temu czy owemu nieprzyjemnemu incydentowi... nie wiem, czy mnie rozumiesz? To jest właśnie tak, jak z rysowaniem w lustrze. Wart nie do końca zrozumiał wykład, ale i tak chciał powiedzieć Merlinowi, że szczerze mu współczuje – gdy nagle poczuł coś dziwnego w okolicy ucha. – Nie podskakuj – ostrzegł go starzec, dokładnie w chwili, gdy zamierzał podskoczyć. Wart zamarł w bezruchu. Archimedes, który dotychczas tkwił sobie, zapomniany, na jego ramieniu, zaczął niepostrzeżenie przytulać się do chłopca. Dziób puszczyka znalazł się tuż przy uchu Warta. Łaskotał je. Nagle chrypliwy głos szepnął wprost do środka swędzącego ucha: – Bardzo mi przyjemnie. – Puszczyk! – wrzasnął z radości Wart, w jednej chwili zapominając o problemach Merlina. – Postanowił się do mnie odezwać! Wart pomalutku skłonił głowę ku gładkim piórom, a wtedy puszczyk ujął w dziób skraj jego ucha i błyskawicznymi skubnięciami oszczypał delikatnie cały jego brzeg. – Będę go wołał Arcio! – Mam nadzieję, że nie zrobisz takiego głupstwa – wykrzyknął natychmiast Merlin. Był prawdziwie zły. Puszczyk cofnął się na sam koniec ramienia chłopca. – Co w tym złego? – Jeżeli nic, to najlepiej nazwij mnie od razu Puchatek albo Sowula. Byłoby prościej! – nastroszył się puszczyk. – Albo Pompon – dodał po chwili. Merlin ujął Warta za rękę i rzekł dobrotliwie: – Jesteś jeszcze młody i pewnych rzeczy nie rozumiesz. Z czasem przekonasz się, że sowy to najdworniejsze, najmniej samolubne i najwierniejsze stworzenia na świecie. Nie wolno sobie z nimi pozwalać na zbytnią poufałość ani na grubiaństwo. Nie wolno też ich ośmieszać. Ich matką jest Atena, bogini mądrości, i chociaż one same często skore są do błaznowania, żeby nas rozśmieszyć, to zachowanie takie znamionuje tylko i wyłącznie prawdziwą mądrość. Żadna sowa nie mogłaby nosić imienia Arcio. – Wybacz, puszczyku – przeprosił Wart. – I ty mi wybacz, chłopcze – rzekł puszczyk. – Teraz widzę, że twoje słowa wynikały z niewiedzy i gorzko żałuję, że okazałem małostkowość, dostrzegając obrazę tam, gdzie nie była zamierzona. Puszczyk był rzeczywiście skruszony, a wyglądał przy tym tak żałośnie, że Merlin z wesołą miną raptownie zmienił temat rozmowy. – Proponuję – rzekł – skoro już zjedliśmy śniadanie, poszukać teraz drogi powrotnej do zamku Sir Ectora. Najwyższy czas. – Jeszcze chwileczkę – dodał po chwili i, zwracając się do nakryć na stole, wskazał je gruzłowatym palcem i polecił: – Pozmywać się! Na to hasło, porcelana i sztućce zgramoliły się ze stołu, obrus wytrzepał okruchy za okno, a serwetki schludnie się poskładały. Cała zastawa zbiegła następnie po drabinie do wiaderka, które Merlin zostawił na dole, czyniąc przy tym tak straszny harmider, jak tłum dzieci wypuszczonych po lekcjach ze szkoły. Merlin zbliżył się do drzwi i wrzasnął: – Żeby mi się tam żadne nie stłukło! Lecz głos jego utonął w chórze pisków, plusków i okrzyków. „Ale zimna woda!”, „Ja już wyłażę!”, „Uważaj, stłuczesz mnie!”, „Chodźcie, przytopimy imbryk!” – Naprawdę, pójdzie pan ze mną aż do domu? – Wart ledwie mógł uwierzyć w tak pomyślną nowinę. – A czemużby nie? Inaczej trudno byłoby mi doprawdy zostać twoim nauczycielem. Kiedy Wart to usłyszał, jego oczy zrobiły się okrągłe i wielkie jak oczy puszczyka, który cały czas siedział mu na ramieniu; twarz mu spąsowiała, a oddech przyczaił się pod sercem. – Ojejku! – wykrzyknął z roziskrzonym potęgą odkrycia wzrokiem. Więc to była Wyprawa w Poszukiwaniu Nauczyciela! ROZDZIAŁ IV Wart był dopiero w połowie mostu zwodzonego, a już wykrzykiwał. – Patrzcie, kogo przyprowadziłem! Patrzcie tylko! Odbyłem Wyprawę Rycerską! Celowano do mnie trzema strzałami. W czarne i żółte paski. Ten puszczyk ma na imię Archimedes. Spotkałem Króla Pellinore’a. To jest mój nauczyciel, Merlin. Odbyłem Wyprawę w Poszukiwaniu Nauczyciela. Merlin kazał naczyniom pozmywać się i one usłuchały. Czołem, Hob! Spójrz, przynieśliśmy ci Cully’ego. Hob nic nie powiedział, tylko popatrzył na Warta, ale z taką dumą, że Wart aż spurpurowiał z zadowolenia. Bardzo przyjemnie było wracać do domu, do przyjaciół, załatwiwszy wszystkie ważne sprawy. – No, paniczu – burknął po swojemu Hob. Będzie z was jeszcze sokolnik jak się patrzy. Sięgnął po Cully’ego, jakby już dłużej nie mógł czekać aż go dotknie, ale drugą ręką dalej poklepywał po plecach Warta, bo sam nie był pewien, z czyjego powrotu bardziej się cieszy. Przejął Cully’ego na własną dłoń, jak kulawy, który nareszcie odnalazł zagubioną drewnianą nogę i może ją z powrotem przypiąć na miejsce. – To Merlin go złapał – opowiadał Wart. – Gdy szliśmy do domu, Merlin wysłał Archimedesa na poszukiwanie Cully’ego. Archimedes wrócił z wiadomością, że Cully upolował gołębia i właśnie goje. Poszliśmy na to miejsce – i spłoszyliśmy go. Wtedy Merlin wetknął w ziemię dookoła gołębia sześć piór i otoczył te pióra pętlą. Jeden koniec sznura, na którym zawiązana była pętla, przytwierdził do wbitego w ziemię palika, a z drugim końcem schowaliśmy się w krzakach. Merlin powiedział, że nie użyje czarów, bo nie powinno się używać czarów do Wielkich Dzieł, i gdyby, na przykład, ktoś za pomocą czarów wzniósł wielki pomnik, to nie byłoby w porządku. Pomnik trzeba wyrzeźbić ręką i dłutem – rozumiesz? Potem Cully sfrunął do gołębia, żeby go zjeść do końca, myśmy pociągnęli za nasz koniec sznura, Pętla ześlizgnęła się po wbitych w ziemię piórach i skrępowała nogi Cully’ego. Ale był zły! Za to daliśmy mu dokończyć gołębia. Hob z uszanowaniem skłonił się Merlinowi, który odpowiedział mu tym samym, z wielką galanterią. Spoglądali na siebie wzajem z niekłamaną sympatią, rozpoznając jeden w drugim mistrza wspólnej sztuki. Ilekroć potem zostawali sami, rozprawiali o sokolnictwie – chociaż Hob był z natury milczkiem. Ale to było potem. – Witaj, Kay! – zawołał Wart na widok Kaya, który zbliżał się właśnie w towarzystwie niańki i licznej grupy uradowanych wieścią o powrocie chłopca domowników. – Patrz, przyprowadziłem nauczyciela! To czarodziej! Ma chodzący słoiczek na musztardę! – Cieszę się, że wróciłeś – powiedział Kay. – A gdzież to panicz spał, paniczu Art? – załamała ręce niańka. – Czyściuteńki kaftan dałam, a teraz cały w błocie, poszarpany! Ależ nam panicz napędził strachu, tak się nie godzi! A włosy – straszne, ile w nich śmiecia i gałązek! Moja ty zbłąkana owieczko, urwipołciu zatracony! Z zamku wypadł Sir Ector, w założonych tyłem na przód nagolennikach. Podbiegł i, sapiąc ciężko, ucałował Warta w oba policzki. – No, no, no! – zawołał lekko schrypniętym ze wzruszenia głosem. – Jednak wróciliśmy, hę? Cóżeśmy to, do diaska, porabiali, hę? Cały dom postawiliśmy na rzęsach! W głębi duszy Sir Ector był jednak dumny z tego, że Wart został w lesie, żeby odzyskać jastrzębia – a jeszcze bardziej dumny był z tego, że go w końcu odzyskał. Hob przez cały czas trwania sceny powitania trzymał ptaka wysoko w górze, aby każdy mógł go widzieć. – Ach, panie – powiedział Wart. – Odbyłem Wyprawę w Poszukiwaniu Nauczyciela, i znalazłem go. To właśnie ten dżentelmen, zwie się Merlin. Na białym ośle przywiózł tu ze sobą kilka borsuków, jeży, myszy, mrówek, i tak dalej, bo gdyby zostały same w domu, zagłodziłyby się na śmierć. Merlin jest wybitnym czarodziejem i umie wyczarować coś z niczego. – Czarodziej? – zainteresował się Sir Ector. Nałożył okulary i uważnie obejrzał Merlina. – Biała magia, mam nadzieję? – Oczywiście – zapewnił go Merlin, który przez cały czas stał cierpliwie w tłumie witających, z rękami zaplecionymi w głębi przepastnych rękawów czarodziejskiego płaszcza, podczas gdy Archimedes prężył się sztywno na czubku jego głowy. – Powinien przedstawić referencje – rzekł z pewnym wahaniem Sir Ector. – Taki jest zwyczaj. – Referencje! – Merlin wyciągnął przed siebie otwartą dłoń. Bezzwłocznie znalazły się na niej ciężkie tabliczki z podpisami Arystotelesa, pergamin z podpisem Hekate i kilka kopii maszynopisu podpisanych przez rektora Trinity College, który osobiście Merlina nie pamiętał. Referencje były doskonałe. – Trzymał je w rękawie! – zawyrokował Sir Ector z miną człowieka, który nie da się nabrać. – Potrafi coś więcej? – Drzewo! – powiedział Merlin. Natychmiast pośrodku dziedzińca wystrzeliła w niebo olbrzymia morwa o przepysznych, niebieskawych owocach, gotowych w każdej chwili spadać na ziemię. Było to o tyle niezwykłe, że morwa upowszechniła się w Anglii dopiero za czasów Cromwella. – To jakieś sztuczki z lustrami – orzekł Sir Ector. – Śnieg! – powiedział Merlin. – I parasol! – dodał pośpiesznie. Nim się obejrzeli, wysokie miedzianozłote letnie niebo zstąpiło w lodowatą szarość zimy, a płaty śniegu niespotykanej wielkości zaczęły fruwać w powietrzu i osiadać na blankach fortyfikacji. Nim ktokolwiek zdążył przemówić, ziemię pokryła gruba na cal warstwa śniegu. Zebrani trzęśli się zgodnie z zimna od lutych podmuchów. Sir Ector miał siny nos z soplem na końcu. I on, i cała reszta towarzystwa dźwigali na ramionach grube śnieżne epolety. Wyjątkiem był Merlin, stojący w samym środku grupy pod parasolem uniesionym wysoko z powodu puszczyka. – Hipnoza – zadzwonił zębami Sir Ector. – To samo robią ci mądrale z Indii. – Wszystko jedno, wystarczy! – dodał zaraz. – Wystarczy w zupełności. Jestem pewien, że będzie pan doskonałym nauczycielem dla moich chłopców. Śnieg momentalnie przestał padać i zaświeciło słońce. – Zapalenie płuc gotowe – oburzyła się niańka. – A kupcy się pewnie wystraszyli i wcale nie przyjdą. Merlin tymczasem poskładał parasol i wystawił go w górę. Powietrze odebrało rekwizyt. – Coś podobnego! Żeby mały chłopiec sam odbył taką wyprawę! – dziwił się głośno Sir Ector. – No, no, no! Nie brak cudów na tym świecie. – Taka wyprawa się nie liczy – orzekł Kay. – W końcu, on poszedł tylko za jastrzębiem. – I sprowadził jastrzębia, paniczu Kay – wtrącił karcącym tonem Hob. – Eee tam! – zbagatelizował uwagę Kay. – Założę się, że to ten stary facet mu go złapał. – Kay! – Merlin miał taką minę, że wszyscy się zlękli. – Zawsze byłeś zadufanym, złośliwym pechowcem. Będziesz jeszcze cierpiał przez swój niewyparzony język. Wszystkim zrobiło się głupio, ale Kay, zamiast się wściec, jak to miał w zwyczaju, pokornie zwiesił głowę. W gruncie rzeczy nie był to chłopiec zły, lecz inteligentny, bystry, dumny, wrażliwy i ambitny. Tacy nie zostają ani szeregowcami, ani wodzami; ich wzniosłe dusze szamoczą się bezustannie w więzieniach grzesznych ciał. Merlin z miejsca pożałował własnych słów. Wyczarował z powietrza mały srebrny nożyk myśliwski i wręczył go chłopcu na zgodę. Rękojeść stanowiła czaszka gronostaja, naoliwiona i wypolerowana jak kość słoniowa. Kay był uszczęśliwiony. ROZDZIAŁ V Domostwo Sir Ectora nazywano Zamkiem Puszczy Dzikiej. Było to właściwie bardziej miasteczko czy wieś niż siedziba pojedynczego gospodarza – a w czasach niebezpiecznych istotnie przemieniało się w warowną wieś. Nasza historia rozgrywa się w takich właśnie czasach. Ilekroć któryś z okolicznych tyranów organizował wyprawę łupieżczą, cała ludność tłumnie waliła do zamku, pędząc przed sobą bydło. Tam też pozostawała do chwili zażegnania niebezpieczeństwa. Przy każdej takiej okazji pożar trawił większość krytych strzechą lepianek, które trzeba było następnie odbudowywać – rzecz jasna, prowizorycznie. Nie opłacało się zatem stawiać we wsi kościoła, który też niewątpliwie wymagałby częstej odbudowy. Wieśniacy chodzili na nabożeństwo do kaplicy w zamku. W niedziele zakładali najlepsze ubrania i starając się utrzymać krok w miarę dostojny, dreptali sztywno jedyną ulicą, cały czas rzucając na prawo i lewo spojrzenia pełne lęku jak ludzie, którzy nie chcą zdradzić celu swojej wędrówki. W zwykłe dni tygodnia przychodzili na msze i nieszpory w codziennych ubraniach i trzeba przyznać, że kroczyli wówczas znacznie pewniej. W owych czasach wszyscy chodzili do kościoła i wszyscy to lubili. Zamek Puszczy Dzikiej stoi po dziś dzień jako wystawiona na słońce i wiatr, malownicza, obrośnięta bluszczem ruina. Mieszkają tam teraz jaszczurki, a w zimowe noce pośród bluszczu grzeją się wygłodniałe wróble, na które regularnie przypuszcza ataki pewna sowa: krąży ona nad zaroślami i bije skrzydłem o bluszcz, żeby wróble wypłoszyć. Po fasadzie zamczyska zostało już tylko wspomnienie, chociaż nadal można się doszukać fundamentów dwunastu walcowatych baszt, które spinały główny mur. Każda baszta wznosiła się na planie koła i częściowo zatopiona w murze schodziła w dół do fosy, żeby siedzący w jej wnętrzu łucznicy mogli strzelać we wszystkie strony i osłaniać dowolną część murów. W basztach są kręcone schody. Biegną one spiralnie wokół wydrążonej w środku kolumny, która również ma otwory strzelnicze, tak że gdyby nawet wróg przedarł się przez główny mur i dotarł do baszty, obrońcy mogli wycofać się na górę po kręconych schodach i szyć do napastników z łuku od wewnątrz, przez te właśnie otwory. Kamienna część zwodzonego mostu z barbakanem i zdobną w blanki rogatką jest nadal w dobrym stanie. Budowle te obfitują w zmyślne pułapki. Na wypadek, gdyby wrogom udało się sforsować drewnianą część mostu – co było wszak mało prawdopodobne, skoro most podnoszono – spuszczana krata, obciążona gigantyczną kłodą, zgniotłaby ich na marmoladę i przygwoździła kolcami do ziemi. W barbakanie natomiast trafiliby na wielką, zamaskowaną zapadnię, która w ostatecznym rozrachunku wyrzuciłaby ich z powrotem do fosy. Barbakan zamykał się drugą ruchomą kratą, dzięki czemu napastników można było zamknąć jak w klatce i unieszkodliwić atakiem z góry. Wiszące blanki rogatki miały otwory w podłogach: tędy obrońcy mogli zrzucać rozmaite przedmioty i substancje na głowy wroga. W budynku rogatki wreszcie, przez sam środek wysklepionego stropu, zdobnego w malowane maswerki i występy w miejscach skrzyżowania łuków, przebiegała cienka szczelina, łącząca pomieszczenie dolne z komnatką na górze. W tej komnatce zaś trzymano kocioł do gotowania ołowiu i oliwy. Tyle o obronie zewnętrznej. Za głównym murem przybysz stawał w szerokiej, biegnącej kołem alei – najczęściej pełnej wystraszonych owiec – a przed sobą miał całkiem nowy i również niedostępny zamek. To właśnie była słynna osłona wewnętrzna, z ośmioma potężnymi walcowatymi basztami, które stoją po dziś dzień. Nie macie pojęcia, co to za przyjemność wspiąć się na najwyższą z nich, położyć plackiem na brzuchu i patrzeć stamtąd ku granicom Starej Anglii, skąd niegdyś nadciągały niebezpieczeństwa, i mieć nad sobą tylko słońce, a pod sobą drepczące, zaaferowane, miniaturowe figurki turystów, niebacznych na strzały i wrzącą oliwę. Pomyśleć tylko: ileż to stuleci przetrwała ta niezdobyta baszta. Owszem, zmieniała panów: wielekroć przez dziedziczenie, raz przez oblężenie, dwakroć przez zdradę – lecz nigdy nie była wzięta szturmem. Na tej wieży siedział wartownik. Ogarniał wzrokiem niebieskawe lasy, aż po granice Walii. Jego wybielone, stare kości spoczywają dziś pod posadzką kaplicy – i dlatego wartę musisz objąć właśnie ty. Gdy spojrzysz w dół – pod warunkiem, że nie lękasz się wysokości (Towarzystwo Opieki nad Tym i Owym zainstalowało dla ochrony twojej szanownej osoby usłużne barierki) – ogarniesz wzrokiem całą anatomię dziedzińca wewnętrznego, który otwiera się oto przed tobą na podobieństwo mapy. Widzisz kaplicę, całkowicie dziś otwartą na swojego Boga, i okna sali głównej, nad którą mieściła się mniejsza izba. Widzisz rusztowania ogromnych kominów z przemyślnymi rozgałęzieniami; schowki, niegdyś sekretne, a dziś widoczne jak na dłoni, i wielką kuchnię. Jeżeli jesteś osobą myślącą, spędzisz tam wiele dni, albo i tygodni, dociekając, drogą dedukcji, gdzie mogły się mieścić stajnie, gdzie ptaszarnia, gdzie obora, gdzie zbrojownia, strych, studnia, kuźnia, psiarnia, koszary, mieszkanie księdza, komnaty wielmożnego pana i wielmożnej pani. Zamek wzniesie się wokół ciebie taki, jakim był niegdyś. Mali ludzie – bo byli drobniejsi od nas i byłoby dla nas nie lada sztuką wcisnąć się w te nieliczne pozostałe po nich zbroje i rękawice rycerskie – zakrzątną się w blasku słońca wokół swoich zajęć, owce zabeczą tak samo, jak beczały zawsze i beczą do dziś, a od strony Walii nadleci może z furkotem strzała z potrójnym piórem, która, osiągnąwszy cel, utkwi w nim tak nieruchomo, jakby tam tkwiła od zawsze. Dla chłopca był to istny raj. Wart biegał po nim pewnie, jak królik po dobrze sobie znanym, choć wielce skomplikowanym labiryncie korytarzy. Bywał wszędzie i wszystko znał: dziwne zapachy, dobre miejsca do wspinaczki, miękkie legowiska, najlepsze kryjówki, skocznie, zjazdy, zakamarki, spiżarnie i kąciki zadumy. Na każdą porę roku miał – jak kot – jedno ulubione miejsce. Bez ustanku biegał, hałasował, bił się z chłopakami, denerwował dorosłych, marnotrawił czas i marzył, i bawił się w Rycerza. W chwili, o której mowa, znajdował się w psiarni. Ówcześni ludzie wyznawali nieco inne od naszych poglądy na metody tresowania psów. Woleli oddziaływać dobrocią niż surowością. Czy wyobrażacie sobie, żeby współczesny pan instruktor szkolenia psów kładł się z wychowankami do łóżka? A przecież Flawiusz Arianus twierdzi, że: „Najlepiej, aby spały z człowiekiem, gdyż czyni je to bardziej ludzkimi, a także dlatego, że przepadają za towarzystwem ludzi. Gdyby zaś zdarzyło się któremuś spać niespokojnie lub cierpieć z racji jakiej wewnętrznej bolączki – człowiek, który z nim śpi, pozna to natychmiast i nie użyje go nazajutrz do polowania”. W psiarni Sir Ectora pracował chłopak, którego wołano Psiarczykiem, a spędzał on z psami dzień i noc. Stał się kimś w rodzaju przywódcy sfory: do niego należało codzienne wyprowadzanie psów na spacery, wyciąganie im kolców z łap, wyciskanie kleszczy z uszu, nastawianie pomniejszych kości, walka z pchłami, izolowanie i pielęgnacja humorzastych, pełnienie roli rozjemcy w psich sporach, a także zwijanie się w kłębek na noc i spanie pośród nich. Niech mi będzie wolno posłużyć się w tym miejscu jeszcze jednym uczonym cytatem, tym razem późniejszym, będą to bowiem słowa Księcia Yorku, zabitego pod Agincourt, który tymi oto słowy scharakteryzował podobnego chłopca w książeczce Mistrz polowania. „Także nauczę chłopca, aby wyprowadzał psy dwukrotnie w ciągu dnia, z rana i z wieczora, póki słońce stoi wysoko, a to zwłaszcza w zimie. Tam je ma rozpuścić, aby swobodnie hasały i igrały na łące, w słońcu, potem zaś winien wyczesać jednego psa po drugim i wytrzeć słomianym wiechciem – a wszystko to czynić ma codziennie. Potem niech je prowadzi w takie miejsce, gdzie rosną trawy szlachetne, a więc zboże i temu podobne, aby psy się nimi żywiły, gdyż to jest dla nich lekarstwo”. Skoro zaś chłopiec „sercem i pracą codzienną zwiąże się z psami”, psy same z siebie staną się „posłuszne, grzeczne, czyste, zadowolone, wesołe, skore do zabawy i łagodne wobec ludzi, za to groźne dla dzikiego zwierza, któremu okazywać winny zajadłość, skwapliwą wrogość oraz złośliwy spryt”. Psiarczykiem u Sir Ectora był nie kto inny jak ten właśnie chłopak, któremu straszliwy Wacuś odgryzł był nos. Ponieważ wszyscy mieli nosy, a on jeden nie, a w dodatku dzieciaki obrzucały go kamieniami, chłopiec czuł się o wiele lepiej w towarzystwie zwierząt aniżeli wśród ludzi. Rozmawiał z psami, ale nie pieszczotliwie, jak stare panny, tylko tak, jak należy: powarkując i szczekając jak prawdziwy pies. Psy kochały go niezmiernie i szanowały za to, że uwalniał ich łapy od cierni. Dlatego zawsze przychodziły do niego ze swoimi kłopotami. On zaś z miejsca wiedział, co któremu dolega i prawie zawsze umiał coś zaradzić. Psom było przyjemnie, że mają boga tak blisko i to w postaci cielesnej. Wart bardzo lubił Psiarczyka i uważał jego umiejętne obchodzenie się ze zwierzętami za dowód wielkiej mądrości – Psiarczyk potrafił bowiem gestem wydać psu dowolne polecenie, które niezwłocznie było spełniane. Psiarczyk z kolei uwielbiał Warta, darząc go uczuciem wielce zbliżonym do tego, jakim jego samego darzyły psy. Uważał Warta za nieomal świętego, a to z tej racji, że Wart umiał pisać i czytać. Wiele też czasu spędzali razem, baraszkując z psami w rojnej psiarni. Psiarnia mieściła się na parterze, obok ptaszarni, nad nią zaś był strych, który latem chłodził, a zimą ogrzewał dolne pomieszczenie. Mieszkały tam psy myśliwskie różnych ras: wyżły, teriery, charty i setery. Wabiły się: Gapa, Mądral, Febe, Koli, Gerland, Talbot, Lucuś, Lufka, Apollo, Ortos, Bryś, Dreptak, Boy, Lew, Korek, Toby i Karo. Ulubieńcem Warta był niejaki Kawałł. W chwili gdy Merlin wkroczył do psiarni w poszukiwaniu swego ucznia, Wart lizał Kawałła po nosie, a nie na odwrót. – Za jakiś czas ten obyczaj zostanie uznany za niehigieniczny – powiedział Merlin. – Chociaż osobiście nie podzielam tego poglądu. Bądź co bądź, zarówno twój język, jak i nos tego stworzenia, są dziełami Pana Boga. – Na obraz i podobieństwo – dodał po chwili filozoficznej zadumy. Wart nie rozumiał, o czym Merlin mówi, ale lubił go słuchać. Nie podobali mu się dorośli, którzy zwracają się do dzieci wyniośle lub, przeciwnie, zniżają się do ich poziomu. Za to przepadał za takimi, którzy mówili do niego normalnie i zmuszali go do podążania za swoim tokiem myślenia, co wymagało rozpaczliwego doszukiwania się znaczeń, zgadywania, czepiania się znanych słów i hamowania okrzyków triumfu, gdy sens zawiłego dowcipu docierał do człowieka z pewnym opóźnieniem. Wart radował się wówczas jak delfin buszujący swobodnie wśród fal nieznanego morza. – Może byśmy stąd wyszli? – zagadnął Merlin. – Wydaje mi się, że najwyższy już czas zabrać się do lekcji. Wart szczerze się zasmucił. Nauczyciel mieszkał w zamku już od miesiąca – był sierpień – ale dotychczas ani słowem nie wspomniał o lekcjach. Wart nagle przypomniał sobie, w jakim celu Merlin przybył do zamku Sir Ectora i ze zgrozą pomyślał o Summulae Logicale i przeklętym astrolabie. Wiedząc jednak, że trzeba to mężnie znieść, poklepał Kawałła na pożegnanie i dość posłusznie podniósł się z ziemi. Pocieszał się w myślach, że z Merlinem może wcale nie być tak źle, a przy odrobinie czarów nawet nudny Organon stanie się bardziej znośny. Wyszli na dziedziniec. Słońce prażyło tak wściekle, że niedawne upały w czasie żniw wydawały się fraszką. Człowiek czuł się jak we wnętrzu rozpalonego pieca. Burzowe chmury, które zawsze towarzyszą upałom, stały na niebie w postaci wysoko spiętrzonych cumulusów o rozjarzonych brzegach – ale nie zanosiło się na burzę. Nawet na to było za gorąco. „Szkoda – pomyślał Wart – że muszę teraz iść do dusznej klasy. Najchętniej zdjąłbym ubranie i popływał w fosie”. Przeskoczyli przez dziedziniec, nabierając wprzód wielkie zapasy powietrza, jakby mieli dać nura w palenisko. W cieniu wartowni panował chłód, za to barbakan, przez swoje ciasne mury, był miejscem najgorętszym ze wszystkich. Jednym desperackim susem dostali się na most zwodzony – czyżby Merlin czytał w myślach chłopca? – i tam stanęli, wpatrzeni w fosę. Był akurat sezon lilii wodnych. Gdyby nie to, że Sir Ector kazał regularnie oczyszczać z nich jeden wycinek fosy, przeznaczony na kąpielisko dla chłopców, porosłyby szczelnie całą powierzchnię wody. Na polecenie Sir Ectora co roku wycinano około dwudziestu jardów kwietnego kobierca z każdej strony mostu, z którego można było nurkować do powstałych w ten sposób basenów. Fosa była głęboka. Służyła między innymi jako staw rybny, dzięki któremu mieszkańcy zamku mogli co piątek jadać ryby. Budowniczowie zadbali o to, aby do fosy nie odchodziły kanały ani ścieki. Ryb było tam co niemiara, rok w rok. – Chciałbym być rybą – westchnął Wart. – A jaką? Było za gorąco na zastanawianie się nawet nad tak błahą sprawą, ale Wart patrzył akurat w chłodną, bursztynową głębię, a tam pływała sobie w tę i z powrotem ławica małych okonków. – Chyba okoniem – odparł Wart. – Są odważniejsze niż głupie płotki, a jednocześnie nie tak krwiożercze jak szczupaki. Merlin zdjął kapelusz, uprzejmym gestem uniósł pałeczkę z drzewa życia i powoli wymówił zaklęcie: – Nylrem aiwardzop anutpen zaro isorp eineżinu o eicęjyzrp oget oto acpołhc an ębyr. Natychmiast rozległy się głośne surmy muszli, konch, i tak dalej, po czym, na dobrze nadętej chmurze tuż ponad blankami ukazał się krzepki dżentelmen o jowialnym obliczu. Na brzuchu miał wytatuowaną kotwicę, a na piersi – niebrzydką syrenkę z podpisem „Mabel”. Strzyknął okruchem tytoniu, skłonił się grzecznie Merlinowi i wycelował trójząb w stronę Warta. Wart stwierdził nagle, że nic na sobie nie ma. Dopiero po fakcie zorientował się też, że, skoziołkowawszy z mostu, plasnął bokiem o powierzchnię wody. Fosa i most powiększyły się setki razy. Wart zrozumiał, że przeistacza się w rybę. – Och, Merlinie! – zawołał. – Błagam cię, chodź tu do mnie! – Pierwszy i ostatni raz – odezwał się tuż przy nim pokaźny, stateczny lin. – Na przyszłość będziesz musiał radzić sobie sam. Nauka polega na doświadczeniu, a podstawą doświadczenia jest samodzielność. Wart stwierdził, że wcale nie jest łatwo być zupełnie innym stworzeniem. Najpierw spróbował pływać po ludzku, ale okazało się, że to na nic, bo kręcił się tylko wokół własnej osi i posuwał do przodu strasznie wolno. Nie wiedział jednak, w jaki sposób pływają ryby. – Nie tak – pouczył go lin. – Oprzyj podbródek na lewym ramieniu, a całe ciało na przemian składaj i wyprężaj, jak scyzoryk. O płetwach bocznych na razie zapomnij. Złączone nogi Warta przyrosły do kręgosłupa, a stopy wraz z palcami utworzyły płetwę ogonową. Ręce przeistoczyły się w płetwy boczne, delikatnej różowej barwy, a okolice żołądka wzdęły się nieco, jak nadmuchane. Ponieważ, za radą Medina, Wart oglądał się przez ramię, z każdym zgięciem w pasie przybliżał stopy do ucha, a nie do czoła. Jego dość szorstka łuskowata zbroja miała piękną, oliwkowozieloną barwę, z czarnymi pasami wzdłuż boków. Wart nie był pewien, gdzie ma boki, gdzie przód, a gdzie tył, ale ta część, która wydawała mu się brzuchem, nosiła interesujący białawy kolor, natomiast grzbiet zbrojny był w imponujących rozmiarów kolczastą płetwę, która w chwilach walki stawała na sztorc. Posuwał się ruchem scyzoryka, tak jak mu przykazał lin, ale nagle stwierdził, że pikuje prosto w szlam. – Żeby zboczyć w prawo lub w lewo, pracuj stopami – poradził lin. – Rozwiń płetwy na brzuchu, żeby utrzymać poziom. Poruszasz się teraz w dwóch płaszczyznach, nie w jednej. Wart przekonał się, że istotnie można płynąć na mniej więcej stałym poziomie przy odpowiednim ustawieniu płetw bocznych i brzusznych. Płynął jeszcze bardzo niepewnie, ale niezmiernie mu się to podobało. – Wracaj – przywołał go z powrotem lin. – Zanim dasz nura w bok, musisz się jeszcze sporo nauczyć. Wart posłusznie zawrócił zygzakiem i poskarżył się: – Nie umiem płynąć prosto. – Bo nie płyniesz z barku. Płyniesz jak chłopiec, zginając się w biodrach. Spróbuj wykonywać scyzoryk od szyi w dół, starając się przy tym wychylać ciało tak samo daleko w prawo, jak w lewo. Pracuj kręgosłupem. Wart wystartował energicznie i zniknął w odległej o parę jardów kępie wodorostów. – Lepiej – pochwalił lin, niewidoczny dla Warta w zmętniałej oliwkowej wodzie. Wart z trudem wyplątał się z kępy zielska, dzięki energicznej pracy płetw bocznych. Popisowym szusem rzucił się w stronę, skąd dobiegał głos lina. – Dobrze – pochwalił go ponownie lin, gdy zderzyli się ogonami. – Pamiętaj tylko, że odwaga to przede wszystkim umiejętna strategia. Spróbuj zrobić taką sztuczkę. Bez najmniejszego widocznego wysiłku lin przepłynął tyłem pod lilią wodną. Bez widocznego wysiłku – a przecież Wart, pilny uczeń, obserwował bacznie najdrobniejsze nawet poruszenie jego płetw. Po chwili podglądania poruszył płetwami w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, machnął końcem ogona i już leżał płetwa w płetwę z linem. – Doskonale – rzekł Merlin. – Zapraszam na małe pływanko. Wart trzymał już poziom i poruszał się tak swobodnie, że mógł sobie nawet pozwolić na rozglądanie się po tym niezwykłym świecie, w który wpadł pchnięty trójzębem wytatuowanego dżentelmena. Był to świat całkowicie różny od tego, do którego przywykł Wart. Po pierwsze: niebo nad jego głową było doskonałym kołem. Tak zacieśnił się horyzont. Jeżeli chcesz postawić się w sytuacji Warta, to wyobraź sobie, zamiast znanego ci płaskiego horyzontu, horyzont kolisty, biegnący w odległości kilku cali od twojej głowy. Pod tym horyzontem napowietrznym wyobraź sobie drugi horyzont, podwodny – kulisty i jakby obrócony do góry dnem, ponieważ powierzchnia wody działa po części jak lustro wobec tego, co znajduje się pod spodem. Trudno to sobie wyobrazić. Tym trudniej, że wszystko, co człowiek widziałby nad powierzchnią wody, byłoby zabarwione kolorami tęczy. Gdybyś, dla przykładu, próbował łowić Warta na wędkę, on widziałby cię spod wody na samej krawędzi spodka, który wytyczałby jego horyzont – i to nie jako jedną postać z jedną wędką, lecz jako siedem postaci o sylwetkach obrzeżonych kolejno barwami: czerwoną, pomarańczową, żółtą, zieloną, niebieską, granatową i fioletową. Postacie wymachiwałyby siedmioma wędkami w tychże kolorach. Byłbyś więc dla Warta człowiekiem-tęczą, pulsującą wiązką barw, które mieszają się, zlewają i rozsyłają wokół promienie. Fantastyczne było również to, że Wart przestał cokolwiek ważyć. Nie był już przykuty do ziemi, nie musiał poruszać się po powierzchni płaszczyzny, przytłoczony siłą ciążenia i ciężarem atmosfery. Mógł robić to, o czym człowiek marzył od niepamiętnych czasów: mógł latać. Latanie w wodzie nie różni się praktycznie niczym od latania w powietrzu. A najważniejsze, że Wart nie musiał w tym celu siedzieć sztywno wewnątrz maszyny, manipulując dźwigniami, lecz mógł unosić się za sprawą własnego ciała. Jak we śnie, który niejednemu z nas się przyśnił. Właśnie mieli wypłynąć na mały rekonesans, gdy spomiędzy dwóch łodyg wodorostu, przypominających szczotki do mycia butelek, wychynęła nieśmiało młoda płotka, całkiem blada z emocji. Spoglądała na nich błagalnie wielkimi oczyma i najwyraźniej czegoś chciała, ale nie mogła zdobyć się na odwagę. – Zbliż się – rzekł uroczyście Merlin. Na to płotka zatrzepotała jak kwoka, wybuchnęła szlochem i, jąkając się okropnie, przemówiła: – Za p-p-p-pozwoleniem, szanowny doktorze... – Dukała tak niewyraźnie, że trudno ją było zrozumieć. – U nas w ro-ro-ro-dzinie zdarzył się taki stra-a-a-szliwy przyp-padek... icz-icz-icz-i czy szanowny pan doktor miałby chwilkę czasu? Cho- chodzi o naszą drogą mamę, k-k-która bez przerwy pływa dog-dog-do góry nogami i o-o-o-kropnie wygląda, i ba-bardzo dziwnie mówi, więc do-do-szliśmy do wniosku, że trzeba jej doktora, jeżeli to oczywiście nie za w-w-wielki kłopot? Tak mika-mi kazała po-po-wiedzieć Klara. Czysza-czysza-czy szanowny pan doktor mnie rozumie? W tym miejscu nieszczęsna płotka (a był to samczyk) zaczęła tak gwałtownie puszczać bańki, że, w połączeniu z jąkaniem się i skłonnością do płaczu stała się absolutnie niewymowna i mogła już tylko błagać Merlina wzrokiem. – Nie przejmuj się, stary – powiedział Merlin. – No, no uspokój się. Zaprowadź mnie do drogiej mamy i zobaczymy, co się da zrobić. Wszyscy trzej udali się z misją miłosierdzia w mroczną niszę pod zwodzonym mostem. – Płotki są z natury neurotyczne – szepnął Merlin, osłaniając pyszczek płetwą. – Prawdopodobnie mamy do czynienia z przypadkiem histerii, a więc przydałby się raczej psycholog niż lekarz ogólny. Mamę płotki zastali leżącą w wodzie do góry brzuchem, dokładnie tak, jak relacjonował syn. Patrzyła zezem, płetwy założyła na piersi i tylko od czasu do czasu puszczała w górę bańki powietrza. Wszystkie dzieci otaczały ją kołem, a po każdej bańce trącały się nawzajem płetwami i wstrzymywały oddech. Twarz mamy zdobił błogi uśmiech. – Witam, witam – Merlin przybrał ton i postawę, które wydawały mu się najstosowniejsze dla wizyty u łoża boleści. – Jakże się dzisiaj miewa droga pani płotka? Małe płotki poklepał po główkach i statecznie podpłynął do chorej. Może warto w tym miejscu wspomnieć, że Merlin miał postać ryby dostojnej, rozłożystej, wagi blisko pięciu funtów, barwy wyprawionej skóry, o drobnej łusce, mięsistych płetwach, obfitej pokrywie śluzowej i jaskrawych oczach jak margerytki. Słowem: wygląd budzący szacunek. Pani płotka omdlewającym ruchem uniosła płetwę, westchnęła i rzekła: – Ach, to pan, doktorze. Nareszcie. – Hym – odparł na to cyrulik, najgrubszym głosem, na jaki umiał się zdobyć. Potem wszystkim obecnym kazał zamknąć oczy, sam natomiast (Wart podglądał przez niedomknięte powieki) jął opływać chorą w kółko, jak gdyby wykonywał powolny, stateczny taniec. Tańcząc, śpiewał piosenkę. A brzmiała ona tak: Terapeutyczny Ele/antyczny Diagnostyczny Bum! Pankreatyczny Mikrostatyczny Antytoksyczny Dum! Skoro w normie katabolizm, Pleplepleizm i blablaizm, Ciach-Ciuch-Ciacho-Ciucho Wyciachamy cicho brzucho. Dyspepsyja. Anemija. Toksynija. Raz dwa trzy Wyłaź – Ty. Dum-deri-dum-deri Należy się pięć gwinei. Pod koniec pieśni pływał już tak blisko pacjentki, że brązowymi, gładkołuskimi bokami muskał rozdygotaną i pobladłą powierzchnię jej ciała. Możliwe, że leczył ją swoim śluzem – podobno wszystkie ryby przychodzą do lina po ten cudowny lek – a może masażem albo hipnozą. Tak czy owak, pani płotka nagle przestała zezować, obróciła się grzbietem do góry i powiedziała: – Ach, doktorze, miły doktorze, czuję, że byłabym w stanie spożyć niewielką dżdżowniczkę. – Żadnych dżdżowniczek! – zaprotestował kategorycznie Merlin. – Nie przez najbliższe dwa dni. Zostawię pani receptę na treściwy wywar z alg i proszę go zażywać co dwie godziny. Musi pani nabrać sił, pani płotko. Bądź co bądź, nie od razu Rzym zbudowano. Następnie Merlin jeszcze raz poklepał po główkach wszystkie małe płotki, kazał im wyrastać na dzielne ryby i odpłynął w mrok z wielce ważną miną. Płynąc, miarowo wydymał wargi. – O co chodziło z tym Rzymem? – spytał Wart, kiedy znaleźli się poza zasięgiem słuchu rodziny płotek. – Nie mam pojęcia. Płynęli dalej. Merlin od czasu do czasu przypominał Wartowi o pracy grzbietem. Wokół nich roztaczał się niezwykły podwodny świat, cudownie chłodny po skwarze na ziemi. Wielkie dżungle wodorostów pełne były misternych bramek i kanalików, wewnątrz których, zawieszone w wodzie bez ruchu, liczne ławice rybek oczekiwały kolejnej lekcji gimnastyki grupowej. Na „raz” zamierały w bezruchu, na „dwa” wykonywały w tył zwrot, na „trzy” formowały się w trójkąt, którego czubkiem było coś do jedzenia. Wodne ślimaki gramoliły się w górę i w dół po łodygach lilii wodnych albo po liściach od spodu, a słodkowodne małże leżały na dnie i nic specjalnego nie robiły. Ich różowe ciałka miały odcień łososiowy, jak najlepsze truskawkowe lody. Grupka okoni (dziwna rzecz: wszystkie większe ryby gdzieś się pochowały) dowiodła, jak na pokazie, właściwej temu gatunkowi delikatności systemu krążenia: bladły i pąsowiały na przemian, jak bohaterki wiktoriańskiej powieści dla dorastających panien. Z tym że rumieniec ich miał barwę ciemnooliwkową i był rumieńcem gniewu. Ilekroć Merlin i jego towarzysz przepływali obok, okonie unosiły na postrach najeżone kolcami płetwy grzbietowe i opuszczały je dopiero, gdy stwierdziły, że Merlin jest linem. Z racji czarnych lampasów po bokach wyglądały przy tym jak świeżo zdjęte z rusztu. Lampasy również miały tę właściwość, że mogły ciemnieć i blaknąć na przemian. Raz zdarzyło się naszym bohaterom przepłynąć pod łabędziem. Biały olbrzym przesunął się nad nimi jak zeppelin, przy czym wyraźne w nim było tylko to, co pod wodą. Z pozycji Merlina i Warta widać było doskonale, że łabędź płynie lekko przechylony, zjedna nogą założoną na grzbiet. – Widzisz? – powiedział Wart. – Ten biedny łabędź ma chorą nogę. Może wiosłować tylko jedną, a drugą stale wozi na sobie jak garb. – Bzdura! – rozzłoszczony łabędź wsadził łeb pod wodę i spojrzał na nich, groźnie marszcząc czarne nozdrza. – Łabędzie po prostu lubią odpoczywać w tej pozycji, a ty schowaj sobie swoje rybie współczucie na inną okazję. Ot co! Patrzył na nich z góry jak biały wąż spuszczony nagle z sufitu, aż odpłynęli i znikli mu z oczu. – Tak sobie płyniesz – rzekł lin – jakby tu się zupełnie nie było czego obawiać. Nie widzisz, że świat podwodny niczym się nie różni od puszczy, którą przebyłeś, żeby mnie znaleźć? – Czyżby? Wart rozejrzał się wokoło, ale z początku niczego niepokojącego nie zauważył. Po chwili jednak dostrzegł mały przezroczysty przedmiot, zawieszony nieruchomo pod powierzchnią wody. Przedmiot tkwił tuż poza obrębem cienia lilii wodnej i najwyraźniej delektował się słońcem. Był to młodziutki szczupak, nieruchomy i zapewne śpiący, bo wyglądał jak cybuch fajki albo jak konik morski na leżąco. Wbrew niewinnej urodzie, miał wyrosnąć na krewkiego bandytę. – Odwiedzimy sobie teraz cesarza na tych włościach – oznajmił Merlin. – Jako uczony, cieszę się przywilejem nietykalności, a ciebie, mam nadzieję, uszanują jako mego kompana. Na wszelki wypadek jednak schowaj ogon pod siebie. Lepiej nie drażnić tyrana. – Czy on jest królem fosy? – Tak, jest. Mówią o nim Stary Jack albo Czarny Piotruś, ale najczęściej w ogóle nie mówią po imieniu, tylko „Pan S.”. Zobaczysz, co to znaczy być królem. Wart trzymał się nieco w tyle za przewodnikiem – i całe szczęście, bo nagle wyłonił się przed nimi cel eskapady. Gdy Wart ujrzał starego despotę, zadrżał ze strachu: Pan S. miał bowiem cielsko długości czterech stóp, wagę zaś niewyobrażalną. Niewidoczne prawie wśród korzeni cielsko kończyło się, czy też może zaczynało obliczem, na którym znać było wszystkie emocje targające duszą monarchy absolutnego: okrucieństwo, żal, starość, dumę, egoizm, samotność i brzemię myśli, zbyt ciężkie na jedną głowę. Pan S. tkwił zawieszony w wodzie, z ustami wykrzywionymi w dół w wyrazie ironicznej melancholii, a wygolone skronie nadawały mu wygląd amerykański, w stylu karykaturalnego Wuja Sama. Był bezlitosny, nie miał złudzeń, kierował się żelazną logiką; żył jak wzorowy drapieżnik, gwałtowny, nie znający miłosierdzia, a przecież klejnot jego oka przywodził na myśl rannego jelenia: wielkiego, zalęknionego, wrażliwego i pełnego trosk. Nie poruszył się na widok Merlina i Warta, tylko zawiesił na nich pełne wyrzutu spojrzenie swego melancholijnego oka. Wart przyznał się sobie w duchu, że nie przepada za Panem S. – Szlachetny panie – przemówił Merlin, nie zważając na obawy Warta. – Przyprowadziłem młodego naukowca, który gorąco pragnie doskonalić się w swojej profesji. – W jakiej profesji? – król fosy cedził słowa przez nos, prawie nie rozwierając szczęk. – Moc – odparł krótko lin. – Niech mówi sam za siebie. – Za pozwoleniem – rzekł Wart. – Nie wiem, o co miałbym prosić. – Nie istnieje nic – rzekł monarcha – poza mocą, która podobno jest twoim celem: mocą miażdżenia i trawienia, mocą poszukiwania i mocą znajdowania, mocą oczekiwania i mocą żądania, wszelką mocą i wszelkim okrucieństwem, które mają swój początek u nasady karku. – Dziękuję. – Miłość to niecny podstęp sił ewolucji. Rozkosz to przynęta, którą zastawiają na nas te same niecne siły. Istnieje tylko moc. Moc pochodzi z umysłu, ale moc umysłu to jeszcze nie wszystko. W ostatecznym rozrachunku decyduje moc cielesna: kto ma Siłę, ten ma Rację. A teraz, młody mistrzu, powinieneś już sobie pójść, gdyż rozmowa z tobą jest dla mnie nudna i wyczerpująca. Mam wrażenie, że powinieneś zmykać póki czas, inaczej bowiem moje znudzone szczęki mogą zechcieć przedstawić cię całkiem niespodzianie moim mocarnym skrzelom, które są równie zębate. Doprawdy, uważam, że okażesz wielką roztropność znikając mi z oczu w tej chwili. I to co sił w grzbiecie. Moja wysokość żegna cię na zawsze. Wart, prawie zahipnotyzowany wiekopomnymi słowami, nie zauważył, że zwarta paszcza przysuwa się ku niemu coraz bliżej. Czyniła to niepostrzeżenie, odwracając jego uwagę wykładem, i nagle zawisła groźnie o cal od jego nosa. Wypowiedziawszy ostatnie zdanie, paszcza rozwarła się gwałtownie, ukazując straszną czeluść, w której skóra rozpinała się drapieżnie od kości do kości i od zęba do zęba. Wnętrze paszczy zdawało się składać z samych zębów, ostrych jak kolce, najeżonych zwartymi szeregami jak ćwieki podkuwające buciory robotnika. Wart w ostatniej sekundzie odzyskał władzę nad sobą, wziął się w garść i, pomny na instrukcje Merlina, zwiał w te pędy. Zębiska zatrzasnęły się tuż-tuż za jego ogonem, w chwili, gdy zdobył się na najpotężniejszy w swej karierze zryw do przodu. W następnej sekundzie stał z powrotem na suchym lądzie, a dokładniej mówiąc, na rozgrzanym do nieprzyzwoitości zwodzonym moście, i dyszał ciężko w przepoconej garderobie. Obok niego stał Merlin. ROZDZIAŁ VI Któregoś czwartkowego popołudnia chłopcy jak zwykle ćwiczyli się w łucznictwie. Strzelali na przemian do dwóch plecionych ze słomy tarcz, w odległości pięćdziesięciu jardów jedna od drugiej. Kiedy się wystrzeliło wszystkie strzały do pierwszej tarczy, trzeba było pójść i powyciągać je stamtąd, a wówczas, stojąc pod samą tarczą, wystarczyło zrobić w tył zwrot i od razu strzelać do drugiej tarczy, ustawionej w przeciwległym krańcu pola. Nadal panowała cudna letnia pogoda, a w dodatku na obiad były kurczęta, więc Merlin oddalił się na sam skraj strzelnicy i przysiadł pod drzewem. Miłe ciepełko i kurczę pieczone, i śmietanka, którą tak obficie polewał pudding, i ciągłe spacery chłopców w tę i z powrotem, i odgłos strzał wbijających się w tarcze, równie usypiający jak odgłos pracy kosiarki albo lokalnych rozgrywek w krykieta, i migotanie owalnych plamek słońca między liśćmi drzewa, pod którym siedział starzec – wszystko to razem sprawiło, że Merlin bardzo szybko zapadł w sen. Łucznictwo w owych czasach traktowane było niezmiernie poważnie. Jeszcze nie przeszło na wyłączność Indian i smarkaterii. Ten, kto strzelił niecelnie, bardzo się denerwował – tak jak dziś denerwują się bogaci myśliwi polujący na bażanty. Kay strzelał źle. Zanadto się starał i próbował sam wypuszczać strzałę, zamiast zaufać łukowi. – E tam! – rozzłościł się w końcu. – Mam po dziurki w nosie tych idiotycznych tarcz. Postrzelajmy lepiej do papugi. Zostawili więc tarcze i oddali po kilka strzał do „papugi” – dużego, jaskrawo ubarwionego sztucznego ptaka, osadzonego na czubku kija – ale i tutaj Kay pudłował raz po raz. Zaczął z postanowieniem: „Dopóki nie wceluję w to paskudztwo, nie tknę podwieczorku”. Ale szybko mu się znudziło. – No to zabawmy się w Błędnych Łuczników – zaproponował Wart. – Za pół godziny wrócimy tu i obudzimy Merlina. Zabawa w Błędnego Łucznika polegała na tym, że chłopcy szli z łukami przed siebie i co pewien czas obaj wysyłali po jednej strzale do wspólnie obranego celu. Mogło to być kretowisko, kępa sitowia albo rosnący w pobliżu duży oset. Strzelali na różną odległość: czasami obierali cel odległy o całe sto dwadzieścia jardów – a więc tak daleko, jak niosły łuki – czasami zaś musieli mierzyć tuż pod stopy, gdyż strzała po oderwaniu się od łuku zawsze idzie na jedną, dwie stopy w górę. Za celny strzał otrzymywało się pięć punktów, za chybienie nie dalej niż o długość łuku – jeden punkt. Pod koniec zabawy sumowało się punkty. W ten czwartek z wielkim rozmysłem dobierali cele. Na szczęście trawa na wielkim polu była niedawno koszona, więc szukanie strzał nie trwało długo – a w tej zabawie szukanie strzał jest najgorszą zmorą, podobnie jak w golfie, kiedy się nieroztropnie strzeli piłkę w stronę żywopłotu albo w zarośla. Skutkiem tych pomyślnych okoliczności chłopcy zawędrowali dalej niż zwykle i nagle, ku swemu zdumieniu, stanęli na skraju Puszczy Dzikiej, w której kiedyś zgubił się Cully. – Proponuję – rzekł Kay – pójść na zwierzyniec i zaczaić się przy króliczych norach; może uda nam się coś ustrzelić. To ciekawsze niż celować w byle co. Tak też uczynili. Upatrzyli sobie dwa drzewa, rosnące w odstępie stu jardów. Każdy chłopiec stanął pod swoim drzewem w oczekiwaniu na wyjście królika z nory. Stali nieruchomo, z łukami uniesionymi i zbrojnymi w strzały, żeby w razie pojawienia się stworzeń nie spłoszyć ich żadnym zbędnym ruchem. Wytrwanie w tej pozycji żadnemu z nich nie sprawiało trudności, gdyż pierwszy egzamin z łucznictwa wymagał właśnie ustania bez ruchu przez pół godziny z łukiem uniesionym na wyciągnięcie ramienia. Obaj mieli po sześć strzał. Tyle też mogli wykorzystać, zanim przyszłoby do zbierania wystrzelonych pocisków, czym z pewnością spłoszyliby króliki. Pojedyncza strzała szybuje tak cicho, że może spłoszyć najwyżej tego konkretnego królika, przeciw któremu została wysłana. Przy piątym strzale Kay miał szczęście. Wziął prawidłową poprawkę na wiatr i odległość, dzięki czemu jego strzała trafiła prosto w łepek młodego królika, który nierozważnie przystanął na dłuższą chwilę, żeby obejrzeć sobie Kaya, ciekaw, co też to może być za stworzenie. – Świetny strzał! – zawołał Wart, pędząc wraz z Kayem po ustrzelonego królika. Był to pierwszy królik, którego trafili i, na szczęście, położyli go trupem na miejscu. Wypatroszywszy zdobycz starannie za pomocą noża ofiarowanego Kayowi przez Merlina (dla zachowania świeżości mięsa) i zaplótłszy jego skoki w pęcinach (dla wygody w transporcie), chłopcy gotowi byli do powrotu. Zanim jednak ruszyli do domu, jeszcze raz napięli łuki, aby dopełnić pewnej ceremonii. W każde czwartkowe popołudnie, po wystrzeleniu ostatniej strzały w ramach zajęć, wolno im było umocować na cięciwie jeszcze jedną strzałę i posłać ją w górę. Był to piękny gest pożegnania – a może triumfu. Teraz wykonali go na cześć swojej pierwszej zdobyczy. Wart śledził wzrokiem swoją strzałę. Nadciągał wieczór, słońce chyliło się ku zachodowi, drzewa, pod którymi stali chłopcy, otoczyły ich cieniem. Strzała poszybowała nad korony drzew i pięła się dalej ku górze, lśniąc na tle wieczornego nieba jak samo słońce. Dążyła coraz wyżej, idealnie prosto; leciała, płynęła, wspinała się w niebo, niewzruszona, złocista i wspaniała. Zanim jednak opadła z sił, zanim nieubłagany los wygrał z jej ambicją, zanim omdlała i obróciła się grotem w dół, chcąc powrócić na łono matki ziemi, pojawił się Znak. Nadleciał oto drapieżny kruk, ciężko bijąc skrzydłami przed nadchodzącą nocą. Nadleciał, nie zawahał się ani chwili, porwał strzałę! I na szeroko rozpostartych skrzydłach poszybował dalej, ze strzałą w dziobie. Kay zląkł się, Wart natomiast tylko się rozzłościł. Podziwiał lot swojej strzały, jej żarliwą ambicję dotarcia do słońca – a poza tym, była to jego najlepsza strzała: idealnie wyważona, ostra, z gęstą brzechwą, równym karbem, prościuteńka, bez jednego zadrapania. – To był zły czarownik – powiedział Kay. ROZDZIAŁ VII Na konną jazdę i walkę na kopie przeznaczono dwa popołudnia tygodniowo, ponieważ były to podówczas dwie najważniejsze dziedziny szlacheckiego wykształcenia. Merlin zżymał się na zajęcia sportowe: zrzędził, że ludzie chętnie uznają za człowieka wykształconego każdego, kto potrafi strącić przeciwnika z konia i że niezdrowy entuzjazm dla wychowania fizycznego rujnuje szkolnictwo, że poziom nauczania nie umywa się do poziomu z jego czasów, a szkoły prywatne zmuszono do obniżenia wymagań. Ale Sir Ector, stary mistrz turniejowy, twierdził, że bitwę pod Crecy wygrano na polach ćwiczebnych zamku Camelot. Merlin tak się na to rozeźlił, że zesłał na Sir Ectora reumatyzm, i to na dwie noce z rzędu. Potem zrobiło mu się żal i cofnął karę. Walka na kopie była nie lada sztuką i wymagała żmudnych ćwiczeń. Gdy dwaj rycerze ruszali do ataku, każdy z nich dzierżył kopię w prawej dłoni, a końmi sterowali tak, aby przeciwnik znalazł się po lewej stronic. Uchwyt kopii plasował się zatem po stronie przeciwnej do rywala. Osobie nawykłej do, powiedzmy, otwierania furtek szpicrutą, mogłoby się to wydać bezsensowne, ale sposób ten miał swoje uzasadnienie. Po pierwsze: tarczę nosiło się na lewym ramieniu, a więc przeciwnicy ścierali się tarcza w tarczę, obaj dobrze osłonięci. Po drugie: można było wyrzucić przeciwnika z siodła drzewcem kopii, stosując zamach poziomy, w sytuacji, gdy nie było się pewnym trafienia go końcem broni. Zamach, o którym mowa, był ciosem najniżej notowanym i świadczył o marnej klasie zawodnika. Szanujący się rycerz – taki Lancelot czy Tristan – stosował wyłącznie ciosy końcem kopii, które, choćby bywały niecelne w niewprawnych dłoniach, zapewniały natychmiastowy kontakt z przeciwnikiem. Jeżeli jeden z rycerzy nacierał z kopią ustawioną sztywno w bok – a więc z wyraźnym zamiarem wysiodłania rywala – drugi, który trzymał broń wymierzoną do przodu, dosięgał go na długość kopii, zanim planowany zamach doszedł do skutku. Ważny był sposób trzymania kopii. Nie zalecano postawy skulonej i kurczowego ściskania kopii z góry wymierzonej do zadania decydującego ciosu, bowiem przy tak silnym uchwycie broń wibrowała z każdym krokiem dudniącego natarcia, a zatem chybienie celu było pewne jak dwa razy dwa. Wprost przeciwnie: należało swobodnie siedzieć w siodle, trzymając kopię luźno i tak, aby falowała płynnie w rytm narzucony przez konia. Dopiero w momencie starcia trzeba było wpić się kolanami w boki rumaka, gwałtownie wychylić korpus do przodu, ścisnąć kopię pełną garścią, zamiast kciukiem i palcem wskazującym, i przycisnąć prawy łokieć do tułowia, celem usztywnienia uchwytu. Ważne były rozmiary kopii. Naturalnie, że rycerz zbrojny w kopię długości stu jardów, dosięgnąłby z dużym wyprzedzeniem przeciwnika walczącego kopią długości dziesięciu czy dwunastu stóp. Z tym że niemożliwe wydaje się wykonanie tak długiej kopii, a nawet gdyby udało sieją wykonać, to noszenie takiej broni byłoby mocno kłopotliwe. Każdy rycerz wybierał zatem najdłuższą kopię, z jaką umiał sobie poradzić przy wielkiej szybkości – i na tym, niestety, trzeba było poprzestać. Sir Lancelot, który pojawił się na horyzoncie dziejów w jakiś czas po zakończeniu tej części naszej opowieści, dysponował kilkoma kopiami różnej długości i w zależności od sytuacji kazał sobie podawać Wielką Kopię lub Kopię Średnią. Ważne były punkty na ciele wroga, w które należało mierzyć. W zbrojowni zamku Puszczy Dzikiej wisiał wielki obraz przedstawiający rycerza, na którym każdy czuły punkt ciała obwiedziony był kółkiem. Rozmieszczenie czułych punktów zależało od typu zbroi. Przed atakiem należało sobie przeciwnika dobrze obejrzeć i ustalić punkty ataku. Dobry płatnerz – a najlepsi płatnerze żyli podówczas w Warrington, i nadal żyją w tamtej okolicy – dbał o to, żeby wszystkie wystające elementy zbroi były zaokrąglone, dzięki czemu czubek kopii ześlizgiwał się po nich. Dziwna rzecz: tarcze ówczesne bywały na ogół wklęsłe. Ale i to miało swoje uzasadnienie: czubek kopii bowiem zatrzymywał się w zagłębieniu tarczy, zamiast ześlizgiwać się z niej w górę albo w dół i dosięgnąć, być może, tego czy owego czułego fragmentu rycerskiej anatomii. Niezrównanym celem ataku był herb na hełmie – naturalnie, tylko u tych rycerzy, którzy z próżności zdobili hełmy wielkimi herbami, w załomach i ornamentach których tak chętnie zagnieżdżał się czubek kopii. Nigdy nie brakowało pyszałków, noszących na czole niedźwiedzie, smoki, a nawet okręty lub zamczyska. Lecz Sir Lancelot zadowalał się zawsze prostym hełmem, zdobnym najwyżej w pęk piór, w którym niezdolne byłoby utknąć jakiekolwiek ostrze, lub też – ale tylko jeden jedyny raz – w miękki damski zarękawek. Zbyt długo trwałby wykład o wszystkich interesujących szczegółach prawidłowej walki na kopie. Chłopcy zmuszeni byli opanować je doskonale, gdyż w owych czasach trzeba się było wykazać mistrzostwem w swojej sztuce od a do z. Należało wiedzieć, jakie drewno najlepiej nadaje się na kopie i dlaczego, a nawet jak je należy obrabiać, żeby broń się nie rozszczepiała i nie paczyła. Należało znać odpowiedzi na tysiące pytań dotyczących zbroi i uzbrojenia – i wszystkie te odpowiedzi trzeba było w dodatku rozumieć. Tuż obok zamku Sir Ectora rozciągało się pole turniejowe, jednak od dnia narodzin Kaya nie rozegrał się tam ani jeden turniej. Była to rozległa łąka, zawsze schludnie przystrzyżona i okolona szerokim, porośniętym trawą wałem, na którym można było rozstawić pawilony. Z boku wznosiła się wiekowa drewniana trybuna na wysokim rusztowaniu – specjalnie dla dam. Na razie teren ten służył jako poligon do ćwiczeń z kopią, toteż w jednym jego końcu umieszczono makietę, w przeciwległym zaś – pierścień. Makieta przedstawiała drewnianego saracena na słupie. Saracen miał przeraźliwie niebieską twarz, krwistej barwy brodę i dziki wzrok. W lewej dłoni dzierżył tarczę, a w prawej płaski miecz z drewna. Wszystko było dobrze, jeżeli się go trafiło w sam środek czoła; za to jeżeli kopia dosięgła tarczy lub dowolnego punktu na prawo czy lewo od linii środka, saracen zaczynał wirować z wielką prędkością i na ogół skutecznie okładał drewnianym mieczem pochylonego w uniku rycerza. Był już z lekka obdrapany, a nad prawym okiem nosił pokaźną zadrę. Pierścień natomiast był nieduży, żelazny, umocowany sznurkiem na czymś w rodzaju szubienicy. Jeżeli zawodnikowi udało się wcelować w sam środek, sznurek pękał i można było odjechać krokiem paradnym, uwożąc pierścień na kopii. Dzień wstał nieco chłodniejszy, niż to od dłuższego czasu bywało, jesień bowiem czaiła się już na horyzoncie. Chłopcy trenowali na polu turniejowym pod okiem zbrojmistrza i Merlina. Zbrojmistrzem był sierżant służby czynnej: sztywny, bladolicy, nadęty, z woskowanym wąsem. Nie chodził zwyczajnie, lecz zawsze maszerował z wypiętą piersią, niczym gołąb w zalotach, i przy byle okazji wykrzykiwał: „I-rrrraz!”. Wiele uwagi poświęcał wciąganiu brzucha i często potykał się o własne nogi, których nie widywał sponad sklepienia klatki piersiowej. Bezustannie dbał o sprężystość mięśni, co okropnie denerwowało Merlina. Wart leżał obok Merlina w cieniu trybuny i drapał się, bo oblazło go polne robactwo. Dopiero niedawno żniwiarze odłożyli podobne do pił sierpy: snopki stały po osiem pośród wysokiego – jak to w owych czasach – rżyska. Warta stale gdzieś swędziało. Poza tym bolały go plecy, a czerwone ucho pulsowało po szarżach na makietę – treningi bowiem odbywały się bez zbroi. Wart cieszył się, że teraz przyszła kolej na Kaya, a on sam może sobie leniwie leżeć w cieniu, drzemać, drapać się, otrząsać jak pies i jednym okiem obserwować wyczyny przyjaciela. Merlin siedział tyłem do wszelkich zajęć sportowych i ćwiczył zaklęcie, którego, niestety, nie pamiętał zbyt dokładnie. Miało ono rozkręcić grajcarkowate wąsy sierżanta, ale na razie rozkręciło tylko jeden i sierżant nawet tego nie zauważył. Machinalnie podkręcał wąsa z powrotem, ilekroć Merlin rzucił na niego czar, a wówczas czarodziej klął – „A żeby cię!” – i zaczynał od nowa. Raz, przez pomyłkę, kazał sierżantowi załopotać uszami. Tamten, uczyniwszy to, z wielkim zdziwieniem spojrzał w niebo, ciekaw, co to za ptak. Z odległego końca placu turniejowego płynęły przez stojące nieruchomo powietrze uwagi sierżanta: – Nie, nie, paniczu Kay, w ogóle nie o to chodzi. Jeszcze raz. Jeszcze raz. Kopię trzymamy pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym prawej ręki: Tarcza na linii lampasa... Wart potarł obolałe ucho i westchnął. – Czemu się smucisz? – zapytał Merlin. – Ja się nie smucę. Ja myślę. – O czym? – A, takie tam... Myślałem o tym, jak Kay kształci się na rycerza. – Istotnie, jest się czym przejmować! – parsknął Merlin. – Wszędzie pętają się bandy bezmyślnych jednorożców, dumnych ze swojego wykształcenia, które polega na tym, że potrafią jeden drugiego wysadzić z siodła kawałkiem kija! To mnie doprawdy przygnębia. Więcej powiem: mam wrażenie, że Sir Ector o wiele chętniej zaangażowałby na waszego nauczyciela – za przeproszeniem Najświętszej Panienki – jakąś gwiazdę turniejów niż czarodzieja o ustalonej renomie i międzynarodowej reputacji, z pierwszorzędnymi dyplomami wszystkich europejskich uniwersytetów. Chorobą normańskiej arystokracji jest przesadna miłość do sportu i zabaw, ot co! Zamilkł oburzony i, tym razem specjalnie, kazał sierżantowi dwukrotnie załopotać uszami, lewym i prawym naraz. – Właściwie to ja myślałem o czymś innym – odezwał się Wart. – Myślałem, że przyjemnie byłoby zostać rycerzem, takim, jakim zostanie Kay. – No i wkrótce nim zostaniesz, o co chodzi? – zniecierpliwił się staruszek. Wart nic na to nie odpowiedział. – No, o co chodzi? – Merlin odwrócił głowę i bacznie przyjrzał się chłopcu spoza okularów. – Co jest? – ponaglił nieprzyjemnym tonem. Oględziny wykazały, że uczeń usilnie stara się nie rozpłakać, co by niechybnie uczynił, gdyby chciał odpowiedzieć Merlinowi tonem grzecznym albo chociaż poprawnym. Więc przemówił tonem lodowatym: – Ja nigdy nie zostanę rycerzem. – W tej chwili sztuczka Merlina zadziałała i Wartowi już wcale nie chciało się płakać; chciało mu się za to kopnąć Merlina w tyłek. – Nie będę rycerzem, ponieważ nie jestem prawowitym synem Sir Ectora. Kay będzie pasowany na rycerza, a ja zostanę jego giermkiem. Merlin znów siedział odwrócony do niego tyłem, ale jego oczy za szkłami okularów błyszczały wyjątkowo mocno. – Kiepska sprawa, co? – rzekł, bez cienia współczucia. Na to Wart eksplodował głośno wszystkimi skrytymi wątpliwościami, które go od dawna gnębiły. – Dlaczego nie urodziłem się jako prawowity syn swoich rodziców? Dlaczego nie mogę zostać błędnym rycerzem? – A co byś robił jako błędny rycerz? – Nosiłbym wspaniałą zbroję, miałbym tuzin kopii i czarnego rumaka, wysokiego w kłębie na osiemnaście piędzi, i nazwałbym się Czarnym Rycerzem. Czatowałbym w pobliżu źródła albo brodu, albo wszystko jedno czego i wszystkich przejeżdżających tamtędy rycerzy wyzywałbym na kopie w obronie honoru ich dam, ale żadnego bym nie zabił, tylko strącałbym ich z koni i łaskawie obdarowywał życiem. Przez okrągły rok mieszkałbym w namiocie i nic, tylko walczyłbym na kopie, tropił dzikie bestie i zdobywał nagrody w turniejach. I nigdy nikomu nie wyjawiłbym swojego imienia. – Przypuszczam, że twoja żona nie zachwyciłaby się takim trybem życia. – Nie zamierzam się żenić. Baby są głupie. Chociaż – dodał po namyśle, bez wielkiego entuzjazmu – jako rycerz, musiałbym mieć damę swego serca, żeby nosić pod hełmem jej wstążkę i dokonywać na jej cześć wielkich czynów. Bzycząc okrutnie, przefrunął między nimi trzmiel: przeleciał pod trybuną i uciekł na słońce. – Chciałbyś się spotkać z autentycznym błędnym rycerzem? – spytał od niechcenia czarodziej. – Tylko w celach naukowych, oczywiście. – Och, bardzo! Odkąd żyję, nie odbył się tutaj ani jeden turniej. – Sądzę, że dałoby się to załatwić. – Spróbuj, Merlinie, bardzo cię proszę! Mógłbyś mnie przecież zabrać do błędnych rycerzy, tak jak zabrałeś do ryb. – Od biedy można uznać, że i to ma swoje walory poznawcze. – Jeszcze jakie! – poparł go Wart. – Nie wiem, co mogłoby mieć większe walory poznawcze niż widok prawdziwych rycerzy w walce. Proszę cię, zrobisz to dla mnie? – Masz może ulubionego rycerza? – Król Pellinore! – odparł bez wahania Wart. Czuł słabość do tego dżentelmena od czasu niezwykłego spotkania z nim w puszczy. – Doskonale – rzekł na to Merlin. – Ułóż ręce wzdłuż boków i rozluźnij mięśnie. Cabricias arci thurum, catalamus, singulariter, nominativa, haec musa. Zamknij oczy i nie otwieraj, aż ci powiem. Bonus, Bona, Bonum. Dobra jest. Deus Sanctus, est-ne oratio Latinas? Etiam, oui, quare? Pourquoi? Quai substantivo et adjectivum concordat in generi, numerum est casus. Jesteśmy na miejscu. Podczas trwania recytacji pacjent doznawał dość szczególnych uczuć. Najpierw usłyszał głos sierżanta: „Nie tak, nie tak, pięty w dół, wymach ciała z biodra”. Głos cichł, cichł, a Wart czuł się tak, jakby spoglądał na własne stopy przez odwróconą lunetę i zaczął wirować jak wrzeciono, a stopy pozostały jak gdyby w samym czubku trąby powietrznej, która wsysała Warta w przestworza. Potem był już tylko ogłuszający, wirujący ryk i syk, coraz potężniejszy, nie do zniesienia. Nagle zapadła kompletna cisza, w której rozległ się głos Merlina: – Jesteśmy na miejscu. Wszystko to pochłonęło nie więcej czasu, niż potrzeba małemu fajerwerkowi na start z głośnym świstem, obrócenie się w powietrzu i opadnięcie z hukiem w postaci deszczu barwnych gwiazdek. Wart otworzył oczy dokładnie w tym momencie, w którym laseczka naszego fajerwerku stuknęłaby o ziemię. Leżeli pod bukiem w Puszczy Dzikiej. – Jesteśmy na miejscu – powiedział Merlin. – Wstań i otrzep ubranie. – A tam oto, jeśli się nie mylę – ciągnął czarodziej, niezmiernie z siebie zadowolony, bo czary przynajmniej raz zadziałały bez zarzutu – nadciąga ku nam twój przyjaciel, Król Pellinore. – Czołem, czołem! – ozwał się wielkim głosem Król Pellinore, co chwila podrzucając opadającą przyłbicę. – Coś podobnego! Czy mnie wzrok nie myli? Toż to mój znajomy młodzian od puchowego łoża! – Owszem – przyznał Wart. – I ja bardzo się cieszę, że pana znów widzę. Czy ujął pan Bestię? – Nie – odrzekł Król Pellinore. – Bestii nie ująłem. Do nogi, głupia suko, zostawże w spokoju ten krzak! Fuj! Fuj! Niesforne psisko! To awanturnica, mówię wam, panowie. Przepada za królikami. Przecież ci mówię, ty głupia, że tam nic nie ma. Fuj! Fuj! Zostaw! Słuchajże pana! Do nogi! – Nigdy nie chce przyjść do nogi – poskarżył się. W tej samej chwili suka wypłoszyła z krzaków koguta bażanta. Ptak wyskoczył w górę jak rakieta, z głośnym gdakaniem, a suka tak się tym przejęła, że – cały czas na smyczy – okrążyła swego pana trzy albo cztery razy, dysząc jak astmatyk. Koń Króla Pellinora cierpliwie znosił pętanie nóg rzemieniem smyczy, niemniej Merlin i Wart uznali, że muszą zatrzymać sukę i wyplątać ją, zanim dojdzie do dalszego ciągu rozmowy. – Coś takiego! – rzekł Król Pellinore. – Piękne dzięki. Coś podobnego. Może byś mnie przedstawił swojemu towarzyszowi, hę? – Mój nauczyciel, Merlin, wybitny czarodziej. – Wielki to dla mnie zaszczyt, słowo daję – rzekł Król. – Zawsze chętnie poznam czarodzieja. Prawdę mówiąc, każdego poznam z chęcią. Dzięki spotkaniom z ludźmi wyprawa mniej się dłuży. – Padam do nóg Waszej Miłości – ozwał się Merlin swoim najbardziej czarodziejskim głosem. – Padam do nóg waszej miłości – powtórzył jak echo Król, pragnąc wywrzeć na nowym znajomym jak najkorzystniejsze wrażenie. Uścisnęli sobie prawice. – Czy rzeczywiście pada? – zaniepokojony Król nerwowo rozejrzał się po najbliższej okolicy. – Pan powiada, że pada? Bo mnie się zdawało, że dzień zapowiada się pięknie. – Merlin chciał tylko zaznaczyć, że bardzo mu przyjemnie – wyjaśnił Wart. – Rozumiem. Mnie też jest bardzo przyjemnie. Ponownie podali sobie prawice. – Witam pana – powiedział Król Pellinore. – Jak się pan zapatruje na dzisiejszą pogodę? – Moim zdaniem, zanosi się na antycyklon. – Ach tak... – zasępił się Król. – Na antycyklon, mówi pan... Wobec tego, będę się chyba zbierał. To rzekłszy, Król zaczął się bardzo trząść, kilkakrotnie otworzył i zatrzasnął przyłbicę, rozkaszlał się, splątał wodze w węzeł, zakrzyknął: „Za pozwoleniem!”, no i ogólnie rzecz biorąc sprawiał wrażenie osobnika skorego do ucieczki. – To jest czarodziej od białej magii – uspokoił go Wart. – Nie trzeba się go bać, Wasza Wysokość. Jest on moim najserdeczniejszym przyjacielem, a w ogóle to czary na ogół mu się plączą. – Rozumiem – rzekł Król Pellinore. – Biała magia, hę? Jaki ten świat jest mały, nieprawdaż? Bardzo mi przyjemnie. – Padam do nóg Waszej Miłości – rzekł Merlin. – Padam do nóg – powtórzył z namaszczeniem Król Pellinore. Po raz trzeci uścisnęli sobie prawice. – Na miejscu Waszej Wysokości – powiedział czarodziej – nie ruszałbym się z tego miejsca. Sir Grummore Grummursum jest właśnie w drodze tutaj. Pragnie on wyzwać waszą wysokość na kopie. – Naprawdę? Sir Jakmutam wybiera się tutaj, żeby mnie wyzwać na kopie? – Z całą pewnością. – Da mi fory? – Moim zdaniem, Wasza Wysokość w niczym mu nie ustępuje. – Coś podobnego! – wykrzyknął Król. – Biednemu zawsze wiatr w oczy! – Padam do nóg – rzekł Merlin. – Padam – rzekł Król Pellinore. – Padam – powiedział Wart. – Od tej chwili kończę zawieranie nowych znajomości – oświadczył monarcha. – Udawajmy, że znamy się wszyscy od dawna. – Czy Sir Grummore istotnie zbliża się tutaj z zamiarem wyzwania Króla Pellinora do walki? – wtrącił Wart, pospiesznie zmieniając temat. – Spójrz tam – wskazał ręką Merlin, na co obaj, chłopiec i król, popatrzyli za jego palcem. Po pochyłości polany galopował ku nim Sir Grummore Grummursum w pełnym rynsztunku bojowym. Zamiast codziennego hełmu z przyłbicą przywdział na tę okazję przepisowy hełm kubłowy do walki na kopie, z wyglądu zbliżony do pokaźnej bryły węgla. Galopował i pobrzękiwał. A galopując, śpiewał starą piosenkę z lat szkolnych: Do walki na kopie ruszamy wraz, Niezłomni od zadów po czuby, I żadna siła nie pozbawi nas Miłości do starej budy. Ru-szaj, ru-szaj, ru-szaj, ruszaj, ruszaj, Niech tarczy rozdzwoni się stal Od ciosów rycerzy na schwał? – Wielkie nieba! – zawołał Król Pellinore. – Dobre dwa miesiące nie walczyłem na kopie, chociaż przyznać muszę, że ubiegłej zimy wyzwano mnie osiemnaście razy. Wprowadzali wtedy nowy styl walki. Podczas tej przemowy Sir Grummore zdążył podjechać całkiem blisko i rozpoznać Warta. – Dźdobrr – powitał go. – Syn Sir Ectora, jeśli się nie mylę? A co to za gość w błazeńskim kapeluszu? – To jest mój nauczyciel – pospieszył z odpowiedzią Wart. – Nazywa się Merlin. Jest czarodziejem. Sir Grummore przyjrzał się Merlinowi – ówcześni rycerze traktowali czarodziejów raczej z góry – i rzekł tonem lekceważącym: – Aha, czarodziej. Bardzo mi przyjemnie. – To zaś jest Król Pellinore – kontynuował prezentację Wart. – Sir Grummore Grummursum – Król Pellinore. – Bardzo mi przyjemnie – rzekł Sir Grummore. – Padam... – zaczął Król Pellinore, ale zaraz się usprawiedliwił: – Padać nie będzie z całą pewnością, prawda? – Przyjemny dzionek – zauważył Sir Grummore. – Bardzo przyjemny, niczego sobie, prawda? – Pan dzisiaj tropi? – Naturalnie, naturalnie. Ja stale tropię, widzi pan. Bestię Dyżurną. – Ciekawe zajęcie, nawet bardzo ciekawe. – Owszem, ciekawe. Chciałby pan może obejrzeć próbki odchodów? Najlepsze, co prawda, zostawiłem w domu, ale i te są niczego sobie. – A niech mnie! Więc tak wyglądają odchody Bestii Dyżurnej! – Właśnie tak. – To niezmiernie interesujące odchody. – Prawda, że interesujące? – ucieszył się Król Pellinore. – Tyle że po pewnym czasie zaczynają człowiekowi doskwierać. – No cóż... Piękny mamy dzionek, nieprawdaż? – Owszem, niczego sobie. – A może byśmy się tak zmierzyli na kopie, co pan na to? – Trzeba będzie – westchnął Król. – Nie ma rady. – O co? – Niech będzie o to, co zawsze. Czy byłby pan tak uprzejmy i pomógł mi przywdziać hełm kubłowy? Okazało się, że do pomocy potrzebni są wszyscy trzej, gdyż zamiana hełmu zwykłego na kubłowy była operacją wymagającą nie lata uzdolnień inżynieryjnych: trzeba było porozkręcać śrubki i poluzować nity, które Król w porannym pośpiechu spasował był nie tak jak należało. Hełm kubłowy był olbrzymią konstrukcją, podobną do puszki na olej, podbitą od środka dwiema warstwami skóry i trzycalowej grubości wyściółką słomianą. Uporawszy się z niełatwym zadaniem, rycerze rozjechali się w przeciwległe krańce polany, skąd ruszyli ku sobie, zamierzając zetrzeć się na samym środku. – Cny rycerzu! – ozwał się Król Pellinore. – Zaklinam cię, wyznaj mi swe imię! – Moje imię to moja prywatna rzecz i nic ci do tego – odrzekł Sir Grummore, używając przepisanej regulaminem formuły. – Nieuprzejmy to respons – rzekł mu na to Król Pellinore. – Cóż bowiem może przeszkodzić rycerzowi w wyznaniu imienia, jeśli nie czyn haniebny, wstydem go okrywający? – A jednak postanowiłem, że choćbyś nie wiem jak prosił, nie poznasz dziś mego imienia. – Stań zatem do walki ze mną, fałszywy rycerzu. – Czy się aby nie pomyliłeś, Pellinore? – zapytał zwyczajnym głosem Sir Grummore. – W tekście jest chyba „Staniesz zatem...”? – Och, najmocniej przepraszam, Sir Grummore. Rzeczywiście, ma pan rację. Staniesz zatem do walki ze mną, fałszywy rycerzu! Bez dalszych ceregieli rycerze wycofali się na z góry upatrzone pozycje w przeciwległych krańcach polany, naszykowali kopie i ustawili się do pierwszej szarży, do której wystartować mieli równocześnie. – Dobrze by było wdrapać się na drzewo – rzekł Merlin, wskazując pobliskie drzewo. – Nigdy nie wiadomo, co się może przydarzyć w takiej potyczce. Wleźli zatem na wielki buk, usłużnie rozkładający gałęzie we wszystkich kierunkach. Wart usadowił się możliwie najbliżej skraju gładkiego konara, jakieś piętnaście stóp nad ziemią, skąd doskonale widać było całe pole walki. Trudno o wygodniejsze drzewo do siedzenia niż buk. Aby sobie wyobrazić mrożącą krew w żyłach scenę pojedynku, która niebawem nastąpi w naszej opowieści, należy koniecznie pamiętać o jednym: ówczesny rycerz w pełnym rynsztunku dźwigał na sobie co najmniej tyle funtów metalu, ile sam ważył. Przeciętny rycerz w zbroi osiągał zatem wagę od trzystu do trzystu pięćdziesięciu funtów, co oznacza, że rumak jego był powolnym ciężarowcem, jak nasze dzisiejsze konie robocze, sam zaś rycerz miał do tego stopnia ograniczoną swobodę ruchów – przez balast żelastwa i grube wyściółki zbroi – że poruszał się jak na zwolnionym filmie. – Ruszyli! – wrzasnął Wart i aż wstrzymał oddech z nadmiaru emocji. Juczne konie poczęły wolno, majestatycznie zbliżać się do siebie. Kopie, jeszcze przed chwilą postawione na sztorc, schyliły się do poziomu i wymierzyły w siebie nawzajem. Widać było, że Król Pellinore i Sir Grummore z całych sił bodą końskie boki ostrogami i już po kilku dłuższych chwilach imponujące czworonogi zmieniły krok, przechodząc w coś na kształt dudniącego truchtu. Brzdęk, rrrum, buch-buch – truchtały konie, a obaj rycerze rytmicznie wymachiwali łokciami i kolanami, ukazując zarazem spore połacie światła dziennego między siodłem a własnym siedzeniem. Tempo raz jeszcze uległo zmianie: rumak Sir Grummore’a najwyraźniej puścił się galopem. Po chwili rumak Króla Pellinore’a uczynił to samo. Był to widok mrożący krew w żyłach. – Ojejku! – zawołał Wart. Zawstydził się, że przez jego krwiożercze upodobania biedni rycerze muszą się teraz ścierać na kopie. – Myślisz, że oni się pozabijają? – Niebezpieczna rozgrywka – pokręcił głową Merlin. – Już! – wrzasnął Wart. Z tętentem żelaznych kopyt, od którego włos stawał dęba na głowie, mocarni jeźdźcy zwarli się pośrodku polany. Końce obu kopii zadrżały przez moment o kilka cali od hełmów – każdy z walczących postanowił zadać najtrudniejszy sztych – po czym przeciwnicy uczynili w tył zwrot i pogalopowali z powrotem w swoje strony. Sir Grummore wbił koniec kopii głęboko w pień buka, na którym siedzieli Wart z Merlinem, i został w ten sposób unieruchomiony. Król Pellinore natomiast, którego koń poniósł, znikł z pola widzenia. – Mogę otworzyć oczy? – spytał Wart, gdyż w krytycznej chwili zacisnął był powieki. – Możesz – zapewnił go Merlin. – Ich powrót na pozycje trochę potrwa. – Hop hop! – z gęstwiny kolczastych krzaków dobiegł zduszony głos Pellinore’a. – Tutaj, Pellinor, tutaj! – zawołał Sir Grummore. – Wracaj, bracie, tu jestem! Po dłuższej przerwie, w której monumentalne postacie usiłowały przywrócić dawny ład, Król Pellinore znalazł się w krańcu polany przeciwległym do swego poprzedniego miejsca startu, które obecnie zajmował Sir Grummore, ustawiony twarzą do przeciwnika. – O, zdrajco! – krzyknął Sir Grummore. – Poddaj się tchórzu, na mój honor! – wrzasnął Król Pellinore. Ponownie naszykowali kopie i ruszyli ku sobie, a ziemia dudniła rozgłośnie pod kopytami koni. – Ojej! – westchnął Wart – żeby oni sobie tylko nie zrobili krzywdy. Rumaki zmierzały ku sobie z anielską cierpliwością, a rycerze tym razem – jakby się zmówili – postanowili obaj zadać cios z boku. Każdy z nich trzymał kopię wymierzoną w lewo, pod kątem prostym, i zanim Wart zdołał cokolwiek powiedzieć, rozległ się ogłuszający, chociaż dźwięczny rumor. Brzdęk! Brzdęk! – rozdzwoniły się zbroje, całkiem jak omnibus, który wjechał w kuźnię – i oto rycerze siedzieli ramię w ramię na zielonej murawie, a ich konie galopowały, każdy w swoją stronę. – Fantastyczny upadek! – zachwycił się Merlin. Konie, czując, że spełniły swoje obowiązki, wyhamowały i jęły ze stoickim spokojem szczypać trawę. Król Pellinore i Sir Grummore siedzieli wpatrzeni przed siebie, każdy z kopią przeciwnika pod pachą. – O raju! – pisnął Wart. – Ale rymnęli! Na szczęście, nie widać, żeby stało im się coś złego. Sir Grummore i Król Pellinore z wysiłkiem podnieśli się z ziemi. – Broń się! – krzyknął Król Pellinore. – Niech cię Bóg ma w swojej opiece! – krzyknął Sir Grummore. Z tymi słowy dobyli mieczy i natarli na siebie wzajem z taką zaciekłością, że po chwili każdy z nich, uczyniwszy niewielkie wgłębienie w hełmie przeciwnika, siadł gwałtownie na ziemi. – Bach! – krzyknął Król Pellinore. – Buch! – krzyknął Sir Grummore, również zajmując miejsce siedzące w parterze. – O raju! – pisnął Wart. – Ale walka! Rycerze stracili cierpliwość i pojedynek rozgorzał na całego. Na szczęście nie był on zbyt groźny w skutkach, bo w grubych metalowych „opakowaniach” walczący nie mogli uczynić sobie nawzajem wielkiej szkody. Podnoszenie się z ziemi za każdym razem trwało strasznie długo, a zadawanie ciosu przy wadze jednej ósmej tony było czynnością tak majestatyczną, że każdy element pojedynku można było na bieżąco przeanalizować i omówić. W pierwszej fazie walki Król Pellinore i Sir Grummore stali przez pół godziny naprzeciwko siebie i walili się z całych sił mieczami po hełmach. Z przyczyn technicznych walili na zmianę: gdy Sir Grummore przychodził do siebie po zadaniu ciosu, walił Król Pellinore, i na odwrót. Z początku ilekroć jednemu zdarzyło się upuścić miecz albo przypadkiem wbić go w ziemię, drugi korzystał z okazji i wymierzał mu dwa, albo nawet trzy dodatkowe razy. Jednak po pewnym czasie udoskonalili rytm i precyzję ciosów, i pracowali jak mechaniczni drwale w ruchomej pozytywce. Wreszcie miarowa gimnastyka i monotonia czynności przywróciły im dobry humor i rycerze zaczęli się nudzić. Za obopólną zgodą przeszli do drugiego etapu pojedynku. Sir Grummore poczłapał w jeden koniec polany, a Król Pellinore pokuśtykał w drugi. Doszedłszy na miejsca, każdy zrobił w tył zwrot i wspięty na palce przez chwilę balansował w tył i w przód. Pochylenie się do przodu oznaczało bowiem konieczność biegu do przodu, natomiast zbyt energiczny wychył w tył oznaczał lądowanie na zadku. W tej sytuacji problemem stawało się najzwyklejsze chodzenie. Uzyskawszy pożądaną równowagę z lekkim wychyleniem do przodu, obaj równo ruszyli truchcikiem, żeby nie upaść na nos. Pędzili ku sobie jak dwa rozjuszone dziki. Zwarli się pierś w pierś pośrodku polany, z odgłosem zderzenia okrętów i bicia w wielkie dzwony – po czym odbili się od siebie i obaj bez tchu wylądowali na wznak. Leżeli tak parę minut, ciężko dysząc. Potem zaczęli z wolna gramolić się na nogi i nie ulegało wątpliwości, że po raz wtóry stracili cierpliwość. Król Pellinore, wskutek gwałtownego upadku, stracił nie tylko cierpliwość, ale i orientację w terenie. Podniósł się, co prawda, ale obrócony w złą stronę, nie mógł znaleźć Sir Grummora. Można to było częściowo usprawiedliwić faktem, że do patrzenia na świat miał zaledwie nikłą szczelinkę w hełmie, w dodatku – z racji grubej słomianej wyściółki – w odległości trzech cali od oczu. Jednak nie dało się zaprzeczyć, że nawet bez względu na to, prezentował się marnie. Możliwe, że stłukły mu się okulary. Sir Grummore bez wahania wykorzystał przewagę. – A masz! – ryknął wielkim głosem, częstując nieszczęsnego monarchę oburącz zadanym ciosem w szczyt hełmu, gdy tamten powoli toczył głową na wszystkie strony i bezskutecznie wyglądał go przez szparkę w metalowej puszce. Król Pellinore, ciężko obrażony, wykonał w tył zwrot, ale przeciwnik był od niego szybszy. Najspokojniej w świecie zaszedł Króla od tyłu i powtórzył druzgocący cios, dokładnie w to samo miejsce. – Gdzie jesteś? – wrzasnął skołowany Król Pellinore. – Tutaj! – zawołał w odpowiedzi Sir Grummore, pieczętując słowa następnym ciosem. Król, biedaczek, obrócił się w miejscu najzwinniej jak potrafił, ale Sir Grummore znów zdołał mu umknąć. – A kuku! – wrzasnął zza królewskich pleców i ciął po raz kolejny. – Ty chamie – rzekł na to Król. – Iiiii-ciach! – odparł Sir Grummore, wcielając słowo w czyn. Wstrząs wstępnego zderzenia, w połączeniu z serią ciosów w tył głowy i zagadkowymi unikami przeciwnika, wyraźnie zakłóciły bystrość umysłu Króla Pellinore’a. Zamilkł i chwiał się już tylko pod gradem ciosów, bezradnie wiosłując w powietrzu ramionami. – Biedny Król – użalił się nad nim Wart. – Niech go tamten tak mocno nie bije. Jakby w odpowiedzi na życzenie Warta, Sir Grummore przerwał pracę. – Życzysz sobie Pax? – spytał hardo. Król Pellinore nie odpowiedział. Sir Grummore poczęstował go za to jeszcze jednym ciosem i poradził: – Mów „Pax” albo utnę ci łeb. – Nie powiem – rzekł Król. „Bdiang!” miecz zadzwonił o zwieńczenie hełmu. „Bdiang!” zadzwonił drugi raz. „Bdiang!” zadzwonił trzeci. – Pax – powiedział, a raczej bąknął pod nosem Król Pellinore. Kiedy jednak Sir Grummore odprężył się, kosztując słodkiego owocu zwycięstwa, Król Pellinore natarł na niego znienacka, wrzeszcząc „Non!” i mierząc w sam środek piersi przeciwnika. Sir Grummore legł na wznak. – Tak się nie robi! – oburzył się Wart. – To podstęp! Nie spodziewałem się tego po Królu. Król Pellinore pospiesznie siadł okrakiem na piersi ofiary, zwiększając tym samym balast nieszczęśnika do ćwierci tony i unieruchamiając go do reszty, po czym jął ściągać mu hełm. – Powiedziałeś Pax! – Powiedziałem Pax Non, tylko cicho. – To świństwo. – Wcale nie. – Cham jesteś. – Wcale nie. – Właśnie, że jesteś. – Wcale nie. – Właśnie że tak. – Powiedziałem Pax Non. – Powiedziałeś Pax. – Wcale nie. – Właśnie że tak. – A nie. – A tak. Tymczasem hełm Sir Grummore’a został rozsznurowany i ukazało się oblicze czerwone jak burak. Sir Grummore świdrował. Króla Pellinore’a morderczym spojrzeniem. – Poddaj się, tchórzu – rzekł Król. – Jeszcze czego! – wysapał z trudem Sir Grummore. – Poddaj się albo utnę ci łeb. – No to utnij. – Dajże spokój – rzekł na to Król. – Wiesz, że z chwilą zdjęcia hełmu przeciwnik musi się poddać. – Akurat! – Wobec tego utnę ci łeb i kropka. – Proszę cię bardzo. Król złowieszczo zamachał mieczem w powietrzu. – Do dzieła! – zachęcił go Sir Grummore. – Co to, tchórz cię obleciał? Król opuścił miecz i odezwał się błagalnym tonem: – Poddaj się, bardzo cię proszę. – Sam się poddaj. – Jakże ja mogę się poddać? Przecież, było nie było, siedzę na tobie, no nie? – Nie poddam się. Mam to w nosie. – Nie wygłupiaj się, Grummorze. Jeżeli się nie poddasz, dowiedziesz, żeś cham i prostak. Dobrze wiesz, że nie mogę ci uciąć głowy. – Nigdy nie poddam się oszustowi, który mówi Pax, a potem bije. – Nie jestem oszustem. – Owszem, jesteś. – Nie jestem. – Jesteś. – A właśnie że nie jestem. – A właśnie że jesteś. – Dosyć tego – zdenerwował się Król Pellinore. – Wstawaj, wdziewaj hełm, będziemy się bić od nowa. Nie pozwolę się nazywać oszustem. – Oszust! – powtórzył Sir Grummore. Wstali i we dwóch próbowali sobie poradzić z hełmem Sir Grummore’a, cały czas kłócąc się pod nosem: „A właśnie że nie!”, „A właśnie że tak!”. W końcu hełm wrócił na właściwe miejsce. Rycerze wycofali się w przeciwległe krańce polany, pobalansowali chwilę w miejscu dla złapania równowagi, po czym z ogłuszającym hurgotem ruszyli na siebie, jak dwa wykolejone tramwaje. Niestety, wściekłość pozbawiła ich precyzji: nagleni gniewem, minęli się pośrodku pola walki. Masa zbroi pognała każdego z nich daleko do przodu, potem zaś manewrowali tak dziwnie, że jeden wcale drugiego nie widział przez wizjer. Można było pęknąć ze śmiechu, patrząc, jak Król Pellinore, raz już zaatakowany od tyłu, na wszelki wypadek okręca się bezustannie, żeby sprawdzić, co ma za plecami, podczas gdy Sir Grummore, autor i wykonawca wspomnianego manewru, czynił dokładnie to samo. Błądzili tak przez dobre pięć minut – to stając i nasłuchując, to znów brzęcząc rozgłośnie żelastwem. Przykucali, pełzali, zerkali przez wizjery, stąpali na paluszkach, a od czasu do czasu każdy czynił nagły zamach mieczem za plecy. W pewnym momencie ustawili się w odstępie paru stóp, tyle że plecami – po czym z nadzwyczajną ostrożnością jęli się skradać w przeciwnych kierunkach. Król Pellinore zdołał nawet raz dosięgnąć Sir Grummora przypadkowym zamachem do tyłu, lecz po tym sukcesie zawirowali obaj w koło z taką werwą, że zakręciło im się w głowach i na nowo się pogubili. Po pięciu minutach Sir Grummore zawołał: – Dość tego, Pellinore! Przestań się chować! I tak widzę, gdzie jesteś. – Wcale się nie chowam – odparł z urazą Król Pellinore. – No, gdzie jestem? Odnaleźli się w końcu i zeszli twarzą w twarz. – Chamidło – oświadczył Sir Grummore. – Bardzo mi przyjemnie, Król Pellinore. Równocześnie wykonali w tył zwrot i odmaszerowali na pozycje wyjściowe, pieniąc się z wściekłości. – Oszust! – wrzasnął z daleka Sir Grummore. – Nieokrzesany gbur! – zrewanżował mu się Król Pellinore. Po czym obaj zmobilizowali całe zapasy energii do decydującego starcia: pochyleni do przodu, z głowami spuszczonymi, jak dwa rozjuszone kozły, puścili się ku sobie istnym sprintem. Niestety: źle wymierzyli. Minęli się w odległości dobrych pięciu jardów, pędząc z prędkością co najmniej pięciu węzłów, niczym okręty, które mijają się na morzu pod osłoną nocy, nie dając sobie wzajem żadnych sygnałów. Tak to rycerze nasi zdążali ku niechybnej klęsce. Każdy z nich młócił powietrze ramionami niczym wiatrak, w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, bezskutecznie usiłując zwolnić bieg. Pędzili dalej w tempie wyścigowym. W końcu Sir Grummore zderzył się czołowo z bukiem, w którego koronie siedział Wart z Merlinem, Król Pellinore zaś wpadł z impetem na kasztanowiec rosnący w przeciwległym krańcu polany. Drzewa zadrżały, cała puszcza zagrała jak dzwon. Szpaki i wiewiórki zaczęły głośno przeklinać, a dzikie gołębie zerwały się z wysokich gałęzi o pół mili od miejsca wypadku. Obaj rycerze zesztywnieli na baczność i trwali w tej postawie tak długo, jak długo trwa odliczanie do trzech – po czym, z ostatnim, zgodnym, melodyjnym brzękiem żelastwa, zwalili się jak kłody na tak nieprzychylną dla nich murawę. – Ogłuszeni – zawyrokował Merlin. – Nic dziwnego. – Ojej! – zmartwił się Wart. – Może powinniśmy zejść na dół i udzielić im pierwszej pomocy? – Można by polać im głowy wodą – myślał głośno Merlin – gdyby w okolicy była jakaś woda. Ale nawet wówczas, nie przypuszczam, żeby nam podziękowali za zardzewiałe zbroje. Nic im nie będzie. A na nas już czas. – A jeśli oni nie żyją? – Żyją, żyją, nie ma obawy. Za chwilę dojdą do siebie i udadzą się na obiad do domu. – Król Pellinore, biedaczek, nie ma domu. – W takim razie Sir Grummore zaprosi go do siebie i przenocuje. Ockną się jako najserdeczniejsi przyjaciele. Tak jest za każdym razem. – Naprawdę tak myślisz? – Jestem tego pewien, drogi chłopcze. A teraz zamknij oczy. Wracamy. Wart zaufał mądrości Merlina. – Czy myślisz – zapytał, z oczyma już zamkniętymi – że Sir Grummore ma puchowe łoże? – Zapewne tak. – To dobrze – ucieszył się Wart. – Królowi Pellinorowi sprawi to przyjemność, nawet jeżeli chwilowo został ogłuszony. Padły łacińskie słowa, dokonały się tajemnicze gesty. Warta i Merlina wchłonął świszczący lej. W dwie sekundy później leżeli pod trybuną, a z odległego krańca placu turniejowego niósł się głos sierżanta: – Do roboty, paniczu Art, do roboty! Dość tego wylegiwania się na trawie. Pozwoli panicz tu do nas, na słoneczko, raz-dwa, raz-dwa. Obaj z paniczem Kayem zobaczycie teraz, jak powinno się walczyć na kopie. ROZDZIAŁ VIII Wieczór był zimny i mokry. Takie wieczory zdarzają się już w końcu sierpnia. Wart nie wiedział, co ma z sobą robić. Dłuższą chwilę spędził w psiarni na rozmowie z Kawałłem, potem poszedł do kuchni obracać rożen. Ale w kuchni było mu za gorąco. Niańka kategorycznie zakazała wychodzić na deszcz. Zakaz ów także w naszych czasach jest częstą udręką nieszczęsnych dziatek, ale, szczerze powiedziawszy, paskudna pogoda i bez zakazów zniechęcała do opuszczania domu. Wart nie mógł sobie znaleźć miejsca. – Co za nieznośne chłopaczysko! – zirytował się Sir Ector. – Na litość boską, przestań sterczeć przy tym oknie! Idź, poszukaj nauczyciela. Za moich czasów młodzież w czasie deszczu oddawała się użytecznym studiom. Tak jest. I ćwiczyła wątłe umysły. – Wart jest głupi – powiedział Kay. – No już, uciekaj stąd, kaczuszko – przegoniła go stara Niania. – Nie mam teraz czasu na twoje humory. Pranie czeka. – Za pozwoleniem, paniczu – powiedział Hob. – Niech już panicz lepiej wraca na pokoje i nie płoszy mi ptactwa. – Sio, sio! – fuknął sierżant. – Zmykaj stąd, ale to już. Ciebie mi tylko brakowało! Nie dość, że muszę polerować całe to zakichane żelastwo. Nawet Psiarczyk warknął na niego, kiedy wrócił do psiarni. Wart poczłapał więc do pokoiku w wieży, gdzie Merlin pracowicie dziergał sobie na drutach ciepłą zimową szlafmycę. – Teraz przerabiam po dwa oczka razem w co drugim rzędzie – objaśnił czarodziej tonem fachowca. – A jednak wychodzi zbyt spiczasta... Jak cebula, no nie? Najgorsze to zbieranie oczek za każdym razem. – Może bym się trochę poedukował? – rzekł na powitanie Wart. – Okropnie się nudzę. – Uważasz więc, że czas na naukę przychodzi wtedy, kiedy wszystkie inne pomysły zawiodły? – skrzywił się ironicznie Merlin, bo i on był tego dnia w złym humorze. – No, nie... – speszył się Wart. – Nie na każdą naukę. – Tylko na moją? – zaperzył się czarodziej z groźnym błyskiem w oku. – Kochany Merlinie! – wykrzyknął Wart zamiast odpowiedzi. – Błagam cię, znajdź mi coś do roboty! Tak podle się czuję! Nikt nie potrzebuje dzisiaj mojej pomocy, a sam nie umiem nic sensownego wymyślić. Ten głupi deszcz leje i leje. – Powinieneś się nauczyć robić na drutach. – A nie mógłbym się raczej w coś zamienić? Na przykład w rybę? – Rybą już byłeś – odparł Merlin. – Człowiek przeciętnie inteligentny nie potrzebuje pobierać tej samej nauki dwa razy. – Więc mógłbym dla odmiany pobyć ptakiem! – Gdybyś miał choć odrobinę wiedzy – przypomniał mu Merlin – której niestety nie posiadasz ani krzty, to wiedziałbyś doskonale, że żaden ptak nie lubi fruwać po deszczu, ponieważ pióra nasiąkają wodą i zlepiają się, a wtedy z każdego ptaka robi się zmokła kura. – Ale mógłbym zostać jastrzębiem w ptaszarni Hoba – upierał się Wart. – Wtedy bym nie zmókł. – Być jastrzębiem – zamyślił się starzec – to dosyć ambitna zachcianka. – Na pewno mógłbyś mnie zamienić w jastrzębia, gdybyś tylko zechciał! – rozhisteryzował się Wart. – Tylko że ty wolisz się nade mną znęcać, bo pada deszcz. Nie pozwolę na to! – Tere-fere! – Proszę, kochany Merlinie, bardzo cię proszę, zamień mnie w jastrzębia. Jeżeli mi odmówisz, zrobię coś strasznego. Jeszcze nie wiem co, ale coś strasznego! Merlin odłożył robótkę i spojrzał na chłopca sponad okularów. – Mój chłopcze – rzekł. – Zanim się rozstaniemy, będziesz wszystkim, co istnieje na tym świecie: każdym zwierzęciem, rośliną, minerałem, a nawet – jeśli zechcesz – wirusem. Musisz mi jednak zaufać. Jeszcze za wcześnie na to, abyś mógł zostać jastrzębiem. Przede wszystkim: Hob jeszcze w tej chwili karmi ptaki w ptaszarni. Więc na razie siądź spokojnie i ucz się być istotą ludzką. – Proszę bardzo – odparł Wart. – Skoro taki stawiasz warunek... I usiadł. Po upływie kilku minut, zapytał: – Czy istocie ludzkiej wolno mówić, czy też obowiązuje ją zasada „dzieci i ryby głosu nie mają”? – Każdemu wolno mówić. – To świetnie, bo właśnie chciałem zauważyć, że wrabiasz w szlafmycę własną brodę. To już trzeci rządek. – No, nie! Tego już za wiele! – Wydaje mi się, że najprościej będzie przystrzyc ci brodę. Skoczyć po nożyczki? – Czemuś mi o tym wcześniej nie powiedział? – Byłem ciekaw, co się stanie. – Licz się z tym, mój chłopcze – rzekł z powagą czarodziej – że możesz zostać zamieniony w kromkę chleba i upieczony na grzankę. Z tymi słowy Merlin zabrał się do wyplątywania brody z robótki, mamrocząc coś przy tym pod nosem i starając się nie spuścić żadnego oczka. – Czy latać będzie równie trudno jak pływać? – zapytał Wart, kiedy uznał, że gniew nauczyciela minął. – Nie będziesz latał. Zamierzam wpuścić cię do ptaszarni tylko na jedną noc, żebyś pogadał sobie z jej lokatorami. Jedyna droga do wiedzy to pilnie słuchać fachowców. – Jastrzębie będą rozmawiały? – Gadają co noc, i to do późna. Opowiadają sobie nawzajem, jak zostały pojmane, wspominają dawne siedziby, rody, z których się wywodzą, wielkie czyny przodków; mówią o tresurze, o tym, co już umieją i czego jeszcze się nauczą. Przypomina to żołnierskie pogwarki w kantynie: w kółko tylko taktyka, broń lekka, musztra, zakłady, słynne potyczki, wino, kobiety i śpiew. – Mają jeszcze jeden ulubiony temat – ciągnął Merlin po chwili. – Jedzenie. Przykro o tym mówić, ale podstawą skutecznej tresury jest, jak wiadomo, głód. Biedactwa, często poszczą, toteż chętnie wspominają wykwintne restauracje, w których pijały szampana i jadały kawior przy dźwiękach cygańskiej muzyki. Wszystkie bowiem wywodzą się z krwi szlacheckiej. – To straszne, że trzyma się je w niewoli i na dodatek głodzi! – Właściwie, to one nie czują, że siedzą w więzieniu – nie bardziej niż przeciętny oficer kawalerii. Kochają swój zawód i czują się raczej wybrane, jak zakon rycerski. Z dumą podkreślają fakt, że do ptaszarni wstęp mają wyłącznie ptaki szlachetne – to im bardzo poprawia samopoczucie. Wiedzą, że nie ma tam miejsca dla klas poślednich, że żaden szpak czy inny droździak nie zasiądzie z nimi na wspólnej żerdzi. A co do głodzenia – daleko im do tego. Po prostu, jak każdy żołnierz, stale myślą o jedzeniu. – Kiedy mogę zacząć? – Nawet zaraz, jeżeli bardzo chcesz. Przeczucie mówi mi, że Hob właśnie w tej chwili zakończył wieczorne obrządki. Najpierw jednak musisz się zdecydować, jakim jastrzębiem chciałbyś zostać. – Chciałbym być drzemlikiem – odparł Wart. Odpowiedź ta pochlebiła czarodziejowi, gdyż jego imię, Merlin, było angielską nazwą tego właśnie ptaka. – Doskonały wybór – pochwalił. – A zatem, jeśli pozwolisz, zaczniemy od razu. Wart podniósł się ze stołka i stanął na wprost nauczyciela. Merlin odłożył robótkę. – Najpierw się zmniejszysz – powiedział, przyciskając głowę chłopca w dół tak długo, aż Wart stał się nieco niższy od gołębia. – Teraz podwiń palce stóp, ugnij nogi w kolanach, przyciśnij łokcie do boków, unieś ręce do poziomu ramion, zewrzyj kciuk z drugim palcem, a trzeci palec z czwartym – o, tak. To mówiąc, leciwy mag wspiął się na palce i zademonstrował własną instrukcję. Wart skopiował postawę mistrza jak najwierniej, ciekaw, co też będzie dalej. A stało się to, że Merlin, który mamrotał pod nosem ostateczne zaklęcie, nagle przeistoczył się w kondora, podczas gdy Wart, całkiem niezmieniony, dalej stał na palcach. Merlin wyglądał, jakby suszył pióra w słońcu: skrzydła rozpostarł na dobre jedenaście stóp wszerz i uniósł jaskrawopomarańczowy łeb, ukazując wole o barwie zjadliwego amarantu. Minę miał wielce zdziwioną i dość śmieszną. – Wracaj – powiedział Wart. – Zaczarowałeś nie tę osobę, co trzeba. – Wszystkiemu winne te, z przeproszeniem Najświętszej Panienki, wiosenne porządki! – rozzłościł się Merlin, przybierając zwykłą postać. – Wpuść babę do gabinetu na pół godziny, i już nie wiesz, gdzie szukać właściwego zaklęcia i czy je w ogóle kiedykolwiek miałeś! Wstawaj, zaczynamy od nowa. Tym razem miniaturowy Wart poczuł, że z podkurczonych palców jego stóp wystrzeliły szpony, które zaskrobały w podłogę. Pięty podjechały w górę i wycelowały ostro w tył, a kolana wcisnęły się w brzuch. Uda znacznie się skróciły. Od nadgarstków do barków ręce obrosły cienką skórą, w której, poczynając od końców palców, zaczęły pośpiesznie wyrastać lotki. Przedramiona też gęsto porosły piórami, a z końców kciuków wykwitł śliczny, delikatny puch. Dwanaście sterówek na ogonie, z podwójnymi pośrodku, wyrosło w jednym mgnieniu oka, na koniec zaś wyślizgnęły się ze skóry pióra pokrywowe grzbietu i piersi, osłaniające nasady bardziej istotnego upierzenia. Wart zerknął bystro na Merlina, pochylił łebek i popatrzył do tyłu między własnymi nogami. Potem nastroszył pióra i z namysłem poskrobał się ostrym szponem w miejsce pod dziobem. – Nieźle – pochwalił go Merlin. – Teraz wskocz mi na rękę. Auuuu! Uważaj, nie wpijaj się tak mocno! I słuchaj, co ci powiem. Zaniosę cię do ptaszarni, skoro Hob zamknął już na noc, i umieszczę bez uwięzi i bez kaptura w sąsiedztwie Balina i Balana. Uważaj pilnie. Zanim się do któregokolwiek zbliżysz, musisz wpierw przemówić. Pamiętaj, że większość ptaków w ptaszarni jest zakapturzona, łatwo je więc przestraszyć, a wtedy gotowe zrobić jakieś głupstwo. Balinowi i Balanowi możesz zaufać, także pustułce i sokołowi. Ale nigdy nie podchodź do jastrzębia, póki cię sam nie zaprosi. Pod żadnym pozorem nie zbliżaj się do klatki Cully’ego: Cully nie nosi kaptura i wykorzysta każdą okazję, żeby cię dosięgnąć przez siatkę. Biedak, ma trochę nie po kolei w głowie: skoro już coś pochwyci, to żywemu nie przepuści. Pamiętaj, że idziesz z wizytą do miejsca przypominającego kantynę spartańskich wojowników. To zawodowa kadra. Jako młodszy podoficer masz obowiązek trzymać dziób na kłódkę, odzywać się wyłącznie w odpowiedzi na pytania i nie przerywać. – Jako drzemlik jestem na pewno kimś więcej niż zwykłym podoficerem! – zaperzył się Wart. – Formalnie, tak. Pustułka bez wątpienia potraktuje cię uprzejmie, jednak co do starszych drzemlików, a zwłaszcza sokoła – zachowaj wielki umiar i nie przerywaj im pod żadnym pozorem. Sokół piastuje honorową rangę pułkownika. Co się tyczy Cully’ego, on również jest pułkownikiem, chociaż tylko piechoty, więc należy mu okazywać stosowny szacunek. – Będę bardzo uważał – obiecał Wart, któremu mina nieco zrzedła po przemowie Merlina. – Dobrze. Przyjdę po ciebie z samego rana, zanim Hob otworzy ptaszarnię. Jastrzębie milczały, kiedy Merlin wniósł im do ptaszarni nowego towarzysza. Po wyjściu czarodzieja żaden przez dłuższą chwilę nie odezwał się w ciemności. Po deszczu nieoczekiwanie wyszedł księżyc i to w pełni. Zrobiło się tak jasno, że widać było włochatą gąsienicę, pełznącą mozolnie ku szczytowi wysokiej wieży z piaskowca, o piętnaście jardów od ptaszarni. Po chwili wzrok Warta oswoił się z rozproszonym światłem wnętrza. Srebrzyste światło rozwodniło mrok i Wart ujrzał przed sobą niesamowity widok: jastrzębie i sokoły stały nieruchomo w srebrzystej poświacie, każdy na jednej nodze, z drugą ukrytą w piórach podbrzusza. Wyglądały jak posążki posępnych, zbrojnych rycerzy, w hełmach z pióropuszami, z ostrogami u nóg i pod bronią. Płócienne przepierzenia między żerdziami falowały ciężko w przeciągu, niczym kościelne chorągwie. W powietrzu wyczuwało się szlachetność i iście rycerską cierpliwość. W owych czasach kapturzono wszelkie ptactwo, nawet gołębiarze i drzemliki, którym dziś, zgodnie z nową praktyką, nie zakłada się kapturów. Wart wstrzymał oddech na widok dostojnych postaci, trwających w doskonałym bezruchu, jakby były wyciosane z kamienia. Dostojeństwo ich onieśmieliło go do tego stopnia, że nauki Merlina o potrzebie okazywania pokory i szacunku stały się całkowicie zbyteczne. Nagle dał się słyszeć delikatny brzęk dzwonka. Samica wielkiego sokoła wędrownego poruszyła się i wysokim głosem przemówiła przez arystokratyczny nos: – Panowie, możecie konwersować. Odpowiedziała jej martwa cisza. Tylko z najdalszego kąta pomieszczenia, odciętego od reszty ptaszarni specjalną siatką, gdzie rezydował Cully – nie uwiązany, nie zakapturzony i mocno wyleniały – dobiegło wściekłe mamrotanie krewkiego pułkownika piechoty: – Cholerne czarnuchy! Cholerna administracja. Cholerni politycy. Cholerni bolszewicy. Cóż to widzę przed sobą? Czyżby cholerny sztylet, rękojeścią obrócony ku mej dłoni? Przeklęte miejsce. Powstań, Cully, została ci jedna krótka godzina żywota. Potem będziesz przeklęty na wieczność. – Pułkowniku! – napomniała go pani Sokół. – Nie przy młodszych oficerach. – Proszę o wybaczenie, o pani – zmieszał się nieszczęsny pułkownik. – To mnie nachodzi znienacka. Chyba jestem przeklęty. Na nowo zapadła cisza, sztywna, straszliwa i nieruchoma. – Kim jest ten nowy oficer? – ozwał się piękny, dźwięczny głos. Nikt nie odpowiedział. – Proszę się przedstawić, Sir – rozkazała pani Sokół, patrząc prosto przed siebie, jak ktoś, kto mówi we śnie. Zresztą ptaki i tak nie widziały Warta przez kaptury. – Za pozwoleniem – odezwał się nieśmiało Wart. – Jestem drzemlikiem... I zamilkł, przerażony ciszą. Balan, prawdziwy drzemlik, stojący tuż obok niego, pochylił się i sympatycznym głosem szepnął Wartowi do ucha: – Nie bój się. Mów do niej „o Pani”. – Jestem drzemlikiem, o Pani. – Drzemlik. To dobrze. A z której gałęzi drzemlików się wywodzisz? Wart nie miał pojęcia, z której wywodzi się gałęzi, ale postanowił nie dać się przyłapać na kłamstwie. – Madam – skłonił się. – Mój ród to Drzemliki z Puszczy Dzikiej. Na to znów zapadła cisza, ta srebrna cisza, której Wart zaczął się bardzo obawiać. – Znam Drzemliki z Yorkshire – przemówiła po dłuższej chwili pani pułkownik – Drzemliki Walijskie i MacDrzemliki z Północy. Wiem też o rodzie z Salisbury, nielicznej rodzinie z okolic Exmoor, a także o O’Drzemlikach z Connaught. Ale nie przypominani sobie żadnych Drzemlików z Puszczy Dzikiej. – Możliwe, że to młodsza gałąź, o Pani – wtrącił Balan. „Niech go Pan Bóg błogosławi – odetchnął w duchu Wart. – Złapię mu jutro wróbelka i dam, jak Hob nie będzie patrzył”. – To, oczywiście wyjaśniałoby sprawę, kapitanie Balan. I cisza. Po pewnym czasie pani Sokół znów zadzwoniła dzwoneczkiem. – Przed zaprzysiężeniem go – rzekła – odpytamy nowicjusza z katechizmu. Jastrząb siedzący na lewo od Warta chrząknął nerwowo, ale pani Sokół nie zwróciła na to najmniejszej uwagi. – Drzemliku z Puszczy Dzikiej! – ozwała się uroczyście pani Sokół. – Co to jest Stworzenie Nożne? – Stworzeniem Nożnym – odparł Wart, błogosławiąc w duchu gwiazdy i Sir Ectora za otrzymaną dzięki nim Edukację Pierwszej Klasy – nazywamy konia, psa, a także jastrzębia. – Czemu stworzenia te nazywamy nożnymi? – Ponieważ polegają one na sile swoich nóg i wszelka kontuzja nóg u jastrzębia, psa lub konia jest równoznaczna z zagrożeniem życia. Koń kulawy to koń martwy. – Dobrze – pochwaliła pani Sokół. – Które z twoich własnych kończyn są najważniejsze? – Skrzydła! – strzelił Wart po chwili namysłu, chociaż pewności nie miał. Na to rozległ się chór wszystkich dzwonków, gdyż posągowi słuchacze na znak zgorszenia nieprawidłową odpowiedzią opuścili podkurczone nogi. Teraz opierali się na żerdziach obunóż, wyraźnie niezadowoleni. – Co takiego?! – zirytowała się głośno pani Sokół. – Zakichane skrzydła! Tak powiedział! – doniósł usłużnie Cully ze swojego kąta. – Na niego, huzia! I niechaj będzie przeklęty ten, kto pierwszy zakrzyknie „Stój”. – Przecież skrzydła ma każdy głupi drozd – pisnęła pustułka. – Pomyśl... – szepnął z boku Balan. Wart myślał gorączkowo. Drozd ma i skrzydła, i ogon, i oczy, i łapki – czego więc nie ma drozd? – Szpony! – Od biedy uznajemy – rzekła wielkodusznie pani Sokół po kolejnej mrożącej krew w żyłach pauzie. – Prawidłowa odpowiedź brzmi: nogi, podobnie jak na wszystkie pozostałe pytania. Ale szpony ostatecznie mogą być. Wszystkie obecne jastrzębie – przy czym określenia „jastrząb” używamy tu w sensie najogólniejszym, bo były wśród nich i sokoły – uniosły nogi z dzwonkami pod brzuszki i odetchnęły z ulgą. – Pierwsze prawo nożne? (– Myśl – poradził mu szeptem spomiędzy piór życzliwy mały Balan). Wart myślał, myślał i wymyślił. – Nie wypuszczać, żeby nie wiem co! – Ostatnie pytanie – powiedziała pani Sokół. – Jak, będąc drzemlikiem, zamordowałbyś większego od siebie gołębia? Tym razem Wart miał szczęście, bo niedawno słyszał opowieść Hoba o takim właśnie wyczynie Balana. Odparł więc nonszalancko: – Zadusiłbym szponami. – Dobrze! – pochwaliła pani Sokół. – Brawo! – wrzasnęli pozostali, pusząc pióra. – Dziewięćdziesiąt punktów na sto możliwych – oznajmiła pani Sokół, podsumowawszy wyniki egzaminu. – Jeżeli, naturalnie uznajemy szpony za pół odpowiedzi. – A niech mnie diabeł zamaluje na czarno! – Pułkowniku, proszę się hamować. Balan nachylił się do Warta i szepnął: – Pułkownik Cully ma trochę nierówno pod sufitem. Prawie wszyscy są zdania, że to z wątroby, chociaż pustułka twierdzi, że przyczyną zaburzeń jest chora ambicja dorównania Jej Wysokości. Mówi, że Jej Wysokość raz jeden przemówiła do pułkownika z wyżyn swojej rangi – jak wódz kawalerii do wodza piechoty – a on na to zamknął oczy i dostał zawrotów głowy. Od tamtej chwili jest całkiem odmieniony. – Kapitanie Balan – upomniała go pani Sokół. – Zwracam panu uwagę, że szeptanie w towarzystwie nie zalicza się do dobrych manier. Przystępujemy do ceremonii zaprzysiężenia nowego oficera. Ojcze wielebny, jeśli łaska. Nieszczęsny jastrząb, który od dłuższej chwili zdradzał oznaki zdenerwowania, na to wezwanie oblał się rumieńcem i jął nieskładnie dukać zawiłą przysięgę, w której wiele się mówiło o obrączkach, linkach i kapturach. – Tę oto obrączkę – usłyszał Wart – przyjmij w imię... miłość, cześć i posłuszeństwo... aż do zerwania linki. Nim jednak doszło do końca przysięgi, ojciec wielebny całkiem się załamał i zaszlochał: – O Pani! Wybacz, lecz nie zadbałem o przybory. (– Przybory to są kości i takie tam różne – szepnął Wartowi Balan. – Na przybory się przysięga). – Zapomniałeś o przyborach? Przecież dbałość o przybory jest twoim jedynym obowiązkiem. – Tak... wiem... – Coś uczynił z przyborami? Głos jastrzębia załamał się pod brzemieniem wyznania: – Ja... je... zjadłem! – rozbeczał się niefortunny kapłan. Nikt się nie odezwał. Zaniedbanie obowiązków było czymś tak strasznym, że nie znali na to słów. Wszyscy stanęli na dwóch nogach, zwracając niewidzące oblicza w stronę winowajcy. Nie padło ani słowo nagany. W kompletnej ciszy, która trwała całe pięć minut, słychać było tylko pociąganie nosem i czkawkę skompromitowanego kapłana. – No, trudno – rzekła w końcu pani Sokół. – Ceremonię zaprzysiężenia trzeba będzie przełożyć na jutro. – Za pozwoleniem, o Pani – wtrącił się Balin. – Może jednak przeprowadzilibyśmy jeszcze dzisiaj przynajmniej próbę charakteru? Mam wrażenie, że kandydat nie jest uwiązany, nie słyszałem przynajmniej, żeby go wiązano. Na wspomnienie o próbie charakteru Wartowi skóra ścierpła na grzbiecie. Poprzysiągł sobie, że Balin nie dostanie jutro nawet złamanego piórka z wróbelka przeznaczonego dla Balana. – Dziękuję, kapitanie Balin. Prawdę mówiąc, sama też o tym myślałam. Balin przemilczał ostatnią uwagę. – Kandydacie, czy jesteś uwiązany? – Nie, o Pani, za pozwoleniem Waszej Wysokości. Ale mnie nie zależy na odbyciu próby charakteru. – Próba charakteru jest obowiązkowa. – Zaraz, zaraz... – zamyśliła się pani pułkownik. – Na czym to polegała nasza ostatnia próba? Pamięta pan może, kapitanie Balan? – Moja próba, o Pani – odrzekł sympatyczny drzemlik – polegała na zwisaniu głową w dół na lince przez całą trzecią wachtę. – Jeżeli nowy jest luźny, nie wykona tej próby. – A może, o Pani, przylejesz mu osobiście? – zaproponowała pustułka. – Rzecz jasna, z umiarem. – Najlepiej niech postoi obok pułkownika Cully’ego aż doliczymy do trzech – wymyślił drzemlik. – O nie! – wrzasnął z czeluści mroku szalony pułkownik, przerażony nie na żarty. – Błagam Waszą Wysokość, tylko nie to! Wasza Wysokość wie dobrze, jakim jestem łotrem! Nie ręczę za siebie! Oszczędź młodzieńca, o Pani, i nie wódź nas na pokuszenie! – Proszę się opanować, pułkowniku. To całkiem niezła próba. – O Pani! Ostrzegano mnie, abym się nie zbliżał do pułkownika Cully’ego. – Ostrzegano? A kto ostrzegał, jeśli wolno wiedzieć? Nieszczęsny Wart zrozumiał, że musi natychmiast wybierać: albo przyzna się do człowieczeństwa, albo też podejmie wyznaczoną próbę i w ten sposób zasłuży być może na dalsze nauki. Nie chciał okazać się tchórzem. – Stanę obok pułkownika, o Pani! – oświadczył, ze zdumieniem stwierdzając, że ton jego jest arogancki. Pani Sokół zignorowała ton. – To świetnie – powiedziała. – Najpierw jednak trzeba odśpiewać hymn. Ojcze wielebny, jeżeli nie zeżarłeś hymnów razem z przyborami, zaintonuj, proszę, Hymn Dwudziesty Trzeci. W wersji oryginalnej, a nie unowocześnionej. Hymn Wielkiej Próby. – Co zaś do pana, panie Kee – zwróciła się „O Pani” do pustułki – to niech pan już lepiej nic więcej nie mówi. Pan zawsze musi coś palnąć! Jastrzębie wyprężyły się na baczność w księżycowym blasku, a jastrząb-kapłan odliczył: – Iiii-rraz, i-dwa, i-trzy! Na to hasło dzioby haczykowate i dzioby zębate rozwarły się w zaciszu kapturów i zabrzmiał chór spiżowych głosów: Zycie to krew przelana na ofiarę A orzeł krwi nie lęka się, o nie! Drapieżnik gwiżdże na to kłamstwo stare: TIMOR MORTIS CONTURBATME. Drapieżnik śpiewa: Trzymaj! Mocno, mocniej! W szponów imadle ściskaj ciało mdłe. Siła dla silnych, władczych i samotnych TIMOR MOR TIS EXUL TA T ME. Hańba ospałym, biada słabeuszom Śmierć nędznikowi, co ze strachu drży! Krew lotnym zbójcom, co szponami duszą! TIMOR MORTIS – to My! – No, bardzo ładnie – pochwaliła pani Sokół. – Chociaż pan, kapitanie Balan, miał pewne kłopoty z górnym ce. A teraz, kandydacie, zbliż się do samotni pułkownika Cully’ego i nie ruszaj się stamtąd, aż zadzwonimy trzy razy dzwoneczkami. Po trzecim dzwonku możesz poruszać się z dowolną szybkością. – Zrozumiałem, o Pani – Wart poczuł się tak głęboko dotknięty zbędnymi wyjaśnieniami, że całkiem przestał się bać. Machnął skrzydłami i w jednej chwili znalazł się na skraju żerdzi, tuż przy siatce odgradzającej Cully’ego od reszty towarzystwa. – Uwaga!!! – wrzasnął przeraźliwym głosem pułkownik. – Nie zbliżaj się do mnie, nie zbliżaj się! Nie kuś złego na potępienie! – Nie lękam się ciebie, panie – rzekł spokojnie Wart. – Nie rozpaczaj, proszę, gdyż żadnemu z nas nie zagraża niebezpieczeństwo. – Nie zagraża! Wolne żarty! Odejdź, zaklinam cię, odejdź nim będzie za późno! Czuję zew krwi! – Bądź spokojny, panie. Tylko do trzeciego dzwonka. W tej samej chwili rycerstwo opuściło podkurczone nogi, potrząsając nimi energicznie. Pomieszczenie wypełnił słodki odgłos dzwoneczków. – O Pani! O Pani! – błagał w udręce pułkownik. – Miejże litość, miej litość nad nieszczęsnym mordercą! Ja już dłużej nie wytrzymam! – Odwagi, Sir! – szepnął Wart. – Odwagi? Czy ty wiesz, że nie dawniej jak dwie noce temu widziano około północy, w alejce za kościołem świętego Marka, pewnego księcia, który niósł na ramieniu ludzką nogę? – To nic – powiedział Wart. – Nic? Mówią o nim, że to wilk, tyle że wilcza skóra jest kosmata na zewnątrz, a jego – od środka. Rozpłataj mi pierś, sprawdź, jaka jest moja! Choćby i skrzydło! Dzwonki ozwały się po raz drugi. Serce Warta waliło jak kowalski młot. Pułkownik skradał się ku niemu, boczkiem-boczkiem, po żerdzi. Pach! Pach! Z każdym stąpnięciem kurczowo ściskał szponami drąg poprzeczki. Zrozpaczone oczy szaleńca lśniły w blasku księżyca, kontrastując z piekielną czernią ściągniętych brwi. Nie było w nim ani krzty okrucieństwa, ani krzty zamiłowania do zbrodni. Zamiast triumfować, odczuwał paniczny lęk przed Wartem i przed tym, że coś mu każe zabijać. – Skoro to, co ma się stać, stać się musi – szeptał gorączkowo pułkownik – to niech się stanie szybko. Kto by pomyślał, że ten młodzik okaże tyle hartu? – Pułkowniku! – zawołał ostrzegawczym tonem Wart, nie ruszając się jednak z miejsca. – Młodzieńcze! – wrzasnął pułkownik. – Mów do mnie! Powstrzymaj mnie! Litości! – Za pańskimi plecami czai się kocur – rzekł spokojnie Wart. – A może to raczej kuna? Proszę spojrzeć. Pułkownik odwrócił się tak błyskawicznie jak osa zapuszczająca żądło i groźnym wzrokiem przeszył ciemność. Nie było tam niczego. Odgadłszy podstęp, pułkownik skierował dzikie oko z powrotem na Warta. Po czym syknął zimnym głosem żmii: – Ten dzwonek to zaproszenie. Nie ciesz się z niego, Drzemliku, jest to bowiem dzwon żałosny, który cię wzywa do nieba albo do piekła. Istotnie, dzwonki zabrzmiały w tej chwili po raz trzeci i Wart mógł przenieść swój cenny honor w inne miejsce. Wielka próba dobiegła końca. Wolno mu było oddalić się. Więc zerwał się do lotu, i to z pośpiechem, w jakim nie sprostałoby mu żadne chyba stworzenie na świecie – lecz niestety! Śmiercionośne sierpy szponów pułkownika wystrzeliły w ślad za nim, a poruszały się tak szybko, że oko nie byłoby w stanie zarejestrować ich ruchu, i z brutalną, bezapelacyjną mocą wczepiły się w sterczący do tyłu kciuk na skrzydle Warta, zatrzymując go w miejscu niby władcza dłoń policjanta. Zakleszczyły się, i to nieodwołalnie. Potężne mięśnie ud Warta skurczyły się jak na hasło, i nagle Wart znalazł się o dobre dwa jardy od klatki pułkownika Cully’ego, ten zaś stał na jednej nodze, w pazurach drugiej ściskając kurczowo fragment sznurkowej siatki i kępkę piór Warta. Dwa czy trzy pomniejsze piórka żeglowały majestatycznie ku ziemi w snopie księżycowego blasku. – Dobra robota! – zachwycił się głośno Balan. – Popis iście rycerski – rzekła pani Sokół, nie gniewając się, że kapitan Balan przemówił pierwszy. – Amen – podsumował jastrząb. – Dzielny młodzian! – pisnęła pustułka. – Czy zasłużył na Pieśń Triumfalną? – zapytał Balin, który wyraźnie nabrał do Warta szacunku. – Jak najbardziej – odparła na to pani Sokół. Ryknęli więc zgodnym chórem. Pieśń Triumfalną zaintonował, najgłośniej jak umiał, sam pułkownik Cully. Śpiewakom przyświecał niesamowity blask księżyca. Górskie ptaszki ze wszystkich najdelikatniejsze, Ale lepsze nizinne, bo one tluściejsze. Postanowiła więc rodzina Polować tylko po dolinach. Napatoczył się szarak, z przerażenia drżący, Więc ciach! go w czule miejsce, niech się tak nie męczy. Istny miód taki szarak: słodziutki, chrupiący. Piszczał nam aż do końca hymn na cześć zwycięzcy. Po piórach skowroneczka! – zawołali nasi I uczcili powietrze pierzastym obłokiem. Inni kuper przepiórczy skubali tymczasem. Jeszcze inni łeb ścięli ze zdziwionym okiem. Ale Wart, Król Sokołów, przewyższył nas wszystkich. Noga jego postała najdalej z nóg naszych. Jego lup godzien dworskich stołów uroczystych. Jego czyn godzien pieśni, chwały po wsze czasy! – Wspomnicie moje słowa! – zakrzyknął piękny Balan. – Z tego młodzieńca wyrośnie król co się zowie! Jeszcze raz, chłopcy, zaśpiewajmy chórem: Ale Wart, Król Sokołów, przewyższył nas wszystkich, Noga jego postała najdalej z nóg naszych, Jego łup godzien dworskich stołów uroczystych, Jego czyn godzien pieśni, chwały po wsze czasy! ROZDZIAŁ IX - O raju! – powiedział Wart, obudziwszy się nazajutrz rano we własnym łóżku. – Co za straszliwa i podziwu godna banda! Kay usiadł w pościeli i zaraz zaczął jazgotać jak wiewiórka. – Gdzie się podziewałeś po nocy? Zakład, że wylazłeś przez okno. Powiem mojemu ojcu, chłosta cię nie minie. Wiesz, że nie wolno nam wychodzić po capstrzyku. No, gdzie byłeś, gadaj! Szukałem cię. Na pewno wylazłeś przez okno. Obaj chłopcy znali pewien zjazd po rynnie, prosto do fosy i korzystali z niego w sytuacjach wymagających nocnego wyjścia z domu, gdy, na przykład, trzeba się było zaczaić na borsuka, albo gdy przyszła im chętka na łowienie linów, co udaje się wyłącznie tuż przed świtem. – Zamknij się – burknął Wart. – Jestem śpiący. – Obudź się, obudź się natychmiast, ty łotrze! Gdzieżeś był? – Nie powiem. Wart wiedział, że Kay tak czy owak nie dałby mu wiary, tylko nazwałby go kłamcą i jeszcze bardziej się rozzłościł. – Powiedz, bo cię zabiję. – Akurat! – Przekonasz się. Wart przewrócił się na drugi bok. – Łajdak! – syknął Kay. Paznokciami kciuka i palca wskazującego wpił się w ramię Warta i uszczypnął go z całych sił. Wart wierzgnął jak łosoś, który znienacka nadział się na haczyk i z rozmachem palnął Kaya w oko. W chwilę później obaj znaleźli się na podłodze. Bladzi, wściekli, podobni do odartych ze skóry wilków – bo w owych czasach nikt nie nosił odzieży nocnej – młócili ramionami jak dwa oszalałe wiatraki, próbując się nawzajem dosięgnąć. Kay był starszy i większy od Warta, miał więc wszelkie dane po temu, aby go pokonać, lecz cechowała go zarazem nerwowość i bujna wyobraźnia. Potrafił sobie wyobrazić skutek każdego ciosu rywala, a to osłabiało jego obronę. Wart natomiast szalał jak wcielony huragan. – Zostawisz mnie w spokoju czy nie? – sapał gniewnie, a przy tym sam nie dawał Kayowi spokoju, tylko z pochyloną głową zasypywał go gradem ciosów, uniemożliwiających tamtemu spełnienie jego życzenia. Każdy z walczących mierzył tylko w twarz przeciwnika. Kay miał dłuższy zasięg ramion i cięższą pięść. Wyprężył ramię do przodu, z myślą głównie o samoobronie, a wtedy Wart sam nadział się okiem na jego kułak. Niebo zawirowało przed nim w ogłuszającej czerni, usianej smugami rozprysłych na wszystkie strony meteorów. Wart mimo to walczył dalej, pochlipując i dysząc. Udało mu się trafić przeciwnika w nos, z którego puściła się krew. Kay opuścił gardę, odwrócił się plecami do Warta i lodowatym, pełnym pretensji tonem, przemówił przez nos: – Krew mi leci. Walka była skończona. Kay położył się na kamiennej posadzce, puszczając nosem krwawe bańki, a Wart, z podbitym okiem, wyjął z zamka w drzwiach masywny klucz, żeby podłożyć go Kayowi pod kark. Nie odzywali się do siebie. Nagle Kay obrócił się twarzą do posadzki i rozbeczał na cały głos. – Merlin stale coś dla ciebie robi – lamentował – a dla mnie nigdy nic! Wart poczuł się jak świnia. Bez słowa ubrał się raz-dwa i popędził szukać czarodzieja. Po drodze przyłapała go niańka. – Ty łapserdaku! – wrzasnęła, potrząsając chłopca za ramię. – Znowu biłeś się z paniczem Kayem! Co z twoim okiem? Tu nawet sam dochtór nic nie poradzi! – Nic takiego – uspokoił ją Wart. – Nic takiego, powiadasz, kochasiu? – zirytowała się niańka na dobre i widać było, że ręka ją świerzbi. – Mów mi tu zaraz, jak to się stało, zanim ci spuszczę manto! – Uderzyłem się o łóżko – powiedział Wart, skromnie spuszczając wzrok. Słysząc to, stara piastunka przygarnęła go czule do szerokiej piersi i gładząc po plecach powiedziała: – Dobrze już, dobrze, słoneczko ty moje. Dokładnie tak samo odpowiedział mi czterdzieści lat temu Sir Ector, kiedy go przyłapałam z podbitym okiem. Nie ma to jak w porządnej rodzinie: dobre kłamstwo przechodzi z ojca na syna. Chodź no ze mną do kuchni, moje ty niewiniątko. Przyłożymy na to oko połeć surowego mięsa. Nie trzeba, widzisz, wdawać się w bójki z większym od siebie. – Kiedy nic mi nie będzie – bronił się Wart, bo nie w smak mu było, że piastunka robi wokół błahej sprawy tyle szumu. Niestety, los postanowił go ukarać i niańka okazała się nieugięta. Minęło aż pół godziny, zanim Wartowi udało się wyrwać z jej rąk, a i to tylko pod warunkiem, że weźmie z sobą soczysty kotlet surowej wołowiny i będzie go koniecznie przykładać do podbitego oka. – Nie ma to jak porządny stek na ściągnięcie złej krwi! – zawyrokowała piastunka. Kucharka zaś dodała: – Wołowina palce lizać! Nie widzieliśmy takiej od Wielkanocy. A jaka krwista! – Zaniosę ścierwo Balanowi – postanowił w duchu Wart, na razie wznawiając poszukiwania nauczyciela. Znalazł go bez trudu w pokoiku na wieży, który Merlin upatrzył sobie już pierwszego dnia po przybyciu do zamku. Filozofowie na ogół lubią mieszkać w wieżach, o czym można się przekonać, zwiedzając pokój Erazma na terenie Uniwersytetu Cambridge, a wieża Medina była jeszcze piękniejsza niż wieża Erazma. Jego komnata była najwyżej położoną w całym zamku i mieściła się bezpośrednio pod stanowiskiem obserwacyjnym wielkiej wartowni. Z okna roztaczał się widok na otwarte pole, gdzie stale uwijały się tłumy ludzi, i dalej, na park, na łąki i majaczące w oddali błękitnawe szczyty drzew Puszczy Dzikiej. Liściasty ocean toczył się gruzłowatą jak powierzchnia płatków na mleku płaszczyzną aż po horyzont, za którym wznosiły się góry, nie odwiedzane jeszcze przez nikogo: ich wieże, przystrojone w czapy chmur, tworzyły przepyszne pałace niebios. Merlin wypowiedział się na temat podbitego oka w kategoriach czysto medycznych: – Zmiana barwy nastąpiła wskutek wylewu krwi. Zanim siniec zniknie, z ciemnofioletowego zmieni się w zielony, a następnie w żółty. Trudno było znaleźć na to sensowną replikę. – Domyślam się – ciągnął Merlin – że zarobiłeś go w bójce z Kayem. – Tak. Skąd wiedziałeś? – Wie się to i owo. – Chciałbym porozmawiać z tobą na temat Kaya. – Mów. Żądaj. Ja będę odpowiadał. – Kay uważa za niesprawiedliwe to, że stale zamieniasz mnie w różne stworzenia, a jego nigdy. Ja mu nic nie opowiadałem, ale zdaje mi się, że sam odgadł prawdę. Mnie się też wydaje, że to niesprawiedliwe. – Rzeczywiście, to jest niesprawiedliwe. – Czy wobec tego przy najbliższej okazji mógłbyś zamienić nas obu? Merlin dokończył śniadania i pykał fajeczkę ze styropianową główką, na widok której uczeń zawsze odnosił wrażenie, że nauczyciel zieje ogniem. W odpowiedzi na pytanie Warta Merlin zaciągnął się głęboko, spojrzał na chłopca przeciągle, otarł usta, jakby chciał przemówić, po czym zmienił zamiar, wypuścił kłąb dymu z fajki i zaciągnął się na nowo. – Czasami – rzekł po chwili – życie wydaje nam się niesprawiedliwe. Znasz historię o Eliaszu i Rabini Jachananie? – Nie znam. Wart usiadł zrezygnowany na najwygodniejszym skrawku podłogi, przeczuwając, że czeka go konieczność wysłuchania dłuższej przypowieści. – Rabin Jachanan – rzekł Merlin – udał się w podróż z prorokiem Eliaszem. Wędrowali cały dzień, a pod wieczór trafili do ubogiej chaty pewnego ubogiego człowieka, którego jedynym skarbem była krowa. Ubogi gospodarz wraz z żoną wybiegł z chaty, aby powitać przybyszów, zaproponować im nocleg i wszelką gościnę, na jaką go było stać. Eliasz i Rabin zostali obficie napojeni krowim mlekiem, nakarmieni domowym chlebem z masłem i położeni spać w najlepszym łożu, podczas gdy uprzejmi gospodarze legli do snu przy kuchennym palenisku. Rano okazało się, że krowa zdechła. – I co? – Wędrowcy udali się w dalszą drogę i po długim marszu stanęli u progu domostwa bogatego kupca, prosząc go o gościnę. Kupiec był człowiekiem zimnym, dumnym i bogatym. Na prośbę proroka i jego towarzysza odpowiedział ulokowaniem ich obu w oborze i poczęstunkiem złożonym z chleba i wody. Mimo to, rankiem Eliasz podziękował mu wylewnie za wszystko, co dla nich uczynił i w dowód wdzięczności przysłał murarza dla naprawienia pękającej ściany w domu kupca. Rabi Jachanan, nie mogąc dłużej utrzymać języka za zębami, począł błagać świętego męża, aby mu wyjaśnił znaczenie tak dziwnego postępowania. – Co się tyczy biedaka, który nas podjął tak gościnnie – odparł prorok – to postanowione było, że tej nocy umrze jego żona. Jednak Pan Bóg, w nagrodę za jego dobroć, wziął krowę zamiast żony. Bogatemu sknerze zaś kazałem naprawić ścianę dlatego, że była w niej ukryta szkatuła ze złotem. Gdyby skąpiec sam przystąpił do naprawiania ściany, skarb trafiłby w jego ręce. Dlatego nigdy nie żal się na Pana: Co czynisz, Boże? – tylko zawsze powtarzaj w sercu swoim: Z pewnością Pan całej ziemi postępuje słusznie. – To była bardzo ładna opowieść – powiedział Wart, uznawszy opowiadanie za skończone. – Przykro mi – ciągnął Merlin – że tylko ty pobierasz lekcje dodatkowe, lecz faktem jest, że tylko w tym celu zostałem posłany. – Nie widzę nic złego w tym, żeby Kay miał robić wszystko razem ze mną. – Ja także nie. Ale i Rabi Jachanan nie rozumiał, dlaczego trzeba skąpcowi wyremontować ścianę. – No tak – szepnął niepewnie Wart. – Ale mimo wszystko uważam, że krowa nie powinna była zdechnąć. Czy Kay nie mógłby mi towarzyszyć chociaż raz? Merlin odpowiedział mu na to z wielką łagodnością: – Pomyśl, że to, co tobie służy, jemu mogłoby zaszkodzić. A poza tym, pamiętaj, że on mnie nigdy nie prosił, żebym go w cokolwiek zamienił. – Nie prosił, ale chciał. Wiem to na pewno. Ja, widzisz, lubię Kaya. Wydaje mi się, że ludzie go nie rozumieją. On musi zadzierać nosa, bo się boi. – W dalszym ciągu mnie nie rozumiesz. Wyobraź sobie, że to Kay trafił wczorajszej nocy do ptaszarni jako drzemlik, że nie sprostał wielkiej próbie i stracił opanowanie? – Skąd wiesz o wielkiej próbie? – Znowu te pytania! – Jak wolisz – nadąsał się Wart. – Załóżmy jednak, że Kay sprostał wielkiej próbie i nie stracił opanowania. Nie rozumiem, dlaczego musisz przypuszczać, że stałoby się akurat odwrotnie? – Do licha z tym chłopakiem! – zirytował się czarodziej. – Co się z tobą dzieje dzisiaj rano? Nie rozumiesz najprostszych rzeczy! O co ci chodzi? Po co do mnie przyszedłeś? – Żebyś zmienił Kaya i mnie w węże albo we wszystko jedno co. Merlin zdjął okulary, cisnął je na posadzkę i wskoczył na nie obunóż. – Kastorze, Polluksie, nieście mnie na Bermudy! – wrzasnął... i ulotnił się z wściekłym rykiem. Minęło parę chwil. Wart cały czas gapił się w osłupieniu na pusty fotel nauczyciela, gdy nagle Merlin pojawił się z powrotem. Wrócił bez kapelusza, więc włosy i brodę miał okropnie potargane, jakby przez huragan. Zasiadł w fotelu, drżącymi palcami wygładzając płaszcz. – Czemuś to zrobił? – wy sapał z wyrzutem. – Ja nie chciałem – bąknął Wart. – Czy Kastor i Pol luks rzeczywiście zanieśli cię na Bermudy? – Teraz sam widzisz jak niebezpiecznie jest przeklinać. Nie rób tego nigdy. Najlepiej zmieńmy temat. – Mówiliśmy o Kayu. – A, rzeczywiście! Więc, jak to zamierzałem powiedzieć przed... tego... przed wizytą na niespokojnych Bermudach... Nie mogę zmienić panicza Kaya w nic! Posyłając mnie tutaj, nie udzielono mi takich dyspozycji. Dlaczego? – na to pytanie nie odpowiesz ani ty, ani ja, ale fakt pozostaje faktem. Czyniłem wprawdzie aluzje co do niektórych ewentualnych przyczyn tego faktu – skoro jednak pozostałeś na nie głuchy, to musisz się pogodzić z brutalną prawdą faktów i na tym koniec. A teraz, proszę cię, nie gadaj przez chwilę, chciałbym bowiem w spokoju złapać oddech i kapelusz. Wart zamilkł posłusznie, Merlin natomiast przymknął oczy i zaczął mamrotać pod nosem. Wtem na jego głowie pojawił się cudaczny czarny kapelusz. Był to cylinder. Merlin obejrzał go z niesmakiem. -1 to ma być obsługa! – skrzywił się, odstawiając kapelusz w przestrzeń. Po chwili wstał z fotela, potwornie wściekły, i wrzasnął: – Do mnie! Wart z Archimedesem wymienili spojrzenia, niepewni, do którego z nich odnosi się to wezwanie. Archimedes siedział dotąd na parapecie i podziwiał widoki za oknem, gdyż – rzecz oczywista – nigdy nie odstępował swego mistrza. Merlin jednak w ogóle na nich nie zważał. – Słuchaj no! – wściekał się, nie wiadomo na kogo. – Niech ci się nie wydaje, że jesteś dowcipny! – No dobrze, wobec tego po co te kawały? – To nie jest żadne usprawiedliwienie. Naturalnie, że miałem na myśli ten, który ostatnio nosiłem. – Który ostatnio nosiłem, błaźnie!!! Na co mi kapelusz, w którym paradowałem w roku 1890? Ty chyba nie masz za grosz poczucia czasu. Merlin zdjął z głowy czapkę marynarską, która właśnie się tam pojawiła i zademonstrował ją z oburzeniem nie wiadomo komu. – To anachronizm! – gromił w przestrzeń. – Ot, co ci powiem: niedopuszczalny anachronizm! Archimedes, najwyraźniej nawykły do podobnych scen, odezwał się głosem nieubłaganego rozsądku: – Dlaczego, Mistrzu, nie nazwie Mistrz kapelusza po imieniu? Niech Mistrz powie: „Podaj mi mój czarodziejski kapelusz”, a nie: „Podaj mi ten kapelusz, w którym chodziłem”. Może tamten biedak ma te same co Mistrz kłopoty z życiem wstecz? – Oddawaj mój czarodziejski kapelusz! – warknął Merlin, okrutnie nadąsany. I natychmiast na jego głowie stanął wysoki, spiczasty kapelusz. Nastrój wyraźnie się poprawił. Wart z powrotem zasiadł na podłodze, Archimedes zaś podjął przerwaną toaletę, polegającą na wygładzaniu piór dziobem: każda nitka pióra ma po brzegach maleńkie haczyki, które spajają nitki w chorągiewkę. Zapięcia tych właśnie haczyków porządkował Archimedes. – Najmocniej cię przepraszam za ten wybuch – zwrócił się Merlin do Warta. – Mam zły dzień i oto skutki. – Wracając do Kaya – powiedział Wart. – Skoro nie możesz go w nic zamienić, to może nam obu zafundowałbyś jakąś przygodę, bez zamieniania? Merlin z wyraźnym trudem zachował cierpliwość i udał, że spokojnie rozważa propozycję. Miał po dziurki w nosie całej tej rozmowy. – W sprawie Kaya nie mogę używać żadnych czarów – wycedził przez zęby. – Najwyżej moje prywatne, takie jak widzenie przyszłości, przeczucia i tak dalej. Masz w związku z tym jakieś propozycje? – Co znaczy widzenie przyszłości? – To jest dar, dzięki któremu – w twoich kategoriach – wiem, co się zdarzy. Przeczucie natomiast podpowiada mi, co się dzieje w danej chwili albo co się zdarza gdzie indziej. – Czy w tej chwili dzieje się gdzieś coś ciekawego, co Kay i ja moglibyśmy obejrzeć? Merlin z rozmachem palnął się w czoło i zawołał z wielkim przejęciem: – No jasne! Tak, oczywiście, że dzieje się coś takiego i koniecznie musicie to zobaczyć! Pędź po Kaya, spieszcie się. Musicie tam pójść zaraz po mszy. Tak, tak, właśnie tak. Pójdziecie wzdłuż zagonu jęczmienia, należącego do Hoba, wiesz, tam na polu. I będziecie szli cały czas przed siebie, aż do czegoś dojdziecie. To będzie coś wspaniałego. Tak jest. A ja się zdrzemnę po południu, zamiast wałkować te paskudne Summulae Logicales. Czy też może już drzemałem? – Jeszcze nie – uspokoił go Archimedes. – Drzemka wciąż pozostaje dla Mistrza przyszłością. – To doskonale, doskonale. Tylko, Wart, nie zapomnij zabrać ze sobą Kaya, żebym naprawdę mógł się zdrzemnąć. – A co zobaczymy? – spytał Wart. – Nie zawracaj mi głowy. Zmykaj. I nie zapomnij zabrać Kaya. Czemuś mi o tym wcześniej nie przypomniał? Pamiętaj: prosto wzdłuż jęczmienia. No-no-no! Nareszcie kawałek urlopu, po raz pierwszy odkąd nająłem się na nauczyciela – co mnie podkusiło? Najpierw utnę sobie małą drzemkę przed obiadem. A potem utnę sobie małą drzemkę przed podwieczorkiem. Muszę jeszcze wymyślić sobie jakieś zajęcia na czas przed kolacją... Jak sądzisz, Archimedesie, co powinienem robić przed kolacją? – Najlepiej uciąć sobie drzemkę – rzekł lodowatym tonem Archimedes i pokazał Mistrzowi plecy, ponieważ on również, tak jak Wart, najbardziej lubił obserwować życie na gorąco. ROZDZIAŁ X Wart wiedział, że nie wolno mu wspomnieć starszemu chłopcu o rozmowie z Merlinem, bo Kay powie, że nie życzy sobie niczyjej łaski i nigdzie nie pójdzie. Przemilczał zatem układ z czarodziejem. Dziwna rzecz: bójka pojednała chłopców i znów mogli śmiało spojrzeć sobie w oczy, z pełną zawstydzenia sympatią. W przykładnej zgodzie i milczącym zażenowaniu, bez żadnych wyjaśnień, udali się po mszy na przechadzkę w pole i wreszcie stanęli tam, gdzie zaczynał się zagon jęczmienia, własność Hoba. Wart nie musiał się uciekać do żadnych podstępów. Odkąd stanęli w tym miejscu, wszystko było łatwe. – Chodź – ponaglił Kaya. – Merlin kazał ci powiedzieć, że jeśli pójdziemy wzdłuż jęczmienia, natrafimy na coś, co jest przeznaczone specjalnie dla ciebie. – Na przykład? – zainteresował się Kay. – Na przygodę. – Jak się do niej dostać? Musimy iść wzdłuż tego zagonu. Przypuszczam, że w końcu zajdziemy tym sposobem do puszczy. Powinniśmy iść tak, żeby mieć słońce po lewej stronie, pamiętając jednak, że i ono wędruje po niebie. – No dobrze – zniecierpliwił się Kay. – Ale co to za przygoda? – Nie mam pojęcia. Poszli wzdłuż jęczmienia, a potem wzdłuż linii wyznaczonej przez zagon – tak jak nakazał Merlin – przecięli park i łąki pod lasem, cały czas wypatrując cudu. W pewnej chwili wypłoszyli z kryjówki pół tuzina młodych bażantów – może to było to zapowiadane nadzwyczajne zjawisko? Kay gotów był przysiąc, że jeden z bażantów miał pióra białe jak śnieg. Gdyby bażant istotnie był biały i gdyby z wysokości spadł nań znienacka czarny orzeł, chłopcy wiedzieliby, że cuda już blisko i że powinni iść za tropem bażanta – czy też orła – aż znajdą piękną dziewczynę w zaklętym zamczysku. Niestety, bażant wcale nie był biały. Doszli na skraj puszczy i Kay powiedział z niesmakiem: – Na pewno mamy tam wejść? – Merlin kazał iść po prostej. – No, trudno – westchnął Kay. – Ja się nie boję. Jeżeli ta przygoda ma być specjalnie dla mnie, to na pewno będzie niezła. Wkroczyli do lasu i ze zdziwieniem stwierdzili, że przeprawa przez puszczę wcale nie musi być taka straszna. Las przypominał nasze dzisiejsze wielkie lasy, a więc nie był typowy dla wyglądu ówczesnej puszczy, która na ogół przypominała dżunglę amazońską. Nie było w nim jeszcze prywatnych kwater do polowań na bażanty, których właściciele usłużnie przerzedzali ściółkę, nie było nawet jednej tysięcznej dzisiejszych handlarzy drewnem, którzy starannie oskubują nawet te nędzne wspomnienia po dawnych puszczach, które się dla nas zachowały. Przeważająca część Puszczy Dzikiej była praktycznie nie do przebycia: niebotyczna bariera wiekowych drzew, o które wspierali się ich obaleni przodkowie, skrępowani z żywymi powrozami bluszczu; drzewa walczące zajadle o miejsce bliżej życiodajnego słońca; wiecznie wilgotna gleba, z której woda nie miała jak odpływać; torfowiska, na których łatwo było wdepnąć w spróchniałą kłodę i znajdujące się pod nią mrowisko – a wszędzie dookoła kolczaste krzaki, pnącza dzikiej róży, powój, szczeć i roślina, na którą miejscowi mówią „serduszka”, zdolna rozedrzeć człowieka na strzępy, gdyby się nieopatrznie zapuścił w jej zarośla. Ale ta część puszczy, w którą weszli chłopcy, była zupełnie inna. Linia wytyczona przez poletko Hoba wiodła ciągiem polanek, ciernistych i szemrzących, ponieważ, porośnięte dzikim tymiankiem, roiły się od pszczół. Minął już szczyt pszczelego sezonu: zaczynała się pora owoców i os, a mimo to w lesie nadal pełno było motyli, a zwłaszcza pawików i czerwonych admirałów, polatujących nad kwitnącą miętą. Wart też zerwał sobie listek mięty i żuł go jak gumę podczas dalszej wędrówki. – Ciekawa rzecz – powiedział nagle. – Tutaj byli jacyś ludzie. Patrz: ślad końskiego kopyta. I to podkutego. – To jeszcze nic – rzekł Kay. – Tam siedzi jakiś człowiek. I rzeczywiście, na skraju następnej polanki siedział człowiek z siekierą obok drzewa, które zapewne niedawno sam obalił. Był to właściwie nie człowiek, ale człowieczek – garbaty, z twarzą ciemną jak mahoń, ubrany w kawałki starej skóry, owiązane sznurkiem wokół muskularnych ramion i ud. Posługując się nożem, z którego lata ostrzenia uczyniły cienką blaszkę, człowiek ów zajadał chleb z owczym serem, a wspierał się przy tym o pień drzewa tak wysokiego, jakich niewiele chłopcy w życiu swoim widzieli. Ziemia wokół niego usiana była białymi wiórami. Ścięty pień obalonego drzewa wyglądał w przekroju na bardzo świeży. Nieznajomy miał oczy błyszczące jak oczy lisa. – Chyba to on ma być tą przygodą – szepnął Wart. – E tam – skrzywił się Kay. – Do przygody potrzebny jest zbrojny rycerz albo smok, czy coś w tym rodzaju, a nie stary obdartus, który ścina drzewa. – A ja go jednak zapytam, co tam dalej jest. Podeszli do filigranowego drwala, który najspokojniej w świecie żuł swój posiłek i spytali, dokąd wiedzie amfilada polanek. Powtórzyli pytanie drugi i trzeci raz, zanim się zorientowali, że nieszczęśnik jest głuchy – albo wariat. Albo jedno i drugie. Nic nie powiedział. Nawet się nie poruszył. – Daj mu spokój – zniechęcił się Kay. – To pewnie głupek, jak Wacuś. Nie wie, na jakim świecie żyje. Chodźmy dalej, zostaw tego starego durnia. Uszli jeszcze z milę i nadal szło im się dobrze, chociaż nie było ścieżek, a między polankami trafiały się większe kawałki lasu. Gdyby ktoś trafił tam przypadkiem, na pewno myślałby, że w okolicy jest tylko ta jedna, kilkusetjardowej długości polana, na której się właśnie znajduje – chyba że doszedłby do jej przeciwległego krańca, bo wówczas ujrzałby następną polanę, zasłoniętą cienką kurtyną drzew. Od czasu do czasu chłopcy napotykali pień ze śladami siekiery, chociaż większość śladów była starannie zamaskowana kolczastymi krzakami i tym podobną roślinnością. Wart doszedł do wniosku, że polany zostały stworzone sztucznie, przez wykarczowanie drzew. Gdy stanęli na skraju kolejnej polany, Kay chwycił Warta za ramię i w milczeniu wskazał palcem przeciwległy brzeg śródleśnej łąki. Murawa uniosła się tam w pulchny, zielony kopiec, z którego strzelał górę gigantyczny sykomor, wysokości dziewięćdziesięciu stóp. Na murawie zaś wylegiwało się chłopisko nie mniej potężne niż samo drzewo, a obok pies. Imponujący mężczyzna mierzył dobre siedem stóp, i to bez butów, odziany zaś był skąpo, bo tylko w coś na kształt szkockiej spódniczki ze zgrzebnej wełny w kolorze trawy. Lewą jego rękę chronił skórzany napięstnik. Rozległa, osmalona słońcem pierś służyła chwilowo psu za poduszkę: psi łeb z każdym oddechem pana unosił się i opadał na muskularnym podłożu. Na przybycie chłopców psisko postawiło uszy, ale nie zmieniło pozycji. Jego pan zapewne spał. Leżał przy nim łuk długości siedmiu stóp i kilka strzał ponad jardowej długości. Ten człowiek także, podobnie jak drwal, miał skórę barwy mahoniu, a skręcone włosy na jego piersi złociły się mocno w promieniach słońca. – To on – szepnął Kay, niezmiernie przejęty. Ostrożnie – z lęku przed psem – zbliżyli się do leżącego. Pies tylko wiódł za nimi wzrokiem, przywierając płasko łbem do piersi ukochanego pana, a jedynym dowodem nieufności z jego strony było niespokojne zamiatanie ogonem. Nie unosił go, tylko przesuwał koniec w trawie: dwa cale w lewo, dwa cale w prawo. Mężczyzna otworzył oczy – okazało się, że wcale nie spał – uśmiechnął się do chłopców i ruchem kciuka wskazał za siebie, w kierunku następnej polany. Co uczyniwszy, przestał się uśmiechać i znów zamknął oczy. – Przepraszam pana – odezwał się Kay – ale co tam się dzieje? Mężczyzna z psem nie odpowiedział i nie otworzył oczu, tylko podniósł rękę i jeszcze raz wskazał kciukiem za siebie. – On nam każe iść dalej – domyślił się Kay. – Nie ulega wątpliwości, że to przygoda – powiedział Wart. – Ciekawe, czy ten przygłupi drwal mógł się po naszym odejściu wspiąć na to wysokie drzewo, pod którym siedział, i przekazać ostrzeżenie do tego tutaj? Wygląda na to, że nas tu oczekiwano. Na te słowa obnażony olbrzym otworzył jedno oko i przyjrzał się Wartowi z niejakim zdziwieniem. Potem otworzył drugie oko, roześmiał się rubasznie całą gębą, usiadł, poklepał psa, ujął w rękę łuk i stanął na olbrzymich stopach. – No, niech tam, moi panicze! – huknął z góry, wciąż się śmiejąc. – Pójdziem z wami, niech stracim! Młodość, jak to mówią, ma swoje prawa. Kay patrzył na niego w niemym zachwycie. – Kim pan jest? – wykrztusił wreszcie. – Naylor – przedstawił się olbrzym. – John Naylor. Bywało się tu i tam po świecie, a dzisiaj patrzcie, na co mi przyszło: leśny człowiek. Wołali mnie, już tutaj, w lesie, John Mały, ale ludziska wolą widać na opak, bo mówią: Mały John. – Wiem! – wrzasnął uradowany Wart. – Słyszałem o panu nie raz! Wieczorami opowiadają u nas saskie legendy o panu i o Robin Hoodzie. – Tylko nie o Hoodzie! – zaprotestował Mały John. – Tak się u nas w lesie nie mówi, paniczu. – Ale w opowieściach występuje Robin Hood – wtrącił się Kay. – Eee, ci uczeni goście! Nie wszystko oni wiedzą. No, my tu gadu-gadu, a czas leci. Ruszajmy. Idąc po obu stronach olbrzyma, chłopcy musieli dawać po trzy kroki za jego jeden, aby nie zostać w tyle; wielkolud mówił bowiem bardzo powoli, za to maszerował na bosaka bardzo szybko. Pies deptał mu po piętach. – Za pozwoleniem – odezwał się Wart. – Dokąd nas pan prowadzi? – Do tego, jak wy go nazywacie, Robinhuda, rzecz jasna, a do kogo by innego? Z taką głową, paniczu Art, powinien się panicz sam domyślić! To powiedziawszy, olbrzym zerknął chytrze z ukosa, gdyż świadomie zabił chłopcu drugiego już klina: po pierwsze – jak brzmiało prawdziwe imię Robin Hooda, a po drugie – skąd Mały John znał imię Warta. Wart skoncentrował się na drugim problemie. – Skąd pan wie, jak się nazywam? – Ach! – zbagatelizował pytanie Mały John. – Wie się to i owo. – Czy Robin Hood wie, że się do niego wybieramy? – O, nie, złotko! Wypada, żeby młody student wymawiał jego imię naukowo. – Jak zatem brzmi jego imię? – krzyknął chłopiec, zniecierpliwiony zagadkami i zasapany z powodu ciągłego pościgu za olbrzymem. – Sam przed chwilą mówił pan Robinhud. – Nie „hud”, tylko „łud”.. „Wood” – las – jak ten las, przez który właśnie idziemy. Czy to nie piękne imię? – Robin Wood! Robin Las! – No właśnie. Nie może być inaczej, bo on rządzi lasem. A las jest wolny i piękny. Do spania w lecie, albo i w zimie, do polowania, kiedy głód przyciśnie. A te zapachy, jak na wiosnę wychodzą takie zgrabniutkie, zieloniutkie listeczki, po kolei, jak należy, a potem w tej samej kolejności opadają... Schowaj się w nich – nikt cię nie zobaczy, nikt nie usłyszy; skulisz się, ogrzejesz, i już śpisz... Ej, piękne to miejsce – las, w sam raz dla kogoś, kto ręce ma swobodne i wolne serce. Kay rzekł na to: – A ja myślałem, że wszyscy ludzie Robin Wooda noszą zielone portki i kaftany? – Noszą, noszą, ale tylko w zimie; a czasami jeszcze i skórzane nogawice do drwalki. Latem na czatach lepiej być bez niczego: człowiek nic innego nie ma do roboty, tylko leżeć i wyglądać – to na co mu kaftany? – Więc pan leżał na warcie? – Ano, leżałem. A stary Mucek ze mną. – Wydaje mi się, że tamto wielkie drzewo jest twierdzą Robin Wooda! – zakrzyknął triumfalnie Kay. Zbliżali się do kryjówki leśnego monarchy. Drzewem tym była lipa, ogromna jak ta, która rosła w Moor Park w Hertfordshire: co najmniej sto stóp wysokości, a siedemnaście stóp w obwodzie, mierzone jard od ziemi. Jej pień zdobiła u dołu broda cienkich gałązek, a w miejscach, skąd wyrastały konary, kora była popękana i odbarwiona wodą deszczową, czy może sokiem drzewnym. Wśród lśniących, lepkich listków uwijały się pszczoły – w całej koronie drzewa, aż pod samo niebo – a między konarami zwieszała się sznurowa drabinka, której koniec ginął wysoko w gałęziach. Na to drzewo nie sposób byłoby wspiąć się bez drabinki, nawet w rakach. – Słusznie się paniczowi wydaje, paniczu Kay – rzekł Mały John. – Tam, pomiędzy korzeniami, siedzi pan Robin. Chłopcy, z początku bardziej zainteresowani wartownikiem w bocianim gnieździe na samym czubku gibkiej i szepczącej liśćmi dumy matki ziemi, spojrzeli teraz raptownie w dół, gdzie istotnie siedział sobie spokojnie słynny banita. Nie miał on – przynajmniej na pierwszy rzut oka – urody romantycznego bohatera, chociaż wzrostem dorównywał prawie Małemu Johnowi. Stanowili jedyną w świecie parę łuczników, którzy potrafią posłać strzałę na odległość mili, posługując się w tym celu długim łukiem angielskim. Robin Wood był mężczyzną masywnym, ale bez grama tłuszczu pod skórą. W przeciwieństwie do Małego Johna, nie paradował półnago, lecz ubrany był w skromne, spłowiałe zielenie, do boku zaś przypasany miał srebrny róg. Starannie ogolony, opalony, żylasty i gruzłowaty jak korzenie drzew, wśród których siedział, sprawiał wrażenie człowieka niespokojnego i doświadczonego zarazem, lecz doświadczonego zmiennymi pogodami i poezją, nie zaś zębem czasu – miał bowiem ledwie trzydzieści lat (dożył osiemdziesięciu siedmiu, przypisując to cudownemu działaniu sosnowej żywicy). W chwili nadejścia gości leżał na wznak i patrzył w górę – lecz nie na niebo. Robin Wood leżał bowiem, rozpromieniony, z głową na kolanach Marian. Ona zaś siedziała między korzeniami lipy, ubrana w prostą samodziałową sukienkę – oczywiście zieloną – której jedyną ozdobę stanowił pełny kołczan. Ramiona i stopy miała odkryte. Rozpuściła lśniącą kaskadę brązowych włosów, które na polowania i do kuchni zaplatała w warkocze, i podwójną ich falą obramowała oblicze ukochanego. Śpiewali coś cicho, w duecie. Miękkie włosy Marian łaskotały Robin Wooda w nos. Pod zielonym drzewem – śpiewała Marian – Z kim usiądę? Nie wiem. Kto ze mną zaśpiewa Kołysankę drzewa? Chodzie tu, chodź, chodź do mnie już – zanucił Robin. – Zbyteczna trwoga, Nie masz tu wroga, Wrogiem ci tylko zima i mróz. Roześmiali się oboje i zaczęli śpiewać na zmianę, linijka po linijce: Kto wiele nie żąda, Kto słońca wygląda. Je to, co uzbiera. Głodem nie przymiera. I chórem: Chodzie tu, chodź, chodź do mnie już. Zbyteczna trwoga, Nie masz tu wroga, Najwyżej zima i mróz. Piosenka kończyła się śmiechem. Robin, który kręcił na smagłych palcach pierścionki z okalających jego głowę jedwabistych pasemek, szarpnął pieszczotliwie jeden kosmyk i zaczął się gramolić na nogi. – A, to John! – natychmiast dostrzegł przybyłych. – A, to mój pan! – odpowiedział Mały John. – Przyprowadziłeś, jak widzę, młodocianą szlachtę? – To oni mnie przyprowadzili. – Tak czy owak, witajcie – pozdrowił ich Robin. – Nikt nigdy nie skarżył mi się na Sir Ectora, nie widzę zatem powodu, żeby źle traktować jego pociechy. Jak się macie, Kayu i Warcie? Kto was wprowadził na moje polany, i to w dodatku właśnie dzisiaj? – Robinie! – wtrąciła się zaniepokojona Marian. – Chyba nie myślisz ich zabrać? – A to dlaczego, skarbie? – Przecież to dzieci. – Właśnie dzieci nam potrzeba. – To nieludzkie – oburzyła się Lady Marian i zaczęła splatać włosy. Banita uznał widocznie, że najbezpieczniej będzie nie przedłużać kłótni, bo zwrócił się do chłopców z pytaniem: – Umiecie strzelać? – Na mnie może pan polegać – rzekł Wart. – Ja się postaram – obiecał Kay, z nieco większą rezerwą. Pozostali śmiali się z buńczucznej postawy Warta. – Zobaczymy. Marian, pożycz im któryś ze swoich łuków. Marian podała Robinowi łuk i pół tuzina strzał długości dwudziestu ośmiu cali. – Ustrzel mi tamtego dzięcioła – polecił Robin Wartowi, wręczając mu łuk. Wart rozejrzał się i w odległości jakichś stu kroków istotnie ujrzał dzięcioła. Zorientował się, że postąpił jak głupi chwalipięta, więc teraz rzekł z uśmiechem: – Wybacz, Robin Woodzie, ale obawiam się, że on jest dla mnie o wiele za daleko. – Nic nie szkodzi – uśmiechnął się banita. – Spróbuj. Chcę zobaczyć, jak sobie radzisz z łukiem. Wart najszybciej i najsprawniej jak umiał założył strzałę, rozstawił stopy szeroko na linii, po której zamierzał ją posłać, uniósł ramiona, przyciągnął łuk do policzka, wymierzył, uniósł grot strzały pod kątem około dwudziestu stopni, mierząc przy tym o dwa jardy na prawo od celu, gdyż wiedział, że zawsze ściąga trochę w lewo i wypuścił strzałę. Spudłował, ale nie bardzo. – A teraz Kay – zarządził Robin. Kay postąpił tak samo jak Wart i też popisał się niezłym strzałem. Każdy z nich prawidłowo trzymał łuk, właściwym końcem do góry; obaj prawidłowo założyli strzały na umiejętnie naprężone cięciwy, podczas gdy większość nie szkolonych chłopców przy naciąganiu łuku trzyma koniec strzały między palcem wskazującym a kciukiem (rasowy łucznik odwodzi cięciwę w dwóch lub trzech palcach, nie ściskając strzały); żaden nie dopuścił do odchylenia się grotu strzały w lewo przy naciąganiu cięciwy, ani do zablokowania cięciwy lewym łokciem (a są to dwa notoryczne błędy ludzi nie dość obznajomionych z łukiem). Obaj posłali strzały prosto do celu. – Dobrze – pochwalił banita. – Widzę, że nie trafiliśmy na lutnistów. – Robinie! – sprzeciwiała się ostro Marian. – Nie wolno ci narażać dzieci na niebezpieczeństwo. Odeślij je do domu, do ojca. – Ani mi się śni – rzekł na to Robin Wood. – Chyba, że sami chcą wracać. Ta sprawa dotyczy ich w nie mniejszym stopniu niż mnie. – Jaka sprawa? Banita cisnął łuk na ziemię, usiadł po turecku i pociągnął Marian, żeby usiadła obok niego. Minę miał tajemniczą. – Chodzi o Morganę le Fay – powiedział. – Trudno zrozumieć tę kobietę. – Szkoda zachodu. Robin, zniecierpliwiony, ostro skarcił swoją damę: – Słuchaj no, Marian. Albo oni nam pomogą, albo będziemy zmuszeni zostawić całą trójkę na pastwę tej baby. Wcale mi się nie uśmiecha wysyłanie tam chłopców, ale jeśli tego nie uczynię, Tuck pozostanie w jej łapach. Wart uznał, że wolno mu zadać dyskretne pytanie. Kaszlnął znacząco i przemówił: – Przepraszam, a kto to jest Morgana Fe? Odpowiedzieli mu chórem: Mały John: – Czarownica. Robin Wood: – Królewna elfów. Marian: – Bzdura. To zwyczajna wróżka. – Faktem jest – rzekł Robin – że nikt dokładnie nie wie, kim ona jest. Ja uważam, że ona jest złą wróżką. I zdania nie zmienię – dodał groźnie zerkając na żonę. – Czy to znaczy, że ona nosi na głowie kapelusik z leśnego dzwonka i całymi dniami przesiaduje na rydzach? Obecni wybuchnęli śmiechem. – Skądże znowu! Opisane przez ciebie stworzenie w ogóle nie istnieje. A królowa elfów istnieje jak najbardziej i ma wyjątkowo podły charakter. – Skoro już chłopcy muszą w tym uczestniczyć – powiedziała Marian – to najlepiej wyjaśnij im wszystko od samego początku. Banita zaczerpnął powietrza i rozprostował nogi, a tajemnicza mina znów powróciła na jego oblicze. – No więc, ta Morgana – zaczął – jest królową elfów, a przynajmniej ma z nimi sporo do czynienia, przy czym elfy to nie są te stworzenia, o których niania opowiadała wam bajeczki. Niektórzy twierdzą, że to Pradawne Istoty, które żyły w Anglii przed inwazją Rzymian – czyli grubo przed nami, Sasami – i które zmuszone zostały do zejścia pod ziemię. Jedni mówią, że one są trochę podobne do ludzi, inni, że to karły, jeszcze inni, że wyglądają kropka w kropkę jak my, a są i tacy, którzy twierdzą, że elfy w ogóle nie wyglądają i mogą w każdej chwili przybierać dowolną postać. Jak wyglądają, tak wyglądają – dość, że posiadają wiedzę starożytnych Galów. Żyją sobie w swoich norkach i pamiętają wszystko, o czym rasa ludzka już dawno zapomniała, a spora część tej wiedzy wcale nie jest miła naszym uszom. – Mów szeptem – upomniała go z dziwną miną Marian. Chłopcy zauważyli, że krąg słuchaczy zacieśnił się, nie wiadomo kiedy. Robin ściszonym głosem podjął wykład: – Cały problem z istotami, o których mówiłem, a których, wybaczcie, nie nazwę już więcej po imieniu, polega na tym, że one nie mają serca. A więc nie chodzi o to, że specjalnie robią na złość, tylko o to, że jakby którąś z nich złapać i rozkroić, okazałoby się, że ona w ogóle nie ma serca. Zimnokrwiste sztuki, jak ryby. – Są wszędzie, tutaj na pewno też. Chłopcy rozejrzeli się dookoła. – Cicho! – ostrzegł Robin. – Więcej wiedzieć nie musicie. Rozmawianie o nich ściąga nieszczęście. Rzecz w tym, że, moim zdaniem, Morgana jest królową tych... no... Niebożątek. I wiem, że od czasu do czasu pomieszkuje w zamku położonym na północ od naszej puszczy, zwanym Zamczysko Rydwan. Marian uważa, że królowa sama nie jest elfem, tylko zaprzyjaźnioną z elfami zwykłą wróżką. Spotkałem nawet takich, którzy twierdzą, że to córka księcia Kornwalii. Mniejsza z tym. Ważne, że dzisiaj z rana, za sprawą jej czarów, Pradawne Istoty uwięziły jednego z moich ludzi i jednego z waszych. – Chyba nie Tucka? – zaniepokoił się głośno Mały John, który nic nie wiedział o ostatnich zajściach, ponieważ stał na warcie. Robin potwierdził jego domysł skinieniem głowy. – Otrzymaliśmy wiadomość z północnych drzew, zanim dotarł twój meldunek o chłopcach. – To straszne! Biedny ojczulek! – Opowiedz im wszystko po kolei – poradziła Marian. – Tylko najpierw objaśnij nazwy. – Jedną z nielicznych rzeczy, które wiemy o Niebożętach – rzekł Robin – jest to, że noszą one imiona zwierząt. Nazywają się, na przykład, Krowa, Koza, Świnia, i tak dalej. Dlatego wołając swoją własną krowę, należy bezwarunkowo wskazać ją palcem. Inaczej można przywołać elfa – chciałem powiedzieć: krasnoludka – o tym samym imieniu, a taki elf, przywołany przez człowieka, natychmiast się zjawia i zabiera go sobie. – Podejrzewamy – podjęła opowieść Marian – że stała się rzecz następująca: wasz Psiarczyk z zamku wyprowadził psy na skraj lasu i tam ujrzał z daleka ojca Tucka, gawędzącego z zamieszkałym w tych okolicach starcem imieniem Wacuś... – Za pozwoleniem! – krzyknęli chórem chłopcy. – Czy to ten sam, który mieszkał w naszym majątku, a potem zwariował? Odgryzł nos naszemu Psiarczykowi i zamieszkał w puszczy. To ten? Taki posępny wielkolud? – Ten sam – odparł Robin. – Tyle że, biedaczek, niewiele ma w sobie z potwora. Żywi się trawą, korzonkami i żołędziami. Nawet muchy by nie skrzywdził. Chyba pomyliły wam się legendy. – Coś podobnego! Wacuś żywi się żołędziami! – Posłuchajcie, co się stało – uspokoiła ich cierpliwie Marian. – Siedzieli sobie we trzech, w najlepszej komitywie, aż tu nagle któryś pies (zdaje mi się, że wołają go Kawałł) skoczył na nieszczęsnego Wacusia, chcąc go po przyjacielsku polizać w policzek. Biedny Wacuś okrutnie się wystraszył, a Psiarczyk zawołał: „Pies, leżeć!”. Ale nie wskazał psa palcem. A powinien był to zrobić. Nie wiemy, czy tak było dokładnie, ale tak podejrzewamy. – I co dalej? – Mój człowiek, Scathelocke, w pieśni ludowej znany jako Scarlett, ścinał opodal drzewo i widział podobno, jak wszyscy nagle zniknęli; po prostu zniknęli, razem z psem. – Biedny Kawałł! – Czyli porwały ich elfy. – Mów: Ludzieńkowie Pokoju. – Tak, przepraszam. – Chodzi jednak o to, że jeżeli Morgana jest rzeczywiście królową tych istot i jeżeli chcemy wydostać swoich ludzi zanim zostaną w coś zamienieni – a dawna królowa Niebożątek, Kirke, miała, na przykład, zwyczaj zamieniać pojmanych ludzi w wieprze – to musimy udać się do jej zamku i odbić ich. – Więc chodźmy. ROZDZIAŁ XI Robin uśmiechnął się do starszego chłopca i poklepał go po plecach. Wart z rozpaczą myślał o swoim psie. Po chwili banita chrząknął i przemówił: – Macie rację. Należy tam pójść. Muszę wam jednak zdradzić niemiłą stronę takiej wyprawy: do Zamczyska Rydwan wejść może tylko dziecko, chłopiec albo dziewczynka. – To znaczy, że ty nie możesz tam wejść? – Ale wy możecie. – Rozumiem – powiedział po namyśle Wart. – To tak samo jak z jednorożcem. – Właśnie. Jednorożec to zwierzę magiczne: schwytać je może tylko dziewica. Elfy też są magiczne i wstęp do ich zamków mają tylko osoby niewinne. Dlatego elfy kradną ludziom dzieci z kołysek. Kay i Wart chwilę siedzieli w milczeniu. Wreszcie odezwał się Kay: – Namyśliłem się. To w końcu moja przygoda. – Ja też chcę iść – rzekł Wart. – Kawałł to mój ulubiony pies. Robin popatrzył na Marian. – W porządku – powiedział. – Nie będziemy z tego robić wielkiej hecy, ale trzeba ustalić plan działania. Dobrze to o was świadczy, że podjęliście wyzwanie, nie wiedząc właściwie, czego się spodziewać; przekonacie się jednak, że nie będzie aż tak źle, jak wam się teraz wydaje. – Pójdziemy z wami – obiecała Marian. – Nasza drużyna podprowadzi was aż pod zamek. Tylko wejść do środka będziecie musieli sami. – No właśnie. A drużynę na pewno zaatakuje ten wściekły gryf. – To tam jest gryf? – Jeszcze jaki! Zamczyska Rydwan strzeże wyjątkowo krwiożerczy gryf; to służbowy zły pies Morgany le Fay. Idąc tam, musimy go jakoś ominąć, bo inaczej podniesie alarm i cała wyprawa na nic. Nie będzie łatwo go przechytrzyć. – Musimy poczekać do nocy. Chłopcy bardzo przyjemnie spędzili poranek, oswajając się z dwoma łukami Marian. Tak im kazał Robin, twierdząc, że strzelać z cudzego łuku jest równie trudno, jak żąć zboże cudzą kosą. Na obiad jedli, jak wszyscy pozostali, pasztet z dziczyzny, popijając miodem. Banici z idealną punktualnością zeszli się przy posiłku. Zjawili się jak na hasło: nagle na polanie, gdzie jeszcze przed chwilą nie było żywej duszy, wyrosło jak spod ziemi sześciu chłopa – w zielonych strojach lub błyszczących ogorzałą nagością muskularnych torsów – tak cicho wyłonili się spomiędzy krzaków i drzew. W końcu zebrała się ich blisko setka. Jedli i dowcipkowali. Wyjęto ich spod prawa nie dlatego, że popełnili morderstwa czy inne zbrodnie. Byli to Sasi, którzy podnieśli bunt po zwycięstwie Uthera Pendragona i nie uznali obcego monarchy. Mokradła i lasy Anglii roiły się od podobnych im buntowników. Byli oni tym, czym partyzanci w późniejszych okupacjach. Jedzenie odbierali u wejścia zamaskowanej liśćmi ziemianki, gdzie Marian i jej pomocnice prowadziły kuchnię. Po jedzeniu partyzanci zwykle wystawiali jednego wartownika i ucinali sobie drzemkę – bo przecież polowali najczęściej wtedy, gdy większość ludzi pracuje; a poza tym dzika zwierzyna przesypia południowe godziny, więc to samo powinien czynić i jej myśliwy. Jednak tego popołudnia Robin zwołał ludzi na naradę. – Słuchajcie! – rzekł. – Przedstawię wam plan akcji. Moja stuosobowa drużyna, podzielona na pięć oddziałów, odprowadzi was do zamku królowej Morgany. Wy dwaj pójdziecie z oddziałem Marian. Gdy dojdziemy do dębu, w który w roku wielkiej zawieruchy uderzył piorun, znajdziemy się o milę od posterunku gryfa. Tam zejdą się wszystkie oddziały. Dalszą część drogi musimy przejść jak cienie. Nie wolno nam obudzić czujności gryfa. Jeżeli zdołamy go ominąć, zatrzymamy się dopiero nieopodal zamku, o jakieś czterysta jardów od niego. Bliżej podejść nie da rady, z uwagi na żelazne groty naszych strzał. Dalej pójdziecie sami. – A teraz, Kayu i Warcie, wytłumaczę wam sprawę żelaza. Jeżeli naszych przyjaciół istotnie uprowadziły... Niebożęta... i jeśli królowa Morgana le Fay istotnie jest ich królową, to mamy nad nimi jedną znaczną przewagę: Niebożęta nie znoszą bliskości żelaza. A to dlatego, że Przedwieczni pochodzili z epoki kamiennej, przed wykryciem żelaza, a wszystkie ich nieszczęścia zaczęły się wraz z wejściem tego metalu w użycie. Ludzie, którzy ich pobili, władali mieczami ze stali (która jest jeszcze doskonalsza niż żelazo) i dzięki nim zepchnęli Przedwiecznych pod ziemię. Właśnie dlatego – kontynuował Robin – my musimy dzisiaj trzymać się od nich z dala, żeby niczego nie poczuli. Za to wy dwaj, skrywając żelazne ostrza noży w dłoniach, będziecie bezpieczni w obliczu królowej tak długo, dopóki się nie zdradzicie. Tamci nie poczują obecności dwóch niewielkich noży, póki ich nie zobaczą. Musicie więc przejść ostatni odcinek drogi mocno zaciskając metal w dłoniach, potem bezpiecznie wkroczyć do zamku i dostać się do celi, w której siedzą więźniowie. Z chwilą, gdy ochronicie ich błyskiem noży, będą mogli bez przeszkód wraz z wami opuścić zamczysko. Czy rozumiecie? Kayu? Warcie? – Tak, proszę pana – odpowiedzieli grzecznie chłopcy. – Rozumiemy doskonale. – Jeszcze jedno. Najważniejsza rzecz to dobrze ukryć noże. Ale nie mniej ważne jest to, żebyście w zamku niczego nie jedli. Ktokolwiek przyjmie poczęstunek w wiadomej twierdzy, pozostanie tam na zawsze, a więc zaklinam was: nie bierzcie do ust absolutnie niczego, żeby nie wiem jak smakowicie wyglądało. Będziecie pamiętali? – Będziemy. Skończywszy odprawę, Robin oddalił się, żeby wydać rozkazy swoim ludziom. Wygłosił do nich dłuższą mowę na temat gryfa, podchodów i misji chłopców. Słuchano go w przykładnej ciszy, a gdy skończył mówić, stała się rzecz dziwna: Robin rozpoczął przemówienie od nowa, dokładnie tymi samymi słowami, i wygłosił je powtórnie aż do końca. A gdy skończył mówić po raz drugi, polecił: – Kapitanowie, do dzieła! Na co setka żołnierzy podzieliła się sprawnie na dwudziestoosobowe oddziały, które rozstąpiły się w wyznaczone na polanie kwatery, otaczając Marian, Małego Johna, Mucka, Scarletta i Robina. Z wszystkich pięciu oddziałów uniósł się ku niebu melodyjny pomruk. – Co oni wyprawiają? – Słuchaj – poradził Wart. Żołnierze recytowali mowę Robina, słowo w słowo. Zapewne żaden z nich nie umiał czytać ani pisać, za to umieli świetnie słuchać i zapamiętywać. Dzięki temu właśnie Robin mógł utrzymywać kontakt z oddziałami odbywającymi nocne wycieczki: miał bowiem pewność, że każdy żołnierz wie na pamięć to, co powiedział on sam. Dzięki temu mógł również w razie potrzeby posyłać ludzi pojedynczo w różne strony, mając do nich całkowite zaufanie. Żołnierze wyrecytowali rozkaz co do słowa, a wówczas wydano im strzały bojowe, po dwanaście na osobę. Strzały te miały groty większe od strzał myśliwskich, śmiertelnej ostrości, a pióra na brzechwach zamocowane w czworobok. Odbył się przegląd łuków: dwóm czy trzem żołnierzom polecono założyć nowe cięciwy. A potem zapadła cisza. – Do dzieła! – krzyknął wesoło Robin. Pomachał im dłonią, a rozpromienieni żołnierze zasalutowali uniesieniem łuków. Dał się słyszeć szum, szelest, trzask nieostrożnie przydeptanej gałązki i polana wokół wielkiej lipy opustoszała. Wyglądała teraz tak, jak przed pojawieniem się człowieka na ziemi. – Chodźcie ze mną – Marian dotknęła ramion chłopców. Za ich plecami, wśród liści lipy, buczały pszczoły. To był długi marsz. Wykarczowane ludzką ręką polanki, które krzyżem schodziły się ku wielkiej lipie, po pół godzinie przestały im ułatwiać drogę. Trzeba było w miarę własnych sił przedzierać się przez dziewiczą puszczę. Gdyby mogli wydeptywać i wyciosywać korytarze wśród chaszczy, byłoby im bez porównania łatwiej, ale rozkaz dowódcy nakazywał absolutną ciszę. Marian pokazała chłopcom, jak należy prześlizgiwać się bokiem, raz jednym, raz drugim; nauczyła ich, że w razie zahaczenia o cierń trzeba natychmiast stanąć i cierpliwie wyłuskać kolec; że stąpać należy ostrożnie i przenosić ciężar ciała ze stopy na stopę dopiero po upewnieniu się, że pod spodem nie leży gałązka, która mogłaby trzasnąć; pokazała, jak rozpoznać wygodne przejście i w jaki sposób utrzymać rytm kroków, żeby wygodniej było iść, bez względu na przeszkody. Wiedzieli, że w pobliżu zdąża do tego samego celu stu ludzi – a jednak nie słyszeli żadnych odgłosów, prócz tych, które sami wydawali. Chłopcom z początku bardzo się to nie podobało, że trafili pod dowództwo kobiety. Mieli nadzieję na pójście z Robinem, a zwierzchnictwo Marian kojarzyło im się z opieką guwernantki. Szybko jednak pojęli swój błąd. Marian sprzeciwiła się, co prawda, ich udziałowi w akcji, ale z chwilą gdy Robin zarządził inaczej, potraktowała chłopców jak pełnoprawnych towarzyszy. Przede wszystkim – nie nadążyliby za nią w lesie, gdyby co pewien czas na nich nie poczekała, potrafiła bowiem wędrować na czworakach lub pełznąć jak wąż z taką samą szybkością, z jaką oni maszerowali. Po drugie: była, w przeciwieństwie do nich, doświadczonym żołnierzem. Gdyby nie długie włosy, które, jak większość banitek, upinała do góry, można by ją wziąć za partyzanta pierwszej klasy. Zanim padł rozkaz bezwzględnego milczenia, udzieliła chłopcom takiej, między innymi, rady: strzelając w walce lepiej mierzyć za wysoko niż za nisko. Niski strzał trafi w ziemię, wysoki zaś ma szansę dosięgnąć wroga z drugiego szeregu. – Jestem stworzony do małżeństwa – westchnął Wart, który dotychczas miał w tej kwestii niejakie wątpliwości. – Ożenię się z taką właśnie dziewczyną: z dziewczyną, która przypomina złotą lisiczkę. Chłopcy nie wiedzieli jeszcze, że Marian potrafi pohukiwać jak sowa, dmuchając w zwinięte pięści, a także przeraźliwie gwizdać na palcach; że umie przywołać do siebie dowolnego ptaka, naśladując jego głos i że w znacznym stopniu rozumie ptasią mowę – na przykład popiskiwania oznajmujące bliskość jastrzębia; no i że oprócz tego wszystkiego po mistrzowsku wykonuje gwiazdę. Na razie żadna z tych umiejętności nie okazała się przydatna w akcji. Zapadł mglisty wieczór – pierwszy mglisty wieczór tej jesieni – i w mroku nawoływały się rodziny puszczyków: młode kiwikały, a stare pohukiwały „hu- rruuu! hu-ruuu!” Rozmaite odgłosy, które sowom przypisują poeci, takie jak „tu- wit” czy „tu-hu”, są to w istocie imiona sowich rodów, którymi ptaki te wzajemnie się sobie przedstawiają. Kolce i inne przeszkody, w miarę jak stawały się coraz gorzej widoczne, były coraz lepiej wyczuwalne. Dziwna rzecz: w wieczornej ciszy Wartowi łatwiej było posuwać się bezszelestnie, chociaż obawiał się, że będzie na odwrót. Skazany wyłącznie na dotyk i słuch, stwierdził, że najchętniej ufa właśnie tym zmysłom. Posuwał się cicho i sprawnie. Było około komplety – czy też, jak powiedzielibyśmy dzisiaj, około godziny dwudziestej pierwszej – kiedy Marian dotknęła ramienia Kaya, wskazując coś palcem w granatowym mroku. Przywykli już do ciemności tak dalece, jak może do niej przywyknąć człowiek puszczy, a o wiele lepiej niż to jest w ogóle możliwe w przypadku mieszczucha. Przed nimi wznosił się rozszczepiony dąb, bezbłędnie odnaleziony dzięki Marian w sercu dziewiczej puszczy. Jednomyślnie, nie porozumiewając się nawet szeptem, postanowili podczołgać się do niego tak cicho, żeby nie zauważyli ich nawet towarzysze z innych oddziałów, którzy, być może, już tam czekali. Niestety, człowiek czuwający w bezruchu ma sporą przewagę nad idącym, choćby i najciszej, toteż nasi bohaterowie nie zdążyli dotrzeć nawet do skraju korzeni dębu, gdy poczuli na sobie ręce przyjaciół, poklepujące ich po plecach i wiodące tam, gdzie można było usiąść. Między korzeniami drzewa panował tłok. Chłopcy poczuli się nagle jak członkowie stada szpaków albo gniazdowiska gawronów. Pod tajemniczą osłoną nocy Warta owiewało ze wszech stron sto oddechów, które słyszał tak, jak człowiek piszący lub zaczytany do późna w samotności słyszy szum własnej krwi w żyłach. Znajdowali się w ciemnym i nieruchomym łonie nocy. Po chwili Wart usłyszał cienkie cykanie pasikoników – tak wysokie, że prawie niedosłyszalne, niczym głos nietoperza. Pasikoniki cykały jeden po drugim. Gdy Marian wydała ten sam odgłos trzykrotnie – za Kaya, za Warta i za siebie – świerszcze pod drzewem odezwały się w sumie dokładnie sto razy. A więc wszyscy banici byli już na miejscu i można było wędrować dalej. Zaszumiało, jakby wiatr poruszył ostatnie rzadkie liście dziewięćdziesięcioletniego dębu. Potem cicho zahukała sowa, pisnęła polna mysz, zając tupnął o ziemię, lis szczeknął po swojemu – pojedynczo, basowo, a wysoko ponad głowami siedzących zapiszczał cieniutko nietoperz. Po chwili rozległ się szum bardziej przeciągły, tak przeciągły, że można było doliczyć do stu, a na koniec Marian, której hasłem było zajęcze tupnięcie, znalazła się w otoczeniu swojego oddziału, liczącego dwudziestu ludzi, plus dwóch gościnnie. Wart poczuł, że obce dłonie ujmują go po obu bokach za ręce – a więc oddział stanął kołem – i zaraz znów odezwały się pasikoniki. Ich głosy zbliżały się po kole do Warta, a gdy zaświergotało tuż przy nim z prawej strony, stojący tam człowiek ścisnął dłoń chłopca. Wart udał głos pasikonika. Człowiek po jego lewej ręce natychmiast uczynił to samo i też uścisnął dłoń chłopca. Dwadzieścia dwa pasikoniki zakłóciły nocną ciszę i dopiero wtedy oddział Marian gotowy był do podjęcia ostatniego etapu podchodów. Ten ostatni etap zapowiadał się koszmarnie, a jednak dla Warta okazał się cudownym przeżyciem. Chłopiec, upojony czarem nocy, czuł się lekki, jakby pozbawiony ciała i bezgłośny. Wydawało mu się, że to nie on sam idzie, lecz przenosi go jakaś siła. Miał wrażenie, że gdyby teraz zbliżył się do jedzącego swój posiłek królika, to mógłby go podnieść za uszy zanim zaskoczone, puszyste, wierzgające stworzenie uświadomiłoby sobie jego obecność. Czuł, że potrafi przemknąć niepostrzeżenie między nogami maszerujących obok towarzyszy Robina i powyciągać im zza pasów błyszczące noże – a oni wędrowaliby dalej, niczego nie spostrzegłszy. Czar nocnej tajemnicy niczym wino burzył krew Warta. Wart był rzeczywiście tak filigranowy i młody, że poruszał się ze zwinnością równą zwinności ludzi Robin Wooda, których wiek i ciężar ciała – mimo ogromnej wprawy – przeszkadzały w tym samym stopniu, w jakim młodość i lekkość pomagała niedoświadczonemu w podchodach Wartowi. Gdyby nie czyhające u celu niebezpieczeństwo, przeprawę można by nazwać całkiem łatwą. Krzaki się przerzedziły, a na bagnistym terenie trudno było o suche, trzeszczące poszycie, toteż oddział posuwał się na tym etapie trzy razy szybciej niż poprzednio. Maszerowali jak w transie, obywając się bez sowich pohukiwań i pisków nietoperza; szli równo, całą grupą, zjednoczeni rytmem, jaki im narzuciła uśpiona puszcza. Niektórzy mieli trochę stracha, innych gnała do przodu chęć pomszczenia towarzyszy, jeszcze inni wędrowali jak duchy, drzemiąc w marszu. Po dwudziestu zaledwie minutach Marian przystanęła. Wskazała palcem na lewo. Chłopcy nie czytali książki Sir Johna Mandeville’a, więc nie mieli pojęcia, że gryf jest osiem razy większy od lwa. Spojrzeli w lewo, a tam, na tle milczącej, posępnej nocy i gwiaździstego nieba, ujrzeli zarys czegoś niewiarygodnego. Była to sylweta młodego gryfa płci męskiej, w wieku jeszcze przed pierwszym linieniem. Przednia część jego ciała, z przednimi kończynami i barkami, miała postać ogromnego sokoła: ten sam zakrzywiony dziób, te same długie skrzydła z wyjątkowo długą lotką, potężne szpony, tyle że – jak słusznie zauważył Mandeville – całość ośmiokrotnie przerastała lwa. Od barków w tył następowała zmiana. Tam, gdzie przeciętny sokół lub orzeł zadowala się dwunastoma piórami ogona, Falco leonis serpentis rozrastał się w lwi zad i tylne nogi afrykańskiej bestii. Jego ogon natomiast był ogonem węża. W tajemniczym blasku księżyca chłopcy z nabożeństwem przyglądali się wysokiej na dwadzieścia cztery stopy postaci, której senna głowa opadła na pierś, tak że śmiercionośny dziób zagrzebał się w puch. Był to najprawdziwszy gryf, wart co najmniej stu kondorów. Kay i Wart wessali powietrze przez zęby i przyspieszyli kroku, chowając majestatyczny obraz grozy w zakamarku najcenniejszych wspomnień. Byli już w pobliżu zamczyska. Przyszła pora rozstać się z oddziałem. Kapitan Marian w milczeniu wymieniła z Kayem i Wartem uściski dłoni, po czym chłopcy poszli dalej przez rzednący las ku blademu światłu łyskającemu spoza drzew. Weszli na obszerną polanę czy też raczej rozległą równinę. I oniemieli z wrażenia. Ujrzeli bowiem zamek zbudowany w całości zjedzenia. Tylko na najwyższej blance siedział żywy wroniec ze strzałą w dziobie. Przedwieczni byli wielkimi żarłokami. Może to dlatego, że rzadko najadali się do syta. Zachował się po nich poemat zatytułowany „Widzenie Mac Coglinne’a”. W „Widzeniu” tym napotykamy obraz zamku wzniesionego wyłącznie z produktów spożywczych. Oto ten fragment, w przekładzie z języka Przedwiecznych: Ujrzałem jezioro najświeższego mleka Pośrodku cudnej równiny. Ujrzałem gmach postawny i szlachetny O dachu krytym masłem. Miękkie kolumny z lukru okalały dźwierze, Próg z masła był i śmietany. Lśnił luksusowo arcytłusty smalec I tarcze z plastrów sera. Tarcze te przypasane były rzemieniami Do rycerzy z miękkiego, słodkiego twarogu – Rycerzy, którzy Galów ranić nie potrafią, Albowiem włócznie dzierżą ze starego masła. Był też kocioł pokaźny, wypełniony wonnym Mięsiwem, z sosem, także złocistobrązowy Bigos i kadź ogromna Mlekiem wypełniona. Sam gmach z bekonu, tłusty, z żeberkami, Obramowanie dachu było z flaczków. Cokolwiek smakiem podniebienie cieszy, Znalazłem w tej budowli cudnej, apetycznej. Flaczki wieprzowe ciągnęły się gęsto Wzdłuż, w malownicze krokwie, Belkowania zaś murów i tłuste filary Z pierwszorzędnej świniny zostały wykute. Chłopcy stali przed twierdzą szczerze zadziwieni i było im niedobrze. Budowla górowała nad mlecznym jeziorem, spowita własnym mistycznym blaskiem lśniących tłuszczów. Tę czarodziejską postać nadali Zamczysku Rydwan Przedwieczni, którzy mimo wszelkiej ostrożności chłopców, wyczuli obecność ukrytych noży. Przedwieczni uznali, że właśnie taka postać zamku będzie dla dzieci szczególnie kusząca. Miała skusić chłopców do jedzenia. Okolica zamku pachniała sklepem warzywnym, mięsnym, mleczarskim i rybnym – wszystko naraz. Smród przechodził więc ludzkie pojęcie, będąc zarazem słodkawym, mdłym i pikantnym. Chłopcy w żadnym razie nie odczuwali skłonności do skosztowania frykasów. Kusiło ich natomiast, aby wziąć nogi za pas i wiać gdzie pieprz rośnie. Niestety – w zamku siedzieli więźniowie, których należało ocalić. Kay i Wart z obrzydzeniem przeszli po zwodzonym moście – moście z masła, niezbyt dokładnie oczyszczonego z krowiej sierści – zapadając się weń po kostki. Na widok flaczków zadrżeli z obrzydzenia. Wydobyli jednak żelazne ostrza i skierowali je w stronę wartowników z miękkiego, słodkiego twarogu, którzy na ten widok pierzchli jak zjedzeni. Chłopcy dotarli na koniec do komnaty położonej w głębi zamku, gdzie na łożu z arcytłustego smalcu spoczywała Morgana Fay we własnej osobie. Była to otyła, niechlujna baba w średnim wieku, z czarnymi włosami i dyskretnym wąsikiem – ale, na szczęście, z krwi i kości. Ujrzawszy noże, szybko zamknęła oczy. Teraz wyglądała jak w transie. Możliwe, że z dala od dziwacznego zamczyska i mających budzić apetyt czarów, Morgana le Fay potrafiła przybierać postać bardziej atrakcyjną. Jeńcy stali przywiązani do kolumny z pierwszorzędnej świniny. – Bardzo przepraszamy, jeśli żelazo naszych noży sprawia pani ból – przemówił Kay – ale przybyliśmy tu, żeby uwolnić przyjaciół. Królowa Morgana zadrżała. – Czy zechciałaby pani polecić swoim serowym rycerzom, żeby ich rozwiązali? Królowa nie zechciała. – To czary – przypomniał Wart. – Nie sądzisz, że powinniśmy ją teraz pocałować, albo coś równie obrzydliwego? – Najlepiej dotknijmy ją żelazem. – Spróbuj. – Sam sobie spróbuj. – No to chodźmy razem. Wzięli się za ręce i ruszyli wolniutko ku królowej. Królowa wiła się w smalcu jak ślimak winniczek. Nie mogła znieść bliskości metalu. Wreszcie, gdy chłopcy byli tuż-tuż, rozległo się coś jakby mlaskanie czy ciamkanie i – czarodziejska wizja Zamczyska Rydwan stopniała bez śladu, a na leśnej polanie stało pięć istot ludzkich i jeden pies. – A niech to! – uradował się ojczulek Tuck. – A niech to! Hop-siup-kukuryku! Na moją perukę, myślałem, że z nami koniec! – Paniczu! – wrzasnął Psiarczyk. Kawałł poprzestał na głośnym ujadaniu, pieszczotliwym ogryzaniu pańskich palców u nóg, przewracaniu się na grzbiet, próbach merdania w tej pozie ogonem, czyli, ogólnie rzecz ujmując, zachowywał się jak kretyn. Stary Wacuś skubał kosmyk nad czołem. – No dobrze – powiedział Kay. – To jest moja przygoda i uważam, że musimy już wracać do domu. ROZDZIAŁ XII Ale Morgana le Fay, która w postaci elfa nie znosiła żelaza, nadal miała przecież swojego gryfa. Spuściła go ze złotego łańcucha tym samym zaklęciem, którym roztopiła zamek z tłuszczu. Banici, uszczęśliwieni powodzeniem, przestali dbać o ostrożność. Postanowili obejść wielkim łukiem miejsce, w którym widzieli potwora na łańcuchu i, nie myśląc więcej o niebezpieczeństwie, zapuścili się w gąszcz między drzewa. Nagle rozległ się hałas do złudzenia przypominający świst wielkiego parowozu, a odpowiedział mu przeciągły dźwięk srebrnego rogu Robin Wooda. – Tam-tam-taram! Tam-tam-taram! Tam-tam-taram! Tam-tam-taram! – wołał róg. – Mut-tut-tuturuturut! Tuturuturuturut! Trut! Trut! Tram-tram-tram-tram! Robin wygrywał na rogu melodię myśliwską. Ukryci w gąszczu łucznicy zwrócili się ku szarżującemu gryfowi. Wszyscy razem, jak jeden mąż, wysunęli do przodu lewe nogi i wystrzelili taką chmarę strzał, że w powietrzu zrobiło się gęsto jak podczas śnieżycy. Na oczach Warta potwór zachwiał się, ukazując wbite między łopatki drzewce długości miary krawieckiej. Strzała Warta poszybowała mimo celu i chłopiec pochylił się gorliwie, aby wyszarpnąć zza pasa następną. Schylając się, zauważył, że cały szereg towarzyszących mu łuczników też schyla się równocześnie po drugą strzałę, jak na komendę. Ponownie rozległ się śpiewny chór cięciw i furkot strzał. Falanga lotnych pocisków przez mgnienie oka błysnęła w blasku księżyca. Do tej pory Wart strzelał z łuku jedynie do słomianych tarcz, które, trafione, wydawały odgłos – „Pfut!”. Jakże często marzył o tym, aby usłyszeć reakcję żywego ciała na dotknięcie nieskazitelnego, śmiercionośnego pocisku, jakim jest strzała. Teraz ją usłyszał. Ponieważ jednak łuska na ciele gryfa ma grubość łuski krokodylej, odbijały się od niej prawie wszystkie strzały, oprócz najlepszych. Potwór szarżował dalej. Szarżował i przeraźliwie kwiczał. Ludzie padali na prawo i lewo, powaleni mocarnym ogonem. Wart mocował strzałę na cięciwie. Pióro na końcu brzechwy stale się przekrzywiało. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Olbrzymie cielsko nadciągało złowróżbnie na tle księżycowej poświaty. Wart poczuł, że wielkie pazury wpijają mu się w pierś. Potem bardzo wolno przewracał koziołki, dźwigając na sobie druzgocący ciężar. Gdzieś w diabelskim młynie wszechświata mignęła mu twarz Kaya, purpurowa z emocji, co było widać nawet w świetle gwiazd, a potem twarz Marian z szeroko otwartymi ustami, krzycząca. Wyciągnęli go spod martwego gryfa, w oku którego tkwiła strzała wystrzelona przez Kaya. Gryf zdechł w skoku. Potem przez chwilę było Wartowi niedobrze, bo Robin nastawiał mu zwichnięty obojczyk. Chorą rękę umieszczono na temblaku zrobionym z zielonego kaptura Robina i cała drużyna, śmiertelnie zmordowana, legła pokotem przy trupie. Za późno było na powrót do zamku Sir Ectora, a nawet do obozowiska banitów pod wielkim drzewem. Niebezpieczeństwo minęło i nic już więcej nie pozostało do zrobienia tej nocy, jak tylko rozpalić ogniska, wyznaczyć warty i spać tam, gdzie się legło. Wart nie mógł zasnąć. Siedział wsparty plecami o drzewo i patrzył na oświetlonych czerwonym blaskiem wartowników, którzy wymieniali hasło, mijając się przy ogniskach. Rozmyślał o niesamowitych zdarzeniach minionego dnia. Krążyły one bez końca w jego wyobraźni: czasami nie po kolei, albo od końca do początku, albo po kawałku. Ujrzał gryfa w skoku, usłyszał krzyk Marian – „świetny strzał!”, buczenie pszczół zlało się w jedną symfonię z cykaniem pasikoników, a Wart strzelał i strzelał – sto razy, tysiąc razy – do dzięciołów, które przemieniały się w gryfy. Opodal spał Kay i wyzwolony Psiarczyk. Rzucali się we śnie. Dla Warta wyglądali obco i niezrozumiale – jak to śpiący dla czuwającego. Kawałł, leżący po zdrowej ręce Warta, od czasu do czasu lizał jego rozpalone policzki. Dzień nastawał powoli, tak powoli i opieszale, że nie sposób było uchwycić moment brzasku – nie to, co latem. – Trudna rada, mój Kayu – rzekł Robin, kiedy drużyna się pobudziła i spożyła śniadanie złożone z chleba i zimnych mięs, które przynieśli ze sobą. – Trzeba będzie się rozstać. Inaczej Sir Ector gotów zorganizować przeciwko mnie zbrojną wyprawę, żeby cię odbić. Dzięki za pomoc. Czy przyjmiesz w nagrodę skromny upominek? – Było fantastycznie – rzekł Kay. – Rewelacyjnie. Czy mógłbym w ramach upominku zabrać ustrzelonego gryfa? – Za ciężki. Może weźmiesz sam łeb? – Dobrze – zgodził się Kay. – To mi wystarczy. Czy któryś z twoich ludzi zechciałby go dla mnie ściąć? To ja zabiłem gryfa! – Co zrobicie ze starym Wacusiem? – zapytał Wart. – To zależy tylko od niego. Od tego, czy zechce się dalej trzymać na uboczu i odżywiać żołędziami, czy też przystanie do naszej drużyny, do której przyjmiemy go z radością. Ponieważ zbiegł z waszej wioski, nie przypuszczam, żeby dobrowolnie zechciał tam wracać. A jak wy uważacie? – Jeżeli ja także miałbym dostać prezent – powiedział Wart – to chciałbym właśnie jego. Nie wiem, czy wolno mi mieć taką prośbę? – Szczerze mówiąc – odparł Robin – to ja uważam, że nie wolno. Uważam, że nie powinno się dawać w prezencie człowieka, bo może on sam sobie tego nie życzy. Tak uważamy my wszyscy, Sasi. Powiedz nam jednak, co zamierzałeś z nim uczynić? – Nie chciałem go trzymać dla rozrywki. Pomyślałem tylko, że nasz nauczyciel, który jest czarodziejem, mógłby przywrócić Wacusiowi rozum. – Dobry z ciebie chłopak – uśmiechnął się Robin. – Zabierz go w takim razie, oczywiście. Wstyd mi, że tak się co do ciebie pomyliłem. Ale mimo wszystko zapytajmy Wacusia, czy ma ochotę pójść z tobą. Ktoś poszedł po Wacusia, a Robin tymczasem zwrócił się do chłopca: – Najlepiej sam z nim pogadaj. Przyprowadzili biedaka, który, z głupkowatym uśmiechem, speszony, paskudny i brudny jak nieszczęście, stanął przed Robinem. – No, mów! – zachęcił chłopca Robin. Wart nie bardzo wiedział, jak zacząć, ale w końcu wykrztusił: – Wiesz co, Wacusiu, może byś tak poszedł ze mną do domu... tylko na troszkę... bardzo cię proszę... – Onna-bonna-dadda-dadda – powiedział na to Wacuś, szarpiąc kędzior nad czołem, kłaniając się nisko i wymachując rękami na wszystkie strony, cały czas z uśmiechem. – Więc pójdziesz ze mną? – Bana. Dana. Banadana. – Obiad?? – zrozpaczony Wart złapał się ostatniej deski ratunku. – Chciałbyś dostać obiad? – Ooo! – wrzasnęło radośnie nieszczęsne stworzenie, a oczy roziskrzyły mu się na myśl o jedzeniu. – Więc chodźmy – ucieszył się Wart, wskazując ręką kierunek do zamku opiekuna, gdyż odgadł go z łatwością według słońca. – Obiad! Chodź, Wacusiu. Za mną. – Pannn – beknął Wacuś, bo znienacka przypomniało mu się słowo, którym zwykł był zwracać się do wielkich ludzi, dysponujących żywnością. Sprawa została zatem przesądzona. – No to cześć, chłopaki – uśmiechnął się Robin. – Przygoda była niczego sobie i żal mi się z wami rozstawać. Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy. – Zapraszamy do nas. Wpadajcie, kiedy tylko zechcecie – dodała Marian. – Ilekroć zaczniecie się nudzić. A ty, Wart, przez kilka dni uważaj na obojczyk. – Moi ludzie odprowadzą was na skraj lasu – powiedział Robin. Dalej pójdziecie sami. Łeb gryfa nie będzie chyba za ciężki dla Psiarczyka? – Do zobaczenia – rzekł Kay. – Do zobaczenia – rzekł Robin. – Do zobaczenia – rzekł Wart. – Do zobaczenia – uśmiechnęła się Marian. – Do zobaczenia – gruchnęli chórem łucznicy, potrząsając w górze łukami. Po czym Kay, Wart, Psiarczyk, Wacuś i Kawałł, oraz ich eskorta, udali się w daleką drogę do domu. Witano ich po królewsku. Kiedy poprzedniego dnia psy powróciły bez Kawałła i bez Psiarczyka, a na dodatek wieczorem stwierdzono nieobecność chłopców, całe domostwo stanęło na głowie. Piastunka dostała ataku histerii. Hob do północy przeczesywał obrzeża puszczy. Kucharze przypalili pieczeń. Sierżant dwukrotnie wypolerował wszystkie zbroje i naostrzył miecze oraz topory jak brzytwy na wypadek inwazji. W końcu ktoś wpadł na pomysł, aby poradzić się Medina, którego odnaleziono w trakcie trzeciej drzemki. Leciwy czarodziej, pragnąc w spokoju kontynuować odpoczynek, wysilił swój talent jasnowidza i opowiedział Sir Ectorowi ze szczegółami, co akurat robią chłopcy, gdzie się znajdują i kiedy należy się spodziewać ich powrotu. Powrót przepowiedział co do minuty. Dlatego też, gdy niewielka procesja leśnych ludzi ukazała się na drugim końcu zwodzonego mostu, powitali ją wszyscy domownicy. Pośrodku witających stał Sir Ector, z grubym kosturem, którym zamierzał ponoć oćwiczyć uciekinierów za przekroczenie dopuszczalnych granic i za kłopot, jakiego wszystkim przysporzyli. Niańka uparła się, że wyjdzie z transparentem, którym witało się zazwyczaj Sir Ectora, gdy jako dziecko wracał z wakacji, a który to transparent głosił: „Witamy w domu!”. Hob całkiem zapomniał o ukochanych jastrzębiach i osłaniając dłonią sokole oczy, starał się pierwszy dojrzeć powracających. Kucharze i podkuchenne walili łyżkami w garnki i patelnie, wyśpiewując przy tym pieśń „Czy już nigdy nie powrócisz?” – albo coś w tym sensie, okropnie fałszywie. Kuchenny kocur darł się wniebogłosy. Sierżant prężył tors tak gorliwie, iż zdawało się, że lada chwila eksploduje, przy tym głosem ważniaka wciąż powtarzał, że wszyscy mają zacząć wiwatować, kiedy on powie „trzy-cztery”. – Trzy-cztery! – wrzasnął nagle sierżant. – Hurraaaa! – wrzasnęli posłusznie pozostali, nawet Sir Ector. – Patrzcie, co ja mam! – zawołał z dala Kay. – Ustrzeliłem gryfa! Wart jest ranny! – Hau-hau-hau! – rozszczekały się psy. Rzuciły się kupą na Psiarczyka i dalej lizać go po twarzy, skrobać łapami po piersi, obwąchiwać, ciekawe, co i gdzie porabiał. Czyniąc to, popatrywały jednak z niemałym zaciekawieniem na łeb gryfa, który Psiarczyk dzierżył wysoko nad głową, żeby psy nie mogły go zeżreć. – Chwała Bogu! – zawołał Sir Ector. – Mój wróbelek, bidulka moja! – rozczuliła się niańka, ciskając transparent na ziemię. – Z rączką na temblaku! I to zielonym! Panie Boże, miej nas w opiece! – Nic mi nie jest – uspokoił ją Wart. – Au! Nie dotykaj! To boli! – Czy możemy go wypchać? – dopytywał się Kay. – Ki diabeł? – zainteresował się Hob. – Czy to przypadkiem nie stary Wacuś, ten, co zwariował i dał dyla do lasu? – Moi drodzy, kochani chłopcy! – wzruszył się Sir Ector. – Ogromnie się cieszę, że jesteście z powrotem w domu. – A gdzie ta gruba laska, którą jaśnie pan miał im wygarbować skórę? – uśmiechnęła się triumfalnie piastunka. – Hem... – zmieszał się Sir Ector. – Do czego to podobne! Wypuszczać się nie wiadomo gdzie i napędzać starszym ludziom stracha! – To jest autentyczny gryf – objaśniał Kay, wiedząc doskonale, że ojca nie trzeba się bać. – Ustrzeliłem takich kilkadziesiąt. A Wart złamał obojczyk. Wyzwoliliśmy Psiarczyka i Wacusia. – Oto skutki wzorowych lekcji łucznictwa – rzekł z dumą sierżant. Sir Ector ucałował chłopców i polecił pokazać sobie z bliska łeb gryfa. – Piękna sztuka! – zachwycił się. – Co za monstrum! Wypchamy go i umieścimy w sali jadalnej. Bardzo był duży? – Łeb mierzy osiemdziesiąt dwa cale od ucha do ucha. Robin mówił, że to chyba rekord. – Trzeba to koniecznie odnotować w kronice. – Niezły, prawda? – zauważył Kay z pozorną nonszalancją. – Każę go umieścić obok Sir Rowlanda Warda – rozmarzył się Sir Ector. – A pod spodem przybijemy plakietkę z kości słoniowej, z napisem „PIERWSZY GRYF KAYA”, czarnymi literami i z datą. – E tam, dość tej dziecinady! – zdenerwowała się niańka. – Paniczu Art, serdeńko, proszę w tej chwili do łóżka! Jak panu nie wstyd, Sir Ectorze, zabawiać się łbami potworów, kiedy biednemu dziecku śmierć zagląda w oczy! Sierżancie, niech pan w tej chwili przestanie się tak głupio prężyć! Ruszże się, człowieku, bierz konia i gnaj do Cardoyle po medyka! Machnęła na sierżanta rąbkiem fartucha, ten zaś potulnie spuścił powietrze i oddalił się jak przetrącony kurczak. – Nic mi nie jest, już mówiłem! – żachnął się Wart. – To tylko drobne zwichnięcie obojczyka. Robin mi go wczoraj nastawił i już w ogóle nie boli. – Nianiu, proszę dać chłopcu spokój – wtrącił się Sir Ector, biorąc stronę mężczyzn przeciwko kobietom, gdyż bardzo mu zależało na odzyskaniu autorytetu po incydencie z laską. – W razie potrzeby zajmie się nim Merlin. A co to za jeden, ten Robin? – Robin Wood! – zawołali chórem obaj chłopcy. – Nie słyszałem o takim. – Tu u nas mówią o nim Robin Hood – wyjaśnił z wyższością Kay. – Ale tak naprawdę to on się nazywa Wood, jak ten las, którego sam jest duszą. – Coś podobnego! Więc zadawaliście się z bandytą! Pójdźmy teraz na śniadanie, moi chłopcy. Opowiecie mi wszystko przy stole. – Myśmy już jedli śniadanie – powiedział Wart. – I to dawno. Czy mógłbym teraz zabrać Wacusia i udać się z nim do Medina? – Patrzcie państwo! Przecież to ten stary, co dostał kręćka i zaszył się w puszczy! Skądeś ty go, chłopcze, wytrzasnął? – Był porwany przez Niebożęta, razem z Psiarczykiem i Kawałłem. – A ja zabiłem gryfa! – przypomniał Kay. – Ustrzeliłem go osobiście! – No i chciałbym się teraz przekonać, czy Merlin potrafi przywrócić mu rozum. – Paniczu Art! – odezwała się surowym tonem niańka, która po reprymendzie Sir Ectora przez dłuższą chwilę nie mogła dojść do siebie. – Paniczu Art! Zapewniam panicza, że nie wybiera się nigdzie indziej, jak tylko do własnego pokoju i do własnego łóżka! W tej chwili! Nie znam się na starych półgłówkach, ale to jedno wiem na pewno: że służąc w tym domu przez pięćdziesiąt lat zdążyłam dobrze poznać swoje obowiązki. Nie czas na zajmowanie się wariatami i obdartusami, kiedy własne zdrowie wisi na włosku! Stary indor! – fuknęła na Sir Ectora. – A swojego magika lepiej trzymaj z dala od drzwi pokoju tego dziecka, dopóki mały nie wypocznie i nie nabierze sił. – Zadawać się z potworami i wariatami! Ładne mi towarzystwo! – fukała dalej dumna zwyciężczyni, uprowadzając nieszczęsnego jeńca z pola walki. – Przechodzi ludzkie pojęcie! – Niech ktoś powie Merlinowi, żeby się zajął Wacusiem! – krzyknęła przez ramię łamiącym się głosem nieszczęsna ofiara. Wart obudził się we własnym, przyjemnie chłodnym łóżku. Czuł się znacznie lepiej. Leciwy demon, który siłą zagarnął go pod swe skrzydło, zasłonił story na oknach, dzięki czemu w pokoju było mroczno i przytulnie i tylko jeden zbłąkany promyk słońca na podłodze powiedział chłopcu, że oto właśnie mija popołudnie. Wart czuł się więcej niż dobrze: czuł się tak świetnie, że dalsze pozostawanie w łóżku uznał za całkowicie niedopuszczalne. Chcąc zrzucić z siebie przykrycie, wykonał gwałtowny ruch i zaraz syknął z bólu, a zapomniana przez sen kontuzja dała znać o sobie nieprzyjemnym chrupnięciem w ramieniu. Już znacznie ostrożniej, Wart ześlizgnął się łóżka, wstał, podpierając się zdrową ręką, wsunął w kapcie bose stopy i zdołał mniej więcej porządnie owinąć się szlafrokiem. Potem poczłapał po kamiennej posadzce korytarzy i po zwietrzałych kręconych schodach na górę, do Merlina. Wszedł do klasy, w której zwykle odbywały się lekcje – a tam Kay oddawał się w najlepsze Pierwszorzędnej Edukacji. Pisał widocznie dyktando, bo w chwili gdy Wart otworzył drzwi, Merlin rytmicznie deklamował dobrze wszystkim znany średniowieczny tekst: – Barabara Celarent Darii Ferioque Prioris. Na co ozwał się głos Kaya: – Nie tak szybko! Pióro mi się złamie! – Zobaczysz, że oberwiesz! – powitał Kay Warta, kiedy go wreszcie zauważył. – Miałeś podobno leżeć w łóżku i umierać na gangrenę. – Merlinie – zignorował go Wart. – Byłbym rad wysłuchać twoich rad w sprawie Wacusia. – Wystrzegaj się homonimów w swoich wypowiedziach – rzekł mu na to czarodziej. – Na przykład zdanie: „Kto nie wierzy, że na wieży mieszka stado jeży”, jest wypowiedzią co najmniej dwuznaczną. Podobnie jak twoje „rad – rad”. Jedno wielkie rzeczy pomieszanie. Należy starannie formułować wypowiedzi. Z dobrego humoru staruszka można było wywnioskować, że Kay nieźle sobie radził z dyktandem. – Przecież wiesz dobrze, o co mi chodzi – skrzywił się Wart. – Chciałem się poradzić w sprawie tego starca bez nosa. – Merlin go uzdrowił – powiedział Kay. – Od biedy – rzekł Merlin – można by to ująć w ten sposób, chociaż niekoniecznie. Jest w końcu rzeczą naturalną, że ktoś, kto żyje tak długo jak ja, i to wstecz, zna się co nieco na patologii ludzkiego rozwoju. Chociaż obawiam się, że dla waszego pokolenia cuda psychologii analitycznej i chirurgii plastycznej są jeszcze zakrytą kartą. – Co mu zrobiłeś! – Nic wielkiego; przeprowadziłem typowy zabieg psychoanalizy – objaśnił wielkodusznie czarodziej. – No i podoprawiałem nowe nosy jednemu i drugiemu. – Nosy? – zainteresował się Wart. – To było okropnie śmieszne – zachichotał Kay. – Najpierw Merlin chciał jednemu z nich doprawić nos mojego gryfa, ale się nie zgodziłem. Więc wykorzystał ryjki paru prosiąt, które podadzą nam dziś na kolację. Mnie się wydaje, że oni teraz będą chrząkać. – To była ryzykowna operacja – westchnął Merlin. – Ale się udała. – Aha... – powiedział Wart, z niejakim powątpiewaniem. – Mam nadzieję, że pacjenci też są tego zdania. Co zrobili po operacji? – Udali się do psiarni. Stary Wacek szczerze żałuje krzywdy, którą wyrządził Psiarczykowi, chociaż twierdzi, że absolutnie nie pamięta, aby kiedykolwiek komukolwiek odgryzał nos. Pamięta za to, jak chłopcy rzucali w niego kamieniami, a jemu się nagle zrobiło całkiem czarno przed oczami – i na tym koniec jego wspomnień. Psiarczyk mu wybaczył mówiąc, że to nic nie szkodzi. Od dzisiaj zamierzają wspólnie pracować w psiarni i nie mówić więcej o przeszłości. Psiarczyk twierdzi, że stary był dla niego bardzo dobry w więzieniu u Królowej Elfów i że on sam już teraz rozumie, jak brzydko postępował, obrzucając Wacusia kamieniami. Zrozumiał to już wcześniej, kiedy chłopcy w niego z kolei zaczęli rzucać kamieniami. – W takim razie – rzekł Wart – cieszę się, że wszystko dobrze się skończyło. Czy uważasz, że mógłbym do nich zajrzeć? – Na litość boską, nie drażnij niańki! – przeraził się Merlin. – Kiedy zajrzałem do ciebie z rana, ta stara jędza rzuciła się na mnie z miotłą i stłukła mi okulary! Zaczekaj chociaż do jutra. Nazajutrz Wacuś i Psiarczyk obudzili się jako najserdeczniejsi przyjaciele. Całą noc, leżąc pośród psów, omawiali wspólne przeżycia: jak to każdego z nich obrzucano kamieniami, i jak później obaj stali przywiązani do wieprzowych pali mleczarni u Morgany Fay. Scementowało to ich zażyłość na całą resztę życia. Rankiem okazało się także, że obaj poodrywali sobie nosy, którymi tak uprzejmie obdarował ich Merlin. Oświadczyli, że przywykli do życia bez nosów, a w ogóle to i tak jest im wszystko jedno, bo wolą żyć z psami niż z ludźmi. ROZDZIAŁ XIII Mimo gwałtownych protestów, nieszczęsny inwalida skazany został na przebywanie we własnej komnacie przez całe trzy nieznośne dni. Był sam jak palec. Tylko przed spaniem odwiedzał go Kay, Merlin zaś udzielał mu lekcji, wrzeszcząc przez dziurkę od klucza, i to jedynie w tych chwilach, gdy niańka zajmowała się praniem. Jedynej rozrywki dostarczały chłopcu mrówcze gniazda, umieszczone przez Merlina między szklanymi płytkami i przyniesione przez niego do zamku z leśnej chaty. – Merlinie! – jęczał nieszczęsny więzień w szparę pod drzwiami. – Błagam cię, zamień mnie w cokolwiek, dopóki tu siedzę! – Nie przepchnę zaklęcia przez dziurkę od klucza. – Przez co? – Przez DZIURKĘ OD KLUCZA! – Aha. – Jesteś tam? – Co? – Co? – Do licha z tymi wrzaskami! – rozzłościł się czarodziej i podeptał kapelusz. – Oby Kastor i Polluks... Nie, nie, nie, przepraszam, nigdy więcej. Panie Boże, miej w opiece moje ciśnienie. – Czy nie mógłbyś zamienić mnie w mrówkę? – W co? – W MRÓWKĘ! Zaklęcie na mrówkę na pewno jest nieduże, prawda? Przecisnęłoby się przez dziurkę od klucza? – Nie wiem, doprawdy, czy powinienem... – Dlaczego? – Mrówki są niebezpieczne. – Więc posłużysz się darem jasnowidzenia. Gdyby było źle, odmienisz mnie z powrotem. Proszę cię, zamień mnie, w cokolwiek! Czuję, że mózg mi się rozmiękcza. – Drogi chłopcze. To nie są nasze, normańskie mrówki. Te pochodzą z wybrzeży Afryki. Należą do rasy wojowniczej. – Nie rozumiem. Za drzwiami zapadła dziwna cisza. – Ha, trudno! – westchnął w końcu Merlin. – Będzie to, co prawda, znaczne wyprzedzenie programu nauczania, ale kiedyś przecież musiałbyś zaliczyć tę lekcję. Myślę... myślę... Czy tam są dwa gniazda? – Są dwie pary płytek. – Podnieś z podłogi słomkę i umieść ją między płytkami, jak most. Już? – Już. Wart znalazł się na rozległym polu usianym głazami. W dali stała płaska forteca. Był pomiędzy dwiema szklanymi płytkami. Do fortecy wchodziło się przez tunele wykute w skale, a nad wejściem do każdego tunelu widniała tabliczka z informacją: WSZYSTKO, CO NIE JEST ZABRONIONE, JEST OBOWIĄZKOWE Wartowi wcale się to nie spodobało, chociaż właściwie nie zrozumiał treści. Pomyślał sobie tak: zanim wejdę do środka, rozejrzę się nieco po okolicy. Wywieszka nad włazem do tunelu zniechęciła go – nie wiedzieć czemu – do wejścia, a sam tunel wydał mu się nagle złowieszczy. Wart ostrożnie poruszył czułkami, zastanawiając się nad treścią wywieszki, a jednocześnie sprawdzając działanie nowych zmysłów i badając własne możliwości w owadzim świecie. Potem długo czyścił czułki przednimi odnóżami: muskał je i wygładzał, jak łotrzyk z epoki królowej Wiktorii podkręcający swój zabójczy wąsik. Ziewnął – gdyż i mrówki ziewają, a także przeciągają się, całkiem jak ludzie. Wtem uświadomił sobie coś, co już od pewnego czasu domagało się jego uwagi: wyraźny i naglący odgłos wewnątrz czaszki. Zresztą, może nie był to odgłos, tylko specyficzny zapach – a najprościej będzie przyrównać zjawisko do transmisji radiowej. Przekaźnikiem były czułki. Muzyka (nazwijmy ją tak dla uproszczenia), którą słyszał Wart, miała rytm monotonny jak puls, a towarzyszyły jej słowa takie, jak: wtorek-worek-korek- stworek, albo mamcia-mamcia-mamcia, albo taki-siaki-owaki, albo ty-my-bzy. Wartowi z początku nawet się to podobało, zwłaszcza luba-gruba-zguba, dopóki nie odkrył, że teksty powtarzają się w kółko i po skończeniu każdej serii zaczyna się druga, identyczna. Po godzinie Wartowi robiło się od tego niedobrze. W jego głowie – podczas przerw w monotonnej muzyce – rozbrzmiewał też inny głos: były to komunikaty. Na przykład: „Wszyscy dwudniowi zostają przemieszczeni do Nawy Zachodniej”, albo „Numer 210 397/WD zgłosi się do oddziału zupaków na miejsce 333 105/WD, który wypadł z gniazda”. Głos był aksamitny i bezosobowy – cały jego urok był jakby wystudiowany, niczym kuglarska sztuczka. Był to głos martwy. Chłopiec, a raczej mrówek, oddalił się od fortecy, postanawiając mimo wszystko podjąć planowany rekonesans. Niepewnie badał usianą głazami pustynię, bojąc się trafić tam, skąd padały rozkazy, a zarazem nudząc się śmiertelnie ograniczonym polem widzenia. Między głazami prowadziły ścieżynki – kręte dróżki, zarazem celowe i pozbawione celu: niektóre z nich wiodły do składu ziarna, a inne w innych kierunkach, których celowości Wart nie umiał stwierdzić. Jedna ze ścieżek kończyła się grudą, pod którą widniało naturalne zagłębienie. W zagłębieniu tym, stwarzając znane już Wartowi wrażenie bezcelowej celowości, leżały dwa mrówcze trupy. Ciała złożone były porządnie i niechlujnie zarazem, tak jakby przyniósł je na to miejsce ktoś bardzo porządny, ale przyniósłszy – zapomniał nagle, po co to zrobił. Martwe mrówki leżały skulone i nie wydawały się ani zadowolone, ani zasmucone z powodu własnej śmierci. Leżały i już – jak dwa krzesła. Gdy Wart stał i przyglądał się zwłokom, ścieżką nadeszła żywa mrówka, niosąc trzeciego trupka. – Witaj, Barbarusie! – pozdrowiła Warta. Chłopiec uprzejmie odpowiedział: – Witaj. W pewnym sensie – o czym wcale nie wiedział – Wart miał szczęście. Merlin nie zapomniał wyposażyć go we właściwy dla gniazda zapach. Gdyby bowiem pachniał jakimkolwiek innym gniazdem, mrówki natychmiast by go uśmierciły. Gdyby panna Cavell była mrówką, należałoby wyryć na jej pomniku sentencję: ZAPACH TO JESZCZE NIE WSZYSTKO Nowo przybyła mrówka byle jak rzuciła zwłoki na ziemię i zajęła się odciąganiem na bok starych nieboszczyków. Najwyraźniej głowiła się, jak ich rozmieścić. To znaczy: wiedziała, że trzeba ułożyć ciała w pewnej konfiguracji, ale nie miała pojęcia, w jakiej. Zachowywała się jak człowiek, który w jednej ręce trzyma filiżankę z herbatą, w drugiej kanapkę, a chciałby jeszcze zapalić zapałką papierosa. Tyle, że znajdujący się w tej sytuacji człowiek wpadłby w końcu na światły pomysł odstawienia filiżanki i odłożenia kanapki, zanim wziąłby do rąk papierosa i zapałki – ta mrówka natomiast położyłaby kanapkę, podniosła zapałkę, położyła zapałkę, wzięła papierosa, podniosła kanapkę, odstawiła filiżankę, wzięła papierosa, a w końcu odłożyła kanapkę i wzięła zapałkę. Działała w myśl zasady, że jeśli długo próbować, to może w końcu coś z tego wyjdzie. Była cierpliwa. Nie myślała w ogóle. Tak długo zmieniała ułożenie trzech trupków, że wreszcie wszystkie trzy spadły pod grudę – i właśnie na tym polegało zadanie grabarza, żeby się tam znalazły. Wart obserwował działania mrówki ze zdumieniem, które powoli przeradzało się w irytację, a na koniec w odrazę. Miał ochotę spytać mrówki, czemu choć chwilę nie pomyśli, zanim się weźmie do dzieła, co jest typowym odruchem człowieka obserwującego partacką robotę. Wartowi cisnęły się na język również inne pytania – na przykład: „Czy odpowiada ci zawód grabarza?”, „Czy jesteś niewolnikiem?”, a nawet „Czy jesteś szczęśliwy?”. Niezwykłe było jednak to, że Wart nie był w stanie zadać tych pytań. Aby je zadać, musiałby przełożyć słowa na język mrówek i przekazać treść za pośrednictwem czułków. Usiłując tego dokonać, stwierdził z rozpaczą, że język mrówek w ogóle nie zawiera słów, która są mu potrzebne do wyrażenia tego, co chciał wyrazić. Nie było w tym języku słowa „szczęście”, nie było słowa „wolność”, ani nawet „lubić”. Nie było też przeciwieństw wymienionych słów. Wart poczuł się jak niemowa, który próbuje krzyknąć „Pali się!”. W języku mrówek, najbliższe pojęciom Dobro i Zło były określenia Dozwolone i Niedozwolone. Mrówka-grabarz, zakończywszy przerzucanie zwłok, odwróciła się i podreptała z powrotem wąską dróżką, pozostawiając nieboszczyków w nieładzie. Stwierdziła, że Wart stoi jej na drodze, więc przystanęła i zaczęła mu grozić czułkami niby lufami czołgu. Trzeba przyznać, że z niemym, złowrogim hełmem oblicza, z włochatym ciałem i wyrostkami przypominającymi ostrogi na przednich odnóżach, wyglądała raczej nie jak czołg, ale jak zakuty w zbroję rycerz albo pancerny koń – a najbardziej jak obaj razem: wyglądała jak włochaty, opancerzony centaur. – Witaj, Barbarusie! – ozwała się powtórnie. – Witaj. – Czym się zajmujesz? – Nie zajmuję się niczym – odparł Wart, zgodnie z prawdą. Mrówkę na parę sekund zatkało, tak jak niewątpliwie zatkałoby was, gdyby Albert Einstein osobiście wyłożył wam swoje poglądy na temat przestrzeni kosmicznej. Następnie mrówka wyprężyła swoich dwanaście anten i nadała w eter taki oto komunikat: – Tu 105 978/UDC. Zgłaszam się z kwadratu piątego. W kwadracie piątym przebywa mrówka niespełna rozumu. Odbiór. Osobnika niespełna rozumu określiła słowem „Niedozwolony”. Wart z czasem przekonał się, że język mrówek zna tylko te dwa określenia: Dozwolony i Niedozwolony – i tylko nimi posługuje się w ocenach wszelkich zjawisk. Jeżeli zebrane przez zbieraczy nasiona były słodkie, nazywano je nasionami dozwolonymi. Jeżeli zawierały substancje szkodliwe, stawały się niedozwolone. Prosta sprawa. „Wtorki”, „mamcie” i „lube” w transmisjach melodycznych również uzyskiwały kompletną charakterystykę za pomocą niewinnego słówka – „dozwolone”. Transmisja muzyczna została na chwilę przerwana i przemówił aksamitny głos: – Kwatera Główna do 105 978/UDC. Podaj jego numer. Odbiór. – Podaj swój numer – przekazała Wartowi mrówka-grabarz. – Nie znam. Po otrzymaniu tej informacji Kwatera Główna poleciła grabarzowi zapytać nieznajomego, czy potrafi się wytłumaczyć. Grabarz przekazał pytanie. Przekazał je wiernie, nie tylko słowami, ale nawet głosem Kwatery Głównej. Wart poczuł się zagrożony i zły – a były to dwa uczucia, których szczególnie nie znosił. – Owszem, mogę – odparł z przekąsem, gdyż było dla niego oczywiste, że mrówka i tak nie pozna się na ironii. – Upadłem na głowę i wszystko zapomniałem. – Tu 105 978/UDC. Niedozwolona mrówka cierpi na zanik pamięci, spowodowany wypadnięciem z gniazda. Odbiór. – Kwatera Główna do 105 978/UDC. Niedozwolona mrówka ma numer 42 436/WD. To ona wypadła dziś rano z gniazda podczas robót oddziału miażdżącego. Jeżeli jest w stanie podjąć obowiązki – (na „jest w stanie podjąć obowiązki” mowa mrówek miała prostą formułę – „dozwolona”, tyczącą się wszystkiego, co nie było „niedozwolone”, ale dość już tych rozważań językowych) – to proszę zlecić 42 436/WD natychmiastowy powrót do oddziału miażdżącego, gdzie zwolni ze służby 210 021 /WD, posłanego tam na zastępstwo. Odbiór. Grabarz powtórzył Wartowi komunikat. Okazało się, że Wart – nawet gdyby bardzo się wysilał – nie mógł wymyśleć dla siebie lepszego usprawiedliwienia niż upadek na głowę, gdyż mrówkom istotnie zdarzały się wypadnięcia z gniazda. Były to mrówki z gatunku zwanego Mess or barbarus. – Doskonale. Grabarz natychmiast stracił zainteresowanie dla Warta i ruszył ścieżką na poszukiwanie nowego trupa czy też innego obiektu nadającego się do przemieszczenia. Wart udał się w przeciwnym kierunku, na spotkanie z oddziałem miażdżącym. Zapamiętał własny numer, a także numer osobnika, którego miał zwolnić ze służby. Oddział miażdżący stał kołem w jednej z zewnętrznych sal fortecy i wyglądał jak grupa fanatyków religijnych, oddająca się swoim rytuałom. Wart włączył się do kręgu, ogłaszając jednocześnie, że 210 021/WD ma polecenie wrócić do centrali. Następnie jął, za przykładem innych, napychać się słodką miazgą. Mrówki uzyskiwały ją drogą skrobania nasion zebranych przez inne oddziały. Wiórki należało przeżuwać tak długo, aż przybrały postać papki, czy też zupki, a następnie trzeba je było przełknąć i zmagazynować we własnym wolu. Z początku Wart jadł łapczywie, gdyż pokarm był pyszny, ale już po krótkim czasie czynność ta przestała mu sprawiać przyjemność. Nie rozumiał dlaczego. Żuł i połykał rytmicznie, za przykładem reszty oddziału, ale całość imprezy przypominała jedzenie na niby albo scenę teatralną. A zarazem miało to w sobie coś z koszmarnego snu, w którym człowiek bez chwili przerwy faszeruje się kitem i nie może przestać. Przy stercie nasion trwała ciągła rotacja. Mrówki, które już wypełniły swoje wola po brzegi, oddalały się w głąb fortecy, na ich miejsce zaś ciągnęły stamtąd procesje mrówek pustych. Z tym, że była to stale ta sama dwunastka, krążąca w tę i z powrotem – i tak przez całe życie. Wart nagle zrozumiał, że pokarm, który połyka, wcale nie trafia mu do żołądka. Tylko na samym początku pracy maleńka porcja zasiliła jego prywatny organizm. Cała reszta pożywienia lądowała w górnym żołądku, zwanym inaczej wolem, skąd można ją było usunąć. Gdy Wart to pojął, olśniła go kolejna myśl: że oto zaraz uda się z grupką napasionych w kierunku zachodnim, po to tylko, by się pozbyć zgromadzonego ładunku w jakiejś spiżarni. Oddział miażdżący plotkował swobodnie podczas pracy. Wart uznał to początkowo za dobry znak i bacznie nadstawiał ucha, łowiąc każde słowo. – Ajajaj! – odezwała się jedna mrówka. – Znowu nadają „Mamcia-mamcia- mamcia”. Uważam, że piosenka „Mamcia-mamcia-mamcia” jest urocza (dozwolona). W dobrym guście (dozwolona). Inna uwaga: – Uważam, że nasza Ukochana Przywódczyni jest cudowna, a wy, jak sądzicie? Mówią, że podczas ostatniej wojny odniosła trzysta ukłuć i została odznaczona Mrówczym Krzyżem Walecznych. – Jakie to szczęście, że urodziłyśmy się w Gnieździe A, nie sądzicie? Okropnie byłoby należeć do tych paskudnych B. – Pamiętacie 310 099/WD? To było straszne! Oczywiście, został stracony na miejscu, na specjalny rozkaz naszej Ukochanej Przywódczyni. – Ajajaj! Znowu nadają „Mamcia-mamcia-mamcia”. Uważam, że piosenka „Mamcia-mamcia-mamcia”... Wart z pełnym wolem oddalił się w głąb gniazda. Darował sobie wysłuchanie kolejnej rundy wypowiedzi. Te mrówki nie miały nic do powiedzenia – żadnych nowinek, żadnych sensacji – kompletnie nic. Nigdy nie przytrafiało im się nic nowego. Nawet uwagi o egzekucji zamknięte były w formułki i zmieniano jedynie numer rejestracyjny przestępcy. Zaczynało się od „Mamci-mamci-mamci”, potem następowała pochwała Ukochanej Przywódczyni, dalej uwagi o nieznośnym Barbarusie B, a na koniec podsumowanie ostatniej egzekucji. I tak w kółko. Do tego jeszcze wszystko, co ukochane, cudowne, wspaniałe, itepe, określane było jednym słowem: dozwolone, a wszystko, co nieładne – drugim słowem: niedozwolone. Chłopiec znalazł się w hallu fortecy, gdzie setki mrówek wylizywały i karmiły oseski, znosiły w rozliczne nisze materiał ocieplający dla wyrównania temperatury, otwierały i zamykały kanały wentylacyjne. Pośrodku siedziała Doskonale Spokojna Przywódczyni: składała jaja, wysłuchiwała transmisji, wydawała rozkazy, zarządzała egzekucje. Otaczało ją morze uwielbienia. (Wart dowiedział się później od Merlina, że reguła przejmowania następstwa po przywódczyni zależy od gatunku mrówek. Na przykład, w Bothriomyrmeksie, butna założycielka Nowego Zakonu napadała na gniazdo Tapinomy i wskakiwała na plecy starej tyranicy. Ukryta w zapachu swej ofiary, powoli odcinała jej łeb, a gdy skończyła – sama stawała się prawowitą przywódczynią.) Okazało się, że nie ma żadnej spiżami na przeżutą ciapaję. Po prostu: kto był głodny, ten zatrzymywał Warta, kazał mu otwierać gębę i pożywiał się wprost z jego wola. O czymś takim jak poszanowanie godności jednostki nigdy tu nie słyszano. Mrówki są bezosobowe. Wart stanowił dla nich przenośny bufet, one zaś były mechanicznymi pochłaniarkami jego zawartości. A więc nie był nawet panem własnego żołądka. Właściwie nie ma powodu, żebyśmy się szczegółowo zajmowali mrówkami – to nie jest przyjemny temat. Dość powiedzieć, że nasz młody przyjaciel żył wśród nich, podporządkowywał się ich obyczajom, obserwował je, starając się jak najwięcej zrozumieć – lecz nie mógł zadawać mrówkom żadnych pytań. Nie tylko dlatego, że w mowie mrówek nie istniały słowa do nazwania tego, co interesuje człowieka – czyli niemożliwe, na przykład, byłoby zapytanie mrówki o to, czy wierzy w Życie, Wolność i Prawo do Szczęścia. Również dlatego, że w świecie mrówek niebezpiecznie było pytać o cokolwiek. Każdego, kto zadawał pytania, uważano za osobnika niespełna rozumu. Mrówki bowiem nie znają pytań, a jedynie polecenia. Wart dreptał z gniazda do sterty nasion i z powrotem, zachwycał się piosenką „Mamcia-mamcia-mamcia”, posłusznie rozwierał szczęki przed każdym głodomorem – i cały czas usiłował to wszystko zrozumieć. W późnych godzinach popołudniowych jakaś żądna przygód mrówka przeszła na drugą stronę po moście ze słomki, który Wart przerzucił był między szklanymi płytkami na polecenie Medina. Mrówka należała do tego samego gatunku, co mieszkanki fortecy, ale pochodziła z drugiego gniazda: z Gniazda B. Natknęła się na sprzątaczkę, która bezzwłocznie ją uśmierciła. Ledwie o tym doniesiono do Kwatery Głównej, treść transmisji uległa zmianie. Ściśle rzecz biorąc, zmiana nastąpiła po odkryciu przez szpiegów sporych zapasów nasion w Gnieździe B. W miejsce piosenki „Mamcia-mamcia-mamcia” zabrzmiała pieśń „Mrówkolandia ponad wszystko!”, a ciąg poleceń przerwano na rzecz pogadanek o wojnie, patriotyzmie i sytuacji gospodarczej. Aksamitny głos obwieścił, że wokół Ukochanej Ojczyzny zaciska się pierścień znienawidzonych Obcognieźdźców, a chór odśpiewał: Gdy wraża krew po ostrzu płynie, To, bracie, wszystko gra! Potem nastąpiła pogadanka o Mrówce-Ojcu, który w niezgłębionej mądrości swojej ustanowił, że Obcognieźdźcy mają być po wsze czasy niewolnikami Tugnieźdźców. Tymczasem Ukochana Ojczyzna stanęła na krawędzi upadku gospodarczego, mając do dyspozycji tylko jedno źródło żywności – należy więc czym prędzej położyć kres tej niedopuszczalnej sytuacji, która zagraża samym podstawom istnienia Ukochanej Rasy. Dalej informowano o tym, że zagrożony został majątek narodowy Tugnieźdźców, że czeka ich pogwałcenie granic, uprowadzenie zwierząt gospodarskich, czyli żuków, i zagłodzenie zbiorowego organizmu. Wart z uwagą wysłuchał aż dwóch transmisji, żeby móc później zrelacjonować ich treść. Audycja pierwsza oparta była na następujących założeniach: A. Głodujemy, bo jest nas za dużo. B. Dlatego należy zachęcać rodziny wielodzietne do jeszcze intensywniejszego rozmnażania się, żeby nas było jeszcze więcej i żebyśmy jeszcze bardziej głodowali. C. Kiedy będzie nas już naprawdę mnóstwo i wszyscy będą stale chodzić głodni, wówczas stanie się rzeczą oczywistą, że mamy prawo sięgać po zapasy innych gniazd. Zwłaszcza, że dysponować będziemy liczną i solidnie wygłodzoną armią. Logiczny wywód niezwłocznie wcielono w życie, produkcja osesków potroiła się (Merlin przez cały czas dostarczał papki obu gniazdom) – a trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że głodujące narody nigdy nie głodują do tego stopnia, żeby nie mogły sobie pozwolić na kosztowne zbrojenia – i dopiero wtedy zaczęto nadawać audycję numer dwa. Jej założenia były następujące: A. Jest nas więcej niż ich, a zatem mamy prawo do ich papki. B. Ich jest więcej niż nas, a zatem chcą nas podstępnie pozbawić naszej papki. C. Jesteśmy rasą waleczną, a zatem mamy naturalne prawo do podporządkowania sobie tych mięczaków. D. Oni są rasą wojowniczą, która, stosując niedozwolone środki, chce sobie podporządkować nasz pokój miłujący naród. E. Musimy atakować w obronie własnej. F. Skoro oni się bronią, to znaczy, że nas atakują. G. Jeżeli my nie zaatakujemy ich dziś, to oni zaatakują nas jutro. H. A w ogóle, to my ich wcale nie atakujemy, my im niesiemy nieocenione dobrodziejstwa cywilizacji. Po audycji numer dwa zaczęły się ceremonie religijne. Te zaś – o czym Wart dowiedział się później – datowały się z baśniowej przeszłości, tak odległej, że trudno im było przypisać jakiekolwiek daty: z czasów przed nastaniem komunizmu w świecie mrówek. W owych czasach mrówki żyły podobnie jak dziś ludzie, a niektóre obrzędy były zaiste imponujące. Śpiewano, na przykład, psalm, rozpoczynający się (z uwzględnieniem, naturalnie, różnic językowych) od dobrze nam znanych słów. „Ziemią włada Miecz i wszystko, co z Miecza pochodzi, i kompas bombowca, i ci, co z nieba bombardują”. Psalm kończył się mrożącą krew w żyłach konkluzją: „O, wy, Bramy! Wysadźcie się w powietrze! Wy, Wieczne Odrzwia, pęknijcie z wielkim hukiem, by wkroczyć mógł Król Chwały! A kimże jest Król Chwały? Pan, Władca wszystkich duchów – to On jest Królem Chwały!”. Przeciętna mrówka ani nie wzruszała się pieśniami, ani nie interesowała się pogadankami. Przeciętna mrówka wszystko akceptowała bez szemrania. Dla przeciętnej mrówki wszystko stanowiło część rytuału, do którego należały piosenki o Mamci i pochwały Ukochanej Przywódczyni. Przeciętna mrówka nie oceniała rytuału w kategoriach dobre-złe, emocjonujące, rozsądne czy też okropne. Przeciętna mrówka w ogóle nie oceniała rytuału, tylko akceptowała go jako dozwolony. Wypowiedzenie wojny nastąpiło nadspodziewanie szybko. Naprawiono umocnienia, efekty musztry były wzorowe, a na murach widniały hasła patriotyczne: „Papka albo krew!” oraz „Wierni swojemu zapachowi”. Wart stracił wszelką nadzieję. Głosy, które bezustannie gadały w jego głowie i których nie dawało się wyłączyć, zakaz życia prywatnego, który pozwalał innym żywić się wprost z jego żołądka, a jeszcze innym wyśpiewywać pod jego czaszką, bezbarwna obojętność, która zastąpiła wszelkie uczucie, system wartości oparty na dwóch pojęciach, śmiertelna monotonia, gorsza niż samo zło – wszystko to zabijało powoli radość życia, która cechowała dotąd całe dzieciństwo Warta. Potworne armie stanęły naprzeciwko siebie, gotowe toczyć bój o nie istniejącą granicę między szklanymi płytkami – i właśnie w tej chwili Merlin pospieszył chłopcu na ratunek. Za pomocą czarów przeniósł zdesperowanego badacza zwierząt z powrotem do łóżka – a Wart bynajmniej nie miał mu tego za złe. ROZDZIAŁ XIV Jesienią wszyscy sposobili się do zimy. Wieczory upływały na ratowaniu długonogich pająków z płomieni świec i pochodni. Za dnia prowadzało się krowy na wysokie ścierniska i zachwaszczone łąki, które ominął sierp żniwiarza. Świnie zaganiano pod las, gdzie chłopcy otrząsali dla nich żołędzie z dębów. Każdy miał swoje zajęcie. Ze stodoły dobiegał monotonny odgłos cepów; na równych zagonach powolne i niezmiernie ciężkie pługi żeglowały w tę i z powrotem, szykując grunt pod przyszłoroczne żyto i pszenicę; za pługami ciągnęli siewcy, każdy z workiem ziarna u szyi, i sypali ziarno w ziemię, równo i rytmicznie: prawa ręka – lewa noga, lewa ręka – prawa noga. Grupy zbieraczy wracały z lasu, wiodąc wozy drabiniaste wyładowane ściółką i wyśpiewując, zgodnie z prawdą: Susz wiezieni do domu, nim lato przeminie, Niech nasze bydlęta miękko mają w zimie! Inni zaś ciągnęli kłody na opał do pałacowych kominków. W cierpkim powietrzu cały las dzwonił głosami chrząszczy. Wszyscy byli najzupełniej szczęśliwi. To prawda, że Normanowie uczynili Sasów swoimi niewolnikami – ale prawdą jest również i to, że praca zniewolonych Sasów w niczym się nie różniła od nisko płatnej roboty dzisiejszego najemnego chłopa. Wszystko zależy od punktu widzenia. A jeżeli panem był taki Sir Ector – nie głodował u niego nikt, czy to człowiek wolny, czy niewolnik. Skoro właściciel stada bydła uznałby niewątpliwie za głupotę głodzenie własnych krów, to czemu właściciel niewolników miałby dobrowolnie morzyć głodem swoich ludzi? Bądźmy szczerzy: dzisiejszy najemny robotnik rolny godzi się pracować za śmiesznie niską opłatę, bo wie, że nikt nie żąda od niego, aby za tę cenę sprzedawał nie tylko swoją pracę, ale i duszę – w mieście jest inaczej – a taka właśnie swoboda ducha panowała na wsi od czasów najdawniejszych. Pracownicy Sir Ectora byli najemnikami. Mieszkali całymi rodzinami w jednoizbowych chatach, wraz z kurami, trzodą chlewną, a niektórzy nawet i z krową, najczęściej imieniem Mućka. Obyczaj ten może się nam wydawać niesmaczny i wysoce niehigieniczny, ale im się to podobało. Był to lud zdrowy, oddychający powietrzem wolnym od fabrycznych wyziewów i – co dla nich było najważniejsze – pracujący w zgodzie z własnymi zdolnościami i zamiłowaniami. Wiedzieli, że Sir Ector jest z nich dumny. Cenił ich nawet wyżej niż swoje bydło, a że bydło cenił wyżej niż cokolwiek innego, z wyjątkiem własnych dzieci, przeto fakt ten znaczył niemało. Sir Ector doglądał swoich wieśniaków, pracował wraz z nimi, dbał o ich dobrobyt i nieomylnie potrafił odróżnić dobrego robotnika od złego. Był urodzonym gospodarzem i należał do tych, którzy, płacąc robotnikom tyle a tyle szylingów tygodniowo, potrafią nieraz zapłacić i dwa razy tyle za pracę na ochotnika po godzinach, dać darmo chatę czy upominek w postaci mleka, jaj i domowego piwa na dokładkę. W Gramarii żył w owym czasie niejeden pan srogi i despotyczny – istny gangster feudalny, z którym walczyć przyszło królowi Arturowi – ale zło tkwiło w złych ludziach, którzy systemu feudalnego nadużywali, nie zaś w samym systemie. Sir Ector z marsowym czołem doglądał jesiennych prac. Zaszedłszy na skraj zagonu pszenicy, gdzie, skryta w żywopłocie, siedziała starowinka, mająca za zadanie odstraszać od ziarna wrony i gołębie, usłyszał znienacka dziki wrzask owej babci na wróble i ze strachu aż wyskoczył w powietrze. Nerwy go zawodziły. – Do diaska! – zaklął Sir Ector. A po chwili namysłu dodał głośno, z urazą: – Bogu niech będzie chwała! – po czym wyjął z kieszeni list i jeszcze raz go odczytał. Udzielny pan na zamku Puszczy Dzikiej nie był zwyczajnym gospodarzem: piastował on też rangę kapitana, mógł więc w dowolnej chwili zorganizować i poprowadzić odsiecz na rozbójników. Poza tym, jako entuzjasta sportu, chętnie oddawał się walce na kopie, gdy tylko czas mu na to pozwalał. Ale i to jeszcze nie wszystko. Sir Ector był również tytułowanym królewskim myśliwym i osobiście polował po lasach z własną sforą. Gapa, Mądral, Febe, Koli, Gerland, Talbot, Lucuś, Lufka, Apollo, Ortos, Bryś, Dreptak, Boy, Lew, Korek, Toby, Karo i Kawałł nie były to bynajmniej pieski pokojowe: stanowiły niezrównaną sforę Puszczy Dzikiej, urzędującą w lesie dwa razy na tydzień pod rozkazami Sir Ectora. Oto co stało w liście (tłumaczy się z łaciny): KRÓL DO SIR ECTORA, et cetera. Posyłamy do was imć Wiliama Twyti, Wielkiego Łowczego, wraz z towarzystwem, aby zapolowali w Puszczy Dzikiej ze sforą naszych psów dzikarzy (canibus nostris porkericis) i ubili ze dwa, trzy dziki. Waszym, Sir Ectorze, zadaniem, będzie nasolić upolowane mięso i zachować je w dobrym stanie, skóry zaś wyprawić wedle instrukcji wzmiankowanego Wiliama. Polecamy też, abyście naszym ludziom zapewnili utrzymanie tak długo, jak długo z naszego rozkazu pozostawać będą w waszych włościach, koszta zaś wszelakie, et cetera, pokryjemy osobiście, et cetera. Podpisano w Tower, Londyn, 20 listopada, w roku dwudziestym naszego panowania Uther Pendragon 12 Uther. Puszcza należała do Króla i Król miał wszelkie prawo polować w niej ze swoimi psami. Król utrzymywał liczną gromadę gąb do wyżywienia – i dwór, i wojsko – nic więc dziwnego, że stale potrzebował solonego mięsa dzików, jeleni i tak dalej. Król był w prawie. Nie zmieniało to wszakże faktu, że Sir Ector uważał puszczę za swoją własność i nie w smak mu były harce obcej sfory – tak jakby jego własne psy nie potrafiły upolować głupiego dzika! Królowi zależało tylko na paru dzikach i Sir Ector z przyjemnością sam dostarczyłby mu zwierzynę. Obawiał się, że horda królewskich dworaków zakłóci spokój zwierzyńca – z tymi mieszczuchami nigdy nic nie wiadomo – i że Wielki Łowczy Królewski może kręcić nosem na skromną oprawę polowania, czym podbuntuje zamkowych myśliwych, a kto wie, czy nie zechce się wtrącać do zarządzania psiarnią! Sir Ector wstydził się po prostu swojego skromnego gospodarstwa. Istniał i drugi problem: gdzie, do licha, ulokować królewskie psy? Czy Sir Ector miał własną sforę wygnać na dwór, a królewskie ogary zaprosić do psiarni? – Bogu niech będzie chwała! – westchnął obłudnie, po raz nie wiadomo który, nieszczęsny gospodarz. To było gorsze od dziesięciny. Sir Ector schował przeklęty list do kieszeni i zszedł z zaoranej miedzy. Chłopi, widząc go, uśmiechali się pod wąsem i mówili: – Naszego pana znów, widać, coś ugryzło! Toż to istna tyrania – mówił sobie w duchu Sir Ector. Nic innego. Historia powtarzała się rok w rok, ale to w niczym nie zmieniało nastroju Sir Ectora. Sir Ector co roku w ten sam sposób rozwiązywał problem psiarni – a mimo to problem ów dręczył go równie dotkliwie za każdym razem. Trzeba będzie sprosić na łowy sąsiadów, błysnąć przed Wielkim Łowczym – to zaś oznaczało konieczność rozesłania umyślnych z zaproszeniami po całej puszczy – do Sir Grummore’a i tak dalej. Należało też zadbać o odpowiednią oprawę polowania. Król pisał wcześnie, co mogło oznaczać, że chce przysłać swojego człowieka na samo otwarcie sezonu łowieckiego, które przypadało na dzień 25 grudnia. Gość mógłby się wtedy uprzeć przy Łowach Bożonarodzeniowych, w których uczestniczą setki pieszej obławy, wszyscy drą się wniebogłosy, płoszą dzika, depczą zasiane pola – krótko mówiąc: czynią okropne szkody, wiele szumu, a mało efektu. I skąd Sir Ector miałby już w listopadzie wiedzieć, gdzie w grudniu pojawią się dziki? Świnia nie ma zwyczaju opowiadać się gospodarzowi. Nie koniec na tym. Obyczaj nakazywał, aby pies, który ma latem polować na rogacza, był w okresie Bożego Narodzenia wystawiony na dzika. Polowanie na dzika stanowiło więc sam początek psiej edukacji, która wiodła potem dalej, poprzez rogacze itepe, aż po grubego zwierza – to zaś oznaczało, że szanowny Łowczy Królewski przywiezie ze sobą istne psie przedszkole, które wszystkim niechybnie da się we znaki. – A niech to! – zaklął Sir Ector i tupnął ze złości prosto w błoto. Chwilę stał w miejscu z wielce ponurą miną, patrząc, jak jego dwaj synowie gonią ostatnie spadające liście. Chłopcy nie z tym zamiarem wyszli z domu – bo nawet oni w tych zamierzchłych czasach nie wierzyli już przesądowi, że każdy złapany w końcu jesieni liść oznacza jeden pogodny miesiąc na następny rok – ale skusił ich do zabawy zachodni wiatr, który zrywał z drzew ostatnie złote proporczyki i gnał je przed sobą jak nieuchwytne klejnoty. Chłopców zachwycała sama gonitwa, krzyk i śmiech, i zawrót głowy, gdy się patrzyło do góry, i gwałtowne wyskoki za zwinnymi liśćmi, które, niczym żywe stworzenia, umykały sprytnie spod palców. Hasali jak dwa fauny po ruinach kończącego się roku. Ramię Warta już się zagoiło. Sir Ector doszedł do wniosku, że jest na świecie tylko jeden człowiek, który może pokazać Wielkiemu Łowczemu, na czym polega prawdziwe polowanie. Człowiekiem tym był Robin Hood. Podobno ostatnio wołali go Robin Wood – jakaś nowa moda. Wood czy Hood – wszystko jedno, dość, że on jeden wiedział na pewno, gdzie szukać dorodnego odyńca. Przecież żywił się dziczyzną od miesięcy, więc musiał umieć ją zdobywać, nawet poza sezonem. Tylko że to jakoś nieładnie – myślał dalej Sir Ector – prosić człowieka o naprowadzenie na zwierzynę, a nie zabrać go na łowy. A z drugiej strony – co powiedziałby Łowczy Królewski, co powiedzieliby sąsiedzi na towarzystwo leśnego partyzanta przy biesiadnym stole? Ten Robin Wood to w gruncie rzeczy przyzwoity gość: porządny facet i dobry sąsiad. Nieraz ostrzegł Sir Ectora przed rabusiami z bagien, a sam nigdy nie wchodził mu w paradę. Więc co to komu szkodziło, że od czasu do czasu ustrzelił sobie parę funtów dziczyzny? Puszcza, jak to mówią, niemała: starczy dla wszystkich. Najważniejsze, żeby była zgoda – oto była dewiza życiowa Sir Ectora. Nie wszyscy sąsiedzi podzielali jednak ten pogląd. Ogrom puszczy stanowił problem sam w sobie. Co innego polowanko w sztucznym, na dobrą sprawę, lesie – takim jak Windsor, gdzie zwykł polować Król – a co innego w Puszczy Dzikiej. Załóżmy, że słynna sfora Jego Wysokości rzuci się w pogoni za jednorożcem. Wiadomo, że jednorożca nie da się złapać, jeżeli nie ma się na przynętę młodej dziewicy (na której łonie jednorożec potulnie, z własnej woli, składa biały łeb zdobiony perłowym rogiem), więc szczeniaki gnałyby za nim coraz głębiej w las, nigdy by go nie dopadły, same by się pogubiły – i co wtedy Sir Ector powiedziałby swemu władcy? Zresztą chodziło nie tylko o jednorożca. W Puszczy żyła przecież słynna Bestia: stworzenie z głową węża, korpusem lamparta, zadem lwa i nogami jelenia, czyniące w biegu hałas równy sześćdziesięciu psom gończym i zdolne z łatwością dać radę każdemu zastępowi królewskich szczeniaków. I dobrze im tak. Lecz gdyby przypadkiem imć Wiliam Twyti zdołał uśmiercić Bestię Dyżurną – co rzekłby na to Król Pellinore, stały tropiciel owej Bestii? Były też w Puszczy małe smoczki, żyjące pod kamieniami i syczące jak imbryki – niezmiernie groźne plugastwo. Nie mówiąc już o tym, że królewskie pieski mogłyby się natknąć i na dużego smoka. Albo na gryfa. Rozważywszy wszystkie możliwości Sir Ector poczuł się nieco lepiej. Uznał, że byłoby to nawet zabawne, gdyby imć Twyti i jego zakichane pieseczki natknęli się na Bestię Dyżurną i gdyby Bestia Dyżurna pożarła całe towarzystwo, co do sztuki. Rozweselony tą wizją Sir Ector zrobił w tył zwrot na skraju ornego pola i pokuśtykał do domu. Kiedy się zbliżał do żywopłotu, w którym siedziała zamaskowana Baba na Wróble, miał szczęście wcześniej niż ona zauważyć nadlatujące gołębie i wydał przeraźliwy okrzyk, na który babcia wyskoczyła w górę jak oparzona, nie inaczej jak Sir Ector na jej wrzaski, co mu dało pełną satysfakcję. – Dobrej nocy, poczciwa kobieto! – rzekł dobrotliwie Sir Ector, gdy Baba na Wróble na tyle doszła do siebie, że mogła złożyć przed nim dyg. Sir Ector wpadł w tak doskonały humor, że po drodze wstąpił do proboszcza, który mieszkał w połowie wsi, i zaprosił go na kolację. Następnie wspiął się po schodach pod świetlik, gdzie miał swoją prywatną komnatę i zasiadł ciężko przy stole, aby w ciągu dwóch albo trzech godzin, które go dzieliły od wieczornego posiłku, wystosować wiernopoddańcze pismo do Króla Uthera. Dwie-trzy godziny to wcale nie było za długo, jeśli wziąć pod uwagę ostrzenie piór, sypanie nadmiernych ilości piasku wysuszającego, spacery na podest i z powrotem, mające na celu zapytanie lokaja, jak się poprawnie pisze to czy owo, oraz rozpoczynanie listu od nowa, ilekroć przestawał się nadawać do pokazania komukolwiek. Sir Ector siedział w górnej komnacie, a coraz bardziej zimowe słoneczko głaskało go po łysinie szerokimi, pomarańczowymi promieniami. Sir Ector wyskrobywał błędy, chlapał atramentem, ogryzał w morderczym namyśle koniec pióra, a mrok w komnacie gęstniał i gęstniał. Była to komnata wielkości jadalni głównej na parterze, nad którą też się znajdowała, ale że położona była na piętrze – wyposażenie jej w wielkie południowe okna nie przedstawiało żadnego ryzyka z punktu widzenia obronności. Komnata miała dwa kominki. W każdym z nich tkwiły spopielałe kłody, które w miarę zstępowania słońca z nieboskłonu zmieniały barwę z szarej na czerwoną. Przy kominkach ulubione psy Sir Ectora niuchały przez sen, drapały się w obronie przed pchłami lub ogryzały wykradzione z kuchni baranie gnaty. Na żerdzi w kącie stał zakapturzony sokół wędrowny – nieruchomy bożek, zatopiony we śnie o innym niebie. Gdybyście dziś odwiedzili komnatę pod świetlikiem w Zamczysku Puszczy Dzikiej, nie znaleźlibyście tam żadnych sprzętów. Tylko słońce po dawnemu sączy się do środka przez kamienne okna grubości dwóch stóp, odbija się od lasek okiennych i syci szczególnym ciepłem murów z piaskowca – złocistym światłem starości. W pobliskim sklepie z pamiątkami znajdziecie niezłe kopie sprzętów, które ponoć zdobiły niegdyś komnatę pod świetlikiem: dębowych kufrów, kredensów z gotyckim ornamentem, zdobnych w maszkarony ludzi i aniołów – a może diabłów – a wszystko czarne, wywoskowane, błyszczące, obowiązkowo podziurawione przez korniki i przez swoją trumienną solidność żałosne, jako wspomnienia po dawno minionym życiu. Nie tak wyglądały w istocie sprzęty tej komnaty. Owszem, zdobiły je diabelskie główki i misterne boazerie, ale drewno było o siedem-osiem stuleci starsze niż to w sklepie z pamiątkami. Więc w przytulnym świetle zachodzącego słońca nie tylko laski okienne błyszczały miodową poświatą: wszystkie mocne, puste wewnątrz kufry (przykryte do siedzenia barwnymi kilimkami) złociły się barwą młodego dębu, a policzki diablików i cherubinków lśniły jak świeżo wypucowane pachnącym mydłem i wodą. ROZDZIAŁ XV Nastała Wilia Bożego Narodzenia. Nazajutrz miały się odbyć Wielkie Łowy. Musicie pamiętać, że działo się to w Gramarii, w dobie Wesołej Starej Anglii, gdy zażywni baronowie jadali palcami, a na biesiadnych stołach stawiano pawie z kompletnymi wachlarzami rozpostartych ogonów i patroszone łby dzików z wprawionymi na powrót kłami. W owych czasach nikomu się nie śniło o bezrobociu: przeciwnie, wszędzie było mało rąk do pracy. Lasy rozbrzmiewały odgłosami rycerzy walących się mieczami po hełmach, a jednorożce stukały srebrnymi kopytkami w blasku zimowego księżyca i wypuszczały w mroźną atmosferę kłęby arystokratycznej, błękitnej pary. Działy się cuda wielkie i krzepiące ducha. Lecz istniał w Starej Anglii jeszcze większy cud: pogoda, która nie płatała psikusów. Wiosną na łąkach posłusznie wyłaziły z ziemi małe kwiatuszki, rosa skrzyła się w słońcu, świergoliły ptaszęta. Latem było cudownie gorąco przez co najmniej cztery miesiące z rzędu, a jeśli padało, to tylko dla dobra plonów i tak się jakoś składało, że deszcz przychodził najczęściej w nocy, kiedy ludzie wypoczywali w łóżkach. Jesienią liście stawały w ogniu i drżały przed zachodnim wiatrem, z godnością oznajmiając smutne pożegnanie. Zimą zaś, której należały się tylko dwa miesiące w roku, śnieg leżał równo, na grubość trzech stóp, a odwilży nie było aż do wiosny. W wigilijny wieczór dookoła zamczyska Puszczy Dzikiej śnieg okrywał ziemię jak należało. Na blankach pokładły się ciężko białe czapy, jak grube warstwy lukru na przepysznym cieście, a w kilku dogodnych po temu miejscach śnieg przeistoczył się w krystalicznie czyste sople, niewiarygodnej wprost długości. Pacynki śniegu, ładniejsze niż kwiecie jabłoni, pokrywały gałęzie drzew, a z wioskowych dachów schodziły co pewien czas białe lawiny, ilekroć dostrzegły kogoś, komu warto spaść na głowę ku uciesze gawiedzi. Chłopcy lepili śnieżne kule, ale nigdy nie nadziewali ich kamieniami, żeby nie wyrządzić nikomu krzywdy, a wypuszczone na wyraj psy gryzły śnieg i tarzały się w nim, ogłupiałe lecz zachwycone, po czym energicznie wygrzebywały się z przepaścistych zasp. Fosa zamarzła i przemieniła się w lodowisko, o które z piekielnym zgrzytem tarły kości, służące ówczesnym ludziom za łyżwy, na brzegu fosy zaś wszystkich łyżwiarzy częstowano gorącymi kasztanami i korzennym miodem. Sowy pohukiwały rozgłośnie. Kucharze sypali małym ptaszkom całe misy okruchów. Wieśniacy nosili czerwone szale, a jeszcze żywszą czerwienią błyszczało oblicze Sir Ectora. Najczerwieńsze zaś były paleniska w chatach, kiedy siadało się przy nich wieczorami, gdy na dworze wył wicher i wałęsały się niezbyt nachalne wilczyska, które tylko od czasu do czasu zerkały przekrwionym okiem przez otwór od klucza do wnętrza tej czy owej chaty. Był wieczór wigilijny. Wszystko, co należało zrobić, zostało zrobione. Cała wieś zebrała się w sali jadalnej na uroczystą wieczerzę. Podano łeb dzika, dziczyznę, wieprzowinę, wołowinę, baraninę i kapłony – lecz nie podano indyka, gdyż ten gatunek drobiu nie został jeszcze wynaleziony. Podano też pudding ze śliwkami i rodzynkami w misce płonącej okowity, skąd trzeba było wyławiać kawałki palcami, a wtedy do palców przylepiały się małe, błękitne płomyki. Miodu do picia było ile kto chciał. Pito zdrowie Sir Ectora, wznosząc przy tym toasty: „Niechaj nam żyje nasz Pan!”, albo „Panie i panowie, za miniony pomyślny rok i oby następny nie okazał się gorszy!”. Padł pomysł odegrania pasjonującej sztuki dramatycznej, w której święty Jerzy, Saracen i komiczny Doktor dokonywali niebywałych wyczynów. Kolędnicy czystymi tenorami odśpiewali Adeste Fidelis, oraz Śpiewam o Pannie. Potem te dzieci, którym zrobiło się niedobrze z przejedzenia, grały w ciuciubabkę i inne stosowne do ich wieku gry, panny zaś i kawalerowie tańczyli obrazowe tańce, oparte na podaniach o Robin Woodzie. Krąg taneczny znajdował się pośrodku sali, gdyż stoły uprzednio zsunięto pod ściany. Starsi pozostali za stołami, zadowoleni, że już dawno wyrośli z fikania i brykania. Po pewnym czasie dołączyły do nich te dzieci, którym nie zrobiło się niedobrze z przejedzenia i które wkrótce się pospały, wsparłszy główki o piersi rodziców i dziadków. Przy stole głównym zasiadł Sir Ector z zaproszonymi na łowy rycerzami; uśmiechali się do siebie, kiwali głowami, popijali burgunda, kseres i małmazję. Na życzenie Sir Grummore’a poproszono o ciszę. Sir Grummore wstał i odśpiewał starą pieśń – hymn swojej szkoły. Występ nagrodzono burzliwymi oklaskami, chociaż Sir Grummore nie pamiętał słów i głównie nucił hymn przez sute wąsiska. Następnie, trącony łokciem przez sąsiada, podniósł się z miejsca Król Pellinore i zagrzmiał wielkim głosem: Ja jestem słynny Pellinore, z krainy słynnej Lincolnshire, Tropiłem Bestię wiele lat, zdeptałem za nią ziemi szmat, Aż los szczęśliwy pewnego dnia wieczorem Zetknął mnie z tu obecnym Sir Grummore ‘em. I od tamtego czasu Zażywam wywczasu W puchowym łożu A nie w ostępach lasu. – No bo tak – wyjaśnił Król Pellinore, czerwieniąc się jak panna, kiedy z powrotem zajął swoje miejsce i wszyscy klepali go po plecach, winszując wystąpienia. – Kolega Grummore zaprosił mnie do siebie po uroczym pojedynku, który odbyliśmy na polanie i ja od tego czasu gwiżdżę na głupią Bestię, niech się powiesi, no nie? – Słusznie, słusznie! – przyznali chórem obecni. – Człowiek ma w końcu tylko jedno życie. Potem wyzwano do prezentacji Wiliama Twyti, który przybył na zamek w przeddzień uroczystości. Słynny łowczy wstał z miną nie zdradzającą żadnych emocji i, utkwiwszy, na ile zdolny był to zrobić, zezujące spojrzenie w Sir Ectorze, odśpiewał następujący utwór słowno-muzyczny: Znasz-li Wiliama Twyti W kaftanie wiatrem podszytym? Znasz-li Wiliama Twyti, Co nigdy nie był pobity? Tak, znam Wiliama Twyti; Zatkajcie mu dziób, niech nie krzyczy, Niech kundle i róg zabiera I niech się tu nie wydzierał – Brawo! – zawołał z zachwytem Sir Ector. – Słyszeliście państwo? „Zatkajcie mu dziób!” Wyborne! A to ci równy gość! Kiedy zaczynał, pewien byłem, że chce się przechwalać. Wspaniali ludzie ci łowczy! Podajcie no małmazję Imć Twytiemu, z ukłonami ode mnie! Chłopcy przycupnęli pod ławami przy kominku. Wart trzymał Kawałła w objęciach. Kawałłowi nie odpowiadało gorąco pomieszczenia ani woń miodu, ani wrzaski biesiadników; chciał się wyrwać z ramion Warta, ale Wart trzymał go mocno, bo bardzo chciał się do kogoś przytulić. Wobec tego Kawałł musiał, chcąc nie chcąc, dotrzymać swemu panu towarzystwa. Leżał i ział, wywaliwszy długi, różowy jęzor. – Teraz niech wystąpi Ralf Passelewe. – Poczciwy Ralf! – Powiedz no nam, Ralfie, kto zakatrupił krowę? – Cisza, cisza, oddajmy głos panu Passelewe, który nic nie mógł na to poradzić. W samym końcu sali podniósł się z miejsca zażywny staruszek, tak jak to czynił przy podobnych okazjach od pięćdziesięciu lat. Sam miał lat co najmniej osiemdziesiąt pięć, ledwo widział, ledwo słyszał, a mimo to z zapałem zerwał się do odśpiewania dychawicznym głosikiem tej samej pieśni, którą umilał życie mieszkańcom Puszczy Dzikiej, zanim jeszcze Sir Ectora owinięto ciasno w lnianą pieluszkę i złożono w kolebce. Przy stole głównym nie było go słychać – dziadunio zanadto oddalony był w czasie, aby pokonać przestrzeń sali jadalnej – ale wszyscy i tak wiedzieli, co wyśpiewuje słabowitym głosem i przepadali za jego piosenką. A oto i ona: Gdy Jaśnie Pan pewnego dnia Na spacer szedł przez wieś, Patrzy: dziewczyna – istny cud – Chce przez kałużę przejść. Uniosła w górę sukni kraj I – hyc! – na drugi brzeg. I ujrzał nóżkę, tak chciał los. Jak mus – to mus, i głupi człek! Piosenka miała ze dwadzieścia zwrotek: Jaśnie Pan, chcąc nie chcąc, oglądał coraz więcej fragmentów damskiej anatomii, na ogół niedostępnych oczom mężczyzny. Każdą strofę kończyły entuzjastyczne wrzaski publiczności, a na koniec stary Ralf, oszołomiony owacją, siadł z powrotem na swoim miejscu i uśmiechnął się, niezbyt przytomnie, do kufelka, w który tymczasem nalano mu nową porcję miodu. Przyszła kolej na podsumowanie, którego miał dokonać Sir Ector. Wstał, zrobił ważną minę i wygłosił następujące przemówienie: – Drodzy przyjaciele! Dzierżawcy! I inni zebrani! Nie nawykłem, co prawda, do publicznych wystąpień... Na te słowa rozległy się skromne wiwaty, gdyż wszyscy siedzący na sali rozpoznali początek przemówienia, które Sir Ector wygłaszał rokrocznie od dwudziestu lat. Powitali je z czułością. – Nie nawykłem, co prawda, do publicznych wystąpień – powtórzył Sir Ector – przypadł mi jednak w udziale miły obowiązek... niezmiernie miły, rzekłbym, obowiązek powitania wszystkich razem i każdego z osobna na naszym skromnym przyjęciu. Nikt nie zaprzeczy, że rok mieliśmy udany, co się tyczy i zwierzyny, i plonów. Jak wam wiadomo, Grumbocke z naszej Puszczy Dzikiej powtórnie uzyskał w tym roku pierwszą nagrodę na wystawie bydła w Cardoyle i jeszcze jeden taki rok, a otrzyma puchar. Podniosłoby to znacznie prestiż Puszczy Dzikiej w oczach świata. Patrzę na was tu siedzących i widzę, że kilka twarzy ubyło z naszego grona, ale i kilka nowych zasiliło naszą wielką rodzinę. To są sprawy Bożej Opatrzności, ku której wszyscy zwracamy naszą wdzięczność. Dzięki ci, Panie, że nas stworzyłeś i dałeś dożyć uciech dzisiejszego wieczoru. Dzięki – a mówię to, jak sądzę, w imieniu wszystkich obecnych – za liczne łaski, jakimi stale darzysz nas, Panie. Gościmy dziś w naszym gronie sławnego Króla Pellinore’a, który tak dzielnie przysłużył się sprawie oczyszczenia naszych lasów z osławionej Bestii Dyżurnej. („Hura! Hura!”). Gościmy również Sir Grummore’a Grummursuma, bywalca turniejów rycerskich, który – mówię mu to śmiało prosto w oczy – nie drgnie nawet w siodle, póki przeciwnik stoi na wprost niego. („Hip-hip-hurraaa!”). Wielki to dla nas honor gościć najsławniejszego Łowczego Jego Królewskiej Mości, imć Wiliama Twytiego, który zademonstruje nam jutro – o czym nie wątpię – takie mistrzostwo w swoim fachu, że będziemy w zdumieniu przecierali oczy, żałując, iż królewska sfora, tak bliska naszym sercom, nie poluje w naszej puszczy codziennie. („Fiu-fiu- fiu! Hajże-ha!”). Dziękuję wam, drodzy przyjaciele, za spontaniczne przywitanie, które zgotowaliście szlachetnym gościom. Śmiem twierdzić, że i oni przyjmą wasze powitanie równie szczerze i gorąco, jak zostało ono ofiarowane. Zaraz kończę. Kolejny rok dobiega kresu, czas spojrzeć w przyszłość, która stawia przed nami nowe zadania. Na przykład najbliższą wystawę bydła. Przyjaciele! Życzę wam wszystkim wesołych świąt! A teraz ojciec Sidebottom odmówi modlitwę, my zaś odśpiewamy hymn. Znów rozległy się donośne wiwaty, ale uciszono je w samą porę, by do uszu zgromadzonych mogły dotrzeć ostatnie słowa modlitwy wikarego, wygłoszonej po łacinie. Następnie wszyscy powstali i z uczuciem odśpiewali w blasku ognia hymn państwowy: Boże, Król Pendragon, Otoczon chwałą Twą, Niech rządzi nam! Niech leje wrażą krew, Niech budzi miłość, gniew, Waleczny niczym lew! Boże, Króla chroń! Przebrzmiały ostatnie takty i sala się wyludniła. Na drodze zamigotały pochodnie: goście wracali do domów grupami, żeby nie kusić wilków. Zamczysko Puszczy Dzikiej spało spokojnie, bez świateł, w niezwykłej ciszy błogosławionego śniegu. ROZDZIAŁ XVI Nazajutrz Wart wstał bardzo wcześnie. Ledwie się obudził, podjął śmiałą decyzję: jednym ruchem odrzucił wielką niedźwiedzią skórę, pod którą sypiał, i wystawił ciało na kąśliwy chłód. Ubierał się z furią, dygocąc wściekle i przeskakując z nogi na nogę, żeby oszukać ziąb, a z każdym oddechem wypuszczał z ust błękitnawy kłąb pary wodnej. Strzaskał lód w miednicy i zanurzył twarz w lodowatej wodzie – skrzywił się przy tym, jakby zjadł coś okropnie kwaśnego – otrząsnął się z przeciągłym „uuuch!” i energicznie wytarł ręcznikiem piekące policzki. Po tym wszystkim zrobiło mu się całkiem ciepło. Udał się do psiarni gościnnej ciekaw, jak też Łowczy Królewski szykuje się do Wielkich Łowów. Imć Wiliam Twyti okazał się w świetle dziennym zasuszonym, steranym człowiekiem o minie wielce melancholijnej. Życie zeszło mu na ściganiu i ćwiartowaniu rozmaitych stworzeń dla królewskiego stołu. W pewnym sensie był zwyczajnym rzeźnikiem. Miał obowiązek wiedzieć, które partie zwierzyny można oddać psom, a które należą się myśliwym asystującym w obławie. Każda sztuka musiała być poćwiartowana artystycznie, z pozostawieniem dwóch żył na ogonie dla urody grzbietówki. Jak daleko Imć Twyti sięgał pamięcią, zawsze albo ścigał rogacza, albo kroił go na porcje. Nie przepadał za swoją robotą. Stada rogaczy i łani, dziki-samotniki, lisy, kuny, sarny, borsuki i wilki jawiły mu się najczęściej w postaci odartych ze skóry tuszy. Gdy rozmowa schodziła na sztukę dzielenia trofeum, Imć Twyti tylko grzecznie się uśmiechał, wiedział bowiem, że większość myśliwych popisuje się jedynie znajomością fachowych terminów, podczas gdy dla niego chlebem codziennym było to, co te terminy oznaczały. Gdy ktoś z ożywieniem relacjonował swoją potyczkę z potężnym odyńcem, Imć Twyti tylko beznamiętnie mu się przypatrywał: on sam szesnaście razy w życiu znalazł się w bezpośrednim kontakcie z dziczymi kłami i nosił na ciele białe blizny, sięgające od ud aż po żebra. Dlatego, słuchając mrożących krew w żyłach opowieści myśliwskich, spokojnie zajmował się swoją robotą. Jedna jedyna rzecz zdolna była poruszyć Imć Twytiego. Lato czy zima, śnieg czy skwar – on pędził za dzikiem albo za rogaczem, duszą przebywając całkiem gdzie indziej. Wystarczyło rzucić hasło „kot!” – a już Imć Twyti, nie przerywając galopu za utrapionym rogaczem, zaczynał jednym okiem zerkać za siebie, wyglądając szaraka. Zające, był to jedyny temat, na który wypowiadał się Łowczy Królewski. Król stale go gdzieś posyłał: to do tego zamku, to do owego, z jednego krańca Anglii w drugi, i wszędzie miejscowi panowie podejmowali Wielkiego Łowczego z należną mu pompą i paradą, bez końca napełniali jego szklanicę i wypytywali o najciekawsze łowy. Imć Twyti odpowiadał krótko i zdawkowo. Ledwie jednak ktoś wspomniał o zającach, Twyti nadstawiał ucha, walił szklanicą o blat i rozwodził się szeroko nad niezwykłością tych stworzeń, a zwłaszcza nad tym, że jeden i ten sam osobnik potrafi być raz samcem, innym znów razem samicą, do czego nie jest zdolne żadne inne stworzenie na świecie. Wart przez dłuższą chwilę obserwował w milczeniu sławnego gościa, po czym udał się do domu, chcąc sprawdzić, czy jest jakaś nadzieja na śniadanie. Okazało się, że i owszem, ponieważ cały zamek cierpiał owego ranka na tę samą nerwową przypadłość, która o świcie wypędziła z łóżka Warta. Nawet Merlin ubrał się w szorty, które dopiero parę wieków później upowszechniły się w środowisku uniwersyteckich miłośników myśliwstwa. Polowanie na dzika było frajdą co się zowie. W niczym nie przypominało dzisiejszych polowań na borsuki, lisy czy też inną drobną zwierzynę. Może najbliższe łowom na dzika są współczesne polowania z łasicą na zające, tyle że wówczas zamiast łasicy występował pies, a zająca zastępował dzik, który mógł bez trudu zakatrupić myśliwego; w miejsce strzelby natomiast nosiło się włócznię i ona jedna miała gwarantować myśliwemu bezpieczeństwo. Na dziki zwykle polowało się pieszo. Być może dlatego, że sezon łowów na dziki obejmował dwa miesiące zimowe, kiedy śnieg chętnie wklejał się w końskie kopyta, tworząc pod nimi zbite grudy, co czyniło galop wielce niebezpiecznym. Myśliwy nacierał zatem pieszo, zbrojny tylko w żelazny grot, na przeciwnika o znacznie większej wadze, zdolnego jednym zamachem rozpruć człowieka od pępka po gardło i osadzić jego głowę na swoich szablach. W polowaniu na dzika obowiązywała tylko jedna zasada: wytrzymać jak najdłużej. Gdy dzik szarżował, trzeba było przyklęknąć na jedno kolano i wycelować włócznię. Koniec włóczni trzymało się prawą ręką tuż przy ziemi, żeby tym łatwiej wytrzymać impet zwierza, lewe ramię zaś należało wyprężyć na całą długość i sterować za jego pomocą grot włóczni wprost na szarżującego dzika. Włócznia była doskonale ostra, a około osiemnastu cali od czubka ostrza miała gardę, która nie pozwalała jej zagłębić się w pierś zwierza na więcej niż osiemnaście cali. Gdyby gardy nie było, dzik mógłby szarżować dalej, nawet z wbitą w ciało włócznią, i dosięgnąć myśliwego. Garda utrzymywała konieczny dystans między myśliwym a zwierzęciem. I to właśnie była sytuacja, którą trzeba było wytrzymać jak najdłużej. Przeciętny dzik ważył, zależnie od wieku, dwieście do czterystu funtów, a jedynym jego celem było prężyć się i dreptać tak długo, aż wreszcie dosięgnąłby zamachowca i posiekał go na drobne kawałki. Jedynym celem zamachówca natomiast było utrzymać dzika na włóczni dopóty, dopóki ktoś go nie dobije. Dzierżąc z całych sił włócznię, której ostrze tkwiło w dziku, myśliwy mógł jedynie uspokajać się myślą, że od rozjuszonej bestii oddziela go długość drzewca – a dopóki tak jest, nie grozi mu nic, nawet gdyby mieli w tej konfiguracji biegać po całym lesie. Przypuszczam, że po tych wyjaśnieniach łatwiej wam będzie zrozumieć, dlaczego męska część mieszkańców zamku zerwała się o świcie w dniu Wielkich Łowów Bożonarodzeniowych i dlaczego w wielkim pośpiechu i z lekko ściśniętymi gardłami spożyła śniadanie. – Aha! – odezwał się Sir Grummore, ogryzając wieprzowy gnat. – Więc jednak zdążyliśmy na śniadanko, hę, młody człowieku? – No właśnie – zgodził się Wart. – Piękny ranek na łowy – kontynuował Sir Grummore. – Naostrzyłeś dobrze włócznię, hę? – Owszem, dziękuję panu – odparł grzecznie Wart i udał się do stołu pod ścianą, żeby wybrać sobie porcję pieczeni. – Co z tobą Pellinorze? – martwił się Sir Ector. – Skosztuj chociaż kurczaka. Jeszcze nic nie jadłeś. Król Pellinore odrzekł mu na to: – Dziękuję, ale jakoś nie mam apetytu. Nie najlepiej się dzisiaj czuję. Sir Grummore na chwilę oderwał się od gnata i zagadnął: – Nerwy? – Bynajmniej! – zaoponował gwałtownie Król Pellinore. – Skądże znowu! Gdzie tam! Absolutnie! Coś mi musiało zaszkodzić z wczorajszej kolacji. – Bzdura, mój drogi – rzekł na to Sir Ector. – Proszę cię bardzo, oto porcja kurczęcia. Trzeba nabrać sił. Nałożył nieszczęsnemu królowi kilka kapłonów. Pellinore zasiadł nad nimi w końcu stołu, próbując przełknąć choćby kęs. – Dobrze ci zrobią – uśmiechnął się ironicznie Sir Grummore. – Ale chyba dopiero pod wieczór. – Tak uważasz? – Wiem to z całą pewnością – rzekł Sir Grummore i mrugnął do gospodarza. Wart zauważył, że Sir Ector i Sir Grummore odżywiają się z przesadnym wręcz apetytem. On sam nie wmusiłby w siebie tego dnia więcej niż jedną porcję śniadania, a Kay w ogóle nie pojawił się w jadalni. Po śniadaniu ustalono z Imć Twytim plan działania i kawalkada myśliwych ruszyła na łowy. Możliwe, że dzisiejszy dyrektor psiarni uznałby towarzyszącą im sforę za przypadkową zbieraninę, było w niej bowiem pół tuzina czarno-białych dzikarzy, przypominających charta z łbem bulteriera albo i jeszcze gorzej, a z racji swej niezmiernej ostrości poubieranych w kagańce; były dwa charty, zabrane na wszelki wypadek; większość zaś stanowiła skrzyżowanie naszego ogara z rudym seterem irlandzkim, nosiła obroże i wędrowała na smyczy. Za to suki zbliżone do rasy bigiel dreptały usłużnie przy nogach swoich panów, dokładnie tak, jak po dziś dzień drepcze każdy bigiel – czyli z wyjątkowym wdziękiem. Obok psów postępowali ludzie. Merlin w obfitych szortach wyglądał prawie jak Lord Baden-Powell, tyle że tamten nie nosił brody. Sir Ector w „skromnym” skórzanym stroju – nie godziło się bowiem polować w zbroi rycerskiej – maszerował ramię w ramię z Imć Twytim, a minę miał przy tym stroskaną i ważną zarazem – jak to nadzorca operacji. Tuż za nimi szedł, posapując ciężko, Sir Grummore, który wszystkich po kolei odpytywał, czy aby dobrze naostrzyli włócznie. Król Pellinore wycofał się między wieśniaków, hołdował bowiem zasadzie, że w kupie najbezpieczniej. Cała męska część gminu przybyła w komplecie, począwszy od sokolnika Hoba aż po starego Wacusia bez nosa, a każdy dzierżył w dłoni włócznię, widły albo przynajmniej starą kosę na solidnym drągu. Szło nawet kilka młodych kobiet ze dworu, niosąc kosze z prowiantem dla myśliwych. Były to więc Łowy Bożonarodzeniowe co się zowie! Na skraju puszczy dogonił ich ostatni uczestnik polowania: wysoki, godnej postawy osobnik, odziany na zielono, z łukiem długości siedmiu stóp. – Witam, panie – uśmiechnął się ujmująco do Sir Ectora. – Dzień dobry, dzień dobry – zmieszał się nieco Sir Ector. – Całkiem niezły, hę? A więc dzień dobry, dzień dobry. Odprowadziwszy dżentelmena w zielonym na stronę, poinstruował go następnie szeptem tak głośnym, że wszyscy słyszeli każde słowo: – Na litość boską, mój drogi człowieku, błagam cię, bądźże ostrożny. Jest tu ze mną Wielki Łowczy od samego króla, a tamci dwaj goście to Król Pellinore i Sir Grummore. Dlatego błagam cię, mój kochany, stań na wysokości zadania i nie wypowiadaj żadnych kontrowersyjnych opinii. Rozumiemy się, co, stary? Równy z ciebie gość, od początku wiedziałem! – Ma się rozumieć – zapewnił go zielony. – Uważam mimo wszystko, że mógłby mnie pan przedstawić dżentelmenom. Sir Ector oblał się rumieńcem i zawołał: – Panie Grummorze, pozwól no pan tutaj na momencik! Chciałbym panu przedstawić mojego znajomego, starego druha, nazwiskiem Wood... Stary druh... Pan Wood, przez „W”, uważasz pan, Grummore, a nie przez „H”. A to jest Król Pellinore. Pan Wood – Król Pellinore. – Czołem! – zasalutował Król Pellinore, któremu w ciężkich chwilach dokuczał stary nawyk. – Szanowanko – uśmiechnął się Sir Grummore. – Pan nie jest przypadkiem krewnym Robin Hooda, co? – Ależ skąd! – pospieszył z zapewnieniem Sir Ector. – Mówiłem panom przecież: wu-o-o-de, Wood, drzewo, drewno, to, z czego się wyrabia buble, chciałem powiedzieć, beble – to jest, chciałem powiedzieć, meble i drzewce do włóczni, i w ogóle. – Bardzo mi przyjemnie – skłonił się Robin. – Czołem – powtórzył Król Pellinore. – Ciekawe... – zamyślił się Sir Grummore. – Ciekawy zbieg okoliczności: obaj chodzicie na zielono... – Bardzo zabawny zbieg okoliczności, nieprawdaż? – wtrącił się skwapliwie Sir Ector. – Mój przyjaciel nosi się na zielono z powodu żałoby po ciotce, która spadła była z drzewa, świeć jej Panie. – W takim razie pan daruje, panie Wood. Moje kondolencje – zmitygował się Sir Grummore, zły na siebie, że poruszył drażliwy temat. I na tym dyskusja się zakończyła. – No więc, panie Woodzie, gdzie zaczynamy? – zapytał Sir Ector, kiedy ochłonął z emocji. Po tym pytaniu zaproszono do rozmowy Imć Twytiego i nastąpiła krótka wymiana zdań, obfitujących w fachową terminologię. Potem wszyscy powędrowali w głąb zimowej puszczy i tam zaczęła się zabawa. Warta, ledwie wkroczył do lasu, opuściło uczucie paniki, które owładnęło było jego żołądkiem, gdy śniadał. Ruch na świeżym powietrzu, śnieg i wiatr orzeźwiły go i otrzeźwiły: oczy chłopca błyszczały jak kryształki szronu w białym blasku zimowego słońca, a krew szumiała mu głośno w żyłach z wielkiej emocji. Patrzył na myśliwego wiodącego na podwójnej smyczy dwa posokowce i widział, że psy ciągną coraz natarczywiej, w miarę jak zbliżają się do terenów dzika. Widział, jak wszystkie psy po kolei (na końcu te, które posługiwały się raczej wzrokiem niż węchem) robią się niespokojne; słyszał ich pełen niecierpliwości skowyt. Nagle Robin zatrzymał się, podniósł coś z ziemi i podał Twytiemu. Pochód stanął. Dotarli do niebezpiecznego miejsca. Dzika podchodziło się, żeby go ubić. Celem łowów było ubicie go możliwie najszybciej. Wart zajął miejsce w kole myśliwych otaczających leże potwora i przyklęknąwszy w śniegu na jedno kolano wsparł koniec uniesionej włóczni o ziemię. Był gotów na wszystko. Panowała cisza wprost namacalna. Imć Twyti dał znak do spuszczenia psów ze smyczy. Oba dzikarze natychmiast dały susa w chaszcze, za nimi zaś myśliwi. Psy gnały bezgłośnie. Przez pięć długich minut nic się nie wydarzyło. Serca myśliwych waliły jak młoty, a na każdej szyi w takt pulsowała tętnica. Głowy obracały się stale, to w lewo, to w prawo: myśliwi upewniali się co do bliskiej obecności towarzyszy. Północny wiatr niósł z sobą słodkie tchnienie życia i każdy z myśliwych czuł, jak piękne jest owo życie, które okrutna dziczą szabla zdolna byłaby wydrzeć właścicielowi w parę sekund, gdyby sytuacja rozwinęła się niepomyślnie. Odyniec nie wyraził głosem swojej wściekłości. Od strony barłogu nie dobiegł ani jego ryk, ani też skowyt psów. Tylko nagle, na skraju polanki, o jakieś sto jardów od Warta, wyrosła czarna sylweta. Nawet nie wyglądała na dzika – przynajmniej w pierwszej chwili. Pojawiła się zbyt nieoczekiwanie, żeby mogła wyglądać na cokolwiek. I zanim Wart połapał się w sytuacji, czarny stwór już szarżował na Sir Grummore’a. Szarżował poprzez białe śniegi, wzbijając niewielkie tumany. Sir Grummore – równie jak dzik czarny na tle śniegu – wykonał nagle salto, owiany chmurą bieli. Północny wiatr przyniósł bolesne stęknięcie – lecz nie odgłos upadku – i wtem dzik znikł z pola widzenia. Dopiero wówczas Wart uprzytomnił sobie, że świetnie zapamiętał szczegóły dziczej postaci, chociaż zdawało mu się, że nie miał czasu, aby przyjrzeć się zwierzowi. Zapamiętał rzadki chyb, zjeżony jak grzebień na końskim grzbiecie, błysk szabli, od którego cierpła skóra, sterczące żebra, nisko pochylony łeb i świdrujące świńskie oko. Sir Grummore podniósł się i otrzepał ze śniegu, głośno zwalając całą winę na włócznię. Na bieli okrywającej ziemię pieniło się kilka różowawych śladów. Imć Twyti przyłożył do ust róg myśliwski. Na pierwszy naglący do czynu dźwięk rogu spuszczono ze smyczy wyżły i cała scena ożyła. Dzikarzom, które ruszyły dzika z barłogu, pozwolono ścigać go dalej, aby nie straciły zapału do pracy. Ogary dawały śpiewny głos. Wyżły galopowały przez zaspy, ujadając na całe gardło. Podniósł się ogólny rwetes i bieganina. – Huzia! Huzia! – wołali gromko myśliwi. – Łapaj! Łapaj! Bierz go! – Panowie, Panowie! – emocjonował się Imć Twyti. – Za pozwoleniem, usuńcie się z drogi psom! – Hej tam! – darł się Król Pellinore. – Gdzie on pobiegł, widział który? Co za dzień wspaniały! Bierz go, łapaj, trzymaj, huzia! – Trzymaj się, Pellinore! – wrzeszczał Sir Ector. – Uwaga na psy! Uwaga na psy! Sam go nie pochwycisz. // est hault. II est hault! – Tilly-ho! – powtórzyli inni jak echo. – Tilly-ho! – zaśpiewały drzewa. – Tally-ho! – mruknęły odległe zaspy, gdy na opatuloną ziemię posypały się z ciężkich konarów bezgłośne chmary roziskrzonego puchu. Wart biegł razem z Imć Twytim. Przypominało to nieco grę w podchody, ale podchody w puszczy, przez którą miejscami niełatwo było się przedrzeć. Kierunek nadawały głosy psów i myśliwych, którzy na różne sposoby oznajmiali, gdzie są i co robią. Bez tych sygnałów cała nagonka pogubiłaby się w dwie minuty – a nawet z ich pomocą połowa ludzi straciła orientację w ciągu trzech minut. Wart trzymał się Twytiego jak rzep psiego ogona. Poruszał się równie szybko jak Wielki Łowczy, bo gdy tamtemu pomagało wieloletnie doświadczenie, Wartowi sprzyjało to, że był drobniejszy, no i wyuczony przez Marian. Robin również dotrzymywał im kroku, za to postękiwania Sir Ectora i głośne dyszenie Króla Pellinore’a szybko ucichły gdzieś z tyłu. Sir Grummore poddał się jeszcze wcześniej, bo już wstępne zderzenie z dzikiem po części pozbawiło go tchu: wlókł się teraz w ogonie, przeklinając tępą włócznię. Kay dotrzymywał mu towarzystwa, żeby Sir Grummore nie zawieruszył się w lesie. Nagonka już dawno się rozproszyła, gdyż jej uczestnicy nie rozumieli, co znaczą poszczególne dźwięki rogów. Merlin rozdarł szorty i przystanął, aby je załatać za pomocą czarów. Sierżant tak dalece nadwyrężył wypiętą pierś, wykrzykując „Tally-ho” i kierując myśliwych w odpowiednie strony, że w końcu sam całkiem stracił orientację w terenie i powiódł oddział zrzędzących wieśniaków, w szyku indiańskim, parami, z obowiązkowym unoszeniem kolan – w odwrotnym niż trzeba było kierunku. Hob szedł w nagonce. – Noga, noga – dyszał Wielki Łowczy, nawołując Warta jak psa. – Nie tak prędko, mój paniczu, oni schodzą z linii. Wart rzeczywiście usłyszał, że granie psów osłabło i brzmiało teraz bardziej chaotycznie. – Stój! – zatrzymał ich Robin. – Bo się o niego potkniemy! Muzyka ucichła. Twyti zawołał na psy, rzucił pochwę rogu daleko przed siebie, przyłożył instrument do ust i zagrał „Zbiórkę myśliwych”. Jeden z dzikarzy odezwał się pojedynczym szczeknięciem. – Do nogi! – wrzasnął Twyti. Pies odezwał się ponownie, tym razem nieco pewniej; umilkł na chwilę, po czym zaczął ujadać gorączkowo pełnym głosem. – Brawo! Dobry pies. Wiwat waleczny Beaumont! Ruszaj go! Bierz go! Do ujadania dzikarza przyłączyły się śpiewne tenory ogarów. Crescendo psich głosów osiągnęło swój szczyt, gdy wszystkie inne dźwięki przebił krwiożerczy bas wyżłów. – Mają go – stwierdził Imć Twyti i wszyscy trzej na nowo zerwali się do biegu, a reszta towarzyszyła im graniem rogów. Posępny dzik stał w małym zagajniku, zdecydowany nie dopuścić do siebie myśliwych. Zadem wparł się z całej siły w zgięcie konaru powalonego wichurą drzewa – co mu dawało solidne oparcie. Trwał w postawie obronnej, z odwiniętą groźnie górną wargą odsłaniającą fajki. Krew – skutek ciosu Sir Grummore’a – sączyła się gęstą strugą między kępami chybu na grzbiecie i dalej, w dół, po nodze. Zwierz toczył krwawą pianę z pyska, a piana ta barwiła i topiła śnieg wokół jego przednich biegów. Niespokojnie strzelał na wszystkie strony świńskimi oczkami. Psy otoczyły go kołem, wściekle ujadając. Pies Beaumont, z przetrąconym kręgosłupem, wił się u nóg potwora. Dzik – zupełnie nie zważając na psa, który co prawda jeszcze żył, ale przestał być groźny – stał czarny, krwawy, rozjuszony. – Ruszaj! – rzucił hasło Wielki Łowczy. Natarł na dzika z wystawioną włócznią. Psy, zachęcone przykładem pana, postępowały krok w krok za nim. Sytuacja zmieniła się tak błyskawicznie, jak błyskawicznie pada domek z kart: dzik nie stał już w defensywie, tylko szarżował na Imć Twytiego. Wyżły doskoczyły do niego, wpijając się, ten w bok, ten w gardło, tamten znów w nogę – tak, że w rezultacie na Łowczego Królewskiego nacierał nie pojedynczy dzik, lecz zlepek rozjuszonych stworzeń. Imć Twyti lękał się użyć włóczni, aby nie zrobić krzywdy psom. Żywy tłumok toczył się ku niemu z nieposkromionym impetem: dzik jak gdyby wcale nie czuł ciężaru psów. Twyti spróbował odwrócić włócznię, aby odeprzeć atak końcem drzewca, ale nim zdołał to uczynić, dopadł go rozszalały zwierzyniec. Twyti uskoczył w tył, potknął się o korzeń i zginął pod kłębowiskiem walczących cielsk. Wart skakał dookoła, wymachując desperacko włócznią, ale nie miał odwagi zagłębić jej między walczących. Robin porzucił włócznię i wydobył krótki, zakrzywiony miecz. Wstąpił w sam środek jatki i spokojnie podniósł za łapę jednego z wyżłów. Pies nie puścił ofiary, za to odsłonił kawałek miejsca na jej ciele. I w to właśnie miejsce zagłębił się powoli mieczyk Robina: raz, drugi, trzeci. Cała misterna zwierzęca konstrukcja zachwiała się, na chwilę odzyskała równowagę, zachwiała się ponownie i runęła ciężko na lewy bok. Łowy były zakończone. Imć Twyti ostrożnie wyciągnął nogę spod dziczego cielska, wstał, złapał się prawą dłonią za kolano, zbadał jego sprawność, przesuwając rzepkę w różnych kierunkach, po czym sam sobie kiwnął głową na znak, że wszystko gra i rozprostowywał plecy. Bez słowa podniósł włócznię i pokuśtykał do Beaumonta. – Cicho, Beaumont, cicho, mon ami. Waleczny Beaumont, dobry, dobry pies. Spokój, Beaumont, już spokój. Beaumont lizał rękę pana, ale nie mógł pomachać ogonem. Łowczy skinął na stojącego z tyłu Robina, nie przestając spoglądać psu prosto w oczy. – Dobry był z ciebie pies, Waleczny Beamouncie. Teraz śpij, przyjacielu, śpij, mój Beaumoncie, śpij, moje dobre, stare psisko. Miecz Robina zwolnił Beaumonta z tego świata i puścił go wolno między gwiazdy, gdzie psy biegają z Orionem i tarzają się do woli w gwiezdnym pyle. Wart przez dłuższą chwilę nie mógł spojrzeć w oczy Twytiemu. Stary dziwak wstał bez słowa i zgonił psy z martwego dzika, tak jak to zawsze czynił po polowaniu. Przyłożył róg do ust i wygrał na nim cztery przeciągłe, drżące dźwięki – Śmierć zwierza. Ale nie o śmierć dzika mu chodziło i Wart przestraszył się nagle, bo zdawało mu się, że Imć Twyti płacze. Sygnał Śmierć zwierza ściągnął na miejsce większość zbłąkanych myśliwych. Hob przybył pierwszy. Zaraz za nim, siekąc zarośla włócznią przypędził Sir Ector, który sapał głośno i już z daleka pokrzykiwał z ważną miną: – Brawo, Twyti! Wspaniałe łowy, doskonałe! Oto jak się poluje na grubego zwierza. Wiele on waży? Reszta nadciągała grupkami. Król Pellinore kuśtykał w ogonie i dalej pohukiwał „tally-ho”, nieświadom, że polowanie zostało zakończone. Kiedy go o tym fakcie poinformowano, stanął i zapytał bardzo słabiutkim głosem: – Tally-ho, co? Potem zamilkł całkowicie. W końcu na miejsce przybył nawet indiański zastęp sierżanta, cały czas defilujący karnie dwójkami, z wysokim unoszeniem kolan. Sierżant zatrzymał oddział na polanie i z wielkim zadowoleniem poinformował swoich ludzi, że jemu jednemu zawdzięczają to, że się zupełnie nie pogubili. Merlin szedł powoli, przytrzymując rozdarte szorty, ponieważ magia krawiecka okazała się nic niewarta. Przykuśtykał też Sir Grummore w towarzystwie Kaya. Sir Grummore obwieścił, że jeszcze nigdy nie oglądał tak mistrzowsko przeprowadzonej akcji uśmiercania dzika – chociaż nie widział jej ani kawałeczka – po czym szybko przystąpiono do części rzeźniczej, czyli do oprawiania zwierza. Nie obyło się bez zamieszania. Król Pellinore, który od rana miał raczej kiepski dzień, popełnił kardynalny błąd, pytając, kiedy psy dostaną swoją dolę. Jak wiadomo obyczaj myśliwski nakazuje podawanie psom nagrody w postaci wnętrzności ubitego zwierzęcia na ściągniętej zeń skórze (sur le quir), lecz nie w przypadku dzika, którego w ogóle nie odziera się ze skóry. Dzika patroszy się, kiedy jeszcze ma on skórę na grzbiecie – a skoro nie zdziera się skóry, to i psy nie mogą na niej otrzymać swego poczęstunku. Psy, które upolowały dzika, otrzymują zazwyczaj później wnętrzności zwierza gotowane z chlebem na ogniu. A więc Król Pellinore pomylił obyczaje. Za ten błąd musiał się pochylić nad powaloną bestią i przy wtórze głośnych szyderstw, mimo swych protestów, przyjąć na grzbiet klapsa zadanego obuchem miecza z rąk Sir Ectora. – Uważam, że jesteście bandą łotrów – rzekł Król i oddalił się w głąb puszczy, burcząc pod nosem. Dzik został przepisowo oprawiony, psy otrzymały należną im dolę, a myśliwi z nagonki, którzy gwarzyli w grupkach na stojąco – gdyby usiedli, przemoczyliby w śniegu spodnie – spożyli prowiant przyniesiony w koszach przez towarzyszące łowom młode damy. Odkorkowano przezornie dostarczoną przez Sir Ectora baryłkę wina i wszyscy zdrowo się napili. Potem przednie i tylne biegi dzika związano, a cielsko nanizano na drąg, którego końce dwaj mężczyźni dźwignęli na ramiona. Wiliam Twyti stanął z boku i z szacunkiem odtrąbił Koniec polowania. W tej samej chwili pojawił się ponownie Król Pellinore. Jeszcze nim go ujrzeli, usłyszeli wściekłe trzaski gałęzi i okrzyki: – Hop-hop! Hop-hop! Chodźcie no tutaj! Stało się coś okropnego! Król Pellinore stanął w pozie tragicznej na skraju polany, dokładnie w momencie, gdy przeciążona śniegiem gałąź postanowiła zrzucić balast wprost na jego głowę. Król Pellinore nawet tego nie zauważył. Wygrzebał się z zaspy i, jakby nigdy nic, wykrzykiwał dalej: – Coś strasznego! Coś strasznego! – O co chodzi, Pellinorze? – zawołał ku niemu Sir Ector. – Chodźcie, szybko! – wrzasnął Król. Odwrócił się na pięcie i zniknął w gąszczu. – Jak sądzicie – zwrócił się do zebranych Sir Ector. – Czy on ma dobrze w głowie? – Nerwowy gość – orzekł Sir Grummore. – Wyjątkowo nerwowy. – Najlepiej chodźmy za nim i przekonajmy się, co tam robi. Cała procesja ruszyła uroczyście śladem Króla Pellinore’a, który wiódł zygzakiem w głąb lasu. Wreszcie ujrzeli widok, którego się nie spodziewali. W samym środku kępy uschłych ostów siedział Król Pellinore i zalewał się łzami. Czule głaskał wielki łeb żmii, który trzymał na kolanach. Łeb miał ciąg dalszy: długie, chude, żółte, cętkowane cielsko. Cielsko kończyło się lwimi nogami o jelenich kopytkach. – Dobrze już, dobrze – przemawiał czule Król. – Nie miałem zamiaru zostawić cię na zawsze. Chciałem tylko troszkę powysypiać się w puchowym łożu. A potem wrócić do ciebie. Słowo rycerza, taki miałem plan. Proszę cię, Bestio, nie umieraj, nie zostawiaj mnie bez odchodów! Na widok Sir Ectora Król opanował sytuację. Rozpacz dodała mu autorytetu. – Do dzieła, Sir Ectorze! – wykrzyknął. – Nie stój jak cielę! Dawaj mi tu zaraz tę baryłkę wina. Przyniesiono baryłkę i napełniono z niej dla Bestii Dyżurnej solidny puchar. – Biedactwo – żalił się z oburzeniem Król Pellinore. – Usychała z tęsknoty, z żalu, że nikt się nią nie interesuje. Nie pojmuję, jak mogłem siedzieć spokojnie tyle czasu u Sir Grummore’a i ani razu nie pomyśleć o staruszce Bestii. Wszystkie żebra na wierzchu – patrzcie, straszny widok. Jak wręgi beczki. Leżała tu, na śniegu, sama jak palec, bez śladu chęci do życia. No, Bestyjko! Jeszcze łyczek! To ci dobrze zrobi. – Gnić w puchowych betach, też mi coś! – dodał po chwili z niesmakiem gnębiony wyrzutami sumienia monarcha i patrzył przy tym morderczym wzrokiem na Sir Grummore’a. – Jak jakiś, nie przymierzając, stary grzyb! – Ale jak... jak ją znalazłeś? – zająknął się Sir Grummore. – Przypadkiem. Nie bez waszej zakichanej pomocy. Latają w kółko jak oparzeni i okładają się mieczami! Wdepnąłem na nią dokładnie tutaj, w tych ostach; leżała, bidulka, cała przysypana śniegiem, zapłakana i nikt na całym świecie się o nią nie troszczył. Oto skutki nieregularnego trybu życia. Dawniej wszystko było dobrze: wstawaliśmy o stałej porze, odbywaliśmy kilkugodzinny pościg i kładliśmy się spać o wpół do jedenastej. A teraz – spójrzcie na nią: ruina! Jeżeli umrze, będzie to twoja wina, Grummore! Twoja i twojego głupiego łóżka! – Ależ Pellinore! – zaperzył się Sir Grummore. – Zamknij się – uciszył go Król. – Co tak sterczysz i dukaszjak półgłówek? Rób coś! Poszukaj drugiego drąga, żebyśmy mogli zanieść do domu staruszkę Glatisantę. Co z tobą, Ector, rozum ci odjęło? Trzeba ją koniecznie zabrać do domu i ułożyć przy ogniu w kuchni. Poślij kogoś przodem, niech naszykują chleba z mlekiem. Ty też, Twyti, czy jak ci tam – przestań się zabawiać głupią trąbką, pędź przodem i nagrzej kilka kocy. – Kiedy już będziemy w domu – kończył dyspozycje Król Pellinore – trzeba ją będzie przede wszystkim solidnie nakarmić, a jeżeli do rana dojdzie do siebie, dam jej parę godzin forów i hej-ho! wrócimy do dawnego życia. Co ty na to, Glatisanto? Ty pójdziesz górą, a ja doliną, chcesz? Zbliż się tutaj, Robin Hoodzie – myślisz, że nie wiem, kim jesteś, ale ja wiem. Dosyć tego opierania się na łuku ze zblazowaną miną. Zbierz wszystkie siły i powiedz temu atlecie, sierżantowi, żeby ci pomógł dźwignąć chorą. Ostrożnie, ostrożnie. Pomaleńku, baranie łby, i żeby mi się żaden nie śmiał potknąć! Puchowe łoża, polowanka – też mi coś! Dziecinada! Ruszać, prosto do domu, lewą – marsz! Puchowe móżdżki, ot co! – A ty, Grummorze – dorzucił jeszcze po chwili, chociaż przemowa była w zasadzie zakończona – możesz się schować pod pierzynę i udusić w tym swoim głupim łóżku. ROZDZIAŁ XVII – Uważam – rzekł Merlin pewnego popołudnia, spoglądając na chłopca sponad okularów – że przyszła pora na kolejny etap edukacji. Czas leci. Na świecie panowała wczesna wiosna i wszystko za oknem wyglądało pięknie. Znikła zimowa szata ziemi, a wraz z nią Sir Grummore, Imć Twyti, Król Pellinore i Bestia Dyżurna, której czuła opieka i chleb z mlekiem przywróciły dawny wigor. Zaraz po kuracji Bestia Dyżurna, nie tając wdzięczności, pognała przez śniegi do lasu, a w dwie godziny później podążył za nią bardzo przejęty swą odzyskaną rolą Król. Obserwatorzy widzieli z zamkowych murów, jak sprytnie Bestia zaciera za sobą ślady, skoro tylko dotarła na skraj lasu: pobiegła raz tyłem, raz boczkiem, zamazywała ogonem odciski kopyt, przełaziła po poziomych gałęziach jak po mostach i wyczyniała jeszcze wiele innych sztuczek – a wszystkie z widoczną przyjemnością. Obserwatorzy widzieli też dokładnie, co robił Król Pellinore, kiedy Bestia wprowadzała go w błąd; Król zamykał oczy i odliczał do dziesięciu tysięcy, dzięki czemu bez trudu gubił trop i galopował w stronę przeciwną niż było trzeba, a za nim gnała wiema suka. Popołudnie było wyjątkowo piękne. Za oknem klasy, w odległej puszczy, modrzewie przystroiły się w oszałamiającą zieleń, spulchniona gleba mieniła się milionami kropelek, a ptaki – ile ich było po całym świecie – sfrunęły do ojczyzny na śpiewy i zaloty. Wieśniacy co wieczór uwijali się w ogródkach: siali i sadzili przyszłe plony, które – mimo licznych przeciwności, jak to: ślimaki, robactwo, niesforne jagnięta i ptaki – wyłaziły z ziemi i rosły na psa urok. – W co chciałbyś się teraz zamienić? – spytał Merlin. Wart wyjrzał przez okno, zasłuchany w piosenkę o rosie, którą po raz wtóry wykonywał drozd. – Raz już, co prawda, byłem ptakiem – rzekł po namyśle – ale to było w nocy, i na dodatek w ptaszarni, więc nie miałem okazji polatać. Wiem, że nie należy się uczyć dwa razy tego samego, ale czy nie mógłbym zostać ptakiem, żeby poznać, na czym polega fruwanie? Wart uległ po prostu ptasiej manii, która na wiosnę ogarnia wszystkich rozsądnych ludzi (czasem aż do przesady), za jaką trzeba uznać zakładanie gniazd. – Nie widzę przeciwwskazań – odparł czarodziej. – Chcesz spróbować dzisiaj w nocy? – Ale w nocy ptaki będą spały. – Tym lepsza dla ciebie okazja, żeby przyjrzeć im się z bliska i nie spłoszyć. Możesz wyruszyć wieczorem, z Archimedesem, on ci wszystko opowie. – Zgadzasz się, Archimedesie? – Z przyjemnością – odparła sowa. – Od dawna miałem ochotę gdzieś się wypuścić. – A czy ty wiesz – zapytał Wart, myśląc o droździe – dlaczego ptaki śpiewają? I jak to robią? Czy to jest ich mowa? – Oczywiście, że to ich mowa. Nie tak bogata jak język ludzki, ale i nie uboga. – Gilbert White – wtrącił się Merlin – twierdzi, czy też raczej stwierdzi, jak wolicie, że „mowa ptaków jest mową pradawną, a cechą każdej mowy pradawnej jest minimum słów przy maksimum treści”. W innym miejscu ten sam autor zauważa, że „w okresie godowym, gdy ptasie serca przepełnia wesele, nawet gawrony usiłują śpiewać, nie odnosząc jednak w tym względzie większych sukcesów”. – Bardzo lubię gawrony – powiedział Wart. – Chyba nawet najbardziej ze wszystkich ptaków, śmieszne, co? – A dlaczego je tak lubisz? – Sam nie wiem, lubię i już. Są takie eleganckie. – Raczej aroganckie – burknął Merlin, który był w nastroju do pouczania. – Jako rodzice, zaniedbują dzieci. Jako dzieci, są nieznośne. – To prawda – przytaknął mu z powagą Archimedes. – Krukowate odznaczają się dość specyficznym poczuciem humoru. Wart próbował bronić swojej opinii. – Ale widać, że latanie sprawia im przyjemność. To mi się w nich podoba. Gawrony nie latają jak inne ptaki, one latają dla zabawy. To wspaniały widok, kiedy ciągną chmarą na nocleg, wznosząc radosne okrzyki, dogryzając sobie wzajemnie i nie unikając nawet grubiańskich dowcipów. Gawron potrafi się w locie obrócić do góry brzuchem, albo udać, że spada, tak dla wygłupu; albo nagle zapomina, że frunie i zaczyna w locie iskać pchły. – To inteligentne ptaki – przyznał Archimedes. – Mimo prostackiego poczucia humoru. Jedne z nielicznych ptaków, które mają swój parlament i zorganizowany system społeczny. – Prawo też? – Naturalnie, że tak. Każdej jesieni organizują wielki zlot na polu i dyskutują o przepisach prawnych. – A co to za przepisy? – Rozmaite: o obronności, o małżeństwie, i tak dalej. Gawronom wolno się żenić wyłącznie z gawronami, a jeśli któremuś zdarzy się stracić poczucie przyzwoitości i sprowadzić kruczoczarną dziewicę spoza stada, wszystkie pozostałe rzucają się na ich gniazdo i drą je na strzępy. Naprawiać nie ma sensu, bo znowu zniszczą. I przeganiają nieszczęsną parę na peryferia, bo trzeba ci wiedzieć, że stado gawronów zakłada gniazda tak, żeby tworzyły zamknięte koło o średnicy kilku drzew. – Jeszcze jedno mi się w nich podoba – powiedział Wart. – Odwaga. Potrafią kraść, błaznować, kłócić się – i to nawet dość brutalnie – a przecież w każdej chwili gotowe są zewrzeć szyki, aby stawić czoło wrogom. Moim zdaniem podjęcie walki z jastrzębiem wymaga sporo hartu, nawet jeżeli walczy się z nim całą bandą. Przy czym gawrony nawet w takiej sytuacji potrafią się wygłupiać. – Słusznie użyłeś słowa „banda” – rzekł na to Archimedes tonem wyższości. – Nawet jeżeli banda, to wesoła – zaprotestował Wart. – Ja tam je lubię. – A jaki jest twój ulubiony ptak, Archimedesie? – zagadnął sowę Merlin, chcąc zażegnać sprzeczkę. Archimedes namyślał się dość długo, po czym rzekł: – To trudne pytanie. Mógłbym równie dobrze spytać ciebie o ulubioną książkę. Jednak, uwzględniając wszystkie za i przeciw, chyba najbardziej lubię gołębie. – Na obiad? – Ten aspekt celowo pomijam – odparł Archimedes z wyżyn swojego ucywilizowania. – Prawdę mówiąc, gołąb stanowi przysmak wszystkich ptaków drapieżnych; naturalnie tych dostatecznie dużych do polowania na gołębie. Ja jednak miałem na myśli wyłącznie usposobienie i obyczaje wspomnianego ptaka. – Opowiedz nam coś więcej na ten temat. – Gołąb – rozpoczął wykład Archimedes – jest dżentelmenem ptasiego świata. Ubiera się na szaro. W dzieciństwie posłuszny, w miłości stały, rozważnie wychowuje potomstwo i wie – jak każdy filozof – że człowiek jest dla niego zagrożeniem. Przez stulecia wyspecjalizował się w sztuce ucieczki. Gołąb nigdy nie dopuści się aktu agresji, nie odpowie atakiem na atak prześladowcy i jak żaden inny ptak potrafi unikać wrogów. Gołąb potrafi spuścić się po pniu drzewa, po przeciwnej stronie którego stoi człowiek, potrafi frunąć tuż nad ziemią i skryć się w ten sposób za żywopłotem. Żaden ptak nie dorównuje mu w umiejętności oceny odległości. Jest czujny, delikatny, ma przyjemny zapach i luźne upierzenie, dzięki czemu psy wzdragają się przed wzięciem go do pyska, a śrut odbija się od sprężystej pokrywy piór. Gołębie gruchają do siebie z niekłamaną miłością, z wielkim oddaniem karmią starannie ukryte w gnieździe potomstwo, przed agresorem zaś pierzchają, nie podejmując z nim walki – jak przystało na filozofów. Stanowią rasę pacyfistów, bezustannie umykających przed krwiożerczymi Indianami. Rasę subtelnych indywidualistów, odpierających siły destrukcji jedynie swoją mądrością i umiejętnością ucieczki. – Czy wiecie, na przykład – zapytał słuchaczy Archimedes – że para gołębi zawsze siedzi na gnieździe ogonami do siebie, żeby móc obserwować teren w dwie strony równocześnie? – Wiem, że tak robią nasze domowe gołębie – powiedział Wart. – Ludzie zabijają je bez skrupułów dlatego chyba, że są straszliwie żarłoczne. W leśnych gołębiach podoba mi się łopot skrzydeł i loty godowe, kiedy ptak wzbija się wysoko, składa skrzydła i pikuje w dół. Wtedy fruwają jak dzięcioły. – Niezupełnie – poprawił go Merlin. – Rzeczywiście, niezupełnie – zgodził się Wart. – A który ptak jest ulubieńcem Mistrza? – zapytał dwornie Archimedes, chcąc i swojemu panu dać możność wypowiedzenia się w dyskusji. Merlin złożył palce gestem Sherlocka Holmesa i odparł bez wahania: – Zięba. Mój przyjaciel Linneusz nazywają coelebs, czyli ptak kawalerów. Stada zięb bardzo rozsądnie rozstają się na czas zimy: samce lecą w jedną stronę, samiczki w drugą. Dzięki temu przynajmniej w zimie panuje wśród nich doskonały spokój. – Cała ta rozmowa – zauważył Archimedes – zaczęła się od pytania, czy ptaki potrafią mówić. – Inny mój przyjaciel – zareagował natychmiast Merlin, przybierając ton wielce uczony – jest zdania, czy też raczej: będzie zdania, że ptasi język polega na imitacji. Arystoteles nawet tragedię sceniczną wywodził z imitacji. Archimedes westchnął demonstracyjnie głośno i proroczym głosem obwieścił: – Wygadaj się, Mistrzu, do końca. Masz głos. – Sprawa przedstawia się następująco – rzekł Merlin. – Pustułka atakuje mysz. Nieszczęsna mysz, przeszyta bezlitosnymi szponami, wydaje ostatni, przeraźliwy przedśmiertny pisk: „Kiiiii!”. Kiedy dojdzie do spotkania z następną myszą, pustułka sama piśnie „Kiii”, naśladując głos ofiary. Może się zdarzyć, że w pobliżu przelatuje właśnie inna pustułka – małżonek lub małżonka tej pierwszej, dajmy na to – i tak, po upływie paru milionów lat, wszystkie pustułki świata nawołują się okrzykiem „kii- kii-kii”. – Nie można całej teorii opierać na zachowaniu jednego ptaka – sprzeciwił się Wart. – Toteż ja tego nie robię. Jastrzębie wydają głos swojej ofiary; kaczki-krzyżówki skrzeczą jak żaby (którymi się żywią); dzierzba srokosz jęczy rozpaczliwie; szpaki i drozdy terkoczą, imitując odgłosy rozłupywanych dziobem ślimaczych muszli; rozmaite gatunki zięby odzywają się chrzęstem łuskanych ziaren; dzięcioł zaś imituje głosem stukanie w drzewo, którym wywabia na wierzch smakowite owady. – No tak, ale żaden ptak nie wydaje tylko jednego rodzaju odgłosów. – Masz rację. Z imitacji bierze się jedynie ptasi zew. A przecież ptaki mają także swoje pieśni i te nie są w istocie niczym innym jak powtarzanym wielokrotnie zewem z wariacjami. – Ach tak – zauważył chłodno Archimedes. – Ciekaw jestem, co wobec tego powie Mistrz o mnie. – Co tu dużo gadać: wiadomo, że napadnięty przez ciebie sorek piszczy „kiwik”. Tak samo brzmi wołanie młodego puszczyka. – A starego? – upierał się złośliwie Archimedes. – „Huru-huru!” – huknął triumfująco Merlin, który ani myślał się poddać. – Pochodzenie tego dźwięku, mój drogi, jest również całkiem oczywiste: puszczyk przyswaja go sobie po pierwszej zimie przespanej w dziupli drzewa, gdzie wichry hucząjak w kominie. – Rozumiem – rzekł Archimedes, tonem najzimniejszym, na jaki było go stać. – W tym przypadku, na co zwracam uwagę słuchacza, nie ma jednak mowy o ofiarach. – Dałbyś spokój, Archimedesie – uśmiechnął się pojednawczo Merlin. – Świat nie kończy się przecież na jedzeniu. Nawet ptak od czasu do czasu coś wypije albo popluska się w wodzie. Co innego słyszymy w piosence rudzika, jak nie płynne nurty rzeki? – Widzę – zauważył kąśliwie Archimedes – że teoria Mistrza uwzględnia już nie tylko to, co jemy, ale również to, co pijemy i to, co słyszymy. – A czemuż by nie? – E tam, szkoda gadać? – westchnęła sowa z rezygnacją. – Uważam, że to całkiem ciekawa teoria – odezwał się Wart, chcąc podtrzymać na duchu nauczyciela. – Tylko jak z naśladowania powstaje mowa? – Zaczyna się od prostych powtórzeń – objaśnił Merlin. – Potem ptak różnicuje je, zależnie od sytuacji. Przypuszczam, że nigdy nie zastanawiałeś się nad tym, jak w mowie ludzi ton głosu i tempo wypowiedzi potrafi zmienić sens tego, co się mówi. Przypuśćmy, że powiem „Dzień dobry” całkiem neutralnym tonem. Ty mi na to odpowiesz „dzień dobry” i nic specjalnego nie poczujesz. Ale jeżeli powiem „Dzień dobry”, a przy tym spojrzę ci w oczy i mile się uśmiechnę, to pomyślisz sobie, być może, że spotkałeś sympatycznego gościa. A można jeszcze inaczej: „..ź-dobr...”, wysapałbym bez tchu, a ty zacząłbyś się rozglądać za tym, co mnie wprawiło w popłoch. Właśnie na tej zasadzie rozwinęła się mowa ptaków. – Czy szanowny pan profesor – wtrącił się Archimedes – który tak doskonale zna się na mowie ptaków, zechciałby nas łaskawie poinformować, ileż to różnych znaczeń my, ptaki, zdolne jesteśmy wyrazić, zmieniając tempo, akcent i nastrój wypowiedzi stanowiącej nasz zew? – Ogromnie dużo, rzecz prosta. Kiedy kochasz, piszczysz „kiwik” czule i wabiąco. „Kiwik” pełne złości jest sygnałem do walki lub oznaką nienawiści. Możesz wykrzyczeć „kiwik” z intonacją wznoszącą, dla przywołania swojej towarzyszki, albo celem ostrzeżenia siedzącej w gnieździe rodziny przed obcym osobnikiem kręcącym się w pobliżu. Zimą, przelatując obok zeszłorocznego gniazda, możesz zakiwikać tkliwie, wspominając związane z nim radości. Gdybym zaś zaszedł cię znienacka, wrzaśniesz „ki-wik! ki-wik!” w odruchu paniki. – Co się tyczy odruchów warunkowych – skrzywił się Archimedes – to chętnie bym się rozejrzał za jakąś myszką. – No i doskonale. A kiedy ją wypatrzysz, wydasz zapewne kolejny odgłos typowy dla sów, choć nieczęsto wymieniany w literaturze ornitologicznej: „tok!” czy też raczej „tk!” – który to dźwięk istoty ludzkie naśladują kląskając językiem o podniebienie. – A cóż miałby naśladować ten konkretny odgłos? – Łamanie mysich kości, rzecz jasna. – Spryciarz z Mistrza – pochwalił Archimedes. – Ale z sowami nie pójdzie Mistrzowi tak łatwo. Z całą odpowiedzialnością stwierdzam, na podstawie własnych doświadczeń, że cały ten wykład to jedna wielka bzdura. Byle pisklak umie powiedzieć, że znalazł się w niebezpieczeństwie – podając przy tym od razu rodzaj zagrożenia. Takie zdania, jak: „Uwaga, kot”, „Uwaga, puszczyk”, stanowią abecadło ptasich osesków. – Nie przeczę – rzekł Merlin. – Wyjaśniłem wam jedynie zasady powstania ptasiej mowy. A jeżeli tak się upierasz przy swoim, to podaj mi choć jeden przykład ptasiej piosenki, której nie dałoby się objaśnić moją teorią imitacji. – Lelek kozodój! – zgłosił się pierwszy Wart. – Furkot skrzydełek chrabąszcza – orzekł bez wahania nauczyciel. – Słowik! – wrzasnął zdesperowany Archimedes. – Aaa! – rozpromienił się Merlin, opadając plecami na oparcie swego wygodnego fotela. – Naśladujmy wobec tego serdeczną pieśń naszej umiłowanej Prozerpiny, budzącej się do życia z zimowego snu każdą najmniejszą komóreczką ciała. – Fi-ju, fi-ju – gwizdnął cicho Wart. – Pi-ju, pi-ju – świsnęła cicho sowa. – Muzyka! – zarządził patetycznie Merlin, gdyż nie był w stanie powtórzyć najprostszego nawet dźwięku. – Czołem! – powitał ich Kay, otwierając drzwi do klasy nauk popołudniowych. – Przepraszam za spóźnienie na lekcję geografii. Wyszedłem z kuszą na ptaki. Patrzcie: ustrzeliłem drozda! ROZDZIAŁ XVIII Wart leżał w łóżku, ale nie spał, ponieważ miał polecenie czuwać. Należało poczekać, aż Kay zaśnie, a wówczas po Warta, za sprawą Merlina i jego czarów, przybędzie Archimedes. Leżał więc pod ogromną niedźwiedzią skórą i patrzył w okno na gwiazdy wiosennego nieba – już nie zimne i metalicznie połyskliwe, lecz jakby świeżo obmyte i spęczniałe wilgocią. Wieczór był piękny: bezdeszczowy i bezchmurny. Niebo między gwiazdami miało barwę głębokiego, aksamitnego granatu. Widoczne w grubych ramach zachodniego okna Aldebaran i Betelgeuza ścigały po horyzoncie Syriusza – Psią Gwiazdę, który oglądał się na swego pana, Oriona. Orion nie wychynął jeszcze ponad parapet. Od okna ciągnął zapach utulonego nocą kwiecia, gdyż krzewy porzeczek, wiśnie, śliwy i głogi stały już w pełnym rozkwicie, a w gałęziach strzelistych drzew zagajnika co najmniej pięć słowików urządziło sobie konkurs wokalny. Wart leżał na wznak, do połowy okryty niedźwiedzią skórą, z dłońmi zaplecionymi za głową. Zbyt pięknie było na sen, zbyt gorąco na futrzaną narzutę. Wart śledził gwiazdy jak gdyby pogrążony w transie. Zbliżało się lato, a latem można spać na zamkowych murach i patrzeć w gwiazdy rojące się jak ćmy tuż ponad głową, i widzieć Drogę Mleczną, posypaną jak gdyby pyłkiem ze skrzydeł nocnych motyli. Gwiazdy, tak bliskie z pozoru, będą zarazem tak odległe, że z piersi chłopca wyrwie się, jak zwykle, westchnienie na nieuchronną myśl o nieskończonej przestrzeni i wieczności. Wart znów dozna uczucia spadania wzwyż – coraz wyżej i wyżej – między gwiazdy, których nie zdoła dosięgnąć, które nigdzie nie mają końca w miarowym pędzie wszechświata. Kiedy zjawił się Archimedes, Wart spal jak zabity. – Zjedz to – powiedziała sowa, podając mu zdechłą mysz. Wart czuł się tak dziwnie, że bez protestu przyjął futrzany poczęstunek i włożył go sobie do ust, nie czując najlżejszego obrzydzenia. Wcale się nie zdziwił, kiedy kąsek okazał się wyśmienity i soczysty – całkiem jak brzoskwinia w mechatej skórce, choć, naturalnie, skórka była mniej smaczna niż sama mysz. – Trzeba lecieć – powiedziała sowa. – Skocz na parapet i oswój się nieco ze swoją nową postacią, zanim wyruszymy. Wart podskoczył w stronę okna, automatycznie pomagając sobie jednym mocnym machnięciem skrzydeł, jak skoczek wzwyż – wymachem ramion. Ciężko – jak na sowę przystało – wylądował na parapecie, lecz nie złapał w porę równowagi i przerzuciło go na drugą stronę. – No i teraz – pomyślał z pewnym nawet rozbawieniem – skręcę sobie kark. Wart nie traktował życia zbyt poważnie. Ściana zamczyska uciekała, a ziemia i fosa podnosiły się ku niemu w zawrotnym tempie. Wart machnął energicznie skrzydłami i ziemia zapadła się z powrotem, jak woda w dziurawej wannie. Ale skutek machnięcia skrzydłami zaraz minął i ziemia znów podpłynęła ku górze. Wart machnął jeszcze raz. Dziwnie było posuwać się do przodu nad falującą ziemią, dzięki bezgłośnej pracy obrzeżonych puchem skrzydeł. – Na litość boską – sapał z boku Archimedes, dogoniwszy nareszcie Warta w ciemności. – Nie fruwaj jak dzięcioł. Wezmą cię za sówkę, która jeszcze przez wiele lat nie ma prawa pojawić się w tych stronach. Patrz, co ty robisz: wzbijasz się w górę pojedynczym wymachem skrzydeł, potem siłą impetu wznosisz się tak długo, na jak długo wystarcza energii – i bezmyślnie wytracasz prędkość. W krytycznej chwili następny wymach – i tak w kółko. Trudno za tobą nadążyć. – Nie widzę innego sposobu – odparł niefrasobliwie Wart. – Jeżeli przestanę robić to, co tak bardzo ci się nie podoba, spadnę na dół. – Kretyn! – fuknęła sowa. – Trzeba przez cały czas wachlować skrzydłami, tak jak ja to robię, a nie lecieć zrywami. Wart skorzystał z rady i ze zdumieniem stwierdził, iż ziemia pod nim już wcale nie faluje, lecz sunie statecznie na jednym poziomie. On sam natomiast nie odczuwał żadnego ruchu. – Teraz lepiej. – Jak dziwnie wygląda świat – zauważył chłopiec, gdyż dopiero teraz miał czas, aby się rozejrzeć. Istotnie, świat prezentował się dziwnie. W pewnym sensie najbliższe prawdy byłoby określenie, że wyglądał jak negatyw fotograficzny, gdyż zamieniony w ptaka Wart widział o jedno pasmo niżej od ludzkiego spectrum – czyli działał jak aparat fotograficzny wyposażony w podczerwień, który równie sprawnie robi zdjęcia nocą, jak w dzień. Oko sowy jest właśnie jak ten aparat – nieprawdą jest bowiem, że sowa widzi tylko w nocy. Sowa doskonale widzi w świetle dziennym, ma jednak nad nami tę przewagę, że całkiem nieźle widzi również nocą. Trudno jej się dziwić, że woli polować w nocy, kiedy śpiące ofiary zdane są na jej łaskę – czy też raczej niełaskę. Wart za dnia widział zielone drzewa jako białawe – jak gdyby obsypane kwieciem jabłoni – ale na razie była noc i wszystko miało dla niego jeden i ten sam nieokreślony kolor. Ten sam kolor świat przybiera o świcie, który wszystkie przedmioty sprowadza do odcieni tej samej nienazwanej barwy i dlatego właśnie jest taki przygnębiający. – Podoba ci się? – spytał Archimedes. – Jeszcze jak! Wiesz, kiedy byłem rybą, stwierdziłem, że niektóre miejsca w wodzie są cieplejsze, a niektóre wyjątkowo zimne. W powietrzu jest tak samo. – Temperatura – objaśnił Archimedes – zależy od rodzaju roślinności na dole. Lasy i zarośla ogrzewają powietrze nad sobą. – Teraz już rozumiem – ucieszył się Wart – dlaczego gady, które kiedyś były rybami, postanowiły zostać ptakami. To wielka frajda być ptakiem. – Zaczynasz nieźle kombinować – pochwalił go Archimedes. – Czy nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy gdzieś przycupnęli? – A jak to się robi? – Najpierw zatrzymaj lot. To znaczy: ciągnij w górę, aż całkiem utracisz prędkość, a w chwili, gdy poczujesz, że zaraz fikniesz kozła, szybko siadaj. Czy nigdy nie zauważyłeś, jak ptak podlatuje na żerdź? Nie sfruwa na nią z góry, tylko daje nura pod poprzeczkę, a potem lekko się wznosi. W szczytowym momencie wznoszenia się nieruchomieje i siada. – Zgoda, ale niektóre ptaki lądują również na ziemi albo na wodzie, na przykład kaczki krzyżówki. Nie powiesz mi chyba, że wtedy nurkują pod poziom? – Masz rację, lądowanie na płaszczyźnie nie zawiera w sobie tego elementu i dlatego jest dla ptaka trudniejsze. Po wytraceniu szybkości trzeba przez dłuższy czas szybować w dół, a na koniec zwiększyć opór przez skulenie skrzydeł pod prąd powietrza, opuszczenie nóg, ogona itd. Zauważyłeś z pewnością, że tylko nieliczne ptaki wykonują tę sztukę z gracją. Wrona spada na grunt z ciężkim tąpnięciem, a kaczka pruje wodę i chlapie na wszystkie strony. Lądowanie na płaskim najlepiej wychodzi ptakom o łyżeczkowatym kształcie skrzydeł, takim jak żuraw czy siewka. Sowy, nie chwaląc się, też nie są pod tym względem na ostatnim miejscu. – A ptaki o bardzo długich skrzydłach, na przykład jerzyki, mają z tym zapewne najwięcej kłopotów, zwłaszcza, że nie potrafią wzbić się w powietrze z równej płaszczyzny? – Są i inne tego przyczyny – rzekł Archimedes. – Ale fakt pozostaje faktem: masz rację. Czy jednak musimy gawędzić w locie? Trochę się zmęczyłem. – I ja również. – Sowy na ogół lubią sobie przysiąść co sto jardów. Wart starał się naśladować Archimedesa, pędzącego jak strzała ku upatrzonej gałęzi. Tuż nad gałęzią zaczął opadać, w ostatniej chwili chwycił się drzewa kosmatymi stopami, zachwiał się potężnie raz i drugi – ale utrzymał równowagę. Wylądował. Złożył skrzydła. Siedząc nieruchomo, podziwiał widoki, a przyjaciel udzielał mu dalszego wykładu o ptasich lotach. Mówił, że chociaż jerzyk fruwa doskonale i może nawet spać w locie przez całą noc, i chociaż gawrony – o czym Wart już wiedział – odznaczają się wyjątkową radością z latania, to prawdziwym aeronautą niższych warstw atmosfery, wykluczającym z konkurencji nawet jerzyka, jest siewka. Archimedes rozgadał się o zamiłowaniu siewek do akrobatyki powietrznej: o tym, że dla czystej przyjemności ptaki te wykonują takie sztuczki jak śruba, korkociąg i salto; oraz o tym, że są to jedyne ptaki lądujące łagodnie z góry – z pozostałych, od czasu do czasu metodę tę stosuje tylko najstarszy i najpiękniejszy z urodzonych lotników: kruk. Wart słuchał jednym uchem, zajęty przyzwyczajaniem wzroku do dziwnych odcieni światła – i cały czas kątem jednego oka popatrywał na Archimedesa. Archimedes bowiem, niby to pochłonięty wykładem, przez cały czas mimowolnie rozglądał się za posiłkiem. Było to widowisko samo w sobie. Bąk grający, kiedy wytraci szybkość, na koniec zatacza górnym końcem osi serię wielkich kół – po czym pada na bok. Podstawa osi pozostaje w tym samym punkcie, w którym podtrzymywała wirującą zabawkę, lecz jej drugi koniec zatacza coraz szersze kręgi. Coś podobnego robił bezwiednie Archimedes. Stopami tkwił w jednym miejscu, za to całym korpusem, jak widz w kinie, który chciałby koniecznie zobaczyć ekran spoza pleców siedzącej przed nim otyłej damy, ale nie może się zdecydować, z której strony będzie lepiej zapuścić żurawia, kręcił to w prawo, to znów w lewo. Ponieważ potrafił przy tym obrócić głowę prawie dookoła, możecie sobie wyobrazić, jak ucieszny przedstawiał sobą widok. – Co ty wyprawiasz? – zdziwił się w końcu Wart. Nim skończył zadawać pytanie, Archimedesa już przy nim nie było. Jeszcze przed chwilą Wartowi towarzyszyła rozważna sowa, snująca wykład o siewkach – i nagle sowa zniknęła. Za to nisko w dole rozległo się stłumione „łup!”, szelest liści – i powietrzna torpeda wpadła w sam środek kępy krzaków, nie bacząc na przeszkody. Po chwili sowa siedziała z powrotem obok Warta i metodycznie ćwiartowała martwego szpaka. – Czy mógłbym zrobić to samo? – zapytał Wart, chcąc się popisać krwiożerczym instynktem. – Lepiej nie – odparł Archimedes po dłuższej chwili, potrzebnej mu na przełknięcie kęsa. – Zaczarowana mysz, dzięki której przemieniłeś się w sowę, wystarczy ci aż nadto. Jako człowiek obżerałeś się, bądź co bądź, przez okrągły dzień. A pamiętaj, że sowa nigdy nie zabija dla przyjemności. No i w ogóle, jesteś tu ze mną po to, żeby się uczyć, więc pozwól, że przekąszę spokojnie i będziemy kontynuować edukację. – Dokąd mnie zabierzesz? Archimedes dojadł szpaka, schludnie oczyścił dziób o gałąź i spojrzał Wartowi prosto w oczy. Jego własne wielkie narządy wzroku, okrągłe jak spodki, miały w sobie – jak to wyraził poeta – zalążek światła, podobny liliowej poświacie na winnym gronie. – Skoro już umiesz latać, Merlin życzy sobie, abyś poznał Dzikie Gęsi, stając się jedną z nich. Wart znalazł się na terenie absolutnie płaskim. W świecie rzadko mamy do czynienia z płaszczyzną: drzewa, domy i żywopłoty nadają naszemu krajobrazowi sylwetkę strzępiastą. Nawet gęsta szczecina trawy zakłóca wrażenie doskonałej równiny. Ale tam, gdzie znalazł się Wart, w samym brzuchu nocy, nieograniczona, płaska, mokra połać błota pozbawiona była jakichkolwiek urozmaiceń. Nic nie potrafi być równie gładkie – nawet mokry piach pokrywają zawsze drobne zmarszczki, niby falki, czyniąc go podobnym do powierzchni ludzkiego podniebienia. Na tej olbrzymiej płaszczyźnie istniał tylko jeden żywioł: wiatr. A był to żywioł co się zowie. Dodatkowy wymiar świata. Potęga ciemności. W świecie ludzi wiatr zawsze skądś przybywa i dokądś zdąża, i to zdąża zawsze poprzez coś – czy to będą drzewa, czy ulice, czy szpalery żywopłotów. Ten wicher przybywał znikąd. Dął przez obszar nicości – donikąd. Poziomy, niemy właściwie – gdyż objawiał się tylko monotonnym buczeniem – namacalny, bezkresny, parł przez błotną pustynię z niespotykaną siłą i okrutną determinacją. Jego niezachwiany tor dałoby się wymierzyć ekierką. Zdawało się, że na strumieniu wiatru dałoby się spokojnie zawiesić parasol. Stojąc twarzą pod wiatr, Wart czuł, że powoli wyzbywa się istnienia. Znalazł się w nicości – jedynie pod zaopatrzonymi w błony pławne stopami czuł gładkie, mokre oparcie błota – w litej nicości: w chaosie. Czuł się jak punkt geometryczny – punkt stanowiący najkrótszą odległość między dwoma sąsiednimi punktami. Albo jak prosta odwzorowana na płaszczyźnie, która ma długość i szerokość, lecz nie ma określonej powierzchni. Jest sama w sobie siłą, prądem, mocą, kierunkiem – zamrożonym krwioobiegiem życia bez pulsu. A jednak ten przerażający czyściec miał swoje granice. Daleko na wschód – być może w odległości mili – rozciągał się nieprzebyty mur dźwięku. Zdawał się lekko falować, pęcznieć i kurczyć się na przemian – a mimo to był nieprzebyty. I groźny zarazem, złakniony ofiar. Było to bowiem wielkie, bezlitosne morze. O dwie mile na zachód widniały trzy światła, tworzące trójkąt. Były to mizerne światełka rybackich chat, w których mężczyźni wstawali przed świtem, chcąc zdążyć przed przypływem w kręte strumienie słonego bagniska. Więcej śladów życia w tym świecie nie było: tylko odgłos morza i trzy nikłe światełka, a poza tym mrok i równina, i wilgoć, i przestrzeń, i chłoszczący bicz wichru w zatoce nocy. Z pierwszym zwiastunem świtu chłopiec stwierdził, że tkwi w tłumie podobnych mu osobników. Siedzieli na błocie, na które już wślizgiwał się złośliwy, cienki jęzor powracającego morza. Część z nich już unosiła się na wodzie, obudzona przypływem, bezpieczna od rozbryzgującej się fali. Te, które nadal siedziały na tafli błota, przypominały sporych rozmiarów czajniki z dzióbkami ukrytymi pod skrzydłem. Te, które płynęły, od czasu do czasu zanurzały łebki i otrząsały je energicznie po wyjęciu z wody. Coraz więcej siedzących na błocie budziło się, wstawało i gimnastykowało skrzydła. Solenną ciszę nocy zastąpił powszechny jazgot około czterystu urodziwych stworzeń – gęsi białoczelnych – których się nie da zapomnieć, jeżeli choć raz widziało sieje z bliska. Szykowały się do lotu na długo przed wschodem słońca. Zeszłoroczne rodziny zbierały się w grupki, te z kolei łączyły się z innymi grupkami rodzinnymi, a na czele całości stawał dziadek, pradziadek albo też inny szacowny przywódca w podeszłym wieku. Z chwilą zakończenia werbunku w głosach gęsi zabrzmiała nowa nuta podniecenia. Ptaki nerwowo kręciły głowami. Potem całe stado ustawiło się pod wiatr i nagle, jak na komendę, wszystkie gęsi uniosły się w powietrze – bez względu na to, czy było ich w grupie czternaście, czy czterdzieści, uczyniły to unisono. Szerokimi skrzydłami zagarniały czerń nocy, krzycząc przy tym triumfalnie na całe gardło. Zataczały krąg, błyskawicznie zwiększały wysokość i znikały z oczu obserwatora stojącego na ziemi. W ciemności stawały się niewidoczne już na wysokości dwudziestu jardów. Najwcześniejsze odloty przebiegały bezgłośnie. Dopiero słońce ośmieliło gęsi, które po ciemku zachowywały się bardzo wstrzemięźliwie, odzywały się rzadko, pojedynczymi uwagami lub ostrzeżeniami, jeśli dostrzegły jakieś niebezpieczeństwo – w takim wypadku wszystkie kierowały się błyskawicznie w górę lotem pionowym. Warta ogarnął niepokój. Wokół niego co minutę odrywał się od ziemi niewyraźny w mroku szwadron gęsi. Wart miał wielką ochotę pójść za ich przykładem, ale wstydził się i bał, że każda rodzina uzna go za intruza. Z drugiej strony, nie chciał zostać sam. Pragnął przyłączyć się do innych, zaznać gimnastyki porannego lotu, który, sądząc po zachowaniu gęsi, musiał być bardzo przyjemny. Gęsią społeczność cechował klimat koleżeństwa i niewymuszonej dyscypliny oraz wielka radość życia. Gęś stojąca tuż obok Warta rozwinęła skrzydła i podskoczyła do góry. Wart automatycznie zrobił to samo. Przed chwilą osiem otaczających go ptaków kręciło dziobami i je również Wart bezwiednie naśladował – teraz z tą samą ósemką spotkał się w powietrzu. Ledwie się odbił od ziemi, wiatr ustał, jakby ktoś przeciął nożem jego brutalną bezwzględność. Wart zgrał się z wiatrem, był z nim teraz całkowicie pogodzony. Ósemka gęsi uformowała w locie szereg, zachowując równe odstępy. Wart zamykał tyły. Kierowały się na wschód, gdzie jeszcze przed chwilą połyskiwały blade światełka rybackich chat, a teraz – na wprost szybujących ptaków – dumne słońce pięło się na nieboskłon. Czarna zasłona chmur w oddali pękła, a w szczelinie rozbłysło pomarańczowo-czerwone światło. Chwała słońca rosła: słone bagna w dole wyłaniały się z mroku. Wart patrzył w dół na monotonne wrzosowisko czy też może bagno, które przypadkiem nabrało cech morskich: wrzosy, które nadal wyglądały jak wrzosy, splątały się z wodorostami, tworząc ociekające kępy z oślizłym wąsiskiem. Zamiast orzących wrzosowisko strumyków, równinę znaczyły smugi sinawego szlamu. Tu i ówdzie na tyczkach porozpinano długie sieci – pułapki na nieostrożne gęsi. Chłopiec zorientował się, że właśnie tych pułapek dotyczyły ostrzegawcze nawoływania ptaków. W jedną sieć złapały się dwa czy trzy świstuny; z daleka, od wschodu, człapał po błocie człowiek, z dala przypominający muchę, wyraźnie zainteresowany zawartością pułapki. Wschodzące słońce zabarwiło ogniście srebrne strumyki, a nawet śliski szlam. Kulik, który na długo przed świtem rozpoczął swoje gorzkie żale, odfrunął z obrzeży bagniska. Śpiący na wodzie świstun obudził się i zaraz jął wygwizdywać swe podwójne tony, jak mały parowozik. Od strony lądu, pod wiatr dreptała kaczka krzyżówka. Brodźce krzątały się i penetrowały teren jak skrzętne myszy. Chmara malutkich biegusów, podobnych do szpaków, tylko bardziej krępych, przeleciała koło nich z furkotem, przywodzącym na myśl rozpędzony pociąg. Z koron sosen na wydmach wyfrunęła czarna gwardia wron, wznosząc radosne wiwaty. Wszelkie ptactwo nadmorskie tłoczyło się na linii przypływu, równie piękne, co zaaferowane. Świt, wschód słońca nad morzem i doskonała organizacja lotu, miały w sobie tak wiele uroku, że Wart poczuł nieodpartą ochotę do śpiewu. Chciał włączyć się w chór sławiący życie, a ponieważ otaczało go tysiąc gęsi – nie musiał na to długo czekać. Klucze dzikich gęsi, wijące się po niebie niczym smugi dymu, prosto w słońce, w jednej chwili rozbrzmiały muzyką i śmiechem. Każdy klucz śpiewał innym głosem: te figlarnie, te triumfalnie, tamte znów sentymentalnie. Kaplicę świtu wypełnili wdzięczni heroldowie, a śpiewali taką oto pieśń: Kręć się, świecie obrotny, kręć pod nasze skrzydła Wynieś sędziwe słonko, bo noc nam obrzydła. Każdą pierś zdobią dumne purpury, czerwienie, Każda gardziel w fanfary, w dzwony się przemienia. Niebo znaczą wędrowne, czarne bataliony: Trębacz, myśliwy, ogar i rumak spieniony. Wolność! Wolność i przestrzeń! Skrzydłami powiewa, Ciągnie Anser albofrons, i szumi, i śpiewa! W pełni dnia gęsi stanęły na dzikim polu. Wokół Warta paśli się towarzysze i towarzyszki lotu, boczną stroną krótkich, miękkich dziobów szczypiąc trawę i w odróżnieniu od wdzięcznych łabędzi – czyniąc przy tym wyjątkowo pokraczne wygibasy. Kiedy stado się pasło, jedna gęś zawsze pełniła wartę, stojąc na baczność, z szyją wyciągniętą na podobieństwo węża. Zimą gęsi dobrały się w pary (niektóre pary datowały się z poprzednich zim), więc teraz najchętniej pasły się stadłami, w rodzinach i oddziałach, do których przynależały podczas lotu. Młoda samiczka, która nocą na bagnie stała tuż obok Warta, nie miała jeszcze roku. Cały czas zerkała na niego z wielką ciekawością. Chłopiec, który też pilnie ją obserwował, zauważył, że jest pulchna, a szyję jej zdobią dekoracyjne prążki. Prążki te, które dostrzegł kątem oka, powstały z różnobarwnego upierzenia gęsiej szyjki. Rosnące tam pióra były wklęsłe, dzięki czemu każde leżało oddzielnie, jak różnobarwne beleczki. Wart uznał to za niezwykle wdzięczną ozdobę. Wtem młoda gąska wymierzyła mu dziobem kuksańca w bok. Do tej chwili ona stała na warcie. – Twoja kolej – powiedziała. Nie czekając odpowiedzi, spuściła głowę i zaczęła się paść. Skubiąc trawę, odsuwała się coraz dalej od Warta. Wart stanął na straży. Nie wiedział, czego ma wypatrywać i nie znał wroga gęsi, a wokół widział tylko kity traw i cierpliwie skubiących murawę towarzyszy. Ale nie miał im za złe, że go mianowali wartownikiem. – Co robisz? – zapytała Ona, mijając Warta w pół godziny później. – Stoję na warcie. – No wiesz! – zachichotała-zagęgotała. – Aleś ty niemądry! – Dlaczego? – Wiadomo. – Ja nie wiem. Słowo daję. Czy zrobiłem coś nie tak, jak należy? Nie rozumiem. – Dziobnij następnego. Odstałeś co najmniej dwie warty pod rząd. Postąpił za jej radą, kolejny strażnik zajął jego miejsce, a Wart poszedł się paść obok swojej znajomej. Równo szczypali trawkę, popatrując ku sobie nawzajem koralikami oczu. – Uważasz mnie za durnia – odezwał się ze wstydem Wart, który po raz pierwszy postanowił wyznać drugiemu zwierzęciu prawdę o swoim gatunku. – A wszystko bierze się stąd, że ja nie jestem gęsią. Urodziłem się człowiekiem. To jest mój pierwszy lot w życiu. Nie zdziwiła się zanadto. – Ciekawy wybór – powiedziała. – Ludzie najchętniej zamieniają się w łabędzie. Ostatnio mieliśmy u siebie Dzieci Lira. Bo właściwie należymy do tej samej rodziny co łabędzie. – Słyszałem coś o Dzieciach Lira. – Nie podobało im się u nas. To beznadziejni nacjonaliści i dewoci. Stale kręcili się koło jakiejś kaplicy w Irlandii. Na łabędzie prawie w ogóle nie zwracali uwagi. – Mnie się u was podoba. – Takie też odniosłam wrażenie. Dlaczego cię tu przysłano? – Dla zdobywania wiedzy. Przez chwilę paśli się w milczeniu, aż nagle Wartowi ostatnie własne słowa przypomniały, o co chciał zapytać. – Dlaczego wystawiacie warty? Czy prowadzimy wojnę? Gęś nie zrozumiała słowa „wojna”. – Wojnę? – Czy walczymy z ludźmi? – Walczymy? – powtórzyła niepewnie. – Nasi chłopcy biją się czasami o żonę – to wszystko. Oczywiście, nie dochodzi do rozlewu krwi, idzie wyłącznie o małą próbę sił. Czy to miałeś na myśli? – Nie. Miałem na myśli walkę jednej armii gęsi przeciwko drugiej. Jego rozmówczynię wyraźnie to ubawiło. – Co za śmieszny pomysł! Żeby dużo gąsiorów siłowało się równocześnie? To by musiało być niezłe widowisko. Zdziwił go jej ton, gdyż jako mały chłopiec miał jeszcze czułe serce. – Niezłe widowisko? Patrzeć, jak się mordują? – Mordują? Armia gęsi, które się nawzajem zabijają? Gąska z wolna, niepewnie, zaczynała pojmować myśl Warta. Na jej obliczu odmalowała się odraza. Gdy pojęła na dobre, odsunęła się od chłopca. W milczeniu podreptała w inną stronę. Wart poszedł za nią, ale pokazała mu plecy. Zaszedł z boku, zajrzał jej w oczy i spostrzegł w nich odrazę – jak gdyby wyrwało mu się jakieś nieprzyzwoite słowo. – Przepraszam cię – wydukał. – Znów nie rozumiem, co się stało. – Nie będziemy o tym mówić. – Przepraszam. Po chwili, nieco zniecierpliwiony, dodał: – Chyba każdemu wolno spytać. Skoro są strażnicy, to moje pytanie było całkiem uzasadnione. Gąska rozgniewała się na dobre. – Nie chcę więcej o tym słyszeć! Jaki ty musisz być zepsuty! Nie masz prawa tak mówić. Oczywiście, że wystawiamy warty. Nie słyszałeś o jastrzębiach? O sokołach wędrownych? O lisach, łasicach i ludziach, którzy zastawiają sieci? To są nasi naturalni wrogowie. Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że istnieją na świecie stworzenia tak podłe, aby organizować bandy do mordowania własnych braci? – Są. Mrówki – oświadczył z przekonaniem Wart. – A ja po prostu zadałem ci pytanie. Gąska postanowiła być uprzejma. Jako sawantka chciała pokazać, że ma szerokie horyzonty myślowe. – Nazywam się Lyo-lyok. Przyjmij dla siebie imię Ki-kwa, a wówczas wszyscy wezmą cię za Węgra. – Czy każde z was pochodzi z innej części świata? – Owszem, chociaż przybywamy grupami. Niektórzy pochodzą z Syberii, inni z Laponii, a spotkałam nawet kilkoro z Islandii. – I nigdy nie kłócą się o pastwiska? – Ojej, jakiś ty niemądry! Gęsi nie uznają granic. – A cóż to są granice, za pozwoleniem? – Nie istniejące podziały terenu – tak mi się przynajmniej wydaje. W powietrzu nie może być mowy o granicach. Te twoje mrówki – i ludzie też – w końcu musiałyby przestać walczyć, gdyby przeniosły się w powietrze. – Ja lubię walkę – wyznał Wart. – Walka jest rycerska. – To dlatego, że jesteś smarkacz. ROZDZIAŁ XIX Merlin musiał jakoś zaczarować czas i przestrzeń, którymi rządził, gdyż Wart przeżył z dzikimi gęśmi wiele dni i nocy – a przecież była to stale ta sama jedna wiosenna noc i uśpione ciało chłopca spoczywało w łożu pod niedźwiedzią skórą. Wart szczerze polubił Lyo-lyok, chociaż była dziewczyną. Bez przerwy wypytywał ją o życie i zwyczaje gęsi. Ona zaś, z właściwą sobie łagodnością, uczyła go wszystkiego, co sama umiała. Im więcej Wart się uczył, tym goręcej kochał dzielny, szlachetny, spokojny i inteligentny gęsi ród. Lyo-lyok powiedziała mu, że każdy Albifrons jest indywidualistą: nie uznaje żadnych praw ani przywódców – chyba że nikt mu ich nie narzuca: wówczas podporządkowuje się chętnie. Gęsi nie miały swojego króla w rodzaju Uthera ani praw na wzór surowego kodeksu Normanów. Nie znały wspólnej własności. Gęś, która znalazła jakiś przysmak, traktowała go jako wyłącznie swój i częstowała dziobem każdego, kto próbowałby jej podwędzić kąsek. A jednocześnie gęś nigdy nie rościła sobie prawa do najmniejszego choćby skrawka ziemi w dowolnej części świata – w tym względzie jedyny wyjątek stanowiło gęsie gniazdo, będące terenem prywatnym i bezwzględnie bronionym. Lyo-lyok opowiedziała też Wartowi sporo o wędrówkach gęsi. – Pierwszy gąsior, który przeleciał z Syberii do Lincolnshire i z powrotem, musiał, jak przypuszczam, założyć rodzinę na Syberii. Gdy przyszła zima i zabrakło pożywienia, ten sam gąsior ruszył na zachód trasą, którą znał tylko on jeden. Podążyła za nim rodzina, powiększająca się z roku na rok – on zaś pełnił rolę pilota i admirała. Po jego śmierci rolę tę objęli najstarsi synowie, gdyż to oni zdążyli najwięcej razy przebyć trasę wędrówki. Młodsi bracia, niepewni drogi, z chęcią dawali się prowadzić tym, którzy ją znali. Ale i wśród pierworodnych trafiają się nicponie, do których rodzina nie ma za grosz zaufania. – A teraz posłuchaj, jak dochodzi do wyboru admirała. Powiedzmy, że na jesieni Wink-Wink odwiedzi naszą rodzinę i spyta: czy przypadkiem nie macie między sobą godnego zaufania pilota? Dziadunio, staruszek, zmarł w sezonie malinowym, a Wujo-Wujo jakoś nam się nie sprawdza. Rozglądamy się za przewodnikiem. Wówczas my mu odpowiemy: stryjeczny dziadek będzie zachwycony, jeżeli przyłączycie się do naszego stada. Z góry jednak zaznaczam, że nie bierzemy odpowiedzialności za ewentualne niepowodzenia. Serdeczne dzięki, powie on. Wasz stryjeczny dziadek jest osobnikiem ze wszech miar godnym zaufania. Czy pozwolicie, że poinformuję Honków o sposobie rozwiązania problemu? Wiem, że oni również cierpią na podobne kłopoty. Prosimy uprzejmie, odpowiemy mu. – I w ten sposób – podsumowała – Stryjeczny Dziadunio zostaje admirałem. – Niezła metoda. – Spójrz na jego dystynkcje – szepnęła z szacunkiem Lyo-lyok i oboje zwrócili wzrok ku dostojnemu patriarsze, którego pierś przecinały czarne pasy, do złudzenia przypominające złote obręcze na mankietach munduru admirała. W stadzie narastało podniecenie. Młodzież bezwstydnie flirtowała albo, zbita w gromadki, oplotkowywała pilotów. Grano też w rozmaite gry, tak jak to robią dzieci podekscytowane mającym się niebawem odbyć przyjęciem. Jedna z zabaw polegała na tym, że wszyscy stawali kołem, a młode gąsiory, jeden po drugim, wchodziły do środka kręgu z wyciągniętymi szyjami, sycząc z udaną złością. Następnie puszczały się biegiem, trzepiąc skrzydłami, co miało demonstrować ich odwagę i kwalifikacje na przyszłych admirałów. Coraz więcej gęsi potrząsało też skierowanymi w bok dziobami, co zazwyczaj czyniły przed odlotem. Niepokój udzielił się nawet starszyźnie – mędrcom, którzy na pamięć znali trasy przelotów. Śledzili oni formacje chmur, oceniali kierunek i siłę wiatru, a także miejsce, skąd wiał. Dźwigający brzemię odpowiedzialności za całość admirałowie ciężkim krokiem przemierzali w tę i z powrotem swoje gabinety. – Dlaczego jestem niespokojny? – pytał sam siebie Wart. – Czuję coś we krwi. Skąd to się bierze? – Poczekaj, sam się przekonasz – odparła tajemniczo Lyo-lyok, kiedy powtórzył jej swoje pytanie. – Może już jutro, a może pojutrze... Kiedy wreszcie nadszedł ten dzień, słone bagna i błotna równina wyglądały jakoś inaczej. Człowiek-mrówka, który codziennie o wschodzie słońca obchodził cierpliwie swoje sidła – a pory przypływów znał na pamięć, gdyż błąd w tej materii oznaczałby pewną śmierć – usłyszał z wysoka odległy dźwięk, przypominający głos trąbki- sygnałówki. Na błotnistych polach nie było ani jednego ptaka. Człowiek nie spotkał też żadnego na pastwisku, przez które przechodził. Był to, w gruncie rzeczy, dobry człowiek: przystanął i w uroczystej ciszy, z wielkim nabożeństwem zdjął czapkę z głowy. Wykonywał ten gest każdej wiosny, kiedy gęsi go opuszczały, i każdej jesieni, kiedy dostrzegł pierwsze powracające stado. Na przeprawę przez Morze Północne parowcem potrzeba dwa do trzech dni – dwie, trzy doby zmagań z opornymi falami. Lecz nie dla gęsi, żeglarzy napowietrznych, żywych, rączych strzał, bezlitośnie prujących chmury; nie dla podniebnych śpiewaków, uchodzących przed sztomiem z prędkością siedemdziesięciu mil na godzinę; nie dla tych geografów, nie wiedzieć skąd czerpiących nieomylną wiedzę, żeglujących trzy mile nad ziemią, na cumulusach zamiast morskich wód. Nie dla nich, o nie! Śpiewały o tym pieśni – rubaszne, filozoficzne, krotochwilne. Jedna głupia piosenka szczególnie ubawiła Warta: Po niebie szybujem, Szu-szu Szum-szum Na ziemi lądujem, Pac-pac, Plum-plum. Gę-gę Ga-ga Gą-gą. I szyje zginamy w ucieszny hak Jak rura od zlewu: o tak! o tak! Ga-ga Gą-gą Gę-gę. I w zgodnym szeregu pasiemy się, Nasz ród bokiem dziobów murawę rwie. Gą-gą Gę-gę Ga-ga. Czy Gą, czy Gę, raduje nas Lot, Czy Gą, czy Gę, raduje nas Zer, Czy Gę, czy Ga, podoba się nam Gę-gę Gą-gą i Ga-ga. Pieśń sentymentalna brzmiała tak: Sunie niebem gęsi klucz, Wróć, gąsiorku, do mnie wróć! Pewnego razu, gdy przelatywali nad skalną wysepką zaludnioną przez gęsi bernikle, o urodzie starych panien, w czarnych skórkowych trzewiczkach, szarych toczkach i białych kołnierzykach – cały szwadron huknął szyderczo wielkim głosem: Ciotka Bernikla w tłustym błocie tapla się, Ciotka Bernikla w tłustym błocie tapla się, Ciotka Bernikla w tłustym błocie tapla się, Nie poleci z nami, nie! Alleluja, górą nasi! Alleluja, górą nasi! Alleluja, górą nasi! Na Północny Biegun – hej! Gęsi śpiewały także pieśni w stylu skandynawskim, z których jedna nosiła tytuł Sens życia i brzmiała tak: Pierwszy przemówił Ky-yow: Sednem życia jest zdrowie. Do wiosłonogich, do strzelistopióiych, do zwinnych i sokolookich Należy cały świat. Drugi przemówił Ank-Starzec: Sednem życia jest honor. Do tropicieli, żywicieli ludu, strategów oraz mędrców Należy cały świat. Trzecia mówiła Lyo-łyok: Sednem życia jest miłość. Do miękkopuchych, do gniazda wijących, do tych, co chodzą parami Należy cały świat. Czwarty przemówił A-ang: Sednem życia jest żarcie. Do tasujących, do trawę skubiących, do sytych i do tłustych Nałeży cały świat. Piąty przemówił Wink-Wink: Sednem życia jest przyjaźń. Do koleżeńskich, do niesamolubnych, do wolnych, lecz mądrze uległych Należy cały świat. A ja wybieram muzykę; długo dźwięczące echa, Buńczuczne rogi, wesołe piosenki, poezja Są odbiciem świata. Tak mówi śpiewak Lyow. Nieraz musieli obniżać lot z poziomu chmur pierzastych, żeby złapać lepszy wiatr, a wówczas wlatywali w stado cumulusów (chmur kłębiastych) – olbrzymich piramid zbudowanych z kłębów pary wodnej, białych jak wielkie pranie i gęstych jak krem na torcie. Zdarzało się, że w odległości kilku mil dostrzegli taką piramidę – śnieżnobiałą kupę gigantycznego Pegaza. Wówczas kierowali się wprost na nią, ona zaś rosła, rosła, cicho i nieuchronnie – a gdy były tuż-tuż, gdy już miały zderzyć się dziobami z pozornie litym masywem białej ściany – słońce nagle traciło swój blask. Każdą gęś oplatały znienacka wilgotne macki przenikliwego chłodu. Otaczała je szara wilgoć, a słońce – blady miedziak – uciekało coraz dalej. Znikały widoczne tuż obok jeszcze przed chwilą skrzydła towarzyszy i towarzyszek i każdy ptak stawał się samotnym dźwiękiem w zimnym niebycie – spóźnionym świadkiem końca świata. Gęsi zawisły w nicości bez wymiarów – bez lewa, prawa, dołu, góry – bez ruchu, zdawało się, aż tu nagle błyskał przez mgłę znany słoneczny miedziak i węże chłodu znów gwałtownie wiły się w powietrzu. Po chwili gęsi bujały z powrotem w roziskrzonym świecie barw: w dole mienił się turkus morza, a dookoła pyszniły się nowe, śnieżnobiałe pałace nieba, na których nie obeschła jeszcze rosa Rajskiego Ogrodu. Najważniejszym punktem wędrówki był przelot nad skalistą wyspą. Ważnych zdarzeń nie brakowało – dość wspomnieć o spotkaniu na przecięciu szlaków z kluczem lecących do Abisco łabędzi, które wydawały odgłos do złudzenia przypominający poszczekiwania małych piesków przez chusteczki do nosa. Albo wyścig z sową rogatą, wiosłującą przed siebie z wielkim samozaparciem (mówią, że w ciepłym puchu na grzbiecie tej sowy podróżuje zwykle na gapę maleńki strzyżyk). A jednak najciekawsza była samotna kamienna wyspa. Wyspa należała w całości do ptaków. Ptaki wysiadywały tam jaja i kłóciły się bez przerwy, ale w tonie przyjacielskim. Na szczycie skały, porosłym szczeciną darni, tłoczyły się zaaferowane maskonury. Poniżej, w Uliczce Brzytwodzioba, lokatorzy siedzieli tak gęsto i na tak wąskich półkach, że musieli się bez przerwy kurczowo czepiać szponami podłoża, dziobami odwróceni ku falom. Jeszcze niżej, w Uliczce Nurzyków, siedziały nurzyki, wznosząc ku niebu spiczaste, pajacowate oblicza, tak jak to robią drozdy, kiedy wysiadują jaja. Najniżej położone były Slumsy Gawii Trójpalczastej. I wszystkie te ptaki, które, podobnie jak ludzie, wydają na świat z reguły jednego potomka na raz, siedziały stłoczone tak gęsto, że stykały się głowami, a ilekroć ktoś nowy lądował na przepełnionej półce, ktoś inny nieuchronnie fikał kozła w dół. Mimo to humory dopisywały, śmiechom, żarcikom i wzajemnym docinkom nie było końca. Ptasi tłum przypominał przekupki na największym targu rybnym świata, gdzie co chwila wybuchają sprzeczki: wszystkie kobiety jedzą coś stale z papierowych torebek, wszystkie na raz dochodzą swoich racji, wyśpiewują przaśne piosenki, krzyczą na dzieciaki, żalą się na mężów. „Posuńcie no się, ciotko”, „Z drogi, babciu!”, „Głupia flądra, znów mi usiadła na krewetkach!”, „Synuś, schowaj lizaka do kieszeni i wysmarkaj nos”, „Patrzcie, czy to nie wujo Albert? Wiezie piwo!”, „Zmieszczę się tutaj koło was?”, „No to pa, ciociu Emmo – niestety, już zleciała”, „Czy nie przekrzywił mi się kapelusz?”, „Uspokój się łobuzie!”. W zasadzie trzymały się gatunkami, ale nieliczne odstępstwa od tej zasady również nikomu nie wadziły. W Uliczce Nurzyków siedziała tu i ówdzie uparta gawia i ani myślała ustępować komukolwiek miejsca. Wszystkich ptaków mogło tam być w sumie z dziesięć tysięcy, a rejwach czyniły ogłuszający. Potem gęsi przelatywały nad fiordami i wyspami Norwegii. Na tych właśnie wyspach rozgrywa się prawdziwa opowieść o gęsiach, którą opisał wielki W. H. Hudson, a która powinna dać ludziom sporo do myślenia. Był sobie pewien gospodarz, który mieszkał na wybrzeżu wyspy gnębionej straszliwą plagą lisów. Któregoś dnia gospodarz zastawił wnyki. Nazajutrz, kiedy przyszedł je sprawdzić, stwierdził, że we wnyki złapała się dzika gęś – i to najwyraźniej Wielki Admirał, co można było łatwo poznać po masywnej sylwetce i dystynkcjach na piersi. Gospodarz zabrał gęś do domu, zaopiekował się nią, opatrzył jej nogę, a potem puścił między własne kaczki i kury. Z uwagi na lisa gospodarz musiał zamykać kurnik na noc. Wieczorami zaganiał drób do środka i zamykał drzwi na kłódkę. Po pewnym czasie zauważył dziwną rzecz: kury, które dotychczas zawsze uciekały przed wieczorną łapanką, same zbiegały się do kurnika i czekały na zamknięcie. Gospodarz podpatrzył je kiedyś wieczorem i stwierdził, że wysoki rangąjeniec przejął na siebie obowiązki, które, dzięki swej nieprzeciętnej inteligencji, zaobserwował u człowieka. Pod wieczór, kiedy zbliżała się pora zamykania kurnika, mądry stary admirał zaganiał towarzystwo, nad którym objął komendę, we właściwe miejsce – tak jakby doskonale rozumiał celowość tego zabiegu. A dzikie gęsi, którymi dawniej dowodził admirał, nigdy więcej nie osiadły na wyspie, gdzie straciły przywódcę. I wreszcie, pośród wysp, gęsi wypatrzyły lądowisko – cel pierwszego dnia podróży. Ach, te odgłosy zachwytu! Te wzajemne gratulacje! Niczym grad pocisków spadły z nieba, popisując się po drodze kaskaderskimi sztuczkami. Były dumne z siebie i ze swojego pilota, podniecone bliskimi uciechami życia rodzinnego. Ostatni odcinek w dół przeszybowały na złożonych pod brzuchami skrzydłach. Tuż przed lądowaniem nabrały w skrzydła wiatru, przez chwilę gwałtownie trzepotały, a potem – klap! – i już siedziały na ziemi. Przytrzymywały skrzydła ponad głowami, po czym złożyły je jednym szybkim, starannym i wdzięcznym ruchem. Przeleciały nad Morzem Północnym. – Ty, Wart! – rozzłościł się Kay. – Ściągasz całe futro! Co ty tam mamroczesz? W dodatku przez całą noc chrapałeś, wiesz o tym? – Ja nigdy nie chrapię – oburzył się Wart. – Właśnie że chrapiesz. – Na pewno nie. – Na pewno tak. Poświstywałeś jak gęś. – Na pewno nie. – Na pewno tak. – A właśnie że nie. Ty chrapiesz sto razy gorzej. – Wcale że nie. – Wcale że tak. – Jak mogę chrapać jeszcze gorzej, skoro ty w ogóle nie chrapiesz? Zanim to sobie wyjaśnili, spóźnili się na śniadanie. Ubrali się bardzo szybko i wybiegli w słoneczny dzień. ROZDZIAŁ XX I znowu przyszły żniwa, a wraz z nimi rocznica pobytu Merlina w zamku Sir Ectora. Przez ten rok odwiedził ich i wiatr, i śnieg, i deszcz, a w końcu znów słońce. Chłopcom wydłużyły się nogi, a poza tym wszystko zostało po staremu. Minęło następne sześć lat. Sir Grummore wpadał czasami z wizytą. Nieraz na skraju puszczy mignęła sylwetka Króla Pellinore’a galopującego za Bestią albo Bestii pędzącej za Królem Pellinore’em, jeżeli wszystko im się pokręciło. Cully stracił podłużne pręgi, charakterystyczne dla upierzenia roczniaka, poszarzał, sposępniał, stał się jeszcze bardziej porywczy, a jeśli chodzi o urodę wyróżniały go teraz poprzeczne paseczki na miejscu dawnych, podłużnych. Drzemliki zawsze wypuszczano na zimę, a wiosną chwytano nowe. Czupryna Hoba pobielała. Sierżant zapuścił brzuszek, przez co omal nie umarł ze wstydu, ale dalej przy każdej okazji chętnie pokrzykiwał „i-raz-i- dwa!”, nieco mniej donośnym głosem. Poza tym nikt się specjalnie nie zmienił – tylko chłopcy. Urośli. Dalej brykali jak źrebaki, często odwiedzali Robina i przeżywali niezliczone przygody, zbyt długie, żeby je tu opisywać. Merlin nadal prowadził zajęcia pozalekcyjne, gdyż w owych czasach nawet dorośli byli tak dziecinni, że interesowało ich zamienianie się w sowy. Wart zmieniał się w najróżniejsze zwierzęta. Za to na lekcjach szermierki Kay i Wart powoli zaczynali dorównywać sierżantowi z brzuszkiem i niechcący zrewanżowali mu się za niejeden dawny cios. Odkąd osiągnęli wiek lat – nastu, otrzymywali przy różnych okazjach prawdziwą broń, dzięki czemu po kilku latach zgromadzili kompletne zbroje, a także łuki mierzące po blisko sześć stóp, z których strzelało się jardowej długości strzałami. Nie było przyjęte posługiwać się łukiem, którego długość przekraczałaby wzrost łucznika, gdyż panowało przekonanie, że w ten sposób łucznik niepotrzebnie marnowałby energię – co dziś przyrównalibyśmy do strzelania z armaty do komara. Skromny rycerz uważał, żeby nie przesadzić z długością łuku – uważano by to bowiem za fanfaronadę. Kay miał z wiekiem coraz trudniejszy charakter. Nosił za długi łuk i niezbyt celnie z niego strzelał. Łatwo tracił cierpliwość i stale kogoś wyzywał do walki, a w tych nielicznych pojedynkach, które dochodziły do skutku, sromotnie przegrywał. Stał się uszczypliwy. Sierżanta wpędził w kompleksy, wyśmiewając się z jego brzuszka. Wartowi – pod nieobecność Sir Ectora – stale wypominał niepewne pochodzenie. Odnosiło się wrażenie, że nawet on sam nie znosi swojego zachowania, ale nic nie umie na nie poradzić. Wart dalej miał pstro w głowie, dalej przepadał za Kayem i pasjonował się ptakami. Merlin wyglądał z roku na rok młodziej i nic dziwnego, skoro rzeczywiście był coraz młodszy. Archimedes ożenił się i wychował w komnacie na wieży kilka gromadek udanego puchatego potomstwa. Sir Ector zachorował na ischias. Trzy drzewa zostały rażone piorunami. Imć Twyti pojawiał się na zamku w każdą Wilię Bożego Narodzenia, nie zmieniony ani na jotę. Passelewe przypomniał sobie kolejną zwrotkę piosenki o Królu Cole. Pory roku zmieniały się jak należy, śnieg dekoracyjnie otulał ziemię – dokładnie tak, jak się tego po nim spodziewano, bywało, że w rogu zimowego obrazka siedział gil, w drugim zaś rogu tkwił dzwon lub oświetlone okno – i coraz bliżej było do dnia, w którym Kay miał dostąpić pasowania na rycerza. Im bardziej ów dzień się zbliżał, tym bardziej chłopcy oddalali się od siebie, ponieważ Kay nie chciał już przyjaźnić się z Wartem na dawnych zasadach, wiedząc, że jako szlachetny rycerz powinien zachować dystans wobec giermka. Wart – bo on to przecież miał być giermkiem Kaya – dreptał za nim niepocieszony dopóki się dało, aż wreszcie, z nosem na kwintę, poszedł w swoją stronę, szukać rozrywek w samotności. Udał się do kuchni. Jestem teraz jak Kopciuszek – tłumaczył sam sobie w duchu. – Z niewyjaśnionych powodów aż do tej chwili los obdarzał mnie wszystkim, co najlepsze – mam na myśli naukę u Merlina – a teraz trzeba będzie zapłacić za minione przyjemności i za możliwość obejrzenia tych wszystkich fantastycznych smoków, czarownic, ryb, żyraf, mrówek, dzikich gęsi i tak dalej. Zostanę podrzędnym giermkiem i będę nosił za Kayem zapasowe włócznie, gdy on jeździć będzie z turnieju na turniej i ze wszystkimi stawać w szranki. Nic nie szkodzi, było wspaniale, dopóki mogło tak być, a los Kopciuszka nie jest wcale taki podły, jeżeli siedzi się w kuchni z paleniskiem tak wielkim, że można by w nim upiec wołu w całości. Wart z czułą żałością rozejrzał się po kuchni wypełnionej nieustanną krzątaniną i blaskiem płomieni, który czynił ją podobną do piekła. Wychowanie cywilizowanego dżentelmena w owych czasach obejmowało trzy etapy: paź, giermek i rycerz. Wart dwa pierwsze stadia miał za sobą. Jego sytuacja przypominała los syna dzisiejszego dżentelmena, który dorobił się na handlu, a potomka kształci w manierach od podstaw. Jako paź Wart nauczył się nakrywać stół trzema obrusami i kapą, przynosić mięsa z kuchni oraz obsługiwać Sir Ectora i jego gości w pozycji półklęczącej, z czystym ręcznikiem na ramieniu (każdemu gościowi należał się oddzielny czysty ręcznik, a jeden dodatkowy służył do wycierania mis). Wyuczono go wszystkich szlachetnych niuansów sztuki usługiwania przy stole, a jego nos od najwcześniejszych lat oswoił się z wonią mięty, stosowanej do odświeżania wody w dzbanach, bazylii, rumianku, kopru, hyzopu i lawendy, którymi Wart posypywał zasłane sitowiem posadzki, a także dzięgielu, szafranu, kminku i draganku, którymi przyprawiano potrawy, aby Wart mógł je podać na stół. Był zatem oswojony z kuchnią, nie wspominając już o tym, że każdy lokator zamku darzył Warta przyjaźnią i chętnie widział go u siebie o dowolnej porze. Wart pławił się w blasku ognia i z zadowoleniem wodził wzrokiem dookoła. Patrzył na długie rożna, które dawniej sam często obracał, bezpiecznie ukryty za starą, słomianą tarczą, dobrze nasączoną wodą, żeby samemu nie upiec się przy ogniu; na chochle i łyżki, za pomocą których niegdyś polewał sosem pieczenie. Ślinka szła mu na widok przygotowań do wieczerzy: łeb dzika z cytryną w pysku, obłożony migdałami (wniesieniu go na stół towarzyszyć miały uroczyste fanfary), wieprzowina zapiekana w cieście i polana kwaśnym sosem jabłkowym oraz pieprznym beszamelem, spod którego sterczały ptasie łapki i liście przypraw, zdradzające treść nadzienia; smakowite budynie z łuskanej pszenicy. – Nie jest źle być służącym – westchnął sobie Wart. – Nadal wzdychamy? – zagadnął go wyrosły nie wiadomo skąd Merlin. – Tak samo wzdychaliśmy, przyglądając się walce na kopie w wykonaniu Króla Pellinore’a. – Wcale nie! – zaperzył się Wart. – To znaczy, owszem, tak, właśnie tak samo. Chociaż właściwie to mi nie żal. Na pewno będę lepszym giermkiem niż Kay. Zobacz, jak pięknie wygląda budyń posypany szafranem. Świetnie komponuje się kolorystycznie z szynkami wędzonymi w kominie. – Uroczy widok – przyznał czarodziej. – Jedynie głupiec marzy o zaszczytach. – Kay nawet mi nie powie, jak wygląda pasowanie na rycerza. On twierdzi, że to święta tajemnica. Powiedz mi, na czym to właściwie polega? – Wiele hałasu o nic. Będziesz go musiał rozebrać i wprowadzić do wanny obwieszonej kosztownymi rekwizytami, a wtedy pojawią się dwaj doświadczeni rycerze – przypuszczam, że Sir Ector zaangażuje do tych ról staruszka Grummore’a i Króla Pellinore’a – którzy we dwóch przysiada na skraju wanny i udzielą Kayowi długiego wykładu o idei rycerskości jako takiej. Gdy skończą, poleją go wodą z wanny i pobłogosławią znakiem krzyża, a wtedy ty będziesz go musiał zaprowadzić do czystego łoża, żeby wysechł. Potem przebierzesz go za pustelnika i odeskortujesz do kaplicy, gdzie powinien czuwać przez całą noc, strzegąc zbroi i odmawiając modlitwy. Panuje powszechne przekonanie, że noc czuwania jest straszna i samotna, ale z tą samotnością to gruba przesada, bo po kaplicy stale kręcą się wikary i kościelny, przy drzwiach sterczy zbrojny strażnik, no i ty, jako giermek, będziesz musiał towarzyszyć swojemu panu. Rano odprowadzisz go do łóżka, żeby się porządnie wyspał – z tym, że przedtem musi się wyspowiadać, wysłuchać mszy i ofiarować świecę ze sztuką złota wetkniętą jak najbliżej zapalonego końca. Kiedy już wszyscy się wyśpią, ubierzesz go po raz kolejny, tym razem w strój paradny, i zaprowadzisz na wieczerzę. Przed wieczerzą zatrzymacie się w hallu – musisz mieć naszykowane ostrogi i miecz – a tam Król Pellinore przypnie Kayowi jedną ostrogę, a Sir Ector przypasze mu miecz, złoży pocałunek na jego czole i uderzy go płazem po ramieniu, wypowiadając słowa: „Pasuję cię na rycerza”. – I to wszystko? – Prawie. Wracacie do kaplicy, tam Kay podaje swój miecz wikaremu, wikary wręcza mu go z powrotem, a potem nasz poczciwy kucharz, którego tu widzisz, zatrzyma Kaya przy drzwiach i zażąda, aby Kay oddał mu ostrogi, mówiąc: „Zatrzymam twoje ostrogi i będę ich strzegł, a gdybyś kiedyś zachował się nie tak, jak przystało na rycerza, utopię je w zupie”. – I to koniec? – Owszem, jeśli nie liczyć uczty. – Gdyby to mnie pasowano na rycerza – rozmarzył się Wart, patrząc w ogień – czuwałbym nocą w kaplicy zupełnie sam, jak Hob przy swoich jastrzębiach, i modliłbym się do Boga, żeby dał mi się zmierzyć z całym złem tego świata, bo gdybym zwalczył zło, to pozostałoby tylko dobro, gdybym zaś ze złem przegrał, ja jeden padłbym jego ofiarą. – To dowód wielkiej pychy – rzekł Merlin. – Przegrałbyś z pewnością i padłbyś ofiarą zła. – Nic nie szkodzi. – Nie szkodzi? Poczekaj, aż sam się przekonasz. – Dlaczego dorośli myślą inaczej niż młodzi? – Wiesz co? – zniecierpliwił się Merlin. – W głowie mi się kręci od twoich pytań. Może sam sobie odpowiesz, jak dorośniesz, co? – To nie jest żadne wytłumaczenie – odparł Wart i miał rację. Merlin załamał ręce. – No dobrze – powiedział. – A gdyby nie było ci dane zmierzyć się z całym złem tego świata? – Mógłbym przynajmniej o to prosić. – Prosić mógłbyś – zgodził się czarodziej. I żując koniec brody, zapatrzył się w ogień z miną tragiczną. ROZDZIAŁ XXI Zbliżał się dzień ceremonii. Wysłano zaproszenia do Króla Pellinore’a i Sir Grummore’a. Wart coraz częściej zaszywał się w kuchni. – Warciu, chłopie, co z tobą? – zagadywał przyjaźnie Sir Ector. – Nie spodziewałem się, że aż tak to przeżyjesz. Chodzenie z nosem na kwintę całkiem do ciebie nie pasuje. – Wcale nie chodzę z nosem na kwintę – odpowiedział Wart. – W ogóle mi nie jest przykro i bardzo się cieszę, że Kay zostanie rycerzem. Proszę nie myśleć, że się dąsam. – Dobry z ciebie chłopak – pochwalił Sir Ector. – Wiem, że się nie dąsasz, ale rozchmurz się trochę, dobrze? Kay nie jest taki zły, na jakiego wygląda. – Kay jest wspaniały! – poparł go z przekonaniem Wart. – Mnie było tylko trochę przykro, że on już nie chce ze mną polować i w ogóle. – To młodzieńcza pycha – uspokoił go Sir Ector. – Przejdzie mu z wiekiem. – Z pewnością – zgodził się Wart. – Ale na razie Kay nie życzy sobie, żebym mu towarzyszył gdziekolwiek. Więc mu nie towarzyszę. – Ale – dodał po chwili – jestem gotowy na każde jego wezwanie. Naprawdę uważam, że Kay ma dobre serce. I wcale się nie dąsam. – Świetnie. Weź zatem ten puchar wina kanaryjskiego i zanieś Merlinowi. Może on zdoła cię rozweselić – powiedział Sir Ector. – Sir Ector przysyła puchar wina kanaryjskiego i ciekaw jest, czy zdołasz mnie rozweselić – rzekł Wart do Merlina. – Sir Ector – odparł Merlin – jest bardzo mądrym człowiekiem. – Oczywiście – przytaknął Wart. – A dlaczego? – Dlatego – wysapał Merlin – że nie ma lepszego lekarstwa na smutki niż nauczyć się czegoś nowego. To niezawodny środek. Starzejemy się i ciało nas zawodzi. Nocą nie możemy spać i wsłuchujemy się w rytm własnej krwi. Tęsknimy za ukochaną, która odeszła. Patrzymy, jak nasz świat rozpada się pod ciosami tyranów i szaleńców. Opłakujemy własny honor, zepchnięty do rynsztoka przez nędzne umysły. I na to wszystko jest tylko jedna rada: uczyć się. Uczyć się, dlaczego świat się kręci i co go wprawia w ruch. Wiedza to jedyna dziedzina, której nasz umysł nigdy nie wyczerpie, wobec której nigdy nie poczuje się obcy, przez którą nigdy nie będzie torturowany, której się nie ulęknie i nie przestanie ufać, której ani przez chwilę nie będzie żałował. Oto czego ci trzeba: wiedzy. Pomyśl, jak wiele jeszcze możesz się nauczyć, ile możesz ogarnąć czystej wiedzy, wobec której nic czystego nie istnieje. W ciągu jednego życia możesz zgłębić astronomię, w ciągu trzech żywotów – historię naturalną, w ciągu sześciu – literaturę. A gdy już strawisz milion żywotów na naukę biologii i medycyny, teologii i geografii, historii i ekonomii – wówczas możesz się wziąć za konstruowanie koła do wozu z odpowiedniego drewna albo poświęcić pięćdziesiąt lat na opanowanie podstaw szermierki. Potem wrócisz do matematyki – aż przyjdzie czas na naukę orki w polu. – Bardzo to piękne – przerwał mu Wart – ale co mi proponujesz na dzisiaj? – Pomyślmy chwilę... – zastanowił się czarodziej. – Znamy się raptem sześć krótkich lat i przez ten czas – sądzę, że się nie mylę – zdążyłeś się wcielić w niejedno zwierzę, roślinę, minerał i tak dalej; słowem – w niejedną rzecz na ziemi, w wodzie, w powietrzu i w ogniu. – A jednak – powiedział Wart – nadal niewiele wiem o zwierzętach i o ziemi. – W takim razie powinieneś koniecznie poznać mego przyjaciela borsuka. – Jeszcze nigdy nie miałem do czynienia z borsukiem. – Tym lepiej. Borsuk to najuczeńsze stworzenie na ziemi, nie licząc, rzecz jasna, Archimedesa. Spodoba ci się. – Ale, ale! – Merlin, który już zaczął był czarować, przerwał w połowie zaklęcia. – Muszę cię o czymś uprzedzić. Potem już nigdy więcej w nic cię nie zamienię, to będzie ostatni raz. Zużyłem całą swoją magię w tym zakresie. Dzisiaj zatem kończy się twoja edukacja. Moje zadanie tutaj dobiega kresu z chwilą pasowania Kaya na rycerza. Potem ty zostaniesz jego giermkiem w szerokim świecie, ja zaś odejdę w swoją stronę. Czy uważasz, że czegoś się przy mnie nauczyłeś? – Ogromnie dużo. I byłem bardzo szczęśliwy. – O to właśnie chodziło – uspokoił się Merlin. – Postaraj się zapamiętać wszystko, czego się nauczyłeś. Potem dopowiedział zaklęcie do końca, trzymając różdżkę czarodziejską wycelowaną w Małą Niedźwiedzicę, która właśnie rozbłysła na niebie, uczepiona ogona Gwiazdy Polarnej. – Baw się dobrze w ostatniej podróży! – zawołał wesoło. – Pozdrowienia dla Borsuka! Głos Merlina dobiegł Warta z daleka. Chłopiec stał u stóp kopca, przypominającego gigantyczne mrowisko. Na wprost niego czernił się otwór wejścia. – Tu mieszka Borsuk – powiedział Wart sam do siebie – a ja powinienem wejść do środka i poznać się z nim. Jednak na razie tego nie zrobię. Nie dość, że nie będę rycerzem, to jeszcze stracę ukochanego nauczyciela, którego sam sobie znalazłem na pierwszej i ostatniej w życiu Wyprawie Rycerskiej. Skończą się praktyczne ćwiczenia z przyrody. Trudno, niech i tak będzie, ale za to należy mi się chyba ostatnia wesoła noc. Jestem teraz dzikim stworzeniem i zamierzam z tego skorzystać. To rzekłszy, Wart podreptał zamaszystym krokiem przez niebieskawy o zmierzchu śnieg, gdyż znów panowała zima. W chwilach rozpaczy dobrze jest być borsukiem. Jako krewniak niedźwiedzia, wydry i łasicy, jesteś najbliższym z żyjących po dziś dzień w Anglii potomków niedźwiedzia, a skórę masz tak grubą, że nie przejmujesz się niczyim ukąszeniem. Co się zaś tyczy twego własnego zgryzu, to jest on tak uformowany, że praktycznie niemożliwe jest zwichnięcie ci dolnej szczęki, a twoja ofiara, żeby nie wiem jak się wiła, nigdy ci się nie wymknie. Borsuk, jako jedyny na świecie, potrafi spokojnie przeżuć jeża, gdyż przeżuwa bez kłopotu absolutnie wszystko – począwszy od gniazda os i korzeni drzew, po królicze niemowlęta. Tak się złożyło, że pierwszym stworzeniem, na które natknął się Wart, był właśnie śpiący jeż. – Hej, ty, kolczasta świnio! – zawołał Wart, spoglądając na swoją ofiarę przez szparki zamglonych, krótkowzrocznych ślepi. – Zaraz cię przeżuję. Na to jeż, który skulił się już do zimowego snu w gniazdku zeschłych traw, ukrył żywe paciorki oczek i długi, czuły ryjek, oraz przyozdobił – z niezbyt wyszukanym smakiem – kolczasty grzbiet jesiennymi liśćmi – zbudził się i pisnął żałośnie. – Im głośniej będziesz piszczał – ostrzegł go Wart – tym gorzej oberwiesz. Mazgaje okropnie działają mi na nerwy. – Kochany panie Brock! – pisnął jeż, kuląc się jeszcze bardziej. – Dobry panie Brock! Litości dla biedaka, niechże mnie pan oszczędzi! Com ci zawinił, że chcesz mnie pożreć, panie? Litości, łaskawco! Litości dla nieszkodliwego, zapchlonego nędzarza, który do trzech zliczyć nie potrafi! – Jeżu! – przerwał mu surowo Wart. – Natychmiast przestań jęczeć! – Moja nieszczęsna żona! Moje dziatki! – Założę się, że nie masz ani żony, ani tym bardziej dziatek. Nie nabierzesz mnie, powsinogo. Szykuj się na śmierć. – Panie Brock! – błagał nieszczęsny jeż. – Niech się pan zastanowi, niech pan nie będzie okrutny, kochany panie Brock, serdeńko, słoneczko, wysłuchaj nieszczęsnego jeża! Daruj życie niegodnemu słudze, miłościwy panie, a on ci się odwdzięczy piosenką albo nauczy cię doić krowy o porannej rosie. – Piosenką? – zdumiał się Wart. – Tak właśnie, piosenką! – zawołał jeż z nadzieją w głosie. I natychmiast zaczął śpiewać, pragnąc zyskać na czasie, ale głos wydobywał się z niego nieco zduszony, ponieważ jeż nie miał odwagi się rozwinąć. – „O, Genowefo! – zawodził smętnie do własnego brzucha. – Słodka Genowefo! / Choć przyjdą nowe dni / I miną nowe dni / Ma pamięć przędzie wciąż / Te cudne, dawne sny / Miło-o-ości mej!”. Potem, nie przerywając ani na chwilę, odśpiewał ciurkiem Dom mój rodzinny i Mosteczek koło młyna. Na tym wyczerpał się jego repertuar. Jednak, wcale tym nie zrażony, jeż zaczerpnął powietrza i zaczął z powrotem od Genowefy, po czym jednym tchem przeszedł do Domu mego rodzinnego i Mosteczka koło młyna. – Daj spokój – zniecierpliwił się Wart. – Wystarczy. Już cię nie zjem. – O miłosierny panie! – szepnął z nabożeństwem jeż. – Póki pchły skaczą, a jeże włażą w kominy, poty nasz ród będzie się modlił za ciebie i twoje szlachetne siekacze do wszystkich świętych i do zarządu lasu. Przerażony, że wypowiedź prozą może na nowo utwardzić serce tyrana, jeż po raz trzeci ryknął pospiesznie Genowefę. – Przestań się wydzierać – powiedział Wart. – Na litość boską, ma być cisza! Rozwinąć się! Krzywdy ci nie zrobię. Pokaż no się, głupia mała jeżyno, i gadaj, gdzieś się wyuczył tych piosenek? – Łatwo powiedzieć: „Rozwiń się!” – pisnął drżący nieboraczek. – Ale „Zwiń się” – to już znacznie trudniej. Kto wie, mój panie, czy gdybyś w tej chwili ujrzał mój niewinny, nagi nosek, nie zaświerzbiłoby cię w okolicy zębów? A wiadomo: na wojnie i w miłości wszystkie chwyty dozwolone. Lepiej jeszcze coś panu zaśpiewam, kochany panie Brock. Na przykład Mosteczek koło młyna – co pan na to? – Ani mi się waż! Co prawda śpiewasz pięknie, ale już się nasłuchałem. Powtarzam ci, idioto, rozwiń się i powiedz, kto cię nauczył śpiewać. – Ja nie jestem pierwszy lepszy jeż – trząsł się skulony ciasno wokalista. – Gdy byłem mały, wziął mnie do siebie jeden szlachcic; matce od piersi mnie odjął, że tak powiem. Ach, daruj, daruj mi życie, panie Brock, bom się chował u prawdziwego dżentelmena, prawdę gadam, który mnie poił krowim mlekiem, i to z pańskiego spodka. Niewiele żyje jeży na tym świecie, które pijały wodę z białej porcelany. Niewiele, dobry panie. – Nie wiem, o czym ty bredzisz – skrzywił się Wart. – To był dżentelmen w każdym calu! – wrzasnął desperacko jeż. – Mówiłem przecież! Wziął mnie do siebie, jak byłem malutki i wykarmił z własnego talerza. Prawdziwy dżentelmen! Trzymał mnie w takim pokoju, jakiego żaden jeż na oczy nie oglądał. Jadałem z pańskiej porcelany i tylko głupi upór i samowola, nic innego, podkusiły mnie, żeby stamtąd odejść. – Jak się nazywał ten twój dżentelmen? – Prawdziwy dżentelmen. W każdym calu. Wcale się nie nazywał, nie pamiętam, ale dżentelmen był – jak malowanie! Na porcelanie jadał! – A nie nazywał się przypadkiem Merlin? – No tak! Już pamiętam! Tak się właśnie nazywał, tylko że ja go nigdy nie wołałem po imieniu. Berlin mu było, Berlin, czy jakoś tak podobnie. A jadał na porcelanie, jak prawdziwy dżentelmen. – Och, rozwińże się wreszcie! – rozzłościł się Wart. – Znam człowieka, który cię trzymał i chyba nawet cię widziałem w jego chacie: byłeś malutki i spałeś na kłębku waty. Nie bój się mnie, jeżyku. Przepraszam, że cię przestraszyłem. Zostańmy przyjaciółmi i pozwól mi zobaczyć twój mały, szary, wilgotny, ruchliwy nosek – przez pamięć na dobre dawne czasy! – Łatwo powiedzieć „ruchliwy nosek” – upierał się dalej jeż – a odgryźć nosek jeszcze łatwiej. Idź swoją drogą, panie Brock, daj biedakowi pospać, bo już zima. Najlepiej i ty się zdrzemnij, a-a-a, kotki dwa, niech cię strzeże Anioł Stróż... – Nie gadaj bzdur! Nie zrobię ci krzywdy! Przecież znam cię od szczeniaka! – Ach, te borsuki! – poskarżył się jeż swojemu brzuszkowi. – Nigdy nikomu nie chcą zrobić krzywdy. Taki borsuk sam nawet nie wie, kiedy kogoś skubnie – nawet nie zauważy. A skąd to się u nich bierze? Wszystkiemu winna ta pancerna skóra: od maleńkiego skubią się nawzajem, matka skubie dzieci, dzieci skubią matkę – i żadne nic nie czuje. Potem tak samo tną wszystkich dookoła. Mój biedny pan, pan Berlin, miał ich całą czeredę: pętały mu się pod nogami, stale głodne, stale z tym swoim „jik- jik-jik” – chował je od małego. Ależ to piszczało! Ryzykowna rzecz – zadać się z borsukiem. Nie ma dwóch zdań. – Proszę nie zaprzeczać! – uprzedził protest Warta. – Snuje się jeden z drugim po okolicy, jak jakiś dywanik sprzed kominka, na tych swoich grubaśnych łapskach, a spróbuj mu wejść w drogę przypadkiem, bez złych zamiarów – to on cię zaraz: cap! i chrup-chrup – bez powodu, ot tak, w tak zwanym odruchu samoobrony zgłodniałego ślepca! I po tobie. – Jest tylko jeden sposób, żeby takiego załatwić – ciągnął jeż. – Palnąć go w nos. Nos u borsuka to, jak mówią, pięta Achillesa. Palniesz grubasa w niuchawę – bam- bam! – i życie z niego uchodzi, zanim zdąży fuknąć. I to jest dopiero nokaut co się zowie. Tylko jak ja, jeż, bidulka, mam dosunąć borsukowi w nos? Po pierwsze: czym? A po drugie: jak to coś utrzymać? A ten mi tu proponuje, żebym się rozwinął! Też coś! – No więc, nie rozwijaj się – zrezygnował Wart. – Przepraszam, stary, że cię obudziłem. Przepraszam, że cię przestraszyłem. Uważam, że jesteś czarującym jeżem, a spotkanie z tobą bardzo poprawiło mi humor. Śpij sobie dalej, a ja pójdę poszukać mojego przyjaciela borsuka, zgodnie z instrukcją, którą otrzymałem. Dobrej nocy, jeżu, i powodzenia pod śniegiem. – Czy dobrej – burknął jeż – to się jeszcze okaże. Raz się rozwiń, raz się zwiń, nie wiadomo, czego się trzymać! Co za pokiełbaszony świat. W każdym razie, Dobra Nocka, panowie i panie, to moja mateczka i, czy to grad, czy śnieg, zawsze jakoś da przezimować. Z tymi słowy skromne stworzonko skuliło się jeszcze ciaśniej, parę razy pisnęło skrzypiącym głosikiem i zapadło w świat snu, znacznie głębszego niż nasze, ludzkie sny – o tyle głębszego, o ile sen zimowy dłuższy jest od naszego nocnego spoczynku. – Trzeba przyznać – pomyślał Wart – że taki jeż szybko zapomina o kłopotach. Trzask-prask i śpi z powrotem. Podejrzewam, że rozmawiał ze mną na wpół śpiąc, a kiedy się zbudzi na wiosnę, uzna, że to był tylko sen. Jeszcze przez chwilę przyglądał się brudnej kulce liści, traw i pcheł, zwiniętej ciasno w swoim dołku, po czym mruknął basowo i podreptał ku borsuczej norze, stąpając po własnych śladach odciśniętych w śniegu. – Powiadasz więc, że to Merlin przysłał cię do mnie – zapytał borsuk – abyś dopełnił edukacji? Cóż, mogę cię nauczyć tylko dwóch rzeczy: jak kopać jamy i jak kochać swój dom. To dwa filary filozofii. – Czy pokażesz mi swój dom? – Naturalnie. Z tym, że nie wykorzystuję całej jego powierzchni. To ogromna stara chałupa, o wiele za obszerna dla kawalera. Przypuszczam, że niektóre jej fragmenty mają po tysiąc lat. W tej chwili mieszkają tu chyba ze cztery rodziny, rozmieszczone od piwnic po strych – i bywa, że nie widujemy się całymi miesiącami. Jako człowiek nowoczesny pomyślisz sobie zapewne, że to zwariowany dom – ale ja ci powiem, że całkiem przytulny. Borsuk ruszył korytarzami tajemniczego zamczyska, kolebiąc się – jak to borsuk – z boku na bok i strasząc w mroku maską w czarne i białe pasy. – Gdyby przyszła ci ochota umyć łapy – poinformował Warta – to tym korytarzem do końca. Borsuki są zupełnie inne niż lisy. Wyznaczają oddzielne jamki – podziemne śmietniki – na resztki kości oraz inne śmiecie, mają także oddzielne sypialnie, w których często zmieniają ściółkę. Kochają czystość i porządek. Wart był urzeczony tym, co zobaczył. Szczególnie zachwycił go Wielki Hall – centralne pomieszczenie kurhanu, ni to sala audiencyjna, ni to kaplica – od którego rozchodziły się promieniście apartamenty i ślepe korytarze. Pajęczyn tam nie brakowało, gdyż było to pomieszczenie komunalne, a nie – jak pozostałe – własność jednej rodziny, która by je sprzątała. Mimo to stwarzało nastrój godny i podniosły. Borsuk nazywał tę komnatę Salą Kombinacyjną. Wyłożone boazerią ściany ozdobione były portretami zmarłych przodków, którzy w swoim czasie zasłynęli zaletami ducha i umysłu. Portrety oświetlone były od góry robaczkami świętojańskimi. Masywne krzesła miały siedzenia i oparcia obite kurdybanem (łuszczącym się co nieco), a na nim – złote nadruki herbów bobrzych familii. Nad kominkiem wisiał portret Ojca Założyciela. Każde z krzeseł, ustawionych w półkole przed kominkiem, miało mahoniowy wachlarz do ochrony twarzy siedzącego przed żarem płomieni, przed krzesłami zaś ciągnął się księżycowaty pulpit, po którym można było przesuwać karafkę z jednego końca w drugi. W sionce przed Wielkim Hallem wisiały na wieszaku czarne togi. Wszystko pokrywała patyna wieku. – Chwilowo jestem kawalerem – usprawiedliwiał się borsuk, gdy powrócili do przytulnego pokoiku z tapetą w kwiatki – więc nie dziw się, że mam w domu tylko jedno krzesło. Siadaj na łóżku, nie ma innej rady. I czuj się jak u siebie, mój drogi. Ja teraz uwarzę kapkę ponczu, a ty mi tymczasem opowiedz, co słychać w szerokim świecie. – Nic nowego. Merlin miewa się dobrze, a Kay ma zostać w tym tygodniu pasowany na rycerza. – Ciekawy ceremoniał. – Ależ ty masz potężne bary! – zdumiał się Wart, patrząc jak borsuk miesza poncz wielką chochlą. – Prawdę mówiąc i ja nie narzekam – tu Wart spojrzał z dumą na napięte guzy własnych bicepsów. Z muskularnej klatki piersiowej wyrastały ramiona grubości ud. – To od kopania – wyjaśnił skromnie uczony zwierzak. – Gdybyś chciał dorównać w kopaniu kretowi lub mnie, musiałbyś się zdrowo napocić. – Idąc do ciebie, spotkałem jeża. – Naprawdę? Ostatnio coraz częściej mówi się, że jeże roznoszą świńską ospę oraz chorobę pyska i racic. – Ten mój sprawiał sympatyczne wrażenie. – Przyznaję, że potrafią wzbudzać litość – rzekł ze smutkiem borsuk. – Jednak moje kontakty z jeżami najczęściej ograniczają się do konsumpcji. Nie potrafię się oprzeć chrupiącej skórce. – Egipcjanie – dodał (mając na myśli Cyganów) – też przepadają za jeżami – do jedzenia, rzecz jasna. – Ten mój nie chciał się rozwinąć. – Trzeba go było wepchnąć w kałużę – zaraz pokazałby ci wszystkie cztery łapki. Zapraszam na poncz. Siadaj przy kominku, tam, gdzie ci najwygodniej. – Miło tu siedzieć, kiedy na dworze pada śnieg i dmie wiatr. – Też tak uważam. Wypijmy za powodzenie Kaya w roli rycerza. – Zdrowie Kaya. – Zdrowie Kaya. – Ciekawe... – zamyślił się borsuk, z westchnieniem odstawiając szklanicę. Co też podkusiło Medina, że cię tu przysłał? – Wspomniał coś o nauce – odparł Wart. – Aaa, skoro szukasz wiedzy, to trafiłeś pod właściwy adres. Powiedz mi jednak: czy nauka cię nie nudzi? – Czasami nudzi – przyznał się Wart. – Ale czasami wcale nie. Potrafię, na przykład, znieść bardzo dużą dawkę historii naturalnej. – Właśnie piszę pracę naukową – rzekł na to borsuk i zakasłał znacząco, dając do zrozumienia, że nic go nie powstrzyma przed dłuższym wykładem, którego celem jest wykazanie, dlaczego człowiek został panem zwierząt. – Chciałbyś posłuchać? – To rozprawa doktorska – uzupełnił pospiesznie, zanim Wart zdążył zaprotestować. Mając niewiele okazji do publicznego prezentowania swoich rozpraw naukowych borsuk ani myślał przepuścić taką gratkę. – Będę zaszczycony – odparł grzecznie Wart. – Na pewno wiele skorzystasz, drogi chłopcze. To doskonałe podsumowanie twojej edukacji. Po studiach nad ptakami, rybami i ssakami, pora na Człowieka. Jakie to szczęście, że do mnie trafiłeś! Tylko gdzie ja, u diabła, posiałem rękopis? Staruszek tak długo grzebał potężnymi pazurami, aż wygrzebał brudny zwój papierzysków z nadpalonym rogiem. Zasiadł w skórzanym fotelu z dobrze wyrobionym zagłębieniem pośrodku, nałożył aksamitną czapeczkę z pomponem i wydobył skądś okulary w rogowej oprawie, które osadził na czubku nosa. – Ehem! – chrząknął. Naraz sparaliżowała go trema: patrzył w papiery, czerwony jak burak, i nie mógł wykrztusić ani słowa. – Proszę czytać – zachęcił go Wart. – To właściwie nic ciekawego – bąknął borsuk. – Pobieżny zarys i tyle. Wymaga wielu poprawek, zanim go komukolwiek przedłożę do oceny. – Jestem pewien, że to bardzo zajmujące. – Ani trochę! Takie tam trzy po trzy, które rzuciłem na papier, kiedy miałem wolne pół godziny... Dla zabicia czasu... Skoro jednak nalegasz, przeczytam. Ehem! I borsuk zaczął czytać, bardzo szybko i bardzo cienkim głosem. – Większość ludzi uważa, że nie da się rozwiązać problemu dotyczącego początku ewolucji: Co było pierwsze – jajo czy kura? Czy na początku było jajo, z którego wykluła się pierwsza kura, czy też na początku była kura, która zniosła pierwsze jajo? Ja jestem wyznawcą tezy, że pierwsze było jajo. Kiedy Pan Bóg wyprodukował już wszystkie jaja, z których miały się wykluć ryby, węże, ptaki, ssaki, a nawet dziobak australijski, wezwał embriony przed swoje oblicze i zobaczył, że wszystkie są udane. – W tym miejscu uważam za stosowne wyjaśnić – rzekł borusk, nerwowo popatrując na Warta znad papierów – że embriony wszystkich stworzeń są w zasadzie jednakowe. Bez względu na to, czy masz się urodzić kijanką, czy pawiem, czy żyrafą, czy człowiekiem, przed narodzinami, w postaci embrionalnej, przypominasz wyjątkowo odrażającego, bezbronnego ludzika. Czytam dalej. – Embriony stanęły przed Pańskim obliczem, grzecznie zaplótłszy na brzuszkach rachityczne łapki i spuściwszy skromnie ciężkie główki, Pan zaś zwrócił się do nich w te słowa: – „Drogie embriony, na razie wszystkie wyglądacie jednakowo, ale chcemy wam dać szansę wyboru: każdy z was może zostać tym, kim zechce. Oczywiście, rosnąć będziecie same, ale z przyjemnością udzielę wam przedtem jeszcze jednej łaski: każde z was może wystąpić o zmianę dowolnej części organizmu, biorąc pod uwagę jej przydatność w przyszłym życiu. Podam przykład: na razie nie jesteście stworzone do kopania. Ktokolwiek chciałby przekształcić swoje górne kończyny w łopaty lub widły – może to uczynić właśnie w tej chwili. Podam inny przykład: na razie ustami możecie tylko jeść. Ktokolwiek jednak uważa, że paszcza powinna mu służyć za oręż – niech prosi o to, a ja spełnię jego prośbę, czyniąc go krokodylem albo tygrysem szablastym. Podchodźcie do mnie kolejno i wybierajcie narzędzia, pamiętając wszak o jednym: że cokolwiek wybierzecie, stanie się częścią was samych już na zawsze i nigdy się od tego nie uwolnicie”. – Embriony posłusznie przemyślały to, co im powiedział Pan. Jeden po drugim, stawały przed tronem Przedwiecznego. Wolno im było wybrać po dwie lub trzy specjalizacje, więc jedne zdecydowały się zamienić ramiona w urządzenia do latania, a otwory gębowe w ostrą broń, imadło, świder lub łyżeczkę; inne wolały zamienić ciała w łodzie, a ramiona w wiosła. My, borsuki, namyślałyśmy się wyjątkowo długo i w końcu poprosiłyśmy o trzy łaski: żeby skóra nasza stwardniała w pancerz, żeby nasz otwór gębowy przemienił się w broń, a ramiona w zębate widły. Pan zadośćuczynił naszym życzeniom. Każdy się jakoś wyspecjalizował – niektórzy, trzeba przyznać, dość dziwacznie. Na przykład, pewna jaszczurka pustynna zamieniła się cała w chłonną bibułę, a pewna żaba z suchych antypodów postanowiła zostać pojemnikiem na wodę. – Rozdzielanie specjalizacji trwało całe dwa dni – piąty i szósty, jeśli dobrze pamiętam – a pod koniec Dnia Szóstego, tuż przed niedzielą, przed tronem Pańskim stanął ostatni embrion. Był to człowiek. – „No i co, mój mały – zwrócił się do niego Pan Bóg. – Czekałeś do ostatniej chwili, miałeś całą noc do namysłu, więc z pewnością przedstawisz Nam jakąś ciekawą propozycję. Co możemy dla ciebie uczynić?” – „Panie Boże – odpowiedział mu na to embrion. Myślę, że stworzyłeś mnie takim, jakim jestem, z przyczyn Tobie tylko wiadomych i że domaganie się jakichkolwiek zmian byłoby z mojej strony dowodem pychy. Skoro pozwalasz mi wybierać, to chcę pozostać taki, jaki jestem. Tego, co Ty sam raczyłeś mi dać, nie chcę zamieniać na inne, bez wątpienia pośledniejsze narzędzia. Na całe życie pozostanę bezbronnym embrionem, a ochrony spróbuję budować sobie sam z drewna, żelaza i innych surowców, które w dobroci Swojej oddałeś mi do dyspozycji. Gdybym potrzebował łodzi – postaram się zbudować ją z pni drzew. Gdybym zechciał wznieść się w powietrze – sporządzę rydwan, który mnie tam uniesie. Możliwe, że jestem niemądry, rezygnując z przyjęcia Twojej wielkodusznej propozycji, ale przemyślałem ją jak najstaranniej i mam nadzieję, że nie wzgardzisz, Panie, moim pokornym postanowieniem”. – „Brawo! – uradował się Stwórca. – Chodźcie no tu do mnie, wszystkie embriony! Chodźcie, dziobate, zębate, skrzydlate! Przypatrzcie się Naszemu Pierwszemu Człowiekowi. On jeden rozwiązał Naszą zagadkę i dlatego z radością zlecamy mu panowanie nad wszelkim stworzeniem w powietrzu, na ziemi i w wodzie. A teraz rozejdźcie się, kochajcie i mnóżcie, gdyż praca moja skończona i zbliża się dzień odpoczynku. Co się zaś tyczy ciebie, Człowieku, to przez całe życie pozostaniesz nagim narzędziem – i użytkownikiem narzędzi, które sam sobie sporządzisz. Nawet w chwili śmierci będziesz wyglądał jak embrion, lecz wszystkie inne stworzenia zawsze będą tylko embrionami wobec twojej potęgi. Wiecznie niedoskonały – a jednak stworzony na obraz i podobieństwo Nasze – zaznasz i Naszych smutków, i Naszych radości. Trochę Nam ciebie żal, Człowieku, ale patrzymy na ciebie z nadzieją. Odejdź i staraj się działać jak najlepiej. Nim jednak odejdziesz, Człowieku”... – „Słucham?” – odwrócił się odchodzący już Adam. – „Nic takiego – uśmiechnął się wstydliwie Pan Bóg, nie bardzo wiedząc, co ma zrobić z rękami. – Chcieliśmy ci tylko powiedzieć: z Bogiem, Człowieku”. – Świetna historia – rzekł z pewnym wahaniem Wart. – Podobała mi się nawet bardziej niż przypowieść Merlina o rabinie. Niezmiernie interesujący punkt widzenia. Borsuk okropnie się zmieszał. – Co też ty mówisz, mój chłopcze! To tylko taka sobie banalna przypowieść. Obawiam się poza tym, że nazbyt optymistyczna. – Dlaczego? – Cóż:prawdą jest, że człowiek objął panowanie nad światem i został mianowany najpotężniejszym ze wszystkich stworzeń – jeżeli przez słowo „potężny” rozumiemy „niebezpieczny”. Ale ostatnio coraz częściej miewam wątpliwości, czy człowiek na pewno jest stworzeniem szczególnie błogosławionym. – Nie sądzę, aby Sir Ector był szczególnie niebezpieczny. – A jednak, kiedy Sir Ector spaceruje nad rzeką, nie tylko ptaki i inne zwierzęta uciekają mu z drogi, ale nawet ryby pierzchają na przeciwległy brzeg. Chyba nie robią tego dla zabawy. – Człowiek jest panem zwierząt. – Możliwe. Powiedzmy raczej: tyranem. Przyznasz, że ma sporo wad. – Nie zauważyłem wielu u Króla Pellinore’a. – A jednak i Król Pellinore pójdzie na wojnę, jeżeli Król Uther wyzwie go na nią. Czy wiesz, że homo sapiens jest właściwie jedynym zwierzęciem, które toczy wojny w ramach własnego gatunku? – A mrówki? – Nie wrzucaj wszystkich mrówek do jednego worka, mój chłopcze. Jest ich z górą cztery tysiące odmian, z czego, o ile mi wiadomo, zaledwie pięć odznacza się naturą wojowniczą. Pięć gatunków mrówek, termity i człowiek. – Sfory wilków z Puszczy Dzikiej każdej zimy napadają na nasze owce. – Wilki i owce, przyjacielu, należą do dwu różnych gatunków. O wojnie mówimy zaś wówczas, jeżeli toczy się ona w obrębie jednego gatunku. Gatunków zwierząt, które toczą wojny, jest, moim skromnym zdaniem, zaledwie siedem – na setki i tysiące gatunków wszystkich stworzeń tego świata. Nawet wśród ludzi zdarzają się takie wyjątki jak Eskimosi, Cyganie, Lapończycy i pewna grupa Nomadów z Arabii, którzy nie toczą wojen, bo nie uznają żadnych granic terytorialnych. W przyrodzie wojna jest zjawiskiem rzadszym niż kanibalizm. Nie sądzisz, że to źle świadczy o człowieku? – Co do mnie – wyznał Wart – to chciałbym iść na wojnę, gdyby wolno mi było zostać rycerzem. Sztandary, trąby, lśniące zbroje, śmiałe szarże – to przecież coś pięknego. Chciałbym dokonać wielkich czynów na polu chwały, zostać bohaterem i zwalczyć własny strach. Przecież wojna, Borsuku, to także odwaga, wytrwałość i przyjaźń, które trwają później do końca życia. Czworonożny mędrzec zamyślił się, wpatrzony w ogień. Kiedy w końcu przemówił, to jak gdyby nie na temat: – Kogo wolisz: mrówki czy dzikie gęsi? ROZDZIAŁ XXII Król Pellinore przybył na uroczystość pasowania W stanie najwyższego rozdrażnienia. – Coś podobnego! – wykrzykiwał. – Czy już wiecie? Słyszeliście? To tajemnica, co? – Co tajemnica, co? – dopytywali się wszyscy. – Jak to co? Król! – krzyczał Jego Wysokość. – Słyszeliście o Królu? – A co niby mielibyśmy słyszeć o Królu? – zaniepokoił się Sir Ector. – Mam nadzieję, że nie wybiera się tu do nas na polowanie ze swoimi zakichanymi psami? – Wprost przeciwnie – odparł z tragiczną miną Król Pellinore. – Król nie żyje. Nie żyje, biedak, i już nigdy nie będzie polował. Sir Grummore wstał i z szacunkiem zdjął z głowy urzędową czapkę. – Król nie żyje! – obwieścił. – Niech żyje Król! Pozostali także uznali, że należy wstać. Stara piastunka wybuchnęła płaczem. – Takie nieszczęście, taka bieda! – zaszlochała. – Jego Wysokość nie żyje, już po nim! Taki szlachetny pan! Ileż to jego iluminowanych podobizn wycięłam z Ilustrowanego Mszału i powiesiłam nad kominkiem: jak leży w pieluszkach, jak podbija świat, jak w roli Księcia z Bajki błądzi po bezdrożach – mam wszystkie, co do obrazka, wszystko wycinałam i każdej nocy tuż przed zaśnięciem poświęcałam mu ostatnią myśl. – Weź się w garść, Nianiu – przywołał ją do porządku Sir Ector. – Podniosła chwila, no nie? – odezwał się Król Pellinore. – Uther Zdobywca, panował w latach 1066-1216. – Podniosły moment – przyznał Sir Grummore. – Król umarł! Niech żyje Król! – Powinniśmy zasłonić okna – powiedział Kay, jak zawsze dbały o formy. – Albo opuścić flagi do połowy masztu. – To prawda – zgodził się Sir Ector. – Skocz-no który do sierżanta i wydaj mu odpowiednie polecenia. Jasne było, że miał to zrobić Wart, jako najmłodszy z zacnych dżentelmenów. Z radością wybiegł na poszukiwanie sierżanta. Wkrótce potem towarzystwo w sali pod świetlikiem usłyszało z dziedzińca donośny głos: – Uwaga! Raz-dwa! Żałoba specjalna na cześć zmarłego monarchy! Jak powiem „dwa!” – opuścić flagi! Zafurkotały wszystkie flagi, sztandary, proporce, chorągiewki, banderole i wstęgi, zdobiące wesołymi barwami zaśnieżone blanki i mury zamczyska Puszczy Dzikiej.. – Jak się o tym dowiedziałeś? – spytał Pellinore’a Sir Ector. – Tropiąc Bestię, jak zwykle, po obrzeżach puszczy, napotkałem pewnego franciszkanina i on mi powiedział. To wiadomość z ostatniej chwili. – Szkoda Pendragona – westchnął Sir Ector. – Król umarł! – powtórzył uroczyście Sir Grummore. – Niech żyje Król! – Mówiłeś to już parę razy, kochany Grummorze! – zirytował się Król Pellinore. – Powiedz nam teraz dla odmiany, gdzie jest ten nowy król, który miałby żyć, zgodnie z twoim życzeniem? Hę? – Miałem na myśli następcę tronu – bąknął Sir Grummore, dosyć zaskoczony. – Nasz błogosławiony monarcha – jęknęła łzawo Piastunka – nie miał przecież potomka. Każdy, kto studiował losy rodziny królewskiej, wie o tym doskonale. – Rany boskie! – złapał się za głowę Sir Ector. – Ale musiał mieć jakiego krewnego! – W tym sęk! – rozentuzjazmował się Król Pellinore. – W tym rzecz! Nie zostawił ani potomka, ani najbliższego krewnego. Więc kto obejmie tron? Mój przypadkowo napotkany szary braciszek też się tym bardzo przejmował i cały czas pytał: gdzie następca tronu? Gdzie następca, nie? – Czy chcesz przez to powiedzieć – obruszył się Sir Grummore – że Gramaria została bez króla? – Dokładnie tak! – wykrzyknął triumfalnie Król Pellinore. – A do tego widziano znaki i cuda niepośledniej rangi. – To skandal – podsumował Sir Grummore. – Bóg raczy wiedzieć, co się teraz stanie z naszym biednym krajem. Wszystkiemu winni lollardzi i komuniści! – Co to za znaki i cuda? – zainteresował się Sir Ector. – Podobno w jakimś kościele wyrósł miecz w kamieniu... to znaczy, nie w kościele, rozumie pan, co mam na myśli, i nie w kamieniu, ale w każdym bądź razie, coś w tym sensie. – Kościół też schodzi na psy – skomentował Sir Grummore. – Dokładnie mówiąc: w kowadle – wyjaśnił Król. – Kościół? – Nie, ten miecz. – Ale pan mówił, zdaje się, że miecz tkwi w kamieniu kościoła? – Nie – zaprzeczył Król Pellinore. – To kamień tkwi przed kościołem. – Słuchaj no, Pellinore – powiedział Sir Ector. – Odpocznij chwileczkę i zacznij jeszcze raz od początku. Masz. Trzymaj róg, łyknij sobie miodu i nie denerwuj się. – Miecz – przemówił po chwili Król Pellinore – tkwi w kowadle, które stoi na kamieniu. Miecz przebija kowadło na wskroś i wchodzi w kamień. Kowadło jest przyszpilone mieczem do kamienia. Kamień znajduje się przed kościołem. Jeszcze miodu. – Wielki mi cud! – wzruszył ramionami Sir Grummore. – Prawdziwy cud to jest to, że się pozwala na podobne bezeceństwa. Tak to jest w dzisiejszych czasach. Nic dziwnego, skoro wszędzie pętają się saksońscy agenci. – Szanowny kolego! – zdenerwował się na nowo Król Pellinore. – Nie to jest ważne, gdzie leży kamień, tylko to, co tam jest napisane! – Gdzie? – Na gałce! – Nie gorączkuj się, Pellinore – łagodził Sir Ector.– Posiedź teraz minutkę twarzą do ściany, a potem nam wyjaśnisz, o czym mówiłeś. Spokojnie, stary. Nie ma pośpiechu. Siadaj – o, tak, patrz na ścianę i opowiadaj. Najwolniej jak umiesz. – Na gałce tego miecza, w kamieniu, przed kościołem, jest napis! – zawołał bliski łez Król Pellinore. – A napis ten brzmi tak... Tylko błagam was, nie przerywajcie z byle powodu, bo skołujecie mnie do szczętu! – Jak brzmi ten napis? – zapytał Kay. – O ile dobrze zrozumiałem, co mi mówił franciszkanin, to brzmi on mniej więcej tak... – No, mów pan! – ponaglił go Kay, bo Król niespodziewanie zamilkł. – Mówże, Pellinore! – przyłączył się do syna Sir Ector. – Co tam jest napisane, na mieczu, który tkwi w kowadle, które stoi na kamieniu, który leży przed kościołem? – Założę się, że to jakaś komunistyczna propaganda – burknął pod nosem Sir Grummore. Król Pellinore zacisnął powieki, rozpostarł ramiona i wyrecytował: – TEN, KTO WYCIĄGNIE MIECZ Z KAMIENIA I KOWADŁA, JEST PRAWOWITYM KRÓLEM CAŁEJ ANGLII. – Kto tak powiedział? – zaciekawił się Sir Grummore. – Miecz, mówię przecież. – Wyjątkowo gadatliwe żelastwo – zauważył kąśliwie Sir Grummore. – To było napisane na tym mieczu! – rozeźlił się Król. – Złotymi literami! – No i czemuś go nie wyciągnął? – spytał Sir Grummore. – Przecież mnie tam nie było, mówiłem od samego początku! Wszystkiego, co wam opowiadam, dowiedziałem się od franciszkanina spotkanego przypadkiem pod lasem. – Czy ktoś wyciągnął już z kamienia ten miecz ze złotym napisem? – zainteresował się Sir Ector. – Nikt! – szepnął teatralnie Król Pellinore. – Właśnie to jest niesamowite: nikomu nie udało się go wyciągnąć, chociaż mocują się z nim najsilniejsi. Dlatego w całej Anglii ogłoszono na dzień Nowego Roku turniej rycerski: który z zawodników wyciągnie miecz z kamienia, ten zostanie na zawsze Królem Anglii. Niezłe, co? – Ach, ojcze! – zawołał Kay. – Człowiek, który wyciągnie miecz z kamienia będzie królem całej Anglii! Pojedźmy na turniej, ojcze! Spróbujmy swoich sił! – Nie ma mowy – odrzekł krótko Sir Ector. – Do Londynu daleka droga – pokręcił głową Sir Grummore. – Mój ojciec był tam raz! – pochwalił się Król Pellinore. – A więc można tam dotrzeć? – Kay aż podskoczył z przejęcia. – Kiedy pasujecie mnie na rycerza, będę musiał wziąć udział w jakimś turnieju, a ten wielki turniej wyznaczono na najwłaściwszy dla mnie dzień. Przybędą tam najlepsi z najlepszych, spotkamy słynnych rycerzy i wielkich monarchów. Mniejsza o miecz, ale pomyślcie o turnieju, jakiego Gramaria nie widziała! Pomyślcie, ile możemy zobaczyć, ile zdziałać! Drogi ojcze, jak mnie kochasz, pozwól, abym pojechał na ten turniej i w swojej pierwszej walce zdobył najwyższą nagrodę. – Ależ Kayu! – bronił się Sir Ector. – Jak żyję nie byłem w Londynie! – Tym bardziej więc powinieneś pojechać. Moim zdaniem, każdy, kto dobrowolnie rezygnuje z udziału w takim turnieju, dowodzi, że nie płynie w nim szlachetna krew. Pomyśl, co ludzie powiedzą, jeżeli nie spróbujesz swoich sił z tym mieczem! Powiedzą, że ród Sir Ectora,-jako zbyt niski, z góry uznał, że nie ma szans. – Wszyscy dobrze wiemy, że nasz ród nie ma szans – odparł Sir Ector. – Na miecz, oczywiście. – Powiadają – odezwał się przebiegle Sir Grummore – że w Londynie mieszka sporo ludzi. Po czym zaczerpnął powietrza i wlepił w gospodarza gałki oczu okrągłych jak szklane kulki do gry. – I podobno mają tam sklepy – dorzucił Król Pellinore, sapiąc z rosnącym przejęciem. – A niech tam! – Sir Ector walnął kuflem o stół tak mocno, że wychlapał część miodu. – Jedziemy do Londynu oglądać nowego króla! Wstali jak jeden mąż. – Czemu miałbym być gorszy od mojego ojca? – zaperzył się Król Pellinore. – Do kroćset! Bądź co bądź, to stolica! – zawtórował mu Sir Grummore. – Hura! – wrzasnął Kay. – Panie, bądź miłościw... – jęknęła Niańka. W tej chwili do komnaty wszedł Wart w towarzystwie Merlina. W ogólnym zamieszaniu nikt nie zauważył, że Wart ledwo powstrzymuje się od płaczu. – Warciu, słyszałeś? – powitał go Kay, jak za dawnych dobrych czasów, całkiem zapominając, że zwraca się do prostego giermka. – Co ty na to? Jedziemy wszyscy do Londynu, na Wielki Turniej Noworoczny! – Wszyscy? – Tak. Będziesz za mną nosił tarczę i kopie, a ja zdobędę palmę pierwszeństwa i zostanę słynnym rycerzem. – Cieszę się, że wyjeżdżamy – odparł Wart – bo i Merlin już nas opuszcza. Merlin nie będzie nam więcej potrzebny. On nas opuszcza – powtórzył Wart. – Jak to: opuszcza? Wyjeżdża? – zdziwił się Sir Ector. – Myślałem, że to my wyjeżdżamy? – Merlin odchodzi z Puszczy Dzikiej. Sir Ector spojrzał na czarodzieja. – Co słyszę, mój Merlinie? Czy coś się stało? Nie rozumiem. – Przyszedłem się pożegnać, Sir Ectorze – rzekł stary czarodziej. – Jutro mój uczeń, Kay, zostanie pasowany na rycerza, za tydzień mój drugi uczeń uda się z nim w podróż jako giermek – krótko mówiąc, na nic więcej nie jestem tu potrzebny. Pora odejść. – No, no, no, nie opowiadaj głupstw – skarcił go dobrodusznie Sir Ector. – Uważam, że jesteś przydatny w każdych okolicznościach. Zostań, może teraz, dla odmiany, mnie czegoś nauczysz, a może zechcesz być naszym bibliotekarzem – no, bo ja wiem, co jeszcze? Dzieci wkrótce wyfruną z gniazda... nie zostawisz mnie chyba samego na starość? – Jeszcze kiedyś wszyscy się spotkamy – zapewnił go Merlin. – Nie ma powodu się smucić. – Nie odchodź – poprosił Kay. – Muszę. Spędziliśmy razem piękną młodość, ale Czas ma to do siebie, że ucieka. Powinienem dopilnować paru spraw w innej części królestwa; czeka mnie wyjątkowo pracowity okres. Zbliż się, Archimedesie, pożegnaj towarzystwo. – Do widzenia – zwrócił się czule Archimedes do Warta. – Do widzenia – odpowiedział Wart, nie podnosząc oczu. – Nie masz prawa odejść z dnia na dzień! – zaprotestował z nową gwałtownością Sir Ector. – Musisz złożyć miesięczne wymówienie. – Doprawdy? – uśmiechnął się Merlin z wyrozumiałością typową dla filozofa, który ma się niebawem zdematerializować. Wspiął się na palce (Archimedes wczepił się kurczowo w jego ramię) i jął obracać się w koło jak bąk grający, coraz szybciej i szybciej, aż w końcu zmienił się w smugę szarawego światła – i po paru sekundach pozostało po nim tylko doskonale puste miejsce. – Do zobaczenia, Warciu! – dobiegł z góry, sponad świetlika w dachu, duet stłumionych głosów. – Do zobaczenia – powiedział Wart po raz ostatni i zgnębiony pospiesznie wyszedł z sali. ROZDZIAŁ XXIII Ceremonia pasowania na rycerza odbyła się w wirze przygotowań do podróży. Rytualną wannę trzeba było postawić w komórce, między dwoma wieszakami na ręczniki a starą skrzynią z rekwizytami myśliwskimi, zawierającą, między innymi, okropnie wystrzępioną słomianą tarczę do gry w rzutki (grę tę nazywano podówczas flechette). We wszystkich pozostałych pomieszczeniach trwało pakowanie. Niania od wielu dni szyła dla wszystkich ciepłe gacie, wychodząc z założenia, że klimat na całym świecie poza Puszczą musi być niezwykle surowy i zdradliwy. Sierżant natomiast wypolerował zbroje tak, że ich blask kłuł w oczy, a miecze wyostrzył do tego stopnia, że o mało nie starł im ostrzy na ażur. Nadszedł wreszcie dzień podróży. Możliwe, że nie mieliście okazji żyć w Anglii dwunastego stulecia, i to w samotnym zamczysku na skraju Wielkich Bagien, więc trudno będzie wam wyobrazić sobie niezwykłość owej wyprawy. Droga, czyli trakt, biegła przeważnie granią wysokich wzgórz, między którymi słały się przepastne doliny, toteż podróżnicy po obu swoich stronach widzieli bezludne bagniska, na których szumiały zwarzone mrozem trzciny, trzaskał lód, a dzikie kaczki witały krwawe zachody słońca rozgłośnym kwakaniem, które niosło się szeroko w zimowym powietrzu. Tak wyglądała cała kraina. Od czasu do czasu po jednej stronie wzgórz pojawiały się podmokłe wrzosowiska, po drugiej zaś – puszcza porastająca obszar stu tysięcy akrów, z obciążonymi śniegiem konarami. Niekiedy ponad drzewa wznosiła się nikła smużka dymu albo w oddali majaczyła gromadka zabudowań – hen, za niedostępnym bagnem suto porosłym szuwarami. Dwukrotnie przejeżdżali przez miasteczka z prawdziwego zdarzenia, mogące się poszczycić kilkoma karczmami. Jednak, ogólnie rzecz biorąc, podróżowali przez Anglię nie znającą cywilizacji. Wzdłuż bardziej uczęszczanych traktów wykarczowano zarośla po obu stronach na szerokość strzału z łuku, dla obrony podróżnych przed podstępnymi rabusiami. Spali gdzie popadło: a to w chacie gościnnego biedaka, a to w zamku brata- rycerza, który chętnie prosił do stołu, to znów przy ogniu w zawszonej norze, z krzakiem przybitym do słupa przed wejściem – co stanowiło podówczas szyld gospody. Raz czy dwa zdarzyło im się nawet nocować na gołej ziemi, gdzie legli ciasno, grzejąc się nawzajem, między skubiącymi darń rumakami. Gdziekolwiek wędrowali i gdziekolwiek spali, towarzyszył im nieustannie świst wschodniego wiatru w szuwarach i dzikie gęsi, szybujące na tle nocnego nieba i gęgające do gwiazd. W Londynie szpilki nie było gdzie wetknąć. Gdyby nie to, że Sir Ector miał szczęście posiadać na własność kawałek gruntu przy Pie Street, gdzie stała w dodatku szacowna karczma, niełatwo byłoby im znaleźć kwaterę. Dzięki tej posiadłości – z której, nota bene, Sir Ector czerpał większość zysków – zdobyli aż trzy łóżka na pięć osób. Uważali się za wielkich szczęściarzy. Pierwszego dnia turnieju Sir Kay zaciągnął towarzyszy do punktu zgłoszeń na dobrą godzinę przed planowanym rozpoczęciem zawodów. Kay całą noc nie spał, tylko leżał i wyobrażał sobie, jak pobije najwaleczniejszych baronów Anglii, a potem nie był w stanie przełknąć śniadania. Z bladym obliczem jechał teraz na czele kawalkady, a Wart spoglądał na niego z troską i zastanawiał się, jak by tu uspokoić młodego rycerza. Przybyłym ze wsi, którzy znali tylko niechlujny plac turniejowy przy zamku Sir Ectora, scena, na której miały się rozegrać zawody, zaparła dech w piersiach. Miała ona postać rozległej niecki wielkości boiska do gry w piłkę nożną, zagłębionej na dziesięć stóp w stosunku do otaczających ją terenów. Ze spadzistych zboczy uprzątnięto śnieg i ocieplono je słomą, którą zdjęto właśnie tego ranka, odsłaniając gęstą, lśniącą szczecinkę murawy, kontrastującą ze śnieżną urodą świata. Arenę otaczał oszałamiający, migotliwy krąg barw. Drewniane trybuny pomalowane były w kolory szkarłatu i bieli. Po obu stronach trybun pyszniły się jedwabne namioty sławnych osób – lazurowe, zielone, szafranowożółte i w czarno-białą szachownicę. Gęsto rozpięte proporce i proporczyki łopotały w uporczywym wietrze wszystkimi kolorami tęczy, na przemian to zrywając się do lotu, to trzepiąc ciasno o wysokie maszty. Biegnąca środkiem areny bariera nosiła czarno-biały wzór szachownicy. Na razie przybyło niewielu zawodników z grupami przyjaciół, lecz już pojawienie się kilku pierwszych dało widzom przedsmak cudownej przemiany trybun w ukwieconą łąkę z chwilą, kiedy zasiądą tam wszyscy goście. A do tego jeszcze miały rozbłysnąć w słońcu zbroje i bajecznie kolorowe rękawy heroldów załopotać miały na wietrze w chwili, gdy podniosą oni do ust mosiężne trąbki i radosną fanfarą rozpędzą wełniste resztki zimowych chmur. – Rany boskie! – zakrzyknął zrozpaczony Sir Kay. – Zapomniałem miecza! – Bez miecza nie wolno stanąć do turnieju – zauważył Sir Grummore. – To wbrew regulaminowi. – Wróć po niego – poradził Sir Ector. – Jeszcze masz czas. – Poślę giermka – odparł Kay. – Jak mogłem zrobić takie głupstwo! Giermku, pędź co koń wyskoczy do gospody i przynieś mi mój miecz. Jeśli dostarczysz go na czas, zarobisz szylinga. Wart pobladł na te słowa co najmniej tak, jak sam Sir Kay i przez chwilę wyglądał, jakby zamierzał dać mu w ucho. Jednak opanował się i rzekł posłusznie: – Jak każesz, panie. Po czym zawrócił wierzchowca pod prąd nadciągających gapiów i zawodników. Z trudem torował sobie drogę do gospody. – Mnie proponować pieniądze! – pieklił się na całe gardło. – Spoglądać na mnie z wyżyn rumaka i nazywać giermkiem! O, Merlinie! Daj mi cierpliwość do tego łobuza i nie pozwól, abym mu cisnął w twarz jego szylinga! Dotarłszy wreszcie do gospody, zastał drzwi zamknięte. Gospodarze wybrali się, jak wszyscy w mieście, na słynny turniej. A były to czasy bezprawia i wielkich rozbojów, toteż nikt nie zostawiał domu bez opieki, chyba że był on szczelnie zawarowany i całkowicie niedostępny. Drewniane okiennice parterowych okien, z bolcami wpuszczonymi we framugi, miały po dwa cale grubości, a drzwi zabezpieczone były dwiema wielkimi zasuwami. – No i jak ja teraz zarobię mojego szylinga? – zmartwił się Wart. Spojrzał z wyrzutem na niepozorną karczmę, która kuliła się przed nim, zaciskając powieki okiennic – i nagle parsknął śmiechem. – Biedny Kay – westchnął. – Przecież te całe szylingi i inne głupstwa wzięły się tylko stąd, że on się denerwuje, trzęsie się ze strachu, i trzeba powiedzieć, że teraz rzeczywiście ma po temu powód. Muszę zdobyć dla niego miecz, wszystko jedno jaki, choćbym się miał włamać do zbrojowni Tower! – Ale skąd tu teraz wziąć miecz? – myślał dalej już całkiem serio. – Gdzie go ukraść? Mógłbym ostatecznie, nawet siedząc na grzbiecie tej nędznej chabety, dopaść z zasadzki jakiegoś rycerza i siłą pozbawić go broni. Ale myślę, że w tak wielkim mieście na pewno znajdzie się otwarty warsztat płatnerza czy rusznikarza. Zawrócił szkapę i poczłapał w drugą stronę. Ulicę zamykał skromny dziedziniec kościelny, z placykiem przed samymi wrotami świątyni. Pośrodku placyku sterczał masywny kamień, na nim kowadło – w kowadle zaś tkwił wspaniały, nie używany miecz! – To na pewno jakiś pomnik ku czci bohaterów wojny – mruknął do siebie Wart. – Trudno. Nie ma innego wyjścia. Kay znalazł się w sytuacji przymusowej i na pewno nikt nie będzie miał mi za złe dewastacji pomnika w tak chlubnym celu. Wart uwiązał konia do słupka bramy cmentarnej, żwirowaną alejką podszedł do kamienia i ujął rękojeść miecza. – Pójdź, mieczu – powiedział. – Muszę cię prosić o wybaczenie i zabrać stąd do wyższych celów. – Niesamowita rzecz! – zdumiał się. – Jakoś dziwnie się czuję trzymając ten miecz. I widzę wszystko o wiele wyraźniej. Jakie wspaniałe maszkarony zdobią ten kościółek i przyległy do niego klasztor. Jak dostojnie powiewają u wejścia kościelne sztandary. A te szlachetne cisy, strojne w czerwone korale – samą swoją urodą chwalą Boga. Jaki czysty jest śnieg. Co to tak pachnie? Dzika róża? I skąd ta muzyka? Ktoś grał na fletni Pana albo na fujarce, a na dziedziniec kościelny spłynęła światłość tak przeczysta – a jednak nie oślepiająca – że można by dojrzeć szpilkę z odległości dwudziestu jardów. – To miejsce jest niezwykłe – powiedział Wart. – Tutaj jest pełno ludzi! O, ludzie! Czego chcecie? Nikt mu nie odpowiedział, ale muzyka brzmiała głośno, a światło lśniło mocno. – Ludzie! – zawołał Wart. – Muszę zabrać ten miecz! Nie dla siebie, dla Kaya! Odniosę go, przyrzekam. Nikt się nie odezwał. Wart spojrzał na kowadło. Zauważył złote litery, ale nie czytał napisu. Klejnoty na rękojeści miecza błyskały w cudnej światłości. – Pójdź, mieczu – rzekł Wart. Obiema dłońmi ujął ucha przy rękojeści miecza i napiął mięśnie. Flety zabrzmiały zgodnym chórem, ale miecz ani drgnął. Wart puścił uchwyty, które wpijały mu się w dłonie i odstąpił do tyłu. – Mocno siedzi – powiedział. Po chwili ponownie ujął miecz i szarpnął z całych sił. Muzyka zagrała głośniej, spowijające kościół światło rozjarzyło się barwą ametystu – ale miecz nadal tkwił w kamieniu. – Merlinie! – zawołał Wart. – Pomóż mi zdobyć ten miecz! Rozległ się głośny szum, a towarzyszył mu dźwięk pojedynczej struny. Przy kościele zjawiły się nagle setki starych przyjaciół Warta. Wszyscy razem zawiśli ponad murem, jak duchy dawnych dni – borsuki, słowiki, wrony, zające, dzikie gęsi, sokoły, ryby, psy i szlachetne jednorożce, i osy-samotnice, i jeże, i gryfy, i tysiące innych stworzeń, z którymi Wart spotkał się w swoim życiu. Miłośnicy i sprzymierzeńcy Warta unosili się lekko nad kościelnym murem i po kolei udzielali młodzieńcowi zbawiennych rad. Jedni wyfrunęli z zawieszonych w kościele herbowych sztandarów, inni z wód, z nieba i z dookolnych pól – ale wszyscy, aż po najmniejszą polną myszkę, przybyli z miłości. Wart poczuł przypływ sił. – Posłuż się siłą mięśni grzbietowych – poradził Lucek (szczupak), rodem z herbowego proporca. – Pamiętasz, jak to robiłeś, kiedy chciałem cię capnąć? Ośrodek siły mieści się u nasady karku. – Pomyśl o ramionach, złączonych klatką piersiową – przypomniał borsuk tonem mentora. – Do dzieła, embrionku, znajdź swoje narzędzie! Drzemlik, siedzący na samym czubku cisa, zakrzyknął: – Uwaga, kapitanie Wart! Pierwsze prawo stopy – zapomniałeś? Trzymać i nie puszczać! – Nie pracuj jak dzięcioł, kochasiu – upomniał go czule puszczyk. – Ciągły wysiłek, płynny ruch, a osiągniesz co zechcesz. Gęś białoczelna orzekła: – Wydaje mi się, Warciu, że ten, kto przeleciał Morze Północne, zdolny jest do chwilowej koordynacji paru mięśni. Skup siły mocą ducha, a miecz wyjdzie jak nóż z masła. Do dzieła, homo sapiens! My, wszyscy twoi skromni przyjaciele, czekamy, żeby wiwatować! Wart po raz trzeci przystąpił do wielkiego miecza. Z czułą pewnością położył dłoń na rękojeści i wyciągnął miecz z kamienia jak z luźnej pochwy. Głośnym wiwatom towarzyszył niemilknący odgłos – jakby katarynki. Wart dopiero po dłuższej chwili dostrzegł Kaya i wręczył mu miecz. Turniejowa publika czyniła niebywały wprost harmider. – Przecież to nie mój miecz! – obruszył się Kay. – Jedyny, jaki udało mi się zdobyć – wyjaśnił Wart. – Gospoda była zamknięta. – Całkiem ładny miecz. Skąd go wytrzasnąłeś? – Tkwił w kamieniu przed kościołem. Sir Kay, który pod nieobecność Warta w napięciu śledził walki innych rycerzy na kopie, słuchał giermka dość nieuważnie. – Kto by pomyślał, że w takim miejscu można znaleźć miecz – uśmiechnął się zdawkowo, myśląc o czymś całkiem innym. – Prawda? Był wbity w kamień przez kowadło. – Co takiego?! – wrzasnął Kay gwałtownie otrzeźwiony. – Mówisz mi tak spokojnie, że ten miecz tkwił w kamieniu? – Tak było. To musiał być pomnik ku czci bohaterów wojny. Sir Kay przez parę sekund patrzył na Warta w najwyższym zdumieniu, otworzył usta, zamknął je z powrotem, oblizał wargi, po czym wykonał w tył zwrot i zniknął w tłumie. Szukał Sir Ectora. Wart dreptał mu po piętach. – Ojcze! – wołał Sir Kay. – Pozwól tu na chwilę! – Słucham cię, chłopcze – zbliżył się do nich Sir Ector. – Zauważyłeś, jak ci zawodowcy kapitalnie padają? A cóż to, mój Kayu, co się stało? Jesteś biały jak prześcieradło. – Czy pamiętasz, ojcze, opowieść o mieczu, który tylko prawowity Król Anglii wyciągnie z kamienia? – Pamiętam. – Oto ten miecz. Mam go. Trzymam w garści. To ja wyciągnąłem go z kamienia. Z ust Sir Ectora nie wyrwało się, na szczęście, żadne głupstwo. Popatrzył na Kaya, popatrzył na Warta. Potem znów popatrzył na Kaya, przeciągle i z czułością. – Chodźmy do tego kościoła – rzekł w końcu. – A teraz, Kayu, posłuchaj – zwrócił się do pierworodnego, kiedy stanęli na kościelnym dziedzińcu. Patrzył mu serdecznie prosto w oczy. – Oto ten kamień. Miecz, który w nim tkwił, trzymasz w ręku. Ten miecz ma cię uczynić Królem Anglii. Jesteś moim synem, jestem z ciebie dumny i zawsze będę dumny, bez względu na to, co uczynisz. Czy możesz dać mi słowo, że sam, własnoręcznie, wyrwałeś miecz z kamienia? Kay spojrzał ojcu w oczy. Przeniósł wzrok na Warta, potem na miecz. I pokornie wręczył miecz Wartowi. – Skłamałem – rzekł. – Wart go wyciągnął. Wówczas Sir Ector polecił Wartowi na powrót wetknąć miecz w kamień – co ten uczynił. Obaj, Sir Ector i Kay, na próżno usiłowali wyciągnąć miecz. Wart uczynił to bez trudu, po czym jeszcze kilka razy powtórzył wyczyn. Potem nastąpił moment bardzo bolesny. Wart z przerażeniem patrzył, jak jego opiekun, nagle całkiem stary i bezsilny, z trudem przyklęka na zreumatyzowane kolano. – Sir – odezwał się Sir Ector, nie podnosząc wzroku, chociaż przemawiał do własnego syna. – Proszę cię, ojcze, nie rób tego – powiedział Wart, klękając przed Sir Ectorem. – Pozwól, pomogę ci wstać, gdyż widok ciebie na kolanach jest dla mnie bardzo przykry. – O nie, mój Panie! – obruszył się Sir Ector, a w jego oczach błysnęły łzy, chociaż starzy ludzie nie płaczą prawie nigdy. Nie jestem twoim ojcem, nie łączy nas krew, gdyż ty pochodzisz ze znacznie znakomitszego rodu. – Wiele osób mówiło mi, że nie jesteś moim ojcem – rzekł Wart. – Ale to bez znaczenia. – Sir – skłonił się pokornie Sir Ector. – Czy jako Król pozostaniesz panem dobrym i łaskawym? – Ojcze! – zawołał Wart błagalnym tonem. – Sir – ciągnął Sir Ector.– Proszę tylko o jedno: abyś mianował mego syna, a twego przyrodniego brata, Sir Kaya, majordomusem wszystkich swoich ziem. Kay też już klęczał, a to przekraczało wytrzymałość Warta. – Przestańcie, proszę was! – zawołał zrozpaczony Wart. – Oczywiście, że Kay będzie moim zarządcą, skoro już muszę zostać tym całym królem, tylko błagam cię, ojcze, wstań z kolan, bo serce mi pęknie. Powstań, Sir Ectorze! Mam dość tej głupiej ceremonii! Bodajbym się nigdy nie natknął na ten zakichany miecz! I Wart rozbeczał się jak małe dziecko. ROZDZIAŁ XXIV Przydałoby się napisać rozdział o koronacji. Naturalnie, baronowie podnieśli wielki wrzask w sprawie miecza, ale ponieważ Wart gotów był wtykać go;ń i wyciągać na życzenie aż po dzień Sądu Ostatecznego, i ponieważ nikt inny nie był do tego zdolny – musieli w końcu ulec potędze faktów. Co też uczynili, z wyjątkiem kilku Galów, których później uciszono. Ogólnie rzecz biorąc, społeczeństwo Anglii i partyzanci w rodzaju Robina z ulgą powitali nową stabilizację życia politycznego. Mieli już po dziurki w nosie anarchii szalejącej w Anglii za rządów Uthera Pendragona, bo nie kto inny przecież, jak właśnie oni cierpieli z racji zachcianek feudalnych wielmożów i rycerzy, którzy robili, co im się żywnie podobało. Społeczeństwo miało dość ucisku, dyskryminacji rasowej i rządów pięści. Koronacja była ceremonią imponującą. Miała w sobie coś z Wigilii Bożego Narodzenia. Wart dostał zewsząd masę prezentów, jako mistrz w sztuce wyciągania mieczy z kamieni. Wielu obywateli Miasta Londynu zgłaszało się do niego co dzień z prośbą o wyciągnięcie wyjątkowo upartego korka z butelki, odkręcenie opornego kurka i wszelką inną pomoc w walce ze złośliwością przedmiotów martwych. Psiarczyk i Wacuś zrobili składkę i nadesłali Wartowi driakiew gwarantującą zachowanie cierpliwości, która zawierała chininę i była absolutnie bezcenna. Lyo- lyok przysłała garść strzał zdobionych piórami z jej własnych skrzydeł. Kawałl przybiegł w Yami osobiście i ofiarował samego siebie, duszę i ciało pospołu. Niania z Puszczy Dzikiej nadesłała miksturę na kaszel, trzydzieści tuzinów chusteczek do nosa z monogramami oraz komplet bielizny z dwurzędowym zapięciem. Sierżant przekazał Wartowi medale z krucjaty na skarb narodowy. Hob myślał gorączkowo przez całą bezsenną noc, a rankiem wysłał do Londynu Cully’ego, w nowiusieńkich paskach z białej skóry, ze srebrnym dzwoneczkiem. Robin i Marian polowali przez sześć tygodni bez przerwy, aby sprezentować Wartowi płaszcz z kunich skórek. Mały John dorzucił do upominku cisowy łuk długości siedmiu stóp, którego sam i tak nie umiał naciągnąć. Pewien anonimowy jeż przysłał garść brudnych liści z pchłami. Bestia Dyżurna i Król Pellinore, po dłuższej naradzie, przygotowali w podarunku próbkę najlepszych odchodów, zawiniętą w zielone wiosenne liście i umieszczoną w złotym rogu, zawieszonym na czerwonym pasku z aksamitu. Sir Grummore nadesłał pęk włóczni, z których każda nosiła stary herb szkoły rycerskiej. Kucharze, służba, chłopi i dzierżawcy z zamku Puszczy Dzikiej dostali po „aniołku”, czyli monecie z wybitą podobizną Michała Archanioła, i wielkim omnibusem zaprzężonym w woły zajechali na uroczystość koronacji, wioząc w prezencie olbrzymi srebrny posąg krowy, która po raz trzeci wygrała wystawę bydła. Przywieźli też Ralfa Passelewe, aby odśpiewał na uczcie koronacyjnej swoją pieśń. Archimedes przysłał własnego praprawnuka, który miał podczas uczty zdobić oparcie królewskiego tronu i zanieczyszczać posadzkę. Burmistrz i radni Miasta Londyn ufundowali przestronną akwario-ptaszarnio-menażerię w obrębie Tower, gdzie wszystkie stworzenia przez jeden dzień w tygodniu pościły dla zdrowia i tam właśnie, mając gwarancję świeżej strawy, przyzwoitego legowiska, ciągłej opieki i wszelkich nowoczesnych wygód, ciągnęli na starość przyjaciele Warta – na skrzydłach, pieszo i drogą wodną. Tam spędzali pogodny wieczór szczęśliwego żywota. Obywatele Londynu zebrali pięćset milionów funtów na utrzymanie menażerii, a Koło Dam Brytyjskich uszyło dla Warta parę czarnych aksamitnych kapci z haftowanymi inicjałami. Kay przesłał mu swojego wypchanego gryfa i absolutnie szczere pozdrowienia. Prezentów było mnóstwo i wszystkie w dobrym guście, a przysyłali je baronowie, arcybiskupi, książęta, związki państw, popi, sułtani, komisje królewskie, rady miejskie, carowie, bejowie, mahatmowie i tak dalej. Jednak najmilszy upominek przyszedł od kochającego opiekuna, Sir Ectora: była to błazeńska czapeczka, zwinięta jak wąż faraona, którą się zapalało od czubka. Wart zapalił ją i patrzył, jak rośnie. Gdy płomień zgasł, naprzeciw Warta stał Merlin w czarodziejskim kapeluszu. – No i co, Warciu? – rzekł Merlin. – Jesteśmy, czy też raczej byliśmy z powrotem. Do twarzy ci w koronie. Nie wolno mi było powiedzieć ci o tym wcześniej, ale ojcem twoim był – czy też raczej będzie – Król Uther Pendragon. To ja, w przebraniu żebraka, przeniosłem cię osobiście do zamku Sir Ectora, kiedy leżałeś w złocistych pieluszkach. Wiem wszystko o twoich narodzinach i przodkach. Wiem, kto ci nadał prawdziwe imię. Znam troski, które cię czekają, a także liczne radości, i wiem, że już nikt nigdy nie ośmieli się nazwać cię Wartem. Jesteś skazany na wielkość. Będziesz musiał dźwigać brzemię władzy, sławy i godności właściwej swemu tytułowi. A teraz niech mi będzie wolno, jako pierwszemu z poddanych, zwrócić się do ciebie tym właśnie pełnym tytułem: mój kochany Panie, Królu Arturze. – Czy zostaniesz ze mną na długo? – zapytał Wart, niezbyt wiele z tego wszystkiego pojmując. – Tak, Warciu – odparł Merlin. – Albo lepiej powiem – czy może już powiedziałem? – tak jest, Królu Arturze. EXPLICIT LIBER PRIMUS Incipit Liber Secundus Wiedźma z Lasu Przybądź, śmierci, wieczny śnie, Z ojca win uwolnij mnie! Na mój grób rzuć głaz, nie kwiatki, Bym nie słyszał przekleństw matki! ROZDZIAŁ I Była sobie okrągła wieża z blaszanym kurkiem na dachu. Kurek miał postać wrony ze strzałą w dziobie do wskazywania kierunku wiatru. Na szczycie wieży mieścił się okrągły pokój, zadziwiająco niewygodny. Panowały w nim wieczne przeciągi. Od wschodu sąsiadował z komnatką, która miała dziurę w podłodze. Dziura zapewniała połączenie z wejściami do wieży, których było dwa: podczas oblężenia ludzie mogli zrzucać tędy kamienie na głowy wroga. Niestety, przez tę samą dziurę wpadał do środka wiatr, który następnie wydostawał się na zewnątrz przez nie osłonięte otwory strzelnicze albo przez komin – chyba że akurat wiał do góry nogami; wówczas spadał kominem w dół. Był to rodzaj tunelu powietrznego. Na domiar złego pokój był stale pełen dymu – nie z własnego paleniska, lecz z tego, które płonęło w komnacie pod spodem. Skomplikowany system przeciągów wsysał dym z powrotem do komina. Kamienne ściany pociły się przy wilgotnej pogodzie. Meble też były niewygodne. Ściśle mówiąc, na urządzenie pokoju składały się kupy kamieni, trzymane pod ręką na wypadek, gdyby trzeba było bombardować napastników przez dziury w podłodze. Poza tym było tam kilka przerdzewiałych genueńskich kusz z bełtami i stos torfu na i tak nie używane palenisko. Czwórka dzieci nie miała łóżka. Gdyby to był pokój kwadratowy, chłopcy mogliby sypiać w obalonej szafie; ponieważ jednak było inaczej, sypiali na podłodze, okryci jak popadło słomą i kocami. Dzieci sporządziły sobie amatorski namiot z kocy i właśnie leżały pod nim, zbite w ciasną gromadkę, opowiadając pewną historię. Słyszały matkę krzątającą się przy palenisku w komnacie pod spodem, więc mówiły szeptem, w obawie, by ich nie usłyszała. Szeptały nie ze strachu przed laniem. Uwielbiały matkę ślepo i bezkrytycznie, ponieważ miała silniejszy od nich charakter. Rozmowy w łóżku bynajmniej nie były zabronione. Problem tkwił raczej w tym, że matka czy to przez obojętność, czy przez lenistwo, czy przez okrutną zaborczość – zaszczepiła swoim czterem synom niedoskonałe poczucie dobra i zła. Skutkiem tego chłopcy nigdy nie mieli pewności, czy są grzeczni, czy niegrzeczni. Szeptali po celtycku, a ściślej mówiąc, w języku będącym mieszanką mowy celtyckiej i Dawnej Mowy Rycerskiej, której ich nauczono, gdyż miała im się przydać, kiedy dorosną. Angielski znali bardzo słabo. Po latach, gdy już zostali sławnymi rycerzami na dworze wielkiego króla, opanowali angielski do perfekcji – wszyscy z wyjątkiem Gawaine’a, który jako głowa klanu uparcie trzymał się dialektu szkockiego, demonstrując w ten sposób, że nie wstydzi się swojego urodzenia. Historię opowiadał Gawaine, jako najstarszy. Leżeli pokotem, jak cherlawe, niewydarzone, ukryte przed światem żabki, ale po ich budowie można było poznać, że te cztery ciałka zmężniałyby w mig, gdyby im tylko zapewnić należyte wyżywienie. Wszyscy czterej byli jasnowłosi. Gawaine miał czuprynę jaskra worudą, a Gareth bielszą niż pszenica. Najmłodszy z czwórki, Gareth, liczył sobie lat dziesięć, a najstarszy czternaście. Gaheris odznaczał się nieco ociężałą rozwagą. Agravaine, drugi co do starszeństwa po Gawainie, był domowym tyranem – kapryśnym, skłonnym do płaczu i panicznie lękającym się bólu fizycznego. To dlatego, że miał bujną wyobraźnię i myślał więcej niż bracia. – Dawno temu, moje zuchy – prawił Gawaine – zanim myśmy się urodzili i zanim w ogóle o nas pomyślano, była w naszym rodzie piękna babcia imieniem Igraine. – Księżna Kornwalii – wpadł mu w słowo Agravaine. – Nasza babcia, czyli Księżna Kornwalii – przyznał mu rację Gawaine. – I w niej to właśnie zakochał się okrutny Król Anglii. – Ten Król zwał się Uther Pendragon – uzupełnił Agravaine. – Kto w końcu opowiada? – zezłościł się Gareth. – Zamknij się. – Król Uther Pendragon posłał po Księcia i Księżną Kornwalii... – Po dziadka i babcię – uściślił Gaheris. – ...i obwieścił im, że muszą z nim zamieszkać w londyńskiej twierdzy Tower, czyli w jego domu. Kiedy tam przebywali, Król zaproponował babci, żeby została jego żoną i przestała w ogóle zadawać się z dziadkiem. Lecz szlachetna i piękna Księżna Kornwalii... – Babcia – wtrącił Gaheris. – A niech was liszka! – wrzasnął Gareth. – Przestańcie mu wreszcie przerywać! Potem nastąpiła stłumiona namiotem z kocy wymiana poglądów, punktowana piskami, odgłosami ciał walących o ziemię oraz głośnymi skargami. – Szlachetna i piękna Księżna Kornwalii – podjął opowieść Gawaine – odtrąciła zaloty Króla Uthera Pendragona i opowiedziała o wszystkim dziadkowi. Powiedziała mu tak: „Obawiam się, że sprowadzono nas tutaj, aby mnie pohańbić. Dlatego radzę, mężu, abyśmy bezzwłocznie opuścili to miejsce i jadąc konno całą noc dotarli o świcie do własnego zamku”. I w środku nocy opuścili oboje gościnę Króla... – Pod osłoną nocy – poprawił brata Gareth. – ...upewniwszy się, że wszyscy mieszkańcy królewskiego domostwa poszli spać. W nikłym blasku latarni osiodłali swe rącze, ognistookie, szybkonogie, symetryczne, szerokouste, wąskogłowe, dumne rumaki i co koń wyskoczy pogalopowali do Kornwalii. – To była straszna jazda – wzdrygnął się Gaheris. – Aż konie pod nimi padły – dodał z satysfakcją Agravaine. – Wcale że nie – sprzeciwił się Gareth. – Dziadek i babcia na pewno nie zajeździliby koni na śmierć. – No to jak w końcu: padły te konie czy nie padły? – zniecierpliwił się Gaheris. – Nie padły – odparł Gawaine po chwili namysłu. – Ale mało brakowało. I opowiadał dalej. – Kiedy rankiem Król Uther Pendragon dowiedział się co zaszło, zakipiał ze złości. – Zawrzał z gniewu – poprawił go usłużnie Gareth. – Zakipiał ze złości – powtórzył twardo Gawaine. – Król Uther Pendragon zakipiał ze złości. Krzyczał tak: „Na mój królewski majestat! Głowę tego Księcia Kornwalii podadzą mi w potrawce! Tutaj! Na ten stół!”. Potem wysłał do dziadka list, w którym kazał mu się nafaszerować i ugarnirować, bo za czterdzieści dni najdalej on, Król Uther Pendragon, wyłuska go z najpotężniejszego zamku. Nie ma szans! – Książę Komwalii posiadał dwa zamki – uzupełnił Agravaine tonem znawcy. – Zamek Tintagil i Zamek Terrabil. – Więc Książę Kornwalii umieścił babcię w Zamku Tintagil, sam zamknął się w Zamku Terrabil, a Król Uther Pendragon wziął oba zamki w oblężenie. – I wtedy – wykrzyknął Gareth, nie mogąc się opanować – Król rozbił wiele namiotów i rozegrała się wielka wojna, i po obu stronach padło od miecza mrowie ludzi. – Tysiąc? – rzucił na próbę Gaheris. – Co najmniej dwa tysiące – stwierdził ze znawstwem Agravaine. – Nam, Celtom, nie opłaca się kłaść trupem mniej niż dwa tysiące żołnierza. Tak naprawdę to było ich pewnie z milion. – Dziadek i babcia zwyciężali w obu oblężeniach, ale gdy już się zanosiło na ostateczną klęskę Króla Uthera, przypętał się do niego zły czarownik imieniem Merlin... – Od czarnej magii – sprecyzował Gareth. – No i wyobraźcie sobie, że ten czarownik od czarnej magii zdołał, za sprawą swych piekielnych sztuczek, przenieść zdradzieckiego Uthera Pendragona do zamku babci. Dziadzio natychmiast opuścił Zamek Terrabil, lecz nie dojechał z odsieczą, bo padł od miecza na polu chwały. – Od zdradzieckiego miecza. – A nieszczęsna Księżna Kornwalii... – Szlachetna i piękna Igraine... – Babcia... – ...została pojmana przez niecnego Smoczego Króla, straszliwego Anglika o czarnym sercu, i chociaż miała już wtedy trzy urodziwe córy... – Cudne Siostrzyce Kornwalijskie. – Ciocię Elaine. – Ciocię Morganę. – I naszą mamusię. – Chociaż już miała te trzy piękne córy, Król Anglii zmusił ją, aby go poślubiła – jego, mordercę jej prawowitego małżonka! Przez chwilę wszyscy czterej w milczeniu kontemplowali bezmiar angielskiej niegodziwości. Historia, którą sobie właśnie opowiedzieli, była ulubioną opowieścią ich matki. Matka opowiadała ją chłopcom przy każdej z owych niezmiernie rzadkich okazji, gdy zdobywała się na wysiłek opowiedzenia im czegokolwiek. Chłopcy znali historię na pamięć. Na zakończenie Agravaine zacytował szeptem celtyckie porzekadło, którego wyuczyła ich matka: – Czterem rzeczom Lothianin nigdy nie zaufa: krowiemu rogowi, końskiemu kopytu, psim kłom i śmiechowi Anglika. Skulili się jeszcze ciaśniej na posłaniu ze słomy, wsłuchani w tajemnicze odgłosy z komnaty pod spodem. Komnatę położoną poniżej naszych bajarzy oświetlała pojedyncza świeca i szafranowy blask torfowego paleniska. Jak na komnatę królewską, było to pomieszczenie dość ubogie, ale przynajmniej wyposażone w łóżko, a raczej łoże, z czterema kolumnami, które za dnia służyło jako tron. Nad paleniskiem bulgotała zawartość żeliwnego kociołka na trójnogu. Świeca stała przed wypolerowaną mosiężną płytą, która pełniła rolę lustra. W pomieszczeniu znajdowały się dwie żywe istoty: Królowa i kot. Oboje mieli czarne włosy i niebieskie oczy. Czarny kot leżał na boku i w blasku ognia wyglądał jak nieżywy. Wrażenie to brało się stąd, że kot miał spętane łapy, jak świeżo upolowany rogacz, którego myśliwi mają zanieść na drągu do domu. Nie szarpał się już, tylko leżał spokojnie, wpatrzony w ogień skośnymi ślepiami, dziwnie zrezygnowany. Może był tylko wyczerpany walką – gdyż zwierzę dobrze wie, kiedy zbliża się jego koniec. Większości zwierząt dana jest godność umierania niedostępna istotom ludzkim. Ten kot, w którego skośnych oczach tańczyły miniaturowe odbicia płomieni paleniska, dokonywał teraz, być może, przeglądu swoich ośmiu minionych żywotów, z całym zwierzęcym stoicyzmem, który jest ponad nadzieję i lęk. Królowa uniosła kota. Zamierzała przećwiczyć pospolitą czarodziejską sztuczkę – ot, tak sobie, dla rozrywki, albo przynajmniej dla zabicia czasu, który wszyscy mężczyźni spędzali na wojnie. Chodziło o sposób na niewidzialność. Królowa nie zajmowała się czarami na poważnie, jak jej siostra Morgana le Fay – nazbyt pstro miała w głowie, żeby poświęcić się jakiejkolwiek sztuce, choćby i Czarnej Magii. Ćwiczyła czary jedynie dlatego, że skłonność do pomniejszych tricków magicznych miała we krwi – jak wszystkie kobiety z jej rodu. Wrzucony do wrzątku, kot zrazu okropnie się rzucał i przeraźliwie miauczał. Prężył się do skoku. Próbował pływać ze skrępowanymi łapami. Jego mokra sierść pod wpływem ukropu skręcała się w loczki i lśniła jak bok przebitego włócznią wieloryba. Paskudnie rozdziawiony pysk odsłaniał różowe wnętrze gardzieli i kocie ząbki, ostre i białe jak ciernie. Po pierwszym potwornym miauknięciu, kot nie mógł już więcej wydobyć głosu, tylko prężył łapy. Po chwili skonał. Morgause, Królowa Lothian i Orknejów, siedziała obok gotującego się kota i czekała. Od czasu do czasu mieszała wywar z kota drewnianą kopyścią. Komnatę zaczął wypełniał smród gotowanej sierści. Przypadkowy obserwator dostrzegłby niewątpliwie w pochlebczym blasku torfowego paleniska nadzwyczajną urodę, jaką tego wieczoru odznaczała się Królowa – dość wspomnieć duże oczy o przepastnym spojrzeniu, połyskliwą czerń włosów, pełne kształty i owo subtelne skupienie, z jakim nasłuchiwała, czy z góry nie dobiegają aby jakieś szepty. – Zemsta! – obwieścił uroczyście Gawaine. – Babcia i dziadek nie zrobili Królowi Pendragonowi nic złego. – Prosili go tylko, żeby ich zostawił w spokoju. Garetha bolała przede wszystkim niesprawiedliwość gwałtu dokonanego na kornwalijskiej babce. Nie było na wyspach człowieka, dla którego niewolenie słabych, niewinnych istot przez nieokiełznaną tyranię Germanów – nie byłoby osobistą zniewagą. Gareth miał czułe serce. Myśl o triumfie siły nad słabością budziła w nim nienawiść. Czuł wtedy, że serce mu nabrzmiewa i że się dusi. Gawaine, dla odmiany, złościł się, bo rzecz dotyczyła jego rodziny. Gawaine nie uważał triumfu siły za zło samo w sobie, lecz za wielkie zło uważał każde działanie na szkodę jego klanu. Nie był ani specjalnie mądry, ani specjalnie wrażliwy, ale za to był lojalny. Czasem demonstrował lojalność z niepotrzebnym uporem, a z biegiem lat wręcz irytująco i głupio. Dla Gawaine’a już od dzieciństwa liczyło się tylko jedno: „Górą Orkneje. Niechby i po trupach!”. Trzeciego z braci, Agravaine’a, opowieść o babce poruszała, ponieważ miała związek z jego matką, wobec której Agravaine żywił emocje gwałtowne, acz zachowywane w sekrecie. Co się tyczy Gaherisa, to czuł on i postępował tak samo jak bracia. Kot w końcu całkiem się rozgotował. Mięso odeszło od kości w postaci cienkich włókienek i po długim warzeniu, na wierzchu zebrała się gruba warstwa szumowin złożonych z sierści, tłuszczu i flaczków. Pod spodem, w wirach bulgocącej wody, kręciły się białe kostki; cięższe kości spoczęły nieruchomo na dnie, a lżejsze dryfowały wdzięcznie jak liście na jesiennym wietrze. Krzywiąc się nieco od przenikliwej woni niesolonej zupy, królowa odcedziła płyn do drugiego garnka. Na flanelowym cedzaku pozostał osad kota: mokra masa skłębionej sierści i mięsnych włókien oraz kolekcja delikatnych kości. Królowa podmuchała na osad i zamieszała go końcem łyżki, żeby prędzej wystygł. Po chwili mogła zagłębić w nim palce. Królowa wiedziała, że każdy nieskazitelnie czarny kot ma w sobie kość, która – jeśli ją włożyć do ust po uprzednim ugotowaniu kota żywcem – gwarantuje niewidzialność. Ale nawet w tamtych odległych czasach nikt nie wiedział dokładnie, która to ma być kość. Dlatego czarów należało dokonywać przed lustrem, aby praktyka mogła dać odpowiedź na pytanie. Morgause nie była szczególną entuzjastką niewidzialności; w gruncie rzeczy gardziła niewidzialnością, ponieważ była piękna. Ale mężczyzn na razie nie było w pobliżu, a uprawianie czarów stanowiło przynajmniej jakieś zajęcie dla zabicia czasu. Nie mówiąc o tym, że dawało okazję do posiedzenia przed lustrem. Królowa zeskrobała wspomnienie po kocie na dwie kupki; jedną tworzył schludny stosik ciepłych kości, a drugą dymiąca powoli mieszanina nieokreślonego kształtu i gatunku. Królowa wybrała jedną kostkę i, odstawiając mały paluszek, uniosła ją do swych różanych usteczek. Delikatnie chwyciwszy kość zębami, ustawiła się przed wypolerowanym mosiądzem zwierciadła, z senną rozkoszą lustrując własną postać. Cisnęła kość w palenisko i wzięła następną. Nikt jej nie widział. I dobrze, bo wyglądało to dosyć dziwnie, gdy się co chwila odwracała, to do lustra, to do kupki kości, za każdym razem biorąc w zęby nowy fragment kociego szkieletu, sprawdzając w lustrze, czy ją jeszcze widać i ciskając kość w płomienie. Poruszała się z taką gracją, jakby wykonywała jakiś taniec albo jakby przez cały czas ktoś na nią patrzył – albo też jakby wystarczało jej to w zupełności, że sama siebie widzi. Wreszcie, i to zanim sprawdziła wszystkie kości, znudziła się zabawą. Zirytowana, resztę kości cisnęła na ziemię, a miazgę wyrzuciła za okno, nie bacząc na to, gdzie spadnie. Potem wygasiła ogień, wyciągnęła się dramatycznie na wielkim łożu i dłuższy czas przeleżała bezsennie w ciemności, wiercąc się z niezadowolenia. – I właśnie dlatego, moje zuchy – kończył opowieść Gawaine – my, potomkowie rodu Kornwalii i Orknejów, musimy zawsze stawać przeciwko Królom Anglii, a szczególnie przeciwko klanowi Mac Pendragon. – I dlatego nasz tato ruszył na wojnę z Królem Arturem cośtam-cośtam, bo ten Artur, to jest Pendragon. Mama tak mówiła. – Naszym zadaniem jest dbać o to, by nienawiść i zemsta była wiecznie żywa – rzekł Agravaine. – Bo nasza mama jest z rodu Kornwalii. Pani Igraine była naszą babcią. – Musimy pomścić nasz ród. – Bo nasza mama jest najpiękniejszą damą w całym górzystym, rozległym, mądrym i rozkosznym świecie. – I dlatego, że myją kochamy. Istotnie, kochali ją bardzo. Może tak zawsze bywa, że człowiek bezkrytycznie oddaje najlepszą część swojego serca komuś, kto nie odpłaci mu za to nawet ciepłą myślą. ROZDZIAŁ II Na blankach zamku Camelot, w krótkim okresie pokoju między dwiema wojnami, stał sobie młody Król Anglii ze swoim nauczycielem i obaj podziwiali liliowe pastwiska wieczornego nieba. Łagodna poświata zalała obszar, na który spoglądali z góry, rzeka wiła się leniwie pomiędzy czcigodnym opactwem a szacownym zamkiem, a w wodzie rozpłomienionej zachodzącym słońcem odbijały się wieże, wieżyczki i iglice, zawieszone bez ruchu w spokojnym powietrzu. Świat przedstawiał się naszym dwóm obserwatorom jako zabawka, gdyż stali na wysokim wzniesieniu, górującym ponad okolicą. W dole widzieli porosły trawą teren podzamcza – niesamowity, gdy się tak nań patrzyło z góry – i małego, skróconego perspektywą człowieczka z parą wiader na koromysłach, drepczącego w stronę menażerii. Dalej, przy wartowni, która sprawiała nieco mniej niesamowite wrażenie, gdyż nie leżała dokładnie pod nimi, zobaczyli nocnego strażnika, który właśnie przejmował wartę od sierżanta. Wartownicy trzaskali obcasami, salutowali, prezentowali broń i wymieniali hasła, czyniąc radosny rwetes podobny dzwonom weselnym – ale dla naszych widzów spełniali ceremoniał w ciszy, znajdowali się bowiem bardzo daleko w dole. Wyglądali jak para ołowianych żołnierzyków, zbrojnych na modłę irlandzką, a ich dziarskie kroki nie mogły odbić się echem o lśniącą, wyskubaną przez owce murawę. Dalej, za murem, słychać było głosy targujących się kumoszek, krzyki chuliganów, wrzaski kaprali, pomieszane z beczeniem nielicznych kóz i dzwonkami dwóch czy trzech trędowatych w białych kapturach, którzy w ten sposób oznajmiali swoje nadejście; i z szelestem habitów sióstr zakonnych, które składały wizyty miłosierdzia ubogim, wędrując do nich równiutko, parami; i z odgłosami bójki dżentelmenów, których, zdaje się, interesowały konie. Na drugim brzegu rzeki płynącej tuż pod zamkowym murem, człowiek orał pole pługiem przytroczonym do końskiego ogona. Drewniany pług poskrzypywał. Nieopodal drugi człowiek w ciszy łowił łososia na robaka – w owych dniach rzeki nie były zatrute – a jeszcze dalej osioł dawał koncert przed nadciągającą nocą. Wszelkie odgłosy dochodziły do pary widzów na wieży pomniejszone, jakby odbierane przez niewłaściwy koniec megafonu. Artur był młody, stał na progu życia. Miał jasne włosy, a na jego twarzy malowała się cielęca głupota, a przynajmniej kompletny brak cwaniactwa. Była to szczera twarz, o dobrych oczach, budząca zaufanie, jak twarz dobrego ucznia, który cieszy się z tego, że żyje, i nie wierzy w grzech pierworodny. Artura nikt nigdy nie potraktował niesprawiedliwie, więc dobroć i wyrozumiałość wobec innych były dla niego stanem naturalnym. Król miał na sobie aksamitny płaszcz, który dawniej należał do jego ojca, Uthera Zdobywcy. Płaszcz oblamowany był brodami czternastu królów pokonanych w dawnych czasach. Szkoda, że jedni królowie mieli brody ryże, inni czarne, jeszcze inni szpakowate, a w dodatku każdy innej długości. Oblamowanie królewskiego płaszcza przypominało przez to boa z ptasich piór. Wąsiska świętej pamięci monarchów pozatykano za guziki. Merlin nosił białą brodę do pasa, okulary w rogowej oprawie i spiczasty kapelusz. Ten ostatni przywdziewał na cześć saskich chłopów pańszczyźnianych, których tradycyjnymi nakryciami głowy były: czepek kąpielowy, czapka frygijska albo taki właśnie stożek ze słomy. Z rzadka, między długimi okresami wsłuchiwania się w wieczór, zamieniali po parę słów. – Muszę przyznać, że przyjemnie jest być królem – stwierdził Artur. – To była wspaniała bitwa. – Tak uważasz? – Oczywiście. Wspaniała. Przypomnij sobie tylko, jak Loth z Orknejów zmykał, gdy wydobyłem mój Ekskalibur. – Ale najpierw rozłożył cię na łopatki. – Nieważne. Udało mu się, bo to było zanim wydobyłem Ekskalibur. Ledwie zobaczyli mój wierny miecz, podali tyły jak zające. – Wrócą, wrócą – uspokoił go czarodziej. – Cała szóstka. Powiem więcej: królowie Orknejów, Garlothów, Gore, Szkocji, Tower i Stu Rycerzy już zawiązali Konfederację Celtycką. Nie zapominaj, że twoje prawo do tronu opiera się na dość wątpliwych podstawach. – Niech sobie wracają – odparł Król. – Ja się ich nie boję. Tym razem naprawdę dam im łupnia i zobaczą, kto tu jest panem. Staruszek włożył do ust koniec brody i zaczął go żuć, co robił zawsze w chwilach konsternacji. Przegryzł włos, który mu utknął między zębami. Spróbował usunąć odgryziony koniec włosa językiem, a gdy to nie poskutkowało, wyjął go palcami. Potem zaczął oburącz skracać rozszczepiony koniec brody. – Nie tracę wiary, że kiedyś zrozumiesz – rzekł w końcu – ale Bóg jeden wie, jak morderczym wysiłkiem jest uczenie ciebie. Cały czas pod górkę. – Doprawdy? – Doprawdy! – krzyknął z pasją Merlin. – Doprawdy? Doprawdy? Doprawdy? Tylko tyle potrafisz powiedzieć? Doprawdy, doprawdy, doprawdy? Jak smarkaty uczniak. – Uważaj, bo utnę ci brodę. – No to utnij. Dobry pomysł. Przynajmniej będę miał pretekst, żeby przestać cię uczyć. Artur przesunął łokieć, którym się wspierał o mur i spojrzał na swojego leciwego druha. – Co się stało, Merlinie? Czy gdzieś popełniłem błąd? Jeżeli tak, to przepraszam. Czarodziej rozplatał brodę i wysmarkał nos. – Nie chodzi o to, co robisz – powiedział. – Chodzi o to, jak myślisz. Jest jedna jedyna rzecz, której naprawdę nie znoszę, a mianowicie głupota. Zawsze powtarzam, że głupota to Grzech Przeciwko Duchowi Świętemu. – Rzeczywiście, coś o tym wspominałeś. – Tylko bez ironii. Król objął Merlina za ramię i odwrócił twarzą do siebie. – Chcę wiedzieć, o co chodzi. Czy jesteś w złym humorze? Jeżeli popełniam jakieś głupstwo, powiedz mi, co to takiego. Nie złość się. Słowa te do reszty rozjuszyły starego czarownika. – Powiedzieć ci! A co będzie, gdy zabraknie osoby, która by ci mówiła o twoich błędach? Nigdy nie zaczniesz myśleć samodzielnie. Co będzie, kiedy ugrzęznę w tym zakichanym kurhanie, no co, proszę szanownego pana? – O kurhanie jeszcze nie słyszałem. – Daj mi spokój ze swoim głupim kurhanem! Co za kurhan? O czym to ja mówiłem? – O głupocie – przypomniał mu grzecznie Artur. – Zacząłeś od głupoty. – No właśnie. – Nie wystarczy powiedzieć „no właśnie”. Miałeś rozwinąć temat. – Już nie pamiętam, co chciałem powiedzieć. Ty z tymi swoimi uwagami potrafisz człowieka doprowadzić do szewskiej pasji. Po dwóch minutach nikt by nie pamiętał, o czym mowa. Od czego się zaczęło? – Od bitwy. – Aa, już pamiętam! Rzeczywiście zaczęło się od bitwy. – Powiedziałem, że to była dobra bitwa. – Przypominam sobie. – No, bo to była dobra bitwa – powtórzył zaczepnie Artur. – Bitwa na medal, którą wygrałem i z której miałem wielką frajdę. Oczy czarodzieja zamgliły się jak oczy sępa; Merlin wycofał się w głąb własnych myśli. Przez kilka minut na blankach panowała cisza. Nad głowami króla i czarodzieja kołowała wesoło para goniących się sokołów wędrownych, pokrzykując „kik-kik-kik” i dzwoniąc dzwoneczkami u nóg. Merlin znów wyjrzał na świat przez własne oczy. – Twoja wygrana w bitwie dowodzi wielkiej mądrości – odezwał się uroczyście, cedząc słowa. Artura zawsze uczono, że należy być skromnym, a prostoduszność nie dała mu zobaczyć, że sęp szykuje się do ataku. – Ee tam, bez przesady. Po prostu miałem szczęście. – Wielkiej mądrości – powtórzył z naciskiem Merlin. – Ilu twoich łyków padło na polu walki? – Nie pamiętam. – Nie pamiętasz. – Kay mówił... Król urwał zdanie w połowie i zajrzał czujnie w oczy czarownika. – No, rzeczywiście. To nie była taka znowu wielka frajda. Nie pomyślałem o tym. – Liczba zabitych przekroczyła siedmiuset żołnierzy. Naturalnie, prostych łyków, więc nie ma o czym mówić. Spośród rycerzy żaden nie odniósł szwanku, jeśli nie liczyć tego, który złamał nogę spadając z konia. Widząc, że Artur nie kwapi się z odpowiedzią, staruszek ciągnął wywód tonem pełnym goryczy. – Przepraszam, zapomniałem, że ty sam byłeś nieźle poturbowany. Artur z wściekłą miną wpatrywał się w swoje paznokcie. – Nienawidzę cię, kiedy tak zrzędzisz. Merlin rozpromienił się z zachwytu. – To rozumiem! – pochwalił. – Oto właściwa postawa! I z radosnym uśmiechem ujął króla pod ramię. – Pytanie innych o radę to fatalny błąd. Zwłaszcza, że już niedługo nie będzie mnie tutaj i przestanę ci udzielać rad. – Co ma znaczyć to ciągłe gadanie, że wkrótce cię tu nie będzie? Co to za jakieś kurhany? Wytłumacz mi. – Co tu tłumaczyć? Zakocham się niebawem w dziewczynie imieniem Nimue, ona wyuczy się moich czarów i uwięzi mnie na kilka stuleci w skalnej jaskini. To po prostu jedno ze zwykłych, nieuchronnych zdarzeń. – Ależ Merlinie! To straszne! Być przez wieki uwięzionym w jaskini, jak ropucha w dołku? Nie możemy do tego dopuścić. – Nie gadaj głupstw – burknął czarodziej. – O czym to ja mówiłem? – O tej panience... – Mówiłem o dobrych radach. Jak to nigdy nie trzeba o nie prosić. Mimo to, dam ci pewną dobrą radę. Radzę, abyś zawsze myślał o bitwach i o swoim królestwie Gramarii, i o wszystkich innych sprawach, o których powinien myśleć król. Czy będziesz myślał? – Będę. Naturalnie, że będę. A ta dziewczyna, która się wyuczy twoich czarów...? – To są, widzisz, sprawy ludzi, a nie królów. Mówiąc, że bitwa była piękna, myślałeś jak twój ojciec. A ja chcę, żebyś myślał po swojemu; żebyś dawał świadectwo edukacji, której ci od tylu lat udzielam – wtedy gdy ja już będę starym dziadkiem zamkniętym w skalnej dziurze. – Merlinie! – No, cicho, cicho. Chciałem cię tylko trochę wzruszyć. Nie przejmuj się. Brałem cię na litość. Prawdę mówiąc, to z największą rozkoszą poodpoczywam sobie te kilkaset lat. A co się tyczy Nimue, to często i tkliwie ją wspominam. Nie to jest ważne. Ważne jest samodzielne myślenie i kwestia bitew. Czyś ty, na przykład, pomyślał chociaż raz na serio o sytuacji w kraju, czy też zamierzasz przez całe życie bimbać sobie na nią, jak Uther Pendragon? Jesteś, bądź co bądź, królem tego skrawka ziemi. – Za dużo nie myślałem. – A widzisz. Wobec tego pomyślmy chwilę razem. Weźmy, na przykład, pod uwagę twojego celtyckiego znajomka, Sir Bruce’a Sans Pitie. – Tego drania! – Właśnie jego. A czemuż to wyrażasz się o nim tak surowo? – Bo to świnia. Morduje dziewice na prawo i lewo, ale wystarczy, żeby rycerz z prawdziwego zdarzenia stanął w obronie niewinnej, wieje co koń wyskoczy. Ma hodowlę specjalnych, szybkich koni, żeby go nikt nie mógł doścignąć. Poza tym zabija ciosem w plecy. To zwykły awanturnik i łupieżca. Zakatrupiłbym go na miejscu, gdybym go tylko dopadł. – A mnie się zdaje – rzekł Merlin – że on się niczym szczególnym nie wyróżnia. Czymże w końcu jest ów osławiony kodeks rycerski? Wszystko sprowadza się do tego, że gościa stać na własny zamek i zbroję, a kto ma zamek i zbroję, ten może do woli rozkazywać ludowi saskiemu. Ryzykuje najwyżej paroma szramami w spotkaniu z drugim rycerzem. Przypomnij sobie pojedynek Pellinore’a z Grummorem, który obserwowałeś, będąc dzieckiem. Liczy się tylko zbroja. Baronowi wolno całymi dniami siekać ludzi w plasterki i dybać – z wzajemnością – na drugiego barona. A kraj od tego ginie. „Silny ma zawsze rację” – oto motto na dziś. Bruce Sans Pitie jest tylko uosobieniem ogólnej sytuacji. Albo weź Lotha, Neutresa, Uriensa i całą resztę tej celtyckiej zgrai, która walczy przeciwko tobie o królestwo. Przyznaję: wyciągnięcie miecza z kamienia nie jest prawnie uznanym dowodem synostwa, ale królowie Pradawnych nie o to przecież mają do ciebie pretensje. Buntują się – chociaż jesteś ich feudalnym suwerenem – tylko dlatego, że twój tron się chwieje. U nas się zawsze mówiło, że kłopot Anglii to szansa dla Irlandii. Buntownicy mają teraz okazję wyrównać rodowe porachunki, upuścić dla rozrywki nieco krwi i wzbogacić się na łupach. Ich samych to warcholstwo nie kosztuje nic a nic, bo są okuci w stal – i tobie też, jak widzę, ten sport się podoba. A popatrz na swój kraj; na popalone stodoły, na sterczące z sadzawek nogi trupów, na wzdęte zwłoki końskie przy drogach, na rozsypujące się młyny, na pieniądze zakopywane w ziemi, na to, że nikt się nie waży wyjść z domu, nosząc złote ozdoby na wierzchu. Oto masz swój kodeks rycerski. Oto, czego dokonał Uther Pendragon. A teraz ty mi mówisz, że bitwa to frajda! – Myślałem tylko o sobie. – Wiem, wiem. – Powinienem był myśleć o ludziach, którzy walczyli bez zbroi. – No właśnie. – Silny Nie Zawsze Ma Rację, tak, Merlinie? – Aha! – uśmiechnął się szeroko stary czarodziej. – Aha! Spryciarz z ciebie, Arturku, ale nie nabierzesz tak łatwo swojego starego belfra. Próbujesz wciągnąć mnie w grę, żebym znów myślał za ciebie. Ale ja się nie dam złapać. Za stary ze mnie lis. Dalej musisz myśleć sam. Czy silny ma rację, czy nie ma – a jeśli nie ma, to dlaczego? Podaj przyczyny i przedstaw plan działania. Ciekawe, swoją drogą, jak sobie z tym poradzisz. – Jak ja... – zaczął Król, ale zamilkł na widok marsowej miny czarodzieja. – Dobrze – rzekł po chwili z większą pewnością siebie. – Pomyślę nad tym. I zabrał się do myślenia, pocierając przy tym miejsce na wąsy, powyżej górnej wargi. Nim zeszli z punktu obserwacyjnego, wydarzył się drobny „incydent. Człowiek, który zaniósł dwa kubły z żarciem do menażerii, wracał tą samą drogą z pustymi wiadrami. Przechodził dokładnie pod nimi: mała ruchoma figurka w drodze do kuchni. Artur, który od paru chwil bawił się luźnym kamieniem wydłubanym z murów, zmęczył się myśleniem i wychynął przez mur, trzymając kamień w ręku. – Curselaine wydaje się stąd bardzo mały. – On jest mały. – Ciekawe, co by się stało, gdybym spuścił mu na głowę ten kamień. Merlin obliczył odległość. – Przy prędkości trzydziestu dwóch stóp na sekundę – odpowiedział – zapewne zabiłby go na miejscu. Przyspieszenie przy takiej prędkości wystarczy, żeby rozłupać czaszkę. – Jeszcze nigdy nikogo w ten sposób nie zabiłem – wyznał młodzieniec pytającym tonem. Merlin obserwował go z zaciekawieniem. – Jesteś Królem – powiedział. Po chwili dodał: – Nikt nie będzie miał do ciebie pretensji, jeżeli spróbujesz. Artur tkwił nieruchomy, wychylony, z kamieniem w ręce. Nie zmieniając postawy, zerknął w bok i jego oczy napotkały wzrok nauczyciela. Kamień zręcznie strącił kapelusz z głowy Merlina. Staruszek puścił się w pogoń za Królem, schodami w dół, wymachując różdżką z lignum vilae. Artur był szczęśliwy. Jak pierwszy człowiek w Raju przed Upadkiem, cieszył się własną niewinnością i pomyślnym losem. Zamiast być prostym giermkiem, został królem. Zamiast być opuszczonym sierotą, cieszył się miłością wszystkich ludzi z wyjątkiem Celtów i sam wzajemnie darzył wszystkich miłością. Żył tak, jakby na radosną, słodką powierzchnię lśniącego rosą świata jeszcze nigdy nie spadła ani drobinka smutku. ROZDZIAŁ III Sir Kay nieraz słyszał opowieści o Królowej Orknejów i był jej bardzo ciekaw. – Jaka ona właściwie jest, ta Królowa Morgause? – spytał kiedyś. – Podobno jest piękna. I o co właściwie ci Pradawni z nami wojują? A ten jej mąż, Król Loth, co to za jeden? Jak się naprawdę nazywa? Podobno niektórzy nazywają go Królem Lothian i Orknejów. Gdzie leży ta cała Lothia? Czy nie gdzieś w okolicach Brazylii? Nie pojmuję, o co ta cała rewolucja. Przecież wszyscy w tym kraju wiedzą, że ich prawowitym feudalnym władcą jest Król Anglii. Ona podobno ma czterech synów. Ciekawe, czy to prawda, że nie jest zbyt szczęśliwa w małżeństwie. Wracali konno z gór, gdzie spędzili cały dzień, polując z sokołami na głuszca. Merlin wybrał się z nimi, ale tylko aby zażyć przejażdżki. Merlin był bowiem od niedawna wegetarianinem – programowym wrogiem rozlewu krwi – chociaż w cielęcych latach bezmyślnej młodości żaden z krwawych sportów nie był mu obcy. Trzeba przyznać, że nawet jako wegetarianin z zachwytem – choć ukradkiem – obserwował zwinne sokoły. Czatując na zdobycz, zataczały majestatyczne kręgi wysoko na niebie, gdzie widać je było jako punkciki. Zoczywszy głuszca, z głośnym furkotem przypuszczały na niego nagły a cięty atak, po którym nieszczęsna ofiara fikała kozła i jak kamień spadała we wrzosowisko. Trup na miejscu. Pantomima ta była pokusą, której Merlin nie umiał się oprzeć, toteż patrzył, ale bardzo zawstydzony, w poczuciu grzechu. Na pociechę powtarzał sobie, że mięso głuszca potrzebne jest do nakarmienia ludzi, ale słabe to było usprawiedliwienie, skoro w konieczność jedzenia mięsa też się przestało wierzyć. Artur, który jechał ostrożnie, jak na rozważnego młodego monarchę przystało, oderwał wzrok od skalnego pagórka, który w owych dniach anarchii mógł maskować zasadzkę, i z uniesioną brwią zerknął ku nauczycielowi. Ciekaw był – chociaż nie przesadnie – na które z pytań Kaya czarodziej zdecyduje się udzielić odpowiedzi. Całą resztę królewskiej uwagi pochłaniały teoretyczne możliwości wykorzystania terenu do celów militarnych. Wiedział, w jakiej odległości za nimi postępują sokolnicy – klatkowy, niosący na plecach kwadratową ramę z zakapturzonymi sokołami, a po jego bokach dwóch zbrojnych – i gdzie spodziewać się następnego miejsca, skąd wyfrunąć może podstępna strzała Williama Rufusa. Merlin wybrał pytanie numer dwa. – Wojny – rzekł – nigdy nie rozgrywają się z jednego prostego powodu. Składa się na nie wiele przyczyn, wzajemnie połączonych. Podobnie rewolucje. – Ale musi być przecież główna przyczyna – sprzeciwił się Kay. – Niekoniecznie. – Teraz możemy ruszyć truchtem – zaproponował Artur. – Za tymi skałkami mamy dwie mile otwartej drogi, a potem się zatrzymamy i poczekamy na ludzi. Konie wypoczną. Pęd powietrza zdmuchnął Merlinowi kapelusz. Musieli się zatrzymać, żeby go podnieść. Po tym incydencie wiedli już konie statecznie, w jednym szeregu. – Jednym z powodów – mówił czarodziej – jest odwieczna nienawiść między Celtami a Germanami. Konfederacja Celtycka reprezentuje dawne rody, wyparte z Anglii przez kilka innych rodów, których przedstawicielem jesteś ty, Arturze. Zrozumiałe więc, że dokuczają ci, kiedy tylko mogą. – Nie mam głowy do historii – oświadczył Kay. – A już w tych rodach to w ogóle trudno się połapać. Tak czy owak, to wszystko łyki pańszczyźniane. Starzec spojrzał na niego z błyskiem rozbawienia w oku. – Zdumiewającą cechą Normanów – zauważył – jest to, że nie mają zielonego pojęcia o innych ludziach. Wiedzą tylko o sobie. Ty, mój Kayu, jako normański dżentelmen, doprowadziłeś tę szczególną cechę do perfekcji. Ciekaw jestem, czy ty w ogóle wiesz, kto to są Celtowie. – Celt jest to rodzaj topora bojowego – wtrącił Artur, a czarodziej od kilku dobrych pokoleń niczym nie zdumiał się tak bardzo, jak tym nagłym przebłyskiem erudycji ze strony ucznia. Istotnie, było to jedno ze znaczeń słowa „celt”, z tym że Artur nie miał prawa o tym wiedzieć. – Chodzi o innych Celtów. Mam na myśli ludzi. Nazwa Celtowie obejmuje Pradawnych zamieszkujących Brytanię, Kornwalię, Walię, Irlandię i Szkocję. Piktowie i inni. – Piktowie? – wpadł mu w słowo Kay. – Coś słyszałem! Piktusy – obrazki. Malowali się na niebiesko. – I to mają być owoce mojej pracy pedagogicznej! Król odezwał się z namysłem: – Czy mógłbyś opowiedzieć mi więcej o tych starych rodach, Merlinie? Powinienem się orientować w sytuacji, skoro zanosi się na drugą wojnę. Tym razem to Kay miał zdumioną minę. – Jaka wojna? Pierwsze słyszę. Myślałem, że stłumiliśmy rewoltę w ubiegłym roku. – Tamci zawiązali nową konfederację, z pięcioma nowymi królami, co czyni ich w sumie jedenastu. Nowi też są potomkami dawnej krwi: Clariance z North Humberland, Idres z Kornwalii, Cradelmas z Północnej Walii, Brandegoris ze Stranggore i Anguish z Irlandii. Tym razem, obawiam się, czeka nas wojna z prawdziwego zdarzenia. – O głupie rody – skrzywił się przyrodni brat Króla. – Ale i tak zabawa może być przednia. Król zignorował jego uwagę. – Mów dalej – zwrócił się do Merlina. – Czekam na objaśnienia. – Tylko bardzo proszę – dodał pospiesznie, kiedy czarodziej już otwierał usta – bez nadmiaru szczegółów. Merlin jeszcze dwukrotnie otworzył i zamknął usta, nim przystąpił do wykładu dostosowanego do królewskich warunków. – Około trzech tysięcy lat temu – zaczął wreszcie – kraina, po której właśnie podróżujemy, należała do plemienia walczącego miedzianymi toporkami. Dwa tysiące lat temu plemię to zostało wyparte na zachód przez inne plemię, posługujące się w walce mieczami z brązu. Tysiąc lat temu kolejna inwazja przywiodła na te ziemie ludzi z żelazną bronią, którzy jednak nie opanowali całych Wysp Piktyjskich, ponieważ w trakcie ich inwazji na wyspie pojawili się także Rzymianie i popsuli im szyki. Rzymianie wynieśli się jakieś sześćset lat temu, a wkrótce potem inwazja teutońska – tym razem głównie ludów zwanych Sasami – przegnała całe towarzystwo, jak zawsze, na zachód. Ledwie Sasi zaczęli się osiedlać, zjawił się twój ojciec, Zdobywca, z bandą Normanów – i taki właśnie jest stan rzeczy na dzień dzisiejszy. Robin Wood był saskim partyzantem. – Zawsze myślałem, że nasze wyspy nazywają się brytyjskie, a nie piktyjskie. – Masz słuszność. Ludzie mówili raz „b”, raz „p”. Niechlujna wymowa spółgłosek to specjalność Teutonów. W Irlandii po dziś dzień opowiadają o jakichś Fomorianach, którzy byli w istocie Pomorzanami, a znów... Artur przerwał ten wywód w krytycznym momencie. – Krótko mówiąc – podsumował – my, Normanowie, mamy za niewolników Sasów, którzy z kolei zniewolili podniewolników zwanych Celtami, czyli Pradawnych. W takim razie zupełnie nie rozumiem, dlaczego Konfederacja Celtycka wojuje ze mną, królem normańskim, skoro jej ród gnębili Sasi, i to w dodatku kilkaset lat temu. – Przeceniasz celtycką pamięć, mój chłopcze. Oni was nie rozróżniają. Normanowie to rasa teutońska, tak samo jak Sasi, których pokonał twój ojciec. Dla potomków starożytnych Celtów oba wasze rody są gałęziami obcego szczepu, który ich wygnał na północ i na zachód. – Mam dość tej lekcji historii – oznajmił kategorycznie Kay. – Podobno jesteśmy już dorośli. A jak tak dalej pójdzie, będziemy za chwilę pisali dyktando. Artur uśmiechnął się od ucha do ucha i wyśpiewał pierwsze słowa inkantacji, którą obaj tak dobrze mieli w pamięci: Barabara Celarent Darii Ferioque Prioris, Kay dośpiewał antyfonicznie cztery następne wersy. – Przecież sami chcieliście – nadąsał się Merlin. – No i mamy, cośmy chcieli. – Najważniejsze, że będzie wojna, bo Normanowie czy inni Sasi, jak ich zwał, tak ich zwał, dawno temu narazili się Celtom. – Bzdura! – zawołał czarodziej. – Nigdy nic podobnego nie mówiłem. Artur i Kay rozdziawili usta. – Mówiłem, że wojna wybuchnie z dziesiątków powodów, a nie z jednego. Na przykład niebagatelną przyczyną tej akurat wojny będzie fakt, że Królowa Morgause rządzi się jakby chodziła w spodniach. Czy też raczej rzec powinienem: w pludrach. Artur z niemałym trudem sformułował kolejne pytanie: – Chciałbym mieć jasność. Najpierw daje mi się do zrozumienia, że Loth i cała reszta buntują się, ponieważ oni są Celtami, a my Germanami. Teraz z kolei dowiaduję się, że cała rzecz ma związek ze spodniami Królowej Orknejów. Może byś się raz zdecydował? – Istnieje zadawniona waśń między Celtami a Germanami, o której mówiłem przed chwilą, ale oprócz niej istnieją i inne waśnie. Nie zapomniałeś chyba, że twój ojciec, jeszcze zanim przyszedłeś na świat, zamordował Księcia Kornwalii? Królowa Morgause to jedna z jego córek. – Cudne Siostrzyce Kornwalijskie – przypomniał sobie Kay. – No właśnie. Z drugą siostrą mieliście przyjemność spotkać się osobiście, to królowa Morgana le Fay. Pamiętacie, jak poznaliście Robina Wooda i znaleźliście ją na łożu ze smalcu? Trzecia siostra ma na imię Elaine. Wszystkie trzy są czarownicami, większego czy mniejszego kalibru, ale tylko Morgana traktuje czary poważnie. – Skoro mój ojciec zabił ojca Królowej Orknejów – rzekł Król – to wydaje mi się całkiem usprawiedliwione, że Królowa pcha swego męża do buntu przeciwko mnie. – To osobista uraza. Osobiste urazy nie usprawiedliwiają wojen. – Powiem więcej – ciągnął Król. – Jeżeli mój ród zagarnął ziemie należące do Celtów, to uważam, że poddani Królowej Orknejów mają wszelkie powody, aby ze mną walczyć. Merlin poskrobał się w przedziałek w brodzie tą samą dłonią, w której dzierżył cugle. Przez chwilę myślał i nie odzywał się. – Uther – rzekł wreszcie – twój nieodżałowany ojciec, był agresorem. Podobnie jak jego poprzednicy, Sasi, którzy wyparli Pradawnych z tych ziem. Ale gdybyśmy zaczęli tym sposobem żyć wstecz, przekonalibyśmy się, że łańcuch krzywd nie ma końca. Pradawni też przecież byli agresorami wobec mieszkającego tu wcześniej plemienia miedzianych toporków. Ci z kolei podbili i wygnali żyjące tu jeszcze dawniej plemię Eskimosów, którzy tworzyli swe narzędzia głównie z muszli. Można się tak cofać i cofać, aż do Kaina i Abla. A rzecz w tym, że podbój saski powiódł się, tak samo jak podbój Sasów przez Normanów. Twój ojciec przed laty usadził Sasów, mniejsza o to jak brutalnymi metodami, a po upływie wielu lat trzeba umieć zaakceptować status quo. Chciałbym ponadto zauważyć, że podbój normański był procesem jednoczenia, podczas gdy obecny bunt Konfederacji Celtyckiej jest procesem podziału. Konfederaci pragną rozbić organizm, który możemy dziś nazwać Zjednoczonym Królestwem, na szereg małych, nie znaczących państewek. Z tego punktu widzenia ich motywację trudno uznać za słuszną. – Merlin znów poskrobał się po brodzie i nagle zawrzał gniewem. – Niedobrze mi się robi od tych nacjonalistów! Przeznaczeniem człowieka jest jednoczyć, a nie dzielić! Ostatecznym owocem podziałów jest gromada małp, które siedzą każda na innym drzewie i obrzucają się nawzajem orzechami. – Ale z drugiej strony – powiedział Król – trudno zaprzeczyć, żeśmy się dopuścili grubej prowokacji. Może powinienem zaniechać walki? – I poddać się? – zapytał Kay, raczej ubawiony niż oburzony pomysłem Artura. – Mógłbym abdykować. Spojrzeli obaj na Merlina, który jednak unikał ich oczu. Jechał dalej, zapatrzony przed siebie, skubiąc brodę. – Czy powinienem się poddać? – Jesteś Królem – odparł starzec z upartą miną. – Jeżeli abdykujesz, nikt ci nic nie powie. Po chwili jednak Merlin zmienił ton na łagodniejszy. – Czy wiesz, że ja sam pochodzę od Pradawnych? Mój ojciec był podobno demonem, ale w żyłach matki płynęła czysta krew celtycka. Więc cała moja ludzka krew to krew Pradawnych. Mimo to, z całą odpowiedzialnością za słowa, krytykuję ich nacjonalistyczne ciągoty – a więc w oczach ich polityków jestem zdrajcą. Oni chętnie używają obrazi i wych epitetów, bo dzięki nim zdobywają tanią popularność. I jeszcze jedno ci powiem, Arturze: człowiek ma w życiu dość kłopotów bez granic państwowych, wojen i honorowych waśni. ROZDZIAŁ IV Siano zostało zwiezione, a zboże potrzebowało jeszcze tygodnia, żeby dojrzeć. Siedzieli w cieniu na skraju pola i patrzyli, jak ogorzałe postacie o białych zębach uwijają się w pełnym słońcu, jak klepią kosy, ostrzą sierpy i ogólnie szykują się do zakończenia żniw. Na ciągnących się tuż pod zamkiem polach panował spokój i nie trzeba się było obawiać zdradzieckich strzał. Przyglądając się żniwiarzom, łuskali na wpół dojrzałe kłosy i z lubością wgryzali się w ziarna, smakując mleczną delikatność pszenicy i twardszy, nie tak subtelny, miąższ owsa. Perlisty smak jęczmienia wydałby im się dziwny, gdyż ta odmiana zboża nie zdążyła jeszcze dotrzeć do Gramarii. Merlin kontynuował wykład. – Gdy byłem młody – prawił – panował powszechnie pogląd, że każda wojna jest złem. Wielu ludzi odmawiało udziału w walce, bez względu na jej cele. – Może słusznie – wtrącił Król. – Niesłusznie. W pewnych okolicznościach walka jest wskazana; wtedy mianowicie, gdy ktoś cię zaatakuje. Wojny, mój miły, są podłością ludzi podłych. Są podłością, którą należy zwalczać. Jeżeli masz absolutną pewność, że ktoś rozpętał wojnę, stawienie mu oporu staje się wręcz twoim obowiązkiem. – Tylko że każda ze stron zawsze zwala winę na przeciwnika. – To całkiem naturalne. I należy się z tego cieszyć, gdyż fakt ten dowodzi, że w gruncie rzeczy każda ze stron wie, lub przynajmniej wyczuwa, że rzeczywista podłość wojny sprowadza się do tego, kto zaczął. – Ale mogą być różne sytuacje – drążył temat Artur. – Gdyby, na przykład, jedna strona głodziła drugą, czyli stosowała do jej zniszczenia środki pokojowe, ekonomiczne, a nie militarne – wówczas ta druga strona miałaby chyba powód, aby stanąć do walki o swoje prawa? Czy rozumiesz, o co mi chodzi? – Rozumiem, o co, zdaje ci się, że ci chodzi – odparł czarodziej. – Lecz mylisz się. Nic, absolutnie nic, nie usprawiedliwia wojny. Bez względu na to, jak wielkiej niegodziwości – z wyjątkiem wojny – dopuściłby się twój naród wobec mojego narodu, mój naród postąpiłby źle, gdyby rozpoczął wojnę, aby położyć kres tej niegodziwości. Pomyśl: mordercy nie uniewinnia fakt, że jego ofiara była bogata i gnębiła go – więc dlaczego ten sam wzgląd miałby usprawiedliwiać naród? Z niegodziwością trzeba walczyć rozumem, a nie siłą. Do dyskusji włączył się Kay. – Przypuśćmy, że Loth, Król Orknejów, obstawi północną granicę swoim wojskiem. Czy nasz Król miałby wówczas inne wyjście niż wysłać wojska na tę samą granicę? Dalej: przypuśćmy, że wszyscy ludzie Lotha dobędą mieczy. Czy i my nie powinniśmy wówczas dobyć broni? Sytuacja może się zresztą okazać o wiele bardziej skomplikowana. Wydaje mi się, że czasem trudno wskazać agresora. Merlina rozgniewało to rozumowanie. – Trudno jest tylko wtedy, kiedy się szuka trudności – zauważył kąśliwie. – Oczywiście, że w opisanej przez ciebie sytuacji agresorem byłby Loth, ponieważ to on zastosował demonstrację siły. Jasny umysł zawsze łatwo rozpozna łajdaka. Gdy brak innych wyraźnych poszlak, łajdakiem jest zawsze ten, kto zadaje pierwszy cios. Kay nie zamierzał poddać się tak łatwo. – Wyobraźmy więc sobie dwóch ludzi zamiast dwóch armii – zaproponował. – Stają na wprost siebie. Pod byle pretekstem obnażają miecze. I spacerują sobie jakby nigdy nic, przy czym każdy próbuje zajść przeciwnika od najsłabszej strony. Może nawet od czasu od czasu pozorują ciosy, nie atakując naprawdę. Czy twoim zdaniem również w tej sytuacji agresorem będzie ten, który uderzy pierwszy? – Owszem, jeżeli nie występują żadne inne czynniki ułatwiające ocenę. Jednak w twojej poprzedniej sytuacji winny jest bez wątpienia ten, kto pierwszy wystawił armię na granicy. – Ta teoria pierwszego ciosu niczego nie wyjaśnia. Załóżmy, że obie strony zadają cios równocześnie, albo że nie sposób dostrzec, kto to zrobił pierwszy, bo po obu stronach stoi mrowie ludzi? – Ależ zawsze występują dodatkowe czynniki oceny – zirytował się starzec. – Ruszże głową. Przypatrz się, dla przykładu, tej rewolcie celtyckiej. Czy Król, który siedzi tu obok nas, ma jakiekolwiek powody do agresji? Przecież on już jest najwyższym panem feudalnym. Bzdurą byłoby pomawiać go o to, że uderzył pierwszy. Przecież nikt nie napada na to, co do niego należy. – Słowo honoru, że ja nie zaczynałem – rzekł Artur. – Nawet nie pomyślałem o tym, że coś się może zacząć, dopóki się nie zaczęło. To na pewno dlatego, że wychowałem się na wsi. – W dziewięćdziesięciu przypadkach na sto – kontynuował wywód nauczyciel, ignorując uwagę Artura – każdy zdrowo myślący człowiek potrafi z łatwością wskazać agresora. Przede wszystkim widzi wyraźnie, która ze stron może odnieść korzyść z wojny, a to już poważna poszlaka. Widzi, która strona pierwsza groziła użyciem siły albo która najpierw zaczęła się zbroić. I najczęściej potrafi wskazać tego, kto wymierzył pierwszy cios. – Przypuśćmy jednak – nie ustępował Kay – że jedna strona czyniła pogróżki, a pierwszy cios zadała druga. – Wypchaj się swoimi przypuszczeniami. Ja nie twierdzę, że każdą sytuację łatwo jest ocenić. Mówię tylko, i to od samego początku, że w wielu wojnach agresor jest widoczny jak na dłoni i że przynajmniej w takich wojnach walka ze zbrodniarzem staje się obowiązkiem każdego przyzwoitego człowieka. Jeżeli natomiast nie masz pewności co do tego, czy gość jest zbrodniarzem, czy nie – a uczciwą decyzję w tej sprawie musisz każdorazowo podjąć sam, w zgodzie z własnym sumieniem – to zostań pacyfistą. Sam, pamiętam, byłem przez jakiś czas zajadłym pacyfistą. Było to podczas Wojny Burskiej, w Mafeking, kiedy pewna panienka zamachnęła się na mnie granatem. – Opowiedz o oblężeniu Mafeking – poprosił Kay. – Niedobrze mi się robi od tych ciągłych rozważań na temat dobra i zła. – Mafeking... – zaczął czarodziej, zawsze gotów opowiedzieć komukolwiek o czymkolwiek. Król przerwał mu jednak. – Mów raczej o Locie. Chcę go lepiej poznać, skoro mam z nim walczyć. Jeżeli o mnie chodzi, to temat dobra i zła zaczyna mnie wciągać. – Król Loth... – rozpoczął Merlin dokładnie tym samym tonem co poprzednio, ale tym razem przerwał mu Kay. – Nie, nie, opowiedz raczej o Królowej. Zdaje się, że jest znacznie ciekawsza od Króla. – Królowa Morgause... Artur po raz pierwszy w życiu skorzystał z prawa veta. Na widok jego uniesionej brwi Merlin z niespodziewaną potulnością powrócił do tematu króla Orknejów. – Król Loth jest zwyczajnym arystokratą i posiadaczem ziemskim. To pionek. Nie trzeba się nim w ogóle przejmować. – Dlaczego? – Po pierwsze dlatego, że jest on, jak to się mówiło w latach mojej młodości, Dżentelmenem Mianowanym. Jego poddani są Celtami, żona też, ale on sam został importowany z Północy. Jest więc Germaninem, tak samo jak ty, przedstawicielem klasy panującej, która podbiła Wyspy dawno temu. To z kolei oznacza, że jego podejście do wojny jest dokładnie takie samo, jakie w tej sytuacji zademonstrowałby twój ojciec. Ma głęboko w nosie i Celtów, i Germanów, a wojuje z tych samych powodów, dla których moi znajomi z epoki Królowej Wiktorii urządzali polowania na lisy albo na procenty bankowe. Poza tym żona mu każe wojować. – Czasami żałuję, że nie żyjesz do przodu jak normalni ludzie – westchnął Król. – Te czasy wiktoriańskie, te twoje Mafekingi... Merlin uniósł się honorem. – Porównanie normańskich wojen z wiktoriańskimi polowaniami na lisy uważam za wyjątkowo celne. Zapomnij na chwilę o ojcu i o Królu Locie, a przypatrz się literaturze. Przypomnij sobie normańskie mity o legendarnych rycerzach Angevin. Od Wilhelma Zdobywcy po Henryka III rozgrywano wojny sezonowe. Z nadejściem każdej nowej pory roku rycerze potykali się ze sobą w świetnych zbrojach, które ryzyko uszkodzenia ciała czyniły równym ryzyku podczas polowania na lisy. Przypomnijmy sobie rozstrzygającą bitwę pod Brenneville, w której na polu walki stanęło dziewięciuset rycerzy, a poległo raptem trzech. Albo Henryk II: pożyczył forsę od Stefana, żeby wypłacić żołd własnemu wojsku, które skierował przeciwko temuż Stefanowi. Dalej: etykieta wojenna wymagała, aby Henryk cofnął się z oblężenia z chwilą, gdy jego wróg Ludwik przybył na odsiecz obrońcom grodu – ponieważ Ludwik był jego feudalnym zwierzchnikiem. Przypomnijcie sobie oblężenie góry Saint Michel: zwycięstwo uznano za niesportowe, ponieważ oblężonym zabrakło wody. Bitwę pod Malmesbury przerwano i nigdy jej nie dokończono z racji złej pogody. Oto tradycje wojenne, których dziedzicem jesteś, mój Arturze. Jesteś królem państwa, w którym tani agitatorzy rozniecają waśnie rodowe, a szlachta wojuje dla zabawy, i w którym ani lokalny patriota, ani zakuty w zbroję możny pan nie pomyśli choćby przez chwilę o losie zwyczajnego żołnierza, który jako jedyny zbiera cięgi. Jeśli nie zdołasz zmienić biegu świata, Mości Królu, twoje panowanie będzie nie kończącym się pasmem wojen i wojenek, prowadzonych na złość komuś albo dla sportu, w których ginąć będzie zawsze tylko biedak. Dlatego tak gorąco proszę cię, abyś myślał. Dlatego... – Zdaje mi się – przerwał mu Kay – że Dinadan macha do nas na znak, że obiad gotowy. ROZDZIAŁ V Dom Matki Morlan na Orkadach niewiele był większy od psiej budy – za to wygodny i pełen ciekawych drobiazgów. Na drzwiach przybite były dwie końskie podkowy, wewnątrz domu zaś znajdowało się: pięć świętych figur kupionych od pielgrzymów i oplecionych zużytymi różańcami – paciorki pękają bowiem, kiedy modlić się jak należy, kilka pęków płowego lnu na pokrywie solnicy, kilka szkaplerzy zawieszonych na pogrzebaczu, dwadzieścia flaszek górskiej rosy – w tym tylko jedna z zawartością, blisko buszel suszonych palemek – pamiątek po Niedzielach Palmowych z ostatnich siedemdziesięciu lat, oraz duży zapas wełnianych sznurków do wiązania krowie na ogonie gdy się cieli. Znajdowało się tam ponadto wielkie ostrze kosy, które staruszka miała nadzieję wypróbować pewnego dnia na złodzieju – gdyby znalazł się taki głupi, który by się zapędził w te okolice – w kominie natomiast wisiały skóry węgorzy i kolekcja powiązanych końskimi rzemieniami żeberek z popielnika, które nieboszczyk mąż Matki Morlan planował przerobić na cepy. Pod skórami węgorzy stała ogromna butla ze święconą wodą, a na wprost torfowego paleniska siedział jeden z licznych irlandzkich świętych zamieszkujących, podobne pszczelim gniazdom, celki na tych wyspach. Święty dzierżył w dłoni szklaneczkę z wodą życia. Był to święty, który zszedł na manowce, uległ bowiem pelagiańskiej herezji Celestiusza, wedle której dusza miała być zdolna do samozbawienia. Tłumaczył to właśnie Matce Morlan i szklance whisky. – Bóg z tobą i Maryja, Matko Morlan – rzekł na powitanie Gawaine. – Przyszliśmy posłuchać opowieści. – Bóg z tobą, i Maryja, i Andrzej takoż – huknęła w odpowiedzi czcigodna dama. – Jak śmiesz, powsinogo, żądać opowieści! Nie widzisz, że jego świątobliwość siedzi tu w popiele? – Dobry wieczór, Święty Toirdealbhachu. Nie zauważyliśmy świętego, bo już ciemno. – Niech wam Bóg błogosławi. – Nawzajem, nawzajem. – Ale musi być o morderstwach – postawił warunek Agravaine. – O morderstwach i o krukach, które wyłupują ludziom oczy. – O nie! – zaprotestował Gareth. To ma być historia tajemniczej dziewczyny, która poślubiła pewnego człowieka, bo on ukradł czarodziejskiego konia jednemu olbrzymowi. – Na litość boską – zauważył Święty Toirdealbhach. – To ci będzie historia, jak się te wasze zachcianki skleci do kupy! – Święty Toirdealbhachu, najlepiej ty nam coś opowiedz. – Opowiedz nam o Irlandii. – Albo o Królowej Maeve, która się zakochała w byku. – Albo nam pokaż, jak się tańczy jig. – Panie, bądź miłościw nieszczęśnikom, którym się wydaje, że jego świątobliwość będzie tańczył jig! Czterej przedstawiciele arystokracji przysiedli gdzie popadło – w chacie były tylko dwa stołki – i zamarli w wyczekującym milczeniu, wpatrzeni w świętą osobę. – Czy życzycie sobie historii z morałem? – O nie, tylko nie z morałem. Najlepiej jak się biją. Święty Toirdealbhachu, proszę nam opowiedzieć, jak święty rozwalił łeb biskupowi! Święty pociągnął zdrowy łyk białej whisky i splunął w ogień. – Dawno temu żył sobie król – rozpoczął, a słuchacze zaszurali siedzeniami, moszcząc się wygodnie na swoich miejscach. – Dawno temu żył sobie król – powtórzył święty Toirdealbhach – a zwał się on, można wierzyć lub nie, Conor Mac Nessa. Był to kawał chłopa, istny wieloryb, a mieszkał ze swoimi krewniakami w krainie zwanej Tara Królewska. Pewnego razu przyszło mu ruszyć na wojnę z krwiożerczą bandą O’Hare’ow i w bitwie trafiła go zaczarowana kulka. Trzeba wam wiedzieć, że dawni bohaterowie najchętniej wyrabiali kulki z mózgów swoich wrogów: mózg dzieliło się na kawałki, z każdego kawałka kręciło się między dłońmi kule, a potem te kulki suszyło się na słońcu. Strzelali nimi prawdopodobnie z arkebuzów, z proc albo z kuszy. No i właśnie taka kulka trafiła starego Króla w skroń, przebiła czaszkę i umiejscowiła się tuż pod nią, w krytycznym punkcie. – Ładne rzeczy – powiedział na to Król i zaraz posłał po cyrulików, żeby przyszli na konsylium lekarskie. Pierwszy cyrulik rzecze: – Już po tobie, Królu Conorze. Kulka siedzi na skraju mózgu. To samo powiedzieli wszyscy inni panowie medycy, bez żadnej czci dla osoby i wiary. – No i co ja mam robić? – lamentował Król Irlandzki. – Fortuna, jak widzę, wcale mi nie sprzyja. Człowiek nawet chwilkę nie może sobie spokojnie powalczyć, żeby zaraz nie stanąć nad grobem! – Tylko bez wrzasków – mówią mu na to medycy. – Jest jeden sposób na przeżycie, a mianowicie: wystrzegać się wszelkich nienaturalnych wzruszeń, i to już, od zaraz. – Zresztą – dodają po chwili – naturalnych wzruszeń tak samo należy się wystrzegać; inaczej kulka wywoła rupturę, ruptura spowoduje zaognienie, zaognienie przejdzie w stan zapalny, a skutkiem tego procesu będzie całkowity zanik funkcji życiowych organizmu. Tylko spokój może cię uratować, Królu Conorze, w przeciwnym razie wylądujesz w ziemi i robaki się o ciebie zatroszczą. – Sami widzicie, że sytuacja była niewesoła. Nieszczęsny Conor całymi dniami przesiadywał w zamku i ani się nie mógł pośmiać, ani pofechtować, ani łyknąć choć naparsteczka wody ze spiritusem, ani spojrzeć na białogłowę, żeby mu się przypadkiem mózgownica nie rozleciała na kawałki. Kulka tkwiła mu w skroni, pół na wierzchu, pół pod czaszką, i to był cały jego zakichany los. – Niech licho porwie te dochtory! – skomentowała opowieść Matka Morlan. – Jeden gorszy drań od drugiego. -1 co się z nim w końcu stało? – zapytał Gawaine. – Długo jeszcze żył w tej separatce? – Co się stało? Właśnie miałem mówić. Pewnego dnia rozszalała się straszna burza, mury zamku trzęsły się jak rybackie sieci, a dwie potężne baszty runęły jak ścięte. Takiej burzy nikt w tamtych stronach od dawna nie pamiętał, więc Król Conor, nie bacząc na rozszalały żywioł, wybiegł szukaćjakowejś rady. Natknąwszy się na jednego z cyrulików, zapytał go, co też to może oznaczać. Cyrulik był mężem uczonym i wytłumaczył zjawisko Królowi Conorowi. Powiedział mu mianowicie, że tegoż dnia w państwie żydowskim zawisł na drzewie Zbawiciel i właśnie dlatego rozpętała się burza. A potem jeszcze opowiedział Królowi o Bożej Ewangelii. No i wtedy, jak się zapewne sami domyślacie, Conor, Król Irlandii, zdjęty słusznym gniewem, popędził do zamku po miecz i niepomny na burzę gnał dalej, na odsiecz swemu Zbawicielowi. I tak właśnie umarł. – Na śmierć? – Na śmierć. – Coś podobnego! – Piękny sposób – zachwycił się Gareth – niezbyt korzystny dla zdrowia, ale za to jaki szlachetny! Agravaine rzekł na to: – Gdyby mnie lekarz zalecił ostrożność, nie przejmowałbym się byle czym. Niech się dzieje co chce. – Ale Król postąpił po rycersku, prawda? Gawaine dłubał nerwowo przy palcach u nóg. – Postąpił jak głupek – rzekł po namyśle. – Nikomu na nic się to nie przydało. – Jednak miał dobre intencje. – Przecież ta sprawa nie dotyczyła jego rodziny – zauważył Gawaine. – W ogóle nie rozumiem, dlaczego się tak przejął. – Jak to: nie dotyczyła jego rodziny? Dotyczyła Boga, który jest rodziną każdego człowieka. Król Conor stanął w obronie słusznej sprawy i oddał za nią życie. Agravaine wiercił się niespokojnie na swoim miejscu w miękkim, rudawym, torfowym popielisku. Nie mógł spokojnie słuchać bzdur, które wygadywał Gareth. Aby zmienić temat, poprosił: – Opowiedz nam o stworzeniu świń. – Albo – dorzucił pospiesznie Gawaine – o przesławnym Conanie wczarowanym w fotel. Jak przyrósł do fotela i nie można go było stamtąd ruszyć. Oderwali go więc siłą, a potem trzeba mu było zaszczepić na zadku płat skóry i przeszczepili mu skórę owcy, i od tamtego czasu skarpety klanu Fianna wyrabiano z wełny, która wyrosła na Conanie. – Nie zgadzam’ się – rzekł Gareth. – Dosyć bajek. Lepiej usiądźmy kołem. Pomówmy o naszym ojcu, który toczy wojny w dalekich stronach. Święty Toirdealbhach pociągnął solidny łyk górskiej rosy i splunął w ogień. – Czy to nie piękna rzecz: wojna? – rozmarzył się. – Sam niegdyś wiele czasu spędzałem na wojnach, zanim mnie uświęcili. Ale w końcu zmęczyło mnie to wojowanie. Gawaine bardzo się zdziwił. – Nie rozumiem, jak można zmęczyć się wojaczką. Ja na pewno nigdy się nią nie zmęczę. Wojna to właściwe zajęcie dla dżentelmena. Zmęczyć się wojną to tak, jakby się zmęczyć polowaniem albo sokołami. – Wojna – zauważył Toirdealbhach – jest dobra, póki nie ma w niej za wielkiego tłoku. Jak wielu walczy naraz, trudno się połapać, o co się w ogóle walczy. W Starej Irlandii bywały piękne wojny, ale zawsze o byka albo coś w tym stylu, więc każdy walczył jak o swoje. – A czemu ciebie zmęczyło wojowanie? – Bo był tłok niemożebny i okrutna rzeź. Jak można zabić śmiertelnika za coś, czego on nie rozumie, albo w ogóle za nic? Zawsze wolałem pojedynki. – To musiało być dawno temu. – Oj, dawno! – westchnął żałośnie święty. – Na te kulki, co wam mówiłem, nadawał się tylko mózg z pojedynku. To był cały ich sekret. – Popieram Toirdealbhacha – powiedział Gareth. – Jaki sens mordować nieszczęsnych łyków, którzy o niczym nie mają pojęcia? Niech lepiej ci, co mają do siebie pretensje walczą sami między sobą, rycerz przeciwko rycerzowi. – W ten sposób w ogóle nie byłoby wojen! – zawołał Gaheris. – To absurd! – skrytykował ideę Gawaine. – W wojnie muszą być ludzie, mrowie ludzi. – W przeciwnym razie nie byłoby kogo zabijać – dokończył logicznie Agravaine. Święty dolał sobie whisky, zanucił parę taktów ballady Twoje zdrowie, kochana Pijutko i zerknął z ukosa na Matkę Morlan. Wyraźnie czuł, że dopada go nowa herezja – być może pod wpływem alkoholu – tym razem mająca związek z celibatem księży. Święty Toirdealbhach dysponował szerokim wachlarzem heretyckich ciągot i poglądów, jak to: kształt tonsury na jego własnej głowie, klasyczna polemika wokół daty Wielkiej Nocy, pomysły pelagian, które gorliwie lansował – lecz ten nowy impuls był dość szczególnej natury i kazał świętemu zwątpić w sens obecności dzieci u Matki Morlan. – Wojny, wojny! – parsknął pogardliwie. – Co wy, smarkacze, możecie wiedzieć o wojnach, skoro największy z was jest wzrostu siedzącej kury? Zmykajcie stąd, nim mnie weźmie ochota porachować wam kości. Nie ma nic gorszego niż rozjuszony święty i Pradawni doskonale o tym wiedzieli, więc chłopcy nie zwlekając zerwali się na równe nogi. – Za przeproszeniem Waszej Świątobliwości, nie mieliśmy złych zamiarów – tłumaczyli się na odchodnym. – Chodziło nam tylko o wymianę poglądów. – Ja wam tu zaraz wymienię poglądy! – ryknął święty, chwytając za pogrzebacz. Lecz oni w mgnieniu oka znaleźli się po drugiej stronie niskich drzwi, na piaszczystej drodze, w promieniach zachodzącego słońca. Z ciemnego wnętrza chaty nadal ścigały ich klątwy, a może tylko zwyczajne pogróżki świętego. Na drodze dwa wyliniałe osły szukały chwastów w szczelinach kamiennego muru. Osły stąpały z trudem, gdyż nogi miały spętane, a ich kopyta, przerośnięte do granic okrucieństwa, przywodziły na myśl baranie rogi albo łyżwy z podwiniętymi czubami. Chłopcy zaraz wzięli osły pod swoją komendę, gdyż widok zwierząt zrodził w ich głowach nowy pomysł i natychmiastową gotowość do akcji. Postanowili dać sobie spokój z bajkami i dyskusjami o wojnie, a za to pojechać na osłach do zatoczki za wydmami, gdzie rybacy na łozinowych łodziach obciągniętych nieprzemakalną tkaniną łowili ryby. Osły mogłyby się przydać do dźwigania ryb. Gawaine i Gareth ujeżdżali na zmianę grubszego osła. Gdy jeden z braci jechał na oklep, drugi popędzał wierzchowca witką. Osioł od czasu do czasu wykonywał nagły skok, ale kategorycznie wzbraniał się przed truchtem. Agravaine i Gaheris dosiedli we dwóch chudszego osła. Agravaine jechał zwrócony twarzą do oślego zadu i wściekle chłostał tę część anatomii wierzchowca grubym warkoczem wodorostów. Bił tuż koło odbytu, żeby bardziej bolało. Zaiste, dziwny przedstawiała widok ta grupa ludzi i zwierząt zmierzających ku morzu: chude dzieci, każde z gilem u ostro zarysowanego nosa, w przyciasnych kapotach, z rękawów których sterczały kościste rączyny, i dwa osły, które posuwały się naprzód zataczając małe kółeczka i podrywały się nerwowo, ilekroć na ich zady spadał kąśliwy bat. Niesamowite w tej scenie było to, że nie miała żadnego związku z otaczającą ją rzeczywistością, a jej uczestnikami powodowała jedna obsesyjna idea. Byli jak samoistny system słoneczny w próżni, gdzie nic poza nim nie istnieje. Zataczali coraz to nowe kręgi wokół wydm i szorstkich szuwarów broniących ujścia rzeki. Kto wie, może każda planeta ma swoją obsesję, która ją gna po orbicie. Dzieci z wielkim zapamiętaniem maltretowały osły. Nikt im nigdy nie mówił, że okrucieństwem jest zadawać ból żywej istocie. Ale i osłom nikt o tym nie wspominał. Żyjąc na marginesie świata, chłopcy aż nadto oswoili się z okrucieństwem i nigdy mu się nie dziwili. Miniaturowy cyrk stanowił więc zgraną całość: bestie nie chciały iść, dzieci z werwą zmuszały je do marszu, a obie strony łączyło ogniwo cierpienia, akceptowane przez każdą z nich bez cienia wątpliwości. Ból był w tym układzie zjawiskiem tak oczywistym, że znikł z obrazu, jak wartość zniesiona do zera w równaniu matematycznym. Zwierzęta nie sprawiały wrażenia cierpiących, a dzieci nie wyglądały na rozradowanych sadystów. Jedyna różnica między nimi polegała na tym, że chłopcy okazywali gwałtowne ożywienie, a osły na odwrót: skrajną apatię. W tę oto rajską scenę, gdy wspomnienie o chacie Matki Morlan tliło się jeszcze słabo w ich pamięci, wpłynęła czarodziejska barka, obita białym aksamitem, nierealna, nadzwyczajna, owiana cudną muzyką, którą wydawał jej kil tnący fale. Na pokładzie znajdowali się trzej rycerze i gnębiona morską chorobą suka rasy myśliwskiej. Trudno sobie wymarzyć widok bardziej zgodny z duchem celtyckiej tradycji. – Dalibóg – dobiegł ich głos jednego z rycerzy, gdy barka była jeszcze daleko od brzegu. – Widzę zamek, chyba żebym się mylił. I to całkiem niczego sobie zameczek! – Lepiej przestań bujać łodzią, dobrodzieju – poradził mu ktoś z towarzyszy – bo wszyscy się skąpiemy. Zbesztany Król Pellinorc momentalnie stracił zapał i do reszty zadziwił i tak już oniemiałe dzieci, wybuchając głośnym szlochem. Jego łkania mieszały się z chlupotem fal i muzyką przybliżającej się do brzegu łodzi. – Ach, morze! – łkał Król Pellinore. – Chciałbym spocząć na twoim dnie! Z pięć sążni pod powierzchnią, słowo daję. O, biada mi, biada! – Nie ma co wołać obiada, dobrodzieju, bo obiad będzie najwcześniej, jak dobijemy do brzegu. A kiedy dobijemy nie wiadomo, bo to jest łajba magiczna. – Ja nie wołam obiada – nadąsał się Król. – Ja wołam: O, biada! – No to ci przecież tłumaczę, że nie ma obiada. – Gwiżdżę na obiad! Mówiłem: O, biada! – No dobrze już, dobrze. Dostaniesz swojego obiada. W tej samej chwili czarodziejska barka przybiła do brzegu, dokładnie w miejscu, gdzie zazwyczaj cumowały łodzie rybaków. Trzej rycerze zeszli na ląd i okazało się, że jeden z nich ma czarną skórę. Był to uczony poganin, inaczej mówiąc Saracen, imieniem Sir Palomides. – Szczęśliwie jesteśmy na lądzie, do kroćset! – zauważył Sir Palomides. Ludzie ciągnęli zewsząd, milczący, jak w transie. Zbliżając się do rycerzy, zwalniali kroku, ale ci, którzy byli jeszcze daleko, biegli co sił w nogach. Mężczyźni, kobiety i dziatwa zbiegali z wydm i z zamkowego wzgórza, ale im byli bliżej, tym wolniej stąpali. O dwadzieścia jardów od celu zatrzymali się i stanęli kołem, milcząco wpatrzeni w przybyszów, jak zwiedzający przed obrazami w galerii Uffizzich. Studiowali postacie w nabożnym skupieniu. Bez pośpiechu, bo nie musieli zaraz pędzić do następnego obrazu. Innych obrazów nie było – jeśli nie liczyć pospolitych scen z życia Lothian, znanych im aż za dobrze od urodzenia. W ich spojrzeniach nie było wrogości, ale nie było i życzliwości. Obrazy są wszak po to, żeby im się przyglądać. Lustracja zaczynała się od stóp – a było na co popatrzeć, gdyż przybysze obuci byli niecodziennie, jak to rycerze w pełnym rynsztunku. Spojrzenia gapiów rejestrowały fakturę, konstrukcję, zastosowanie i przypuszczalną cenę obcych im kostiumów. Od stóp posuwali się wzrokiem ku nagolennikom, taszkom i dalej do góry. Mniej więcej po pół godzinie docierali do twarzy, którym się przyglądali na ostatku. Celtowie z rozdziawionymi gębami otaczali Germanów. Tymczasem wiejska dzieciarnia rozgłaszała nowinę po okolicy. Nadbiegła Matka Morlan w zatkniętej za pasek spódnicy, a rybacy na pełnym morzu tęgo machali wiosłami, gnając łozinowe łodzie do domu. Młodzi książęta Lothian jak w transie pozsiadali z osłów i przyłączyli się do ludzkiego kręgu. Krąg zaczął napierać do przodu: z wolna, cicho, systematycznie, jak sekundnik zegarka. Chwilami słychać było zduszone okrzyki spóźnialskich, którzy milkli, gdy tylko dostali się w magiczny krąg. Krąg zaciskał się, gdyż chciał dotknął rycerzy – może nie tak zaraz, może nie w ciągu kilku najbliższych kwadransów, może dopiero po wnikliwej lustracji, a może nigdy. Lecz chęć dotknięcia przybyszów była silna, a brała się częściowo z potrzeby sprawdzenia, czy są to osobnicy z krwi i kości, częściowo zaś z chęci dokładniejszego oszacowania wartości ich strojów. Na razie oceniano je z daleka, a tymczasem zaczęły się dziać trzy rzeczy. Matka Morlan i inne starsze kobiety jęły odmawiać różaniec, młode kobiety szczypały jedna drugą i chichotały, mężczyźni zaś, zdjąwszy czapki przez szacunek dla modlitwy, wymieniali po celtycku uwagi w rodzaju: „Patrzcie no tego czarnego! Toż to skaranie boskie!”, albo: „Jak se myślicie, wyłazi to- to czasem z tej blaszanej puszki? Goły śpi, czy zakuty?” Dzięki takim pytaniom w umysły wszystkich obecnych, bez względu na płeć, wiek i zamożność, zakradła się wroga nieufność – naczelny rys celtyckiej mentalności. To muszą być rycerze sascy – uznali ludzie. Widać to było zresztą po zbrojach. A więc rycerze tego Króla Artura, przeciwko któremu ich Król zbuntował się niedawno po raz drugi. Czyżby przybyli z typowo saskim chytrym planem przekabacenia Króla Lotha? Czy może jako delegacja najwyższego władcy feudalnego mają od wszystkich pościągać daninę? A może to piąta kolumna? A może w ogóle cała sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana, bo przecież Sas jest za chytry, żeby przybywać gdziekolwiek w przebraniu Sasa – więc może przybysze wcale nie reprezentują Króla Artura? Czyżby, knując intrygę ponad wszelkie ludzkie wyobrażenie, poprzebierali się za samych siebie? Gdzie kryje się podstęp? Bo przecież we wszystkim czai się jakiś podstęp. Krąg gapiów zacieśniał się, gęby rozwierały się coraz szerzej, zgarbione postacie przybrały kształty worków i strachów na wróble, małe oczka popatrywały koso ze straszną podejrzliwością, a wszystkie twarze oblekły się w wyraz bydlęcej głupoty i wyraźniejszej niż zwykle pustki myślowej. Rycerze stanęli razem w odruchu samoobrony. Nie mieli pojęcia, że Anglia jest w stanie wojny z Orknejami. Zajęci swoją Misją, pozostawali odcięci od bieżących wiadomości. I nic nie wskazywało na to, aby lud Orknejów miał ich oświecić. – Nie patrzcie zbyt ostentacyjnie w tamtą stronę – poradził towarzyszom Król Pellinore. – Nie wiem jak wy, aleja odnoszę wrażenie, że przyglądają nam się jacyś ludzie. Czy uważacie, że są nieszkodliwi? ROZDZIAŁ VI Carlion przygotowania do drugiej kampanii osiągnęły punkt kulminacyjny. Merlin poczynił pewne sugestie co do zwycięskiej strategii, trzymano je jednak w tajemnicy, gdyż chodziło między innymi o zasadzkę i sekretną pomoc z zewnątrz. Nadciągająca powoli armia Lotha tak dalece przewyższała liczebnie siły Króla, że użycie fortelu stało się koniecznością. Plan strategiczny objęto więc ścisłą tajemnicą, znaną tylko czterem osobom. Zwykli obywatele, nie wprowadzeni w arkana wielkiej polityki, mieli i tak mnóstwo zadań do wykonania. Trzeba było ostrzyć piki na żarnach, toteż wszystkie okoliczne żarna hurgotały bez przerwy, dzień i noc. Trzeba było ubrać strzały, więc światła w oknach zajmujących się tym majstrów płonęły o najdziwniejszych porach nocy, a nieszczęsne gęsi na komunalnych pastwiskach nie wiedziały, gdzie zmykać przed żądnymi ich piór wojakami. Pawie królewskie chodziły oskubane jak wysłużone miotły, ponieważ większość łuczników poczytywała sobie za honor szyć z broni pociskami, które poeta Chaucer nazywał „pawie strzały”, gdyż te właśnie uchodziły za najbardziej stylowe. Smród gotowanego klajstru bił pod niebiosa. Płatnerze dźwięcząc młotami o stal wyrabiali „puszki” na rycerzy i nieraz musieli pracować na dwie zmiany. Kowale podkuwali rącze rumaki, a zakonnice bez ustanku dziergały na drutach onuce dla żołnierzy i szykowały bandaże zwane namiotami. Król Loth wyznaczył już był pole bitwy, pod Bedegraine. Król Anglii z trudem wspiął się na dwieście osiem stopni wiodących do komnaty Merlina w wieży. Zapukał do drzwi. Czarodziej był u siebie, zajęty obliczaniem pierwiastka kwadratowego z liczby minus jeden. Na oparciu jego fotela siedział Archimedes. Merlin ani rusz nie mógł sobie przypomnieć, jak się oblicza wspomniany pierwiastek. – Merlinie – wysapał Król. – Przyszedłem z tobą pomówić. Merlin zatrzasnął księgę, skoczył na równe nogi, porwał różdżkę i natarł z nią na Artura, jakby przepędzał kurę, która wlazła w szkodę. – Wynoś mi się stąd! – krzyczał. – Co ty tu robisz? Co ty sobie myślisz? Jesteś Królem Anglii, czy nie jesteś? Precz stąd i poślij po mnie! To przekracza ludzkie pojęcie! Już cię tu nie ma! Poślij po mnie! – Ale skoro już wszedłem... – Wcale nie wszedłeś! – zawołał starzec z błyskawicznym refleksem, po czym wypchnął Króla na schody i zatrzasnął mu drzwi przed nosem. – Trudna rada – westchnął Artur i poczłapał na dół po dwustu ośmiu schodach. W godzinę później Merlin stawił się w Komnacie Królewskiej, wezwany tam oficjalnie przez pazia. – To już lepiej – burknął, sadowiąc się na zarzuconej kobiercem skrzyni. – Wstań! – rozkazał Artur i klaśnięciem przywołał pazia, aby ten zabrał siedzisko z sali. Merlin posłusznie wstał, chociaż w głębi duszy kipiał z oburzenia. Zaciskał dłonie tak mocno, aż mu knykcie pobielały. – Nawiązując do naszej rozmowy o kodeksie rycerskim... – zaczął Król, jak gdyby nigdy nic. – Nie przypominam sobie podobnej rozmowy. – Czyżby? – Nigdy w życiu mnie tak nie znieważono! – Wszak jestem Królem – zauważył Artur. – Poddanemu nie godzi się siedzieć w obecności Króla. – Bzdura! Artur zaczął się śmiać, przesadnie głośno, a wtedy zza tronu wyszli: przyrodni brat Artura, Sir Kay, i stary opiekun Króla, Sir Ector. Kay zdjął Merlinowi kapelusz i włożył go na głowę Sir Ectora, a Sir Ector powiedział: – Święci Pańscy! Więc teraz ja będę czarodziejem! Hokus-pokus! I wszyscy bardzo się śmiali, nawet Merlin, i zaraz posłano po siedziska dla gości, i otwarto butelki z winem, żeby spotkanie przypadkiem nie było oschłe. – Widzicie? – zapytał dumnie Artur. – Zwołałem radę! Nastąpiła chwila ciszy, gdyż Artur miał pierwszy raz w życiu wygłosić mowę i zbierał myśli. – Chodzi o kodeks rycerski – rzekł w końcu Król. – Chcę o nim z wami porozmawiać. Merlin spojrzał na Artura, jakby go bardzo dawno nie widział. Artretyczne palce starego czarodzieja błądziły niespokojnie wśród gwiazd i tajemniczych symboli na opończy, gdyż chciał się on za wszelką cenę opanować i nie ułatwiać zadania mówcy. Można rzec, że był to moment krytyczny w karierze Medina: chwila, ku której od wielu stuleci zdążał, żyjąc wspak. Właśnie teraz miał się przekonać, czy żył na próżno, czy nie. – Przemyślałem – rzekł Artur – kwestie Siły i Racji. Uważam, że nie należy działać tylko dlatego, że można. Działać trzeba dopiero wówczas, gdy jest to konieczne. Złoto zawsze pozostanie złotem, niezależnie od tego, ile siły okaże się, by udowodnić, że tak właśnie jest lub nie jest. Czy wyrażam się dostatecznie jasno? Nikt nie odpowiedział. – Nie tak dawno rozmawialiśmy z Merlinem na murach obronnych i Merlin zwrócił moją uwagę na fakt, że ostatnia bitwa – ta, w której padło siedmiuset ludzi – wcale nie była taką doskonałą zabawą, za jaką ją mieliśmy. Słusznie. Kiedy się nad tym głębiej zastanowić, to bitwy wcale nie są zabawne. Chcę przez to powiedzieć, że nie powinno się zabijać ludzi. Lepiej pozwolić im żyć. – Ciekawe jednak – ciągnął po chwili Artur – że Merlin, mimo swoich poglądów, zawsze pomagał mi wygrywać bitwy. I nadal mi pomaga, i mamy nadzieję odnieść wspólne zwycięstwo w bitwie pod Bedegraine, kiedy już do niej dojdzie. – Zwyciężymy – upewnił go Sir Ector, jeden z grona dopuszczonych do sekretu. – Widzę tu zasadniczą sprzeczność. Dlaczego Merlin dopomaga mi w wojnach, skoro wojny są złem? Znowu nie było odpowiedzi. Król ciągnął wywód z coraz większą zapalczywością. – Jedyne wyjaśnienie – tu się zaczerwienił – jedyne wyjaśnienie, jakie mi przyszło do głowy to to, że ja... że on... że Merlin ma powód, ażeby mi pomagać w osiąganiu zwycięstw. Umilkł i spojrzał na Medina. Ten odwrócił głowę. – A powodem tym jest – tak, czy nie? – powodem tym jest pragnienie, abym wygrawszy te dwie bitwy stał się panem własnego królestwa i położył kres wojnom, i odmienił znaczenie pojęcia Siły. Czy zgadłem? Czy mam rację? Czarodziej nie odwrócił głowy, ale spokojnie złożył dłonie na kolanach. – Zgadłem! – uradował się Artur. I zaczął mówić tak szybko, że sam za sobą z trudem nadążał. – Posłuchajcie. Siła to nie to samo co Racja. Po świecie pęta się mnóstwo siły i trzeba z nią zrobić porządek. Ludzie są jak gdyby pół źli, pół dobrzy. Może nawet są więcej niż pół źli, i dlatego pozostawieni sami sobie dziczeją do reszty. Weźmy typowego barona naszych czasów – takiego, powiedzmy, Sir Bruce’a Sans Pitie: grasuje sobie po całym kraju, okuty w stal od stóp do głów, i wyrabia co mu się żywnie podoba – ot tak, dla sportu. Bo my, normalnie, uważamy, że wyższe klasy społeczne mają monopol na władzę, a sprawiedliwość ich nie dotyczy. To zaś sprawia, że zło bierze górę w człowieku, zaczynają się grabieże, gwałty, łupiestwo i okrucieństwo. Ludzie bydlęcieją. – I dlatego Merlin pomaga mi zwyciężać: żebym ja położył temu kres. Merlin chce, żebym zrobił porządek. – Loth, Uriens, Anguish i reszta – to stary świat, stary porządek, ludzie nawykli do narzucania innym własnej woli. Muszę ich pokonać ich własną bronią – zmuszają mnie do tego, gdyż kierują się wyłącznie siłą. Potem przystąpię do właściwej pracy. Bitwa pod Bedegraine będzie zaledwie wstępem. Kiedy Merlin namawiał mnie do myślenia, chodziło mu o to, co zrobię po bitwie. Artur znów uczynił pauzę, czekając na komentarz lub zachętę, ale czarodziej uporczywie patrzył w inną stronę. Tylko siedzący obok Medina Sir Ector mógł widzieć wyraz jego oczu. – Mój plan – oznajmił Artur – bierze się z prostego pytania: czy nie da się okiełznać Siły tak, aby działała na rzecz Racji? Wiem, że to głupio brzmi, ale sami przyznacie, że coś w tym jest. Siła tkwi w złej połowie człowieka. Nie da sięjej po prostu ignorować. Nie da sięjej także usunąć, wyciąć. Ale można nią pokierować – ufam, że rozumiecie, o co mi chodzi – tak, aby stała się pomocą, nie przeszkodą. Słuchacze okazali zainteresowanie. Pochylili się, nadstawiając uszu – wszyscy oprócz Merlina. – Mój plan polega na tym, że jeśli uda nam się wygrać bitwę i zająć silną pozycję w kraju, założę coś na kształt zakonu rycerskiego. Nie będę karał zbuntowanych rycerzy, nie powieszę Lotha, tylko wszystkich spróbuję przyciągnąć do naszego Przymierza. Trzeba je będzie tak urządzić, żeby przynależność była wysokim zaszczytem i żeby zapanowała moda na wstępowanie do Przymierza. Wszyscy muszą chcieć do niego należeć. Ułożę tekst przysięgi, w którym będzie mowa o tym, że Siły wolno używać tylko w służbie Dobra. Rozumiecie? Moi rycerze będą wędrowali po świecie, zakuci w stal tak jak teraz, będą groźnie potrząsali mieczami – w ten sposób dadzą upust potrzebie wymachiwania szabelką, którą Merlin zwie „instynktem myśliwego” – ale wolno im będzie atakować tylko w obronie dobra, w obronie niewinnych dziewic przed Sir Bruce’ami. Będą także obowiązani pomagać w naprawie dawnych krzywd, opiekować się uciśnionymi, i tak dalej. Dobry pomysł? W ten sposób będą działać Siłą, zamiast nią wojować, i zło obrócą w dobro. To wszystko, Merlinie, nic więcej nie wymyśliłem. Myślałem najsolidniej jak potrafię i podejrzewam, że się mylę – tak jak zwykle. Ale naprawdę dużo myślałem. Więcej nie umiem. Proszę cię, powiedz coś. Czarodziej wstał, wyciągnął się jak struna, rozpostarł ręce, obrócił wzrok w sufit i wyrecytował pierwsze słowa Nunc Dimittis. ROZDZIAŁ VII Sytuacja w Dunlothian skomplikowała się, jak każda prawie sytuacja z Królem Pellinorem, nawet w najdzikszych ostępach Północy. Przede wszystkim Król był zakochany. Z tego właśnie powodu tak szlochał na łodzi. Prawdę tę wyjawił Królowej Morgause przy pierwszej sposobności: cierpiał na chorobę miłosną, a nie na chorobę morską. A oto co zaszło. Kilka miesięcy wcześniej Król tropił Bestię Dyżurną na południowym wybrzeżu Gramarii. Nagle Bestia puściła się na morze. Odpłynęła daleko: jej wężowaty łeb wił się na horyzoncie wód niczym żmija w trawie. Król zatrzymał przepływający statek, który wyglądał mu na zmierzający na Krucjatę. Obecni na pokładzie Sir Grummore i Sir Palomides uprzejmie zmienili kurs w pogoni za Bestią. I tak we trzech dobili do wybrzeży Flandrii, gdzie Bestia dała nura w las i gdzie, przebywając wraz z kompanami w gościnie na pewnym zamku, Pellinore zakochał się w córze Królowej Flandrii. Z początku wszystko układało się idealnie. Królewska wybranka była zapobiegliwą, rozważną niewiastą w średnim wieku, znającą się na kuchni, porządkach domowych i słaniu łóżek. Niestety, nadzieje obojga zniweczyło pojawienie się czarodziejskiej barki. Wszyscy trzej rycerze wsiedli na jej pokład, ciekawi, co z tego wyniknie, gdyż honor nie pozwalał rycerzowi unikać przygody. Ledwie stanęli na pokładzie, barka sama z siebie odbiła od brzegu, pozostawiając na nim córkę Królowej Flandrii, która gorliwie machała chusteczką do nosa. Bestia Dyżurna na chwilę wytknęła łeb z lasu, zrobiła minę jeszcze bardziej zdziwioną niż ukochana Króla Pellinore’a i zaraz potem rycerze stracili ląd z oczu. Płynęli i płynęli, aż dopłynęli do wysp Orkadów, a im bardziej się oddalali od Flandrii, tym bardziej nasilała się choroba miłosna Króla Pellinore’a, co czyniło jego towarzystwo nieznośnym. Stale pisał wiersze i listy, których nie miał jak wysłać, albo opowiadał kompanom o Królewnie, którą najbliżsi zwali pieszczotliwie Piggy. Ten stan rzeczy byłby jeszcze ewentualnie do zniesienia w Anglii, gdzie trafiali się czasem osobnicy w stylu Pellinore’a, a otoczenie darzyło ich nawet swoistą wyrozumiałością. Lecz w kraju Lothian i Orknejów, gdzie każdy Anglik uchodził za tyrana, była to sytuacja niedopuszczalna. Tubylcy ani rusz nie mogli pojąć, w jakim celu Król Pellinore chce ich oszukać, udając samego siebie. Na wszelki wypadek uznali, że roztropnie i bezpiecznie będzie nie informować gości o wojnie z Arturem. Postanowili poczekać, aż rycerze i ich spisek zostaną zdemaskowani. W związku z przybyszami pojawił się jeszcze jeden problem, dotkliwy zwłaszcza dla dzieci. Królowa Morgause była całkowicie pochłonięta gośćmi. – Po co nasza matka udała się z rycerzami w góry? – spytał Gawaine, gdy dnia pewnego zdążali do pustelni Świętego Toirdealbhacha. Zapadło kłopotliwe milczenie. Wreszcie Gaheris wydusił z siebie odpowiedź: – Polowali na jednorożca. – Jak to się robi? – Trzeba mieć dziewicę na przynętę. – Nasza matka – dodał obeznany ze szczegółami sprawy Agravaine – towarzyszyła rycerzom na polowaniu w roli dziewicy. Oświadczenie to złożył tonem dość niepewnym. – Nie wiedziałem, że ona chce mieć jednorożca – zdumiał się Gareth. – Nigdy o tym nie wspominała. Agravaine spojrzał na niego z ukosa, chrząknął i rzekł sentencjonalnie: – Mądrej głowie dość dwie słowie. – A ty skąd wiedziałeś? – zainteresował się Gawaine. – Podsłuchaliśmy. Mieli opracowaną metodę podsłuchiwania na kręconych schodach i stosowali ją zawsze wtedy, gdy matka wykluczała ich z kręgu swojej uwagi. Nieśmiały z natury Gaheris rozgadał się z niezwykłą dla niego swobodą. – Mówiła do Sir Grummore’a, że choroba miłosna tamtego króla minie, kiedy go zajmą polowaniem w dawnym stylu. Podobno tamten król zazwyczaj tropi jakąś bestię, która się gdzieś zawieruszyła. Więc mama wymyśliła, że może dla odmiany potropić jednorożca, a ona pójdzie z nimi wszystkimi jako dziewica. Wyglądali na trochę zdziwionych. Chłopcy szli jakiś czas w milczeniu. Ciszę przerwała uwaga, a właściwie pytanie Gawaine’a: – Słyszałem, że ten król się kocha w jednej babie z Flandrii, Sir Grummore od dawna ma żonę, a ten Saracen jest czarny na gębie? Odpowiedzi nie było. – Długo trwało to polowanie – powiedział Gareth. – Słyszałem, że go nie złapali. – A tym rycerzom podobają się zabawy z naszą matką? Odpowiedzi znów udzielił Gareth, chłopiec z natury małomówny, lecz bez wątpienia bystry obserwator. – Mnie się wydaje, że oni nic z tego nie rozumieją. I poczłapali dalej, chroniąc w zanadrzach własne myśli. Pustelnia Świętego Toirdealbhacha wyglądała jak starodawny ul ze słomy, tyle że była większa i zbudowana z kamienia. Nie miała okien, a przez jedyne wejście trzeba się było wczołgiwać do środka. – Wasza świątobliwość – wołali chłopcy, kopiąc ciężkie, nieogładzone kamienie. – Wasza świątobliwość, przyszliśmy posłuchać opowieści. Święty był dla chłopców źródłem strawy duchowej. Był dla nich guru, tak jak Merlin dla Artura. Od niego pobierali szczątkową wiedzę i kulturę, która miała się stać ich udziałem. Przybiegali do niego po ochłapy mądrości, jak głodne szczenięta porzucone przez matkę. To on nauczył ich czytać i pisać. – A, to wy! – Święty wytknął głowę przez otwór celi. – Szczęść wam Boże od samego rana. – I wam daj Boże. – Co nowego? – Nic – odpowiedział Gawaine, tając sprawę jednorożca. Święty Toirdealbhach westchnął z głębi serca. – To tak samo jak u mnie. – Opowiesz nam coś? – Iii tam, opowiadania. Co z nich za pożytek? Co ja, heretyk, mogę wam powiedzieć? Czterdzieści roków przeszło, jak walczyłem w bitwie, na białogłowę przez ten czas ani spojrzałem – to co ja wam mogę opowiadać? – Możesz nam opowiedzieć taką historię, w której nie ma bitwy ani białogłowy. – A na co komu takie opowieści? – oburzył się Święty i wylazł na słońce. – Może czułbyś się lepiej, gdybyś wiedział, że czeka cię walka – poddał Gawaine, taktownie przemilczając białogłowy. – O, ja nieszczęsny! – jęknął Toirdealbhach. – Co mnie podkusiło zostawać świętym! Co bym dał za to, żeby zadać jeden cios, jedno małe puknięcie moją poczciwą tarninową pałką! – Z tymi słowy, wydobył spod habitu straszne narzędzie. – Czyż to nie byłoby więcej warte niż wszyscy święci irlandzcy? – Opowiedz nam o swojej tarninowej pałce. Chłopcy uważnie przyglądali się narzędziu, a jego świątobliwość tłumaczył im, jak dobra pałka winna być wykonana. Można ją zrobić tylko z odrośli od korzenia, gdyż boczne gałęzie są za kruche. Nową pałkę należy wysmarować sadłem, grubo owinąć i zakopać w gnojówce – to jest sposób na jej prostowanie. Na koniec nasyca sieją czarnym ołowiem i tłuszczem. Święty wskazał chłopcom otwór, w który leje się ołów, zwrócił też ich uwagę na ćwieki w górnej części narzędzia i pętle przy uchwycie, oznaczające liczbę zakatrupionych danym egzemplarzem ofiar. Następnie z nabożną czcią ucałował pałkę i serdecznie wzdychając, ukrył ją na powrót pod habitem. Cały czas odgrywał przedstawienie, więc dbał o wymowę gestów. – Opowiedz nam teraz o czarnej ręce, która schodziła kominem. – Nie starczy mi odwagi – jęknął Święty. – Nie mam jej tyle co zając. Jakby ktoś rzucił na mnie straszne czary. – Nas też chyba ktoś zaczarował – powiedział Gareth. – Wszystko się sprzysięgło przeciwko nam. – Była sobie jedna kobieta – zaczął opowieść Toirdealbhach. – Ta kobieta miała męża i oboje mieszkali w Malainn Vig. I mieli jedną, jedyną córeczkę. Któregoś dnia mąż poszedł na bagna wycinać torf, a kiedy przyszło południe, matka wysłała do niego córeczkę z obiadem. Ledwie ojciec zasiadł do posiłku, dziewczynka zawołała: „Popatrz, ojcze, czy widzisz taki wielki statek, o tam, pod samym horyzontem? Potrafię sprawić, żeby zaraz znalazł się przy brzegu”. „Niemożliwe”, powiedział ojciec. „Jestem większy od ciebie, a nawet ja nie mógłbym tego sprawić”. „No to popatrz”, odparła dziewczynka. Podeszła do pobliskiej studni i zmąciła wodę. Statek podpłynął do brzegu. – To była czarownica – domyślił się Gaheris. – Czarownicą była jej matka – poprawił go Święty i opowiadał dalej. – „Mogłabym sprawić, że statek rozstrzaska się o brzeg”, powiedziała dziewczynka. „Niemożliwe”, rzekł ojciec. „No to patrz”. I dziewczynka wskoczyła do studni. Morze cisnęło statkiem o skały i rozbiło go na tysiąc kawałków. „Kto ciebie tego nauczył?”, spytał ojciec dziewczynkę. „Mama. Kiedy ty chodzisz do pracy, mama uczy mnie na cebrzyku”. – Dlaczego ona wskoczyła do studni? – zapytał Agravaine. – Zamoczyła się? – Cicho bądź. – Mąż wrócił do domu, do żony, odstawił na bok łopatę do torfu i siadł na swoim miejscu. Chwilę siedział i nic nie mówił, a potem zapytał: „Czego ty uczysz tę małą? Nie życzę sobie w swoim domu żadnych hokus-pokus. Nie zostanę tu z wami ani chwili dłużej”. I poszedł sobie z domu. Matka i córka nigdy go więcej nie widziały. Nie wiem, jak tam sobie dalej same radziły w życiu. – To musi być okropne mieć matkę czarownicę – powiedział Gareth. – Albo żonę czarownicę – powiedział Gawaine. – Jeszcze gorzej jest w ogóle nie mieć żony – zauważył Święty i znikł znienacka w swoim ulu, jak figurka w szwajcarskim barometrze, która chowa się w otwór, kiedy ma być ładnie. Oniemiali ze zdumienia chłopcy obsiedli wyjście w nadziei, że jeszcze coś się zdarzy. Siedząc tak, rozważali kwestie studzien, czarownic, jednorożców i dziwnych obyczajów matek. – Moje zuchy – powiedział nagle Gareth. – Proponuję, abyśmy sami zapolowali na jednorożca. Bracia spojrzeli na niego. – Coś trzeba zrobić. Już cały tydzień nie widzieliśmy mamy. – Zapomniała o nas – rzekł z wyrzutem Agravaine. – Na pewno nie. Zabraniam ci mówić w ten sposób o naszej matce. – Kiedy to prawda. Nawet nie usługiwaliśmy przy stole. – Bo mama musi okazać rycerzom gościnność. – Wcale nie dlatego. – No to dlaczego? – Nie powiem. – Gdybyśmy zapolowali na jednorożca – powiedział Garem – i gdybyśmy jej przynieśli tego jednorożca, na którym tak jej zależy, to może pozwoliłaby nam usługiwać przy stole. Podchwycili ten pomysł z iskierką nadziei. – Święty Toirdealbhachu! – krzyknęli chórem. – Wyjdź jeszcze raz! Chcemy złapać jednorożca! Święty wytknął głowę przez otwór i popatrzył na nich podejrzliwie. – Co to jest jednorożec? Jak on wygląda? Jak się go łapie? – wołali jeden przez drugiego. Święty z powagą pokiwał głową i znów zniknął w czeluści ula, skąd wyłonił się po kilku chwilach z uczoną księgą, jedynym świeckim dziełem, jakie posiadał w swoim księgozbiorze. Jak większość świętych, Święty Toirdealbhach utrzymywał się z kopiowania i ilustrowania manuskryptów. – Na przynętę potrzeba dziewicy – podpowiedzieli mu od razu chłopcy. – Dziewic mamy zatrzęsienie – ucieszył się Gareth. – Weźmiemy którąkolwiek pokojówkę albo kucharkę. – Żadna nie pójdzie. – To weźmiemy podkuchenną. Zmusimy ją. – A jak już upolujemy tego jednorożca, przyniesiemy go triumfalnie do domu i podarujemy mamie. Będziemy za to co wieczór usługiwać przy stole. – Mama się ucieszy. – Może nawet na nocnych przyjęciach. – A Sir Grummore pasuje nas na rycerzy. Powie tak: „Na mój honor, to najcnotliwszy czyn, z jakim się zetknąłem”. Święty Toirdealbhach złożył cenną księgę na trawie przed swoim ulem. Trawa rosła na piaszczystej glebie i pełno w niej było pustych, żółtawych muszelek z fioletową żyłką. Święty otworzył księgę, a było to bestiarium zatytułowane Liher de Natura Quorundam Animalium, i pokazał chłopcom, że na każdej stronie jest obrazek. Niewzruszeni urodą woluminu młodzieńcy kazali szybko przewracać karty, na których widniały imponujące Gryfy, Bonakony, Krokodyle, Modliszki, Hydry, Cynomulgi, Syreny, Peridexiony, Smoki i Aspidochelony. Na próżno Antylopa czochrała misterne poroże o drzewo tamaryszku, plącząc się w nim i stając się w ten sposób łatwym łupem dla myśliwych. Na próżno Bonakon wydzielał zabójczy odór na postrach wrogom. Peridexiony, siedzące w koronach drzew, gdzie nie mogły dosięgnąć ich Smoki, też pozostały niezauważone. Pantera, dysząca ponętnym dla ofiar oddechem, również nie obudziła zainteresowania chłopców. Podobnie jak Tygrys, którego można było łatwo zmylić ciskając mu pod nogi szklaną kulę: patrząc we własne odbicie myślał, że widzi swoje młode. Nie zaciekawił ich też Lew, który nie tyka leżących i uwięzionych, boi się białych kogutów i chwostem na ogonie zaciera za sobą ślady. Ani Kozica, która nie czyni sobie krzywdy skacząc po turniach, gdyż może bezpiecznie opaść na zawinięte rogi. Ani Niedźwiedzica, która nosi młode jako bezkształtne grudki i wylizuje je w dowolny kształt. Ani ptak Chaladrius, który zwiastuje śmierć, kiedy siądzie na poręczy łóżka przodem do człowieka. Ani Jeże, które zbierają winne grona dla swych pociech turlając się po owocach i niosąje do gniazda na kolcach. Ani nawet Aspidochelon – potężne, wielorybowate stworzenie z siedmioma płetwami i potulną miną, do którego nieuważny żeglarz potrafi przycumować łódź, biorąc je za wyspę – nawet on nie przyciągnął uwagi młodzieńców. Uwaga ich skupiła się dopiero na Jednorożcu, przez Greków zwanym Nosorożcem. Z opisu wynikało, że Jednorożec jest równie szybki i płochliwy jak Antylopa i że pojmać go można tylko w jeden sposób. Konieczna jest dziewica na przynętę. Jednorożec, ujrzawszy dziewicę, miał bezzwłocznie zbliżyć się do niej i złożyć róg na jej łonie. Opisowi towarzyszył obrazek, na którym nie budząca zaufania dziewica jedną ręką trzymała nieszczęsne stworzenie za róg, a drugą dawała znaki oszczepnikom. Przeciwwagę dla jej fałszywej miny stanowił wyraz bezgranicznej ufności, z jaką Jednorożec wpatrywał się w jej oblicze. Zapoznawszy się z instrukcją i obrazkiem, Gawaine pognał co sił w nogach po podkuchenną. – Zbieraj się – powiedział do dziewczyny. – Idziemy w góry łapać jednorożca. – Ojejku, paniczu Gawaine – przeraziło się dziewczę, któremu było Meg. – Bez gadania. Masz iść na przynętę i już. On podejdzie i złoży ci łeb na kolanach. Meg zaczęła pochlipywać. – Czego się boisz, głupia? – Olaboga, paniczu Gawaine, ja nie chcę żadnego jednorożca. Słowo daję, ja jestem porządna dziewczyna, a ile mi tu jeszcze zostało do pozmywania – o! Jak pan Truelove zdybie mnie na wagarach, kij będzie w robocie, oj będzie, będzie, paniczu Gawaine! Gawaine bez słowa złapał ją za warkocze i wyprowadził na dwór. W ożywczym bagiennym wietrzyku znad wysokich wzgórz omawiano szczegóły polowania. Meg nie przestawała się mazać, więc prowadzili ją za włosy, żeby przypadkiem nie uciekła. Trzymali ją na zmianę, w zależności od tego, który z chłopców potrzebował akurat obydwu rąk do gestykulowania. – Pamiętajcie – powiedział Gawaine – że ja jestem dowódcą. Jako najstarszy muszę wami dowodzić. – Wiedziałem, że tak powiesz – stwierdził Gareth. – Kłopot w tym, że według instrukcji przynęta powinna zostać sama. – Zwieje. – Zwiejesz, Meg? – Tak proszę pana, paniczu Gawaine. – No widzicie. – W takim razie trzeba ją uwiązać. – Jak to, proszę pana, paniczu Gawaine, trzeba mnie uwiązać? – Zamknij się. Dziewczyny nie mają głosu. – Nie mamy czym jej związać. – Jako dowódca, moje zuchy, rozkazuję Garethowi polecieć do domu po sznurek. – Jeszcze czego. – Musisz polecieć po sznurek, bo inaczej popsujesz cały plan. – Nic nie muszę. Zastanawiałem się nad tym. – No to niech leci Agravaine. – Ja? Dlaczego ja? – No to Gaheris. – Nie pójdę. – Meg, ty wstręciucho, masz nie uciekać, rozumiesz? – Tak, paniczu Gawaine, tylko że, paniczu Gawaine... – Gdyby tak znaleźć mocny korzeń wrzośćca – powiedział Agravaine. – Przywiązalibyśmy ją do pnia za warkocze. – Dobra, tak zrobimy! – Olaboga! Olaboga! Przytwierdziwszy dziewczynę do drzewa, czterej młodzieńcy obstąpili ją, by omówić następne stadium polowania. Uzbrojeni byli należycie, gdyż wzięli ze zbrojowni prawdziwe oszczepy na dzika. – Ta dziewczyna – rzekł uroczyście Agravaine – jest moją matką. Dokładnie to samo robiła wczoraj nasza mama. A ja będę Sir Grummorem. – A ja Pellinorem. – Niech sobie Agravaine będzie Grummorem, jak tak strasznie mu na tym zależy, ale przynętę trzeba zostawić samą. Tak jest w instrukcji. – Ojejku, paniczu Gawaine! Olaboga, paniczu Agravaine! – Przestań wyć. Spłoszysz jednorożca. – Musimy się teraz oddalić i schować. Nasza mama dlatego nie złapała jednorożca, że rycerze byli koło niej cały czas. – Ja będę Finnem MacCoulem! – A ja Sir Palomidesem. – Paniczu Gawaine, błagam panicza, niech mnie panicz samej nie zostawia. – Pocałuj się w nos – odrzekł jej Gawaine. – Głupia gęś. Powinnaś być dumna, że zostałaś przynętą. Nasza mama też nią wczoraj była. – Nie martw się, Meg, nie płacz – pocieszał dziewczynę Gareth. – On ci nic nie zrobi. Nie pozwolimy na to. – Co on ci zresztą może zrobić? Najwyżej cię zabije – dodał brutalnie Agravaine. Słysząc to, nieszczęsne dziewczę jęło szlochać jeszcze głośniej. – Po co to powiedziałeś? – zezłościł się Gawaine. – Ciągle wszystkich straszysz. Widzisz, jak ona teraz wyje? – Meg, posłuchaj – mówił Gareth. – Posłuchaj. Nie płacz. Biedna Meg. – Obiecuję ci, że jak wrócimy do domu, dam ci postrzelać z mojej katapulty. – Ojejej, paniczu Gareth. – No dobra, idziemy. Zostawcie ją. – Cicho, Meg. Cicho. – Ojejku! Ojejuńciu! – Meg – zwrócił się do niej Gawaine z bardzo srogą miną. – W tej chwili przestań wyć, bo będę zawsze tak na ciebie patrzył. Meg natychmiast otarła oczy. – Teraz uwaga – powiedział Gawaine. – Jak jednorożec przyjdzie, wszyscy wypadamy z kryjówki i wbijamy w niego oszczepy. Zrozumiano? – Czy koniecznie trzeba go zabić? – Tak, trzeba go zabić na śmierć. – Aha. – Mam nadzieję, że nie będzie go bolało – powiedział Gareth. – Taka głupia nadzieja jest jak najbardziej w twoim stylu – skrzywił się Agravaine. – Nadal nie rozumiem, dlaczego trzeba go zabić. – Dlatego, że musimy go zanieść mamie do domu, ty tumanie. – A nie moglibyśmy go złapać i zaprowadzić do mamy? – upewnił się Gareth. – Meg mogłaby go prowadzić, gdyby nie był zanadto narowisty. Gawaine i Gaheris zgodzili się z jego zdaniem. – Jeżeli nie będzie narowisty – uznali – to nawet może lepiej przyprowadzić go żywego. To najwyższy kunszt Polowania na Grubego Zwierza. – Można go pędzić – uzupełnił Agravaine – okładając kijami. – Meg też możemy okładać kijami – dorzucił po namyśle. Potem schowali się w kryjówce, zachowując milczenie, tak jak sobie postanowili. Ciszę mącił jedynie lekki wiaterek, pszczoły nad wrzosowiskiem, bujające wysoko skowronki i coraz rzadsze pochlipywania Meg. Spotkanie z jednorożcem przebiegało inaczej niż oczekiwali. Owo nieopisanie szlachetne stworzenie było ucieleśnieniem piękna. Ktokolwiek je zobaczył, musiał ulec magii jego uroku. Jednorożec był biały, miał srebrne kopytka i wdzięcznie skręcony perłowy róg. Stąpał po wrzosowisku tak lekko, że miało się wrażenie, iż wcale go nie dotyka, a jego długa, jakby świeżo wyczesana grzywa falowała na wietrze. Najwspanialsze były jednak oczy jednorożca. Po obu stronach pyska ciągnęły się od nozdrzy niebieskie bruzdy, które okalały oczy zwierzęcia nostalgicznym cieniem. Obramowane smutnym, pięknym odcieniem błękitu, oczy te wyrażały żal, samotność, nieskończoną łagodność i szlachetny tragizm, wobec których pierzchały wszelkie uczucia z wyjątkiem miłości. Jednorożec zbliżył się do podkuchennej Meg i skłonił przed nią głowę. Czyniąc skłon, wygiął szyję w zachwycający łuk, perłowym rogiem wskazując ziemię pod stopami Meg, i na znak czci grzebnął parę razy srebrnym kopytkiem. Meg zapomniała o płaczu. W królewskim geście rozpoznania, wyciągnęła dłoń ku cudnemu stworzeniu. – Pójdź, jednorożcu – powiedziała. – Złóż głowę na moim łonie, jeśli taka jest twoja wola. Jednorożec zarżał i pogrzebał kopytkiem. Potem, z niezmierną ostrożnością, opuścił się na jedno kolano, na drugie, i klęknął przed dziewczyną, pochylając głowę. Z tej pozycji obrócił na Meg zamglone spojrzenie i na koniec wsparł głowę o jej kolano. Patrząc na nią błagalnie, pocierał płaski, biały policzek o gładkość jej sukienki. Z rozkoszy odsłaniał górą białka oczu. Pomału, wstydliwie złożył na ziemi zadnią część ciała i zamarł w bezruchu, zapatrzony w oblicze podkuchennej. Spojrzenie jego przepełniała ufność. Uniósł przednią nogę, jak gdyby coś głaskał. Tym wymownym gestem dał dziewczynie do zrozumienia: „Zaopiekuj się mną. Pokochaj mnie. Pogłaszcz moją grzywę”. Agravaine, dusząc okrzyk, wyskoczył z kryjówki i z oszczepem w ręku rzucił się na jednorożca. Reszta chłopców obserwowała go, siedząc w kucki. Agravaine stanął przy jednorożcu i jął go dźgać oszczepem w zad, w szczupły brzuch i pod żebra. Ciosom towarzyszyły piskliwe okrzyki. Jednorożec z panicznym lękiem popatrzył na Meg. Skoczył w popłochu na równe nogi, jego wzrok przybrał nagle wyraz wyrzutu, lecz Meg mocno trzymała go jedną ręką za róg. Była jak w transie, jakby mimo chęci nie mogła dopomóc zwierzęciu. Jednorożec też zdawał się niezdolny do wyrwania rogu z uścisku panieńskiej dłoni. Krew, której sprawcą był Agravaine, trysnęła na śnieżnobłękitną sierść. Gareth wyskoczył z kryjówki. Gawaine deptał mu po piętach, a na końcu podążał ogłupiały Gaheris. – Przestań! – krzyczał Gareth. – Zostaw go! Przestań! Słyszysz? Gawaine dobiegł do drzewa w momencie, gdy oszczep Agravaine’a zagłębił się pod piąte żebro jednorożca. Jednorożec zadrżał. Dygocąc na całym ciele, wyprężył w tył zadnie nogi. Wyprostował je, jakby w najdłuższym skoku swego życia. Potem zaczął drżeć jeszcze mocniej, w przedśmiertnej agonii. Przez cały’czas nie odrywał oczu od Meg i ona też wzajemnie patrzyła mu w oczy. – Co ty robisz? – wrzeszczał Gawaine. – Zostaw go. Jest niegroźny. – Ach, jednorożcu – wyszeptała Meg. Wyprężone tylne nogi jednorożca spoczywały równolegle na ziemi, a ciało przestało się trząść. Głowa stworzenia opadła na kolana Meg. Jednorożec rzucił się po raz ostatni, zesztywniał i oczy jego zasnuły się do połowy błękitnymi powiekami. Zamarł w bezruchu. – Coś ty zrobił? – złościł się na brata Gareth. – Zamordowałeś go. Był taki piękny. – Ta dziewczyna jest moją matką – zaperzył się Agravaine. – On złożył łeb na jej kolanach. Musiał zginąć. – Umawialiśmy się, że go weźmiemy żywego – pieklił się Gawaine. – Mieliśmy zaprowadzić go do domu i w nagrodę usługiwać przy kolacji. – Biedny jednorożec – powiedziała Meg. – Patrzcie – odezwał się Gaheris. – Mnie się zdaje, że on nie żyje. Gareth stanął odważnie przed trzy lata od niego starszym Agravainem, który mógł go rozłożyć jednym palcem. – Po coś to zrobił? – spytał z groźną miną. – Ty morderco. Taki śliczny jednorożec. Dlaczego go zabiłeś? – Trzymał łeb na kolanach naszej matki. – Nic złego jej nie robił. Miał srebrne kopytka. – Musiałem go zabić, bo był jednorożcem. Meg też powinienem był zabić. – Zdrajco – powiedział Gawaine. – Mogliśmy go zaprowadzić do domu i w nagrodę podawać do kolacji. – Trudno, stało się – rzekł Gaheris. – Jednorożec nie żyje. Meg zwiesiła głowę nad biały lok na czole jednorożca i rozbeczała się na nowo. Gareth głaskał białą głowę stworzenia, odwracając twarz, żeby ukryć łzy. Głaszcząc przekonał się, jak niezmiernie gładka i miękka jest sierść jednorożca. Lecz tragizm zdarzenia dotarł do niego w pełni dopiero wówczas, gdy zajrzał z bliska w oko jednorożca, szybko zachodzące mgłą śmierci. – Widać, że nie żyje – zauważył po raz trzeci Gaheris. – Lepiej pomyślmy, jak go zabrać do domu. – Patrzcie: jednak go złapaliśmy! – do Gawaine’a powoli docierała niezwykłość tego faktu. – To była dzika bestia – rzekł Agravaine. – Złapaliśmy go! Sami! Bez pomocy! – Sir Grummore nie upolował jednorożca. – A my tak! Gawaine zapomniał o współczuciu dla jednorożca. Puścił się w taniec wokół ciała, wymachując oszczepem i wznosząc przeraźliwe okrzyki. – Trzeba go teraz porządnie oprawić – zawyrokował Gaheris. – Wypatroszyć, przerzucić przez grzbiet kuca i zawieźć do zamku, tak jak to robią prawdziwi myśliwi. – Ale się mama ucieszy! – Na pewno powie: „Na piętę Pana Boga! Moi synowie to prawdziwe chwaty!”. – Będziemy jak Sir Grummore i Król Pellinore. Całe życie odmieni nam się na dobre. – No to jak z tym patroszeniem? – Wypruwa się flaki i koniec – wzruszył ramionami Agravaine. Gareth wstał i zaczął oddalać się w gąszcz. – Nie będę przy tym pomagał – rzekł na odchodnym. – A ty, Meg? Meg nic nie powiedziała, bo było jej niedobrze. Gareth rozwiązał jej warkocze. Ledwie to uczynił, dziewczę puściło się pędem do zamku, byle dalej od miejsca zbrodni. Gareth gnał za nią, krzycząc: – Meg! Meg! Poczekaj na mnie! Nie uciekaj! Ale Meg pędziła dalej jak rącza gazela, tylko migały za nią białe pięty. Gareth zaprzestał pogoni. Rzucił się we wrzosowisko i wybuchnął płaczem, sam nie wiedział dlaczego. Trzej oprawcy stali nad zdobyczą wielce zakłopotani. Rozcięli skórę na brzuchu zwierzęcia, ale nie znając się na tej robocie poprzebijali jelita. Widok był obrzydliwy i w niczym nie przypominał tak pięknego niedawno zwierzęcia. Każdy z trzech chłopców kochał jednorożca na swój sposób, przy czym najbardziej pokrętny był sposób Agravaine’a, toteż teraz znienawidzili swą ofiarę, czując się winnymi zniszczenia jej piękna. Najsilniejszą nienawiścią do trupa zapałał Gawaine. Nienawidził go za to, że jest martwy, że kiedyś był piękny, i że on sam z jego powodu czuł się jak zwierzę. Ponieważ kiedyś go kochał i przyczynił się do jego pojmania, więc teraz nie miał innego wyjścia, jak skierować cały wstyd i wstręt do siebie na ofiarę. Bliski płaczu, dźgał i ranił martwe ciało. – Nigdy tego nie skończymy – sapali chłopcy. – A nawet jeśli go wypatroszymy, to jak zaniesiemy ciało do zamku? – Musimy go jakoś zanieść – zawziął się Gaheris. – Musimy. Inaczej całe polowanie na nic. Musimy donieść go do domu. – Donieść? Na pewno nie. – Konia nie mamy. – Myśliwi zawsze zarzucają zwierzynę na konia. – Trzeba mu odciąć łeb – zawyrokował Agravaine. – Odciąć mu łeb i zabrać sam łeb. Łeb wystarczy. Możemy go nieść na zmianę. Wzięli się zatem do odrażającego dzieła odrąbywania łba swojej zdobyczy. Gareth wypłakał się wreszcie na wrzosowisku. Przewrócił się na plecy i ujrzał nad sobą niebo. Zakręciło mu się w głowie od chmur żeglujących majestatycznie po niezmierzonej toni błękitu. Myślał: ciekawe, jak daleko może być stąd do tamtej chmury? Z milę? A do tej wyższej? Dwie mile? I jeszcze milę, i następną milę, i milion milionów mil niebieskiej pustki. A może ziemia obrócona jest do góry nogami, i zaraz z niej spadnę, i też będę żeglował daleko, daleko. Po drodze będę się chciał złapać chmury, ale żadnej nie zdołam się przytrzymać. Ciekawe, dokąd w końcu dotrę. Od tego myślenia Garethowi zrobiło się niedobrze. I bez tego czuł się fatalnie, bo wstyd mu było, że tak uciekł od trupa. W tej sytuacji miał tylko jedno wyjście: opuścić miejsce, w którym czuł się fatalnie, w nadziei, że pozostawi tam złe samopoczucie. Podniósł się i poszedł do braci. – Cześć – powitał go Gawaine. – Dogoniłeś ją? – Nie. Zwiała do zamku. – Miejmy nadzieję, że nie wygada – powiedział Gaheris. – Musimy zrobić mamie niespodziankę. Inaczej nic z tego. Trzej rzeźnicy, umazani potem i krwią, przedstawiali sobą opłakany widok. Agravaine dwa razy zwymiotował. Pracowali jednak dalej, na koniec z pomocą Garetha. – Teraz już nie ma sensu przerywać – przekonywał braci Gawaine. – Pomyślcie, jak to będzie fajnie przynieść go mamie. – Może nawet mama przyjdzie na górę powiedzieć nam dobranoc, skoro jej przyniesiemy to, o czym marzyła. – Będzie się uśmiechała i powie, że dzielni z nas myśliwi. Odpiłowany od zmaltretowanego korpusu łeb jednorożca okazał się dla chłopców za ciężki. Uświnili się jeszcze bardziej, kiedy próbowali go podnieść. Gawaine zaproponował, żeby ciągnąć łeb na linie. Nie mieli liny. – Może ciągnąć za róg – poddał Gareth. – Dopóki będzie z górki, możemy ciągnąć i pchać jednocześnie. Za róg mogła trzymać tylko jedna osoba, więc chłopcy holowali łeb na zmianę, a pozostała trójka popychała z tyłu, kiedy głowa zaklinowała się we wrzosach albo w rowie. Nawet w ten sposób był to ciężki ładunek, toteż zatrzymywali się mniej więcej co dwadzieścia jardów i zamieniali rolami. – Jak dojdziemy do zamku – sapał Gawaine – postawimy łeb na ławeczce w ogrodzie. Mama na pewno będzie tamtędy przechodziła, odbywając spacer przed kolacją. Staniemy przed ławeczką wszyscy czterej, a jak mama dojdzie do tego miejsca – rozstąpimy się, no i zobaczymy, co powie. – Zdziwi się – rzekł Gaheris. Ściągnąwszy łeb po stoku spadzistego wzgórza, napotkali następną przeszkodę: róg okazał się za słaby, aby zań ciągnąć łeb po płaskim terenie. Widząc, że sytuacja jest beznadziejna, a pora kolacji bliska, Gareth na ochotnika puścił się do domu po linę. Obwiązali nią to, co pozostało z głowy i wreszcie oślepiony, pokiereszowany, ubłocony, zakrwawiony i zmierzwiony eksponat trafił na ostatnią stację swojego przeznaczenia, czyli do ogrodu, w którym rosły zioła. Chłopcy dźwignęli go na ławkę i udrapowali jak mogli grzywę na tym, co pozostało. Zwłaszcza Gareth starał się tak ustawić głowę, żeby dawała choć nikłe wyobrażenie o pięknie, które tak doskonale pamiętał. Królowa-czarownica wyszła na przechadzkę punktualnie, konwersując po drodze z Sir Grummorem, a w ślad za nią podążały ulubione pieski: Tycuś, Bielanka i Słoneczko. Królowa nawet nie zauważyła swoich czterech synów, wyprężonych na baczność w szeregu przed ławeczką. Chłopcy byli brudni, rozemocjonowani i pełni nadziei. – Już! – krzyknął Gawaine i bracia rozstąpili się. Królowa Morgause nie zwróciła uwagi na jednorożca. Myślami bujała bowiem całkowicie gdzie indziej. Oboje z Sir Grummorem przeszli obok ławeczki jak najobojętniej. – Mamo! – zawołał dziwnym głosem Gareth. Skoczył za matką i szarpnął ją za suknię. – No, co tam, mój białasku? Czego sobie życzysz? – Mamo, zobacz. Przynieśliśmy ci jednorożca. – Słodkie maleństwa, nieprawdaż, Sir Grummore? Pędźcie zaraz do kuchni i powiedzcie, niech wam dadzą mleka. – Ale mamusiu... – Nie teraz, nie teraz – skarciła go półgębkiem Królowa. – Później zobaczę. I poszła dalej, milcząca i uduchowiona, w towarzystwie rycerza z Puszczy Dzikiej, który niczego z tej sytuacji nie rozumiał. Nie dostrzegła nawet, że ubrania jej dzieci są w strzępach; nawet ich za to nie zbeształa. Kiedy później, wieczorem, dowiedziała się o jednorożcu, kazała chłopców wychłostać, gdyż dzień spędzony z angielskimi rycerzami nie przyniósł jej sukcesu. ROZDZIAŁ VIII Równina Bedegraine porosła lasem namiotów we wszystkich kolorach tęczy. Niektóre przypominały staroświeckie budki kąpielowe i miały nawet deseń w paski jak te budki, ale większość namiotów była jednokolorowa: żółte, zielone i tak dalej. Na ścianach namiotów wytłoczono lub wymalowano symbole heraldyczne: ogromne czarne orły – najczęściej dwugłowe, skrzydlate dwunożne smoki, lance, dęby albo obrazki kojarzące się żartobliwie z imieniem lokatora namiotu. Sir Kay, na przykład, miał na swoim namiocie wizerunek czarnego klucza, gdyż klucz po angielsku zwie się „key”, a Sir Ulbawes z obozu przeciwnika rezydował w namiocie ozdobionym parą łokci w szerokich rękawach, ponieważ jego imię wymawiało się podobnie jak angielski łokieć: „elbow”. Prawidłowa nazwa przedstawionych w emblemacie rękawów brzmi „mankiety”. Na szczytach namiotów łopotały proporce, a o ściany opierały się pęki włóczni. Najwaleczniejsi panowie powystawiali przed namioty tarcze albo sporych rozmiarów miedziane cebrzyki i wystarczyło uderzyć w takie urządzenie klingą włóczni, aby baron wyskoczył ze środka jak wściekła pszczoła z ula i stoczył ze śmiałkiem błyskawiczny pojedynek, trwający częstokroć nie dłużej niż pogłos samego gongu. Sir Dinadin, znany kawalarz, wywiesił w tym celu nocnik. W namiotach i wokół nich kręcili się ludzie. Kucharze wykłócali się z psami, które właśnie zeżarły baraninę, mali paziowie ukradkiem wypisywali jeden drugiemu na plecach obelżywe słowa, wytworni minstrele ze smętnymi minami brzdąkali na lutniach i śpiewali ballady, a giermkowie, którym uczciwość wprost tryskała z oczu, próbowali sobie wzajemnie sprzedawać okulałe konie. Kataryniarze zarabiali muzyką na miskę kaszy, Cyganie wróżyli, jak się komu powiedzie w bitwie, rośli rycerze, z głowami poowijanymi w nie pierwszej czystości turbany, grali w szachy, a na kolanach niektórych z nich siedziały markietanki. Poza tym, dla uciechy wojska, pętali się tam trefnisie, komedianci, akrobaci, harfiarze, trubadurzy, kuglarze, minstrele, tancerze z niedźwiedziem, tancerze z jajkiem, tancerze z drabiną, baletmistrze i baletnice, szarlatani, połykacze ognia i linoskoczkowie. Atmosfera była całkiem jak na odpuście albo na wielkich wyścigach konnych. Nieprzebyta Puszcza Sherwood roztaczała się wokół lasu namiotów dalej niż okiem sięgnąć, a była to puszcza pełna dzików, jeleni, banitów, smoków i demonów. W Puszczy Sherwoodzkiej kryła się ponadto zasadzka, o której nikt jeszcze nie wiedział. Król Artur nie przejmował się bliską bitwą. Dni mijały, napięcie rosło, a on siedział z dala od oczu wojska w swoim namiocie i naradzał się z Sir Ectorem, Kayem albo Merlinem. Niżsi dowódcy cieszyli się, że ich Król odbywa tyle narad wojennych, gdyż widzieli światło palące się do późna w noc w jedwabnym namiocie i ufali, że trwa tam planowanie nadzwyczajnej kampanii. W namiocie Króla naradzano się jednak nad innymi sprawami. – Nie unikniesz zawiści – mówił Kay. – Każdy rycerz twojego sprzymierzenia będzie twierdził, że to on ma największe zasługi i w związku z tym powinien zasiadać u szczytu stołu. – W takim razie zrobimy okrągły stół, bez honorowych miejsc. – Ale pomyśl, Arturze, jak posadzisz przy okrągłym stole stu pięćdziesięciu rycerzy? To nie do zrobienia. Merlin, który ostatnimi czasy nie zabierał głosu w dyskusji, tylko z promiennym uśmiechem, z założonymi rękami, przysłuchiwał się z boku, udzielił Kayowi precyzyjnej odpowiedzi na trudne pytanie: – Średnica stołu powinna wynosić około pięćdziesięciu jardów. Obwód oblicza się według wzoru 2nv. – No dobrze. Powiedzmy: pięćdziesiąt jardów średnicy. A co z tą wielką przestrzenią pośrodku? Taki stół będzie oceanem drewna, okolonym cienkim wianuszkiem istot ludzkich. Na takim stole nie można nawet ustawić posiłku, bo nikt by do niego nie sięgnął. – Więc zrobimy okrągły stół z dziurą w środku – zdecydował Artur. – To ma swoją nazwę... nie pamiętam. Coś jak koło u wozu. Służba mogłaby obsługiwać gości od środka, tam, gdzie normalnie są szprychy. A przymierze nosiłoby nazwę Rycerzy Okrągłego Stołu. – Brawo! Świetna nazwa! – Najważniejsza rzecz – ciągnął Król, który im dłużej myślał, tym się stawał mądrzejszy – najważniejsza rzecz to ściągnąć młodych. Starzy rycerze, ci, przeciwko którym dzisiaj walczymy, są już straceni dla nauki. Nawet jeżeli uda nam się ich pozyskać i skłonić do walki po stronie dobra – a sądzę, że tak będzie – to nie zmienimy głęboko zakorzenionych przyzwyczajeń u takich osobników jak Sir Bruce. Grummore’a i Pellinore’a trzeba, rzecz jasna, pozyskać za wszelką cenę – ciekawe, swoją drogą, gdzie oni się podziewają! Grummore i Pellinore są w porządku, bo zawsze odznaczali się dobrotliwym usposobieniem. Za to ludzie Lotha będą się bez wątpienia czuli nieswojo w naszym sprzysiężeniu. Dlatego powtarzam: trzeba zbierać młodzież. Musimy wychować nowe rycerskie pokolenie dla przyszłości. Trzeba nam takich ludzi jak mały Lancelot, który tu przybył z Wiadomą Osobą. Tacy jak on stworzą prawdziwy Stół. – Co do Stołu – wtrącił Merlin – to nie muszę chyba taić przed tobą faktu, że Król Leodegrance posiada mebel idealnie się nadający do wspomnianego celu. Skoro tak czy owak masz poślubić jego córkę, powinieneś go namówić, żeby wam ofiarował ten stół jako prezent ślubny. – Ja mam poślubić jego córkę? – Tak się składa. Na imię jej Ginewra. – Słuchaj, Merlinie. Nie lubię, jak mi ktoś przepowiada przyszłość i w ogóle nie wierzę w takie przepowiednie. – O pewnych sprawach muszę cię uprzedzić – odparł czarodziej. – I to bez względu na to, czy mi uwierzysz, czy nie. Najgorsze, że ciągle mi się zdaje, że o czymś ważnym zapomniałem ci powiedzieć. Przypomnij mi kiedyś przy okazji, że mam cię ostrzec przed tą Ginewrą. – Wszystkim się wszystko miesza od twojego gadania – jęknął Artur. – Ja sam co chwila tracę wątek. O czym to ja... – Będziesz musiał wydawać specjalne uczty – zabrał głos Kay. – Na Zielone Świątki, i tak dalej. Rycerze będą się wówczas gromadzili celem złożenia sprawozdań ze swojej działalności. Polubią wymyślony przez ciebie nowy rodzaj wojaczki pod warunkiem, że będą mogli o niej opowiadać. Merlin mógłby czarodziejskim sposobem umieścić imię każdego nad jego miejscem za stołem, a wyżej widniałyby herby wyryte w drewnie. To będzie fantastycznie wyglądało. Porywająca wizja Kaya kazała Królowi zapomnieć o pytaniu, które chciał zadać. Obaj młodzieńcy natychmiast zaczęli szkicować własne herby, chcąc je dać czarodziejowi, żeby przypadkiem nie pomylił barw. W połowie rysowania Kay podniósł wzrok, ukazując zarazem wysunięty w twórczym zapale czubek języka. – Coś mi się przypomniało – powiedział. – Pamiętasz, jak się kiedyś spieraliśmy o to, kto jest agresorem? Wymyśliłem bardzo dobry powód do wypowiedzenia wojny. Merlin zesztywniał ze zgrozy. – Ciekawym, co też to za powód – odezwał się z pozornym spokojem. – Najlepszym powodem do rozpętania wojny jest zdrowy rozsądek! Na przykład, gdyby jakiś król wymyślił nowy sposób życia społecznego – taki, wiecie, który wszystkim przynosiłby korzyści, a może nawet taki, który miałby cały lud uchronić od zagłady – i gdyby społeczeństwo okazało się zdemoralizowane albo za głupie, żeby się na ten sposób zgodzić dobrowolnie, to taki król, moim zdaniem, miałby prawo zmusić swoich poddanych do posłuchu mieczem. W ich własnym interesie. Czarodziej jął nerwowo zaciskać pięści, skręcać poły płaszcza i dygotać na całym ciele. – To ciekawe, co mówisz – odezwał się drżącym głosem. – Bardzo ciekawe. W czasach mojej młodości żył taki człowiek – pewien Austriak, który wymyślił dla ludzi nową drogę życia i uwierzył, że to właśnie on jest dobroczyńcą ludzkości. Posługując się mieczem dla wcielenia w życie swoich reform, wtrącił cywilizację w otchłań rozpaczy i chaosu. Ów dobroczyńca ludzkości przegapił bowiem, moi mili, jeden istotny fakt: ten fakt mianowicie, że już ktoś przed nim próbował radykalnie odmienić rodzaj ludzki, a ten ktoś nazywał się Jezus Chrystus. Załóżmy, że Jezus wiedział o zbawieniu ludzi tyle samo co Austriak, o którym wam opowiadam. Ciekawa jednak rzecz, że Jezus nie zamienił grupy swoich uczniów w bojówkę szturmową, nie spalił świątyni w Jerozolimie i nie zwalił na koniec winy za wszystko na Poncjusza Piłata. Przeciwnie: Jezus dowiódł, że zadaniem filozofa jest objawiać idee, a nie narzucać je innym ludziom. Kay pobladł, ale uparcie trwał przy swoim. – To dlaczego Artur ma walczyć, żeby narzucić swoją ideę Królowi Lothowi? ROZDZIAŁ IX Polowanie na jednorożca według koncepcji Królowej nie przyniosło oczekiwanych rezultatów. Tymczasem choroba miłosna Króla Pellinore’a nasilała się i należało koniecznie przedsięwziąć środki zaradcze. Sir Palomides doznał pewnego dnia nagłego olśnienia. – Królewską melancholię – zawyrokował – odegnać może tylko Bestia Dyżurna. Ona to bowiem jest obiektem, do którego wielmożnego pana przykuwa wieloletni nawyk. Uniżony sługa waszej czcigodności mówił to już ze sto razy. – Jeśli o mnie chodzi – skrzywił się sceptycznie Sir Grummore – to przypuszczam, że Bestia Dyżurna dawno zdechła. A poza tym przypominam szanownemu panu, że została we Flandrii. – Więc musimy się za nią przebrać – odparł mu nie zrażony Sir Palomides. – Odegramy rolę Bestii Dyżurnej i damy się Królowi potropić. – Niemożliwe, żebyśmy się przebrali za Bestię. Saracen dał się jednak ponieść własnej fantazji. – A to dlaczego? – spytał. – Czemu nie, na święte imię Jingo! Trefnisie przecież stroją się w zwierzęce skóry, czy to jelenia, czy innej, za przeproszeniem, kozy, i tak przebrani skaczą, kręcąc ucieszne piruety, przy dźwiękach tamburynu i bębenka. – Zgoda, Palomidesie, tylko że my nie jesteśmy trefnisiami. – Więc musimy się nimi stać! – Co? Trefnisiami? Trefniś, czy też komediant, był podrzędną odmianą minstrela. Dlatego pomysł Sir Palomidesa bynajmniej nie przypadł rycerzowi do gustu. – Skąd wzięlibyśmy kostium Bestii Dyżurnej? – spytał bez entuzjazmu. – To potwornie skomplikowane zwierzę. – Opisz mi pan to zwierzę. – Trudna sprawa. Ma łeb żmii, korpus lamparta, lwi zad i charcie łapy. A w dodatku powiedz mi pan, jak podrobimy ten jazgot, który się wydobywa z jej brzucha, niczym trzydzieści par psów gończych w pościgu za zwierzyną. – Brzuch zostaw pan uprzejmie swojemu uniżonemu – skłonił się Sir Palomides. – A oto i odgłos. Sir Palomides zademonstrował koledze próbkę jodłowania. – Cicho! – oburzył się Sir Grummore. – Cały zamek postawisz pan na nogi. – A więc postanowione? – Coś pan? Jakie postanowione? Jak żyję nie słyszałem takiej bzdury. Nie mówiąc o tym, że ona ma całkiem inny głos. O taki. I Sir Grummore zagdakał fałszywym altem, jak wielotysięczne stado dzikich gęsi na bagnach. – Ćśśś! – uciszył go Sir Palomides. – Żadne ćśśś. Odgłos, który pan dałeś, przypomina świnię. Tu dwaj znawcy przyrody jęli na wyścigi pohukiwać, chrząkać, skrzeczeć, piszczeć, krakać, muczeć, gruchać, fukać, kwakać, warczeć i miauczeć – aż obaj niebezpiecznie poczerwienieli na licach. – Głowę – przerwał nagle popisy wokalne Sir Grummore – trzeba będzie wyciąć z tektury. – Albo z płótna – rzekł Sir Palomides. – Miejscowa ludność rybacka będzie zapewne w posiadaniu płótna. – Skórzane buty mogą od biedy robić za kopyta. – Na korpusie wymaluje się cętki. – Musi się zapinać pośrodku... – ...tam, gdzie się złączymy. – Zgadzam się – oznajmił łaskawie Sir Palomides – żebyś pan był tylną częścią ciała i wydawał odgłos. Odgłos musi wszak dobywać się z głębi trzewi. Sir Grummore z wielkiej radości oblał się rumieńcem, lecz normańskim zwyczajem odpowiedział szorstko: – Dziękuję, Palomidesie. Trzeba przyznać, że zachowałeś się całkiem przyzwoicie. – Nie ma o czym mówić. Przez następny tydzień Król Pellinore prawie nie widywał swoich towarzyszy. – Idź pisać wiersze, Pellinore – radzili mu, ilekroć go spotkali. – Albo siądź sobie na nadmorskiej skale i powzdychąj. No, idź już, idź, słuchaj kolegów, jak ci dobrze radzą. Pellinore snuł się więc po okolicy, od czasu do czasu wykrzykując: „Flandria Glandria!”, albo „córa – hura”, ilekroć przyszedł mu do głowy niezły rym. Ciemnowłosa Królowa trzymała się ostatnio z dala od rycerzy. Tymczasem w stale zamkniętym na klucz pokoju Sir Palomidesa odbywało się gorączkowe szycie, krojenie, malowanie i kłótnie, jakich nikt tam dotąd nie słyszał. – Szanowny kolego. Powtarzam, że lampart ma czarne cętki. – Furda – zbagatelizował uwagę Sir Palomides. – Co za furda? Żadnej furdy tu nie widzę. I co chwila mierzyli się rozognionymi twórczą weną spojrzeniami. – Przymierz głowę. – Uważaj! No tak, rozerwałeś. Mówiłem, że podrzesz. – Konstrukcja od początku była licha. – Trzeba ją zrobić na nowo. Po dokonaniu rekonstrukcji, Poganin odstąpił o krok, podziwiając swoje dzieło. – Uważaj na cętki, Palomidesie! No, oczywiście, rozmazałeś! – Tysiąckrotnie przepraszam! – Trzeba uważać, gdzie się lezie. – Tak? A kto wdepnął pod żebro i zrobił dziurę na wylot? Następnego dnia mieli kłopoty z zadnią częścią ciała. – Te biodra są o wiele za ciasne. – To się nie schylaj. – Jak mam się nie schylać, skoro jestem zadkiem? – Nie pękną. – Pękną. – Powiadam ci, że nie pękną. – O, już pękły. – Uważaj na mój ogon – strofował kolegę Sir Grummore dnia trzeciego. – Depczesz mi po ogonie. – Nie ciągnij tak, Grummore. Skręcisz mi kark. – Nie widzisz? – Nic nie widzę. Skręciłeś mi kark. – No i już po ogonie. Chwilę trwała cisza, gdyż twórcy wyplątywali się z własnego dzieła. – Jeszcze raz. Tylko ostrożnie. Musimy iść w nogę. – Ty dyktuj tempo. – Lewa! Prawa! Lewa! Prawa! – Biodra mi się osuwają! – Jeżeli teraz puścisz w pasie swego uniżonego, rozerwiemy się na pół. – Ale inaczej zgubię biodra. – Guziki poszły. – A niech idą do diaska. – Twój uniżony ostrzegał cię, że pójdą. Czwartego dnia poprzyszywali na nowo guziki i zaczęli od początku. – Czy mogę poćwiczyć odgłos? – Najwyższy czas. – No i co powiesz o moim ujadaniu z głębi trzewi? – Imponujące, drogi Grummorze. Imponujące. Dziwne może się zdawać jedynie to, że odgłos dobywa się z... drugiego końca, jeśli nadążasz za mym rozumowaniem. – Wydawało mi się, że odgłos jest stłumiony. – W pewnym sensie tak. – Więc dla słuchacza z zewnątrz będzie w sam raz. Piątego dnia prace były już poważnie zaawansowane. – Trzeba poćwiczyć galop. Nie możemy przecież ciągle spacerować, zwłaszcza kiedy on będzie nas ścigał. – Proszę uprzejmie. – Jak powiem „start”, ruszaj do biegu. Gotowi... start! – Uważaj, Grummore, trącasz mnie tyłkiem! – Tyłkiem? – Uwaga, łóżko! – Co mówisz? – O rety! – Niech ogień strawi to głupie łóżko. Au, moje łydki! – Znów oberwałeś guziki. – Pies trącał guziki. Rozwaliłem palec. – A twojemu uniżonemu odleciała głowa. – Widzę, że musimy poprzestać na spacerowaniu. – Galopowanie poszłoby nam łatwiej – rzekł Sir Grummore szóstego dnia – gdybyśmy mieli podkład muzyczny. Coś dziarskiego. – Ale nie mamy. – A nie mógłbyś, Palomidesie, podśpiewywać z cicha, kiedy ja ujadam? – Twój uniżony z radością spróbuje. – No to siup. Zaczynamy. – Hopsasa, hopsasa, hopsasa! – Stój, do licha! – Trzeba będzie wszystko zrobić od nowa – orzekł w sobotę Sir Palomides. – Tylko kopyta są jeszcze w jakim takim stanie. – Mam nadzieję, że w lesie upadek mniej boli niż tutaj, biorąc pod uwagę mech, i tak dalej. – I może płótno nie będzie się tak darło. – Uszyjemy z podwójnego. – Dobra myśl. – Cieszę się, że kopyta nadają się do użytku. – Na Jowisza, mój Palomidesie, toż to istny potwór! – Tym razem pięknie nam wyszło. – Szkoda, że nie da się zrobić, żeby ział ogniem z paszczy, czy coś w tym rodzaju. – Istnieje niebezpieczeństwo zaprószenia ognia wewnątrz. – Spróbujemy jeszcze raz pogalopować, Palomidesie? – Ależ oczywiście. – No to pchnij łoże w kąt pokoju. – Uwaga na guziki. – Jak zobaczysz, że na coś wpadamy, to się po prostu zatrzymaj, dobrze? – Dobrze. – Miej oko na wszystko, mój Palomidesku. – Tak jest, Grummorciu. – Gotów? – Gotów. – Ruszamy. – To był wspaniały zryw, Palomidesku – zachwycił się Rycerz z Puszczy Dzikiej. – Galop najwyższej klasy. – Czyś zauważył, że bez przerwy ujadałem? – Nie dało się nie zauważyć, Sir Grummorze. – Już nie pamiętam, kiedy się tak świetnie bawiłem. Sapali triumfalnie, odziani w skórę potwora. – Widziałeś, Palomidesie, jak merdam ogonem? – Uroczo, Grummorze. A popatrz jak ja mrugam jednym okiem. – Za chwilę, Palomidesie. Najpierw popatrz na ogon. Musisz zobaczyć jak merdam ogonem. – Skoro ja mam patrzeć na twoje merdanie, to ty musisz popatrzeć na moje mruganie. Tak będzie sprawiedliwie. – Przecież ja stąd, ze środka, nic nie widzę. – Więc przyjmij do wiadomości, Sir Grummorze, że twój uniżony też nie wykręci się tak, żeby móc podziwiać okolice dziurki w zadku. – No to trudno. Zróbmy jeszcze jedną próbę. Ja będę przez cały czas kręcił młynka ogonem i ujadał jak wściekły. Damy przerażające widowisko. – A twój uniżony będzie bez przerwy mrugał, to jednym okiem, to drugim. – Jak sądzisz, Palomidesie, czy galopując moglibyśmy sobie od czasu do czasu bryknąć? Czyli wykonać gwałtowny wyskok? – Naturalniej będzie, jeżeli wyskok wykona tylko zadnia część ciała, solo. – Więc twoim zdaniem mogę brykać sam? – Moim zdaniem tak. – To więcej niż przyzwoicie z twojej strony, mój Palomidesie, że pozwalasz mi brykać. – Twój uniżony ufa, że brykanie przebiegać będzie z zachowaniem minimum ostrożności, a to celem uniknięcia naruszenia frontowych partii ciała przez zadnie. – Trafiłeś w sedno, mój Palomidesie. – Wszystko gotowe, Sir Grummore. – Hej-ho, Sir Palomidesie! – Hopsasa, hopsasa, pojedziemy dać się ścigać do łasa! Królowa pogodziła się nareszcie z tym, że nic nie wskóra. Nawet jej chytry celtycki umysł pojął, że nie da się skrzyżować osła z wężem. Popisywanie się urodą i zdolnościami wobec tych pożałowania godnych rycerzy nie miało najmniejszego sensu, tak samo jak próby złowienia ich na przynętę tego, co w mniemaniu Królowej uchodziło za miłość. Wskutek nagłej odmiany uczuć Królowa stwierdziła, że nienawidzi rycerzy, którzy nie dość, że byli durniami, to jeszcze Sasami – podczas gdy ona sama była rozumna i święta. W tej nowej roli odkryła, że nie obchodzi ją nic poza ukochanymi synkami. Była najlepszą matką na świecie! Jej serce rwało się do dzieci, jej macierzyńska pierś wzbierała czułością. Kiedy Gareth przyniósł jej do komnaty białą gałązkę wrzośćca, żeby przeprosić za to, że został wychłostany, matka okryła go pocałunkami – przez cały czas zerkając w lustro. Gareth uciekł z jej objęć i prędko osuszył łzy, po części wstydu, po części radosnego uniesienia. Wrzosiec wetknięty został dramatycznym gestem w kubek bez wody – Królowa była idealną gospodynią – i Gareth usłyszał, że może odejść. Wypadł z królewskiej komnaty i jak grający bąk sfrunął po kręconych schodach, niosąc braciom radosną wieść o przebaczeniu. Zamek, w którym mieszkali, w niczym nie przypominał zamku, po którym jako dziecko buszował Król Artur. Normańskic oko poznałoby, że to zamek, tylko po wieży strażniczej. Budowla miała o tysiąc lat więcej niż najstarsze znane Normanom konstrukcje. Zamek, przez który mały chłopiec biegł teraz co sił w nogach, żeby zanieść braciom dobrą nowinę o tym, że matka ich kocha, miał swój początek w mglistej przeszłości i stanowił jedną z nierozszyfrowanych symbolicznych konstrukcji Pradawnych – rodzaj wysuniętej w morze warowni. Wyrzuceni na morze przez wulkan historii, Pradawni zawrócili swe łodzie i wylądowali na najdalej wysuniętym cyplu. Tam, na wysokim, skalistym jęzorze lądu – chociaż morze deptało im po piętach – wznieśli pojedynczy mur u nasady ziemnego jęzora. Morze, które stało się ich przekleństwem, było również ostatnim obrońcą z trzech pozostałych stron. Tam właśnie, na wysuniętym cyplu, pomalowani na niebiesko kanibale, wznieśli godną cyklopa budowlę z nie ociosanych głazów, wysoką na czternaście stóp i na czternaście stóp szeroką, porytą z jednej strony tarasami, z których można było ciskać kamienie, a z drugiej najeżoną tysiącami ostrych głazów, osadzonych szpicami na wierzch, jak kolce wystraszonego jeża. Za tym monumentalnym murem ludzie kulili się nocą w drewnianych szałasach razem ze zwierzętami domowymi. Głowy wrogów ustawiano na palach dla dekoracji, a król owego ludu kazał sobie zbudować podziemny skarbiec, będący jednocześnie podziemnym tunelem i drogą ucieczki. Tunel prowadził za mury, toteż nawet w przypadku szturmu na twierdzę król mógłby się wyczołgać poza tyły wroga. W tunelu mieścił się na szerokość tylko jeden człowiek, a w pewnym miejscu znajdowała się pułapka: uciekający mógł się tam zaczaić i za pomocą specjalnego urządzenia strzaskać łeb osobie, która by go ścigała, w chwili gdy ta osoba zastanawiałaby się, jak ominąć przeszkodę. Budowniczowie podziemnego przejścia zostali po robocie zgładzeni przez króla-kapłana osobiście, aby nikt oprócz niego nie znał sekretu. Działo się to w odległym tysiącleciu. Dunlothianie nie posunęli zanadto do przodu cywilizacji Pradawnych. Po podboju Wikingów tu i ówdzie wyrósł drewniany barak; gdzieniegdzie wydłubano z mum stare głazy, aby zbudować z nich wieżę dla kapłanów na planie koła, a królewska wieża, z oborą pod dwiema komnatami mieszkalnymi, była ostatnim krzykiem architektonicznej mody tych okolic. Między skleconymi jak bądź wrakami stuleci gnał Gareth, szukając braci. Biegał pomiędzy szałasami i dobudówkami, wzdłuż tablic ku czci dawno zmarłego Deaga, syna No, wmurowanych w późniejszą basztę do góry nogami. Wspiął się na szczyt oskalpowanej przez wichry Atlantyku nadmorskiej skały, pod którą przycupnęła pośród wydm mała wioseczka rybacka. Zobaczył ciągnące się na tuzin mil kłębowisko fal, a za nimi kilkusetmilowe pole cumulusów. Wzdłuż całej linii wybrzeża święci i uczeni mężowie Eriu, rezydenci kamiennych uli, praktykowali święte okropieństwo: każdy recytował kolejno pięćdziesiąt psalmów w ulu, pięćdziesiąt na wolnym powietrzu i pięćdziesiąt zanurzony po szyję w zimnej wodzie – a wszystko z nienawiści ku tętniącemu życiem światu. Święty Toirdealbhach nie był typowym przedstawicielem swojego gatunku. Gareth trafił na braci w spiżarni. Pachniało tam owsem, szynką, wędzonym łososiem, suszonym dorszem, cebulą, olejem z rekina, marynowanymi śledziami w beczkach, konopiami, kukurydzą, kurzym pierzem, płótnem żeglarskim, mlekiem – w czwartki w tym pomieszczeniu wyrabiano masło – sosnowym drewnem, jabłkami, suszonymi ziołami, rybim klejem i lakierem, którego używali producenci strzał, zamorskimi przyprawami, zdechłym szczurem, który uwiązł w pułapce, dziczyzną, wodorostami, trocinami, młodymi kociętami, przeznaczonym na sprzedaż runem górskich owiec i ostro wonnym dziegciem. Gawaine, Agravaine i Gaheris siedzieli na owczym runie i zajadali jabłka, kłócąc się przy tym zajadle. – Nie wasz interes – upierał się Gawaine. – Jak to nie nasz interes? – oburzył się Agravaine. – A czyj, jak nie nasz? To nie jest w porządku. – Jak śmiesz twierdzić, że nasza matka nie ma racji? – Bo nie ma. – Właśnie że ma. – No to udowodnij. – Oni są nawet całkiem porządni jak na Sasów – powiedział Gawaine. Sir Grummore wczoraj wieczorem dał mi ponosić hełm. – Co to ma do rzeczy? – Nie chce mi się o tym gadać – zamknął dyskusję Gawaine. – Takie gadanie jest podłe. – Niewiniątko! Stanąwszy w drzwiach, Gareth ujrzał spąsowiałą z wściekłości twarz Gawaine’a pod szopą ryżych włosów. Nie ulegało wątpliwości, że Gawaine zaraz dostanie kolejnego ataku szału – lecz Agravaine należał do tych nieszczęsnych intelektualistów, którym duma nie pozwala ulec brutalnej sile. Był z tych, których przeciwnik bez trudu powala na łopatki, bo nie umieją się bronić – a oni dalej się wykłócają z pozycji leżącej, szydząc: „No, proszę, uderz jeszcze raz, pokaż jaki jesteś mądry!”. Gawaine na razie tylko piorunował Agravaine’a wzrokiem. – Zamknij się! – Ani mi się śni. – Pomóc ci? – Twoja pomoc w niczym nie zmieni mojego stanowiska. Gareth wmieszał się do dyskusji. – Cicho bądź, Agravaine. Gawaine, dajże mu spokój. Agravaine, ucisz się lepiej, bo on cię zabije. – No to niech mnie zabije. I tak mam rację. – Przestańcie jazgotać. – Ja nie przestanę. Uważam, że powinniśmy wysłać list do ojca w sprawie tych rycerzy. Powinniśmy napisać ojcu, co matka wyrabia i... Gawaine rzucił się na brata, nim ten skończył zdanie. – Niech cię diabli! – wrzeszczał. – Zdrajco! Co robisz?! Agravaine uciekł się bowiem do sposobu dotąd w sporach rodzinnych nie stosowanego. Był słabszy od brata i lękał się bólu. Powalony na ziemię, wyciągnął sztylet przeciwko bratu. – Uważaj, on ma broń! – krzyknął Gareth. Dwaj bracia tarzali się po skłębionym runie. – Gaheris! Złap go za rękę! Gawaine, puść go! Agravaine, rzuć ten sztylet! Agravaine, rzuć go, bo on cię zabije! Ty draniu! Chłopiec był siny na twarzy, a sztyletu nigdzie nie było widać. Gawaine obiema rękami dusił Agravaine’a za gardło i wściekle walił jego głową o podłogę. Gareth złapał Gawaine’a za koszulę na karku i mocno skręcił materiał, żeby poddusić napastnika. Tymczasem Gaheris krążył wokół walczących, polując na sztylet. – Puszczaj – wysapał Gawaine. – Puszczaj, no już. Zakaszlał, a raczej zarzęził z głębi piersi, jak młody lew, zanim wyda ryk. Agravaine, któremu brat solidnie zgniótł grdykę, leżał bezwładnie z zamkniętymi oczami i miał czkawkę. Wyglądał, jakby miał zaraz umrzeć. Bracia odciągnęli Gawaine’a na bok i nie puszczali go, bo chciał się koniecznie dorwać z powrotem do ofiary, żeby dokończyć dzieła. Gdy Gawaine wpadał w szał, zapominał o ludzkich uczuciach. W późniejszym wieku zdarzało mu się w tym stanie mordować nawet niewiasty – czego potem zawsze gorzko żałował. Doprowadziwszy kostium Bestii do perfekcji, rycerze wynieśli go z zamku i ukryli w jaskini u stóp nadmorskiej skały, powyżej poziomu wody. Dla uczczenia okazji napili się whisky i o zmroku ruszyli na poszukiwania króla. Znaleźli go w jego komnacie, przy gęsim piórze i karcie pergaminu. Na pergaminie nie było poezji, tylko obrazek, w zamierzeniu autora przedstawiający serce przebite strzałą, z dwiema splecionymi literami P w środku. Król właśnie wycierał nos. – Wybacz nam to najście, Pellinorze – rzekł na powitanie Sir Grummore – ale widzieliśmy coś na nadmorskich skałach. – Coś okropnego? – E, nie, niekoniecznie. – Szkoda. Miałem nadzieję, że coś okropnego. Sir Grummore błyskawicznie przeanalizował sytuację i odciągnął Saracena na stronę. Wspólnie uznali, że sprawa wymaga wiele taktu. – O, widzę, że rysujesz, Pellinorze – zagadnął Sir Grummore jakby nigdy nic. – Co to takiego? – A jak ci się zdaje? – Mnie to wygląda na rysunek. – Zgadłeś – rzekł Król. – A teraz wolałbym, żebyście już sobie poszli. Czy moja subtelna aluzja do was nie dociera? – Powinieneś o, tutaj, zrobić linię – pouczył go nie speszony Sir Grummore. – Gdzie? – Tu, gdzie ta świnia. – Przyjacielu, nie wiem, o czym mówisz. – Wybacz, jeśli cię obraziłem, Pellinorze. Myślałem, że rysujesz świnię z zamkniętymi oczami. Sir Palomides uznał, że pora wkroczyć do akcji. – Sir Grummore – odezwał się nieśmiało – zaobserwował, że się tak wyrażę, pewne zjawisko. – Zjawisko? – Pewną rzecz – uściślił Sir Grummore. – Jakiego rodzaju? – zapytał podejrzliwie Król. – Rodzaju, który chyba by ci się spodobał. – To coś ma cztery nogi – rozwinął temat Saracen. – Czy to jest zwierzę? – zainteresował się Król. – Czy może raczej roślina albo minerał? – Zwierzę. – Czy świnia? – pytał dalej Król czując, że koledzy do czegoś zmierzają. – Nie, nie, Pellinorze. To nie jest świnia. Świnie możesz sobie raz na zawsze wybić z głowy. Stworzenie, o którym mowa, wydaje głos podobny do ujadania sfory psów. – Jak sześćdziesiąt psów na raz – uściślił Sir Palomides. – Wieloryb! – ucieszył się Król. – No coś ty, Pellinorze. Przecież wieloryb nie ma nóg. – Ale wydaje taki odgłos. – Wieloryb? Naprawdę? – Tak naprawdę to nie wiem, szanowny kolego. Proszę precyzyjniej określić przedmiot zagadki. – Przedmiot zagadki? Ależ to cała menażeria! – Słuchaj no, Pellinorze. Myśmy kogoś widzieli. Kogoś kto przeraźliwie ujada i wyje. – Dajcie mi spokój – jęknął Król. – Albo przestańcie tyle gadać, albo sobie idźcie. Przez te wasze wieloryby, świnie i ujadania człowiek kompletnie traci głowę. Nie potraficie raz zostawić człowieka w spokoju, żeby mógł sobie porysować, kiedy ma na to ochotę? Czy może za wiele wymagam, proszę mi powiedzieć? – Pellinorze – przerwał mu stanowczo Sir Grummore. – Natychmiast weź się w garść! Widzieliśmy Bestię Dyżurną! – Dlaczego? – Dlaczego? – No właśnie pytam: dlaczego? – Mój drogi – Sir Grummore mówił do Króla jak do dziecka. – Należało zadać pytanie: gdzie? Albo: kiedy? Ale dlaczego: dlaczego? – Pellinorze, czyżbyś zatracił resztki przyzwoitości? Powtarzam ci: widzieliśmy to stworzenie! Tu, niedaleko, na skałach nadbrzeżnych. Całkiem blisko. – To nie jest żadne stworzenie. To jest Ona. – Szanowny kolego, cóż to ma za znaczenie? Grunt, że widzieliśmy ją. – To ją sobie złapcie. – Łapanie jej nie do nas należy, Pellinorze, lecz do ciebie. Bądź co bądź, jest ona twoją misją życiową – czy się mylę? – Jest głupia – stwierdził Król. – Może głupia, a może niegłupia – odparł Sir Grummore tonem nieco urażonym. – Rzecz w tym, że stanowi twoje magnum opus. – Po co ja mam ją łapać? – zamyślił się monarcha. – No po co? Może ona jest teraz szczęśliwa tam, na tych nadbrzeżnych skałach? Nie rozumiem, o co tyle hałasu. – To bardzo smutne – westchnął Król po chwili – że człowiek nie może się ożenić kiedy chce. I co mi po tym zwierzęciu? Ślubu z nim nie brałem. Więc po co za nim latam całe życie? To nielogiczne. – Pellinorze. Porządne polowanie na pewno dobrze ci zrobi. Wyrwie cię z melancholii. Odebrali mu pióro, a w zamian uraczyli kilkoma pod rząd szklaneczkami whisky, nie omieszkawszy i siebie przy okazji poczęstować. – Nie widzę innego wyjścia – stwierdził nagle Król. – Ostatecznie, tylko Pellinore może ją ucapić. – Oto słowa godne mężnego rycerza. – A jednak smutno mi czasami – ciągnął Król – z powodu córy Królowej Flandrii. Nie była ona piękna, mój Grummorze, ale mnie rozumiała. Zdawało mi się, że znajdujemy wspólny język, jeśli rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć. Ja specjalnie mądry nie jestem i łatwo wpadam w tarapaty, kiedy nie mam nikogo do pomocy, a Piggy w każdej sytuacji wiedziała co robić. No i miał człowiek towarzystwo. Nie jest źle mieć kogoś do towarzystwa, szczególnie jak lata lecą, a przez całe życie ścigało się Bestię Dyżurną? W puszczy człowiek czuje się czasami nieco samotny. Fakt, że Bestia Dyżurna też była dla mnie na swój sposób towarzystwem – trzeba jej to przyznać – ale nie dało się z nią porozmawiać. Gotować też nie umiała. Co innego z Piggy. Sam nie wiem, koledzy, po co was zanudzam tym swoim gadaniem, ale czasami człowiekowi się wydaje, że już tak dłużej nie wytrzyma. Moja Piggy, widzicie panowie, to nie był taki sobie wakacyjny romans. Ja ją naprawdę kochałem, Grummorze. Naprawdę. I dlatego byłoby milej, gdyby chociaż odpisywała mi na listy. – Biedny poczciwy Pellinore – wzruszyli się koledzy. – Widziałem dzisiaj siedem srok, Palomidesie. Leciały jedna za drugą, jak komplet patelni. – Jedna to na nieszczęście – objaśnił Król. – Dwie, los ci sprzyja. Trzy, będzie wesele. Cztery, syn się urodzi. W takim razie siedem oznaczałoby czterech synów, no nie? – Bezwarunkowo – zgodził się Sir Grummore. – Mieli się nazywać: Aglovale, Percivale i Lamorak, a ten czwarty jakoś tam śmiesznie... nie pamiętam. Wszystko przepadło. Ale przyznam wam się, że chciałbym mieć syna imieniem Dornar. – Posłuchaj, Pellinorze. Musisz się nauczyć, że nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. W ten sposób tylko marnujesz energię. Lepiej zbierz siły i zapoluj na Bestię, co ty na to? – Przypuszczam, że nie mam innego wyjścia. – Otóż, to. Rozerwiesz się nieco. – To już osiemnasty rok, jak ją ścigam – zamyślił się Król. – Nieźle byłoby ją dopaść dla odmiany. Ciekawe, gdzie się podziewa moja suka myśliwska? – Brawo, Pellinorze! To się nazywa rozsądne stanowisko! – To może by tak zaraz? Co na to nasz czcigodny monarcha? – Jak to, Palomidesie, na noc? Po ciemku? Sir Palomides dyskretnie wymierzył Sir Grummore’owi sójkę w bok. – Kuj żelazo póki gorące – szepnął. – Tak, tak, rzeczywiście. – Ale w końcu, cóż to ma za znaczenie. Wszystko jest przecież bez znaczenia – zauważył filozoficznie Król. – No to świetnie – ucieszył się Sir Grummore, przejmując kontrolę nad sytuacją. – Oto mój plan. Jeszcze dziś w nocy umieścimy poczciwego Pellinore’a w kryjówce na jednym końcu skał, a sami będziemy posuwać się ku niemu z drugiego końca, metodycznie przeczesując teren. Bestia musi gdzieś tam siedzieć, skoro widzieliśmy ją nie dalej jak po południu. – Nie uważasz – spytał Sir Grummore nieco później, kiedy po ciemku nakładali kostium – że sprytnie umotywowałem konieczność pozostawienia go samego? – Chodzi o ten pomysł z nagonką. – Genialnie – odparł Sir Palomides. – Prosto mam głowę? – Daruj, kolego, ale nic nie widzę. Głos Saracena stracił na pewności. – Ta ciemność – rzekł – jest prawie namacalna. – Nie szkodzi – zbagatelizował sprawę Sir Grummore. – Tym lepiej zamaskuje drobne wady kostiumu. Może księżyc się pokaże? – Dzięki Bogu, że jego miecz bywa z reguły tępy. – Daj spokój, Palomidesie, masz pietra? Co do mnie, to nie wiem czemu, ale czuję się wyśmienicie. Może przez te sprężyste podeszwy. Zobaczysz, jak będę dzisiaj brykał i ujadał. – Przypinasz się do mnie, Sir Grummorze. Nie te guziki. – Najmocniej cię przepraszam, Palomidesie. – Czy nie wystarczyłoby, żebyś merdał ogonem, zamiast brykać? Brykanie naraża przednią część ciała na pewne niewygody. – Merdać też mogę, ale z brykania nie zrezygnuję – oznajmił stanowczo Sir Grummore. – Jak sobie życzysz. – Czy mógłbyś na momencik wziąć kopyto z mojego ogona, Palomidesie? – Może póki idziemy poniósłbyś ogon na ramieniu? – To sprzeczne z naturą. – No tak, rzeczywiście. – Na domiar złego – zauważył z goryczą Sir Palomides – zanosi się na deszcz. Zauważyłeś, że tu prawie bez przerwy pada? Sir Palomides wytknął czekoladową dłoń przez gardziel Bestii i poczuł na skórze krople deszczu. W tej samej chwili deszcz zabębnił po płótnie kostiumu jak grad. – Szanowna przednia połowo ciała – zwrócił się do niego Sir Grummore, który był w świetnym nastroju, bo wypił sporo whisky. – Chcę ci, po pierwsze, przypomnieć, że to ty wymyśliłeś tę całą imprezę. Głowa do góry, pesymisto. Pomyśl, o ile gorzej czuje się Pellinore oczekujący nas w zasadzce. Nie ma nawet, biedaczek, cętkowanego płótna, pod którym mógłby się ukryć. – Może przestanie padać. – Jasne, że przestanie. Trzeba być dobrej myśli, poganinie. No to jak, gotowy? – Gotowy. – Podaj tempo. – Lewa! Prawa! – Nie zapomnij hopsasać. – Lewa! Prawa! Hopsasa! Hopsasa! Co mówisz? – Nic, ja tylko ujadam. – Hopsasa! Hopsasa! – A teraz brykamy! – Litości, Sir Grummorze! – Pardon, Palomidesie. – Twój uniżony po tym zderzeniu chyba prędko nie usiądzie. Król Pellinore stał mężnie pod ociekającą skałą, sam twardy jak skała, i wpatrywał się w nieprzeniknione ciemności. Wiedziona na długim sznurku suka rasy myśliwskiej okręciła się wokół niego parę razy. Król miał na sobie pełną zbroję, jakkolwiek nieco przerdzewiałą i przeciekającą w pięciu miejscach. Woda ściekała Królowi po obu łydkach, po obu przedramieniach, ale najbardziej pod przyłbicą. Przyłbica miała kształt ryjka, stwierdzono bowiem, że im paskudniejszy hełm, tym skuteczniej odstrasza wroga. Król Pellinore wyglądał w swoim hełmie jak ciekawska świnka. Niestety, woda dostawała się do środka przez nozdrza ryja i spływała równym strumyczkiem, łaskocząc Króla w pierś. Król myślał. Miał nadzieję, że zgoda na nocną eskapadę na jakiś czas uspokoi towarzyszy. Impreza nie należała do przyjemnych, zważywszy na późną porę i opady atmosferyczne, ale czego się nie robi dla kolegów. Widział przecież, jak im zależało. Trudno wszak o poczciwszą duszę niż Grumcio, a i Palomidesowi nie można było nic zarzucić, choć poganin. Skoro powzięli chęć na taką zabawę, wypadało zadośćuczynić ich fantazji. Suka też od dawna nie była na porządnym spacerze. Co prawda stale się plącze, ale trudno: takie jest prawo natury. Co do zbroi, to Król pocieszał się myślą, że będzie miał nazajutrz cały dzień na wyczyszczenie jej. „Przynajmniej czymś się człowiek zajmie – myślał z goryczą. – Lepsze to niż pętać się bez celu z sercem zżeranym nieustannym smutkiem”. – I dalej myślał już tylko o Piggy. Największą zaletą córy Królowej Flandrii było to, że nigdy się z niego nie wyśmiewała. Ludzie najczęściej wyśmiewają się z kogoś, kto ściga – w dodatku nieskutecznie – Bestię Dyżurną. Ale Piggy nigdy się nie śmiała. Przeciwnie, uważała, że to bardzo ciekawe zajęcie i poczyniła szereg rozsądnych sugestii co do sposobu pojmania Bestii. Naturalnie, Król nie zaczął od razu udawać mądrego, nic z tych rzeczy, ale przyjemnie było nie być wyśmiewanym. Wyżej nosa nie podskoczysz. A potem przyszedł ten fatalny dzień, w którym przeklęta łódź przybiła do brzegu. Wsiedli na jej pokład, gdyż obowiązek nakazuje rycerzom rzucać się bez namysłu w objęcia przygody, a łódź natychmiast odpłynęła. Jakże gorliwie machali z pokładu do Piggy! Nawet Bestia wychyliła łeb z lasu i wlazła za nimi do wody z bardzo nieszczęśliwą miną. Lecz łódź płynęła i płynęła naprzód, a figurki na brzegu malały, aż w końcu ledwie było widać chusteczkę, którą wymachiwała Piggy. A później suka rasy myśliwskiej zapadła na morską chorobę. Pisał do ukochanej z każdego portu. W każdym porcie zostawiał listy marynarzom, a oni zaklinali się, że je dostarczą pod wskazany adres. Ona jednak nie napisała w odpowiedzi ani słówka. To dlatego, że nie jestem jej godzien – wyrzucał sobie Król. Był niezdarny, niespecjalnie mądry i ustawicznie wpadał w tarapaty. Czemu córa Królowej Flandrii miałaby pisać do takiej fajtłapy, szczególnie że fajtłapa bez pożegnania wsiadła na pokład czarodziejskiej barki i odpłynęła w siną dal? Przecież to wyglądało na klasyczne porzucenie. Piggy miała prawo czuć się dotknięta. Tymczasem deszcz padał i padał, woda ciurkała pod zbroję, a suka zaczęła kichać. Zbroja przerdzewieje do cna. Król zaczął też odczuwać przeciąg w okolicy karku, tam gdzie hełm był przyśrubowany do pancerza. Było ciemno i obrzydliwie. Ze skały kapało coś lepkiego. – Za przeproszeniem, Sir Grummorze, czy to ty sapiesz mi prosto w nos? – Jakim cudem, kochany? Idziemy, idziemy. Ja tylko ujadam najlepiej jak potrafię. – Nie chodzi mi o ujadanie, Sir Grummorze, lecz o sapanie, z gatunku chrapliwych. – Nie mam pojęcia, co to może być, jedyny odgłos, jaki ja tu słyszę, to skrzypienie, coś jak gdyby stary miech. – Twój uniżony odnosi wrażenie, że deszcz ustaje. Może i my staniemy? – No cóż, Palomidesie, skoro musisz stanąć, to stajemy. Ale tylko na chwileczkę, bo znów dostanę kolki. Właściwie to dlaczego chcesz się zatrzymać? – Wolałbym, żeby nie było tak ciemno. – Czyżbyś chciał się zatrzymać z powodu ciemności? – Nie, nie. Właściwie to nawet dobrze. – Wobec tego maszerujmy dalej. Lewa! Prawa! To rozumiem! – Wiesz co, Grummorze? – odezwał się po jakimś czasie Sir Palomides. – Znowu słyszę. – Co słyszysz? – To sapanie, Sir Grumorze. – Pewien jesteś, że to nie ja? – Absolutnie. Sapanie owo określiłbym jako natarczywe bądź lubieżne. Słowo poganina, szczerze bym wolał, żeby nie było tak ciemno. – Trudno, nie zawsze jest tak, jak człowiek chce. Idziemy, idziemy, mój Palomidesie. Nie trać ducha. Przed siebie. Po chwili Sir Grummore odezwał się grobowym głosem: – Daj spokój, stary, czy musisz mnie stale trącać w zadek? – Ależ ja cię w ogóle nie trącam, Sir Grummorze. – Więc kto trąca? – Twojego uniżonego nikt nie trąca. – A mnie trąca. Od tyłu. I to bez przerwy. – Czy to czasami nie twój ogon? – Nie, ogon zawinąłem wokół szyi. – Tak czy siak, byłoby mi dość trudno trącać cię od tyłu, bo przednie łapy są z przodu. – No proszę! Znowu! – Co takiego? – Trąca! To napaść! Palomidesie, napadają na nas! – Wykluczone, Sir Grummorze. Coś ci się przywidziało. – Palomidesie, musimy się obrócić. – W jakim celu, Sir Grummorze? – Żeby sprawdzić, co mnie trąca w zadek. – Twój uniżony i tak niczego nie zobaczy, Sir Grummorze. Jest za ciemno. – Wysuń łapę przez pysk i powiedz, co wymacałeś. – Jakiś przedmiot. Okrągły. – To ja, Sir Palomidesie. Tyle że od tyłu. – Najserdeczniej przepraszam, Sir Grummorze. – Nie ma za co, kochany, nie ma za co. Co tam jeszcze czujesz? Głos poczciwego Saracena począł zamierać ze zgrozy. – Coś zimnego – wyjąkał. – I... oślizłego. – Czy to się rusza, Palomidesie? – Owszem, rusza się. I... sapie! – Sapie? – Sapie! W tym momencie wyłonił się księżyc. – Święte potęgi! – wrzasnął Sir Palomides cienkim głosem, kiedy wyjrzał na zewnątrz przez pysk – w nogi, Grummorze, w nogi! Lewa, prawa! Marszobiegiem! Szybciej, szybciej! Tempo, tempo! Równaj krok! O, moje pięty! O, mój Boże! O, mój kapelusz! – Nie ma co dłużej czekać – uznał Król. – Pewnie zgubili się w lesie albo poszli poszukiwać lepszej rozrywki. Było potwornie mokro, jak prawie zawsze w kraju Lothian. Król mógł z czystym sumieniem powiedzieć sobie, że uczynił wszystko, by dostosować się do planu towarzyszy. Za to oni postąpili jak dranie bez serca i zostawili go samego z uprzykrzoną suką, żeby zardzewiał na deszczu. Tak się nie robi. Z pełną dumy determinacją Król udał się do łóżka, holując za sobą sukę rasy myśliwskiej. W połowie szczeliny rozdzielającej stromą skałę sztuczna Bestia, pozbawiona większości guzików, kłóciła się z własnym brzuchem. – Szanowny rycerzu, jakże twój uniżony miał przewidzieć podobny kataklizm natury? – Tyś to wszystko wymyślił – wściekał się brzuch. – Kazałeś mi się przebrać. Wszystko twoja wina. U stóp tej samej skały, Bestia Dyżurna tkwiła w pozie sentymentalnej w romantycznym blasku księżyca, oczekując zejścia ukochanego. Za jej grzbietem rozciągało się srebrne tło morza, w rozmaitych zaś punktach krajobrazu kilkudziesięciu garbatych, koślawych Pradawnych czujnie śledziło sytuację z kryjówek w skałach, wydmach, kopcach ziemnych, kamiennych budkach itp. Zachowanie Anglików wciąż pozostawało dla nich nierozszyfrowaną zagadką. ROZDZIAŁ X Pod Bedegraine trwała ostatnia noc przed bitwą. Biskupi po obydwu stronach błogosławili armie, wysłuchiwali spowiedzi i odprawiali msze. Ludzie Artura traktowali obrządki religijne z należytą czcią, w przeciwieństwie do ludzi Króla Lotha – ci zachowywali się dokładnie tak, jak każda armia, która ma ponieść klęskę. Biskupi każdej z armii zapewniali, że ona właśnie zwycięży, gdyż Bóg jest po jej stronie, ale żołnierze Króla Artura doskonale wiedzieli, że przeciwnik przewyższa ich liczebnie w stosunku trzy do jednego, toteż uznali za stosowne wyspowiadać się. Żołnierze Króla Lotha, którzy też znali statystykę, spędzili noc na tańcach, popijawach, grze w kości i sprośnych opowieściach. Tak przynajmniej podają kroniki. W namiocie Króla Anglii odbyła się ostatnia narada sztabowa, po której Merlin został, chcąc porozmawiać z Królem w cztery oczy. Minę miał nietęgą. – Czym się martwisz, Merlinie? Czyżbyśmy jednak mieli przegrać bitwę? – Nie, nie. Odniesiesz walne zwycięstwo. Nie ma obawy. Staniesz na wysokości zadania, będziesz bił się mężnie, a w stosownym momencie wezwiesz Wiadomo Kogo. Ponieważ i tak zwyciężysz, ukrywanie tego faktu przed tobą nie miałoby sensu. Nie o to chodzi. Mam inne zmartwienie, coś, o czym powinienem był ci powiedzieć dużo wcześniej. – Co to takiego? – Wielkie nieba! Czy ja bym się zamartwiał, gdybym pamiętał, co to takiego? – Może chodzi ci o tę panienkę imieniem Nimue? – Nie, nie, nie, nie. To było coś całkiem innego. Coś takiego... czego nie pamiętam. Minęła chwila. Merlin wyjął z ust koniec brody i zaczął wyliczać na palcach. – O Ginewrze ci mówiłem, tak? – I tak nie wierzę. – Wszystko jedno. W każdym razie ostrzegałem cię przed nią i przed Lancelotem. – To ostrzeżenie – zauważył Król – było podłe bez względu na swoją prawdziwość. – Powiedziałem ci też coś niecoś o Ekskaliburze i o tym, że masz bardzo uważać na pochwę, w której go nosisz? – Owszem, wspominałeś. – O ojcu też ci mówiłem, więc nie o niego chodzi. I poczyniłem aluzję do pewnej osoby... Szlag mnie trafi! – wykrzyknął zrozpaczony czarodziej, rwąc kępy włosów z brody. – Za nic nie mogę sobie przypomnieć, czy to było w przeszłości, czy w przyszłości! – Nie przejmuj się – uspokoił go Artur. – Wiesz, że nie lubię wiedzieć, co mnie czeka. Lepiej przestań się martwić, bo wtedy i ja się martwię. – Ale to miała być informacja najwyższej wagi. – Przestań o niej myśleć – zaproponował Król – to może sama przyjdzie ci do głowy. Powinieneś wziąć urlop. Za bardzo ostatnimi czasy wytężałeś głowę. Te wszystkie ostrzeżenia, te plany bitewne... – Naturalnie, że wezmę urlop! – ożywił się Merlin. – Zaraz po bitwie zamierzam odbyć rajd pieszy po North Humberlandii. Mieszka tam pewien Mistrz imieniem Blcise – może on mi przypomni, czego nie pamiętam. A potem możemy sobie we dwóch popodglądać dzikie ptaki. Bleise to wielki miłośnik dzikiego ptactwa. – Świetnie – powiedział Artur. – Zrób sobie długie wakacje. A jak wrócisz, spróbujemy wymyślić jakiś sposób na Nimue. Starzec przestał przebierać rozcapierzonymi palcami i zerknął bacznie na Króla. – Niewinny z ciebie młodzian, mój Arturze – zauważył. – A serce złote! – Dlaczego tak mówisz? – Pamiętasz jeszcze coś niecoś z tych czarów, których zakosztowałeś jako mały chłopiec? – Nic nie pamiętam. Naprawdę były jakieś czary? Pamiętam, że zawsze interesowały mnie ptaki i inne zwierzęta. Dlatego trzymam menażerię w Tower. Ale czarów sobie nie przypominam. – Człowiek tak łatwo zapomina – westchnął Merlin. – Przypowieści, które ci przytaczałem dla objaśnienia rozmaitych zjawisk, też pewnie nie pamiętasz? – A właśnie że pamiętam. Jedna była o Rabinie. Opowiedziałeś mi ją, kiedy chciałem, żeby Kay gdzieś mi towarzyszył, a ty byłeś temu przeciwny. Szczerze mówiąc, do dziś nie rozumiem, dlaczego krowa zdechła. – Chciałbym ci teraz opowiedzieć jeszcze jedną przypowieść. – Doskonale. Słucham. – W pewnym kraju na Wschodzie, może w tym samym, z którego pochodził Rabbi Jachanan, pewien człowiek, przechodząc przez rynek w Damaszku, spotkał się oko w oko ze Śmiercią. Paskudne widmo zrobiło strasznie zdziwioną minę, ale minęli się bez słowa. Przerażony człowiek udał się do mędrca i spytał, co w takiej sytuacji ma czynić. Mędrzec objaśnił mu, że Śmierć przybyła do Damaszku zapewne po to, aby go zabrać nazajutrz rano. Słysząc to, nieszczęśnik przeraził się nie na żarty i spytał mędrca, jak mógłby wymknąć się Śmierci. Po namyśle wspólnie doszli do wniosku, że ofiara powinna uciekać konno do Aleppo, jadąc bez przerwy całą noc. -1 człowiek udał się konno do Aleppo. Jazda była mordercza; nikt przed nim nie przebył tej odległości w jedną noc. Dotarłszy do celu, człowiek udał się na rynek, winszując sobie w duchu udanej ucieczki przed Śmiercią. – Nagle Śmierć zbliżyła się do niego i dotknęła jego ramienia. „Wybacz”, rzekła, „ale przyszłam po ciebie”. „Jak to?”, wykrzyknął przerażony człowiek. „Przecież widziałem cię wczoraj w Damaszku!”. „Zgadza się”, odparła mu na to Śmierć. „Właśnie dlatego tak się zdziwiłam na twój widok – mówiono mi bowiem, że spotkam cię dzisiaj w Aleppo”. Artur przez dłuższą chwilę próbował rozgryźć twardy orzech przypowieści. – Więc nie ma ucieczki przed Nimue? – spytał wreszcie. – Nawet gdybym próbował uciec – rzekł Merlin – na nic by się to zdało. Czas i przestrzeń rządzą się pewnym prawem, które odkrył filozof Einstein. Niektórzy ludzie zwą to prawo Przeznaczeniem. – Nie umiem się pogodzić z tą ideologią ślepego zaułka! – Człowiek – powiedział Merlin – potrafi bardzo wiele poświęcić w imię miłości. Wówczas nie czuje się nieszczęśliwy w ślepym zaułku, nie bardziej nieszczęśliwy niż kiedy śpi. Będę miał czas rozważyć sobie spokojnie to i owo, zanim mnie wypuszczą. – Jak to: wypuszczą? – Powiem ci coś jeszcze, Królu, co może być dla ciebie niespodzianką. My tu obaj wrócimy – chociaż upłynie przedtem wiele setek lat. Czy chcesz wiedzieć, co będzie wypisane na twoim grobowcu? Hic iacet Arthurus Rex quondam Rexque futurus. Pamiętasz trochę łaciny? To znaczy „król, który był i będzie”. – Więc ja powrócę, i ty też? – Zdaniem niektórych, z doliny Avilion. Król zamyślił się. Dokoła panowała głęboka noc, a rzęsiście oświetlonym namiotem władała cisza. Nie zakłócali jej stąpający po trawie wartownicy. – Ciekawe – odezwał się Król – czy ludzie szybko zapomną o Okrągłym Stole? Merlin milczał, skłoniwszy czoło ku mlecznobiałej brodzie. Dłonie trzymał złożone między kolanami. – Co to będą za ludzie, Merlinie? – zawołał w ciszę młodzieniec, z rozpaczą w głosie. ROZDZIAŁ XI Królowa Lothian zamknęła się w swoich komnatach, odmawiając gościom towarzystwa, więc Pellinore śniadał sam. Po śniadaniu udał się na spacer plażą, podziwiając po drodze mewy, które fruwały wokół niego niczym białe pióra do pisania, których końce usłużnie zanurzono w atramencie. Stare kormorany tkwiły na skałach niby krucyfiksy, susząc obwisłe skrzydła. Pellinore był smutny – jak zwykle – ale do tego jeszcze czuł się dziwnie nieswojo: czegoś mu brakowało i sam nie wiedział czego. Gdyby się nad tym głębiej zastanowił, stwierdziłby niechybnie, że brakuje mu Palomidesa i Grummore’a. Wtem usłyszał wołanie i poszedł sprawdzić, kto też to może być. – Hop-hop, Pellinorze! Tutaj jesteśmy, tutaj! – Czy to nie Grummore? – zainteresował się Król. – Co porabiasz tak wysoko na skale, mój Grummorze? – Nie widzisz Bestii, człowieku? Patrz, Bestia! – Coś podobnego! Złapaliście starą Glatisantę! – Przyjacielu, na litość boską, zrób coś! Siedzimy tu od wczoraj! – A coś ty się tak dziwnie ubrał, Grummore? Cały jesteś w cętki. I co ten Palomides ma na głowie? – Człowieku, nie czas na pogaduszki. – Zaraz, zaraz, Grummorze. Widzę, że ty masz ogon. Dynda ci tam z tyłu. – To chyba oczywiste, że mam ogon. Może wreszcie przestaniesz gadać i coś zrobisz? Całą noc przesiedzieliśmy w tej zakichanej szczelinie. Padamy z wycieńczenia, do dzieła, Pellinore. Zabij czym prędzej tę swoją Bestię. – Co ja słyszę? A czemuż to miałbym ją zabijać? – Niebiosa, miejcie mnie w swojej opiece! Podobno marzysz o tym od osiemnastu lat! Nie wygłupiaj się, Pellinore, bądź kolegą, zróbże coś! Jeżeli zaraz czegoś nie zrobisz, pospadamy stąd jak gruszki. – Po pierwsze nie rozumiem, skąd wyście się w ogóle wzięli na tej skale. I dlaczego jesteście tak śmiesznie ubrani? Sami wyglądacie jak jakaś Bestia. A Bestia skąd się tu wzięła? To wszystko stało się zbyt nagle. – Pellinorze, pytam cię po raz ostatni: zabijesz Bestię, czy nie? – Ale za co? – Za to, że nas zagnała na tę skałę. – To nie jest w stylu Bestii – zauważył Król. – Bestia nie zajmuje się ludźmi do tego stopnia. – Palomides twierdzi – wykrztusił z wysiłkiem Sir Grummore – że ona się w nas zakochała. – Zakochała się w was? – No tak. Bo przebraliśmy się za Bestię. – Ciągnie swój do swego – wyjaśnił omdlewającym głosem Sir Palomides. Król Pellinore zaczął się śmiać – zrazu niepewnie – po raz pierwszy od dnia przybycia do kraju Lothian. – No no no! Nie do wiary! Słyszał kto coś podobnego? A na jakiej podstawie Palomides twierdzi, że ona się w nim kocha? – Bestia – oznajmił z godnością Sir Grummore – od wczoraj krąży wokół skały. Czochra się o nią i rozkosznie mruczy. A od czasu do czasu wygina szyję i patrzy na nas takim dziwnym wzrokiem. – Co znaczy „dziwnym”, Grummore? – Kochany, sam sobie zobacz – teraz! Bestia Dyżurna, która nie zwróciła najmniejszej uwagi na pojawienie się swego pana, z najczulszym oddaniem wlepiała wzrok w Sir Palomidesa. Przywarła szyją do skały i tylko od czasu do czasu merdała ogonem, przesuwając go z głośnym szuraniem po usłanej kamykami ziemi. Chwilę popiskiwała z cicha i skrobała skałę, ale zaraz potem – czując, że staje się zbyt nachalna – wygięła wężową szyję i ukryła łeb pod brzuchem, wyzierając stamtąd wstydliwie okiem. – No i czego ty chcesz ode innie, Grummore? – Chcemy stąd zejść! – jęknął Grummore. – To rozumiem – rzekł Król. – Uważam, że to całkiem rozsądny pomyśl. Co prawda nadal nie do końca pojmuję, jak się tam znaleźliście, ale idea zejścia jest dla mnie oczywista, absolutnie. – Więc ją zabij, Pellinorze. Zabij to podłe stworzenie. – Podłe? – zdziwił się Król. – Pierwsze słyszę. Co ona wam zrobiła? Zakochani są ulubieńcami świata. Jak mógłbym zabić biedną bestyjkę tylko za to, że jej serce przeszyła strzała Amora? Sam jestem zakochany, wiem, co to znaczy. Odczuwam, że tak powiem, pokrewieństwo dusz. – Królu Pellinorze – przemówił stanowczym tonem Sir Palomides. – Albo natychmiast poweźmiesz stosowne kroki, albo twój uniżony odda tu zaraz ducha jako męczennik. Świeć mi Panie. – Zrozum, drogi Palomidesie, że nawet gdybym chciał, nie zdołałbym uśmiercić poczciwej Bestii, ponieważ dysponuję tylko tępym mieczem. – Nawet tępym możesz ją skutecznie ogłuszyć, Pellinorze. Możesz ją rąbnąć w łeb z całej siły, a ona – co daj Boże! – dostanie wstrząsu mózgu. – Dobrze ci mówić, Grummore. A jak walnę, ale nie ogłuszę? Wiesz, co ze mną będzie, jak Bestia straci cierpliwość? Szczerze mówiąc, nie rozumiem, czemuście się tak uparli, żeby jej zrobić krzywdę. Przecież ona was kocha, sami mówiliście. – Mniejsza o motywy, jakie kierują tym zwierzęciem. Ważne, że tkwimy tu na skale, i ledwo się trzymamy. – Nie widzę nic prostszego, jak zejść na dół. – Mój dobry człowieku, czy radzisz nam zejść prosto w paszczę potwora? – Przecież ta paszcza chce wam tylko dać buzi – zapewnił ich Król. – Ona się do was zaleca. Nie przypuszczam, żeby chciała zrobić krzywdę. Korona wam z głowy nie spadnie, jak dacie jej się odprowadzić do zamku. Moglibyście z nią nawet potlirtować. Każdy lubi czuć, że kocha z wzajemnością. – Co takiego? – zapytał lodowatym tonem Sir Grummore. – Namawiasz nas do flirtów z tą gadziną? – To by wam bardzo ułatwiło sprawę. Mam na myśli bezpieczny powrót do domu. – Jak sobie wyobrażasz taki flirt? – Na przykład Palomides mógłby co pewien czas spleść się z nią szyjami, podczas gdy ty merdałbyś ogonem. Gdyby jeszcze Palomides zechciał polizać ją w nos... ale nie sądzę. – Pański uniżony – jęknął omdlewającym głosem Sir Palomides – na pewno nie będzie się splatał, nie mówiąc już o lizaniu. Szczerze mówiąc, pański uniżony właśnie spada na łeb. Adieu. Rzeczywiście, nieszczęsny poganin puścił występ skalny, którego trzymał się był obiema rękami i zaczął spadać wprost w paszczę potwora, lecz Sir Grummore złapał go w samą porę, a resztka guzików pomogła im utrzymać się razem. – No widzisz! – zawołał do Króla z wyrzutem Sir Grummore. – Widzisz coś narobił? – Ależ szanowny kolego... – Nie jestem żadnym twoim szanownym kolegą. Celowo wystawiasz nas na zagładę. – Licz się pan ze słowami! – Chcesz naszej zguby! Człowieku bez serca! Zakłopotany Król poskrobał się po głowie. – Mógłbym spróbować – odezwał się niepewnie – przytrzymać ją za ogon, gdy wy tymczasem sprintem pobiegniecie do zamku. – No to trzymaj! Trzymaj! Trzeba coś zrobić, bo Palomides lada chwila spadnie i rozlecimy się na pół. – Jednak wciąż nie rozumiem – zauważył ze smutkiem Król – dlaczego musieliście się tak poprzebierać. Jest to dla mnie niewyjaśnioną zagadką. – Ha, trudno – westchnął, ujmując bestię za ogon. – Chodź, staruszko. W każdych okolicznościach trzeba wybierać najmniej szkodliwe wyjście. No już, trzymam. Teraz uciekajcie. Szybciej, Grummore! Mam wrażenie, że Bestii się to nie podoba. Leżeć, ty brzydka! Prędzej, Grummore! Ty niedobra Bestio! A masz! Ty brzydka! Brzydka Bestia! Leżeć! Tempo, panowie, tempo! Chodź no tutaj! Nie rusz! Do nogi! Ojej, wyrywa mi się! Do nogi, słyszałaś! Do nogi! Wróć! Ty paskudna bestyjo! Grummore, szybciej, szybciej! Siad! Siad! Bestia, leżeć! Głucha jesteś? Uwaga, panowie, zaraz mi się wyrwie! Taka jesteś? Poczekaj. A masz! Au! Ugryzła mnie! Błyskawicznie dopadli zwodzonego mostu, który zamknął się za nimi w mgnieniu oka. – Fiu-fiu! – odetchnął Sir Grummore, kiedy już porozpinał guziki zadniej części ciała i wyprostował grzbiet, ocierając pot z czoła. – A sio! A kysz! – rozwrzeszczały się starsze przekupki, które przyszły pod zamek z jajami. Tylko nieliczna część ludności spoza zamku – w tym gronie Święty Toirdelbhach i Matka Morlan – posługiwała się językiem, który można było od biedy uznać za angielski. – Toż to owa straszna bestyja – zauważył człowiek obsługujący zwodzony most – co nam jaśnie rycerza do grobu wpędziła. – Olaboga! Olaboga! – zawyli chórem gapie. – Dzielny Sir Palomides – odzywali się tu i ówdzie w tłumie Pradawni, którzy dobrze wiedzieli o nocnych katuszach rycerzy na skale, ale zgodnie ze swoim obyczajem nie przyznawali się do tego głośno. – Zaraz tu padnie i wyzionie ducha. Oczy wszystkich zwróciły się na poganina. Potwierdziło się, że istotnie Pradawni mają rację. Sir Palomides osunął się na kamienny schodek do wsiadania na koń i leżał tam, dysząc bardzo ciężko. Nawet nie zdjął głowy. Zdjęli mu ją dopiero dobrzy ludzie. Potem chlusnęli kubkiem zimnej wody we własne już oblicze Sir Palomidesa i jęli go energicznie wachlować fartuchami. – Ajaj, biedaczysko! – rozczulali się nad nim – Sasik, Dzikusek poczciwy. Czy on jeszcze roztworzy oczęta? Dajta jeszcze kubełeczek! Lu, na niego! Sir Palomides z wolna przychodził do siebie i wypuszczał nosem bańki. – Gdzie znajduje się pański uniżony? – zapytał wreszcie. – W bezpiecznym miejscu, stary. Udało się. Bestia została na zewnątrz. Spoza murów, jakby na potwierdzenie słów Sir Grummore’a, dobiegł ich żałosny skowyt, przypominający wycie do księżyca trzydziestu par psów naraz. Sir Palomides zadrżał. – Powinniśmy wyjrzeć, czy nie nadchodzi czasem Król Pellinore. – Oczywiście, Sir Grummorze. Dopraszam się jeszcze tylko sekundeczki na rekonwalescencję. – Bestia mogła mu zrobić krzywdę. – Nieszczęsny! – Jak się teraz czujesz? – Niedyspozycja ustępuje – odparł Sir Palomides, bohatersko przezwyciężając słabość. – Nie ma więc czasu do stracenia. Bardzo możliwe, że ona właśnie go zjada. – Prowadź więc – rzekł poganin, gramoląc się na nogi. – Naprzód, na mury! I całe towarzystwo skierowało się ku wąskim schodkom prowadzącym na wieżę obserwacyjną. Daleko w dole maleńka i widoczna z tej wysokości do góry nogami Bestia Dyżurna siedziała w wąwozie, który z tej strony ograniczał zamek. Siedziała na kamieniu, moczyła ogon w strumieniu i z przekrzywioną głową gapiła się na zwodzony most. Siedziała tak bez ruchu, z wywieszonym jęzorem. Nigdzie natomiast nie było ani śladu Pellinore’a. – Więc jednak go nie zjada – zauważył Sir Grummore. – Może już zjadła. – Coś ty, stary, nie dałaby rady. Nie starczyłoby jej czasu. – No i chyba musiałaby zostawić chociaż parę kości. Albo przynajmniej zbroję. – Święte słowa. – Co twoim zdaniem powinniśmy uczynić? – Ciekawe pytanie. – Czy powinniśmy podjąć wycieczkę za mury? – Sądzę, że i tu można dobrze poczekać na rozwój wydarzeń. A jakie jest twoje danie, Palomidesie? – Co nagle, po diable – zgodził się sentencjonalnie Sir Palomides. Minęło pół godziny i frakcja Pradawnych, znudzona brakiem rozrywki, poczłapała schodkami w dół na mury obronne i stamtąd zaczęła rzucać kamieniami w Bestię Dyżurną. Rycerze pozostali na posterunku. – Ładny bigos. – To prawda. – Jak się tak głębiej zastanowić... – Otóż to właśnie. – Z jednej strony Królowa Orknejów o coś się dąsa – a sam przyznasz, że trudno było nie zauważyć, że w sprawie jednorożca zachowała się dość dziwnie. Z drugiej strony Pellinore wciąż pokazuje te swoje humory. Ty, jeśli dobrze pamiętam, kochasz się w Pięknej Izoldzie. A obu nas prześladuje Bestia. – Niezręczna sytuacja. – Miłość – skonstatował z zażenowaniem Sir Grummore – to naprawdę dosyć potężne uczucie, kiedy się nad tym głębiej zastanowić. W tej samej chwili, jakby na potwierdzenie opinii Sir Grummore’a, na ścieżce wiodącej granią nadmorskich skał pojawiły się dwie splecione uściskiem postacie. Zbliżały się do zamku, toteż już po chwili można było ustalić ich tożsamość. Jedną z postaci był król Pellinore, ramieniem obejmujący w talii tęgą damę w średnim wieku, ubraną w suknię do konnej jazdy. Zażywne oblicze damy i bez wierzchowca miało w sobie coś z konia. W wolnej ręce dama dzierżyła szpicrutę. Włosy miała schludnie upięte w koczek. – To nikt inny tylko córka Królowej Flandrii! – Hej, wy tam! – zawołał z dala król Pellinore, ledwie ich zobaczył na wieży. – Widzicie? No i co? Kto by to pomyślał? Kto by się spodziewał? Widzicie, kogo znalazłem? – Akurat! – huknęła dama gromkim głosem, klepiąc go pieszczotliwie szpicrutą po policzku. – Kto kogo znalazł? – Tak, tak, oczywiście. To nie ja ją znalazłem, skąd znowu. To ona mnie znalazła! I co wy na to? – Wiecie co? – ciągnął rozradowany Król, wcale nie czekając na odpowiedź. – Na moje listy po prostu nie dało się odpisać! Nigdzie nie podałem naszego adresu! No bo my przecież nie mamy adresu. Czułem, że z tymi listami jest coś nie w porządku. A Piggy, imaginujcie sobie, skoczyła na koń i puściła się za mną galopem przez bagna, i spadła z siodła! Bestia Dyżurna bardzo jej pomogła – ona ma świetny węch – a i ta nasza czarodziejska łódź nie była taka znowu głupia, bo widząc jak usycham z tęsknoty, popłynęła z powrotem i przywiozła mi je obie! Kochana łódeczka. Trafiły na nią przechodząc przez rzekę. I oto są! – No, ale co my tak stoimy? – zreflektował się Król. Był tak przejęty, że nikomu nie dawał dojść do głosu. – Chciałem powiedzieć: po co my tak wrzeszczymy? Czy to wypada? Czy nie powinniście raczej zejść na dół i powitać nas uroczyście w murach zamku? Co się w ogóle dzieje ze zwodzonym mostem? Zepsuty? – Bestia, Pellinorze, Bestia! Siedzi w fosie! – Czego znowu chcecie od Bestii? – Trzyma zamek w oblężeniu. – Ano tak. Już sobie przypominam – rzekł Król. – Ugryzła mnie! – Ale wiecie co? – pomachał im radośnie obandażowaną ręką. – Piggy założyła mi taki śliczny opatrunek, z tego no, jak się nazywa... – Z damskiej halki! – huknęła gromko córka Królowej Flandrii. – Tak jest, z własnej halki. Króla tak to rozbawiło, że cały się trząsł ze śmiechu i nie mógł przestać. – Doskonale, Pellinorze, doskonale, ale co zamierzasz zrobić w kwestii Bestii? Jego Wysokość, pijany szczęściem, zbagatelizował pytanie. – A tam, Bestia! Co za problem? Zaraz ją usadzę! – Już cię tu nie ma! – zawołał stając na skraju fosy i groźnie potrząsając mieczem. – Już cię nie ma! Won stąd! A sio! A sio! Bestia Dyżurna zwróciła ku niemu powłóczyste spojrzenie. Na znak, że poznaje Pellinore’a, machnęła nawet niemrawo ogonem, ale zaraz znów skupiła całą swoją uwagę na baszcie, gdzie siedzieli rycerze. Kamienie, którymi do czasu od czasu rzucali w nią Pradawni, chwytała zręcznie w locie i połykała – dokładnie w ten sam denerwujący sposób, który stosują kury, kiedy próbuje sieje skądś odpędzić. – Opuścić zwodzony most! – rozkazał Król. – Ja ją tutaj przypilnuję. A sio! A sio! Most zwodzony opuszczał się z wyraźnym wahaniem. Bestia natychmiast dała krok w jego stronę. Na jej pysku malował się wyraz nadziei. – Uwaga! – komenderował Król. – Wskakuj prędko do środka! Ja osłaniam tyły! Piggy wskoczyła na most jeszcze zanim dotknął ziemi. Król Pellinore – mniej zwinny czy też bardziej oszołomiony miłością – zderzył się z ukochaną w samej bramie. W tej samej chwili Bestia Dyżurna wpadła na nich od tylu i powaliła Króla na płask. – Uwaga! Uwaga! – podnieśli wrzask giermkowie, handlarki rybami, sokolnicy, kowale i brzechwiarze, a także wszyscy inni dobrzy ludzie zgromadzeni wewnątrz zamkowych murów. Córa królowej Flandrii rzuciła się na Bestię jak tygrysica stająca w obronie młodych. – Precz, bezwstydnico! – krzyknęła i dała Bestii szpicrutą po nosie. Stworzenie cofnęło się zaskoczone, łzy stanęły mu w oczach, a obsługujący most skrzętnie wykorzystali ten moment i krata bramy oddzieliła Bestię od uciekinierów. Wieczorem stało się jasne, że sytuacja znowu jest krytyczna. Glatisanta najwyraźniej postanowiła oblegać zamek dopóty, dopóki nie dostanie ukochanego. W tej sytuacji Pradawni, którzy przybyli na targ z jajami, odmówili wyjścia za bramę bez eskorty. Konwój złożony z trzech rycerzy z obnażonymi mieczami odprowadził ich do stóp wzgórza. Wiejską drogą wędrował obdarty Sylen – Święty Toirdealbhach, z obstawą czterech małych chłopców. Od Świętego zalatywało whisky. Był on tego dnia w wyjątkowo buńczucznym nastroju, czemu dał wyraz wymachując maczugą. – Koniec z bajkami! – darł się Święty. – Albo to nie mam się żenić z Matką Morlan i pojedynkować z Duncanem, i nigdy więcej nie być Świętym? – Gratulacje! – wrzasnęli chórem chłopcy, po raz setny. – Nam też ostatnio los sprzyja – powiedział Gareth. – Codziennie usługujemy przy kolacji. – Chwała Bogu! Naprawdę codziennie? – Naprawdę. I mama chodzi z nami na spacery. – No widzicie. Dla chcącego nic trudnego. Święty dojrzał konwój z daleka i wydał okrzyk bojowy wodza Irokezów. – Do broni! – Spokojnie, spokojnie – powstrzymali go rycerze. – Niech się Święty tak nie gorączkuje. Te miecze nie zostały dobyte do walki. – A do czego? – zaciekawił się Święty, po czym podszedł do Króla Pellinora, aby go ucałować i chuchnąć mu w nos. – Czy Święty istotnie się żeni? – zagadnął go Król. – Boja tak. Bardzo się Święty denerwuje? Zamiast odpowiedzi, świątobliwy mąż objął Króla za szyję i zaciągnął go do szałasu Matki Morlan. Niespecjalnie zachwyciło to Pellinore’a, który miał ochotę jak najszybciej wrócić do swojej Piggy, ale tradycji musiało się stać zadość i wieczór kawalerski był nieunikniony. Celtycka podejrzliwość ulotniła się nagle niby mgła – czy to pod wpływem miłości, czy whisky, czy z jeszcze innego powodu – i trzej waleczni południowcy zostali nareszcie powitani jak goście w samym sercu Północy. ROZDZIAŁ XII Bitwa pod Bedegraine, w pobliżu miejscowości Sorhaute w Puszczy Sherwoodzkiej, rozegrała się w Zielone Świątki. Była to bitwa pamiętna o tyle, te pod pewnymi względami stanowiła XII-wieczny odpowiednik współczesnej wojny totalnej. Jedenastu królów chciało pokonać swego suwerena po normańsku – czyli metodą „polowania na lisa”, którą stosowali w bitwach Henryk II i jego synowie, a której główne cele były dwa: rozrywka i łupy. Najmniej liczyła się w tej taktyce sama walka. Królowie i wywodzący się z ich szlachty rycerze, którzy z wyglądu przypominali czołgi, chętnie podjęli sportowe ryzyko. Król Loth mógł bez przesady stwierdzić, że dowodzona przez niego rebelia przeciwko Królowi jest jak polowanie na lisy, tyle że bez wyrzutów sumienia i bez większego ryzyka. Ale i ta strategia wymagała ludzi. Nawet jeśli rycerze sami nie mieli chęci wzajemnie się mordować, to przecież nic im nie przeszkadzało rżnąć łyków. Cała zabawa byłaby dla rycerzy niewiele warta, jeżeli po bitwie, o zachodzie słońca, nie mogliby zakosztować liczenia trupów na pobojowisku. Zgodnie z życzeniem zbuntowanych baronów była to więc bitwa podwójna; inaczej mówiąc, wojna w wojnie. Po zewnętrznej orbicie maszerowało sześćdziesiąt tysięcy chłopów i najemników. To kiepsko uzbrojone mięso bitewne Pradawnych ziało nienawiścią do liczącej dwadzieścia tysięcy ludzi saskiej piechoty Artura, a przyczyną nienawiści były, rzecz jasna, tragiczne dzieje Celtów. Między armiami panował autentyczny konflikt rasowy. Był to jednakże konflikt sterowany z góry, przez możnych panów, osobiście nie za bardzo spragnionych krwi nieprzyjaciela. W tej sytuacji armie odgrywały role psich sfor, których zmagania obserwowali myśliwi, traktujący wojnę jako emocjonujące igrzysko. Gdyby sfora Lotha się zbuntowała, Loth i jego sojusznicy bez wahania połączyliby swe siły z Arturem dla zdławienia ludowej rebelii. Szlachetni panowie z wewnętrznych orbit wojsk po obu stronach byli na ogół w znacznie lepszych stosunkach z sobą wzajemnie niż z własnymi armiami. Żołnierzy używali wszak tylko do celów statystycznych i widowiskowych. Za dobrą wojnę uważali taką, w której ręce, nogi i głowy fruwają w powietrzu, a szczęk oręża rozbrzmiewa echem po wodach i lasach. Rzecz jasna, że fruwające ręce, nogi i głowy miały pochodzić od prostaków, za to szczęk oręża – które na ogół nie sięgało zakutych w stal torsów i kończyn – od żelaznej szlachty. Taka opinia o godziwej wojnie panowała w środowisku dowódców armii Lotha. Uważali oni, że wystarczy pozbawić głów odpowiednio dużą liczbę łyków i odpowiednio zademonstrować potęgę oręża angielskim dowódcom, aby Artur dalszy opór uznał za bezcelowy i ogłosił kapitulację. Wówczas ustalono by finansowe warunki traktatu pokojowego – innymi słowy: czysty zysk z okupu – i wszystko zostałoby mniej więcej po staremu, z tą tylko różnicą, że zniosło by się umowne pojęcie feudalnego suwerena, które w końcu tak czy owak było czystą fikcją. Rozumie się samo przez się, że wojna w stylu normańskim obfitowała w sztywne reguły gry, tak jak obfituje w nie polowanie na lisy. Mogła się odbyć tylko na wyznaczonym polu, pod warunkiem sprzyjającej pogody, a walczyło się według norm ustalonych w poprzednich bitwach. Artur przyjął inną koncepcję. Jego zdaniem napuszczanie na siebie nawzajem osiemdziesięciu tysięcy prostych ludzi, podczas gdy garstka opancerzonych jak czołgi facetów kombinowała jak pomnożyć łupy, było ze wszech miar niezgodne z zasadami sportu. Artur mierzył ręce, nogi i głowy miarą ich indywidualnych właścicieli – nawet jeśli właścicielami byli prości chłopi pańszczyźniani. To Merlin nauczył go nieufności wobec logiki, w myśl której można było plądrować wsie, rujnować gospodarstwa i mordować żołnierzy po to, aby samemu zagarnąć obfity łup, nie gubiąc włoska z głowy – tak jak to czynił legendarny Król Ryszard Lwie Serce. Król Artur zarządził, że w jego bitwie nie wolno brać łupów. Jego rycerze mieli walczyć nie z najemną piechotą wroga, tylko z rycerzami Konfederacji Celtyckiej. Piechota – jeśli taka jej wola – niech się bije z piechotą strony przeciwnej, skoro chodzi im o coś więcej niż tylko o podział łupów. Niech walczą, jak potrafią. Co się zaś tyczy szlachty – ta miała atakować szlachtę buntowników całkiem serio, jakby to byli prości żołnierze i nic więcej. Rycerze mieli przykazane nie bawić się w żadne konwencje i tańce z szablami, tylko prowadzić wojnę z rzeczywistym wrogiem, aż wrogowi odechce się wojaczki, gdy zobaczy, czym ona rzeczywiście pachnie. A po wojnie – Król Artur był tego całkowicie pewien – zadaniem jego życia będzie rozprawić się z wszelką Siłą, która drwi sobie z przyzwoitości. Trudno się zatem dziwić, że wojsko Króla Artura dało się wyspowiadać w noc przed bitwą. Coś z młodzieńczej wizji monarchy przeniknęło jednak sekretną drogą do serc dowódców i żołnierzy. Jakby nagle pojęli, że idea Okrągłego Stołu musi się urzeczywistnić przez czyny niebezpieczne, a czasem niegodne, które jednak prowadzić mają do godnego celu. Wszyscy czuli, że czeka ich bitwa krwawa, okrutna i bez nagrody. Bitwa, za którą nie dostaną nic, prócz niewymiernej w złocie świadomości, że uczynili, co do nich należało, i pokonali własny strach. Źli ludzie gardzą tego rodzaju satysfakcją, nazywają ją „romantyczną bohaterszczyzną”, lecz to bynajmniej nie ujmuje chwały bohaterom. Ta idea przepełniała serca młodzieńców, którzy klękali przed biskupami, aby przyjąć z ich rąk Boże Ciało. Wiedzieli, że wróg ma nad nimi trzykrotną przewagę; że ich ciepłe, młode ciała mogą stygnąć na ziemi o zachodzie słońca. Artur zaczął bitwę od karygodnego pogwałcenia reguł gry i w miarę rozwoju sytuacji dopuszczał się dalszych wykroczeń. Po pierwsze, nie odczekał do powszechnie przyjętej pory rozpoczynania walk. Obyczaj nakazywał, aby Artur dał wojsku spokojnie zjeść śniadanie, po śniadaniu przedefilował z nim przed armią Lotha i dopiero gdzieś około południa, gdy linie zostaną prawidłowo ustawione, dał sygnał do rozpoczęcia bitwy. Na ten sygnał rycerze Artura powinni byli rozpocząć krwawą rzeź piechoty armii Lotha, a rycerze Lotha powinni byli zrobić to samo w odniesieniu do piechoty Króla Artura. Słowem powinna była nastąpić krwawa jatka. Tymczasem Artur zaatakował nocą. Po ciemku, z zaskoczenia – co jest metodą prymitywną i niegodną dżentelmena – spadł jak jastrząb na obóz buntowników. Krew pulsowała mu w nabrzmiałych żyłach, a Ekskalibur opętańczo śmigał w dłoni. Nie przeląkł się trzykrotnej przewagi liczebnej. Jeśli chodzi o samych rycerzy, proporcje przedstawiały się jeszcze mniej korzystnie dla niego. Dość powiedzieć, że tylko jeden ze zbuntowanych królów – Król Stu Rycerzy – miał w swojej armii dwie trzecie całej liczby rycerstwa, które zasiąść miało ostatecznie przy Okrągłym Stole. Trzeba pamiętać, że to nie Artur rozpętał wojnę, aby walczyć we własnym kraju, setki mil od najbliższej granicy, z agresorem, którego niczym nie sprowokował. Padły namioty, stanęły pochodnie, błysnęły nagie ostrza i wrzask bitewny zmieszał się z jękiem zaskoczenia. Zgiełk, zjawy katów i zjawy ofiar na tle łuny pożaru – oto sceneria miejsca w Puszczy Sherwood, gdzie dzisiaj dęby tulą się do siebie. Początek był mistrzowski i z miejsca przyniósł przewagę atakującym. Jedenastu Królów i ich baronowie mieli już zbroje na sobie – ubieranie rycerza w zbroję trwało tak długo, że na ogół poświęcano na to całą noc przed bitwą. Gdyby nie to, zwycięstwo wojsk Artura byłoby niemal bezkrwawe. Skoro jednak panowie okazali się zakuci w stal, Artur przejął inicjatywę i nie wypuszczał jej z garści. Rycerze Pradawnych wycinali sobie mieczami drogę z ruin obozowiska, walcząc wręcz z rycerzami Króla Artura, którzy stawali im na drodze. Wreszcie udało im się skupić w zbrojny pułk – i nawet ten pułk, chociaż niekompletny, kilkakrotnie przewyższał liczebnie zastęp zbrojnych, którymi dysponował Król Artur. Lecz pułk Pradawnych, chociaż stosunkowo liczny, nie nawykł do walki bez żywej tarczy piechoty. Nie było czasu, aby ustawić wojsko w szyku, a większość łyków, którzy kręcili się bliżej szlachty, była zdemoralizowana i niekarna. Artur puścił własną piechotę pod wodzą Merlina do toczącej się na obrzeżach obozu walki z pieszymi wroga, sam zaś, wraz z kawalerią, dalej ostro nacierał na rycerzy. Zmusił ich do ucieczki i ścigał bez pardonu. Rycerze byli skrajnie oburzeni zachowaniem Króla, które poczytali sobie za osobistą zniewagę i przejaw bandytyzmu: kto to widział, rzucać się z bronią na barona, jak na byle bosego saskiego łyka? Lecz prawdziwie karygodnym przewinieniem Króla było to, że zaniedbał tychże właśnie łyków. Wojnę plemienną – a był to konflikt rzeczywisty, nawet jeżeli niegodny – pozostawił do rozegrania plemiennej piechocie pod dowództwem Merlina, w dodatku na terenie obozu, z którego właśnie uciekała jazda. Na jednego Germanina przypadało trzech Celtów, na szczęście osłabionych siłą zaskoczenia. Artur nie życzył Celtom źle – jego nienawiść skupiła się na przywódcach buntu, którym woda sodowa uderzyła do głów – wiedział jednak, że nie obejdzie się bez walki prostych ludzi. Naturalnie miał nadzieję, że walkę tę wygra jego lud. Sam jednak całą uwagę poświęcił dowódcom wroga. Karygodny błąd tej strategii stawał się z każdą chwilą bitwy coraz bardziej oczywisty. Jedenastu Królom udało się bowiem sklecić mur piechoty, za którym oczekiwali szarży Artura. Artur powinien był szarżować bez pardonu na ten kordon trzęsących portkami prostaków, nikogo nie oszczędzając. Lecz tego nie uczynił. Przegalopował przez pierścień piechoty nie tykając jej, jakby to wcale nie byli jego wrogowie, a całe ostrze szarży skierował na zbrojne centrum formacji nieprzyjaciela. Piechota Celtów z radością powitała ów dowód łaski. Najwyraźniej nie poczytywali sobie za wielki honor umrzeć za Lothian. Dyscypliny, jak to później ocenili generałowie rebeliantów, nie dało się nazwać iście piktyjską. Zaczęto szarżować. Może zdarzyło wam się na paradzie wojskowej widzieć szarżę kawalerii? Jeśli tak, to sami najlepiej wiecie, jak nieodpowiednim jest tu określenie „widzieć”. Szarżę bowiem przede wszystkim słychać. To grom, trzęsienie ziemi i wściekłe werble kopyt, spod których sypią się skry. I to nawet w przypadku lekkiej jazdy – a co dopiero ciężkiej! Wyobraźcie sobie szarżę, w której uczestniczą konie dwa razy cięższe niż te, których my używamy do polowań, a i ludzie na nich siedzący są dwa razy ciężsi niż współcześni jeźdźcy, ponieważ mają na sobie zbroję i dzierżą potężne tarcze. Weźcie też pod uwagę, że efektu akustycznego dopełnia piekielny szczęk i klangor krzyżowanej broni. Mundury zastąpcie w wyobraźni zgrzytliwymi pancerzami. Pancerze niby lustra rażą odbitym słońcem, a jeźdźcy, zamiast lekkich pik naszych lansjerów, trzymają w dłoniach stalowe włócznie. Ostrza włóczni chylą ku ziemi. Szarża rusza z kopyta. Ziemia dudni. Za jazdą fruwają fontanny kamieni i opadają na zryte kopytami pole. Przede wszystkim trzeba się bać nie ludzi, nie ich mieczy, ani nawet włóczni, lecz końskich kopyt. To one – transportery żelaznej falangi – panują nad polem walki wzdłuż i wszerz. Nie ma przed nimi ucieczki. Głośniejsze niż wszystkie werble, wszystko zetrą w pył na twardo ubitej ziemi. Rycerze konfederacji walecznie stawiali czoła bezczelnej napaści. Wytrzymali natarcie i odpowiedzieli atakiem na atak. Jednak nietypowość sytuacji, w której przeciwnik nie uszanował ich rangi społecznej, a na dodatek natarł arogancko z siłą czterokrotnie mniejszą-nie mówiąc już o tym, że nacierał raz po raz, bez chwili wytchnienia – wywarła pewien wpływ na morale rycerzy Lotha i jego sojuszników. Po jakimś czasie zaczęli cofać się przed szarżą, chociaż nadal w ordynku, i pozwolili się pędzić po obrzeżu rozległej sherwoodzkiej polany, która wyglądała jak ujście rzeki traw, z obu stron obrośnięte drzewami. W tej fazie walki kilku rycerzy popisało się wyjątkową dzielnością. Król Loth pokonał osobiście Sir Meliota de la Roche i Sir Clariance’a. Następnie, wysadzony z siodła przez Kaya, zręcznie dosiadł rumaka z powrotem, jedynie po to, aby podstawić ramię pod miecz samego Artura, który był wszędzie jednocześnie – młody, triumfujący, ogarnięty euforią walki. Jak na dowódcę, Loth miał w sobie zbyt wiele kapralskiej służbistości, nie mówiąc o tym, że był raczej tchórzliwy. Trzeba mu jednak przyznać pewne zdolności taktyczne. Około południa zorientował się, że narzucono mu oto nową formę wojny, która wymaga zmiany taktyki obronnej. Demoniczna jazda Króla Artura zupełnie nie interesowała się łupami. Wyglądało raczej na to, że jest gotowa tak długo walić własnym łbem o mur kawalerii Lotha, aż go przebije. Król Loth postanowił zmęczyć przeciwnika. Na pośpiesznej naradzie wojennej za linią frontu postanowiono, że Loth z czterema innymi królami i połową wojska wycofa się w drugi koniec polany i tam przygotuje nowe pozycje. Pozostałych sześciu królów mogło całkiem skutecznie zatrzymać Anglików, a w tym czasie reszta, która oddali się po wodzą Lotha, odpocznie i zreformuje szyki. Kiedy już obejmą nowe pozycje, sześciu królów awangardy wycofa swoje oddziały przez linię Lotha, którego wypoczęte wojsko w ten sposób stanie na froncie. Rozdzielili się zgodnie z planem. Artur uznał moment podziału wojsk przeciwnika za sposobność, na którą właśnie czekał. Zaraz posłał koniuszego w głąb lasu. Zawarł bowiem układ o wzajemnej pomocy z dwoma francuskimi królami, Banem i Borsem, którzy przybyli mu na odsiecz z Francji, wiodąc około dziesięciu tysięcy żołnierzy. Francuzi siedzieli w puszczy po obu stronach polany jako wojskowe rezerwy. To właśnie na nich Król Artur usiłował naprowadzić wroga. Koniuszy pogalopował w las, spomiędzy gęstych dębów błysnęły pancerze – i Loth dał się złapać w pułapkę. Zauważył ukryte oddziały tylko z jednej strony, tam, gdzie Bors właśnie rozwijał szyki. Nie przyszło mu do głowy, że na przeciwległym skrzydle czai się Ban. W tej sytuacji Lothowi zaczęły wysiadać nerwy. Był ranny w ramię, otoczony przez wroga, który drwił sobie najwyraźniej ze śmierci dżentelmena na polu bitwy, a teraz jeszcze na dodatek wpadł w pułapkę. „Broń nas, Panie, przed śmiercią i niecnym podstępem”, miał ponoć wówczas rzec, jak notują kroniki, „bo widzę, że marny nasz los”. Odłączył od swoich wojsk Króla Caradosa z mocnym oddziałem, aby ten stawił opór Królowi Borsowi, a ledwie to uczynił, ujrzał, że na hasło drugiego posłańca Artura z przeciwległej ściany lasu wyrasta armia Króla Bana. Loth nadal miał, co prawda, przewagę liczebną, ale na ten widok nerwy wysiadły mu z kretesem. „Ha!”, przemówił rzekomo do Księcia Cambeneta: „Klęska nas chyba nie minie”. Podobno nawet zaszlochał „z wielkiej żałości i upokorzenia”. Carados został wysadzony z siodła, a oddział jego rozbity przez Króla Borsa. Awangarda sześciu królów ledwo zipała pod ciosami szarży Artura. Loth, z dywizją Króla Morganore’a, zwrócił się frontem do Króla Bana, pragnąc odeprzeć jego atak. Gdyby słońce zaszło o godzinę później, rebelia zostałaby stłumiona jeszcze tego samego dnia. Ale słońce zaszło tak jak miało zajść, przychodząc w sukurs Pradawnym, a księżyc był w tej kwadrze niewidoczny. Artur odwołał wojska z placu boju, a stwierdziwszy – i słusznie – że armia przeciwnika jest kompletnie zdemoralizowana, pozwolił ludziom wyspać się aż do rana, z bronią u boku, pod ochroną nielicznych, lecz za to czujnych wartowników. Wycieńczone oddziały wroga, które poprzednią noc miast przespać przegrały w kości, tej nocy znów nie spały, trwając na posterunkach albo na naradach. Jak wszystkie armie, które kiedykolwiek walczyły przeciwko Gramarii, armie Jedenastu nie miały do siebie wzajem za grosz zaufania. Poza tym wszyscy dowódcy spodziewali się powtórzenia nocnego ataku. Przygnębieni klęską rycerze nie mogli się pogodzić co do kapitulacji lub dalszej walki. Dopiero o pierwszym brzasku król Loth zdołał przeforsować swoje stanowisko. Resztki piechoty miały być, zgodnie z planem bojowym Lotha, puszczone luzem jak bydło – niech każdy ratuje własny zadek jak potrafi. Rycerze natomiast mieli utworzyć jedną zwartą falangę i wspólnym frontem stawić opór szarżom, a ktokolwiek zbiegłby z pola walki, miał być na miejscu stracony za tchórzostwo. Artur uderzył na nich z samego rana, zanim zdążyli do końca uformować szyki. Na początek, zgodnie ze swoją taktyką, wysłał tylko niewielki oddziałek czterdziestu włóczni. Mężna bojówka szturmowa ochoczo podjęła dzieło poprzedniego dnia. Galopem dopadli linii Lotha, wbijali się w nią lub ją nawet łamali i po błyskawicznym odwrocie, reformując szyk, uderzali na nowo. Żelazny oddział cofał się przed ich kąśliwymi atakami, już całkiem pozbawiony ducha i wiary w zwycięstwo. W południe trzej królowie uderzyli pełną siłą, zadając decydujący cios. Huknęło, jakby wielki, przeciągły grzmot runął na pole bitwy, frunęły w górę połamane drzewce, konie stanęły dęba przed dzikim żywiołem, a puszcza zadrżała od wrzasków i jęków. W chwilę potem nienaturalna cisza zaległa nad zdeptaną murawą, zrytą końskimi kopytami i usianą resztkami śmiercionośnych narzędzi, między którymi noga za nogą człapały konie z milczącymi jeźdźcami na grzbietach. Po zorganizowanym rycerstwie celtyckim nie było ani śladu. Merlin spotkał Króla na drodze do Sorhaute. Czarodziej szedł pieszo i wyglądał na zmęczonego. Miał na sobie kolczugę rycerza piechoty, w której uparł się walczyć. Niósł wiadomość, że klany piesze gotowe są ogłosić kapitulację. ROZDZIAŁ XIII W blasku wrześniowego księżyca, kilka tygodni później, król Pellinore i jego narzeczona siedzieli na wysokiej skale i wpatrywali się w morze. Wkrótce mieli wyjechać do Anglii, aby tam wziąć ślub. Król obejmował narzeczoną wpół i przytulał policzek do jej głowy. Świat dokoła jakby dla nich nie istniał. – Ale Dornar to wyjątkowo śmieszne imię – mówił Król. – Skądże ci przyszło do głowy? – Nie mnie, lecz tobie, Pellinorze. To tyje wymyśliłeś. – Naprawdę? – Oczywiście, Aglovale, Percivale, Lamorak i Dornar. – Moje kochane cherubinki! – wzruszył się Król. – Istne cherubinki! Co to właściwie są te cherubinki? Za ich plecami wiekowe zamczysko wznosiło się złowieszczo na tle gwiaździstego nieba. Stłumione krzyki dobiegały od Okrągłej Wieży, ze szczytu której Grummore i Palomides kłócili się z Bestią Dyżurną. Bestia nadal pałała gorącą miłością do swojej atrapy i twardo kontynuowała oblężenie zamku, przerwane tylko na parę godzin w dniu powrotu pokonanej armii Lotha. Angielscy rycerze ze zdumieniem dowiedzieli się, że przez cały czas swojego pobytu na wyspie pozostawali w stanie wojny z Orknejami. Niestety, było już za późno, aby się do tego faktu ustosunkować, gdyż wojna została zakończona. Wszyscy znaleźli się wreszcie na terenie zamku. Mostu zwodzonego od wielu dni nie opuszczano, a Glatisanta leżała u stóp wieży w księżycowym blasku, od którego jej łeb lśnił, jakby był ze srebra. Pellinore kategorycznie zabronił ją zabijać. Któregoś dnia pod zamkiem pojawił się Merlin z plecakiem i w ogromnych turystycznych butach. Zamek leżał na szlaku jego północnej wędrówki. Gładki, śnieżnobiały i połyskliwy, Merlin wyglądał jak węgorz w ślubnej podróży na Morze Sargassowe, a to dlatego, że zbliżała się pora Niume. Szedł zatopiony w myślach, gdyż cały czas usiłował sobie przypomnieć tę ważną rzecz, o której miał koniecznie powiedzieć uczniowi, dlatego tak niechętnie rozmawiał z rycerzami o swoich kłopotach. – Szanowny panie! – zawołali go ze szczytu wieży. – Chodzi o Bestię Dyżurną! Królowa Lothian i Orknejów wpadła z jej powodu w wisielczy humor! – Pewni jesteście, że to z powodu Bestii? – Absolutnie pewni, dobrodzieju, Bestia trzyma nas w oblężeniu. – My sami, o czcigodny – biadolił do wtóru Sir Palomides – mieliśmy nieostrożność przebrać się za coś w rodzaju tej Bestii. Widziała, jak wchodzimy do tego zamku. Stworzenie owo zdradza – ehem! – objawy silnego ku nam afektu. Nie chce stąd odejść, przekonane, że ukochany jej pozostaje na terenie zamku. W związku z powyższym opuszczenie mostu grozi nieprzyjemnymi konsekwencjami. – Powinniście jej samej to wszystko powiedzieć. Wyjdźcie na mury i wyjaśnijcie stworzeniu pomyłkę. – Myślisz pan, że zrozumie? – Bądź co bądź – rzekł czarodziej – jest to bestia magiczna. Istnieje prawdopodobieństwo, że zrozumie. Niestety, próba wyjaśnienia spaliła na panewce. Bestia patrzyła na nich jak na kłamców. – Hej, Merlinie! Proszę jeszcze nie odchodzić! – Muszę iść – odrzekł pogrążony w myślach czarodziej. – Muszę koniecznie coś gdzieś zrobić, tylko nie pamiętam co. Na razie idę dalej swoją trasą. Mam spotkanie z mistrzem Bleise w North Humberlandii. Mistrz spisze kronikę bitwy, potem będziemy we dwóch obserwowali dzikie gęsi, a potem... właśnie tego nie pamiętam. – Merlinie, słuchaj, Bestia nam nie wierzy! – Trudno – odparł czarodziej głosem zatroskanym. – Ja nie mogę tu zostać. Wybaczcie, panowie. Wytłumaczcie mnie, proszę, przed Królową Morgause i przekażcie jej moje uszanowanie. To rzekłszy, Merlin wspiął się na palce i zaczął kręcić piruety, szykując się do zniknięcia. Tylko niewielką część trasy pokonywał pieszo. – Merlinie! Merlinie! Chwileczkę! Merlin, który już zdążył zniknąć, pojawił się jeszcze na moment i ze złą miną zapytał: – O co chodzi? – Bestia nie chce nam wierzyć. Co robić? Merlin zmarszczył brwi. – Poddajcie ją psychoanalizie – poradził po chwili namysłu i znowu zaczął kręcić się na palcach. – Czekaj, Merlinie! Powiedz jak to się robi? – Zwyczajnie. – Jak to zwyczajnie? – krzyknęli zrozpaczeni. Lecz Merlin zniknął na dobre i tylko jego glos pozostał jeszcze w powietrzu. – Wypytajcie ją o sny i tak dalej. Porozmawiajcie z nią o życiu. Byleby nie za dużo Freuda. Tak poinstruowani, Grummore i Palomides wzięli się do dzieła najlepiej jak umieli. Na króla Pellinore’a nie było co liczyć, gdyż miał ważniejsze sprawy. – Więc to jest tak – wrzeszczał do Bestii z wieży Sir Grummore. – Kurka składa jajko, a potem... Sir Palomides przerwał mu w pół zdania, aby wygłosić pogadankę o kwiatkach i motylkach. W głębi zamku, w królewskiej komnacie, Król Loth i jego małżonka spoczywali w małżeńskim łożu. Król spał głęboko, strudzony wysiłkiem pisania pamiętników z ostatniej wojny. Nie miał zresztą powodu do bezsenności. Co innego Morgause – ta nie zmrużyła oka. Nazajutrz wybierała się do Carlion, na ślub Pellinore’a. Wybierała się – tak przynajmniej tłumaczyła mężowi – jedynie po to, by prosić Króla o łaskę. Zabierała z sobą dzieci. Lothowi nie podobał się ten projekt i miał ochotę zabronić rodzinie wyjazdu, ale Królowa umiała sobie radzić z zakazami męża. Zręcznie zsunęła się z łoża i podeszła do swojego kufra. Od powrotu armii do zamku wiele słyszała o Arturze – o jego sile fizycznej, uroku, niewinności i łaskawości. Nawet pokonani wrogowie, mimo zawiści i podejrzliwości, musieli przyznać, że Artur jest wspaniały. Mówiono też o niejakiej Lionorze, córce Księcia Sanama, z którą młody władca rzekomo romansował. Królowa po ciemku otworzyła kufer i stanęła przy snopie księżycowego blasku, który padał z okna. Wyjęła z kufra coś bardzo długiego i podniosła do góry. Była to taśma. Czar z taśmą był mniej okrutny niż z czarnym kotem, za to groźniejszy w skutkach. W fachowej terminologii nazywano go po prostu „sznurkiem”. Niemało takich „sznurków” spoczywało w tajemnych kufrach Pradawnych. Czar ten należał raczej do gatunku tricków, a nie magii właściwej. Morgause uzyskała taśmę z ciała pewnego żołnierza, którego zwłoki jej małżonek przywiózł z wojny, celem pogrzebania ich na Orkadach. Taśmę wycinało się z ludzkiej skóry, poczynając od prawego ramienia. Nóż – podwójnym nacięciem, aby powstał równy pas – wędrował następnie w dół po zewnętrznej części prawej ręki, wokół kolejnych palców – jakby po szwie rękawiczki – i wewnętrzną stroną ręki aż pod pachę. Dalej wzdłuż boku i nogi ku stopie, wewnętrzną stroną nogi w górę, i tak dalej, aż opasawszy całą sylwetkę dotarł do tego prawego ramienia, z którego zaczynał wycinanie „sznurka”. Taśma była długa. A oto jak używało się „sznurka”. Należało zaskoczyć ukochanego we śnie. Nie budząc go, trzeba mu było zarzucić taśmę na głowę i związać w kokardę. Jeśli przedmiot zabiegów obudził się w czasie tej czynności, czekała go śmierć przed upływem roku. Jeśli się nie obudził, zakochiwał się w wykonawczyni tricku. Królowa Morgause stała w blasku księżyca i przeciągała „sznurek” między palcami. Czterej synowie Królowej również nie spali. Nawet nie było ich w sypialni. Podczas gdy rodzice spożywali uroczystą kolację, chłopcy podsłuchiwali ze schodków i dowiedzieli się, że matka zabiera ich do Anglii. Znajdowali się w maleńkim kościółku Men, a właściwie kaplicy, mierzącej nie więcej niż dwadzieścia stóp kwadratowych, za to tak starej jak samo chrześcijaństwo na wyspach. Kościółek zbudowany był, podobnie jak wielki mur, z nieociosanego kamienia, a blask księżyca wpadał przez okno bez szyby prosto na kamienny ołtarz. Misa na wodę święconą, którą oświetlał księżyc, była po prostu wydrążonym kamieniem, osłoniętym cienką kamienną pokrywą. Dziatwa Orknejów przyklękła w domu przodków. Modlili się o dochowanie wierności matce i pamięci świętej kornwalijskiej zemsty, którą im matka przekazała, a także o to, by nigdy nie przyszło im zapomnieć owianej wieczną mgłą krainy Lothian, którą rządził ich ojciec. Za oknem chudy księżyc sterczał na sztorc w przepastnym czarnym niebie jak zakrzywiony pazur czarownicy, a wiatrowskaz w kształcie wrony ze strzałą w dziobie wskazywał południe. ROZDZIAŁ XIV Na szczęście dla Sir Palomidesa i Sir Grummore’a, Bestia Dyżurna dała się przekonać dosłownie w ostatniej chwili przed wyruszeniem ślubnego orszaku. W przeciwnym razie nasi dwaj rycerze nie mogliby ruszyć się z zamku Orknejów i wesele przeszłoby im koło nosa. I tak musieli tam siedzieć aż do rana, gdyż Bestia, otrząsnąwszy się z szoku, skierowała swoje uczucia innym torem. Całą miłość przelała na zdolniejszego z dwóch psychoanalityków – Sir Palomidesa – jak to się często zdarza w psychoanalizie. Kategorycznie odmówiła dalszego związku z poprzednim panem. Wobec powyższego Król Pellinore – acz nie bez żalu za tym, co minęło – scedował swoje prawa do ścigania Bestii na Saracena. Dlatego, chociaż autor Malory poucza nas niejednokrotnie w swoim dziele, że tylko członek rodu Pellinore’ow zdolny był ująć Bestię, w końcowych partiach dziejów Króla Artura ścigają Sir Palomides. Prawdę mówiąc, kwestia, kto ją ma łapać, jest bez znaczenia, bo i tak nikomu się to nigdy nie udało. Długi marsz na południe, do Carlion, z licznymi bagażami i konną eskortą pod łopocącymi chorągwiami, był dla wszystkich nie lada przeżyciem. Tabor sam w sobie był interesujący. Składał się z szeregu zwykłych wozów, wyposażonych w maszty flagowe, między którymi rozpięto hamaki. Leżący w takim hamaku nie odczuwał podczas jazdy właściwie żadnych wstrząsów. Nasi dwaj rycerze jechali konno za królewskim orszakiem, zachwyceni, że udało im się mimo przeciwności losu opuścić zamek i uczestniczyć w weselu. Wśród gości nie zabrakło Świętego Toirdealbhacha z Matką Morlan; zanosiło się na podwójny ślub. Pochód zamykała Bestia Dyżurna, która ani na moment nie spuszczała z oka Sir Palomidesa, obawiając się ponownego zawodu. Wszyscy święci powyłazili z uli, żeby im pomachać. Machali Fomorianie, Fir Bołgi, Tuatha de Danaanowie, Starowiny i cała reszta, która bez obawy wyległa pod skały, kurhany, góry, bagna i kopce. Jelenie i jednorożce ustawiły się szeregami na graniach, chcąc też pożegnać weselników. Rybołówki z rozszczepionymi ogonkami nadleciały od ujścia rzeki, skrzecząc rozgłośnie, jakby stanowiły podkład dźwiękowy sceny w porcie w słuchowisku radiowym; białorzytki i świergotki towarzyszyły orszakowi po bokach, polatując od skałki do skałki; górą krążyły orły, sokoły wędrowne, kruki i smugi torfowego dymu, który ich ścigał od zamku, jakby chciał koniecznie po raz ostatni połaskotać ich nozdrza; rytualne ołtarze i starodawne wieże obserwacyjne pyszniły się w pełnym blasku słońca prehistorycznym kunsztem murarskim swoich budowniczych; pstrągi morskie i łososie wystawiały z wody lśniące głowy; polanki, góry i zarośnięte wrzosem stoki najpiękniejszej krainy na świecie przyłączyły się do pochwalnego chóru i świat galicki z całej duszy śpiewał chłopcom donośny czarodziejski hymn: Nie zapomnijcie nas! Jeżeli już sam marsz budził w dzieciach nadzwyczajne emocje, to wspaniałości stołecznego Carlionu dosłownie zaparły im dech w piersiach. Dokoła królewskiego zamku rozciągała się sieć ulic – nie, jak u nich w domu, pojedyncza ulica; przy ulicach zaś stały zamki królewskich wasali, klasztory, kaplice, kościoły katedry, targowiska i domy kupców. Kręciły się tam setki ludzi, strojnych w błękity, czerwienie, zielenie i wszelkie inne jaskrawe kolory. Jedni nieśli na ramionach kosze na zakupy, inni pędzili przed sobą gęsi albo ubrani w liberię możnego pana spieszyli załatwić polecenia służbowe. Dzwoniły dzwony, biły zegary na wieżach, łopotały sztandary – powietrze nad miastem zdawało się żyć własnym życiem. Pełno było psów, osłów, koni w czaprakach, duchownych i chłopskich wozów, których koła skrzypiały jak nieszczęście, i pełno budek, w których sprzedawano lukrowane pierniki, i sklepików, wystawiających na pokaz rozmaite części uzbrojenia w najmodniejszych wzorach i kolorach. Kupcy handlowali jedwabiem, przyprawami korzennymi i klejnotami. Nad każdym sklepem wisiał szyld z wymalowanym symbolem cechu, tak jak dziś wiszą szyldy nad barami i restauracjami. Służba krążyła po winiarniach, stare kumoszki targowały się o ceny jaj, wędrowni ptasznicy dźwigali klatki z sokołami na sprzedaż, stateczni panowie pysznili się złotymi łańcuchami, ogorzali wieśniacy pokazywali na ogół gołe plecy, przesłonięte tu i ówdzie skrawkami zwierzęcych skórek, chartom stale plątały się smycze, niezwykli kupcy ze Wschodu oferowali na sprzedaż papugi, urodziwe damy spacerowały w spiczastych, jak dla pajaców, kapeluszach, z powiewającymi na czubkach welonami, a czasem przed taką damą szedł paź z książką do nabożeństwa, na znak, że pani udaje się do kościoła. Miasto Carlion okolone było warownym barbakanem: mur wokół tętniącej życiem scenerii zdawał się nie mieć końca. Co dwieście jardów barbakan miał wieżę obserwacyjną, a do miasta wejść można było przez jedną z czterech wielkich bram. Kto przybywał do Carlion od strony równiny, tego z daleka witał widok zamkowych i kościelnych wież w gęstym szyku wyrastających z muru. Wyglądało to jak dorodny kwiat w doniczce. Król Artur z największą radością powitał starych przyjaciół i wysłuchał nowiny o zaręczynach Pellinore’a. Pellinore był pierwszym rycerzem, do którego młody Król, jeszcze jako chłopczyna, w Puszczy Dzikiej, zapałał sympatią, toteż teraz postanowił wyprawić mu weselisko jakiego jeszcze nie było. Zarezerwowano na ten dzień katedrę w Carlion i nie szczędzono wysiłków dla zapewnienia wszystkim gościom wyśmienitej zabawy. Uroczystą mszę weselną koncelebrował tak wielki zastęp kardynałów, biskupów i nuncjuszów, że w ogromnej świątyni zdawało się nie być ani zakamarka bez purpury, szkarłatów, kadzideł i ministrantów dzwoniących srebrnymi dzwoneczkami. Co chwila jakiś mały ministrant pędził do biskupa, gorliwie dzwoniąc dzwonkiem. Od czasu do czasu nuncjusz rzucał się na kardynała i okadzał go od stóp do głów. Wszystko razem przypominało wojnę kwiatów. Tysiące świec płonęło przed wspaniałymi ołtarzami. Gdzie spojrzeć, wprawne, świątobliwe dłonie rozpościerały małe obrusiki, wznosiły w górę księgi, błogosławiły zawzięcie, chlapały wokoło święconą wodą lub z namaszczeniem prezentowały publiczności Boże Ciało. Muzyka była niebiańska i gregoriańska, i ambrozjańska, a kościół pękał w szwach od natłoku ludzi. Obuci w sandały mnisi, braciszkowie i opaci przeróżnych zakonów wymieszali się w tłumie z rycerzami, których zbroje płonęły w blasku świec. Zjawił się nawet biskup franciszkański, na szaro, w czerwonej czapeczce. Ornaty i mitry były na ogół szczerozłote, wysadzane brylantami, a od ich zakładania i zdejmowania szeleściło donośnie w całej katedrze. Co się tyczy łaciny, to porozumiewano się w tym języku z niezwykłą sprawnością i w takim tempie, że stropy drżały od dopełniaczy liczby mnogiej, a pasterskich pouczeń, pochwał i błogosławieństw krążyła w powietrzu taka masa, że cud iż wszyscy zgromadzeni nie poszli żywcem do nieba. Nawet sam Papież, któremu jak najbardziej zależało na tym, by rzecz nie przeszła bez rozgłosu, udzielił zaocznych odpustów bardzo wielu obecnym. Po ślubie odbyła się uczta weselna. Król Pellinore i Królowa Małżonka, którzy przez cały czas trwania poprzedniej ceremonii stali na baczność, trzymając się za ręce – za nimi Święty Toirdealbhach z Matką Morlan – oszołomieni iluminacją świec, wonią kadzideł i prysznicami święconej wody – zostali teraz usadzeni na honorowych miejscach. Usługiwał im sam król Artur, z każdym podejściem do królewskiej pary zginający kolano. Nie macie pojęcia, jaka oczarowana była Matka Morlan. Podano pawia w cieście, węgorze w galarecie, krem Devonshire, jeżozwierza w sosie curry, sałatkę owocową z lodem i dwa tysiące przekąsek. Biesiadzie cały czas towarzyszyły przemówienia, pieśni, toasty i trącanie się kielichami. W pewnej chwili do pana młodego przybył pędem kurier z North Humberlandii z telegramem: „Najserdeczniejsze życzenia od Merlina. Stop. Prezent pod tronem. Stop. Pozdrowienia dla Aglovale’a, Percivale’a, Lamoraka i Dornara”. Kiedy ucichła wrzawa wokół telegramu i wygrzebano spod tronu ślubny prezent, młodzież rozpoczęła najrozmaitsze gry i zabawy. Przewodził im młody paź ze świty Króla Artura, syn Arturowego sojusznika spod Bedegraine, Bana, Króla Benwick. Na imię miał Lancelot. Bawiono się w łowienie jabłek ustami, w cymbergaja, w ciuciubabkę, a także wystawiono sztukę kukiełkową pod tytułem Mac i pasterze, która wszystkich bardzo rozśmieszyła. Święty Toirdealbhach skompromitował się, niestety, ogłuszając pewnego biskupa swoją słynną pałką w sporze o byka zwanego Laudabiliter. Przyjęcie skończyło się o bardzo późnej godzinie uroczystym odśpiewaniem pieśni Auld Lang Syne. Królowi Pellinore’owi było niedobrze. Królowa Pellinorowa położyła go do łóżka, tłumacząc, że to wszystko z nadmiaru emocji. W dalekim kraju North Humberlandii Merlin jak oparzony wyskoczył z pościeli. Razem z mistrzem wstali poprzedniego dnia o bladym świcie, by obserwować gęsi, więc Merlin kładł się spać bardzo zmęczony. A we śnie nagle przypomniało mu się – no oczywiście! W chaosie spraw zapomniał zdradzić Arturowi imię jego matki! Ględził bez końca o Utherze Pendragonie, o Okrągłych Stołach, o wojnach, Ginewrach, pochwach na miecze, przeszłości i przyszłości – a zapomniał o rzeczy najważniejszej! Matką Artura była Igraine – ta sama Igraine, którą zły król porwał z zamku Tintagil; ta, o której opowiadały sobie w Okrągłej Wieży na początku tej opowieści dzieci Orknejów. Artur został poczęty tej samej nocy, której Uther Pendragon wtargnął do zamku Igraine. Ponieważ obyczaj nie pozwalał Utherowi poślubić wdowy przed końcem żałoby po pierwszym mężu, Artur przyszedł na świat za wcześnie – jego rodzice jeszcze nie byli małżeństwem. Dlatego oddano go na wychowanie do Sir Ectora. Nikt o tym nie wiedział, oprócz Medina i Uthera. A Uther już nie żył. Nawet Igraine nie wiedziała, gdzie odesłano jej syna. Merlin stał boso na zimnej posadzce i kiwał się na piętach. Gdybyż od razu zakręcił pirueta i przeniósł się do Carlion nim będzie za późno! Niestety, był zmęczony, oszołomiony nagłym przypomnieniem i pijany snem. Uznał, że wystarczy, jeśli uda się do Carlion nazajutrz z rana – sam dobrze nie pamiętał, czy ma się cofać w czasie, czy wybiegać naprzód. Wyciągnął ku pościeli żylastą dłoń. Postać Nimue już rysowała się w jego sennej wyobraźni. Runął na łoże, brodą pod kołdrę, nosem w poduchę. Spał jak kamień. Król Artur rozsiadł się wygodnie w pustej sali tronowej. Jeszcze przed chwilą wychylał szklaneczkę na dobranoc w gronie ulubionych rycerzy, a teraz był zupełnie sam. Miał za sobą męczący dzień mimo że cieszył się na ogół niespożytą energią młodości więc złożył głowę na oparciu tronu, rozpamiętując ślubną uroczystość. Od dnia, w którym wyciągnął miecz z kamienia i został Królem, bił się nieustannie, a ciągłe napięcie walk uczyniło zeń wspaniałego mężczyznę. Teraz nareszcie wszystko wskazywało na to, że będzie mógł zażyć spokoju. Rozmyślał o urokach spokojnego życia, o tym, że kiedyś się ożeni, jak mu to przepowiadał Merlin, i że założy rodzinę. Myśląc o tym, wyobrażał sobie najpierw Nimue, a potem jakąś inną piękną kobietę. Usnął. Ocknął się z niepokojem i ujrzał przed sobą czarnowłosą, niebieskooką piękność w koronie na głowie. Czwórka nieokrzesanych smarkaczy z północy stała za matką w pozach zarazem wstydliwych i wyzywających. Piękna dama zwijała długą taśmę. Królowa Morgause celowo trzymała się z dala od biesiadnego stołu. Starannie wyliczyła moment ataku. Młody Król zobaczył ją oto po raz pierwszy w życiu, a wyglądała wyjątkowo ponętnie. Trudno powiedzieć, jak to się zaczyna. Może „sznurek” rzeczywiście działał cuda. A może fakt, że Królowa Morgause była dwa razy starsza od Artura dawał jej dwakroć więcej siły. A może wszystkiemu winna była prostota młodzieńca, która kazał mu widzieć bliźnich tak, jak oni sami pragną być widziani. Może wreszcie nie znającemu nigdy macierzyńskiej miłości, obraz wzorowej matki w otoczeniu gromadki dzieci zapadł w serce i wzbudził gwałtowne uczucie. Bez względu na to, którą interpretację przyjmiemy za słuszną, dość powiedzieć, że w dziewięć miesięcy później Morgana powiła dzieciątko, którego ojcem był jej przyrodni brat. Chłopcu dano na imię Mordred. A oto drzewo genealogiczne Mordreda, takie jak je po latach wyrysował Merlin: Książę Kornwalii = Igraine = Uther Pendragon Morgana le Fay Elaine Loth = Morgause = Artur Gawaine Agravaine Gaheris Gareth Mordred Powinniście przestudiować ten schemat co najmniej dwa razy, jak zadaną lekcję historii, gdyż właśnie powyższe drzewo genealogiczne legło u podstaw tragedii Króla Artura. Poeta Sir Thomas Malory swą bardzo długą księgę o nim zatytułował Śmierć Artura. Mimo iż dziewięć dziesiątych dzieła traktuje o turniejach rycerskich, poszukiwaniu świętego Graala i innych równie przyjemnych rozrywkach, to przedmiotem całej narracji jest dociekanie przyczyn, które w końcu zgotowały dzielnemu młodzieńcowi mamy los. Dzieje Artura są klasyczną tragedią typu arystotelesowskiego: historią grzechu, który powraca do swoich korzeni. Dlatego musimy zwrócić szczególną uwagę na pochodzenie Mordreda, syna Króla Artura, i pamiętać, kiedy przyjdą po temu powody, że Król dzielił łoże z rodzoną siostrą. On sam nie wiedział o tym; możliwe, że to wszystko wyłącznie jej wina – jednak w tragedii, jak uczy historia, niewinność nie jest wystarczającym usprawiedliwieniem. EXPLICIT LIBER SECUNDUS Incipit Liber Tertius Rycerz spod Ciemnej Gwiazdy Nie – rzekł Sir Lancelot – ... bo raz zhańbiony już nigdy nie odzyska dobrej sławy. ROZDZIAŁ I Na zamku Benwick młody Francuzik przyglądał się własnemu odbiciu w wypolerowanej pokrywce czajnika. Wypukła powierzchnia łyskała w słońcu upartym, metalicznym blaskiem. Właściwie to niewiele się różniła od dzisiejszych wojskowych hełmów – krótko mówiąc: lustro z niej było żadne, ale lepszego chłopiec nie mógł zdobyć. Podejrzewał, że coś z nim jest nie w porządku. To poczucie niestosowności miało mu towarzyszyć całe życie, nawet wtedy, gdy zyskał sławę i podziw świata: gdzieś w głębi serca czaił się wstyd, którego Lancelot wcale nie rozumiał. Tym bardziej więc my nie musimy go rozumieć. Nie będziemy wściubiać nosa w sprawy, w które nie wnikał nawet sam zainteresowany. W zbrojowni – gdyż tam właśnie znajdował się chłopiec – gęsto było od rozmaitych narzędzi walki. Lancelot niedawno odłożył ciężarki połączone liną, zwane przezeń „odważnikami”, którymi przez dwie godziny kręcił w powietrzu, nucąc pod nosem piosenkę bez melodii i bez słów. Miał piętnaście lat. Niedawno powrócił z Anglii, gdzie jego ojciec – Ban, Król Benwicku – pomagał angielskiemu królowi zdławić rebelię. Pamiętacie zapewne, że Artur postanowił łowić swoich rycerzy póki młodzi i szkolić ich dla potrzeb Okrągłego Stołu. Na Lancelota zwrócił uwagę podczas uczty, gdyż młodzieniec przodował we wszystkich niemal zawodach. Ćwicząc gorliwie ciężarkami przy akompaniamencie mruczanki bez słów, Lancelot rozmyślał o Królu Arturze. Pokochał go bowiem całym sercem. Właśnie z tej miłości tak pilnie wywijał odważnikami. Wspominał przy tym, słowo po słowie, jedyną rozmowę, jaką odbył ze swoim idolem. Król skinął na Lancelota, gdy ten wsiadał na statek do Francji – wcześniej Król Artur i Król Ban wymienili pożegnalny pocałunek – i poprowadził go w ustronny kąt pokładu. Tłem ich rozmowy były herbowe żagle floty Króla Bana, marynarze wspinający się po linach, warowne wieżyczki, łucznicy i srebrzystobiałe mewy. – Lance – wezwał go po imieniu Król. – Pozwól na chwilę. – Sir. – Obserwowałem cię podczas gier towarzyszących uczcie. – Sir. – Wygrałeś prawie wszystkie, nie mylę się? Lancelot skromnie spuścił oczy zbieżnym zezem. – Chciałbym zebrać wielką gromadę zwycięzców gier i zabaw: są mi potrzebni do realizacji pewnego projektu. Dotyczy on przyszłych czasów, kiedy zostanę prawdziwym królem i zaprowadzę spokój w państwie. Czy chcesz pomagać mi, gdy już osiągniesz odpowiedni wiek? Chłopiec przestąpił niepewnie z nogi na nogę i znienacka zerknął na rozmówcę. – To rzecz rycerska – wyjaśnił Artur. – Pragnę powołać związek rycerski do walki z przemocą, trochę na wzór Stowarzyszenia Orderu Podwiązki. Chciałbyś do niego należeć? – Tak. Król przyjrzał mu się bacznie: trudno było poznać, czy chłopiec jest zadowolony, czy przestraszony, czy też po prostu grzeczny. – Rozumiesz, o czym mówię? Lancelot nareszcie odzyskał mowę. – We Francji nazywamy to Fort Mayne – odpowiedział. – Najsilniejszy z klanu zostaje przywódcą i robi, co mu się podoba. Stąd nazwa Fort Mayne. Rozumiem, że Wasza Miłość chce położyć kres Sile Pięści, tworząc zespół rycerzy, którzy wierzą w sprawiedliwość, a nie w przemoc. Owszem, bardzo chciałbym w czymś takim uczestniczyć. Tylko najpierw muszę dorosnąć. Dziękuję Waszej Miłości. Chyba czas już na mnie. Statek oddalał się od brzegów Anglii.W czasie podróży chłopiec stał na dziobie statku i nie odwracał się, nie chcąc zdradzić swych uczuć. Pokochał Artura już w noc uczty weselnej Króla Pellinore’a. Teraz wiózł do Francji, ukryty w zakamarku serca, obraz pogodnego władcy Północy, siedzącego za biesiadnym stołem, opromienionego chwałą zwycięskich bitew. W czarnych oczach wpatrzonych w pokrywkę czaił się jeszcze sen, który nawiedził Lancelota minionej nocy. Siedemset lat temu – a może tysiąc pięćset, jeśli wierzyć chronologii Malory’ego – ludzie traktowali sny nie mniej serio niż dzisiejsza psychiatria. Sen Lancelota był z gatunku niepokojących. Niepokojących nie przez swoje znaczenie – o którym chłopiec nie miał zielonego pojęcia – lecz przez doznanie pustki, które po sobie zostawił. A oto treść owego snu: Lancelot i jego młodszy brat, Ector Demaris, siedzą na dwóch krzesłach. Wstają z nich i wskakują na dwa rumaki. Lancelot mówi: „Jedźmy szukać tego, czego nie znajdziemy”. Tak też czynią. Lecz nagle Lancelota atakuje Człowiek, czy też Moc, bije go, łupi, odziewa w inny strój, pełen supłów, i każe jechać na ośle zamiast na rumaku. Lancelot dociera do przepięknego źródła, o wodzie najczystszej, jaką kiedykolwiek widział. Zsiada z osła, aby się napić. Jest pewien, że nie ma na świecie nic wspanialszego, niż pić wodę z tego właśnie źródła. W chwili kiedy przybliża do niej usta, woda się cofa. Cofa się i cofa, wsiąka w dno i Lancelot nie może jej dosięgnąć. Wpada w rozpacz, gdyż pojmuje, że woda nim wzgardziła. Artur i niedostępne źródło, i ciężarki, które miały uczynić go godnym Artura, i ból zmęczonych ćwiczeniami mięśni ramion – wszystko to zajmowało myśli chłopca, kiedy obracał w palcach blaszaną pokrywkę. A poza tym dręczyła go jeszcze jedna, uporczywa myśl. Była to myśl o twarzy odbitej w metalu i o niewątpliwej skazie w głębi duszy, przez którą twarz ta wyglądała właśnie tak. Lancelot nie miał złudzeń. Wiedział doskonale, że bez względu na to, w którą stronę obróci mętne zwierciadło, zawsze powie mu ono dokładnie to samo. Już dawno postanowił, gdy dorośnie do wieku rycerskiego, przybrać imię melancholijne. Jako najstarszy syn musiał być pasowany na rycerza, lecz nie chciał się nazywać Sir Lancelot. Wybrał sobie miano Chevalier Mai Fet – Nieudany Rycerz. O ile mógł się zorientować z odbicia w pokrywce, prezentował światu oblicze paskudne jak pysk potwora z królewskiej menażerii, i czuł, że musi to mieć jakieś wytłumaczenie. Wyglądał jak afrykańska małpa człekokształtna. ROZDZIAŁ II Lancelot został w końcu najsłynniejszym rycerzem Króla Artura – tym, który – jak Bradman w krykiecie – zawsze osiąga wynik ponad przeciętną. Pozycje drugą i trzecią zajmowali Tristan i Lamorak. Aby jednak grać dobrze w krykieta, trzeba najpierw długo trenować, a walka na kopie jest taką samą sztuką jak krykiet. Pod wieloma względami identyczną. Na skraju placu turniejowego stał namiot sekretarza wyników, w nim zaś siedział sekretarz, który zaznaczał punkty na pergaminie – podobnie jak w dzisiejszym krykiecie notuje się kolejne przebiegi zawodnika. Publiczność w odświętnych strojach, paradująca od głównej trybuny do namiotu-bufetu, musiała traktować walki turniejowe tak, jak dzisiaj traktuje się grę w krykieta: jako niewinną zabawę. Niektóre partie trwały strasznie długo: Sir Lancelot, na przykład, niejednokrotnie trwał w boju od rana do nocy, jeżeli trafił mu się godny przeciwnik. Ciężka zbroja hamowała swobodę ruchów, wszystko działo się jak na zwolnionym filmie. W chwili rozpoczęcia pojedynku na miecze, przeciwnicy stali naprzeciw siebie na zielonej murawie – całkiem jak rzucający i chwytający w krykiecie, tyle że w znacznie mniejszej odległości. Wymianę ciosów rozpoczynał, dajmy na to, Sir Gawaine; Sir Lancelot zręcznie parował cios, po czym zakładał przeciwnikowi pętlę pod gardę – tak zwane strzemię – a zebrana wokół placu turniejowego publiczność nagradzała go oklaskami. Zasiadający w namiocie Król Artur mógł w takiej chwili skłonić się ku Ginewrze i zauważyć, że praca nóg zawodnika była, jak zwykle zresztą, godna najwyższego podziwu. Rycerze nosili z tyłu hełmów małe zasłonki, chroniące metal przed żarem słońca – wypisz wymaluj chusteczki do nosa, które dzisiejsi gracze w krykieta podkładają sobie z tyłu głowy pod czapki. Kunszt rycerski był nie mniejszą sztuką niż dzisiaj krykiet, a Lancelota od Bradmana różniło tylko jedno: miał więcej wdzięku. Nie rozkraczał się z kijem w garści jak ropucha, nie kicał za uciekającą piłką. Jeśli już porównywać Lancelota z jakimś współczesnym mistrzem, to raczej z Wolleyem, lecz i Wolleyem nie zostaje się ot tak, po prostu, siedząc i pragnąc nim zostać. Zbrojownia, gdzie chłopiec mający kiedyś zostać Sir Lancelotem bezskutecznie próbował przejrzeć się w pokrywce, była największą komnatą zamku Benwick. W tej to komnacie, przez najbliższe trzy lata, chłopiec miał spędzać większą część swoich dni. Komnaty w głównej części zamku, którą Lancelot widział z okien zbrojowni, były na ogół małe, gdyż nikt nie myśli o luksusach, wznosząc fortyfikacje. Wokół fortu wewnętrznego, podzielonego na małe komnatki, ciągnął się spory wybieg, na który podczas oblężenia zaganiano zamkowe bydło i trzodę. Wybieg był otoczony wysokim murem z wieżyczkami, po którego wewnętrznej stronie mieściły się obszerne budynki: magazyny, stodoły, koszary i stajnie. Do tych pomieszczeń zaliczała się również zbrojownia, usytuowana pomiędzy stajnią na pięćdziesiąt koni a oborami. Najświetniejsze zbroje rodowe – a raczej te ich elementy, które były w stałym użyciu – trzymano w małej salce na terenie samego zamku; w zbrojowni natomiast przechowywano uzbrojenie dla wojska, nie używane akcesoria rodowego wyposażenia bojowego oraz sprzęt sportowy i treningowy. Pod skośnymi belkami stropu i na wspartych o ściany drzewcach wisiały liczne chorągwie i proporce zdobne w barwy herbowe rodu Ban – dziś herb ten nosi nazwę France Ancient. Chorągwie i proporce zdejmowano przy różnych okazjach ceremonialnych i bojowych. Wzdłuż jednej ściany tkwiły poziomo długie kopie, podparte hakami, żeby się nie spaczyły: przypominały drabinki w sali gimnastycznej. W jednym kącie sterczał na sztorc pęk starych kopii, powyginanych niestety, lub w inny sposób uszkodzonych, które jednak zawsze mogły się jeszcze do czegoś przydać. Wzdłuż całej przeciwległej ściany stojaki na broń i sprzęt zawierały wyposażenie piechoty: kolczugi, żelazne rękawice, włócznie, hełmy bez przyłbic i bordoskie miecze. Król Ban miał szczęście, że mieszkał w Benwick, niedaleko Bordeaux, gdzie wyrabiano owe świetne miecze. Dalej stały opasane rzemieniami baryłki, w których w razie zamorskiej wyprawy wojennej transportowano broń obłożoną sianem – część oręża była jeszcze spakowana po ostatnich ekspedycjach i przyznać trzeba, iż osobliwą tworzyła kolekcję. Nadzorca zbrojowni, wujaszek Dap, rozpakował był jedną z baryłek celem dokonania inwentaryzacji, lecz zrozpaczony poniechał zadania, kiedy stwierdził wewnątrz obecność dziesięciu funtów daktyli i pięciu głów cukru. Co do tego ostatniego, był to zapewne scukrzony miód – chyba że baryłka mieściła prawdziwy cukier, zdobyty przez rycerzy w Wyprawach Krzyżowych. Wujaszek Dap porzucił przy baryłce spis inwentarza, w którym znalazły się takie, między innymi, artykuły: narzutka lamowana złotem, trzy pary rękawic rycerskich, ornat, mszał, płaszcz, jedna para gaci, naczynie nocne ze srebra, dziesięć koszul jaśniepańskich, kurta skórzana, mieszek figur szachowych. W niszy powstałej między baryłkami mieściła się na wielu półkach „apteka” do kurowania zbroi: ogromne butle oleju z oliwek – dziś za najlepszy do tych celów uważa się olej mineralny, ale za czasów Lancelota nikt nie znał takich specjałów – worki z drobniutkim piaskiem do polerowania, torby ćwieków po jedenaście szylingów osiem pensów za dwadzieścia tysięcy sztuk, nity, zapasowe kółka do kolczug, płaty skóry do wycinania nowych pasów i nakolanników, oraz tysiąc i jeden innych drobiazgów, zdolnych w owych czasach zachwycić rycerza, lecz dla nas – dzisiaj – pozbawionych sensu. Nakolanniki jako żywo przypominały watowane osłony na nogi naszych hokeistów, albo amerykańskich futbolistów. Po kątach, żeby nic nie stało na środku, poupychano urządzenia gimnastyczne, czyli ruchome cele do ćwiczeń z kopią, i tym podobne. Biurko wujaszka Dapa stało przy samym wejściu. Na biurku spoczywały niezastąpione w sadzeniu kleksów gęsie pióra, piasek do posypywania listów, trzcinki do wymierzania kary cielesnej Lancelotowi, gdy głupio odpowiadał, oraz stosy pomieszanych notatek o tym, które puklerze poszły ostatnio pod zastaw – cenną zbroję można było bardzo korzystnie zastawić – którym hełmom przywrócono blask przez staranne wypolerowanie, czyje naramienniki wymagają reperacji, kiedy i komu wypłacono należności. Rachunki były na ogół źle podsumowane. Mogłoby się wydawać, że trzy lata w jednym pomieszczeniu to bardzo długo dla młodego chłopca, zwłaszcza jeśli wolno mu wychodzić tylko na posiłki, noclegi i ćwiczenia z kopią. Trudno wręcz wyobrazić sobie chłopca, który by to wytrzymał – dlatego od początku warto pamiętać, że Lancelot nie należał do zbuntowanych romantyków. Poeta Tennyson i twórcy z kręgu prerafaelitów nie zwróciliby pewnie uwagi na dość ponure i niezbyt rozgarnięte chłopię o brzydkich rysach, nie zdradzające się przed nikim z tym, że żyje marzeniami i modlitwą. Mogliby się najwyżej zastanawiać, czemu to dziecko żywi wobec siebie samego głęboką niechęć, która mu nakazuje w tak młodym wieku umartwiać ciało. Mogliby głowić się, dlaczego jest dziwakiem. Całymi nudnymi miesiącami Lancelot szarżował z tępą włócznią pod pachą na wujaszka Dapa. Zakuty w stal od stóp do głów wujaszek Dap siadał na zydlu, a Lancelot nacierał nań raz po raz kołkowatą włócznią, ucząc się, w które punkty zbroi należy celować. Długie godziny spędzał samotnie pod dachem, ćwicząc ciężarkami, i równie długie na dziedzińcu, gdzie, zanim mu pozwolono tknąć prawdziwą broń, trenował rozmaite techniki rzutu oszczepem, włócznią oraz drągiem. Po roku takiego mozołu awansował do klasy szermierki: zbrojny w miecz i tarczę, atakował pal wbity pionowo w ziemię, co przyrównać można do ćwiczeń bokserskich z gruszką treningową, lub do walki z cieniem. Do tych treningów używał sprzętu ważącego dwa razy tyle co zwykły miecz i tarcza. Za odpowiedni do ćwiczeń z palem uważano miecz o wadze sześćdziesięciu funtów; po takim treningu prawdziwa broń zdawała się lekka jak piórko. Ostatnim stadium szkolenia rycerza była walka pozorowana. Po gorzkich lekcjach samodyscypliny, Lancelotowi wolno było wreszcie zmagać się w niemal prawdziwych potyczkach z bratem i kuzynami. W potyczkach tych obowiązywały ścisłe reguły: na początek – cios stępioną włócznią; po nim – siedem razów płazem miecza, bez prawa do „zwarcia i okładania się klingami, pod groźbą kary, jaką obserwujący walkę sędziowie uznają za stosowną”. Niezgodne z regułami było atakowanie czubkiem miecza. Wreszcie przychodził etap ostrej walki: rozochoconemu treningami chłopcu wolno było zaatakować towarzyszy pełną parą, z mieczem i puklerzem. Jeżeli nadarzyła wam się okazja przymierzyć staromodny skafander nurka – a był to rutynowy sprzęt Królewskiej Marynarki przed wynalezieniem gumowych kostiumów i swobodnego nurkowania – to wiecie doskonale, dlaczego nurek porusza się powoli. U każdej nogi dźwiga czterdzieści funtów ołowiu, plus jeszcze dwie ołowiane sztaby, po pięćdziesiąt funtów każda, na plecach i na piersi. Do tego dochodzi ciężar samego skafandra i hełmu. Nurek, dopóki nie jest zanurzony, waży w skafandrze dwa razy tyle co bez niego. Przekroczenie liny lub rurki tlenowej leżącej na pokładzie, wymaga odeń takiego wysiłku, jak wspięcie się po ścianie. Gdy go pchnąć w pierś, ołów na plecach sprawi, że runie na wznak. 1 odwrotnie. Doświadczeni nurkowie umieją radzić sobie z tymi niedogodnościami, często sprawnie schodzą i wchodzą na swoich czterdziestofuntowych stopach po drabince trapu – lecz amator może najdrobniejszą omyłkę przypłacić życiem. Lancelot, niczym nurek starej daty, musiał wyuczyć się zwinności na przekór sile ciążenia. Rycerz w zbroi nie tylko pod tym względem przypominał nurka. Pomijając hełm, ograniczenie swobody ruchów i trudności z oddychaniem, potrzebował przy odziewaniu się w zbroję pomocy fachowych asystentów. I musiał ufać owym asystentom, że wykonają wszystko prawidłowo. Podobnie nurek oddaje się w ręce ludzi, którzy go ubierają w skafander. Młodzieńcy owi, niczym dawni paziowie i giermkowie, pełnią swe dzieło z matczyną troskliwością, w skupieniu i z czułym szacunkiem. I nigdy nie zwracają się do delikwenta po imieniu. „Siądź, nurku” – mówią. – „Lewa noga, nurku”. „Nurek Drugi, czy mnie słyszysz przez interkom?” Dobrze jest powierzyć życie trosce innych ludzi. Całe trzy lata. Innych chłopców to nie trapiło, bo mieli dość rozmaitych spraw na głowie – lecz dla brzydala tu zaczynało się i kończyło całe niepojęte, mistyczne życie. Musiał się doskonalić dla Artura w wygrywaniu konkursów i gier, a o teorii życia rycerskiego rozmyślał nawet nocą, leżąc w łóżku. Wyrabiał sobie wówczas własne trzeźwe sądy na setki spornych tematów, takich jak: właściwa długość broni, krój peleryny, wypukłość naramiennika, a także, czy drewno cedrowe lepiej się nadaje na włócznie niż jesion, jak zdawał się uważać poeta Chaucer. Oto przykład z zagadnień życia rycerskiego, które w owym młodzieńczym okresie zajmowały Lancelota. Był sobie niegdyś rycerz imieniem Reynaud de Roy. Zmierzył się on na kopie z innym rycerzem, Johnem de Hollandem. Reynaud specjalnie luźno zapiął hełm turniejowy (był to obszerny, wyłożony słomą bęben, nakładany na zwykły hełm rycerski). Trafiony kopią Johna de Hollanda, hełm spadł na ziemię. Innymi słowy: hełm spadł z Reynauda, zamiast Reynaud z konia. Sztuczka tyleż sprytna, co niebezpieczna. Rozprawiało o niej całe rycerstwo: jedni twierdzili, że Reynaud postąpił niesportowo, inni – że zgodnie z duchem walki, lecz ryzykownie, jeszcze inni – że pomysł był przedni. Trzy lata ostrej dyscypliny nie uczyniły z Lancelota wesołka, skłonnego wyśpiewywać trele-morele. Poświęcił trzydzieści sześć miesięcy życia – a przecież, mając kilkanaście lat, nie planuje się dalej niż do najbliższej niedzieli – dla cudzej idei, pokochał bowiem tę ideę z całej duszy. Przez trzy lata karmił się marzeniami. Pragnął zostać najlepszym rycerzem świata, by zasłużyć na miłość i uznanie Artura. I pragnął jeszcze jednej rzeczy, która w owych czasach wciąż jeszcze była osiągalna: chciał przez swą czystość i doskonałość dokonać choćby najpospolitszego cudu – na przykład uzdrowić ślepca, czy coś w tym rodzaju. ROZDZIAŁ III Wielkie rody, których losy splotły się z losem Artura, łączyła pewna wspólna cecha. Wszystkie trzy miały nadwornego ducha opiekuńczego – skrzyżowanie mentora z totumfackim – który kształtował charaktery rodowej młodzieży. Na zamku Sir Ectora działał Merlin i on to właśnie wywarł przemożny wpływ na życie Artura. W dalekiej, surowej krainie Lothian rolę tę pełnił Święty Toirdealbhach, którego wojownicza filozofia ukształtowała zapewne mniemanie Gawaine’a i jego braci o wyższości własnego klanu nad resztą świata. Na dworze Króla Bana żył wuj Lancelota imieniem Gwenbors – ten sam, którego poznaliśmy już pod imieniem wujaszka Dapa. Ale jego prawdziwe imię brzmiało Gwenbors. W owych czasach dzieciom nadawano imiona na tej samej zasadzie, na jakiej dziś nazywa się psy myśliwskie i konie: jeżeli, dla przykładu, królowa Morgause miała czworo dzieci, to w imieniu każdego z nich musiała znaleźć się litera „G” – Gawaine, Agravaine, Gaheris, Gareth. Skoro więc bracia wujaszka Dapa nazywali się Ban i Bors, on sam był nieuchronnie skazany na miano Gwenborsa. W ten sposób łatwiej było zapamiętać, kto jest kim. Wujaszek Dap jako jedyny w rodzinie traktował serio Lancelota, a Lancelot jako jedyny w rodzinie traktował serio wujaszka Dapa. Nietrudno było kpić z wujaszka Dapa, należał on bowiem do tego szczególnego gatunku osobników, z którego głupcy zawsze się wyśmiewają: był mianowicie mistrzem w swojej dziedzinie. Jego dziedziną zaś był fach rycerski. Wujaszek Dap miał własne teorie na temat wszystkich stosowanych w Europie rodzajów broni i części rynsztunku. Z pasją krytykował nowoczesny styl gotycki za wprowadzenie ozdobnych żłobień i wypukłości na rycerskiej zbroi. Za karygodną śmieszność uważał strojenie się do boju w pancerz przypominający rzeźbą zwoje lin na burcie okrętu z floty Nelsona, gdyż było to dla niego oczywiste, że każdy rowek daje oparcie ostrzu broni wroga. Dobra zbroja – wywodził – powinna odpierać ciosy. Dlatego pienił się na samą myśl o Niemcach i lansowanych przez nich rurkowanych pancerzach. O heraldyce wiedział wszystko, toteż dostawał białej gorączki, widząc podstawowe błędy w kompozycji herbu – na przykład nałożenie metalu na metal lub koloru na kolor. W takich chwilach długie, siwe, nastroszone wąsiska wujaszka Dapa drżały na końcach jak czułki owada, dłonie splatały się i rozplatały w geście rozpaczy, ramiona kręciły młynka, wujaszek podskakiwał, groźnie marszczył czoło i zdawało się, że zaraz eksploduje. Nie sposób, niestety, uniknąć podobnych emocji, gdy jest się znawcą w jakiejkolwiek dziedzinie, toteż Lancelot rzadko dąsał się o policzek wymierzony mu przez wujaszka, kiedy spierali się o wykrój tarcz a bouche, albo o to, czy lepiej kiedy tarcza ma uchwyt skórzany, czy nie. Nieraz wujaszek Dap tak się rozsierdził, że spuścił Lancelotowi lanie, ale i to młodzieniec znosił cierpliwie. Taka to była młodzież w owych czasach. Lancelot godził się na gwałtowne humory wujaszka Dapa, gdyż mógł się odeń nauczyć wszystkiego, na czym mu zależało. Wujaszek był bowiem nie tylko wybitnym fachowcem i autorytetem w swojej dziedzinie, ale również jednym z najpierwszych szermierzy Francji. I to głównie tłumaczy pokorną wytrwałość Lancelota, gotowego bez końca ćwiczyć pchnięcia i uniki pod ookiem brutalnego geniusza, albo tak długo trzymać na wyciągnięcie ręki ciężki miecz, aż zdawało mu się, że za chwilę pęknie na dwoje – a wówczas wujaszek Dap pociągał za czubek miecza, wymuszając na uczniu jeszcze okrutniej sze rozciągnięcie barku. Jak daleko Lancelot sięgał pamięcią, zawsze towarzyszył mu ten niespokojny człowieczek o stalowoniebieskich oczach, skaczący w koło, strzelający palcami i wrzeszczący na całe gardło:,JDoublez! Dedoublez! Degagez! Un! Deux!”. Było późne lato. Pewnego pięknego dnia Lancelot i wujaszek siedzieli w wielkiej izbie zbrojowni. W snopach światła tańczyły miriady drobinek kurzu, wzniecone chwilę wcześniej przez obu panów. Wzdłuż ścian stały karnym szeregiem wypolerowane zbroje, włócznie tkwiły w stojakach, hełmy i żelazne rękawice wisiały na kołkach; krótkie miecze, uprzęże, proporce i sztandary z herbem Bana także były wzorowo uporządkowane. Szermierze odpoczywali po męczącym starciu. Wujaszek Dap ledwo dyszał. Lancelot miał już osiemnaście lat i jako szermierz przerósł mistrza – chociaż wujaszek Dap nie potwierdziłby tego za żadne skarby świata, a jego uczeń udawał, że wcale tak nie jest. Gdy tak siedzieli i sapali, wszedł paź z wiadomością, że matka prosi Lancelota do siebie. – Co się stało? Paź wyjaśnił, że na zamek przybył jakiś pan, który prosi o widzenie z Lancelotem i Królowa życzy sobie, aby syn stawił się przed nią bez zwłoki. Królowa Elaine oczekiwała Lancelota w górnej komnacie, gdzie przerwała tkanie arrasu, a po obu jej stronach zasiadali goście. Nie była to Elaine od sióstr kornwalijskich. Imię Elaine należało wówczas do często spotykanych: w poemacie Morte d’Arthur nosi je kilka kobiet, również dlatego, że w niektórych źródłowych manuskryptach panował pod tym względem spory chaos. Trójca dorosłych za długim stołem wyglądała w półmroku komnaty jak surowa komisja egzaminacyjna. Jednym z gości był starzec z białą brodą, w spiczastym kapeluszu. Drugim – zalotna damulka o oliwkowej cerze i wyskubanych brwiach. Wszyscy troje wpatrywali się w Lancelota. Pierwszy przemówił starzec. – Ehem! Towarzystwo czekało na dalszy ciąg. – Nazwaliście go Galahad – powiedział starzec. – Na pierwsze imię – dodał – ma Galahad, a z bierzmowania nazywa się Lancelot. – Skąd o tym wiecie? – Trudno nie wiedzieć – odparł Merlin. – Takie rzeczy po prostu się wie, i na tym koniec. Zaraz, zaraz, chwileczkę... co to ja jeszcze miałem wam powiedzieć? Młoda damulka z wyskubanymi brwiami zasłoniła usta dłonią i ziewnęła z wdziękiem, jak kotka. – Za trzydzieści lat, licząc od dzisiaj, spełni się jego najskrytsza nadzieja. Będzie najlepszym rycerzem na świecie. – Czy ja dożyję tego dnia? – spytała Królowa Elaine. Merlin poskrobał się po głowie, puknął pięścią w ciemię i oświadczył: – Tak. – W takim razie to wspaniała wiadomość – rzekła Królowa. – Nadzwyczajna. Słyszałeś, Lance? Będziesz najlepszym rycerzem na świecie! – Czy przybywacie z dworu Króla Artura? – spytał chłopiec. – Tak. – Czy on dobrze się miewa? – Jak najlepiej. Zasyła ukłony. – Czy jest szczęśliwy? – Niezmiernie. Ginewra również przesyła pozdrowienia. – Kto to jest Ginewra? – Masz ci babo placek! – załamał ręce czarodziej. – To ty nic nie wiesz? No tak, skąd miałbyś wiedzieć. Znów mi się wszystko pomajtało. To mówiąc, zerknął na urodziwą damulkę, jakby to ona była winna pomajtaniu – bo i rzeczywiście była. Imię jej brzmiało Nimue. Merlin nareszcie się w niej zakochał. – Ginewra – wyjaśniła Nimue – jest nowo poślubioną żoną Artura. – Córką Leodegrance’a – uzupełnił Merlin. – Teść w prezencie ślubnym ofiarował Arturowi okrągły stół, i stu rycerzy do kompletu. Przy stole jest miejse dla stu pięćdziesięciu. – Ojej! – zdumiał się Lancelot. – Król miał cię o tym wszystkim zawiadomić – ciągnął Merlin. – Może posłaniec utonął po drodze? Może był sztorm? W każdym razie król szczerze pragnął cię powiadomić. – Ojej! – powtórzył chłopiec. Widząc, że sytuacja jest dość trudna, Merlin zaczął mówić bardzo szybkko. Po minie Lancelota nie sposób było poznać, czy czuje się urażony, czy zawsze tak wygląda. – Na razie udało się zapełnić tylko dwadzieścia dziewięć miejsc – trajkotał czarodziej. – Dwadzieścia jeden jest wciąż wolnych. Kupa miejsca. Na oparciach krzeseł wypisano złotymi literami imiona rycerzy. W ciszy, która zapadła, nikt nie wiedział, co powiedzieć. Lancelot chrząknął głośno. – Kiedy byłem w Anglii – rzekł – poznałem tam pewnego chłopca. Na imię miał Gawaine. Czy został rycerzem Okrągłego Stołu? Merlin pokiwał głową ze skruszoną miną. – Pasowano go w dniu wesela Artura. – Rozumiem. Znów zapadła dłuższa cisza. – Dama, która tu siedzi – rzekł wreszcie Merlin, czując się w obowiązku przerwać kłopotliwe milczenie – nazywa się Nimue. Jestem w niej zakochany. Spędzamy właśnie coś w rodzaju miesiąca miodowego, z tym, że jest to miesiąc czarodziejski, i właśnie musimy oddalić się do Kornwalii. Przykro mi, że nie możemy gościć u państwa nieco dłużej. – Ależ drogi Merlinie! – żachnęła się Królowa. – Zostaniecie przecież na noc, prawda? – Niestety, nic z tego. Ale dzięki za miłe zaproszenie. Musimy już lecieć. – To może chociaż strzemiennego? – Nie, dziękuję. Wasza Wysokość jest nader uprzejma, ale naprawdę strasznie nam spieszno. Musimy dopilnować pewnych czarów w Kornwalii. – Taka krótka wizyta... – zmartwiła się Królowa. Merlin przerwał jej, wstając z miejsca i ujmując Nimue za rękę. – No to do widzenia – rzekł kategorycznie. Zakręcili się parę razy w miejscu i już ich nie było. Postaci znikły, lecz głos czarodzieja brzmiał nadal. -1 po robocie. A teraz, aniołku, co byś powiedziała na małą wycieczkę do tego miejsca w Kornwalii, o którym ci mówiłem? Tam, gdzie jest czarodziejska grota? Lancelot wolno poczłapał do zbrojowni, do wujaszka Dapa, i stanął przed nim, zagryzając usta. – Jadę do Anglii – oznajmił. Wujaszek Dap popatrzył ze zrozumieniem, ale nic nie powiedział. – Wyruszam dziś wieczorem. – To dość nagła decyzja – stwierdził wujaszek Dap. – Podejmowanie nagłych decyzji nie jest w zwyczaju twojej matki. – Matka o tym nie wie. – Chcesz powiedzieć, że uciekasz z domu? – Gdybym zwierzył się matce i ojcu, powstałoby tylko straszne zamieszanie – rzekł Lancelot. – Ja zresztą wcale nie uciekam. Wrócę do domu. Na razie jednak muszę jak najprędzej dotrzeć do Anglii. – Chcesz, abym powiadomił o tym twoją matkę? – Tak, proszę. Wujaszek Dap przygryzł końce wąsów i załamał ręce. – Kiedy się zorientują, że mogłem zapobiec twojemu wyjazdowi, Ban każe ściąć mi głowę. – Nie zorientują się – zaprzeczył chłopiec bez cienia współczucia, po czym oddalił się, aby spakować rzeczy. Tydzień później Lancelot i wujaszek Dap znajdowali się pośrodku kanału La Manche, na pokładzie dość dziwnej łodzi. Dziób i rufę wieńczyły konstrukcje przypominające miniaturowe zamki. Jeszcze jeden zameczek tkwił pośrodku, w połowie jedynego masztu: wyglądał jak gołębnik. Z przodu i z tyłu łopotały flagi. Jedyny żagiel nosił herbowy deseń laskowanego futra popielicy, a z czubka masztu powiewała długa wstęga. Wioseł było osiem. Obaj pasażerowie cierpieli na morską chorobę. ROZDZIAŁ IV Wielbiciel Króla Artura zdążał do Camelotu z ciężkim sercem. Miał osiemnaście lat i trudno mu było pogodzić się z tym, że poświęcił życie królowi, który tak łatwo o nim zapomniał – że trawił bolesne godziny na ćwiczeniach ciężką bronią w kurzu zbrojowni, a i tak Sir Gawaine został wcześniej od niego pasowany na rycerza – a przede wszystkim, że złamał opór własnego ciała, by uczynić go godnym idola, a kiedy osiągnął cel, do akcji wkroczyła psu na buty potrzebna żona i bez wysiłku sprzątnęła mu sprzed nosa obiekt uwielbienia. Lancelot był zazdrosny o Ginewrę i wstydził się tej zazdrości. Wujaszek Dap w milczeniu jechał konno za pogrążonym w czarnych myślach chłopcem. Znał pewien sekret, którego młodociany żółtodziób jeszcze nie odkrył: wiedział, że wytrenował najprzedniejszego rycerza Europy. Jak dumna sikorka, która wykarmiła pisklę kukułki, wujaszek Dap zdążał, pełen nadziei, za swym wychowankiem. Wiózł zbroję Lancelota, schludnie poskładaną i powiązaną rzemieniami według jego własnego, oryginalnego systemu – od chwili wyjazdu z Francji był bowiem giermkiem młodego rycerza. Wjechali na leśną polanę, środkiem której przepływał płytki strumyk. Był to bród: wypłukane kamienie spoczywały pod wodą na głębokości ledwie kilku cali. Słońce stało wysoko nad polaną. Gdzieś w koronach drzew dzikie gołębie gruchały sennie swoje „grajku-pójdź-tu”, a po przeciwnej stronie szemrzącego strumienia stał wielki rycerz w czarnej zbroi, z opuszczoną przyłbicą. Tkwił nieruchomo na czarnym rumaku. Nawet nie wydobył tarczy z płóciennego pokrowca. Nie można więc było odczytać jego herbu. Nieruchoma postać zakuta w żelazo i pozbawiona przez przyłbicę ludzkiej twarzy stwarzała atmosferę zagrożenia. Nie wiadomo było, co sobie myśli, ani co zamierza. Budziła grozę. Lancelot wstrzymał konia. Tak samo postąpił wujaszek Dap. Czarny rycerz przeprowadził rumaka przez wodę i ściągnął cugle tuż przed wędrowcami. Powitał ich uniesieniem kopii, po czym tą samą kopią wskazał coś za plecami Lancelota. Nie wiadomo, czy radził mu gestem natychmiastowy powrót do domu, czy też wskazywał miejsce, z którego młodzian miałby rozpocząć szarżę. Lancelot odwzajemnił salut rękawicą, zawrócił konia i ruszył na wskazane miejsce. Po drodze przejął z rąk wujaszka Dapa jedną ze swych kopii, przełożył na pierś zawieszony z tyłu na łańcuchu hełm turniejowy, włożył go na głowę i poprawił stalową wieżyczkę na czubku. Dopiął rzemień pod brodą. W ten sposób i on stał się człowiekiem bez twarzy. Dwaj jeźdźcy stanęli naprzeciwko siebie w dwóch przeciwległych krańcach polany. Po chwili, chociaż żaden nie wyrzekł wcześniej ani słowa, pochylili kopie, spięli konie ostrogami i ruszyli z kopyta. Wujaszek Dap usunął się w bezpieczne miejsce za pobliskim drzewem, skąd, szczerze rozradowany, śledził rozwój sytuacji. Przeczuwał los czarnego rycerza – chociaż Lancelot jeszcze o tym nie wiedział – więc z emocji raz po raz pstrykał palcami. Wszystko, co robi się po raz pierwszy, jest bardzo emocjonujące. Pierwszy lot samolotem zapiera człowiekowi dech. Lancelot nigdy przedtem nie stawał do konnej potyczki – szarżował, co prawda, na setki pali ćwiczebnych i tysiące pierścieni, ale nigdy jeszcze nie ryzykował w walce własnym życiem. Ruszając do ataku, powiedział sobie: „Stało się. Koniec ze mną”. Zaraz jednak opanował lęk i zaczął działać automatycznie, jak na treningach z palem i pierścieniem. Końcem kopii trafił pod naramiennik czarnego rycerza, dokładnie tam, gdzie trzeba. Rumak Lancelota mknął w tym momencie pełnym galopem, a koń czarnego rycerza trochę wolniej. Czarny rycerz i jego wierzchowiec wykonali gwałtowny zwrot w lewo, eleganckim łukiem przelecieli w powietrzu i runęli na ziemię ze straszliwym, metalicznym łoskotem. Mijający ich pędem Lancelot ujrzał człowieka i zwierzę rozciągniętych na trawie: złamana kopia zaplątała się między końskie nogi, a jedno kopyto rozdarło pokrowiec tarczy, która upadła nieco dalej. Czarny rycerz i koń całkiem się poplątali. Jeden bał się drugiego, więc obaj wierzgali co sił, chcąc się wzajem od siebie uwolnić. W końcu rumak podparł się na przednich nogach i wstał z trudem, rycerz zaś usiadł i uniósł dłoń w żelaznej rękawicy, jakby chciał się podrapać po głowie. Lancelot ściągnął cugle i zawrócił w stronę rywala. Na ogół, kiedy rycerz powalił przeciwnika w walce na kopie, pokonany wpadał w straszny gniew, całą winę zwalał na konia i żądał dalszej walki na miecze, mówiąc: „Zawiodłem się na kobylim synu, lecz klnę się, że miecz ojcowski nie sprawi mi zawodu”. Czarny rycerz nie postąpił jednak zgodnie z tym obyczajem. Okazało się, że jest bardziej pogodny, niż wskazywał na to kolor jego zbroi, bo usiadłszy, gwizdnął z podziwem przez szczelinę przyłbicy. Następnie zdjął z głowy hełm i otarł spocone czoło. Na tarczy, której pokrowiec koń rozdarł kopytem, widniał smok szkarłatny w złotym polu... Lancelot cisnął kopię w krzaki, zeskoczył z konia i ukląkł przy rycerzu. Miłość wróciła i wypełniła go bez reszty. Jedynie Artur mógł w takiej sytuacji zachować zimną krew, jedynie Artur, powalony w walce, mógł siedzieć na ziemi, pogwizdując z podziwu dla przeciwnika. – Panie mój – przemówił Lancelot, pokornym gestem zdejmując hełm i kłaniając się pochyleniem głowy, po francusku. Uradowany Król pospiesznie gramolił się na nogi. – Lancelot! – zawołał. – To przecież mój mały Lancelot! Syn Króla Benwicku! Pamiętam cię z bitwy pod Bedegraine. To ci był upadek! Nigdy czegoś takiego nie przeżyłem. Gdzieś ty się tego wyuczył? Fantastyczna sztuka! Jedziesz do mnie na zamek? Jak się miewa Król Ban? Jak urocza mamusia? Słowo daję, stary, to było nadzwyczajne! Lancelot patrzył na zasapanego Króla, który wyciągał ku niemu obie dłonie, bo sam nie mógł wstać. Zazdrość i rozżalenie opuściły go w jednej chwili. Złapali konie i truchtem, ramię w ramię, podążyli na zamek, całkiem zapominając o wujaszku Dapie. Mieli sobie mnóstwo do powiedzenia i obaj gadali bez ustanku. Lancelot przekazywał Królowi zmyślone pozdrowienia od Króla Bana i Królowej Elaine, Artur zaś opowiadał o tym, jak Gawaine ukatrupił pewną damę. I o Królu Pellinorze, który od dnia ożenku stał się tak odważny, że niechcący zabił w turnieju Lotha, króla Orknejów. I o tym, że Okrągły Stół organizuje się zgodnie z planem, ale stanowczo zbyt powoli – ale teraz, dzięki przybyciu Lancelota, wszystko na pewno pójdzie gładko, w mgnieniu oka. Pasowano go na rycerza zaraz pierwszego dnia. Mógł być pasowany już dawno, dwa lata wcześniej, ale uparł się, że ceremonii ma dokonać Król Artur, i nikt inny. Tego samego dnia wieczorem został przedstawiony Ginewrze. Niektórzy twierdzą, że Ginewra miała złote włosy, ale to blaga. Jej włosy były kruczoczarne, a w głębokim, przejrzystym błękicie oczu czaiła się zuchwałość – równie zaskakująca jak czerń włosów. Brzydota młodzieńca zdumiała Ginewrę, ale jej nie przestraszyła. – Oto Lancelot, o którym tyle ci mówiłem – rzekł Król, łącząc ich dłonie. – Zostanie moim najlepszym rycerzem. Jeszcze nikt nie strącił mnie z konia tak jak on. Bądź dla niego uprzejma, Ginusiu. Ojciec Lancelota to mój stary przyjaciel. Lancelot złożył na dłoni Ginewry zimny pocałunek. Nie dostrzegł w Królowej niczego szczególnego, gdyż pełen był uprzedzeń i wyobrażeń na jej temat, które sam sobie stworzył. Na prawdziwy jej obraz nie miał już miejsca. Była dla niego tą, która ukradła mu skarb, a ponieważ złodzieje są kłamliwi, podstępni i bez serca – Lancelot przypisywał te cechy Ginewrze. – Bardzo mi miło – uśmiechnęła się Królowa. – Musimy opowiedzieć Lancelotowi, co się u nas zdarzyło od jego wyjazdu – rzekł Artur. – To mnóstwo opowiadania! Od czego by tu zacząć? – Od Stołu – poradził Lancelot. – Tylko nie to! – Królowa roześmiała się i spojrzała łaskawie na nowego rycerza. – Artur o niczym innym nie myśli – wyjaśniła. – Stół śni mu się po nocach. Mógłby o nim mówić przez tydzień bez przerwy. – Sprawa w zasadzie posuwa się nieźle – powiedział Król. – Trudno wymagać, aby takie przedsięwzięcie potoczyło się gładko jak po maśle. Ważne, że jest pomysł i że ludzie powoli zaczynają go rozumieć. Jestem pewien, że wszystko się uda. – A stronnictwo Orknejów? – wtrąciła Królowa. – Sami do nas dołączą, w stosownym czasie. – Chodzi o Gawaine’a? – zaciekawił się Lancelot. – Co to właściwie jest, to stronnictwo Orknejów? Król zrobił niewyraźną minę, po czym rzekł: – Właściwie wszystkiemu winna jest Morgause, ich matka. Skąpiła im w dzieciństwie czułości i opieki, dlatego teraz tak trudno im uwierzyć w ludzką życzliwość. Są podejrzliwi i wszystkiego się boją. Nie pojmują mojej idei, chociaż starałem się im wytłumaczyć. To nie ich wina. Mamy ich tutaj trzech: Gawaine’a, Gaherisa i Agravaine’a. – W roku naszego ślubu – dodała Ginewra – Artur urządził pierwszą ucztę na Zielone Świątki i rozesłał rycerzy na poszukiwanie zbożnych przygód, chcąc się przekonać, jak jego idea sprawdza się w praktyce. Kiedy wrócili, okazało się, że Gawaine ściął głowę jakiejś damie, a nawet stary Pellinore nie pospieszył z pomocą dzieweczce w potrzebie. Artur strasznie się rozgniewał. – To nie jest wina Gawaine’a – upierał się Król. – Gawaine jest całkiem sympatyczny. Lubię go. Wszystkiemu winna ta kobieta. – Mam nadzieję, że od tamtego czasu sprawy uległy poprawie? – Owszem. Powoli, co prawda, ale z pewnością wszystko idzie ku lepszemu. – Czy Pellinore okazał skruchę? – Tak, Pellinore okazał głęboką skruchę – odparł Artur. – Prawdę mówiąc, nie miał zbyt wiele na sumieniu. Coś mu się, jak zwykle, pokręciło. Prawdziwy kłopot z Pellinorem tkwi w czymś innym: odkąd poślubił córę Królowej Flandrii, stał się maniakiem ostrej walki, i często wygrywa. Mówiłem ci, jak w czasie ćwiczeń zabił Króla Lotha. Fakt ten miał nieprzyjemne konsekwencje. Synowie Orkneja poprzysięgli pomścić ojca i głośno domagają się krwi Pellinore’a. Muszę dokładać wielkich starań, aby ich powstrzymać. – Lancelot ci pomoże – powiedziała Królowa. – Miło mieć zaufanego sojusznika. – To prawda, bardzo miło. A teraz, Lance, spodziewam się, że chciałbyś obejrzeć swoją komnatę. W drugiej połowie lata sokolnicy z Camelotu kończyli tresurę sokołów wędrownych. Zdolny sokolnik potrafi szybko wytresować ptaka. Przy mało zdolnym, który popełnia wiele błędów, ptak uczy się długo. Każdy sokolnik z zamku Camelot chciał pokazać, że zalicza się do pierwszej kategorii i potrafi najszybciej ułożyć ptaka do polowania. Dlatego spacerując po łąkach, co krok spotykało się sierdzistych treserów wściekle szarpiących linki przywiązane do sokolich nóg i kłócących się z pomocnikami. Sokolnictwo – jak słusznie zauważył Król Jakub I – czyni człowieka porywczym. To dlatego, że same sokoły są porywcze: ich temperament udziela się osobom, które mają z nimi do czynienia. Artur ofiarował Lancelotowi sokoła królewskiego z własnej hodowli. Był to dowód nadzwyczajnych względów, gdyż ta odmiana sokoła zarezerwowana była ponoć wyłącznie dla królów. Tak nas przynajmniej poucza przeorysza Juliana Berners – możliwe, że błędnie. Cesarzowi przysługiwał orzeł, królowi – białozór, szlachcicowi – sokół wędrowny, damie – drzemlik, yeomanowi czyli strażnikowi królewskiemu – gołębiarz, księdzu – krogulec, a kościelnemu też krogulec, ale tylko samiec. Uradowany podarkiem Lancelot zaraz stanął w zawody z poirytowanymi sokolnikami, którzy byli już mocno zaawansowani w tresurze skrzydlatych pupilów, wzajemnym krytykowaniu stosowanych metod, prawieniu sobie kąśliwych uprzejmości i atakach furii. Ptak ofiarowany Lancelotowi był w trakcie pierzenia się. Mimo różnicy płci – gdyż była to samica – z powodu znacznej tuszy i zadyszki do złudzenia przypominał Hamleta. Długie odosobnienie w ptaszarni, gdzie spędzała okres linienia, uczyniło podopieczną Lancelota kapryśną i nieznośną. Dlatego też przez pierwsze dni pozwalał jej fruwać tylko na uwięzi – aż upewnił się, że wróci, zwabiona przynętą. Jeśli zdarzyło wam się kiedyś kierować lotem sokoła na smyczy – czyli długiej lince przymocowanej do skórzanych opasek na nogach ptaka, żeby nie mógł uciec – wiecie doskonale, co to za mordęga. Dziś używa się kołowrotków wędkarskich, pozwalających na sprawne rozwijanie i ściąganie linki, ale za czasów Lancelota wynalazek ten był nieznany: sokolnik musiał zwijać smycz w kłębek, jak zwyczajny sznurek. Wynikały stąd dwa problemy. Pierwszy związany z naturą kłębka: każdy kłębek ma to do siebie, że po pewnym czasie zmienia się w jeden wielki supeł. Drugi problem polegał na tym, że jeśli wypuściło się sokoła na niezbyt dokładnie skoszoną łąkę, cienka smycz wplątywała się w kępy ostu i trawy, hamowała lot ptaka i przedłużała trening. Trudno się zatem dziwić, że Lancelot i inni rozgorączkowani rycerze biegali jak opętani wokół Camelotu, walcząc z supłami, rywalami i ptasią złośliwością. Król Artur prosił żonę o uprzejmość względem młodego gościa. Ginewra bardzo kochała męża i czuła, że stanęła między nim a przyjacielem. Nie była taka głupia, żeby starać się wynagrodzić to Lancelotowi, ale z miejsca nabrała do chłopca bezinteresownej sympatii. Podobały jej się jego brzydkie, nieregularne rysy. Cieszyła się, że Artur prosił ją o okazywanie Lancelotowi szczególnych względów. W zamku Camelot nie brakowało, co prawda, sokolników, ale, ponieważ każdy z nich chciał wodzić sokoły, zawsze było za mało pomocników. Ginewra zaczęła więc chodzić z Lancelotem na łąki, aby pilnować mu kłębka. Lancelot nie zważał zbytnio na „tę babę”. „O, znów idzie ta baba” – mruczał pod nosem, albo: „Dobrze, że ta baba nareszcie sobie poszła”. Szybko wciągnął się w atmosferę sokołnictwa, w której kobiety odgrywały skromną rolę, i nie myślał o Ginewrze, kiedy nie musiał. Ponieważ jednak, mimo swej brzydoty, wyrósł na młodzieńca o nienagannych manierach i wielkiej szlachetności, nie potrafił długo chować urazy. Zazdrość wobec Ginewry wkrótce minęła i Lancelot w ogóle przestał dostrzegać obecność Królowej. Zajmował się gorliwie tresurą sokoła, a Ginewrze po każdych zajęciach uprzejmie dziękował za asystę, z której zresztą chętnie korzystał. Jednak pewnego dnia smycz szczególnie złośliwie wplątała się w osty, a na dodatek w przeddzień Lancelot nie dokarmił ptaka, w związku z czym sokół wpadł w podły humor, który szybko udzielił się i jego panu. Ginewra, która nie najlepiej radziła sobie z sokołami i nie była ich szczególną wielbicielką, przelękła się marsowej miny Lancelota i ze strachu zaczęła zachowywać się niezdarnie. Uśmiechała się słodko i chciała jak najlepiej, ale czuła, że nic tu po niej. Wszystko jej się mieszało. Z największą starannością, w najlepszej wierze, zwinęła smycz w kłębek, plącząc ją niemożliwie. Lancelot odebrał jej nieszczęsny kłębek gestem niemal brutalnym. – Do niczego – braknął i jął nerwowo rozwijać jej staranne dzieło. Gdy zmarszczył brwi, wyglądał wprost przerażająco. Na jedną chwilę cały świat stanął w miejscu. Ginewra skamieniała, dotknięta do żywego. Czując to, i Lancelot zamarł w bezruchu. Sokół przestał się szamotać. Nawet liście na drzewach przestały szeleścić. Młody rycerz zrozumiał nagle, że skrzywdził swoim zachowaniem żywą osobę, młodą, tak jak on sam. W jej oczach wyczytał, jakim jest potworem i jak niemile ją zaskoczył. Ona okazała mu uprzejmość, a on jej odpłacił grubiaństwem. Ale największym odkryciem Lancelota było to, że ma przed sobą człowieka, z krwi i kości. Człowieka, który wcale nie jest przebiegłym i podstępnym łotrem bez serca, tylko śliczną dziewczyną, zdolną myśleć i czuć. ROZDZIAŁ V Dwiema pierwszymi osobami, które spostrzegły, że Lancelot i Ginewra mają się ku sobie, byli wujaszek Dap i Król Artur. Artur, uprzedzony o tym romansie przez Merlina (chwilowo bezpiecznie zakonserwowanego w skale przez płochą Nimue), cały czas podświadomie się go lękał. Podświadomie – bo jako wróg wszelkich przepowiedni, tę również przegnał prędko ze swoich myśli. Reakcją wujaszka Dapa na to odkrycie było udzielenie wychowankowi surowej reprymendy, co uczynił w ptaszarni, w obecności tresowanego sokoła. – Niech Cię pięta Boska broni! – wrzasnął wujaszek i przez chwilę kontynuował serię podobnych okrzyków. – Co to ma znaczyć? Co ty wyprawiasz? Czy pierwszy rycerz Europy chce zaprzepaścić wszystko, czego go nauczyłem, dla pięknych oczu damy? I to mężatki? – Nie rozumiem, o co chodzi. – Nie rozumiesz? Nie chcesz rozumieć! O Matko Boska! – pieklił się wujaszek. – Chodzi o Ginewrę, nie domyśliłeś się? Tak? No to chwała Bogu. Lancelot ujął szacownego krewniaka za ramiona i usadził na skrzyni. – Posłuchaj, wujaszku – przemówił kategorycznym tonem. – Już wcześniej chciałem z tobą porozmawiać. Czy nie sądzisz, że pora ci wracać do Benwick? – Do Benwick! – wrzasnął wujaszek Dap, jakby otrzymał cios prosto w serce. – No właśnie, do Benwick. Nie możesz przecież w nieskończoność grać mojego giermka. Po pierwsze dlatego, że jesteś bratem dwóch królów, a po drugie dlatego, że jesteś ode mnie trzy razy starszy. To wbrew kodeksowi rycerskiemu. – Kodeks rycerski! Phi! – Żadne „phi” nic tu nie pomoże. – I ty to mówisz do mnie; do mnie, który cię nauczyłem wszystkiego, co potrafisz? Odsyłasz mnie do Benwick zanim miałem możliwość przekonać się, jak sobie radzisz w walce? Ani razu nie dobyłeś przy mnie miecza, słynnego Wesołka! To niewdzięczność, to perfidia, to zdrada! Ja umrę ze zgryzoty! Przysięgam! Klnę się na Niebiosa! Po tym nastąpiła długa wiązanka dosadnych sformułowań celtyckich, wśród nich rzekome zaklęcie Wilhelma Zdobywcy: Per Splendorem Dei, a także Pasque Dieu – ulubione powiedzonko legendarnego Króla Ludwika XI, który uważał je za dowcip. Zainspirowany retoryką koronowanych głów, wujaszek Dap wyrecytował następnie zawołania Rufusa, Henryka I, Króla Jana oraz Henryka II, które brzmiały kolejno: Na Świętą Gębę Łukasza, Na Śmierć Boską, Na Boże Zęby i Na Bożą Głowę. Sokół Lancelota przyjął spektakl bardzo życzliwie, czemu dał wyraz, strosząc dziarsko pióra – trochę jak pokojówka, gdy trzepie za oknem miotełkę do ścierania kurzu. – Nie chcesz, to nie jedź – wzruszył ramionami Lancelot. – Tylko bardzo cię proszę, nie wspominaj mi więcej o Królowej. Nic nie poradzę na to, że się lubimy. Sam przyznasz, że sympatia między ludźmi to nic zdrożnego? Królowa i ja nie jesteśmy przestępcami, ale kiedy zaczynasz prawić mi kazania, stwarzasz wrażenie, że robimy coś złego. Mówisz tak, jakbyś źle o mnie myślał i wątpił, czy jestem człowiekiem honoru. Proszę, abyś już nigdy więcej nie poruszał tego tematu. Wujaszek Dap przewrócił oczami, zmierzwił czuprynę, załamał ręce, ucałował opuszki własnych palców i wykonał jeszcze szereg innych gestów obrazujących jego punkt widzenia. Lecz nigdy więcej nie nawiązał do romansu. Artur odniósł się do problemu niejednoznacznie. Dawne ostrzeżenie Merlina dotyczące małżonki i najlepszego przyjaciela, od początku zawierało w sobie pewną sprzeczność: jak bowiem można nazwać przyjacielem kogoś, kto dopuszcza się wobec nas zdrady? Artur ubóstwiał swoją Ginewrę za jej urodę i śmiałą fantazję, dla Lancelota zaś od pierwszego spotkania czuł szacunek, który wkrótce przerodził się w braterską miłość. Z racji tych uczuć trudno mu było żywić podejrzenia, a zarazem i trudno było ich nie żywić. Po namyśle Artur doszedł do wniosku, że najlepszym wyjściem z sytuacji będzie zabrać Lancelota na wojnę z Rzymem. W ten sposób młodzian znajdzie się z dala od Ginewry, a król cieszyć się będzie, mając u boku wiernego ucznia i świetnego rycerza – mniejsza o to, czy ostrzeżenia Merlina były uzasadnione, czy nie. Wojna z Rzymem była wynikiem zawiłego, wieloletniego konfliktu. Nie poświęcimy jej tu wiele miejsca. W pewnym sensie stanowiła dalszy ciąg bitwy pod Bedegraine, rozszerzonej na skalę europejską. Feudalną koncepcję wojen łupieżczych udało się zwalczyć w Brytanii, za granicą jednak była ona wciąż żywa i zamorscy amatorzy łupów wojennych łakomie spoglądali na nowo zasiadłego na tronie króla. Niejaki Lucjusz, dyktator rzymski (ciekawe, że i Malory używa określenia „dyktator”), skierował do Artura poselstwo z żądaniem haraczu (tę samą opłatę przed bitwą nazywano „haraczem”, a po bitwie „okupem”). Król jednak, po konsultacji z parlamentem, odesłał delegację z pustymi rękami i z oświadczeniem, że żaden haracz się Lucjuszowi nie należy. Wobec tego dyktator Lucjusz wypowiedział Arturowi wojnę. Czyniąc to, rozesłał posłańców w cztery strony świata na poszukiwanie sojuszników – całkiem jak Lars Porsena z legendy Macaulaya. Znaleziono ich bez trudu: aż szesnastu królów towarzyszyło Lucjuszowi w marszu z Rzymu przez Górną Germanię na bitwę z Anglikami. Do sojuszu przystąpiły: Ambage, Arrage, Alisandria, India, Hermonia, Eufratus, Affrika, Europa Większa, Ertania, Elamia, Arabia, Egipt, Damask, Damiecja, Kajer, Kapadocja, Tracja, Turcja, Pont, Pampeluna, Syria i Galacja, dołączyli też alianci z Grecji, Cypru, Macedonii, Kalabrii, Katalonii i Portugalii, oraz wiele tysięcy Hiszpanów. Pierwsze tygodnie miłosnego zauroczenia Lancelota zbiegły się z przygotowaniami Artura do wyprawy wojennej na drugi brzeg kanału La Manche (przez Anglików zwanego Kanałem Angielskim), do Francji, gdzie miał stawić czoło wrogom. Na tę właśnie wyprawę postanowił Artur zabrać młodego rycerza. Lancelot, naturalnie, nie cieszył się jeszcze sławą najświetniejszego rycerza Okrągłego Stołu – gdyby już nim był, nawet bez romansu wziąłby udział w wojnie. Na razie, jak wiadomo, stawał do walki tylko jeden raz: przeciwko samemu Arturowi. W powszechnej opinii za prymusa wśród rycerzy uchodził Gawaine. Lancelot był zły, że każą mu opuścić Ginewrę, gdyż uznał to za dowód braku zaufania. Poza tym pamiętał, że Sir Tristanowi pozwolono w podobnych okolicznościach pozostać u boku żony Marka, Króla Kornwalii. Nie rozumiał, dlaczego w takim razie jemu nie wolno zostać przy Ginewrze. Nie będziemy wdawać się w szczegóły kampanii rzymskiej, chociaż trwała ona kilka lat. Ot, wojna jakich wiele: obie strony wznosiły okrzyki bojowe, zadawano śmiertelne ciosy, wielu padło na polu chwały, wielu wsławiło się odwagą i każdy dzień oglądał rycerskie popisy. Krótko mówiąc: bitwa pod Bedegraine w powiększeniu. Artur, podobnie jak pod Bedegraine, odmówił uznania wojny za wydarzenie sportowe i propagandowe, chociaż nie brakło w niej ciekawych incydentów. Rudy Gawaine, wysłany do rokowań w roli posła, stracił cierpliwość i w toku negocjacji uśmiercił przedstawiciela strony przeciwnej. Sir Lancelot stanął na czele bitwy wobec trzykrotnie silniejszego przeciwnika i położył trupem Króla Lyly oraz trzech możnych panów: Alakuka, Herawda i Heringdala. W toku dalszej kampanii padło trzech mocarzy, którzy uchodzili za niepokonanych – jednego z nich ukatrupił osobiście Król Artur. Wreszcie, w ostatnim starciu, Artur zadał cesarzowi Lucjuszowi tak silny cios w głowę, że ostrze jego miecza Ekskalibura oparło się dopiero na piersi dyktatora. Po bitwie znaleziono na polu walki zwłoki Snowdana Syryjczyka, króla Egiptu, króla Etiopii (bezpośredniego przodka cesarza Hajle Syllasjego) i siedemnastu innych królów, oraz sześćdziesięciu senatorów rzymskich. Artur polecił złożyć ich ciała w kosztowne trumny i posłać – bez ironii – burmistrzowi Rzymu, tytułem żądanego uprzednio haraczu. Podarunek ów skłonił burmistrza Rzymu i całą bez mała Europę do uznania Artura za najwyższego władcę. Krainy Pleasance, Pawia, Petersaint i Port Tremble złożyły mu hołd. Tak zakończyła się epoka wojen feudalnych, zarówno w Anglii, jak i na Kontynencie. Podczas działań wojennych Artur szczerze polubił Lancelota i gdy razem wracali do domu, nie wierzył już zupełnie w proroctwa Merlina. W ogóle przestał myśleć o tej sprawie. Lancelot zyskał opinię pierwszego rycerza armii Króla Artura. I Artur, i Lancelot poprzysięgli sobie w duchu, że Ginewra ich nie rozdzieli. Pierwsze lata wspólnego żywota mieli już za sobą. ROZDZIAŁ VI Jak przedstawia się Lancelot z naszego końca czasu? Czy zostało po nim tylko wspomnienie wysportowanego brzydala? Był przecież kimś więcej niż średniowiecznym rycerzem, który nade wszystko cenił sobie honor. Na wsi po dziś dzień można usłyszeć powiedzonko, które doskonale określa Lancelota. Farmerzy w Irlandii, gdy chcą kogoś szczególnie pochwalić, mawiają: „On szanuje słowo. Zawsze dotrzymuje obietnicy”. Lancelot starał się „szanować słowo”. Dla niego – jak do dziś dla prostych ludzi ze wsi – słowo było najcenniejszym majątkiem. Ale dziwna rzecz: mimo silnego postanowienia dotrzymywania słowa sobie i bliźnim, Lancelot miał naturę pełną sprzeczności i bynajmniej nie anielską. Cenił słowo honoru nie tylko dlatego, że był szlachetny, także dlatego, że miał złe skłonności. Złym ludziom surowe zasady potrzebne są jako hamulce. Lancelot lubił zadawać ból. Właśnie z powodu tej skłonności do okrucieństwa – choć zabrzmi to paradoksalnie – nigdy nie zabił błagającego o litość, nigdy też bez konieczności nie dopuścił się brutalnego postępku. Zakochał się w Ginewrze właśnie dlatego, że wcześniej sprawił jej ból. Możliwe, że gdyby nie dostrzegł w jej oczach cierpienia, nigdy nie zwróciłby na nią uwagi. Ludzie dochodzą do świętości najdziwniejszymi drogami. Ktoś, kto nie miałby bzika na punkcie przyzwoitości i honoru, zwyczajnie uciekłby z żoną przyjaciela. Gdyby Lancelot tak postąpił, Artur, być może, uniknąłby tragedii. Normalny człowiek, który nie spędził połowy życia na bolesnym, żmudnym dociekaniu, co jest słuszne – aby w ten sposób zdusić w sobie skłonności do tego, co niesłuszne – bez skrupułów przeciąłby węzeł, który wszystkim trojgu szykował zgubę. Dwaj druhowie wracali do Anglii z kampanii rzymskiej. Flota przybiła do brzegu w Sandwich. Dzień był szary, wrześniowy, nad skoszoną łąką bujały błękitne i rdzawe motylki, kuropatwy nawoływały się głosami podobnymi do cykania świerszczy, jagody czerniały, a leszczyny kołysały w watowanych łupinkach małe jeszcze i pozbawione smaku owoce. Królowa Ginewra oczekiwała na plaży, a kiedy powitała Króla pocałunkiem, Lancelot pojął, że mimo postanowienia, które uczynił w duchu, ona rozdzieli jego i Artura. Skulił się, jakby doznał nagłego skrętu kiszek, sztywno powitał Królową i natychmiast oddalił się na nocleg do najbliższej gospody. Przez całą noc nie zmrużył oka. Rankiem złożył prośbę o oddalenie go od dworu. – Przecież na dobrą sprawę jeszcze nie widziałeś dworu – zdumiał się Artur. – Czemu chcesz nas tak szybko opuścić? – Powinienem wyjechać. – Powinieneś? – nie rozumiał Król. – Cóż znaczy to słowo? Lancelot zacisnął pięści. – Proszę o skierowanie mnie na misję. Pragnę szukać przygody. – Ależ Lance... – Czy nie temu ma służyć Okrągły Stół? – krzyknął Lancelot, tracąc opanowanie. – Rycerze wyprawiają się na misje przeciwko Przemocy, tak czy nie? Dlaczego więc mnie zatrzymujesz? Przecież na tym polega cała idea! – Dajże pokój – rzekł Król. – Niepotrzebnie się tak gorączkujesz. Skoro tak bardzo chcesz wyjechać – to jedź, rób co ci się podoba. Myślałem tylko, że miło nam będzie zatrzymać cię na jakiś czas przy sobie. Nie unoś się, Lance. Nie rozumiem, co cię napadło. – Wracaj szybko – dodała Królowa. ROZDZIAŁ VII Jak zaczęły się słynne misje Lancelota. Nie podjął ich ani dla sławy, ani dla rozrywki. Podjął je, aby uciec od Ginewry. Miały ratować – nie budować – jego honor. Chociaż jedną z tych misji warto opisać w szczegółach, aby pokazać, jakimi to sprawami usiłował Lancelot odwrócić swoją uwagę od Królowej i na czym właściwie polegał jego słynny honor. Opis taki da nam jednocześnie obraz sytuacji w ówczesnej Anglii i pomoże zrozumieć, co skłoniło Artura do prac nad teorią sprawiedliwości. Artur nie był szczególnie pruderyjny, ale Gramaria, w której przyszło mu panować, tkwiła w stanie kompletnej anarchii i trzeba było porywającej idei w stylu Okrągłego Stołu, aby państwo nie rozpadło się do końca. Zapędy wojenne możnowładców pokroju Lotha dało się ukrócić, lecz pomniejsi baronowie panoszyli się w swoich majątkach jak gangsterzy: dla złota wyrywali Żydom zęby, a biskupów, którzy im się sprzeciwiali, przypiekali ogniem. Chłop pańszczyźniany pod władzą niedobrego pana bywał narażony na najstraszliwsze tortury: smażenie na wolnym ogniu, oblewanie stopionym ołowiem, obcięcie kończyn, wykipienie oczu – a po tym wszystkim, jeśli przeżył, wygnanie na pastwę losu. Po drogach snuli się na czworakach nieszczęśnicy z podciętymi ścięgnami kolan. Biedni i bezbronni płacili życiem za kłótnie swoich panów, podczas gdy rycerz, nawet jeśli spadł z konia w ferworze walki, był tak starannie zapuszkowany, że dla wyrządzenia mu najmniejszej szkody trzeba by było nie lada eksperta. Na przykład w bitwie pod Bouvines, Filip August Francuski został strącony na ziemię i otoczony przez piechotę wroga, która jednak nie była w stanie dobrać się do niego przez pancerz, więc po pewnym czasie władca został odbity przez swoich i walczył dalej, tym zawzięciej, że incydent okrutnie go rozsierdził. Niechaj więc opowieść o pierwszej misji Lancelota ukaże nam ową niespokojną epokę Przemocy. Na granicy Walii mieszkali dwaj rycerze: Sir Carados i Sir Turquine. Obaj wywodzili się z celtyckich rodów. Jako konserwatywni baronowie, nie ugięli się przed autorytetem Artura i wyznawali pogląd, że jedyną skuteczną regułą rządzenia jest prawo silniejszego. Każdy z nich dysponował warownym zamkiem i rzeszą nieuczciwych dworaków, którzy pod ich rządami znajdowali o wiele większe pole do malwersacji, niż znaleźliby w państwie o ustroju obywatelskim. Żyli sobie jak orły: te, jak wiadomo, żywią się swymi pomniejszymi braćmi. Porównanie chyba jednak niezbyt fortunne, gdyż orły mają w sobie wielką szlachetność, a kto jak kto, ale Sir Turquine na pewno nie zaliczał się do osobników szlachetnych. Gdyby żył dzisiaj, trafiłby może nawet do szpitala wariatów, a w najlepszym razie bliscy na pewno doradzaliby mu psychoanalizę. Sir Lancelot wędrował już od miesiąca, a ponieważ przez cały ten czas oddalał się od miejsca, do którego najbardziej ciągnęło go serce, każdy krok konia był dlań wielką udręką. Nagle wyjechał przeciw niemu ciężkozbrojny rycerz na ogromnej klaczy. Drugi rycerz, związany, zwisał mu przez siodło. Najwyraźniej zemdlał. Cały był okrwawiony i obszarpany. Jego głowę, która obijała się o koński bok, porastała ruda czupryna. Rycerz, który go pojmał, odznaczał się ogromną posturą. Lancelot rozpoznał w nim po herbie Sir Caradosa. – Kim jest twój jeniec, panie? Rosły rycerz sięgnął po dyndającą z tyłu tarczę jeńca i pokazał Lancelotowi „trójkąt czerwony w otoczeniu trzech ostów zielonych”. – Co zamierzasz uczynić z Sir Gawainem? – Nie twój interes – burknął Sir Carados. Gawaine musiał się ocknąć, gdy klacz stanęła, bo usłyszeli nagle jego głos dochodzący z odwróconej głowy: – Sir Lancelot? Czy to czasem nie ty? – Czołem, Gawaine. Jak tam sprawy stoją? – Jak najgorzej – odparł szczerze Sir Gawaine. – Tuszę, że mnie wybawisz, bo jeżeli nie ty, to, dalibóg, nie znam rycerza, który zdolen byłby to sprawić. Wygłosił te słowa w oficjalnej wzniosłej mowie rycerskiej. W owych czasach obowiązywały bowiem dwa dialekty: szlachecki i plebejski. I to w każdym języku, była więc „wysoka” i „niska” mowa holenderska, normańska francuszczyzna, saska angielszczyzna. Lancelot zmierzył wzrokiem Sir Caradosa i zagadnął go w mowie potocznej: – Proponuję, żebyś zdjął z konia tego gościa i zmierzył się ze mną. Co ty na to? – Odpowiem ci, żeś głupiec i spotka cię ten sam los, co i jego. Złożyli zatem Gawaine’a na ziemi, solidnie skrępowanego, żeby nie mógł uciec, i jęli szykować się do walki. Sir Carados miał giermka do podawania kopii, Lancelot zaś, który uparł się zostawić wujaszka Dapa w domu, skazany był na samoobsługę. Walka ta różniła się znacznie od pojedynku Lancelota z Arturem. Przede wszystkim, siły i umiejętności przeciwników były tym razem bardziej wyrównane, więc w fazie walki na kopie żaden nie dał się wysadzić z siodła. Jesionowe drzewce popękały w drzazgi, a oni dalej siedzieli na koniach, które też dzielnie znosiły impet starć. Jednak w starciu na miecze Lancelot przewyższył rywala. Po godzinie z kawałkiem wymiany ciosów zadał Sir Caradosowi tak silne uderzenie w szczyt hełmu, że przeciął osłonę głowy wraz z zawartością, a chwiejącego się w siodle nieboszczyka chwycił za kołnierz, ściągnął pod kopyta konia, sam zeskoczył na ziemię i zręcznym ruchem obciął mu głowę. Po czym uwolnił z więzów Sir Gawaine’a, który, podziękowawszy mu wylewnie, odjechał zaraz w dzikie ostępy Anglii, porzucając wszelką myśl o Caradosie. Lancelot niebawem napotkał swego młodego kuzyna, Sir Lionela, i podążyli dalej razem tropem zła, które należało wyplenić. Niesłusznie uczynili zbyt rychło zapominając o Sir Caradosie. Po kilku dniach podróży, w upalnie południe, dotarli do innego lasu. Lancelot, wyczerpany pogodą i własną wewnętrzną walką o Królową, czuł, że nie da już ani kroku. Lionel nie nalegał, gdyż chciało mu się spać, więc postanowili zdrzemnąć się chwilę w krzakach pod jabłonią, uwiązawszy wpierw konie do mocnych konarów. Lancelota sen zmorzył natychmiast, lecz Sir Lionelowi dokuczały muchy, a gdy tak leżał, zły na brzęczące owady, ujrzał przed sobą dziwne widowisko. Trzej rycerze w pełnym rynsztunku czmychali co sił w koniach przed czwartym, który ich ścigał. Kopyta końskie dudniły, aż ziemia drżała – dziw doprawdy, że Lancelot się nie obudził. Ogromny rycerz, który ścigał zbrojnych, schwytał ich w końcu, jednego po drugim, postrącał z koni, związał i wziął do niewoli. Lionel był ambitnym młodzieńcem. Postanowił przewyższyć słynnego kuzyna. Wstał po cichu, założył zbroję i puścił się w ślad za zwycięskim olbrzymem z zamiarem wyzwania go na pojedynek. Nie minęła minuta, a i on leżał na ziemi, skrępowany tak ciasno, że nie mógł ruszyć ani ręką, ani nogą. Lancelot ani drgnął. Wkrótce po całym zajściu nie zostało ani śladu. Tajemniczym pogromcą czterech rycerzy był Sir Turquine, brat owego Caradosa, którego tak niedawno zgładził Lancelot. Sir Turquine miał zwyczaj trzymać swoich jeńców w ponurym zamczysku, gdzie rozbierał ich do naga i chłostał do woli. Była to jego ulubiona rozrywka. Przed śpiącym Lancelotem defilował tymczasem inny orszak. Czterech paradnie wystrojonych rycerzy podtrzymywało na czterech włóczniach zielony baldachim. Pod baldachimem jechały na białych mułach cztery królowe w średnim wieku. Wyglądało to bardzo malowniczo. Gdy orszak mijał jabłonkę, rumak Lancelota zarżał dźwięcznie. Królowa Morgana le Fay, najstarsza z czterech królewskich eksczarownic, zatrzymała orszak i podjechała bliżej do Sir Lancelota. Wyglądał dość groźnie, gdy tak leżał w wysokiej trawie, w pełnym rynsztunku. – Toż to Sir Lancelot! Skandal roznosi się szybko, zwłaszcza wśród istot nadprzyrodzonych, toteż cztery królowe wiedziały już, że Lancelot kocha się w Ginewrze. Wiedziały również, że uchodzi za najsilniejszego rycerza na świecie. Dlatego zazdrościły go Ginewrze. I oto nadarzyła im się wspaniała okazja do działania. Zaczęły kłócić się między sobą o prawo do rzucenia czarów na Lancelota. – Nie kłóćmy się – rzekła w końcu Morgana le Fay. – Rzucę na niego czar, który sprawi, że nie obudzi się przez sześć godzin. Zdążymy go w tym czasie przewieźć do mojego zamku, a tam – niech sam zdecyduje, którą z nas wybiera. Tak też uczyniły. Dwaj rycerze ponieśli uśpionego mistrza turniejów na tarczy, wprost do zamku Rydwan. Zamczysko nie występowało tym razem w swojej czarodziejskiej postaci – budowli z jedzenia – lecz było, jak na co dzień, zwyczajną fortecą. Lancelota wrzucono do zimnej, pozbawionej sprzętów komory, gdzie miał leżeć do czasu ustąpienia czaru Królowej Morgany. Gdy się zbudził, nie wiedział, gdzie się znajduje. Ciemna komnata była cała z kamienia, jak lochy. Lancelot leżał w mroku i czekał, co będzie. Wkrótce zaczął rozmyślać o Królowej Ginewrze. Wreszcie doczekał się: do komnaty wkroczyła panna z obiadem i powitała go wesoło: – Jakże się miewa Sir Lancelot? – Trudno powiedzieć, piękna panno. Nie mam pojęcia, jak się tutaj dostałem, więc i nie bardzo wiem, jak się miewam. – Nie obawiaj się. Jeśli naprawdę jesteś tak mężny, jak powiadają, to kto wie, może już jutro z rana zdołam ci pomóc. – Wielkie dzięki. Pomożesz mi czy nie, w każdym razie bądź mi życzliwa. Piękna panna wyszła z komnaty. Rankiem rozległ się łoskot skobli, zgrzyt zardzewiałych zamków, i do lochu wtargnęła grupa sług w kolczugach. Ustawili się karnie po obu stronach drzwi, tworząc szpaler dla czterech królowych, które przybyły pięknie wystrojone. Wszystkie po kolei dygnęły dwornie przed Sir Lancelotem. Ten wstał uprzejmie i z ponurą miną odpowiadał skinieniem głowy na ich ukłony. Morgana le Fay przedstawiła mu siebie i towarzyszki jako królowe Zachodu, Północy, Wschodu i Wysp. – Nie myśl sobie, rycerzu, że cię nie znamy – oświadczyła następnie. – Jesteś Sir Lancelot Dulac i romansujesz z Królową Ginewrą. Uchodzisz za najświetniejszego rycerza na świecie i właśnie dlatego owa dama ma się ku tobie. Dowiedz się więc, że nastał kres amorów. Teraz my, cztery królowe, mamy cię w swojej mocy. Jedną z nas musisz wybrać na damę swego serca. Trzeba abyś zadecydował sam – ale jedną z nas wybrać musisz. Mów, którą. – Jakże mogę dokonać takiego wyboru? – zaperzył się Lancelot. – Nie możesz, lecz musisz. – Po pierwsze – rzekł Lancelot – nieprawdą jest to, co mówicie o mnie i o małżonce króla Anglii. Ginewra jest najczulszą i najwierniejszą żoną swojego pana. Gdybym był wolny i miał na sobie zbroję, z ochotą zmierzyłbym się z każdym wystawionym przez was rycerzem, aby tego dowieść. Po drugie, oświadczam, że ani mi w głowie zadawać się bliżej z którąkolwiek z was. Darujcie szorstkie słowa, ale nic więcej nie mam do powiedzenia. – Ach tak! – rzekła ozięble Morgana le Fay. – Właśnie tak – potwierdził Lancelot. – Nic więcej? – Nic a nic. Cztery królowe dygnęły z lodowatą wyniosłością i wymaszerowały z celi. Strażnicy popisowo wykonali w tył zwrot, podzwaniając długimi kolczugami o posadzkę. Zgasło światło w korytarzu. Drzwi zatrzasnęły się, klucz zgrzytnął w zamku, szczęknęły zamykane zasuwy. Urodziwa panna wróciła z następnym posiłkiem i z wyraźną chęcią porozmawiania z Lancelotem. Sprawiła na nim wrażenie osóbki śmiałej i nawykłej do stawiania na swoim. – Wspominałaś, że mogłabyś mi pomóc? Panna zerknęła na niego podejrzliwie i odparła: – Owszem, lecz tylko pod warunkiem, że jesteś tym, za kogo się podajesz. Czy rzeczywiście jesteś Sir Lancelotem? – Obawiam się, że tak. – Więc pomogę ci, jeżeli ty mi pomożesz. To rzekłszy, zalała się łzami. Zanim przestanie szlochać – uroczo zresztą i z wielkim zaangażowaniem – wyjaśnijmy zasady turniejów rycerskich, które w owych zamierzchłych czasach rozgrywano w Gramarii. Wielki turniej był czymś więcej niż pojedynkiem. W pojedynku rycerze walczyli parami na kopie, albo na miecze, a ten, który zwyciężył, otrzymywał nagrodę. Turniej miał formułę znacznie bardziej swobodną. Po każdej stronie stawało dwudziestu, trzydziestu rycerzy, którzy na umówiony znak szarżowali jak kto chciał na stronę przeciwną. Walkom grupowym przyznawano wysoką rangę, czego dowodem fakt, że kto wniósł „zieloną opłatę” za udział w turnieju, mógł z tym samym biletem stawać do pojedynku – ale nie na odwrót. W turniejach było zawsze wielu rannych. Nie można jednak uznać turnieju za pomysł całkowicie szkodliwy – pod warunkiem, że przebieg walk byłby należycie kontrolowany. Niestety, w dawnych czasach o kontroli właściwie nie było mowy. Wesoła Anglia z epoki Króla Pendragona podobna była do Biednej Starej Irlandii z czasów 0’Connella. Wszystkim rządziły zbrojne frakcje. Rycerze jednego hrabstwa, a nawet mieszkańcy jednej okolicy, albo też służba konkretnego pana, bez trudu potrafili wprawić się w stan zajadłej nienawiści wobec sąsiada i jego ludzi. Nienawiść przeradzała się w agresję i wówczas król, albo przywódca jednej frakcji, wyzywał wodza drugiej na turniej. Obie strony przybywały na miejsce spotkania z jak najszczerszym zamiarem wyrządzenia sobie nawzajem krzywdy. Podobnie bywało w czasach walk papistów z protestantami, a także podczas waśni między domem Stuartów a domem orańskim: reprezentanci zwaśnionych stron nacierali na wroga z maczugami w pięściach i żądzą mordu w sercach. – Czemu płaczesz? – zainteresował się Lancelot. – O, ja nieszczęsna! Podły krół Celtów Północnych wyzwał mojego ojca na turniej, który ma się rozegrać w przyszły wtorek. Tamten król ma po swojej stronie trzech rycerzy Króla Artura, więc mój biedny ojczulek na pewno przegra, a może nawet zostanie ranny! – Rozumiem. A jak brzmi imię twojego ojca, panienko? – Król Bagdemagus. Sir Lancelot wstał i uprzejmie ucałował pannę w czoło. Pojął w lot, czego się po nim spodziewa. – Doskonale – powiedział. – Jeśli zdołasz wyrwać mnie z tego więzienia, w przyszły wtorek stanę do walki po stronie Króla Bagdemagusa. – Dzięki ci, dzięki! – zawołała panna, wyżymając chusteczkę do nosa. – Muszę już iść, bo będą mnie szukali na dole. Chyba jasne, że nie miała zamiaru pomagać królowej Celtów Północnych więzić Lancelota, skoro król Celtów Północnych stawał do walki przeciwko jej ojcu. Z samego rana, zanim mieszkańcy zamku wyszli z pościeli, Lancelot usłyszał cichutkie otwieranie ciężkich drzwi. W jego dłoń wślizgnęła się delikatna rączka i po ciemku został wyprowadzony z celi. Przeszli przez dwanaścioro magicznych drzwi i dotarli do zbrojowni, gdzie czekała na Lancelota jego zbroja, wypolerowana i gotowa do założenia. Rycerz przywdział zbroję i udał się za przewodniczką do stajni, gdzie jego rumak krzesał iskry o kamienną posadzkę nowiuteńką, błyszczącą podkową. – Pamiętaj. – Oczywiście. To rzekłszy, ruszył przez most zwodzony w światło poranku. Skradając się korytarzami zamczyska Rydwan, Lancelot i jego przewodniczka ułożyli plan spotkania z Królem Bagdemagusem. Lancelot miał się udać do pobliskiego opactwa białych braci i tam czekać na pannę, która, rzecz jasna, musiała zbiec przed Królową Morgana po zdradzieckim udzieleniu pomocy więźniowi. Następnie oboje mieli poczekać w opactwie na sprowadzenie Króla Bagdemagusa i z nim ustalić szczegóły turnieju. Niestety, zamczysko Rydwan stało w Puszczy Dzikiej i Lancelot szybko zgubił drogę do opactwa. Krążył z koniem po lesie przez cały dzień: wpadali na drzewa, plątali się w jagodowych zaroślach i raz po raz tracili cierpliwość. Pod wieczór natknęli się na namiot z purpurowego złotogłowiu. W środku nie było nikogo. Lancelot zsiadł z konia i obejrzał namiot z bliska. Tak luksusowy obiekt w sercu dzikiej głuszy musiał budzić zdziwienie, zwłaszcza że nie było widać właściciela. – Jakiś dziwny ten namiot – pomyślał Lancelot, smutny, bo stale miał przed oczami Ginewrę. – Dziwny nie dziwny, ale chyba zostanę w nim na noc. Albo stoi tu dla przygody – w takim razie jest moim obowiązkiem owej przygody zakosztować, albo właściciele wyjechali na wakacje – w takim razie na pewno nie mieliby nic przeciwko temu, abym jedną noc przespał w ich namiocie. Zresztą nie mam innego wyjścia, bo zgubiłem drogę. Rozkulbaczył konia, uwiązał go, zdjął zbroję i rozwiesił ją starannie na pobliskim drzewie, na wierzchu umieszczając tarczę. Następnie spożył część chleba, który panna dała mu na drogę, popił wodą ze strumienia, płynącego usłużnie za namiotem, przeciągnął się, aż mu chrupnęło w łokciach, ziewnął, postukał się trzy razy pięścią w zęby i poszedł spać. Łoże było ogromne, zarzucone kapą z purpurowego złotogłowiu, identycznego jak pokrycie namiotu. Lancelot rzucił się na nie, wtulił nos w jedwabną poduszkę, ucałował ją, myśląc o Ginewrze i zapadł w kamienny sen. Kiedy się ocknął, na niebie świecił księżyc, a na lewej nodze Lancelota siedział jakiś golas i obcinał sobie paznokcie. Wyrwany z miłosnego snu, Lancelot odskoczył gwałtownie, kiedy poczuł na sobie ciężar obcego. Tamten, równie zdziwiony, że ktoś rusza się w łóżku, skoczył i chwycił za miecz. Lancelot zeskoczył z łoża po przeciwnej stronie i pomknął po wiszącą na drzewie zbroję. Obcy golas deptał mu po piętach, próbując ugodzić mieczem w plecy. Lancelotowi udało się jednak bezpiecznie dopaść drzewa. Zaraz zwrócił się ku obcemu z bronią w ręku. W blasku księżyca obaj wyglądali osobliwie i strasznie: dwa golasy z mieczami połyskującymi srebrzyście pod sierpem miesiąca. – Już po tobie! – wrzasnął obcy, mierząc w nogi Lancelota. W sekundę później jego miecz leżał na ziemi, on sam zaś, skulony, trzymał się oburącz za brzuch i poświstywał z bólu. Krew, która chlusnęła z zadanej przez Lancelota rany, wydawała się czarna w blasku księżyca. Cięcie ukazywało intymne wnętrze jamy brzusznej rannego. – Dość! – jęknął nieszczęśnik. – Litości. Odwróć miecz. Zabiłeś mnie. – Bardzo mi przykro – powiedział Lancelot. – Nawet nie poczekałeś, aż wezmę broń do ręki. – Litości! Litości! – błagał ranny. Lancelot wbił miecz w ziemię i podszedł bliżej, chcąc obejrzeć ranę. – Nic ci nie zrobię – zapewnił. – Nie bój się. Daj zobaczyć. – Przeciąłeś mi wątrobę – rzekł z wyrzutem ranny. – Mogę najwyżej jeszcze raz przeprosić. Nie wiem nawet, o co walczyliśmy. Wesprzyj się na moim ramieniu, zaprowadzę cię do łóżka. Ułożył go w pościeli, zatamował krwotok i stwierdził, że rana nie jest śmiertelna. Nagle w otworze namiotu stanęła Piękna dama. Ponieważ Lancelot zapalił w środku kaganek z knotem z sitowia, dama z miejsca zorientowała się w sytuacji i podniosła piskliwy lament. Na przemian to pocieszała rannego, to oskarżała Lancelota o morderstwo. Trwało to dłuższą chwilę. – Przestań wyć! – uciszył ją brutalnie poszkodowany. – On nie jest mordercą. To była pomyłka. – Leżałem w łóżku – wyjaśnił Lancelot. – Szanowny pan wszedł i usiadł na mnie. Tak nas to obu zaskoczyło, że się pobiliśmy. Bardzo mi przykro, że go skaleczyłem. – Przecież to nasze łóżko! – oburzyła się głośno dama, jak trzy niedźwiadki w bajce o Złotowłosej i Trzech Niedźwiadkach. – Co obcy człowiek robił w naszym łóżku? – Raz jeszcze najmocniej przepraszam. Gdy tu przybyłem, namiot stał pusty, a że zgubiłem drogę i opadłem z sił, pomyślałem sobie, że nic się nie stanie, jeżeli prześpię w nim tę jedną noc. – Bardzo słusznie: bo i nic się nie stało – zapewnił go ranny. – Zapraszamy na nocleg. Ta rana, zdaje się, to bagatelka. Można spytać o imię szanownego pana? – Lancelot. – Coś podobnego! – uradował się gospodarz namiotu. – Słyszysz, moja duszko, z kim stawałem do walki? Nic dziwnego, że nieco mnie poturbował. Zdziwiłem się tylko, że tak łatwo darował mi życie. Ponieważ nalegali, Lancelot spędził u nich noc, a rankiem wskazali mu drogę do opactwa białych braci. Spotkanie w puszczy nie wnosi nic nowego do głównego wątku opowieści, ważne jest tylko o tyle, że ranny rycerz, który miał na imię Belleus, został zaproszony przez Lancelota do Okrągłego Stołu, gdy tylko wydobrzeje. Belleus odznaczał się wielkodusznością, a właśnie takich ludzi potrzebował Artur. Poza tym Lancelot chciał mu wynagrodzić niechcący zadane cierpienie. W opactwie białych braci oczekiwała Lancelota zdesperowana panna. Już zaczynała lękać się, że ją oszukał. Ledwie jednak na kamiennym dziedzińcu zabrzmiał stukot kopyt rumaka, który wiózł Lancelota, zbiegła z wieży jak uskrzydlona i powitała rycerza z niekłamaną radością. – Ojciec przybędzie tutaj dziś wieczorem! – wołała z daleka. – Bardzo się cieszę, że jesteś! Bałam się, że zapomniałeś! Wiecznie skrzywione oblicze Lancelota rozjaśniło się uśmiechem na ten eufemizm. Następnie rycerz wziął kąpiel, przebrał się w szaty cywilne i tak przygotowany czekał na Króla Bagdemagusa. – Dziwne jest życie w Gramarii – mówił sam do siebie, próbując zagłuszyć myśl o młodej królowej. – Wszystko dzieje się tutaj bardzo szybko, a na dodatek przez połowę czasu człowiek nie ma pojęcia, gdzie jest. Trzeba się będzie zająć tym kuzynem, który mi zginął pod jabłonią. Osobliwy kraj! Jakieś królowe wyczyniają czary-mary, jakieś zwaśnione frakcje tępią się w turniejach, nigdy nie wiesz, czy ci ktoś w nocy nie wlezie do łóżka, połowa krewnych ni stąd ni zowąd znika ci bez śladu, trudno się w tym wszystkim połapać. Wstał, przyczesał włosy, wygładził szatę i zszedł na dół powitać Króla Bagdemagusa. Nie ma powodu, aby zbyt szczegółowo rozwodzić się nad turniejem. Pełny jego opis daje Malory. Lancelot wziął sobie do pomocy trzech rycerzy poleconych przez pannę i zarządził, że wszyscy czterej (on również) będą walczyć z białymi tarczami, znamionującymi niedoświadczonych wojowników. Bardzo mu na tym zależało, gdyż wiedział, że po przeciwnej stronie walczyć będą trzej jego towarzysze od Okrągłego Stołu, przez których nie chciał zostać rozpoznany: bał się przykrych komentarzy na dworze Króla Artura. Mimo ryzyka, nie zrezygnował z walki przeciwko druhom – uważał bowiem za swój obowiązek dotrzymać słowa danego pannie. Prowadzący siły przeciwnika król Celtów Północnych dowodził stu sześćdziesięcioma rycerzami; po stronie Króla Bagdemagusa było ich raptem osiemdziesięciu. Lancelot zaatakował jednego z trzech rycerzy Okrągłego Stołu i wywichnął mu rękę z barku. Na drugiego natarł z takim impetem, że nieszczęśnik wystrzelił z siodła i zarył hełmem w ziemię na głębokość kilku cali. Trzeciego tak silnie rąbnął w głowę, że krew puściła mu się z nosa, a spłoszony koń poniósł go nie wiadomo dokąd. Jeszcze zanim Lancelot złamał królowi Celtów Północnych nogę w udzie, obie strony doszły do wniosku, że turniej uznać można za zakończony. Nasz bohater udał się następnie na poszukiwanie Lionela. Po raz pierwszy, odkąd się pogubili, działał z własnej i nieprzymuszonej woli, gdyż wcześniej albo więziły go złe królowe, albo wypełniał obietnicę daną pannie, która wyrwała go z więzienia. Zanim odjechał, Król Bagdemagus odebrał nagrodę należną zwycięzcy turnieju. Panna dziękowała Lancelotowi prawie ze łzami. Wszyscy wszystkim obiecywali dozgonną przyjaźń i pomoc wzajemną na każde wezwanie. Potem Lancelot dosiadł konia i, wypytując napotkanych wieśniaków o drogę, pojechał w stronę puszczy, gdzie rosła jabłoń, pod którą po raz ostatni widział kuzyna. Miał nadzieję, że tam, na miejscu, zwietrzy trop, choć było raczej zimno. W puszczy, gdzie rosła jabłoń, a dokładnie pod samą jabłonią, spotkał damę na białym rumaku. Jabłoń uchodziła za czarodziejską i dlatego panował pod nią taki ruch. – Pani – skłonił się Lancelot. – Czy wiadomo ci coś o przygodach w tej puszczy? – Jest ich w bród – odparła dama – ale tylko dla śmiałka. – Chętnie spróbuję szczęścia. – Wyglądasz na silnego. I patrzysz dumnie, na przekór jakże żałośnie odstającym uszom. Jeśli chcesz, zaprowadzę cię do najgroźniejszego barona na świecie, tylko że on cię na pewno zabije. – Nic nie szkodzi. – Zaprowadzę cię pod warunkiem, że zdradzisz mi swoje imię. Jeśli bowiem nie jesteś słynnym rycerzem, zetknięcie cię z baronem byłoby morderstwem. – Na imię mi Lancelot. – Tak przypuszczałam – rzekła dama. – To świetnie, bo jeśli wierzyć temu, co ludzie powiadają, jesteś chyba jedynym rycerzem na świecie zdolnym pokonać człowieka, do którego mam cię zaprowadzić. Nazywa się on Sir Turquine. – W porządku. – Niektórzy twierdzą, że to wariat. Trzyma w lochach sześćdziesięciu czterech rycerzy pojmanych w pojedynkach i chłoszcze ich cierniowym biczem. Jeżeli cię złapie, też zostaniesz wychłostany. Na golasa. – Z opisu sądząc, ciekawy przeciwnik. – Stworzył coś w rodzaju obozu koncentracyjnego. – Właśnie dlatego latami ćwiczyłem się w walce – rzekł Sir Lancelot. – Przeciwko temu Artur wymyślił Okrągły Stół. – Zabiorę cię do niego, ale obiecaj, że potem ty coś dla mnie zrobisz. Jeżeli zwyciężysz, naturalnie. – Co takiego? – Nie obawiaj się. Chodzi tylko o pokonanie innego rycerza, znanego gnębiciela panien. – Przyrzekam z ochotą. – Jedźmy zatem. Bóg wie, czy ci się powiedzie. Na wszelki wypadek pomodlę się za ciebie w czasie walki. Ruszyli w drogę i po pewnym czasie dotarli do brodu, identycznego jak ten, przy którym Lancelot odbył swą pierwszą walkę z Królem Arturem. Na okolicznych drzewach wisiały pordzewiałe hełmy i poszczerbione tarcze – razem sześćdziesiąt cztery – a na tarczach widniały skośne pasy, szewrony, i szczupaki, i kosy, i orły, i siedzące lwy o smutnych pyskach. Rzemienie tarcz były całkiem zielone, omszałe. Istny gaj szubienic. Na drzewie rosnącym w samym środku polany wisiała wielka miedziana balia, górująca nad kolekcją tarcz. Ostatnia tarcza, zawieszona tuż pod balią, nosiła herb Lionela: szewron szkarłatny na srebrnym tle, z pasem oznaczającym boczną linię rodu. Lancelot natychmiast odgadł, do czego służy balia. Dopiął hełm, sięgnął do naczynia przez kapiące wilgocią listowie, i zabębnił w nie trzonem włóczni, aż dno odpadło. Następnie, razem z damą, stał spokojnie i czekał. Puszcza zamarła po strasznym hałasie. Nikt się nie zjawiał. – Jego zamek stoi zaraz za lasem – powiedziała dama. W milczeniu podjechali do wrót zamczyska i przez pół godziny krążyli pod zawartą bramą. Lancelot zdjął hełm i rękawice i jął ze zdenerwowania obgryzać paznokcie. Minęło pół godziny, nim z puszczy wyjechał konno gigantyczny rycerz, tak podobny do Sir Caradosa, którego Lancelot wyprawił na tamten świat, ratując Gawaine’a, że nasz bohater oniemiał ze zdziwienia. Przybysz przypominał Sir Caradosa nie tylko posturą, ale i tym, że wiózł skrępowanego i przerzuconego przez siodło klaczy rycerza. Co więcej, na tarczy pojmanego widniał szewron w otoczeniu trzech ostów, a jeden narożnik był czerwony. Tak się bowiem złożyło, że drugi rycerz-olbrzym pochwycił Gaherisa, brata Gawaine’a. Lancelot śledził go okiem wytrawnego znawcy. Warto dodać, że wprawny obserwator umiał rozpoznać rycerza w zbroi, nawet jeśli tamten był zamaskowany i nosił tarczę bez insygniów. Sam Lancelot musiał w późniejszych latach stawać do walki w przebraniu, bo inaczej nikt nie miałby odwagi z nim się zmierzyć. Artur i druhowie poznawali go tak czy owak – po stylu jazdy na rumaku. Dzisiejsi kibice krykieta też potrafią rozróżnić zawodników na boisku, chociaż z trybun nie widzą ich twarzy – zasada jest ta sama. Lancelot, dzięki długiej praktyce rycerskiej, potrafił szybko i trafnie ocenić styl każdego wojownika. Nie musiał długo obserwować Sir Turquine’a, aby dostrzec u niego pewną wadę techniki siedzenia w siodle. Powiedział nawet damie, że jeżeli Sir Turquine nie poprawi się w siodle, odbicie jeńca nie powinno sprawić kłopotu. Niestety, zanim doszło do starcia, Sir Turquine poprawił pozycję, więc tym razem wnikliwość Lancelota na nic się nie zdała – warto jednak było o niej napomknąć na wstępie wykładu o pojedynkach na kopie. Najistotniejsza była technika jazdy. Zawodnik, który nie obawiał się puścić w galop przed samym zwarciem, na ogół wygrywał. Większość rycerzy w ostatniej chwili lekko hamowała, nie uderzali więc z pełnym impetem. Dzięki temu Lancelot zawsze zwyciężał w starciu na kopie. Wujaszek Dap mawiał, że Lancelot ma elan – siłę witalną. Nieraz, walcząc w przebraniu, celowo najeżdżał na przeciwnika niezdarnie, lekko uniesiony w siodle, i dopiero w ostatniej chwili śmigał jak strzała – co widząc, publika, a nierzadko i sam nieszczęsny oponent, wznosiła okrzyk: „To Lancelot!”, nim jeszcze ostrze kopii dosięgło celu. – Cny rycerzu – rzekł Lancelot. – Złóż rannego na ziemi i daj mu odsapnąć. My tymczasem zmierzymy siły. Sir Turquine podjechał bliżej i wycedził przez zęby: – Jeśli jesteś rycerzem Okrągłego Stołu, z największą przyjemnością strącę cię z konia, a następnie wychłostam. Chętnie oddam tę przysługę tobie i całemu Stołowi. – Ambitny zamysł. Rozjechali się, jak kazał obyczaj, w przeciwne strony, pochylili kopie i natarli na siebie jak dwie burze. Lancelot w ostatniej chwili spostrzegł, że pomylił się co do postawy Sir Turquine’a w siodle. Pojął, że Sir Turquine jest mistrzem walki na kopie, jakiego dotąd nie spotkał, atakującym silnie i celnie jak on sam. Pochylili się i starli kopie w jednym momencie: zatrzymane gwałtownie rumaki stanęły dęba i padły na grzbiety, a obie kopie wystrzeliły w górę i przez chwilę wirowały wdzięcznie na wysokości, jak po silnej eksplozji. Dama na białym koniu odwróciła wzrok. Gdy ponownie spojrzała na pole walki, leżały tam konie z przetrąconymi grzbietami i dwaj rycerze. Dwie godziny później Lancelot i Sir Turquine wciąż walczyli na miecze. – Przerwa! – zawołał Turquine. – Chcę z tobą pogadać! Lancelot opuścił miecz. – Kim jesteś? – spytał Sir Turquine. – Nigdy jeszcze nie walczyłem z równie świetnym rycerzem. I równie wytrwałym. Coś ci powiem. Mam w zamku sześćdziesięciu czterech jeńców. Zabiłem i okaleczyłem setki innych. Ale żaden nie dorównywał tobie. Zawrzyjmy pokój, zostańmy przyjaciółmi, a uwolnię wszystkich więźniów. – Bardzo to uprzejme z twojej strony. – Zrobię to dla ciebie. Chyba że jesteś tym jedynym rycerzem, z którym musiałbym walczyć na śmierć i życie. – A jak brzmi imię tego jedynego? – Lancelot – odparł Turquine. – Jeżeli jesteś Lancelotem, to nie ma mowy o tym, żebym się poddał, ani o przyjaźni. Lancelot zabił mojego brata, Caradosa. – To ja. Sir Turquine syknął z czeluści hełmu i zadał błyskawiczny cios, nim przeciwnik gotowy był do podjęcia walki. – Taki jesteś? – oburzył się Lancelot. – Mogłem skłamać i uzyskać wolność dla wszystkich jeńców, a ty próbujesz zabić mnie bez ostrzeżenia? Sir Turquine syczał dalej. – Żal mi Caradosa – ciągnął Lancelot. – Poległ w uczciwej walce i nie proponował, że mi się podda. Nie błagał o litość. Padł podczas wymiany ciosów. Walczyli jeszcze dwie godziny. Zbrojni rycerze posługiwali się nie tylko końcem miecza. Nieraz okładali się rękojeściami, a nawet tarczami. Trawę wokół walczących zrosiła krew: niewielkie cętki, jak na łusce pstrąga, każda z ogonkiem nadającym jej kształt kijanki. Od czasu do czasu przeciwnicy wpadali na siebie, pchani ciężarem zbroi. Ciężkie, wypchane słomą hełmy ówczesnej jazdy miały tak malutkie otworki do oddychania, że walczący praktycznie się w nich dusili. Tarcze wisiały na nich byle jak, nie stanowiąc żadnej osłony. Pojedynek zakończył się gwałtownie, w jednej sekundzie i bez słowa. Lancelot, dostrzegając sposobność, rzucił miecz i pochwycił Turquine’a za wystającą część twarzową hełmu. Runęli na ziemię. Hełm spadł z głowy Turquine’a. Dobyli krótkich mieczy do walki wręcz. Turquine poderwał się, zadrżał – i już nie żył. Nieco później, kiedy Gaheris i dama poili Lancelota wodą, ten rzekł: – Miał swoje wady, ale walczył dzielnie. Szkoda, że się nie poddał. – Pomyśl lepiej o torturowanych jeńcach i o chłoście. – Tak – zadumał się Lancelot. – On należał do starej szkoły. Musimy z nią skończyć. Ale trzeba przyznać, że Sir Turquine wystawił starej szkole dobre świadectwo. – Brutal i okrutnik – zawyrokowała dama. – Możliwe, ale brata kochał. Czy pożyczysz mi konia, Gaherisie? Chciałbym udać się dalej, a mój rumak padł, biedaczysko. Pożycz mi swojego, a sam pójdź na zamek uwolnić Lionela i resztę więźniów. Lionelowi powiedz, żeby wracał na dwór Króla Artura i więcej się nie wygłupiał. Ja pojadę dalej z tą damą. Zgadzasz się? – Możesz wziąć mego konia, oczywiście – zapewnił go Gaheris. – Jemu również, tak jak i mnie, uratowałeś życie. Ratujesz Orknejów jednego po drugim! Zaczęło się od Gawaine’a. A Agravaine jest jednym z jeńców na zamku Sir Turquine’a. Koń jest twój, Lancelocie, bierz go sobie. ROZDZIAŁ VIII Podczas pierwszej wyprawy, która trwała rok, Lancelot miał jeszcze parę przygód, lecz tylko dwie z nich tak naprawdę zasługują na opowiedzenie. Obie miały związek z przestarzałym etosem Prawa Pięści, przeciwko któremu Król Artur powołał rycerską krucjatę. Stara szkoła i jej wielkopańskie tradycje stanowiły w owym okresie idealną pożywkę dla żądnych przygód rycerzy – bo najzacieklej broni się klasa rządząca, która traci władzę. Okrągły Stół był odpowiedzią na Prawo Pięści. Na wieść o nim porywczy baronowie hołdujący przemocy chwycili za broń w desperackim odruchu obrony. Gdyby w owych dniach istniała gazeta „The Times”, z pewnością słaliby do niej pełne oburzenia listy. Najmniej zajadli przekonywali się wzajemnie, że Artur uległ nowomodnym mrzonkom, a jego rycerze to zepsuta „dzisiejsza młodzież”, która nie dorasta do rangi ojców. Mniej okrzesani natomiast nie szczędzili królowi i jego rycerzom najpaskudniej szych epitetów, gorszych nawet niż „bolszewicy” i, folgując własnym brutalnym zachciankom, rozprzestrzeniali wyssane z palca plotki o rzekomych niegodziwościach, jakich dopuszczali się rycerze Okrągłego Stołu. Podłe pogłoski znajdowały wdzięcznych słuchaczy w podłych osobnikach i w końcu wszyscy zatracili zdrowy rozsądek. Wielu możnych panów, których przyszło w końcu pokonać Lancelotowi, przedstawiało go wręcz jako hochsztaplera, walczącego niedozwolonymi metodami – a wszystko to ze strachu przed utratą władzy. Walczyli z nim jak z antychrystem: bezpardonowo i z całym okrucieństwem – wierzyli bowiem święcie, że bronią słusznej sprawy. Rozpętała się wojna domowa dwóch ideologii. Pewnego pięknego letniego dnia Lancelot wjechał w okolicę nie znanego sobie zamku. Na obrzeżach łąki rosły z rzadka ogromne drzewa – wiązy, dęby i buki. Lancelotowi ciężko było na sercu, bo myślał o Ginewrze. Zanim rozstał się z damą, która zawiodła go do Sir Turquine’a, po czym on spełnił daną jej obietnicę, odbyli krótką rozmowę o małżeństwie. Rozmowa ta popsuła Lancelotowi humor. Dama twierdziła bowiem, że Lancelot powinien mieć żonę, albo przynajmniej panią swego serca, czym wielce go rozgniewała. – Każdemu wolno mieć własne zdanie – oświadczył jej – lecz jeśli idzie o mnie, to okoliczności uniemożliwiają mi ożenek, a wiązanie się z kobietą bez ślubu uważam za niegodne. Jeszcze chwilę kłócili się na ten temat, po czym każde pojechało w swoją stronę. Od tamtej pory minęło sporo czasu i zdarzyło się kilka przygód, ale Lancelot wciąż rozmyślał nad tym, co mu radziła owa dama, i czuł się podle. Nagle usłyszał głos dzwonków i podniósł wzrok. Nad jego głową przelatywała dorodna samica sokoła wędrownego: dzwonki u jej nóg wyśpiewywały na wietrze czystym altem, a z tyłu powiewała jedwabna smycz. Ptak zmierzał ku koronie pobliskiego wiązu. Był wyraźnie niespokojny. Przysiadł na szczycie drzewa, rozwarł dziób i wściekłym wzrokiem mierzył okolicę. Smycz owinęła się trzykrotnie wokół gałęzi. Gdy sokół zauważył, że Lancelot zmierza w jego stronę, chciał znów zerwać się do lotu, lecz niestety – zawisł na smyczy głową w dół, bijąc skrzydłami. Lancelot struchlał z obawy, że ptak może sobie połamać skrzydła. Po chwili sokół przestał się szamotać, kręcił się tylko wolno wokół własnej osi – w tej pozycji utracił wszelką godność i wyglądał komicznie, zwłaszcza gdy na znak oburzenia uniósł głowę i wyciągnął szyję jak wąż. – Sir Lancelocie, ach, Sir Lancelocie! – rozległo się wołanie obcej Lancelotowi damy, która zmierzała ku niemu galopem, próbując załamywać dłonie, chociaż ściskała w nich lejce. – Sir Lancelocie, pomocy! Sokół mi uciekł! – Jest tam, na drzewie – poinformował ją spokojnie Sir Lancelot. – O, ja nieszczęsna! Chciałam go tylko zawrócić przed przeszkodą, i smycz się zerwała! Jeżeli go nie złapię, mąż mnie zabije! Jest bardzo porywczy, a sokoły kocha nade wszystko! – Chyba nie tak, żeby miał zabić łaskawą panią? – Oj tak, tak! Zabije mnie, a potem będzie żałował. Jest wielce popędliwy. – Chętnie go przed tym powstrzymam. – Uchowaj Boże! – żachnęła się dama. – Nie o to chodzi. Mógłbyś mu przy okazji zrobić krzywdę, a ja nie życzę sobie, aby mojego najdroższego małżonka spotkała jakakolwiek przykrość. Czy nie zechciałbyś raczej wdrapać się na drzewo i zdjąć sokoła? Lancelot spojrzał najpierw na damę, potem na drzewo i – jak podaje Malory – odpowiedział: – Piękna pani, skoro znasz moje imię i prosisz mnie o pomoc jako rycerza, uczynię co w mej mocy, aby zwrócić ci sokoła. Zważ jednak, że wspinaczka nie jest moją mocną stroną, a drzewo należy do wyjątkowo wysokich i nie ma zbyt wielu konarów, które mogłyby dać mi oparcie. Całą młodość strawił Lancelot na przygotowywaniach do walki. Nie miał czasu aby, jak inni chłopcy, łazić po drzewach. Dlatego prośba, która nie speszyłaby kogoś wychowanego jak Artur czy Gawaine, dla Lancelota stanowiła nie lada wyzwanie. Ze smętną miną zdjął zbroję, popatrując przy tym ukradkiem na przeklęte drzewo. Został w samej koszuli i gatkach. Mężnie zaatakował pierwsze konary, gdy tymczasem dama biegała w kółko pod drzewem, plotąc trzy po trzy o sokołach, mężach i pięknej ostatnio pogodzie. – Wszystko w porządku – mruczał pod nosem Lancelot, krzywiąc się, gdy drobinki kory wpadały mu do oczu. – Wszystko w porządku. W porządku. Wspiął się na sam czubek. Sokół tymczasem zaplątał się już całkiem beznadziejnie, i szyją, i skrzydłami. Walczył ze smyczą jak ze śmiertelnym wrogiem. Lancelot musiał mu podstawić nagą dłoń, w którą ptak, ogarnięty paniką, wpił się szponami – rycerz jednak, nie bacząc na ból i rany, cierpliwie wyplątywał sokoła z więzów. Sokolnicy niewiele sobie robią z razów zadawanych im przez podopiecznych – znacznie bardziej zajmują ich ptasie obyczaje. Oswobodziwszy sokoła, Lancelot uświadomił sobie, że nie zejdzie na ziemię z pomocą jednej tylko wolnej ręki. Krzyknął więc do damy, która z góry wydawała się bardzo mała: – Uwaga! Przywiążę koniec smyczy do ciężkiej gałęzi, jeżeli zdołam ją ułamać, i zrzucę na dół. Wybiorę nie za ciężką, żeby ptak opadał łagodnie. Na starcie podrzucę go w górę, żeby się znów nie zaplątał. – Tylko błagam, ostrożnie! – pisnęła dama. Lancelot postąpił zgodnie z zapowiedzią, po czym zaczął bardzo niepewnie schodzić z drzewa. Po drodze trafił na kilka trudnych miejsc, gdzie o sukcesie decydował wyłącznie zmysł równowagi. Z wysokości jakichś dwudziestu stóp nad ziemią ujrzał nadjeżdżającego galopem opasłego rycerza w pełnym rynsztunku. – Ha! To Sir Lancelot! – zawołał grubas. – Mam cię tam, gdzie chciałem! Dama zabrała swojego sokoła i jęła się oddalać. – Łaskawa pani! – krzyknął Lancelot, dziwiąc się w duchu, skąd wszyscy znają jego imię. – Odczep się od niej, łajdaku! – wrzasnął grubas. – To moja żona. Zrobiła, co jej kazałem. To była pułapka! Ha-ha! Mam cię teraz, bez zbroi! Zginiesz marnie jak ślePe kocię! – Niezbyt to rycerski postępek – skrzywił się Lancelot. – Mógłbyś przynajmniej dać mi przywdziać zbroję i stanąć do równej walki. – Co? Dać ci się uzbroić? Za kogo mnie masz? Gwiżdżę na te wasze nowomodne bzdury! Łotra, który się żywi pieczenia z niemowląt, poćwiartuję bez pardonu jak najpodlejszego gada, którym jest! – Ależ... – Złaź no mi stamtąd! I to prędko! Nie będę czekał do wieczora. Złaź i poddaj się wyrokowi jak mężczyzna, jeżeli jesteś mężczyzną! – Zapewniam, że nie jadam niemowląt. Grubas spurpurowiał z gniewu i wrzasnął: – Kłamca! Diabeł wcielony! Złaź natychmiast! Lancelot siedział na gałęzi, dyndał nogami i obgryzał paznokcie. – Czy to znaczy – spytał po namyśle – że specjalnie wypuściłeś sokoła, żeby zaplątał się na drzewie i żebyś ty mógł mnie zabić, gdy będę nie odziany? – Złaź, powiadam! – Jeżeli zejdę, będę próbował cię zabić. – Błazen! – krzyknął grubas. – Jak wolisz – powiedział Lancelot. – Nie trzeba było próbować podłych sztuczek. Pytam po raz ostatni: dasz mi przywdziać zbroję? – Jeszcze czego! Lancelot ułamał zbutwiały konar i zeskoczył na ziemię tuż za swoim rumakiem, który teraz oddzielał go od przeciwnika. Grubas zamachnął się z wyraźnym zamiarem ścięcia głowy Lancelotowi. Musiał w tym celu wychylić się ponad grzbiet dzielącego ich konia. Lancelot wystawił w obronie miękką gałąź, w którą miecz rycerza wbił się głęboko. W ten sposób Lancelot zdobył miecz, którym poderżnął napastnikowi gardło. – Odejdź, kobieto – rzekł do damy, która obserwowała całe zajście z pewnej odległości. – Przestań beczeć. Twój mąż był głupcem, a ty mnie nudzisz. Wcale nie żałuję, że go zabiłem. Nieprawda: żałował. Ostatnia przygoda również wiązała się ze zdradą i z damą. Pogrążony w smutku Lancelot jechał przez moczary, które, wówczas nie osuszane, stanowiły najdziksze obszary Anglii. Ich sekretne szlaki znali tylko sascy „bagienni”, dawno wytępieni przez Uthera Pendragona – było to zatem jedno wielkie, pachnące morzem trzęsawisko pod niskim, szarym niebem. Wokół buczały bąki, ptaki-błotniaki przefruwały, muskając sitowie, wyżej zaś szybowały nieprzeliczone klucze świstunów, krzyżówek i innych kaczek – jak uskrzydlone butelki szampana w szyku bojowym. Na słonych bagnach pasły się gęsi ze Spitzbergenu, które można rozpoznać po charakterystycznym wygięciu szyi. Bagienni ludzie łowili je w sieci i wnyki. Jeśli ufać temu, w co święcie wierzyła cała Anglia, bagienni mieli cętkowane brzuchy i błony między palcami. Podobno zabijali wszystkich obcych. Lancelot zdążał wprost przed siebie drogą, która zdawała się prowadzić donikąd, gdy wtem z przeciwnej strony nadjechało ku niemu galopem dwoje ludzi. Kiedy się przybliżyli, okazało się, że to rycerz i dama. Dama gnała przodem jak szalona, a rycerz ją ścigał, wymachując błyszczącym mieczem na tle szarego nieba. – Hola! Hola! – krzyknął Lancelot, tarasując im drogę. – Ratunku! – pisnęła przeraźliwie dama. – Pomocy! On chce mi ściąć głowę! – Zostaw ją! Z drogi! – zawołał rycerz. – To moja żona! Dopuściła się cudzołóstwa! – To nieprawda! – załkała dama. – Błagam cię, panie, ratuj mnie przed tym strasznym, okrutnym brutalem! Wpadł w szał zazdrości tylko dlatego, że lubię ciotecznego brata. Czy nie wolno mi lubić ciotecznego brata? – Milcz, bezwstydnico! – huknął rozjuszony rycerz i zamierzył się na nią mieczem. Lancelot wjechał między skłóconą parę i oświadczył: – Nie wolno w ten sposób odnosić się do damy. Wszystko jedno, kto zawinił, zabijanie dam jest niedozwolone. – Od kiedy to? – Odkąd na tronie zasiada Król Artur. – To moja żona – powtórzył z uporem rycerz. – Nic ci do niej. Z drogi, powiadam! Ona zdradza męża i jeszcze kłamie! – Nieprawda! – pisnęła dama. – Za to ty jesteś gburem, i w dodatku pijesz! – A przez kogo! I co jest gorsze: pijaństwo czy cudzołóstwo? – Cisza! – rozkazał Lancelot. – To nie do wytrzymania. Widzę, że będę musiał jechać między wami, aż trochę ochłoniecie. A może, panie, zechcesz zmierzyć się ze mną, zamiast zabijać tę damę? – Bądź pewien, że nie zechcę. Po skośnych czerwonych pasach na srebrnym tle poznaję, żeś jest Lancelot. Jeszcze nie zwariowałem, żeby stawać do walki z Lancelotem, i to o takie ścierwo jak ona. Co ty jej tak bronisz? – Dobrze, odejdę – zgodził się Lancelot. – Ale pod warunkiem, że przysięgniesz na swój honor rycerski nigdy nie zabić kobiety. – Ani mi się śni. – Wiedziałam, że tak powiesz – jęknęła dama. – A nawet gdybyś przysiągł, i tak nie dotrzymałbyś słowa. – Z tyłu nadciąga oddział bagiennych wojowników, zbrojnych od stóp do głów – powiedział rycerz. – Obejrzyj się. Lancelot ściągnął cugle i zerknął przez ramię. Rycerz tylko na to czekał: wychylił się z konia i zręcznym ruchem ściął głowę damie. Gdy Lancelot odwrócił się, nie ujrzawszy żadnych wojowników, obok niego siedziała w siodle kobieta bez głowy. Pomalutku przechylała się w lewo, a krew rytmicznie chlustała jej z obciętej szyi. Wreszcie spadła na ziemię. Koń Lancelota był zbryzgany krwią. Lancelotowi nozdrza pobielały z gniewu. – Zapłacisz za to życiem – wycedził przez zęby. Na to rycerz zeskoczył z konia, padł plackiem na ziemię i jął błagać: – Daruj mi życie, litości! Ona mnie zdradzała! Lancelot również zsiadł z konia. Dobył miecza. – Wstawaj. Wstawaj i walcz, ty... ty... Rycerz podczołgał się bliżej i objął go za nogi. Tym samym uniemożliwił Lancelotowi skuteczny zamach mieczem, gdyż znalazł się zbyt blisko. I dalej wył: „Litości! Litości!”. Lancelot z obrzydzeniem patrzył na jego tchórzostwo i poniżenie. – Wstawaj – powtórzył. – Wstawaj i walcz. Coś ci zaproponuję: zdejmę zbroję i zostawię sobie sam miecz. Ale rycerz znał tylko jedną odpowiedź: – Litości! Litości! Lancelot zadrżał – nie z gniewu na rycerza, lecz od zalewającej go fali okrucieństwa. Z odrazą cofnął miecz i odepchnął mazgaja. – Popatrz, ile tu krwi – powiedział. – Nie zabijaj mnie – błagał rycerz. – Poddają się. Poddaję. Nie wolno zabić człowieka, który błaga o łaskę. Lancelot schował miecz i odstąpił od rycerza, czując, że odstępuje od własnej duszy. Czuł w sercu okrucieństwo zmieszane z tchórzostwem; czyniło go to śmiałym i litościwym. – Wstań – rzekł. – Nie uczynię ci krzywdy. Wstań i odejdź. Rycerz oparł się na czworakach, jak pies. Spojrzał niepewnie na Lancelota. Potem powoli, chwiejnie podniósł się na nogi. Lancelot odszedł na bok i zwymiotował z obrzydzenia. Zwyczaj nakazywał, aby w Zielone Świątki wszyscy rycerze Okrągłego Stołu zebrali się w Carlion i tam zdali relacje ze swoich przygód. Artur przekonał się bowiem, że ludzie chętniej walczą o nową ideę Prawa, kiedy mają potem okazję do pochwalenia się swoimi wyczynami. Wielu przyprowadzało jeńców, jako żywe ilustracje opowieści. To tak, jakby główny inspektor policji w odległym zakątku Afryki rozesłał swych podwładnych po całej dżungli z poleceniem powrotu na Boże Narodzenie i doprowadzenia wszystkich kacyków, których przywiedli na drogę praworządności. Sam pobyt na królewskim dworze niezmiernie imponował kacykom i sprawiał, że wracali do siebie odmienieni. Zielone Świątki po pierwszej wyprawie Lancelota wypadły żenująco. Wystąpiło kilku obdartych wielkoludów spod znaku Twardej Ręki, pojmanych przez frakcję Orknejów – ledwie jednak złożyli królowi stosowny hołd, sypnęła się dosłownie lawina jeńców i adoratorów Lancelota. – Kto cię pojmał? – Lancelot. – A ciebie, zacny człowieku? – Lancelot. Niebawem cały Stół wykrzykiwał odpowiedź chórem. Artur mówił: – Witaj w Carlion, Sir Belleusie. Zdradź nam, proszę, któremu z moich rycerzy się poddałeś? – Lancelotowi! – wołał gromko chór Okrągłego Stołu. A Sir Belleus, czerwony ze wstydu, bo myślał, że naśmiewają się z niego, odpowiadał cicho: – Tak, poddałem się Sir Lancelotowi. Przybył nawet Sir Bevidere i wyznał, że skrócił o głowę żonę, która go zdradzała. Wspomnianą głowę przyniósł z sobą. Jako pokutę kazano mu odwieźć ją do papieża – co też uczynił i stał się potem wielce pobożny. Ponury Gawaine opowiedział ze szkockim akcentem, w jaki sposób został uratowany z rąk Sir Caradosa. Gaheris, przybyły na czele delegacji sześćdziesięciu czterech rycerzy z pordzewiałymi tarczami, zrelacjonował wybawienie ich spod tyranii Sir Turquine’a. Córa Króla Bagdemagusa barwnie opisała potyczkę Lancelota z królem Celtów Północnych. Przybyli też bohaterowie innych przygód, o których tutaj nie wspomnieliśmy – przeważnie rycerze, którzy poddali się Lancelotowi, kiedy walczył w przebraniu Sir Kaya. Pamiętacie, być może, z pierwszej księgi, że Kay słynął z niewyparzonego języka, przez co przysporzył sobie wielu wrogów. Lancelot podczas swojej pierwszej wyprawy ratował go trzykrotnie przed żądnymi zemsty rycerzami. W końcu, pragnąc wyekspediować Kaya bezpiecznie do zamku, podszedł go we śnie i zamienił zbroje. Od tamtej pory rycerze stający z nim do walki w przekonaniu, że jest Sir Kayem, przeżywali największe zaskoczenie swego życia, natomiast ci, którzy potykali się z Kayem w zbroi Sir Lancelota, cieszyli się jak dzieci, że tak łatwo dają radę osławionemu mistrzowi pojedynków. Do grona tych, którzy ulegli Lancelotowi w stroju Kaya, należeli: Gawaine, Uwaine, Sagramour, Ector de Maris i jeszcze trzech. Przybył też rycerz imieniem Sir Meliot de Logres, uratowany z opresji w okolicznościach nadprzyrodzonych. Wszyscy oni składali hołd nie Królowi Arturowi, lecz Ginewrze. Lancelot przez okrągły rok trzymał się od niej z dala i uważał, że coś mu się za to należy. Skoro myślał o Królowej bez przerwy, pozwolił sobie teraz chociaż na tę przyjemność, że jego hołdownicy klękali u jej stóp. Miało to spowodować fatalne konsekwencje. ROZDZIAŁ IX Trudno wyjaśnić przypadek Ginewry – chyba, że kobieta potrafi kochać dwóch mężczyzn jednocześnie. Nie sposób zapewne kochać dwie istoty dokładnie tak samo, lecz przecież istnieją rozmaite odmiany miłości. Kobieta kocha równocześnie męża i dzieci, a mężczyzna potrafi myśleć łakomie o jednej niewieście, chociaż sercem związany jest z drugą. Na podobnej zasadzie Ginewra zakochała się we Francuzie, nie tracąc uczucia do Artura. Kiedy to się zaczęło, ona i Lancelot byli jeszcze niemal dziećmi, Król zaś był od nich o jakieś osiem lat starszy. Dla kogoś, kto ma dwadzieścia dwa lata, trzydziestka to wiek graniczący ze starością. Małżeństwo Ginewry i Artura należało do tak zwanych „kontraktowych”: opierało się na układzie Artura z Królem Leodegrancem i Ginewra nie miała tu nic do gadania. Owocem tego układu stał się szczęśliwy związek – jak to najczęściej związki „kontraktowe”. Zanim Lancelot pojawił się na scenie, młoda żona ubóstwiała słynnego małżonka, chociaż był taki stary. Darzyła go szacunkiem, wdzięcznością, uprzejmością, miłością i czułą opieką. Można powiedzieć, że żywiła ku niemu wszystkie serdeczne uczucia – oprócz namiętności. Gdy jeńcy Lancelota składali jej hołd, nieco ponaddwudziestoletnia Królowa siedziała na tronie cała w pąsach, a wielka, oświetlona pochodniami komnata stopniowo zapełniała się rycerzami, którzy zaraz na progu przyklękali na jedno kolano. – Czyim jesteś jeńcem? – Jestem jeńcem Królowej, na śmierć i życie, przysłanym do niej przez Sir Lancelota. – A ty? – Jeniec Królowej, z rozkazu Lancelota. Imię Lancelota było na wszystkich ustach: najlepszy rycerz świata, niezrównany, przewyższający nawet Tristana, dworny, miłosierny, brzydki, niepokonany. Wszystkich, którzy to imię wymawiali, przysłał Lancelot do jej stóp. Zupełnie jakby miała urodziny – tyle prezentów! Jak w bajce. Ginewra siedziała prosto i godnie, po królewsku, kłoniąc głowę przed każdym kolejnym hołdownikiem. Wszystkim darowała wolność. Jej oczy lśniły przy tym jaśniej niż korona. Na końcu wszedł sam Lancelot. Poprzedziło go poruszenie paziów stojących z pochodniami u drzwi, i szmer, który przebiegł przez całą salę. Nagle zamarł brzęk noży o talerze i szczęk kufli, ucichły przyjacielskie okrzyki, przywodzące na myśl sejmik ptactwa wodnego na wyspie Świętej Kildy; przestano wołać o baraninę i dolewkę miodu – białe plamy twarzy jak na komendę zwróciły się ku wejściu. Stał tam Lancelot, już nie w zbroi, lecz w przepysznym aksamitnym płaszczu, suto fałdowanym i starannie udrapowanym. Zawahał się i zatrzymał w ciemnej ramie drzwi, niepewny, co ma oznaczać ta niezwykła cisza. Nagły blask pochodni oświetlił sympatyczne oblicze brzydala. Wówczas twarze biesiadników zwróciły się z powrotem do talerzy, kontynuowano ptasi zlot. A Lancelot zbliżył się do tronu, aby ucałować dłoń Króla. To właśnie była decydująca chwila. Zamiast cokolwiek wyjaśniać, lepiej ją opisać. – No, no, Lance! Spisałeś się na medal! – powitał go wesoło Artur. – Ginusia nie może się doliczyć hołdowników! – Wszyscy należą do niej – rzekł Lancelot. On i Królowa unikali nawzajem swego wzroku. Ich oczy spotkały się raz jeden, jak dwa magnesy, w chwili gdy Lancelot przekroczył próg komnaty. – Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że należą i do mnie – powiedział Król. – Przysłałeś mi w prezencie ze trzy hrabstwa. Lancelot bał się ciszy. Zaczął mówić szybko: – Trzy hrabstwa to niewiele dla imperatora całej Europy. Chwalisz mnie, jakbyś sam nigdy nie pokonał imperatora Rzymu. A co tam słychać w dominiach? – Tylko od nas zależy, co tam słychać, Lance. Pobicie dyktatora nic nie da, jeżeli ty i inni rycerze nie spełnicie misji cywilizacyjnej. Co za przyjemność być władcą Europy, jeżeli jej mieszkańcy tłuką się i mordują jak szaleni? Ginewra przyszła w sukurs ukochanemu w walce z ciszą. Był to początek ich współdziałania. – Dziwak z ciebie, kochany Arturze – powiedziała. – Ciągle jeździsz na wojny, zwyciężasz, podbijasz, a potem mówisz, że wojna jest złem. – Bo jest złem. Nie ma gorszego zła na świecie. Czy muszę tłumaczyć ci wszystko od początku? – Nie, nie, ja to rozumiem. – A frakcja Orknejów? – wtrącił pospiesznie Lancelot. – Jak na niej sprawdza się twój szlachetny plan cywilizacyjny? Prawo zamiast Pięści? Pamiętaj, że nie było mnie tu przez cały rok. Król podparł głowę dłońmi i zapatrzył się smętnie w stół między łokciami. Był przecież tylko dobrym, poczciwym, pokój miłującym człowiekiem, któremu trafił się w młodości genialny nauczyciel. Do spółki opracowali teorię, głoszącą, iż zabijanie ludzi i tyrania są złem. By złu temu położyć kres, wymyślili Okrągły Stół – ideę ogólną, jak demokracja, rywalizacja sportowa czy moralność. W praktyce okazało się, że nie można zbudować świata bez przelewu krwi. Gdy Artur czuł się silny i pewny siebie, nie przejmował się tym za bardzo, widząc, że dylemat jest nieunikniony, jednak w chwilach słabości dręczył go wstyd i zwątpienie. Był jednym z pierwszych władców Północy, którzy wpadli na koncepcję cywilizacji i pragnęli iść drogą inną niż Attyla, wódz Hunów. Jednak walka z powszechnym chaosem wydawała się chwilami syzyfową pracą. Artur często myślał, że lepiej by było, gdyby wszyscy jego chwalebnie polegli rycerze żyli nadal – choćby pod rządami tyranii i szaleństwa – miast spoczywać w zimnych mogiłach. – Frakcja Orknejów nadal sprawia kłopoty – powiedział. – Podobnie jak cały plan cywilizacji, poza tym skromnym fragmentem, który przedstawiłeś nam w osobach swych jeńców. Do chwili twego przybycia zdawało mi się, że nie władam niczym – teraz mam wrażenie, że jestem imperatorem trzech hrabstw. – Na czym polega kłopot z frakcją Orknejów? – Na Boga! Czy musimy o tym rozmawiać, zamiast cieszyć się z twojego powrotu? A jednak tak, obawiam się, że musimy. – Chodzi o Morgause – rzekła Królowa. – To tylko część problemu. Morgause od śmierci Lotha wdaje się w romanse z każdym przygodnym mężczyzną. Jaka szkoda, że Król Pellinore miał nieostrożność go zabić! To fatalnie wpłynęło na dzieci Lotha. – Nie pojmuję. Król w zakłopotaniu poskrobał blat stołu i oświadczył: – Żałuję, żeś pokonał Gawaine’a, walcząc z nim w przebraniu Kaya. I chyba lepiej byłoby, gdybyś nie wybawił jego i jego brata z rąk Caradosa i Turquine’a. – Dlaczego? – Okrągły Stół – odparł Artur powoli – wydawał nam się dobry, kiedyśmy go wymyślili. Potrzebny był sposób na to, aby rycerze mogli demonstrować swój kunszt, nie czyniąc szkody innym ludziom. Nadal uważam, że jedyną metodą było zapoczątkować modę, zabawę, jak wśród dzieci. Aby ich przyciągnąć, należało stworzyć grupę, zgraną paczkę, jak to robią dzieciaki w szkole. Członków grupy wiązała solenna przysięga na śmierć i życie, za ideę. Nazwijmy tę ideę Cywilizacją. Hasło „Cywilizacja” wymyśliłem ku ochronie słabych: nie gwałcić dziewic, nie okradać wdów, nie kopać leżącego. Ludzie powinni się ucywilizować. Ale moja idea zamieniła się w sport. Merlin zawsze powiadał, że działanie dla sportu jest przekleństwem świata – i to prawda. Mój plan rozwija się teraz w złym kierunku. Rycerze stają się ślepymi fanatykami idei. Zamieniają ją we współzawodnictwo. Merlin nazywał to „manią hazardu”. Wszyscy plotkują o tym, kto kogo ostatnio wysadził z siodła, kto uratował więcej dziewic i kto jest najświetniejszym rycerzem Okrągłego Stołu. A Stół miał być okrągły właśnie po to, aby zapobiec temu zjawisku – niestety, nie zapobiegł mu. Największe szaleństwo ogarnęło frakcję Orknejów. Przypuszczam, że stale niepewni miłości matki, robią wszystko, aby przodować przy Okrągłym Stole. Chcą być najlepsi, aby powetować sobie brak matczynych uczuć. Dlatego żałuję, że pokonałeś Gawaine’a. To poczciwa dusza, ale na zawsze zachowa do ciebie urazę. Ugodziłeś go w honor – a ten stał się dla moich rycerzy ważniejszy niż ich własne dusze. Musisz teraz uważać, czy frakcja Orknejów nie dybie na twoje życie, tak jak na życie Pellinore’a. Niemiła sytuacja. Dla ratowania tak zwanego honoru, człowiek gotów dopuścić się najpodlejszej zbrodni. Pluję sobie w brodę, że wymyśliłem ten cały honor, ducha sportowego i cywilizację. – Wspaniałe przemówienie – pochwalił Lancelot. – Rozchmurz się, panie. Frakcja Orknejów nic mi nie zrobi. Nawet gdyby dybała na moje życie. Co zaś do twierdzenia, że twój plan rozwija się w złym kierunku – to czysty nonsens. Nigdy jeszcze nie wymyślono nic lepszego niż Okrągły Stół. Artur, który cały czas siedział z głową w dłoniach, podniósł na niego wzrok. Wówczas ujrzał, że jego serdeczny druh i ukochana małżonka wpatrują się w siebie jak zauroczeni. Pospiesznie skupił więc uwagę na talerzu. ROZDZIAŁ X Wujaszek Dap obracał hełm w dłoniach. Lambrekin przecięty i postrzępiony. Trzeba będzie założyć nowy. To honor dla rycerza paradować z rozciętym lambrekinem, ale nie wtedy, kiedy można go wymienić. Byłaby to manifestacja godna pyszałka. Znajdowali się w komnatce z północnym oknem, zimnej i ponurej. Niebieskawe światło przylgnęło do stali jak zastygła oliwa. – ...Tak, oczywiście. – A jak się sprawuje Wesołek? Wciąż taki ostry? I dobrze wyważony? Wykonawcą Wesołka był Galand – najwyborniejszy średniowieczny rusznikarz. – Tak, oczywiście. – „Tak, oczywiście”! – zdenerwował się wujaszek Dap. – Nie powiesz już nic więcej, tylko „tak, oczywiście”? Za przeproszeniem, Lancelocie, zachowujesz się jak półgłówek! Co cię napadło, u licha? Lancelot gładził pióropusz, będący znakiem rozpoznawczym hełmu, który oglądał wujaszek Dap. Pióropusz można było odczepić. Kino i komiksy zrodziły powszechne mniemanie, iż dawni rycerze zdobili hełmy strusimi piórami, chwiejącymi się jak trawy pampasów. To nieprawda. Na przykład pióropusz Kaya miał kształt sztywnego, płaskiego wachlarza, ustawionego w poprzek hełmu. Sporządzony był ze starannie dobranych końców pawich piór, z okami, i sprawiał wrażenie prawdziwego pawiego ogona rozpostartego na głowie rycerza. Nie była to więc żadna powiewna kita z piór. Już raczej – jeśli koniecznie chcemy ją do czegoś przyrównać – rybia płetwa w królewskich barwach. Lancelot, który nie był amatorem szałowych dekoracji, nosił pęk czaplich piór, związanych srebrnym sznurem, pod kolor srebrnego tła tarczy. I właśnie owe pióra teraz gładził. Nagle cisnął je ze złością w kąt komnaty i zerwał się na równe nogi. Jął przechadzać się nerwowo w tę i z powrotem. – Wujaszku Dapie – rzekł po chwili. – Pamiętasz, jak cię kiedyś prosiłem, abyś nie poruszał pewnego tematu? – Pamiętam. – Czy Ginewra mnie kocha? – Ją powinieneś o to spytać, a nie mnie – odparł wujaszek z iście francuską logiką. – Co ja mam robić? – zawołał zrozpaczony Lancelot. – No, co ja mam robić? Równie trudno jest wytłumaczyć miłość Ginewry do dwóch mężczyzn, jak stan uczuć, które miotały Lancelotem. Trudno zrozumieć go w dzisiejszych czasach, gdy ludzie – wolni od przesądów i uprzedzeń – robią, co im się żywnie podoba. Czemu Lancelot nie wdał się w romans z ukochaną, albo nie uciekł z żoną swego idola, jak postąpiłby dzisiaj każdy światły, nowoczesny mężczyzna? Po pierwsze dlatego, że był chrześcijaninem. Świat współczesny nie pamięta na ogół, że w czasach Lancelota chrześcijan żyło sporo, lecz nie było jeszcze protestantów – wyjątek stanowił John Scotus Erigena. Kościół, na którego naukach wychował się Lancelot – a trudno sprzeniewierzyć się nabytym w dzieciństwie zasadom – kategorycznie sprzeciwiał się uwodzeniu żony przyjaciela. Drugą przeszkodą na drodze do słuchania własnego widzimisię był dla Lancelota etos rycerski, czyli idea cywilizacji, którą Artur wymyślił i natchnął nią młody umysł naszego bohatera. Możliwe, że jakiś zły baron, wyznawca Siły Pięści, porwałby Ginewrę nawet wbrew żaleceniom Kościoła, ponieważ porwanie żony bliźniego stanowiło jedną z typowych form działania Siły Pięści. Silniejszy samiec wygrywał. Lancelot spędził jednak dzieciństwo na rycerskich ćwiczeniach i samotnym rozważaniu teorii Artura. Wierzył święcie w istnienie Prawa – tak, jak sam Artur i każdy wyśmiewany chrześcijański prostaczek. Po trzecie, przeszkadzała mu własna natura. W krętych labiryntach jego skołatanej głowy tkwiło coś, czego istnienie przeczuwał, lecz nazwać nie potrafił – coś, co go obezwładniało. Sam nie umiał tego bliżej określić – a cóż dopiero my, po tylu latach. Kochał Artura i kochał Ginewrę, siebie zaś nienawidził. On – najpierwszy rycerz świata, w oczach wszystkich okaz męstwa i dumy – sam nigdy nie uwierzył we własną wartość i dobroć. Pod groteskową maską oblicza paskudnego jak twarz Quasimodo, krył wstyd i nienawiść do siebie, zasiane tam jeszcze w niemowlęctwie – przez kogo? Przez co? Tego już dzisiaj nie dojdziemy. Przerażająco łatwo jest zaszczepić małemu dziecku przekonanie, że jest potworem. – Moim zdaniem – rzekł wujaszek Dap – wszystko zależy od tego, czego pragnie Królowa. ROZDZIAŁ XI Tym razem pobyt Lancelota na królewskim dworze trwał kilka tygodni i z każdym dniem trudniej było rycerzowi podjąć decyzję o wyjeździe. Pomijając komplikacje towarzyskie, cierpiał dodatkowo z powodu dziwactwa, którym było (dziś dodalibyśmy: przesadne) umiłowanie moralnej czystości. Wierzył, tak jak bohater wiersza Lorda Tennysona, że czystość serca gwarantuje dziesięciokrotną siłę. A ponieważ rzeczywiście był silny jak dziesięciu chłopa, przypisywał tę cechę – zgodnie ze średniowieczną wiedzą i filozofią-właśnie czystości. Co za tym idzie, był święcie przekonany, że ulegając Królowej, straci swą nadzwyczajną siłę. Dlatego, oraz z paru innych powodów, bronił się przed nią rozpaczliwie. Dla Ginewry także nie była to przyjemna sytuacja. Któregoś dnia wujaszek Dap nie wytrzymał. – Lepiej stąd wyjedź – poradził Lancelotowi. – Schudłeś ze trzydzieści funtów, skóra i kości. Wyjedź i zobaczymy: albo coś się stanie, albo nie. Dosyć tej ciuciubabki. – Nie mogę – powiedział Lancelot. – Zostań – powiedział Król Artur. – Jedź – rzekła Ginewra. Druga misja rycerska okazała się przełomową w życiu Lancelota. Po zamku Camelot od dawna krążyły pogłoski o kulawym Królu Pellesie z nawiedzanego przez duchy zamku Corbin. Mówiono o nim, że jest lekko stuknięty, gdyż podawał się za krewnego Józefa z Arymatei. W dzisiejszych czasach należałby pewnie do brytyjskich Izraelitów, głoszących rychły koniec świata na podstawie pomiarów długości korytarzy Wielkiej Piramidy. Tak czy owak, Król Pelles był tylko leciutko stuknięty, za to duchy straszyły w jego zamku na całego – ściślej mówiąc: w nawiedzonej komnacie. Komnata miała niezliczoną liczbę drzwi, którymi w nocy wychodziły niebezpieczne dla ludzi stwory. Artur uznał, że warto wysłać Lancelota na bliższą inspekcję zamczyska Corbin. W drodze do Corbin Lancelota spotkała dziwna przygoda, którą rozpamiętywał z przykrością przez wiele lat. Uważał ją za ostatnią przygodę lat niewinności i przez następnych dwadzieścia lat dzień w dzień powtarzał sobie, że do tamtego czasu był człowiekiem bożym, a potem stał się jednym wielkim kłamstwem. W pobliżu zamku Corbin leżała wieś, sprawiająca wrażenie dostatniej. Miała brukowane ulice, kamienne domy i stare mosty. Zamek wznosił się na wzgórzu po jednej stronie doliny, na przeciwległym zaś wzgórzu stała solidna baszta. Na widok Lancelota wszyscy mieszkańcy wsi wylegli na ulice, zupełnie jakby go oczekiwali. W powietrzu wyczuwało się dziwną senność i ociężałość, jak gdyby słońce spuściło na ludzi złoty deszcz. Lancelot też czuł się dziwnie. Może wskutek nadmiaru tlenu we krwi – bo nagle stał się świadom każdego pojedynczego kamienia w murach budowli, każdej barwy w dolinie, każdego kroku swego konia. Mieszkańcy zaklętej wioski witali go po imieniu. – Witaj, Sir Lancelocie Dulac! – wołali z daleka. – Witaj, kwiecie rycerstwa! Ty nas wybawisz z opresji! Lancelot wstrzymał konia. – Czemu mnie wołacie? – spytał ludzi. – Skąd znacie moje imię? Co to za opresja? Odpowiedzieli chórem, płynnie i poważnie: – Cny rycerzu! Czy widzisz ową wieżę na wzgórzu? Przebywa w niej pewna nieszczęsna dama, którą od wielu zim, za sprawą czarów, gotują we wrzątku. Uratować ją może tylko najwaleczniejszy rycerz na świecie. Tydzień temu był tu Sir Gawaine, ale nic nie wskórał. – Jeżeli Sir Gawaine nic nie poradził, to i ja nie poradzę – odrzekł im Lancelot. Nie znosił takiego współzawodnictwa. Tytuł najwaleczniejszego rycerza na świecie krył w sobie nieuchronną pułapkę: skoro zalety rycerza miały być stale poddawane próbom, to nieuchronnie musiał nadejść dzień utraty laurów. – Raczej pojadę dalej – oświadczył Lancelot i szarpnął cugle. – Nie ma mowy – zaprotestował ponury chór. – Jesteś Sir Lancelotem i my o tym wiemy. Wyciągniesz naszą panią z wrzątku. – Muszę jechać. – Ona bardzo cierpi. Lancelot uniósł się w siodle, przełożył lewą nogę ponad końskim zadem i zeskoczył na ziemię. – Mówcie, co mam czynić. Ludzie otoczyli go ciasnym kręgiem, a burmistrz wioski ujął go za rękę. Tłum zamilkł. Wspinali się dostojnie ku wysokiej wieży, a burmistrz objaśniał rycerzowi sytuację. – Nasza dziedziczka – mówił – była najurodziwszą panną w całym kraju. Dlatego Królowa Morgana le Fay i królowa Celtów Północnych z zazdrości uwięziły ją tu swoimi czarami. Nieszczęsna, strasznie cierpi. Gotuje się już od pięciu lat. Tylko najdzielniejszy rycerz na świecie może ją wybawić. Gdy doszli do bramy wieży, zdarzyła się kolejna dziwna rzecz. Brama zawarta była ciężkimi, staroświeckimi skoblami, a same masywne wrota jeżyły się grubymi, ruchomymi kłodami służącymi do odpierania ataku taranem oblężniczym. Nagle kłody same się cofnęły, a zasuwy opadły ze zgrzytem. Na drugim piętrze wieży znajdowała się komnata wypełniona kłębami pary wodnej, przez które nic a nic nie było widać. Lancelot wszedł w opary, wyciągając złożone dłonie, tak jak to czynią niewidomi. Wtem usłyszał cienki pisk. Niewielka luka w oparach, spowodowana przeciągiem od strony dawno nie otwieranych drzwi, ukazała mu autorkę odgłosu: urocza, nieduża kobietka siedziała w wannie i wpatrywała się w Lancelota – golusieńka (że posłużę się metaforą Malory’ego) jak igła bez nitki. – Ehem! – chrząknął Lancelot. Dziewczę spiekło raka – o ile jest to jeszcze możliwe w przypadku osoby gotowanej żywcem – i odezwało się cicho: – Proszę, podaj mi rękę. Najwyraźniej wiedziała, jak pozbyć się czarów. Lancelot podał jej dłoń, ona zaś wstała i wyszła z wanny. W tej samej chwili zgromadzony pod basztą tłum jął rozgłośnie wiwatować, jakby widział przez mury, co się rozgrywa w środku. – Jest moje słoneczko! – rozpłakała się ze wzruszenia gruba jejmość, zapewne dawna piastunka ocalonej. – Sir Lancelot ją wybawił! – krzyczeli wieśniacy. – Hip, hip, hura! na cześć Sir Lancelota! Gdy przebrzmiały wiwaty, ugotowana panna zbliżyła się do wybawiciela i wsunęła małą rączkę w jego dłoń. – Dziękuję – powiedziała. – Czy nie powinniśmy teraz udać się do kościoła i podziękować Bogu, a nie tylko tobie? – Z całą pewnością powinniśmy tak zrobić. Udali się więc do schludnej, małej wiejskiej kaplicy, gdzie podziękowali Bogu za doznane łaski. Klęczeli pod freskami przedstawiającymi jakichś ważnych świętych, którzy wspinali się na palce, aby wyglądać na jeszcze wyższych, a wesołe blaski wpadające do wnętrza przez witrażowe okno kładły się na ich głowach: kobaltowy błękit, fiolet otrzymywany z manganu, żółć dobywana z miedzi, czerwień, a także zieleń – również pochodząca z miedzi. Wnętrze kaplicy było istną paletą barw. Dopiero w połowie mszy Lancelot uzmysłowił sobie, że dane mu było dokonać cudu – tak jak tego zawsze pragnął. Król Pelles przykuśtykał w dolinę ze swojego zamku na przeciwległym wzgórzu, ciekaw, co to za zamieszanie. Zerknął na tarczę Lancelota, dość obojętnie ucałował gotowaną córę – a raczej tylko podstawił jej policzek, chyląc się sztywno, jak dobrze wychowany bocian – i powiedział: – Na mój honor, toż to Sir Lancelot! Widzę, że wydobyłeś pan moją córkę z ukropu. To bardzo uprzejmie z pańskiej strony. Zdarzenie z dawien dawna prorokowane. Jestem Król Pelles, bliski kuzyn Józefa z Arymatei. Pan, naturalnie, szczyci się ósmym stopniem spokrewnienia z Panem naszym Jezusem Chrystusem. – Na Boga! – Ano właśnie – ciągnął nie speszony Król Pelles. – Wszystko to jest arytmetycznie zapisane w konstrukcji kamiennego kręgu Stonehenge, a co do mnie, posiadam na zamku w Carbonek pewne święte naczynie oraz gołębicę, która lata ze złotą kadzielnicą w dziobie. Tak czy owak, okazał pan wielką uprzejmość, wyławiając moją córkę z kotła. – Tatusiu – przerwała mu córka. – My jeszcze nie jesteśmy sobie przedstawieni. Król Pelles machnął ręką, jakby odganiał muchy. – Elaine – powiedział krótko. (Jak widzicie, jeszcze jedna o tym imieniu). – Moja córka Elaine. Bardzo mi przyjemnie. A to Sir Lancelot Dulac. Bardzo mi przyjemnie. Wszystko zostało zapisane na kamieniach Stonehenge. Lancelot, który poznał był Elaine rozebraną, uważał ją za najpiękniejszą znaną sobie pannę – zaraz po Ginewrze, oczywiście. W związku z tym i on poczuł się zażenowany. – Teraz musisz u mnie zamieszkać – oświadczył Król. – To też jest zapisane w kamieniach. Chodź, pokażę ci święte naczynie, i tak dalej. Nauczę cię arytmetyki. Piękną mamy pogodę, nieprawdaż? Nie co dzień wyławiają człowiekowi córkę z zupy. Mam wrażenie, że zdążymy w sam raz na obiad. ROZDZIAŁ XII Lancelot spędził wiele dni na zamku Corbin. Nawiedzone komnaty spełniły jego oczekiwania, ale poza tym nie miał tam co robić. Zresztą, dręczony beznadziejną miłością do Ginewry, tak czy owak nie był zdolny do żadnych działań. Nie umiał nawet zmusić się do wyjazdu. Na początku, gdy tylko się zakochał, odczuwał ciągły niepokój i zdawało mu się, że jeśli tylko stale będzie w ruchu, stale czymś nowym zajęty, to jakoś się z tego wykręci. Teraz wola czynu kompletnie go opuściła. Było mu wszystko jedno, gdzie się znajduje, skoro czekał tylko, czy serce mu w końcu pęknie, czy nie. W tym zaślepieniu nie pomyślał nawet, że kiedy ma się osiemnaście lat i zostało się wyłowioną z wrzątku przez najświetniejszego rycerza na świecie – a w dodatku było się wtedy na golasa – to jest rzeczą logiczną zakochać się w owym rycerzu. Pewnego wieczoru, gdy Pelles bardziej niż zwykle zanudzał towarzystwo rozważaniami o biblijnych drzewach genealogicznych, a udręczone serce młodzieńca nie dawało mu już nie tylko jeść jak należy, ale nawet siedzieć spokojnie przy wieczerzy, stary lokaj ujął sprawę w swoje ręce. Służył rodzinie Pellesa od czterdziestu lat, był mężem piastunki, która przywitała Elaine pod basztą łzami wzruszenia, i wierzył w potęgę miłości. Znał się poza tym na młodzieńcach pokroju Lancelota – młodzieńcach, którzy w dzisiejszej Anglii byliby jeszcze studentami lub początkującymi pilotami odrzutowców. Byłby z niego wzorowy woźny uniwersytecki. – Dolać wina, sir? – zapytał Lancelota. – Nie, dziękuję. Lokaj skłonił się uniżenie i napełnił winem róg, który Lancelot machinalnie wychylił do dna. – To znakomity rocznik, sir – zapewnił go lokaj. – Jego Wysokość bardzo dba o piwnice. Król Pelles oddalił się był do biblioteki celem opracowania kilku dalszych wywodów, więc Lancelot z ponurą miną siedział sam przy stole. – Ach tak. Zza drzwi dla służby dobiegł szelest. Lokaj udał się tam, gdy tymczasem Lancelot osuszał kolejny róg. – To jest dopiero świetne wino – rzekł lokaj po powrocie. – Jego Wysokość trzyma w piwnicy spory zapas tego rocznika. Moja żona przyniosła właśnie świeżą butelczynę. Proszę zwrócić uwagę na osad, sir. To jest wino, w którym Wasza Rycerska Mość na pewno zasmakuje. – Mnie tam wszystkie wina smakują jednakowo. – Wasza Rycerska Mość jest skromnym młodzieńcem – ciągnął lokaj, zręcznie podmieniając róg na większy. – Wasza Rycerska Mość raczy żartować. Ale ja zawsze rozpoznam znawcę win. Przeszkadzał Lancelotowi, który pragnął być sam ze swoją zgryzotą i czuł, że lokaj wyraźnie czegoś od niego chce. Może uraził go czymś mimo woli? Może lokaj naprawdę pasjonował się trunkami? Może miał własne kłopoty? Lancelot z uprzejmości wychylił kolejny róg. – Faktycznie doskonałe – pochwalił. – Świetny rocznik. – Rad jestem, że Wasza Miłość je chwali. – Powiedz mi – tu Lancelot postawił pytanie, które zadają po paru kieliszkach wszyscy młodzi mężczyźni, nie dostrzegając przy tym związku z nadużyciem alkoholu – czy byłeś kiedy zakochany? Lokaj uśmiechnął się dyskretnie i dolał mu wina. Kiedy nadeszła północ, Lancelot i lokaj siedzieli na wprost siebie, obaj silnie zarumienieni. Między nimi zaś stało naczynie zawierające miód, przyprawy korzenne i inne składniki, dodane do napoju przez żonę lokaja. – ...Tak to się przedstawia – kończył Lancelot, a oblicze jego lśniło jak czerwona latarnia. – Komu innemu bym nie powiedział, ale ty jesteś sympatyczny gość. Rozumiesz człowieka. Tobie wszystko bym wyznał. Napij się. – Na zdrowie – odparł lokaj. – Co ja mam robić? – zawołał Lancelot. – Co robić? Ukrył brzydką twarz w opartych na stole ramionach i rozpłakał się. – Odwagi! – poradził mu lokaj. – Żyje się raz! Palcami jednej dłoni zabębnił po stole, zerkając przy tym na drzwi kuchenne, podczas gdy drugą ręką dolewał wina Lancelotowi. – Trzeba wypić – powiedział. – Do dna. Bądź pan mężczyzną, Sir, przepraszam za śmiałość. Za chwilę czeka Waszą Miłość niespodzianka, a chwila płocha, jak śpiewają wędrowni poeci, i trzeba ją łapać, nim umknie. – Mój dobry człowieku – rozczulił się Lancelot. – Złapałbym ją natychmiast, gdybym tylko mógł. – Każdy może próbować. W tych zawodach sługa nie gorszy jest od pana. – Albo i lepszy – poprawił Lancelot, puszczając do lokaja perskie oko, ale zaraz się przestraszył, że z tą miną wygląda jeszcze gorzej. – Czyż nie tak, sługo? Uśmiechnął się głupkowato od ucha do ucha. – No proszę – powiedział lokaj. – W drzwiach od kuchni stoi moja żona, Brisen, i trzyma jakiś liścik. Kto wie, czy to nie do Waszej Miłości. – No i co tam piszą? – spytał po chwili, bo Lancelot bez słowa wpatrywał się w kartkę. – Nic – odparł rycerz. Rzucił list na stół i chwiejnym krokiem skierował się do drzwi. Lokaj odczytał porzuconą wiadomość. – Tu stoi napisane, że Królowa Ginewra przebywa w zamku Case, o pięć mil stąd, i wzywa cię do siebie. Zaznacza, że Król jej nie towarzyszy. Oraz załącza ucałowania. – I cóż stąd? – Chyba się Wasza Miłość nie ośmieli – zwątpił lokaj. – Nie ośmielę się? – huknął gromko Lancelot i, zataczając się, wyszedł w nocny mrok. Szedł, chichocząc jak błazen, i wołał konia. Rankiem obudził się w nieznanej komnacie, której okna zasłaniały arrasy. To, że nie miał kaca, zawdzięczał tylko swojej nadzwyczajnej kondycji. Wyskoczył z łoża i podszedł do okna, chcąc rozsunąć zasłony. Nagle, w mgnieniu oka, przypomniały mu się zdarzenia minionej nocy: lokaj, pijaństwo, napój miłosny, którym go prawdopodobnie uraczono, list od Ginewry, a potem spowite mrokiem, krzepkie, chłodne i ogniste zarazem ciało, spoczywające w łożu, z którego właśnie wstał. Odsłonił okno i wsparł się czołem o kamienną framugę. Był niepocieszony. – Jenny? – odezwał się po paru chwilach, które zdawały mu się godzinami. Od strony łoża nie nadeszła żadna odpowiedź. Lancelot odwrócił się i ujrzał w pościeli gotowaną pannę – Elaine, która drobnymi nagimi ramionkami przytrzymywała pościel, wpatrując się w Lancelota płomiennym wzrokiem. Lancelot był i pozostał ofiarą własnych uczuć: nie umiał ich ukrywać. Na widok Elaine jego głowa sama odwróciła się do okna. Lancelot zadrżał. Na brzydkim obliczu odmalował się wyraz dogłębnego i pełnego zgrozy żalu, tak szczery, że naga postać przy oknie nabrała nadzwyczajnej godności. Elaine nie śmiała się poruszyć, tylko wlepiała w niego bystre oczęta, jak zalękniona myszka. Lancelot podszedł do skrzyni, na której leżał jego miecz. – Zabiję cię. Panna nadal śledziła go wzrokiem. Miała osiemnaście lat. Leżała, wzruszająco malutka w wielkim łożu. Bała się. – Czemuś to zrobiła? – ryknął Lancelot. – Czy wiesz, co uczyniłaś? Jak mogłaś dopuścić się takiego podstępu? – Musiałam. – To zdrada! Nie mógł uwierzyć, że Elaine zdolna była do czegoś takiego. – Zdradziłaś mnie! Oszukałaś! – Jak to? – Skłoniłaś mnie do... zabrałaś mi... skradłaś mi... Cisnął miecz w kąt i przysiadł na skrzyni. Kiedy zapłakał, głębokie bruzdy na jego policzkach poskręcały się w fantastyczne kształty. Elaine skradła mu jego moc. Skradła mu siłę dziesięciu chłopa. Małe dzieci i dziś wierzą w coś podobnego: są przekonane, że jutro wygrają w krykieta, jeżeli dzisiaj będą bardzo grzeczne. Lancelot wypłakał się w końcu i przemówił ze wzrokiem wbitym w podłogę: – Gdy byłem mały, modliłem się do Boga, aby dał mi dokonać cudu. Cudu może dokonać tylko osoba w stanie dziewictwa. Chciałem zostać pierwszym rycerzem świata. Byłem brzydki i bardzo samotny. Ludzie z twojej wioski potwierdzili, że jestem pierwszym rycerzem świata i dokonałem cudu, wyławiając cię z wrzątku. Nie wiedziałem, że będzie to mój pierwszy i ostatni cud. – Och, Lancelocie – rzekła na to Elaine. – Dokonasz jeszcze wielu cudów. I rozpłakała się. Lancelot wstał ze skrzyni, owinął się ręcznikiem i podszedł do łoża. – Nie przejmuj się – powiedział. – To była moja wina, że się upiłem. Czułem się podle i upiłem się. Ciekawe, czy lokaj specjalnie mi w tym pomógł? Jeśli tak, to niezbyt pięknie postąpił. Nie płacz, Elaine, to nie przez ciebie. – Przeze mnie! Właśnie że przeze mnie! – Na pewno ojciec zmusił cię do tego, chcąc mieć w rodzinie osobę w ósmym stopniu spokrewnioną z Panem Jezusem. A jeżeli nie on, to pewnie ta wiedźma Brisen. Żona lokaja. Nie smuć się już, Elaine. Co się stało, to się nie odstanie. No, nie płacz, dam ci całusa. – Lancelocie! – zawołała przez łzy Elaine. – Ja sama tego chciałam, bo cię kocham! Przecież i ja tobie coś ofiarowałam, prawda? Byłam dziewicą, Lancelocie. Niczego ci nie skradłam. Och, Lancelocie, to tylko moja wina. Zasłużyłam na śmierć. Dlaczego nie zabiłeś mnie swoim mieczem? Pokochałam cię, nic nie mogłam na to poradzić. – Dobrze już, dobrze. – Lancelocie, a jeśli ja urodzę dziecko? Lancelot przestał ją pocieszać i, jak pchnięty szaleństwem, skoczył z powrotem do okna. – Bardzo chcę urodzić twoje dziecko – zapewniła go Elaine. – Nazwę je Galahad, tak jak brzmi twoje pierwsze imię. Cały czas przyciskała do siebie kołdrę drobnymi, nagimi ramionami. Lancelot odwrócił się do niej z dziką furią. – Słuchaj no, Elaine! Jeśli urodzisz dziecko, to będzie to wyłącznie twoje dziecko! Nie próbuj brać mnie na litość, to nieuczciwe. Teraz wychodzę, odjeżdżam stąd i mam nadzieję, że już nigdy cię nie zobaczę. ROZDZIAŁ XIII Ginewra siedziała w nieprzytulnej komnacie i haftowała. Nienawidziła haftować. Miał to być pokrowiec na tarczę dla Artura: smok wspięty na tylne łapy w czerwonym polu. Elaine miała raptem osiemnaście lat. Emocje dziecka nie są trudne do opisania. Co innego Ginewra: liczyła sobie dwadzieścia dwie wiosny i zdradzała cechy silnej indywidualności, które w niej pączkowały od dnia, gdy jako niewinna królowa-dziecko przyjęła złożony jej u stóp podarunek w postaci legionu jeńców. Istnieje coś, co się zwie mądrością życiową. Człowiek osiąga ją dopiero w wieku średnim. Mądrości tej nie można wyuczyć się za młodu, gdyż nie uznaje ona ustalonych praw. Nie opiera się na żadnych zasadach. Kobieta dopiero w średnim wieku nabiera szczególnego zmysłu równowagi. Nie da się za pomocą logicznego wykładu nauczyć niemowlęcia sztuki chodzenia: maleństwo musi drogą prób i błędów samo oswoić się z dziwną postawą spionizowaną. Tak samo nie da się przekazać młodej dziewczynie mądrości życiowej. Trzeba ją pozostawić szkole lat i doświadczeń. Przyjdzie taka chwila, że kobieta z niechęcią spojrzy na własne postarzałe ciało i nagle stwierdzi, że przecież potrafi – potrafi mimo to żyć dalej, nie dla zasady, nie z przyzwyczajenia, nie dzięki umiejętności odróżniania dobra od zła, ale właśnie dzięki osobliwemu zmysłowi równowagi, który często sprzeciwia się wszystkim powyższym regułom. Kobieta w średnim wieku traci nadzieję na życie będące dążeniem do prawdy – jeśli w ogóle kobiety w jakimkolwiek wieku żywią taką nadzieję – i zaczyna żyć wiedziona siódmym zmysłem. Jej szóstym zmysłem, zrodzonym w chwili gdy opanowała sztukę chodzenia, byl zmysł równowagi. Teraz zdobywa siódmy zmysł: mądrość życiową. Powolne odkrywanie siódmego zmysłu, dzięki któremu osoby obu płci utrzymują się jako tako na wzburzonych falach świata, w którym jest miejsce i na wojnę, i na zdradę, i na kompromis, strach, głupotę, hipokryzję – to odkrywanie nie ma w sobie nic z triumfu. Dziecię może zawołać triumfalnie: „Trzymam równowagę!”. Lecz odkrycie siódmego zmysłu obywa się bez dumnego okrzyku. Wyposażeni w mądrość życiową, bujamy dalej po wzburzonych falach życia w wyuczonym, ogłupiającym rytmie – osiągnęliśmy bowiem kres, ślepy zaułek, w którym już nic lepszego nie przyjdzie nam do głowy. Z wolna zapominamy, że kiedyś obywaliśmy się bez siódmego zmysłu. Bujając się miarowo przez wiek dojrzały, nie pamiętamy, że byliśmy kiedyś młodzi, rozpaleni impetem życia. Wspomnienie takie nie jest bowiem miłe – dlatego obumiera w ludzkiej pamięci. A przecież kiedyś każdy z nas stał nagi wobec świata, mierząc się z życiem jak z poważnym problemem, który żywo i bezpośrednio go obchodzi. Kiedyś sprawą najwyższej wagi było dla nas rozstrzygnięcie pytania, czy Bóg jest, czy go nie ma. To zrozumiałe, że istnienie lub nieistnienie życia po śmierci stanowi pierwszorzędną kwestię dla osoby stojącej na progu doczesnego żywota – od tego wszak zależy sposób jego przeżywania. W pewnym okresie życia kwestia „wolna miłość a moralność katolicka” obchodziła wielu z nas tak żywotnie, jakbyśmy czuli na plecach lufę pistoletu. A wcześniej bez reszty pochłaniały nas pytania: Czym jest świat? Czym jest miłość? Czym my sami? Wszystkie te problemy i pytania blakną, gdy posiądziemy siódmy zmysł. Człowiek w średnim wieku potrafi bez trudu balansować między wiarą w Boga a łamaniem wszystkich przykazań. Więcej: siódmy zmysł zabija z wolna wszystkie pozostałe, tak że w końcu przykazania w sposób naturalny przestają stanowić jakikolwiek problem. Tracimy wzrok, dotyk, słuch. Ludzie, których kochaliśmy, prawdy, których szukaliśmy, bogowie, których istnienie podawaliśmy w wątpliwość – wszystko to przestaje dla nas istnieć. Głusi i ślepi, dryfujemy mechanicznie i bezpiecznie w stronę nieuchronnego grobu, pod osłoną ostatniego ze zmysłów. „Dzięki Ci, Boże, za starość” – śpiewa poeta. Dzięki Ci, Boże, za starość, Za niedołęstwo, choroby i śmierć, Bo na starość, w chorobie, a szczególnie w grobie Dobre maniery człek odpuszcza sobie. Dwudziestodwuletnia Ginewra haftowała bez cienia entuzjazmu, rozmyślając o Lancelocie. Nie dożyła jeszcze nawet półmetka drogi do trumny, choroby jej nie nękały i miała dopiero sześć zmysłów. Trudno ją sobie wyobrazić. Wielki zarńęt w myślach i w ciele, skłonność do łez na widok zachodzącego słońca i pełni księżyca, chaotyczny natłok nadziei i wiary w Boga, Prawdę, Miłość i Wieczność, ale i zdolność zachwycania się przedmiotami materialnymi, czułość serca, bezbrzeżne radości i bezbrzeżne smutki, rozdzielone przepaścią szeroką jak ocean, a obok tych wszystkich ujmujących cech – napady bezwstydnego egoizmu, nieuzasadniony niepokój, brak skupienia, aroganckie zachowanie wobec starszych, zaciekłe dysputy o sprawach tak banalnych jak Piękno – zupełnie nieciekawych dla osób w średnim wieku – oraz ogólna pogarda i nonszalancja dla statecznych obyczajów siódmego zmysłu. Oto niektóre domniemane cechy dwudziestodwuletniej Ginewry, charakterystyczne dla każdej osoby w tym wieku. Na to nakładały się wyraziste, choć jeszcze nic ukształtowane rysy jej niepowtarzalnej osobowości, które odróżniały Ginewrę od naiwnej Elaine. W przeciwieństwie do egzaltowanej Elaine, Ginewra była realistką o silnej woli – taką właśnie pokochał ją Lancelot. – O, mój Lancelocie – nuciła, wyszywając pokrowiec na tarczę małżonka. – O, mój Lancelocie, wróć już, wróć. Przywieź swój krzywy uśmiech i wymowny chód, po którym znać z daleka, czy jesteś zły, czy tylko niezadowolony. Wróć i powiedz mi, że to nieważne, czy miłość jest grzechem, czy nie. Wróć i przekonaj mnie, że dopóki ja jestem Jenny, a ty Lance – niech się dzieje co chce. I stała się rzecz dziwna: Lancelot wrócił. Prosto od Elaine, która mu skradła najcenniejszy skarb, poszybował do gniazda miłości. Już przecież spędził pierwszą noc z Ginewrą – choć okazało się, że pod jej postacią kryła się inna. Już został pozbawiony siły dziesięciu rycerzy. Już stał się wielkim kłamcą w oczach Boga – więc co mu szkodziło stać się kłamcą dla ludzi? Wiedząc, że od tej chwili nie będzie już najpierwszym rycerzem na świecie, że nigdy więcej cudem nie pokona czarów, że stracił czystość, która była mu nagrodą za brak urody i pustkę duszy – Lancelot pędził szukać pociechy u ukochanej. Na dźwięk żelaznych podków o bruk dziedzińca, Królowa upuściła robótkę i skoczyła do okna, ciekawa, czy to Artur wraca z polowania. O schody zgrzytnął, jak ostroga o kamień, skraj kolczugi. A potem, nie wiedząc sama jak i kiedy, Ginewra śmiała się, płakała i zdradzała męża. Od dawna wiedziała, że tak musiało się stać. ROZDZIAŁ XIV Mam tu list od twojego ojca, Lance – powiedział Artur. – Pisze, że napadł na niego Król Claudas. Obiecałem mu w razie potrzeby pomoc przeciwko Claudasowi, w zamian za jego pomoc w bitwie pod Bedegraine. Muszę jechać. – Rozumiem. – A ty? – Ja? – Wolisz mi towarzyszyć czy zostać tutaj? Lancelot odchrząknął nerwowo i powiedział: – Zrobię to, co ty uznasz za stosowne. – Wiem, że żądam od ciebie rzeczy trudnej – rzekł na to Artur. – Z ciężkim sercem chcę prosić cię o przysługę: czy mógłbyś zostać w zamku? Lancelot nie umiał znaleźć słów, które by go nie zdradziły, więc milczał. Król wziął jego milczenie za wyraz zawodu. – Rozumiem, masz prawo domagać się odwiedzin u ojca i matki. Nie chcę zatrzymywać cię siłą. Znajdziemy może jakieś inne wyjście z sytuacji. – Dlaczego życzysz sobie, abym został w Anglii? – Ktoś musi mieć oko na wrogie nam frakcje. Będę czuł się o wiele bezpieczniejszy w dalekiej Francji, wiedząc, że zostawiłem na straży walecznego rycerza. Spodziewam się zamieszek w Kornwalii między Tristanem a Markiem; frakcja Orknejów nadal grozi zemstą. Znasz te sprawy nie gorzej niż ja. Poza tym chciałbym, aby ktoś opiekował się Giną. – Czy nie byłoby lepiej – spytał z trudem Lancelot – powierzyć to zadanie komuś innemu? – Chyba żartujesz. Nikomu nie ufam tak, jak tobie. Wystarczy, że pokażesz oblicze w bramie, a bandyci czmychną gdzie pieprz rośnie. – To prawda, nie grzeszę urodą. – Powiem więcej: masz gębę opryszka! – Król roześmiał się przyjaźnie i poklepał druha po plecach. Potem oddalił się doglądać przygotowań do kampanii. Lancelot i Ginewra przeżyli rok wielkiego szczęścia. Spędzili dwanaście miesięcy w raju, jaki znają tylko łososie, baraszkujące po kamienistych dnach rzek, w krystalicznie czystej wodzie. Przez następne dwadzieścia cztery lata miało im towarzyszyć poczucie winy, ale ten jeden rok był czasem niezmąconego szczęścia. Kiedy go wspominali na progu starości, nie pamiętali, że przez cały ów rok nie spadł deszcz ani nie ściął mróz. Pamiętali wszystkie cztery pory roku o barwie prześwietlonego słońcem płatka róży. – Nie pojmuję, za co ty mnie kochasz – dziwił się Lancelot. – Może tak ci się tylko wydaje? Może się mylisz? – Mój drogi Lancelocie. – Przyjrzyj mi się: jestem paskudny. Ale teraz wierzę, że Bóg miłuje świat bez względu na jego urodę, miłuje go dla samego Siebie. Chwilami i Ginewrze udzielał się lęk dręczący Lancelota. Ona sama nie doznawała wyrzutów sumienia, ale zarażała się nimi od ukochanego. – Nie mam odwagi myśleć. Nie myślmy. Pocałuj mnie, Jenny. – Po co w ogóle myśleć? – Trudno się powstrzymać. – Mój biedny Lance! Bywało, że się pokłócili o jakiś drobiazg, lecz te spory, jak to zwykle kłótnie kochanków, wspominali potem z czułością. – Twoje paluszki u nóg sąjak te małe sroczki, którym matka kaszkę warzyła. – Proszę się w ten sposób nie wyrażać. To dowodzi braku szacunku. – Szacunku! – Oczywiście. Czemu nie miałbyś mnie czcić i szanować? Bądź co bądź, jestem Królową. – Naprawdę żądasz ode mnie dowodów czci? Mam klękać u twych stóp i całować twoją dłoń? – A czemużby nie? – Proszę cię, nie bądź egoistką. Nie znoszę być traktowany jak przedmiot. – Egoistką? Ja? W tym miejscu Królowej zdarzało się tupnąć ze złości, albo nadąsać się i zamilknąć na cały dzień. Wystarczyło jednak, że Lancelot okazał skruchę, a Ginewra zaraz mu wszystko wybaczała. Pewnego dnia, gdy zwierzali się sobie z najskrytszych uczuć – zdziwieni, że czują tak podobnie – Lancelot wyznał Królowej swoją tajemnicę. – Wiesz, Jenny, kiedy byłem mały, nienawidziłem siebie. Nie rozumiem, czemu. Ciągle się wstydziłem. I byłem strasznym świętoszkiem. – Teraz nie można tego o tobie powiedzieć – roześmiała się Ginewra, nie pojmując, o co chodzi Lancelotowi. – Brat poprosił mnie kiedyś o pożyczenie strzały. Miałem dwie czy trzy strzały wyjątkowo proste i bardzo mi na nich zależało. Mój brat miał same lekko powyginane. Udałem, że te najlepsze gdzieś mi się zawieruszyły i dlatego nie mogę mu ich pożyczyć. – A fe, jaki kłamczuszek! – Tak, wiem. Potem dręczyły mnie straszne wyrzuty sumienia: gryzłem się, że okłamałem brata i sprzeniewierzyłem się Bogu. Więc poszedłem w miejsce przy fosie, gdzie rosły parzące pokrzywy i za karę wsadziłem w nie rękę, którą zwykle przytrzymywałem strzałę. Podwinąłem rękaw i zanurzyłem rękę w pokrzywy aż po bark. – Biedny Lance! Ależ z ciebie było niewiniątko! – To nie koniec, Jenny: te pokrzywy mnie nie sparzyły! Pamiętam dokładnie: nie sparzyły mnie! – Myślisz, że to był cud? – Nie wiem. Trudno mieć pewność w tych sprawach, zwłaszcza że ja zawsze byłem marzycielem: żyłem w zmyślonym świecie jako najlepszy rycerz Króla Artura. Może i te pokrzywy sobie wymyśliłem? A jednak jestem prawie pewien, że pamiętam zdziwienie tym, że mnie nie poparzyły. – To na pewno był cud – orzekła Ginewra. – Jenny, ja całe życie marzyłem o dokonywaniu cudów. Zawsze chciałem zostać świętym. To na pewno był przejaw fałszywej ambicji, pychy, albo czegoś jeszcze gorszego. Nie wystarczała mi myśl o podboju świata – chciałem podbić również niebo. W zachłanności swojej myślałem, że to nie dość, abym był najsilniejszym z rycerzy – pragnąłem być najlepszym z ludzi. Oto najgorsza strona snów na jawie. Dlatego próbowałem trzymać się z dala od ciebie. Uważałem, że jeśli nie dochowam czystości, nie będę mógł dokonać cudu. I dokonałem cudu – nie byle jakiego: wydobyłem z wrzątku pannę, uwięzioną tam mocą czarów. Panna ta nosi imię Elaine. A potem utraciłem swoją moc. Ponieważ ty i ja jesteśmy razem, nigdy więcej nie sprawię cudu. Nie odważył się wyznać całej prawdy o Elaine. Bał się zawodu Ginewry na wieść o tym, że nie była jego pierwszą kochanką. – Dlaczego nie? – Ponieważ popełniamy czyn niegodny. – Co do mnie, nigdy nie dokonałam cudu – oświadczyła Ginewra. – Nie mam więc czego żałować. – Ależ Jenny! Źle mnie zrozumiałaś! Ja niczego nie żałuję. Ty jesteś moim cudem, dla którego wyrzekam się z ochotą wszystkich innych. Chciałem tylko, żebyś poznała moje młodzieńcze myśli i uczucia. – Nie powiem, żebym wiele z tego zrozumiała. – Jak to, nie rozumiesz potrzeby wyróżnienia się w jakiejś dziedzinie? No tak, tobie to nigdy nie było potrzebne. Chęć wyróżnienia się znają tylko ci, którym czegoś brakuje, którzy czują się gorsi. Tobie nigdy niczego nie brakowało, zawsze byłaś doskonała, więc nie musiałaś nadrabiać żadnych braków. Ja zawsze nadrabiałem braki. Czuję się podle, nawet w tej chwili, gdy pomyślę, że nie będę już pierwszym rycerzem. – W takim razie rozstańmy się. Pójdziesz do spowiedzi i dokonasz jeszcze mnóstwa cudów. – Dobrze wiesz, że nie możemy się rozstać. – Wszystko to jakieś dziwne fanaberie – orzekła Królowa. – Nie rozumiem ich ani w ząb. Mętne wywody egoisty. – Tak, wiem, że jestem egoistą. Nic na to nie poradzę. Usiłuję się zmienić, lecz jestem tylko sobą. Naprawdę nie zrozumiałaś moich słów? W dzieciństwie byłem stale samotny, stale ćwiczyłem. Marzyłem, że zostanę wielkim podróżnikiem, albo wielkim Królem, jak Aleksander albo Święty Ludwik, ewentualnie uzdrowicielem, który wynajdzie cudowny balsam na rany i rozda go ludziom za darmo – a może świętym, który leczy przez dotknięcie? Marzyłem, że odkryję wielki skarb – szczątki Prawdziwego Krzyża albo Kielich z Ostatniej Wieczerzy... Takie były moje dziecięce marzenia, Jenny. Chciałem ci tylko o nich opowiedzieć. To są właśnie te cuda, do których dostęp utraciłem. Wszystkie nadzieje oddałem tobie, kochana Jenny, jako dar miłości. ROZDZIAŁ XV Szczęśliwy rok zakończył się z dniem powrotu Artura, i to niemiłym zgrzytem, do którego bynajmniej nie Król się przyczynił. Wieczorem w dniu przybycia do domu, zanim Artur zakończył chaotyczną relację o szczegółach klęski Claudasa, z wartowni dobiegły odgłosy zamieszania i do wielkiej sali, w której trwała wieczerza, wprowadzono Sir Borsa. Sir Bors był kuzynem Lancelota i spędzał wakacje w zamku Corbin, gdzie badał sprawę duchów. Przywiózł wieść dla Lancelota. Wieść tę przekazał mu szeptem po kolacji. Niestety, jako zagorzały wróg kobiet, posiadał cechę typową dla osobników tego gatunku: iście damską skłonność do niedyskrecji. Przekazał nowinę jeszcze kilku najbliższym przyjaciołom. Wkrótce mówił o niej cały dwór Króla Artura: Elaine z rodu Corbin powiła zdrowe niemowlę płci męskiej i nadała mu na chrzcie imię Galahad – a było to, jak pamiętacie, pierwsze imię Lancelota. – Teraz rozumiem, jak straciłeś moc czynienia cudów – rzekła Ginewra, gdy znaleźli się sam na sam. – Zełgałeś, żeś poświęcił ją mnie. – O czym mówisz? Ginewra pociągnęła nosem. Łzy napłynęły jej do oczu. Desperacko omijała wzrok Lancelota. Za wszelką cenę chciała uniknąć sceny zazdrości, ale nie ufała własnemu sercu. Wstydziła się tego, co miała Lancelotowi do powiedzenia – i nie mogła powstrzymać się przed powiedzeniem tego głośno. Była jak rozbitek na wzburzonym morzu. – Doskonale wiesz, o czym mówię – skrzywiła się, odwracając wzrok. – Wierz mi, Jenny, chciałem ci to wyznać, tylko nie wiedziałem jak. – Domyślam się, na czym polegała trudność. – Nie na tym, o czym myślisz. – Skąd możesz wiedzieć, co ja myślę? – rozpłakała się Ginewra. – Myślę to, co pomyślałaby każda kobieta na moim miejscu: że jesteś uwodzicielem i kłamcą, a te wszystkie twoje cuda to blaga. A ja, głupia, we wszystko wierzyłam! Każde jej słowo było jak cios sztyletem i przy każdym Lancelot odruchowo uchylał głowę, jakby unikał razów. Patrzył w ziemię, chowając oczy. Oczy miał duże i zawsze wyglądał jak przestraszony, albo bardzo zdziwiony. – Elaine – powiedział – nic dla mnie nie znaczy. – A powinna! Jak możesz mówić, że nic dla ciebie nie znaczy, skoro jest matką twego dziecka? Skoro ukrywałeś ją przede mną? Nie, nie dotykaj mnie! Idź sobie! – Nie mogę odejść w takiej chwili. – Jeśli mnie dotkniesz, poskarżę się Królowi. – Ginewro, oni upili mnie tam, w Corbin. Powiedzieli, że wzywasz mnie do siebie i czekasz w Case. Zaprowadzili mnie do ciemnej komnaty, w której była Elaine. Odjechałem stamtąd następnego ranka. – Nieudolne kłamstwo. – To jest prawda. – Nawet dziecko nie uwierzyłoby w te bajki. – Nie mogę zmusić cię, abyś mi uwierzyła, jeżeli nie chcesz. Chwyciłem miecz, chciałem zabić Elaine, kiedy zorientowałem się, co zaszło. – Ja bym ją zabiła. – To nie była jej wina. Królowa nerwowo skubała dekolt sukni, jakby był za ciasny. – Bronisz jej – rzekła. – Kochasz ją. A mnie oszukujesz. Zawsze to podejrzewałam. – Przysięgam, że mówię prawdę. Ginewra załamała się i rozszlochała na dobre. – Dlaczego wcześniej mi nie powiedziałeś? Dlaczego nie wspomniałeś o dziecku? Dlaczego przez cały czas mnie okłamywałeś? To na pewno ona była przedmiotem cudu, którym tak się szczycisz! Miotany burzą uczuć Lancelot też zaczął szlochać. Utulił Ginewrę w ramionach. – Ja nawet nie wiedziałem, że mam to dziecko – przekonywał ją. – Nie chciałem dziecka. Nie tego pragnąłem. – Gdybyś sam mi to wcześniej powiedział, może bym ci uwierzyła. – Chciałem ci wyznać, ale nie umiałem. Bałem się, że cię zranię. – I zraniłeś o wiele boleśniej. – Wiem o tym. Królowa otarła łzy i spojrzała na Lancelota jak przez wiosenny deszcz. Po chwili wymieniali pocałunki, radośni jak zielona, odświeżona ulewą łąka. Zdawało im się, że odnaleźli się na nowo – lecz zwątpienie zostało zasiane. Ich uczucie wzmocniło się, ale zapadły w nie ziarna niechęci, lęku i nieufności. Miłość potrafi bowiem współistnieć z nienawiścią: pierwsza karmi się drugą, i na odwrót. Wówczas miłość zmienia się w szaleństwo. ROZDZIAŁ XVI Na zamku Corbin młodziutka Elaine szykowała się do podróży. Postanowiła odbić Lancelota Ginewrze. Nikt oprócz niej samej nie wierzył w powodzenie przedsięwzięcia. Elaine nie dysponowała bowiem żadną bronią, i w ogóle nie umiała walczyć. Nie miała za grosz charakteru. Lancelot jej nie kochał. Za to ona kochała jego, co dodatkowo pogarszało jej sytuację. Dojrzałości Królowej mogła Elaine przeciwstawić jedynie własną niedojrzałość i pokorne uwielbienie dla Lancelota, oraz przekarmione niemowlę, które wiozła do ojca, a które dla niego stanowiło symbol okrutnego podstępu. Była to ekspedycja armii bez broni przeciwko warownej fortecy – wyprawa armii o związanych rękach. Elaine, okazując odwagę, którą tłumaczą tylko lata spędzone w kotle pełnym wrzątku, postanowiła zmierzyć siły z Ginewrąna jej własnym terenie. Kazała sobie poszyć wspaniałe, ozdobne suknie, w których prezentowała się jeszcze bardziej pretensjonalnie i prowincjonalnie niż na co dzień. Tak wystrojona puściła się w drogę do zamku Camelot, na pojedynek z Królową Anglii. Niewiasta sprytniejsza od Elaine posłużyłaby się Galahadem w charakterze oręża. Być może patos sytuacji i ojcowska duma wzruszyłyby serce Lancelota. Elaine nie była jednak ani trochę sprytna: nie rozumiała, że trzeba związać czymś ukochanego, aby go pozyskać. Galahada zabrała w podróż, bo go uwielbiała i nie wyobrażała sobie rozstania z synkiem nawet na krótki czas. Poza tym chciała pochwalić się nim przed ojcem i porównać rysy twarzy. Już rok upłynął od dnia jej ostatniego spotkania z tym, dla którego gorąco biło jej dziewczęce serce. Gdy Elaine planowała odbicie Lancelota, ten przebywał na zamku z Królową. Stracił jednak ów kruchy spokój serca, który zdołał uzyskać pod nieobecność Artura w Camelocie. Dopóki Króla nie było, Lancelot umiał cieszyć się każdą chwilą – za to teraz na każdym kroku widział przy sobie Artura, jak żywe przypomnienie zdrady. Miłość do Ginewry nie zniszczyła uczucia przyjaźni, jakie Lancelot zawsze żywił wobec Artura. Nieszczęśnik cierpiał więc dotkliwie, miał bowiem typową średniowieczną naturę, ze zgubną skłonnością do miłowania tego, co najwyższe i najdoskonalsze. Nie chciał pamiętać o tym, że jego miłość do Ginewry jest niegodna – a wszystko, jak na złość, stale mu o tym przypominało. Te pospieszne schadzki, to ciche zamykanie drzwi, szepty po kątach, poniżające manewry, do których zmuszała kochanków bliska obecność męża – wszystko to w oczach Lancelota brukało nieskalane piękno uczucia, które poza tym nie miało racji bytu. Najtrudniejsza zaś do zniesienia była dobroć, ufność i szlachetność Artura – Lancelot czuł, że w każdej chwili może zadać przyjacielowi bolesny cios, chociaż tak bardzo go kocha. Cierpiał również z powodu Ginewry, gdyż zaczęły kiełkować w niej nasiona goryczy, które zasiali i dostrzegli nawzajem w swoich oczach podczas pierwszej poważnej kłótni. Lancelota bolało, że kocha niewiastę zazdrosną i podejrzliwą. Zraniła go śmiertelnie tym, że nie od razu dała wiarę wyjaśnieniom w sprawie Elaine. Mimo to nie potrafił przestać jej kochać. Ostatnim zaś źródłem udręki był dla Lancelota jego własny charakter, z chorobliwym pragnieniem czystości, honoru i duchowej doskonałości. Wszystko to razem, plus podświadomy lęk przed możliwością pojawienia się Elaine z synem, zdruzgotało szczęście Lancelota, nie dając mu zarazem uciec. Nie mógł usiedzieć w miejscu: stale krążył nerwowo po komnatach, co chwila brał coś w rękę, odkładał, nie patrząc nawet, co to było, i niewidzącym wzrokiem wyglądał przez okna. W przeciwieństwie do Lancelota, Ginewra była pewna, że Elaine zjawi się na zamku. Jej obawa, typowa dla kobiet, sięgała głębiej niż lęki Lancelota. Mężczyźni często oskarżają kobiety o to, że swoją nieuzasadnioną zazdrością przywodzą ich do zdrady – nieświadomi, że myśl o zdradzie w nich samych tkwiła już wcześniej, wyczuwalna jedynie dla kobiecej intuicji. Weźmy Annę Kareninę: pchnęła Wrońskiego w nieprzyjemną sytuację właśnie swoją bezpodstawną, maniacką zazdrością – ale było to zarazem jedyne, nieuniknione rozwiązanie ich problemu. Przeczuwając o wiele więcej niż kochanek, Anna Karenina z pasją, konsekwentnie dążyła do katastrofy, burząc teraźniejszość, ponieważ czuła już, że przyszłość będzie ruiną. Tak samo Ginewra. Nie myślała bez przerwy o Elaine. Możliwe, że w gruncie rzeczy wierzyła w szczerość uczuć Lancelota. Jednak przeczuwała liczne kłopoty i troski, i to w znacznie odleglejszej przyszłości niż Lancelot. Nie była ich świadoma, lecz tkwiły w niej głęboko. Jaka szkoda, że język – narzędzie niezdarne – nie pozwala nam, na przykład, powiedzieć, że matka „unieświadomiła sobie” płacz niemowlęcia za ścianą – co miałoby oznaczać, że nie słysząc płaczu, podświadomie o nim wiedziała. W tym sensie Ginewra „unieświadamiała” sobie cały konflikt między Arturem a Lancelotem, ogólne zarysy tragedii, która miała dotknąć dwór Króla Artura, a także smutną prawdę o własnej nieuleczalnej bezpłodności. Powtarzała sobie, że Lancelot ją zdradził, że padła ofiarą przebiegłości Elaine, że ukochany na pewno znów ją zdradzi. Dręczyła się bez ustanku. Ale co czuła w najgłębszych zakamarkach serca – tego nawet ona sama nie wiedziała. Może była zazdrosna nie o Elaine, lecz o dziecko? Może ze strony Lancelota najbardziej lękała się jego miłości do Artura? A może niepokoiła ją moralna strona sytuacji i perspektywa nieuchronnej kary? Wiadomo: Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy. Kobiety wiedzą o tym szczególnie dobrze – mają więcej okazji do przekonania się o słuszności tego porzekadła. Jakkolwiek tłumaczylibyśmy uczucia Ginewry, owoce ich były nieznośnie gorzkie dla Lancelota. Królowa stała się równie niespokojna jak kochanek, a do tego mniej rozważna i bardziej bezwzględna. Podłej atmosfery w zamku Camelot dopełniły nastroje Artura. Król, na swoje nieszczęście, odebrał doskonałe wychowanie. Nauczyciel kształcił go tak, jak kształci się płód w łonie matki, na własnej skórze doświadczając dziejów ewolucji, począwszy od ryb aż po ssaki, i tak dalej. Cały proces kształcenia Artura, tak jak w przypadku płodu, przebiegał pod bezpieczną osłoną miłości. Skutkiem tej edukacji Artur nie nabył wielu użytecznych cech człowieka dorosłego, takich jak: złośliwość, próżność, podejrzliwość, okrucieństwo i inne, bardziej pospolite formy egoizmu. Za najpodlejszą wadę uważał zazdrość. Nie był zdolny ani do nienawiści wobec najbliższego druha, ani do maltretowania żony. Dostęp do tych umiejętności był mu zamknięty przez nadmiar miłości i zaufania, których doświadczył w dzieciństwie. Artur nie był ciekawą indywidualnością, której psychikę można rozważać godzinami. Był prostodusznym, życzliwym człowiekiem, gdyż Merlin uważał, że tylko takim warto być. Nagle stanął wobec wyjątkowo trudnej sytuacji, z racji swojej trudności nazywanej Odwiecznym Trójkątem, jakby chodziło o problem z dziedziny geometrii. Stanął – i wycofał się. Nie umiał postąpić inaczej. Na wycofanie się z trudnej sytuacji stać tylko ufnego optymistę. Egoistów małej wiary wrodzony pesymizm pcha do ataku. Artur zaś był wystarczająco silny i dobroduszny, aby wierzyć w pomyślny obrót sprawy, jeśli zaufa Lancelotowi i Ginewrze. Doszedł do wniosku, że tak będzie lepiej, zamiast zaprowadzać porządek metodą ścięcia głów obojgu kochankom za dopuszczenie się zbrodni zdrady. Nie wiedział o romansie Lancelota i Ginewry. Nigdy nie przyłapał ich sam na sam ani nie odkrył dowodów ich winy. Zgodnie ze swoim śmiałym, optymistycznym usposobieniem wolał żywić nadzieję, że nigdy nie zastanie ich w dwuznacznej sytuacji – wolał to, niż zastawiać pułapki dla skompromitowania żony i przyjaciela. Nie znaczy to, że chętnie przymykał oko na kłopoty. Chciał po prostu zlikwidować problem, udając, że go nie ma. Podświadomie, rzecz jasna, nie miał żadnych złudzeń co do tego, że tamci dwoje sypiają ze sobą. Podświadomie przeczuwał też, że jeśli spyta żonę, ona ten fakt potwierdzi – miała bowiem trzy wielkie zalety: odwagę, hojność i prawdomówność. Nie mógł więc zadać jej tego pytania. Ale też nie mógł czuć się szczęśliwy w takiej sytuacji. Nie chodził rozdrażniony jak Ginewra, ani milcząco niespokojny jak Lancelot, tylko zamknął się w sobie. Krył się jak mysz po kątach własnego zamku. Uczynił mimo to jeden krok w kierunku poznania prawdy. – Lancelocie – rzekł pewnego popołudnia, natknąwszy się na przyjaciela w ogrodzie różanym. – Bardzo źle ostatnio wyglądasz. Czy coś cię trapi? Lancelot zerwał różę i zaczął nerwowo oskubywać ją z zewnętrznych płatków. Niedawno ustalono, że róże w owych czasach miały budowę inną niż dzisiejsze: pięć zewnętrznych płatków sterczało poza koronę kwiatu – dokładnie tak, jak to przedstawia symbol heraldyczny. – Czy martwisz się – ciągnął Król z nadzieją wbrew nadziei – z powodu tej panny, która rzekomo powiła twoje dziecko? Gdyby Artur poprzestał na pierwszym pytaniu i dał Lancelotowi chwilę na odpowiedź, może udałoby im się dotrzeć do sedna sprawy. Ponieważ jednak Artur bał się ciszy i zaraz zadał pytanie pomocnicze, sam zniweczył tę szansę. – Tak – skłamał Lancelot. – Domyślam się, że nie potrafisz zmusić się do poślubienia jej? – Ja jej nie kocham. – No cóż, sam wiesz najlepiej, czego chcesz. Lancelot czuł przemożną chęć zrzucenia z serca choćby ułamka gniotącego je ciężaru i porozmawiania o tym, co go trapi – lecz Artur był właśnie tym jedynym słuchaczem, któremu nie mógł wyznać wszystkiego, skupił się zatem na wątku Elaine. Zdradził Arturowi pół prawdy o tym, jak utracił moc czynienia cudów. Bohaterką tej wersji zdarzeń stała się Elaine. W pół godziny Artur poznał całkiem zgrabną historyjkę, w sam raz dla kogoś, kto nie próbuje dociekać prawdy. Z latami, biedaczek, całkowicie zastąpił nią fakty. My, ludzie cywilizowani, wystąpilibyśmy natychmiast do sądu o rozwód, alimenty i tak dalej – więc ze zrozumiałą pogardą patrzymy na potulnego rogacza. Ale Artur był tylko średniowiecznym prostaczkiem. Nie znał się na współczesnej cywilizacji i wiedział jedno: że szlachetność chroni go przed poniżeniem zazdrości. Drugą osobą, która zastała Lancelota w różaneczniku była Ginewra. Przyszła jako wcielenie słodyczy i zdrowego rozsądku. – Lance, słyszałeś nowinę? Przybył właśnie posłaniec z wiadomością, że panna, która cię prześladuje, jest w drodze do naszego zamku, razem z dzieckiem. Dotrze tu dziś wieczorem. – Czułem, że przyjedzie. – Trzeba ją, oczywiście, przyjąć jak najlepiej. Biedactwo, musi być bardzo nieszczęśliwa. – To nie moja wina. – Oczywiście, że nie twoja. To świat unieszczęśliwia ludzi. My zaś winniśmy im pomagać, o ile to możliwe. – Przemawia przez ciebie wielka szlachetność. Odwrócił się, chcąc ująć ją za rękę. Błysnęła mu nadzieja, że może wszystko jakoś się ułoży. Ale Jenny cofnęła dłoń. – O, nie, mój drogi. Żadnych czułości, aż ona wyjedzie. Chcę, żebyś był całkiem wolny. – Wolny? – Ona jest matką twego dziecka, a w dodatku panną. Ty i ja nigdy się nie pobierzemy. Zostawiam ci swobodę poślubienia jej, gdybyś sobie tego życzył, ponieważ nic innego nie mogę zrobić. – Ależ Jenny... – Dosyć, Lance. Bądźmy rozsądni. Do jej wyjazdu trzymaj się z dala ode mnie. Przekonaj się, czy na pewno nie możesz jej pokochać. Przynajmniej tyle chcę dla ciebie zrobić. ROZDZIAŁ XVII Elaine stanęła w rozwartej na oścież bramie barbakanu. Ginewra powitała ją chłodnym pocałunkiem. – Witaj w zamku Camelot, pani – powiedziała. – Serdecznie zapraszamy. – Dziękuję – odparła Elaine. Wymieniły zjadliwe uśmiechy. – Lancelot będzie uszczęśliwiony. – Czyżby? – O dziecku już wszyscy wiedzą, moja miła. Nie ma się czego wstydzić. Oboje z Królem jesteśmy bardzo ciekawi, czy mały wdał się w ojca. – Bardzo pani uprzejma – bąknęła zażenowana Elaine. – Pozwoli pani, że obejrzę go pierwsza? Na imię ma Galahad, prawda? Czy jest silny? I spostrzegawczy? – Waży piętnaście funtów – pochwaliła się Elaine. – Może go pani obejrzeć nawet zaraz, jeśli pani chce. Ginewra, opanowawszy się z niemałym trudem, udała, że nie może rozplatać pieluszek. – Nie, nie, tak nie można – tłumaczyła się. – Jestem straszną egoistką. Pani przecież musi odpocząć po długiej podróży, a dzidziusia na pewno trzeba przewinąć. Lepiej przyjdę obejrzeć go wieczorem, kiedy zaśnie. Mamy mnóstwo czasu. W końcu jednak musiała spojrzeć na niemowlę. Gdy wkrótce potem spotkała Lancelota, z jej słodyczy i zdrowego rozsądku nie zostało ani śladu. Przybrała pozę zimną i wyniosłą, a przemawiała takim tonem, jakby zwracała się do tłumów na wiecu. – Lancelocie – oznajmiła. – Powinieneś odwiedzić swego syna. Elaine ubolewa, że jeszcze tego nie uczyniłeś. – A ty? Widziałaś go? – Owszem. – Bardzo brzydki? – Podobny do Elaine. – Bogu dzięki. Już tam lecę. Królowa przywołała go z powrotem. – Lancelocie – wycedziła przez zęby i wciągnęła nosem powietrze. – Ufam, że nie będziesz pod moim dachem flirtował z Elaine. Skoro ty i ja postanowiliśmy rozłączyć się do czasu wyjaśnienia sprawy, to sprawiedliwie będzie, żebyś i od niej trzymał się z daleka. – Nie mam najmniejszej ochoty flirtować z Elaine. – Mówisz tak, bo inaczej nie wypada. Mimo to wierzę ci. Jeśli jednak tym razem nie dotrzymasz słowa – z nami koniec. Nieodwołalny. – Więcej obiecać nie mogę. – Już raz mnie okłamałeś, Lancelocie, więc jakże mam być pewna twoich obietnic? Umieściłam Elaine w komnacie przylegającej do mojej. Zobaczę cię, gdybyś się tam zakradał. Masz być cały czas u siebie. – Jak sobie życzysz. – Dzisiejszej nocy, jeśli zdołam uwolnić się od Artura, przyślę po ciebie. Nie wiem, kiedy. Jeśli posłaniec nie zastanie cię w komnacie, będę wiedziała, że jesteś u Elaine. Panna szlochała w głos, a piastunka Brisen mościła kołyskę dla małego. – Widziałam go na strzelnicy i on też mnie widział. Odwrócił wzrok i uciekł pod byle pretekstem. Jeszcze nawet nie widział naszego synka. – Cichaj, cichaj – uspokajała ją piastunka. – Przyczesz włosy. – Nie trzeba było przyjeżdżać. Teraz i mnie jest gorzej, i jemu. – Wszystkiemu winna ta cała Królowa. – Piękna, prawda? – Piękny ten, co pięknie czyni – burknęła sentencjonalnie piastunka. Elaine znowu zaczęła pochlipywać. Z czerwonym od płaczu nosem wyglądała odpychająco – jak ktoś, kto wyrzekł się resztek godności. – Myślałam, że sprawię mu przyjemność. Rozległo się pukanie do drzwi i wszedł Lancelot. Na jego widok Elaine pospiesznie otarła oczy. Przywitali się z zażenowaniem. – Rad jestem, że cię widzę w zamku Camelot – rzekł Lancelot. – Ufam, że dobrze się miewasz? – Tak, dziękuję... – A jak tam... dziecko? – Syn Waszej Rycerskiej Mości – uściśliła z naciskiem piastunka Brisen. Odwróciła ku niemu kołyskę i odsunęła się, aby mógł zobaczyć niemowlę. – Mój syn – rzekł Lancelot. Wszyscy razem spojrzeli na młodą istotkę, bezradną, niezdolną jeszcze do samodzielnego życia. Jak w piosence: oni byli silni, ono zaś słabe; przyjdzie dzień, że oni staną się słabi, a ono silne. – Galahadku – zagadnęła Elaine, pochylając się nad kołyską, gestykulując śmiesznie i wydając bezsensowne dźwięki, jak każda matka, kiedy stwierdzi z zachwytem, że dziecko zaczyna zwracać na nią uwagę. Galahad zwinął paluszki w piąstkę, którą trafił we własne oko, wprawiając tym wyczynem w zachwyt matkę i piastunkę. Lancelot obserwował je w najwyższym zdumieniu. – To jest mój syn – mówił sobie. – Cząstka mnie samego, a przecież całkiem ładny. Nie zapowiada się na potwora. Chociaż, czy to wiadomo z takim malcem? Wyciągnął palec do Galahada, wetknął go w pulchne wnętrze małej łapki, a piąstka zaraz się mocno zacisnęła. Miniaturowa dłoń wyglądała jak dzieło zręcznego lalkarza. Na nadgarstku znaczyła się głęboka fałda. – Och, Lancelocie! – wzruszyła się Elaine. Chciała rzucić mu się na szyję, ale ją odepchnął. Z dziką udręką spojrzał przez ramię na Brisen. Wydał nieartykułowany okrzyk i wybiegł z komnaty. Elaine, której nie miał kto podtrzymać, osunęła się na podłogę przy łożu i załkała głośniej niż przedtem. Brisen, odkąd spotkała dziki wzrok Lancelota, stała sztywna, nieporuszona i z nieprzeniknioną miną wpatrywała się w zamknięte drzwi. ROZDZIAŁ XVIII Rankiem Lancelot i Elaine wezwani zostali do komnaty Królowej. Lancelot udał się tam z przyjemnością, pomny na minioną noc, gdy Ginewra, symulując niedyspozycję, wymówiła się od noclegu w komnacie Króla. Po kochanka posłała po ciemku. Wiedziony znajomą dłonią pośredniczki, przekradł się na palcach do wiadomego łoża. W milczeniu, do którego zmusiła ich bliskość Artura za ścianą, ze zdwojoną czułością nadrabiali zaległości w romansie. Lancelot był więc tego ranka szczęśliwszy niż kiedykolwiek od początku historii z Elaine. Miał wrażenie, że jeśli tylko zdoła namówić Ginewrę do oficjalnego, jawnego zerwania z Królem, jego honor może jeszcze zostać uratowany. Ginewra przyjęła ich sztywna i wyniosła, jak w gorsecie. Była blada jak płótno, tylko koniec nosa miała lekko zaczerwieniony. Wyglądała niczym ofiara morskiej choroby. W komnacie oprócz niej nie było nikogo. – A więc to tak – przemówiła. Elaine patrzyła śmiało w jej niebieskie oczy, lecz Lancelot stanął jak rażony piorunem. – A więc to tak. Lancelot i Elaine czekali, czy Królowa powie coś jeszcze, czy padnie trupem. – Gdzie byłeś w nocy? – Ja... – Zbyteczne słowa! – zawołała Ginewra, odsłaniając zmięte szczątki porwanej chusteczki, którą ściskała w dłoni. – Zdrajca! Zdrajca! Wynoś się natychmiast z zamku, razem z tą twoją dziwką! – Ubiegłej nocy... – zaczął Lancelot, półżywy z desperacji, czego żadna z kobiet nie zauważyła. – Nie odzywaj się do mnie! Nie kłam! Precz! – Sir Lancelot był w nocy u mnie. Moja służąca Brisen przyprowadziła go po ciemku – odezwała się spokojnie Elaine. Królowa drżącą ręką pokazała im drzwi. Dźgała powietrze wyciągniętym palcem. Dygotała tak mocno, że rozpadł jej się kok. Wyglądała okropnie. – Precz! Precz! Ty także, podłe zwierzę! Jak śmiesz przemawiać do mnie tak bezczelnie w moim własnym zamku! Jak śmiesz otwarcie przyznawać się do winy! Zabieraj sobie swojego kochasia i jazda stąd! Lancelot, dysząc ciężko, nie spuszczał oczu z Królowej. Stracił poczucie rzeczywistości. – Myślał, że idzie do pani – powiedziała Elaine. Stała z założonymi rękami i patrzyła na Królową obojętnie. – Stare kłamstwa! – To nie kłamstwo – sprostowała Elaine. – Ja bez niego nie mogę żyć. Brisen pomogła mi obmyślić podstęp. Ginewra zbiegła do niej drobnym truchcikiem. Chciała wymierzyć jej policzek, lecz dziewczyna ani drgnęła – jakby czekała na cios. – Kłamca! – wrzasnęła piskliwie Królowa. Rzuciła się na Lancelota, który przysiadł na skrzyni i wpatrywał się tępo w posadzkę, chowając głowę w dłoniach. Ginewra zaczęła szarpać go za płaszcz i pchać ku drzwiom – on jednak nawet nie drgnął. – Nauczyłeś ją, co ma mówić! Trzeba było wymyślić coś nowego! Coś ciekawszego! Myślałeś, że nabiorę się na stare sztuczki! – Jenny – jęknął Lancelot, nie podnosząc oczu. – Jak śmiesz nazywać mnie Jenny, gdy jeszcze pachniesz tą kobietą? Jestem Królową, Królową Anglii! A nie twoją nałożnicą! – Jenny... – Wynoś się zaraz z mojego zamku! – wrzeszczała wniebogłosy Królowa. – Nie chcę więcej oglądać twojej gęby, ty podły, obrzydliwy maszkaronie! Lancelot nagle, głośno i zdecydowanie przemówił do posadzki: – Galahad. Opuścił dłonie i ukazał obu kobietom oblicze, które przed chwilą tak wiernie opisała Ginewra. Na obliczu tym malowało się wielkie zdumienie. Jedno oko patrzyło zezem. – Jenny – powtórzył cicho. Wyglądał jak ślepiec. Królowa otworzyła usta, jakby z zamiarem powiedzenia czegoś, ale milczała. – Artur – przemówił po raz trzeci Lancelot. Po czym z przeraźliwym okrzykiem wyskoczył przez okno. Komnata mieściła się na piętrze. Kobiety usłyszały chrzęst zbroi i trzask łamanych gałęzi krzewów rosnących pod oknami, a potem ujrzały Lancelota, który gnał wśród drzew i zarośli z melodyjnym skowytem, niczym pies gończy na polowaniu. Głos jego w końcu rozpłynął się w oddali. W komnacie zostały dwie kobiety i martwa cisza. Elaine, dumna i opanowana, choć równie blada jak przedtem Królowa, powiedziała: – Przywiodłaś go do szaleństwa. Musiał mieć od początku słabą głowę. Ginewra nic się na to nie odezwała. – Ale dlaczego przywiodłaś go do szaleństwa? – dziwiła się Elaine. – Przecież masz już wspaniałego męża, najświetniejszego mężczyznę w Królestwie. Jesteś Królową, masz honor, szczęście i własny dom. Ja nie miałam ani domu, ani męża; honor też utraciłam. Czemu nie chciałaś mi go oddać? Królowa milczała. – Ja go kocham – wyznała Elaine. – Urodziłam mu dorodnego syna, który kiedyś zostanie najwaleczniejszym rycerzem na świecie. – Elaine – odezwała się wreszcie Ginewra. – Opuść mój dwór. – Zaraz wyjeżdżam. Ginewra złapała ją za skraj sukni. – Tylko nikomu nie mów – szepnęła gorączkowo. – Nie mówi nikomu, co tu zaszło. To by go zabiło. Elaine uwolniła suknię. – Myślałaś, że rozpowiem? -1 co my teraz zrobimy? – zawołała z rozpaczą Królowa. – Czy on naprawdę oszalał? Czy to minie? Co z nami będzie? Może należałoby kogoś zawiadomić? Ale co powiemy? Elaine nie miała ochoty na dalszą rozmowę. Jednak, już w drzwiach komnaty, odwróciła się. Usta jej drżały. – Tak, on oszalał – powiedziała. – Ty go zdobyłaś, i ty go zniszczyłaś. Co zrobisz z nim teraz? Kiedy drzwi się zamknęły, Ginewra usiadła. Upuściła na ziemię porwaną chusteczkę. A potem – powoli, z głębi serca, jak ludzie prości – zaniosła się szlochem. Zasłoniła twarz dłońmi i dygotała z żalu. (Sir Bors, który nie przepadał za Królową, powiedział jej kiedyś: „Głupio marnujesz łzy, bo płaczesz tylko wtedy, gdy nikt nie widzi”). ROZDZIAŁ XIX W dwa lata po tych wydarzeniach Król Pelles siedział na tarasie w towarzystwie Sir Blianta. Był przepiękny, bezwietrzny zimowy poranek, pola pokrywał szron, a w powietrzu unosiła się lekka mgiełka, w której gołębie nie traciły orientacji. Sir Bliant nocował gościnnie u Króla Pellesa. Miał na sobie purpurową szatę oblamowaną białym futrem. Jego rumak i giermek czekali na dziedzińcu, gotowi zabrać pana do zamku Bliant. Panowie pili strzemiennego. Grzali dłonie nad buzującym ogniem kominka, sączyli gorące wino, skubali pasztet i rozprawiali o Dzikusie. – Jestem pewien, że to był szlachcic – mówił Sir Bliant. – Zachowywał się po szlachecku. I zdradzał naturalną skłonność do broni. – A gdzie on teraz przebywa? – spytał Król Pelles. – Bóg raczy wiedzieć. Zniknął z zamku Bliant w dniu polowania. Głowę daję, że był szlachcicem. Pociągnęli z pucharów i zapatrzyli się w ogień. – Moim zdaniem – dodał po chwili ściszonym głosem Sir Bliant – to był Sir Lancelot. – Niemożliwe – powiedział Król. – Był postawny i silny. – Sir Lancelot nie żyje – stwierdził Król. – Pan Bóg zatroszczył się o niego. Wszyscy to wiedzą. – Nigdy nie znaleziono ciała. – Gdyby to rzeczywiście był Sir Lancelot, nie dałoby się pomylić go z nikim innym. Sir Lancelot był najszpetniejszym znanym mi człowiekiem. – Nie znałem go osobiście – odparł Sir Bliant. – Wiadomo z całą pewnością, że Lancelot wybiegł w nieznane w samej bieliźnie i biegł tak długo, aż zaatakował go dzik. A potem umarł w jakiejś pustelni. – Dawno się to zdarzyło? – W ubiegłym roku, na Boże Narodzenie. – Właśnie wtedy mniej więcej mój Dzikus pogonił za sforą. Polowaliśmy na dzika. Król Pelles zamyślił się. – No tak... – powiedział. – To mogła być ta sama osoba. Ciekawe, ciekawe. W jakich okolicznościach ten gość przybył do jegomości? – Podczas letniej wyprawy rycerskiej, dwa lata temu. Kazałem rozbić namiot na pięknej łące, jak to zwykle, i siedziałem w środku, gdyż na kogoś czekałem. Pamiętam, grałem w szachy. Nagle słyszę przed namiotem straszny jazgot, więc wyglądam, patrzę – a tu goły wariat chłoszcze zapamiętale moją tarczę. Mój karzeł siedzi na ziemi, wrzeszcząc pomocy i masując kark, którego ten szaleniec omal mu nie skręcił. Zbliżyłem się do gościa i mówię: „Słuchajcie no, dobry człowieku. Chyba nie chcecie się ze mną bić? Chodźcie no tutaj, oddajcie miecz i opanujcie się trochę”. Nie wiem jakim cudem zdobył, proszę sobie wyobrazić, jeden z moich własnych mieczy. Zaraz poznałem, że to kompletny wariat. „Wiesz co, kolego” – mówię – „ja widzę, że tobie nie bijatyki potrzeba, tylko porządnej drzemki i czegoś na ząb”. Bo i wyglądał jak skaranie boskie. Jakby trzy noce z rzędu stał na warcie. Oczy miał całkiem czerwone. – A co mówił? – Powiedział tylko: „Nie podchodź do mnie, cny rycerzu, bo jeśli to uczynisz, położę cię trupem bez pardonu”. – Osobliwa rzecz. – Prawda? I ja zdziwiłem się, że zna rycerską mowę. – No i co jegomość uczynił? – Byłem w samym szlafroku, a że tamten wyglądał niebezpiecznie, udałem się do namiotu i przywdziałem zbroję. Król Pelles podsunął mu kolejną porcję pasztetu, którą Sir Bliant przyjął i podziękował skinieniem głowy. – Potem – ciągnął z pełnymi ustami – wziąłem zapasowy miecz i wyszedłem przed namiot z zamiarem rozbrojenia gościa. Nie chciałem go zabijać ani ranić, ale z drugiej strony, był to niebezpieczny szaleniec i nie wyglądał na takiego, który da sobie odebrać miecz bez użycia siły. Podszedłem do niego, jak się podchodzi do złego psa – z wyciągniętą ręką, i w kółko powtarzałem: „Biedny człowiek, biedny, spokój, dobry człowiek”. Myślałem, że pójdzie mi łatwo. – A nie poszło? – Ledwie ujrzał mnie w zbroi, z mieczem w ręku, rzucił się na mnie jak tygrys! Nie przeżyłem równie gwałtownego ataku. Próbowałem parować jego ciosy i śmiem twierdzić, że zabiłbym go w obronie własnej, gdyby dał mi szansę. Niestety, nim się obejrzałem, siedziałem na ziemi, a z nosa i uszu leciała mi krew. Zdzielił mnie przez hełm tak potężnie, że mózg mi się wzruszył. – Rany boskie! – westchnął Król Pelles. – W następnej chwili on cisnął miecz na ziemię i rzucił się wprost do namiotu. Tam w łożu spoczywała moja nieszczęsna żona. Golutka jak ją Pan Bóg stworzył. Wariat bez wahania doskoczył do łoża, ściągnął z biedaczki kapę, owinął się nią szczelnie i zapadł w głęboki sen. – Dowód, że był żonaty – orzekł Król Pelles. – Małżonka moja wydała kilka przeraźliwych okrzyków, wyskoczyła z łoża po drugiej stronie, zarzuciła suknię i przybiegła do mnie. Wciąż leżałem na ziemi, nieco oszołomiony, a ona na ten widok uznała, że nie żyję. Kiedy spostrzegła, że się myli, szalała z radości. Ja zresztą tak samo. – A tamten co? Spał przez cały czas? – Jak kłoda. W końcu żona i ja oderwaliśmy się od siebie. Żona przyłożyła mi na kark jedną z moich żelaznych rękawic, celem zatamowania krwotoku z nosa. Zasiedliśmy do omówienia sprawy. Mój karzeł – nadzwyczajny człowiek, chociaż taki mikry – twierdził, że wariatowi nie wolno wyrządzić krzywdy, bo dotknęła go ręka Boża. Prawdę mówiąc, to właśnie on, mój karzeł, wpadł na pomysł, że nasz wariat może być Sir Lancelotem. Wiele się w owym roku mówiło o tajemniczym zniknięciu Sir Lancelota. Sir Bliant przerwał i posilił się pasztetem. – W końcu – kontynuował – przetransportowaliśmy go na zamek Bliant konną lektyką, z łożem i ze wszystkim. Przez całą drogę nawet się nie poruszył. Dotarłszy na miejsce, związaliśmy mu ręce i nogi, żeby w chwili przebudzenia nie zrobił jakiegoś głupstwa. Wspominam to z przykrością, ale wiedząc to, co wówczas o nim wiedzieliśmy, nie mogliśmy ryzykować. Zamknięty w wygodnej komnacie, dostawał czyste ubranie, żona mu gotowała, żeby nie opadł z sił – ale na wszelki wypadek trzymaliśmy go w kajdankach. Był u nas półtora roku. – Jak się wydostał? – Zaraz powiem. To właśnie będzie, że się tak wyrażę, wisienka na torcie mojej opowieści. Któregoś dnia po południu wyskoczyłem sobie do puszczy na małą wyprawkę, aż tu nagle napadają mnie z tyłu dwaj rycerze! – Dwaj? – oburzył się Król. – I to od tyłu? – No właśnie. Dwaj. I obaj od tyłu. Sir Bruce Saunce Pite z kolegą. Król Pelles uderzył się otwartą dłonią po kolanie. – Ten osobnik stanowi publiczne zagrożenie! Dziwi mnie doprawdy, że nikt się z nim raz a dobrze nie rozprawi! – Najpierw należałoby go złapać. Mniejsza z tym, rozmawiamy przecież o Dzikusie. Przyzna Wasza Miłość, że Sir Bruce i ten drugi mieli nade mną sporą przewagę. Ja zaś, widząc to – przyznaję ze wstydem – rzuciłem się do ucieczki. Sir Bliant zamilkł na chwilę i zapatrzył się smętnie w ogień. Ale zaraz odzyskał dobry humor. – Ha, trudno! – westchnął. – Nie możemy wszyscy być bohaterami, prawda, Wasza Miłość? – Nie wszyscy – przytaknął mu Król. – Odniosłem wiele dotkliwych ran – wyrecytował stosowną formułę Sir Bliant – od których ciało moje ogarnęła słabość. – Brawo! Co do słowa! – Tamci dwaj ścigali mnie aż do zamku, jeden z lewej, drugi z prawej, cały czas dźgając kopią i okładając. Po dziś dzień nie wiem, jakim cudem jednak przeżyłem. – Tak musiało być zapisane w górze – uznał z całą oczywistością Król Pelles. – Dzikus, przypuszczam, zobaczył nas trzech przez otwór strzelniczy w barbakanie. Trzymaliśmy go w barbakanie, w komórce. Stamtąd nas zobaczył. Okazało się – już po fakcie – że własną siłą rozerwał kajdany. A były to kajdany żelazne. Nosił je na rękach i na nogach. Bardzo się pokaleczył przy ich zrywaniu. Wypadł nagle z komórki, powiewając i dzwoniąc końcami łańcuchów – ręce miał całe we krwi – ściągnął z siodła Bruce’owego kolesia, zabrał mu miecz i tak zdzielił nim Bruce’a w ciemię, że tamten zleciał z konia jak kukła, brocząc krwią z nosa. Tymczasem ten drugi próbował dźgnąć Dzikusa w plecy – bo Dzikus, rzecz jasna, był bez zbroi – ale w chwili gdy zadawał cios, odrąbałem mu dłoń w nadgarstku. Wtedy obaj skoczyli na konie i czmychnęli tak prędko, jak im na to pozwalała kondycja po walce. Tak czy siak, nie można powiedzieć, że odjechali z godnością. – Cały Bruce, jakbym go widział. – Akurat wtedy mieszkał u mnie brat. Mówię mu: „Dlaczego właściwie trzymamy tego poczciwca na łańcuchu?”. Bo głupio mi się zrobiło, jak zobaczyłem jego poranione ręce. „Miły jest – powiadam – uczynny, uratował mi życie. Nie będziemy go więcej przykuwać, tylko damy mu wolność i zatroszczymy się o niego jak najlepiej”. Bo ja, widzisz, Pellesie, naprawdę polubiłem tego Dzikusa. Był łagodny jak baranek, na każdym kroku okazywał mi wdzięczność i mówił do mnie „panie”. Aż żal pomyśleć, że to mógł być ten słynny Dulac – a ja go trzymałem w kajdanach i słuchałem, jak pokornie nazywa mnie panem. – No i jak się to wszystko skończyło? – Żył sobie u nas spokojnie przez parę miesięcy. A potem na zamek przybyli myśliwi ze sforą psów dzikarzy i któryś z nich zostawił na chwilę konia i włócznię pod drzewem. Dzikus je zabrał i uciekł. Zawsze się ożywiał, obserwując życie rycerskie: każda zbroja, pojedynek, polowanie, wyraźnie budziły w jego głowie jakieś mętne wspomnienia. Rycerstwo go pociągało. – Biedny chłopak – westchnął Król. – Nieszczęsny chłopak! To rzeczywiście mógł być Sir Lancelot. Mówią, że Lancelota zabił odyniec, gdzieś około Bożego Narodzenia. – Chętnie posłucham szczegółów. – Jeśli Dzikusem jegomościa był rzeczywiście tenże Lancelot, to puścił się on za odyńcem, na którego polowali myśliwi. Dzik miał sławę niepokonanego: psy nie dawały mu rady od dobrych kilku lat. Dlatego w łowach nie uczestniczyli piesi. Jeden Lancelot stanął oko w oko z rozjuszoną bestią. Dzik zabił pod nim konia. Potem zadał mu okropną ranę w udo, aż do kości. W rewanżu Lancelot ściął bestii łeb. Zabił odyńca jednym ciosem, w pobliżu pustelni. Pustelnik wyszedł z chaty. Lancelot, oszalały z bólu, cisnął weń mieczem i zemdlał. Wiem to od rycerza, który był tam na miejscu. Rycerz ów nie miał żadnych wątpliwości, że zabójcą odyńca był Sir Lancelot – brzydki, i tak dalej. Pomógł pustelnikowi przenieść omdlałego do chaty. Twierdził, że z takiej rany nikt się nie wyliże, więc właściwie był świadkiem śmierci Lancelota. Podobno o tym, że Dzikus jest wielkim rycerzem, przekonało go to, że stojąc przy trupie odyńca, sam bliski śmierci, rzekł do pustelnika: „Bracie”. Czyli w ostatnich chwilach życia miał przebłysk świadomości. – Biedny Lancelot – rozczulił się Sir Bliant. – Niech go Pan Bóg ma w swojej opiece – westchnął Król Pelles. – Amen. – Amen – powtórzył Sir Bliant, zapatrzony w ogień. Nagle wstał i otrząsnął się. – Czas mi w drogę – oznajmił. – Jak tam córka Waszej Miłości? Zapomniałem spytać. Król Pelles westchnął ponownie i również wstał. – Stale przesiaduje w klasztorze. Podobno w przyszłym roku zostanie zakonnicą. Zobaczymy ją w sobotę, gdyż tego dnia będzie jej wolno na krótko odwiedzić dom. ROZDZIAŁ XX Po odjeździe Sir Blianta Król Pelles pokuśtykał na górę, do swoich studiów nad genealogią biblijną. Sprawa Lancelota intrygowała go głównie przez wzgląd na wnuka, Galahada. Król Pelles nie wątpił, że kobieta potrafi przyprawić mężczyznę o szaleństwo, ale wiedział też, że natura ludzka jest silna i nie poddaje się takiemu szaleństwu bez reszty. Dziwiło go, że mężczyzna miary Lancelota stracił głowę z powodu błahej sprzeczki z damą. Chciał więc przejrzeć genealogię rodu Ban pod kątem skłonności do chorób umysłowych, które tłumaczyłyby słabość Lancelota. Jeśli skłonności takie istniały, Galahad także mógł je odziedziczyć. Wówczas groziłoby mu zamknięcie w domu wariatów w Betlejem, którego nazwę zmieniono z czasem na Bedlam. – Ojcem Bana – mruczał pod nosem Król Pelles, przecierając okulary i zdmuchując kurz z licznych tomów Heraldyki, Genealogii, Wiedzy Tajemnej i Matematyki Mistycznej – był Lancelot, Król Benwicku, ożeniony z córką Króla Irlandii. Z kolei ojcem tego Lancelota był Jonasz, ożeniony z córką Gala Manuela. A kto był ojcem Jonasza? Istotnie, można było dopatrzyć się w Lancelocie pewnej słabości psychicznej. Ukryte symptomy dały o sobie znać dziesięć lat wcześniej, gdy obserwowaliśmy młodego wyrostka w zbrojowni zamku Bcnwick, usiłującego przejrzeć się w pokrywce czajnika. – No tak, Nancien – odpowiedział sobie po chwili Król Pelles. – Niech go licho, tego całego Nanciena. Wygląda na to, że było ich dwóch! Śledząc genealogię wstecz, przez Lisaisa, Helliasa le Grose, Nanciena Pustelnika (po którym zapewne Lancelot odziedziczył ciągoty wizjonerskie) i Nappusa, Król Pelles dotarł do drugiego Nanciena, który – jeżeli istniał – zniweczyłby tak miłą sercu Króla teorię o spokrewnieniu Lancelota w ósmym stopniu z Jezusem Chrystusem. Należy zaznaczyć, że w owych czasach prawie każdy pustelnik miał na imię Nancien. – Niech go licho! – powtórzył Król i zerknął przez okno, bo dobiegł go z zewnątrz jakiś rumor. Tłum wieśniaków, który swego czasu tak radośnie witał Lancelota, ścigał pod murami jakiegoś dzikusa (znów dzikus – co za ranek!). Obiekt pościgu, goły i chudy jak szczapa, uciekał, osłaniając głowę rękami. Depczący mu po piętach mali chłopcy obrzucali nieszczęśnika błotem. Dzikus co pewien czas przystawał, łapał pierwszego z brzegu urwisa i ciskał za żywopłot. To tylko dodatkowo rozjuszało chłopców, którzy w odwecie, zamiast grudek błota, chwycili za kamienie. Nawet z okna Król Pelles widział krew ściekającą po twarzy ściganego, widział cienie zapadniętych policzków, dzikie oczy zaszczutego zwierzęcia i niebieskawe cienie pod żebrami. Nie wątpił, że ofiara linczu zdąża do zamku. Gdy przejęty król zbiegł na dziedziniec, Dzikusa otaczał już spory tłumek dworzan, głośno dziwujących się niezwykłej postaci. Opuścili kratę w bramie, by powstrzymać małych chuliganów, i z życzliwością przyglądali się golasowi. – Ile on ma blizn! – zauważył z podziwem któryś giermek. – Patrzcie: ta jaka wielka! Może zanim zwariował, był błędnym rycerzem? W takim razie trzeba okazać mu względy. Dzikus stał cierpliwie w kręgu gapiów. Damy chichotały, a paziowie wytykali go palcami. Zwiesił głowę na piersi, nie ruszał się, nic nie mówił. Czekał, co z nim zrobią. – Może to Sir Lancelot? Tłum odpowiedział gromkim śmiechem. – Nie ma się z czego śmiać. Nigdy nie dowiedziono, że Sir Lancelot umarł. Król Pelles zbliżył się śmiało do dzikusa i spojrzał mu w oczy. Musiał przy tym lekko przykucnąć i zajrzeć od dołu. – Czy jesteś Sir Lancelotem? Wymizerowane, brudne, zarośnięte oblicze ani drgnęło. – Czy tak? Odpowiadaj – zażądał Król. Nieruchoma kukła milczała. – To głuchoniemy – orzekł Król. – Zatrzymamy go w charakterze błazna. Trzeba przyznać, że bardzo śmiesznie wygląda. Niech mu się który postara o ubiór trefnisia. I ulokujcie go w gołębniku. Nanieście mu tam trochę czystej słomy. Kukła znienacka wzniosła obie ręce i ryknęła głosem tak potężnym, że wszyscy podskoczyli. Królowi okulary spadły z nosa. Kukła natychmiast opuściła ręce i zrobiła potulną minę, co wszyscy skwitowali pełnym zażenowania chichotem. – Najlepiej będzie go zamknąć – zawyrokował mądrze Król. – Bezpieczeństwo przede wszystkim. Jedzenia nie podawać z bliska, tylko rzucać. Ostrożności nigdy dość. Tak więc odprowadzono Sir Lancelota do gołębnika, gdzie miał zamieszkać jako błazen Króla Pellesa. Siedział pod kluczem, a posiłki wrzucano mu do celi, w której, oczywiście, wymieniono słomę. W sobotę miała się odbyć ceremonia pasowania na rycerza królewskiego bratanka imieniem Kastor. Właśnie z tej okazji Elaine otrzymała od przeoryszy przepustkę do domu. Król – wielki miłośnik festynów i wszelkich ceremonii – zdobył się na iście królewski gest, ofiarując każdemu dworzaninowi nową szatę. Dobry humor Króla objawiał się też nader częstym i obfitym korzystaniem z piwnic winnych, nad którymi pieczę sprawował małżonek piastunki Brisen. – Na zdrowie! – wołał Król. – Na zdrowie Waszej Wysokości – odpowiadał Sir Kastor, młodzieniec nienagannie wychowany. – Czy każdy dostał szatę? – upewnił się Król gromkim głosem. – Tak, Wasza Wysokość! Dziękujemy Waszej Wysokości! – odkrzyknęli chórem dworzanie. – Na pewno? – Tak jest, Wasza Wysokość! – No to szafa gra! Grunt to dobra kapota! To mówiąc, Król czule opatulił się własnym płaszczem. Przy podobnych okazjach zmieniał się nie do poznania. – Wszyscy pragną podziękować serdecznie Waszej Wysokości za jego hojne dary. – Nie ma za co. – Trzykrotne hura na cześć Króla Pellesa! – Hura! Hura! Hura! – A błazen? – spytał nagle Król. – Czy błazen dostał szatę? Gdzie mój biedny błazen? Zapadła cisza, gdyż nikt nie pamiętał o odłożeniu szaty dla Sir Lancelota. – Nie dostał szaty? Nie daliście mu szaty? – rozzłościł się Król. – Sprowadzić mi tu błazna, w te pędy! Na rozkaz Króla ściągnięto Sir Lancelota z gołębnika. Stał jak posąg w blasku pochodni, z brody sterczały mu źdźbła słomy i ogólnie sprawiał żałosne wrażenie, w błazeńskim kostiumie pozszywanym z kolorowych rombów. – Mój biedny błaźnie – rozczulił się Król. – Mój ty biedny błaźnie. Masz, weź moją. I, nie bacząc na protesty zebranych, Król Pelles wyswobodził się z drogocennej szaty, którą następnie zarzucił przez głowę na nieruchomą postać Lancelota. – Uwolnijcie go – rozkazał. – Niech też ma swoje święto. Nie będziemy w nieskończoność trzymać gościa pod kluczem. Postawny, w zdobnej szacie, Sir Lancelot przybrał w sali tronowej wygląd dziwnie majestatyczny. Gdyby jeszcze przystrzyc mu brodę... (nasze gładko ogolone pokolenie nie zdaje sobie sprawy, jak schludnie przystrzyżony zarost potrafi odmienić mężczyznę), gdyby nie wychudł na szkielet w ubogiej pustelniczej celi, do której trafił po polowaniu na odyńca... gdyby nie głośne plotki o jego śmierci... Ale i bez tego zgromadzonych ogarnął nabożny lęk. Jeden tylko Król pozostał błogo obojętny. Lancelot dumnym krokiem oddalił się do swojego gołębnika, a możni panowie z szacunkiem ustępowali mu z drogi. ROZDZIAŁ XXI Elaine, jak zwykle, nie umiała się znaleźć. Ginewra na jej miejscu przyoblekłaby wychudłe oblicze w interesującą bladość – ale Elaine, niestety, tylko się roztyła. Niezbyt wdzięcznym krokiem spacerowała po ogrodzie, ubrana w biały habit nowicjuszki. Trzyletni Galahad szedł obok, trzymając ją za rękę. Elaine nie poszła do klasztoru z rozpaczy. Nie chodziło jej o to, aby przez resztę dni grać rolę zakonnicy z kiepskiego romansu. Dwa lata to dla kobiety dość czasu, aby zapomnieć o miłości – a przynajmniej odsunąć bolesne wspomnienia i przywyknąć do nich, jak człowiek interesu przywyka do myśli o pechowej transakcji sprzed lat, która mogła uczynić go milionerem. Elaine postanowiła opuścić syna i zostać oblubienicą Chrystusa, gdyż uznała, że jest to dla niej jedyne rozwiązanie. Nie kierowała się ani rozpaczą, ani chyba specjalną pobożnością: wiedziała po prostu, że nigdy nie pokocha innego mężczyzny tak, jak kochała swego zmarłego rycerza. Poddała się. Przestała walczyć z losem. Nie nosiła żałoby po Lancelocie ani nie płakała po nim w poduszkę. Właściwie prawie o nim nie myślała. Lancelot wyżłobił sobie stałe miejsce w kąciku jej serca, jak morska muszelka, ocierająca się latami o podwodne skały. Sam proces żłobienia był dla Elaine bolesny. Ale w końcu muszelka ułożyła się w niszy. Utkwiła nieruchomo i ból minął. Spacerując z dziewczętami po ogrodzie, Elaine myślała wyłącznie o ceremonii pasowania Sir Kastora na rycerza, o tym, czy wystarczy ciastek na deser, i o potrzebie zacerowania skarpetek Galahada. W pobliżu jakaś dziewczynka grała w piłkę dla rozgrzewki (przy tej samej grze Ulisses zastał Nauzykaę). Piłka wpadła w zarośla przy studni, dziewczynka skoczyła za nią – i natychmiast wybiegła jak oparzona, prosto na Elaine. – Tam jest mężczyzna! – szepnęła ze zgrozą, jakby ujrzała grzechotnika. – Mężczyzna! Śpi przy studni! Elaine zaciekawiła się – nie tyle mężczyzną i przerażeniem dziewczynki, co dziwnym obyczajem sypiania na gołej ziemi w styczniu. – Nie rób hałasu – powiedziała. – Pójdziemy sprawdzić. Pulchna nowicjuszka w białym habicie, która zbliżała się na palcach do Lancelota – prosta dziewczyna, zmierzająca ku niemu bez lęku, z rumianym obliczem, które ani rusz nie chciało się przyoblec w szlachetne rysy cierpienia – młoda matka, która jeszcze przed chwilą myślała o dziurawych skarpetkach Galahada – nie zdawała sobie sprawy z bezbronności własnego serca. Szła spokojnie, niewinna, zaabsorbowana swoimi sprawami, jak zajączek, który podskubując trawę, skacze sobie beztrosko dobrze znaną ścieżyną. Lecz sidła zatrzaskują się znienacka. Nim jej serce uderzyło dwa razy, Elaine rozpoznała Lancelota. Pierwsze uderzenie poszybowało w górę i zawahało się na samym szczycie. Drugie nałożyło się na nie, wpadło w jego rytm, zaczerpnęło mocy ze szczytu fali pierwszego – i oba razem runęły w dół, jak ranny rumak pod jeźdźcem. Lancelot, w rycerskiej szacie, leżał rozciągnięty na ziemi. Sir Bliant swego czasu słusznie zauważył, że wszystko, co rycerskie, ożywiało w Dzikusie jakąś przebrzmiałą strunę. Natchniony przepychem szaty i niejasnym wspomnieniem związanym z jej barwą i futrzanym podbiciem, nieszczęsny Dzikus opuścił stół królewski i udał się w pobliże studni. Tam po ciemku, bez świadków i bez zwierciadła, obmył twarz. Przetarł oczy kościstymi palcami. Posługując się końskim zgrzebłem i nożycami do strzyżenia owiec, spróbował doprowadzić do ładu czuprynę i zarost. Elaine odprawiła towarzyszki. Wsunęła rączkę Galahada w dłoń jednej z nich, a mały bez protestu dał się odprowadzić. Był dzieckiem nieprzeniknionym. Elaine uklękła obok Lancelota i wpatrywała się w niego. Nie dotknęła go, nie płakała. Uniosła nawet dłoń, aby pogłaskać jego chudą rękę, ale cofnęła się w ostatniej chwili. Siedziała w kucki. Dopiero po dłuższej chwili zebrało jej się na płacz, ale płakała nie nad sobą, tylko nad Lancelotem, nad jego zmęczonymi, ukojonymi teraz snem oczami, nad białymi bliznami na jego rękach. – Ojcze! – rzekła Elaine. – Musisz mi pomóc. – O co chodzi, skarbie? – spytał Król. – Głowa mnie boli. Elaine zignorowała ostatnią uwagę. – Ojcze, znalazłam Sir Lancelota. – Kogo? – Sir Lancelota. – Głupstwa wygadujesz. Lancelota zabił przecież odyniec. – Lancelot śpi w ogrodzie. Król raptownie zerwał się z tronu. – Wiedziałem! Czułem to od samego początku! – sapał gorączkowo. – Tylko za głupi byłem, żeby uwierzyć. Nasz Dzikus. Oczywiście. Zatoczył się lekko i przyłożył rękę do czoła. – Zostaw to mnie – powiedział. – Pozwól mi działać. Wiem, co należy robić. Lokaj! Brisen! Gdzie oni się, do diabła, wszyscy rozleźli! Prędzej tu, prędzej! No, nareszcie. Lokaju, pędź po swoją żonę Brisen i znajdź mi jeszcze dwóch zaufanych ludzi. Kogo by tu najlepiej... Weź Humberta i Gurtha. Mówisz, że gdzie on leży? – Śpi przy studni – pospieszyła z odpowiedzią Elaine. – No tak. Trzeba wszystkich ewakuować z ogrodu różanego. Słyszałeś, lokaju? Zawiadom wszystkich, aby usunęli się z drogi, którą nadejdzie Król. I weźcie prześcieradło. Mocne prześcieradło. Trzeba go będzie przenieść. Wyszykować komnatę w wieży. Powiedz Brisen, niech dobrze wywietrzy pościel. Łoże ma być puchowe. I rozpalcie tam ogień. I wezwij doktora. Powiedz mu, żeby sprawdził hasło „obłęd” w księdze Bartholomeusa Anglicusa. Aha, jeszcze dopilnuj, żeby w kuchni naszykowali galarety i wszelkiego jadła. Póki jest pogrążony w głębokim śnie, trzeba go będzie przebrać w czyste rzeczy. Lancelot obudził się w czystej pościeli. Jęknął głucho. Jego wzrok padł najpierw na Króla Pellesa, a zaraz potem na Elaine. Lancelot gapił się na nich dłuższą chwilę, poruszając małpimi ustami, jak gdyby usiłował coś powiedzieć. Nagle znów zapadł w sen. Gdy obudził się ponownie, Król Pelles i Elaine stwierdzili, że wzrok ma przytomny. Nie ulegało jednak wątpliwości, że stan jego umysłu jest nadal żałosny. Lancelot zdał się całkowicie na nich i na ich pomoc. Kiedy obudził się po raz trzeci, powiedział: – Jezu Chryste! Jak ja się tu dostałem? W odpowiedzi usłyszał to, co zawsze słyszy się w podobnych sytuacjach: żeby leżał spokojnie i wypoczywał, żeby za dużo nie mówił, aż się wzmocni, i tak dalej. Doktor dał znak dworskiej orkiestrze, która huknęła gromkim „Jesu Christes Milde Moder”, gdyż doktor Bartholomeus w swoim dziele zalecał rozweselać szaleńców grą na instrumentach. Wszyscy z nadzieją wpatrywali się w rekonwalescenta, ciekawi efektów muzykoterapii. Lancelot kurczowo chwycił Króla za rękę i zawołał z udręką w głosie: – Na litość Boską, zaklinam cię, panie, powiedz mi, jak się tu dostałem! Elaine położyła mu dłoń na czole, zmuszając, aby się położył. – Przybyłeś tutaj jako obłąkany – powiedziała. – Nikt cię nie poznał. Przeszedłeś załamanie nerwowe. Lancelot zwrócił na nią okrągłe ze zdumienia oczy i uśmiechnął się krzywo. – Zbłaźniłem się – podsumował. Po chwili zadał jeszcze jedno pytanie: – Czy dużo ludzi widziało mnie jako wariata? ROZDZIAŁ XXII Ciało Lancelota wzięło rewanż na kapryśnym umyśle. Przez bite dwa tygodnie wylegiwał się w łożu, w dobrze wietrzonej komnacie, czując ból w każdej dosłownie kosteczce. Elaine trzymała się od niego z dala. Był zdany na jej łaskę, mogła go pielęgnować dzień i noc. Ale nie korzystała z tej szansy – czy przez przyzwoitość, dumę, miłosierdzie, pokorę, czy siłę woli – nie wiadomo. Zaglądała do Lancelota nie częściej niż raz dziennie i w ogóle mu się nie narzucała. Pewnego dnia Lancelot zatrzymał ją, gdy już miała wychodzić. Siedział w szlafroku, z dłońmi spokojnie złożonymi na kolanach. – Elaine – powiedział. – Zdaje mi się, że czas powziąć jakieś plany. W milczeniu czekała na wyrok. – Nie mogę siedzieć u was wiecznie. – Wiesz doskonale, że będziemy ci radzi, jak długo zechcesz pozostać. – Na dwór królewski nie powrócę. Elaine odparła na to po chwili wahania: – Mój ojciec byłby gotów dać ci zamek, gdybyś tylko zechciał, i... moglibyśmy zamieszkać tam razem. Lancelot spojrzał na nią i natychmiast odwrócił wzrok. – Albo miałbyś ten zamek tylko dla siebie. Lancelot ujął ją za rękę i powiedział: – Brak mi słów, Elaine. Chyba niczego nie wykrztuszę. – Ja wiem, że mnie nie kochasz. – A mimo to uważasz, że możemy być szczęśliwi? – Wiem, kiedy będę nieszczęśliwa. – Nie chcę, żebyś była nieszczęśliwa. Ale istnieją różne odmiany nieszczęścia. Czy nie boisz się, że żyjąc ze mną, byłabyś bardziej nieszczęśliwa niż teraz? – Byłabym najszczęśliwszą kobietą na świecie. – Posłuchaj, Elaine. Naszą jedyną nadzieją jest mówić sobie tylko prawdę, choćby i okrutną. Wiesz dobrze, że cię nie kocham, za to kocham Królową. Tak jest i nic nie można na to poradzić. Ja sam nie mam na to żadnego wpływu. Złapałaś mnie w pułapkę dwa razy. Gdyby nie ty, żyłbym nadal na królewskim dworze. Czy mimo to uważasz, że nasze wspólne życie może być szczęśliwe? – Jako mężczyzna, należałeś do mnie wcześniej niż do Królowej – rzekła dumnie Elaine. Lancelot ze znużeniem przetarł oczy. – I to jest twój jedyny argument na zdobycie męża? – Jest jeszcze drugi: Galahad. Siedzieli obok siebie, wpatrzeni w ogień. Elaine nie płakała ani nie żebrała o litość: wiedziała, że swoim opanowaniem oddaje Lancelotowi największą przysługę. Po dłuższej chwili Lancelot z wyraźnym wysiłkiem oświadczył: – Zostanę z tobą, Elaine, jeśli tego chcesz. Chociaż nie rozumiem, jak możesz tego chcieć. Lubię cię, nawet bardzo – aż sam się temu dziwię, po wszystkim, co zaszło. Nie chciałbym cię urazić, ale... Elaine, ja nie mogę cię poślubić! – To nic nie szkodzi. – Ślub jest rodzajem umowy. Zawsze byłem dumny z mojego słowa. A jeśli ciebie... jeśli wobec ciebie nie żywię i nigdy nie żywiłem wiadomego uczucia, to nie mam obowiązku żenić się z tobą, skoro zwabiłaś mnie do siebie podstępem. – Nie masz takiego obowiązku – przyznała Elaine. – Obowiązek! – prychnął Lancelot, krzywiąc się z niesmakiem. Rzucił to słowo w ogień jak gorzki, niejadalny kęs. – Musisz mnie zrozumieć i uwierzyć, że cię nie okłamuję. Nie ożenię się z tobą, gdyż cię nie kocham. Nie przyszedłem do ciebie dobrowolnie, więc nie mogę oddać ci swojej wolności. Ani obiecać, że zostanę przy tobie do końca życia. Ty z kolei nie musisz godzić się na moje warunki, ponieważ są to warunki upokarzające, wynikłe z przyczyn obiektywnych. Nic więcej nie powiem, bo musiałbym skłamać, a przez to dodatkowo pogorszyć sytuację. Zamilkł i ukrył twarz w dłoniach. – Nic nie rozumiem – jęknął. – Przecież chciałem jak najlepiej. – Bez względu na warunki, jesteś moim najlepszym, łaskawym panem – powiedziała Elaine. Król Pelles oddał im zamek znany już Lancelotowi. Dotychczasowy lokator, Sir Bliant, musiał się wynieść i ustąpić miejsca młodej parze – co też z chęcią uczynit dla Dzikusa, któremu zawdzięczał życie. – Czy to jest Sir Lancelot? – dopytywał się Sir Bliant. – Nie, to rycerz francuski o przydomku Chevalier Mai Fet. Miałem rację, że Sir Lancelot nie żyje. Uzgodnili bowiem, że Sir Lancelot występować będzie incognito – w przeciwnym razie, gdyby rozniosło się, że jednak nie umarł i rezyduje w zamku Bliant, dwór królewski nie dałby mu spokoju. Zamek Bliant otoczony był tak potężną fosą, że właściwie stanowił wyspę. Dostać się do niego można było tylko łodzią, kursującą spod barbakanu po zewnętrznej stronie fosy. Sam zamek otaczało magiczne ogrodzenie z żelaza. Wewnątrz zamku dziesięciu rycerzy usługiwało Lancelotowi, a dwadzieścia dam – Elaine. Elaine nie posiadała się ze szczęścia. – Nazwiemy nasz dom Wyspą Radości. Zobaczysz, jacy będziemy tu szczęśliwi. Naturalnie, Lance – (Lancelot zaciskał zęby, gdy wymawiała to zdrobnienie) – zadbam o to, abyś mógł się oddawać swoim pasjom. Będziemy organizować turnieje, polowania z sokołami, i mnóstwo innych imprez. Musisz koniecznie zapraszać dużo znajomych, potrzeba nam towarzystwa. Obiecuję, że nie będę zazdrosna ani rozrzutna. Nie sądzisz, że wszystko jakoś się ułoży, jeśli oboje będziemy rozsądni? Nie uważasz, że Wyspa Radości to śliczna nazwa? Lancelot odchrząknął i rzekł: – Owszem, doskonała. – Musisz koniecznie obstalować nową tarczę, żeby nie rozpoznano cię na turniejach. Jaki herb wybierzesz? – Wszystko jedno. Odłóżmy to na później. – Chevalier Mai Fet brzmi bardzo romantycznie. A co to znaczy? – Zależy od tłumaczenia: „brzydki rycerz”, „rycerz, który postąpił niegodnie”... Nie powiedział jej, że może to również oznaczać rycerza zrodzonego pod złą gwiazdą, rycerza przeklętego. – Ja nie uważam, żebyś był brzydki. Ani niegodny. Lancelot z trudem robił dobrą minę do złej gry. Wiedział doskonale, że skoro zdecydował się zostać z Elaine, nie wolno mu narzekać, nie wolno traktować ich wspólnego życia jak aktu odkupienia – lecz udawanie, że jest inaczej, było syzyfową pracą. – To dlatego, że jesteś dobra i kochana – powiedział, a ponieważ ostatnie słowo zgrzytnęło fałszywie, spróbował pospiesznie, niezdarnie, zagłuszyć ten zgrzyt pocałunkiem. Elaine to zauważyła. – Będziesz mógł osobiście dopilnować edukacji Galahada – uśmiechnęła się dzielnie. – Nauczysz go wszystkich znanych sobie sztuk, aby, kiedy podrośnie, stał się pierwszym rycerzem na świecie. Lancelot nagrodził ją za te słowa drugim całusem. To ona powiedziała kiedyś:,jeśli oboje będziemy rozsądni”. Była rozsądna. Żałował jej, że tak się musi starać, i był jej wdzięczny za delikatność, którą okazywała na każdym kroku. On sam żył w wielkim roztargnieniu – jak ktoś, kto wykonuje dwie prace jednocześnie: ważną i nieważną, i przywiązany jest poczuciem obowiązku do tej nieważnej. Uczucie zażenowania wobec miłości to zwyczajna rzecz. Ale pokora Elaine była dla Lancelota trudniejsza do przyjęcia, gdyż źle myślał o sobie. W dniu przeprowadzki młodych do zamku Bliant, Lancelota zagadnął w sali tronowej świeżo pasowany na rycerza Sir Kastor. Miał raptem siedemnaście lat. – Wiem, że podajesz się za Rycerza spod Ciemnej Gwiazdy – oznajmił – ale mnie się wydaje, że jesteś Sir Lancelotem. Jesteś nim, czy nie? Lancelot objął chłopca za ramię. – Sir Kastorze – powiedział. – Czy sądzisz, że rycerzowi przystoi zadawanie takich pytań? A gdybym rzeczywiście był Sir Lancelotem i ukrywał się pod imieniem Chevalier Mai Fet, czy nie uważasz, że mógłbym mieć po temu powody, których osobie szlachetnie urodzonej dociekać się nie godzi? Sir Kastor spłonął rumieńcem i przykląkł na jedno kolano. – Przysięgam, że nikomu nie zdradzę – rzekł. I dotrzymał słowa. ROZDZIAŁ XXIII Przyszła wiosna. Nowi lokatorzy zadomowili się na zamku Bliant i Elaine urządziła turniej dla swojego rycerza. Zwycięzca mógł otrzymać nadobną pannę lub sokoła królewskiego. Pięciuset rycerzy zjechało ze wszystkich stron, by zmierzyć się w zawodach, lecz Chevalier Mai Fet posyłał na ziemię każdego, kto stawał przeciwko niemu, a czynił to, jakby opędzał się od much. Turniej, krótko mówiąc, nie udał się zupełnie. Rycerze opuszczali zamek Bliant zdumieni i rozczarowani. Nikt nie poległ – gospodarz zamku z obojętną miną i bez słowa darował życie każdemu, kogo strącił z konia. Zdążając stępa do domów, aby tam leczyć odniesione rany, nie byli weseli, jak zazwyczaj bywali rycerze po turniejach. Snuli domysły co do osoby tajemniczego zwycięzcy i dawali upust swym zabobonnym przekonaniom. Elaine, która uśmiechała się dzielnie do chwili pożegnania ostatniego z rycerzy, uciekła do swojej komnaty i zalała się łzami. Wypłakawszy się, otarła oczy i ruszyła na poszukiwanie pana swego serca. Zniknął tuż po zakończeniu turnieju, nabrał bowiem zwyczaju oddalania się gdzieś samotnie o zachodzie słońca. Elaine nie miała pojęcia, dokąd chodził. Znalazła go na murach obronnych. Stał skąpany w złocistym blasku słońca. Dwa ludzkie cienie i cień baszty, na której stali, a także cienie drzew, pokładły się na łące – bardzo długie, w kolorze indygo. Lancelot spoglądał rozpaczliwie w stronę Camelotu. Przed nim stała, oparta o mur, nowa tarcza rycerza incognito. Godło wyobrażało srebrną damę i klęczącego u jej stóp rycerza, na czarnym tle. Prostoduszna Elaine w pierwszej chwili zachwyciła się szczerze obrazkiem na tarczy. Nigdy nie odznaczała się sprytem ani przenikliwością. Nagle jednak zauważyła, że dama w herbie ma na głowie koronę. Zawahała się, niepewna, co powinna czynić, chociaż nie miała właściwie żadnego wyboru. Umiała władać tylko bronią tępą, z miękkiego tworzywa: cierpliwością, nadzieją i opanowaniem. Słaby to oręż wobec manii miłości, której dawni rycerze ślubowali życie. Któregoś ranka siedzieli na zielonej murawie nad brzegiem jeziora. Elaine wyszywała, a Lancelot przyglądał się synkowi. Galahad, zamknięty w sobie i małomówny, oddawał się niepojętej dla ojca zabawie lalkami, które wciąż lubił, chociaż przekroczył wiek, w którym chłopcy porzucają lalki dla żołnierzyków. Lancelot wystrugał mu dwóch zbrojnych rycerzy. Rycerze, dzierżący kopie, dosiadali koni na kółkach i można ich było zdejmować z siodła. Wystarczyło pociągnąć za sznurek w platformie, aby konie ruszyły na siebie i rycerze starli się w pojedynku. Mogli się nawet nawzajem strącać z siodeł. Ale Galahada wcale nie pociągała sprytna zabawka. Wolał swoją szmacianą laleczkę, którą nazywał Święty Święty. – Gwyneth zamęczy tego krogulca – odezwał się Lancelot. Od zamku pędziła ku nim co koń wyskoczy młoda dworka, z krogulcem na zaciśniętej dłoni. Podekscytowany pędem ptak rozpaczliwie bił skrzydłami, lecz Gwyneth nie zważała na to, tylko co chwila gniewnie potrząsała pięścią. – Co się stało, Gwyneth? – Ach, pani! Za fosą czekają dwaj rycerze. Mówią, że chcą się zmierzyć na kopie z Chevalierem. – Powiedz im, niech się wynoszą – rzekł Lancelot. – Powiedz, że nie ma mnie w domu. – Niestety, panie. Strażnik wskazał im drogę do łódki i zaraz tu przypłyną, po kolei. Drugi przepłynie na stronę zamkową, gdybyś, panie, pokonał pierwszego, który już wsiadł do łodzi. Lancelot wstał i otrzepał kolana. – Każ mu czekać na placu turniejowym – polecił dworce. – Będę tam za dwadzieścia minut. Plac turniejowy był to pas piaszczystej ziemi między murami. Na obu jego końcach stały wieże obserwacyjne. Na murach wzdłuż placu ciągnęły się odkryte trybuny dla widzów, jak na korcie tenisowym. Zasiadła tam Elaine i wielu dworzan, ciekawych przebiegu toczącej się w dole potyczki. Rycerze walczyli długo. Wynik pojedynku na kopie był wyrównany – obaj spadli z koni – a walka na miecze trwała dwie godziny. Wreszcie obcy rycerz zawołał: „Dość!”. Lancelot natychmiast opuścił broń, jak chłop kosę na hasło przerwy obiadowej. Wbił miecz w ziemię jak widły w gnój i czekał cierpliwie, co będzie. Walczył z tępym uporem najemnego chłopa. Nie starał się ranić przeciwnika. – Kim jesteś? – spytał przybysz. – Wyjaw mi, proszę, swoje imię, gdyż nie znam równego ci rycerza. Lancelot desperackim ruchem uniósł dłonie w żelaznych rękawicach, jakby chciał zakryć nimi ukrytą za przyłbicą twarz, i rzekł zbolałym głosem: – Jestem Sir Lancelot Dulac. – Co takiego? – Jestem Lancelot, Degalisie. Degalis odrzucił miecz, który brzęknął głośno o kamienny mur, i puścił się pędem ku wieży przy fosie. Dziedziniec dudnił przeraźliwym echem stukotu obutych w żelazo stóp. Rycerz w biegu rozpiął i odrzucił hełm. Dopadłszy kraty w bramie przy budce strażnika, przyłożył dłonie do ust i huknął gromkim głosem: – Ectorze! Ectorze! To Lancelot! Przybywaj! Po czym pędem wrócił do przyjaciela. – Lancelocie! Druhu najmilszy! Wiedziałem, że to ty! Wiedziałem! Drżącymi palcami rozsupływał rzemienie hełmu Lancelota. Zniecierpliwiony, zzuł w końcu rękawicę, którą także cisnął o mur z głośnym brzękiem. Nie mógł się wprost doczekać widoku twarzy Lancelota. Lancelot stał spokojnie, jak zmęczone dziecko, które pozwala rozebrać się do snu. – Co się z tobą działo? Dlaczego jesteś tutaj? Mówiono, że nie żyjesz. Hełm dał się wreszcie ściągnąć i wylądował pod murem, w towarzystwie reszty żelastwa. – Lancelot! – Czy dobrze słyszałem, że Ector jest z tobą? – Tak, jest tu twój brat Ector. Szukamy cię bez przerwy od dwóch lat. Och, Lancelocie, nie wiesz nawet, jak się cieszę, że cię widzę. – Zapraszam was na zamek, odpocznijcie – rzekł Lancelot. – Co robiłeś przez cały ten czas? Gdzie się ukrywałeś? Królowa najpierw wysłała na poszukiwanie trzech rycerzy, a w końcu było nas dwudziestu trzech. Wydała na to ze dwadzieścia tysięcy funtów. – Tułałem się. – Nawet frakcja Orknejów włączyła się do akcji. Jednym z poszukiwaczy jest Sir Gawaine. Tymczasem dopłynął do nich łodzią Sir Ector – Sir Ector Demaris, a nie Ector, opiekun Króla Artura. Podniesiono dla niego kratę w bramie. Puścił się pędem w stronę Chevaliera, jak futbolista do piłki. – Bracie! Elaine już wcześniej opuściła trybuny. Stała i czekała na końcu placu turniejowego. Wiedziała, że za chwilę powita gości, którzy złamią jej serce. Na razie jednak nie przeszkadzała mężczyznom w powitaniu, tylko obserwowała ich z boku, jak dziecko wykluczone z zabawy. Stała nieruchomo, gromadząc siły. Całą moc ducha, całą jego straż przednią, wezwała do obrony cytadeli serca. – To jest Elaine. Goście odwrócili się ku niej i złożyli ukłon. – Witam serdecznie w zamku Bliant. ROZDZIAŁ XXIV Nie mogę zostawić Elaine – A to dlaczego? – zdumiał się Ector Demaris. – Przecież jej nie kochasz. Nie masz wobec niej żadnych zobowiązań. Pozostając razem, tylko się wzajemnie unieszczęśliwiacie. – Mylisz się: mam zobowiązania wobec niej. Nie umiem ich dokładnie określić, ale mam. – Królowa – wtrącił Degalis – szaleje z rozpaczy. Wydała fortunę na szukanie ciebie. – Nic na to nie poradzę. – Nie ma co się dąsać – orzekł Sir Ector. – Mnie się zdaje, że ty po prostu jesteś obrażony. A przecież, skoro Królowa żałuje swego postępku, cokolwiek to było, to powinieneś wielkodusznie jej wybaczyć. – Nie mam Królowej nic do wybaczenia. – Tym lepiej. Wobec tego wracaj na dwór i zajmij się przerwaną karierą. Jesteś to winien również Arturowi. Nie zapominaj, że nadal wiąże cię przysięga rycerska. Artur pilnie cię potrzebuje. – Artur mnie potrzebuje? – Jak zwykle są kłopoty z Orknejami. – Co tam Orknejowie znowu wymyślili? Och, Degalisie, te dawne imiona to wprost balsam na moje serce! Opowiedzcie mi, proszę, wszystkie dworskie plotki. Czy Kay zbłaźnił się ostatnio czymś szczególnym? A Dinadan – czy wciąż taki skory do śmiechu? I co to właściwie za afera z Tristanem i Królem Markiem? – Skoro jesteś tak bardzo złakniony nowin, to wracaj do Camelotu. – Powtarzam, że nie mogę. – Lancelocie, spójrz trzeźwo na sytuację. Czy uważasz, że możesz tu siedzieć incognito z tą dziewką i nadal pozostać sobą? Albo inaczej: czy uważasz, że nikt cię nie rozpozna, gdy pokonasz w turnieju pięciuset rycerzy? – Przybyliśmy tutaj na pierwsze pogłoski o tym słynnym turnieju – rzekł Ector. – Degalis zaraz powiedział: „Jeśli to nie jest Lancelot, nazwijcie mnie Holendrem!”. – Decyzja o pozostaniu tutaj – ciągnął wywód Degalis – oznacza dla ciebie wyrzeczenie się rzemiosła rycerskiego. Nie masz wyboru: jeszcze jeden taki turniej i wieść o tobie rozniesie się po całym kraju. Szczerze mówiąc, już się rozniosła. – A związek z Elaine oznacza rezygnację ze wszystkiego. To przedwczesna emerytura: żadnych wypraw, żadnych turniejów, koniec z honorem rycerskim, koniec z miłością. Kto wie, czy nie musiałbyś dobrowolnie zamknąć się w ciemnicy, takiej twarzy jak twoja prędko się nie zapomina. – Cokolwiek powiedzieć, Elaine jest miła i dobra. A nie wolno, Ectorze, krzywdzić tych, którzy nam ufają i polegają na nas. Nawet psa nie wolno tak traktować. – Ale z psem nikt ślubu nie bierze. – Do licha! Ta dziewczyna mnie kocha! – Królowa też. Lancelot obracał czapkę w dłoniach. – Gdy ostatnio widziałem Królową – bąknął – kazała mi odejść precz na zawsze. – A jednak wydała na poszukiwanie ciebie okrągłe dwadzieścia tysięcy funtów. Lancelot odczekał chwilę, po czym spytał ochrypłym ze wzruszenia głosem: – Czy zdrowa? – Kompletnie załamana. – Wie, że to wszystko jej wina – dodał Ector. – Strasznie płakała. Bors tłumaczył jej, że jest głupia, a ona nawet się z nim nie sprzeczała. Artur też chodzi jak struty, bo cały Stół stanął do góry nogami. Lancelot cisnął czapką o ziemię i wyprostował się. – Uprzedzałem Elaine, że być może nie zostanę z nią na zawsze. Właśnie dlatego muszę zostać. – Kochasz ją? – spytał otwarcie Degalis, żeby uciąć dalszą dyskusję. – Tak. Jest dla mnie dobra. Mam dla niej wiele serdeczności. Widząc ich drwiące spojrzenia, uściślił wyznanie: – Tak. Kocham ją. Rycerze pozostali w zamku przez tydzień. Lancelot, słuchając opowieści Okrągłego Stołu, czuł, że wola jego słabnie z każdym dniem. Elaine zasiadała u szczytu stołu, przy ukochanym, i co wieczór przenosiła się w obcy świat rozmów o ludziach, których nie znała, i zdarzeniach, których nie pojmowała. Jej rola ograniczała się do częstowania gości. Ector nakładał sobie drugą porcję, nie przerywając anegdoty. Panowie nachylali się do siebie tuż przed nosem Elaine, przekrzykiwali się nawzajem i śmiali głośno – a ona pilnie im wtórowała. Co dzień o zachodzie słońca Lancelot oddalał się na swoją basztę. Kiedy Elaine zastała go tam po raz pierwszy, wycofała się na paluszkach, nie przeczuwając nawet, że była oto świadkiem schadzki kochanków. – Lancelocie – rzekła któregoś ranka. – Po drugiej stronie fosy czeka człowiek z koniem i zbroją. – Rycerz? – Nie. Wygląda raczej na giermka. – Ciekawe, kto to może być tym razem. Każ strażom wpuścić go do zamku. – Strażnik mówi, że on odmawia wejścia. Czeka na Lancelota za murami. – Pójdę sprawdzić, co to za jeden. Elaine starała się opóźnić moment, w którym Lancelot wsiądzie do łodzi. – Lancelocie – spytała – co zalecasz mi począć z Galahadem, gdybyś nas opuścił? – Opuścił? Skąd ten pomysł? – Nie wiem. Jednak odpowiedz, proszę. – Nie rozumiem, o co mnie pytasz. – Pytam cię, jak mam dalej wychowywać Galahada? – Jak to: jak? Zwyczajnie. Mam nadzieję, że wyrośnie na dzielnego rycerza. Mówimy jednak o sytuacji czysto teoretycznej. – To wszystko, co chciałam wiedzieć. Jednak po chwili znów go zatrzymała. – Lancelocie, jeszcze jedno pytanie. Czy gdybyś odjechał, gdybyś mnie zostawił, wróciłbyś kiedyś? – Nie wiem doprawdy, po co te pytania, Elaine. – Ja nie próbuję cię zatrzymać, Lance. Może kiedy odjedziesz, będzie lepiej. Może tak być musi. Chciałabym tylko wiedzieć, czy jeszcze kiedyś cię zobaczę. To dla mnie bardzo ważne. Ujął jej dłonie w swoje ręce. – Gdybym odjechał – rzekł uroczyście – to na pewno wrócę. Po drugiej stronie fosy czekał na Lancelota wujaszek Dap. Przyprowadził dawnego rumaka Lancelota, o dwa lata starszego, a w siodle, poskładana schludnie jak do inspekcji, leżała zbroja – ta sama, która chroniła rycerza w niejednym pojedynku. Wszystko w regulaminowym porządku, poprzypinane rzemieniami w należytych miejscach. Zwinięta w ciasny wałek kolczuga. Hełm, epolety i nagolenniki, lśniące jak nowe po miesiącach nieustannego polerowania. Woń mydła do szorowania siodeł mieszała się z niepowtarzalnym zapachem zbroi, równie wzruszającym dla rycerza, jak zapach sklepu z akcesoriami golfowymi dla namiętnego gracza w golfa. Serce Lancelota rwało się ku ukochanej zbroi, której nic widział od dnia, gdy wybiegł z Camelotu. Jego palec wskazujący pamiętał dokładnie swoje miejsce na rękojeści miecza. Kciuk także nie zapomniał ciężaru broni. Całe ramię tęskniło do słodkiego ciężaru Wesołka i zapragnęło machnąć mieczem w powietrzu. Wujaszek Dap postarzał się, nie chciał nic mówić. Przytrzymał tylko strzemię i zdjął zbroję, czekając, aż Lancelot dosiądzie rumaka. Surowym, jastrzębim okiem lustrował swojego rycerza. Potem podał mu wielki hełm turniejowy, z dobrze znanym Lancelotowi pióropuszem z czaplich piór związanych srebrną nitką. Lancelot wziął hełm i obejrzał go dokładnie ze wszystkich stron. Jego dłonie bezbłędnie pamiętały wagę hełmu: dokładnie dwadzieścia dwa i pół funta. Lancelot dostrzegł jego nadzwyczajny połysk, świeżą wyściółkę i nowiutki labr z delikatnego, lazurowego jedwabiu haftowanego złotą nicią w gęsto ułożone lilijki – symbol dawnej Francji. Od razu poznał, czyja to ręka wyszywała deseń. Uniósł hełm i powąchał lazurowy labr. Zapach w jednej chwili ożywił Ją – nie tę Ginewrę, która wyniośle rozmawiała z nim na murach obronnych, lecz prawdziwą Jenny, i to w innej zgoła postaci: każdą jej rzęsę, każdy skrawek skóry, każdy ton głosu, każdy uśmiech. Oddalając się od zamku Bliant, Lancelot ani spojrzał za siebie. Stojąca na zamkowych murach Elaine nie machała mu na pożegnanie, tylko w bolesnym skupieniu śledziła go wzrokiem, jak rozbitek, usiłujący zachować w łódeczce jak najwięcej słodkiej wody. Miała parę sekund na zaczerpnięcie ostatniej porcji Lancelota, porcji, która musiała jej wystarczyć na wiele lat. Został jej tylko ten mizerny zapas – i syn, i dużo złota. Lancelot pozostawił jej bowiem wielki majątek. Mogła wydawać tysiąc funtów rocznie – a w owych czasach była to suma ogromna. ROZDZIAŁ XXV Minęło piętnaście lat, a Lancelot wciąż przebywał na królewskim dworze. Stosunki między Królem, Ginewrą i jej amantem układały się bez większych zmian. Zmieniło się właściwie tylko jedno: wszystkim trojgu przybyło lat. Lancelot – szpakowaty już jako dwudziestosześciolatek, gdy po ataku szaleństwa powrócił do Camelotu – całkiem osiwiał. Czuprynę Artura też przedwcześnie przyprószyła siwizna. Za to obaj zachowali czerwień ust, skrytych w gąszczach jedwabistych bród. Pukle Ginewry nadal były kruczoczarne. Czterdziestoletnia Królowa wciąż zachwycała urodą. Na dworze Króla Artura zdążyła wyrosnąć nowa generacja rycerzy. Starzy bohaterowie Okrągłego Stołu nie wyzbyli się dawnych sentymentów i poglądów, lecz dla młodzieży byli raczej symbolami niż żywymi ludźmi. W Arturze młodzi widzieli nie wodza krucjaty o przyszłość, ale zdobywcę przeszłości, w Lancelocie – zwycięzcę stu walk, w Ginewrze – romantyczny obiekt powszechnej miłości. Widok Artura na polowaniu w puszczy był dla młodego pokolenia obrazem Monarchii. Nie dostrzegali w Arturze człowieka, tylko Anglię. Gdy przejeżdżali obok Lancelota, który, śmiejąc się głośno, żartował z Królową, nie umieli ukryć zdziwienia: „Patrzcie” – trącali się łokciami. – „Sir Lancelot się śmieje, jak zwyczajny człowiek! Jak to miło i demokratycznie z jego strony, że tak się do nas upodabnia! Kto wie, może nawet jada i pija tak jak my? Może sypia w nocy?” Tak mówili, lecz, prawdę rzekłszy, każdy rycerz młodego pokolenia był w głębi serca przekonany, że Wielki Dulac niczego podobnego nie robi. Przez dwadzieścia jeden lat wiele wody przepłynęło pod mostami zamku Camelot. Były to lata mozolnego budowania. Pierwszy jego etap wyznaczały katapulty do kruszenia murów, ciężkie kusze wieżowe, przetaczane po nierównych drogach, i drewniane machiny oblężnicze, którymi podjeżdżano pod wysokie warownie, bronione przez łuczników, siejących z góry śmierć do wnętrza ruchomych fortec. Były to czasy wędrownych żołnierzy, którzy całymi oddziałami maszerowali w letnim pyle wszędzie tam, gdzie trzeba było podkopać kryjówki buntowników, aby skruszyć niedostępne mury. Gdy Artur nie mógł zdobyć warownego zamku przez oblężenie, kazał kopać tunele pod murami. Tunele te podpierano od wewnątrz drewnianymi słupami. W stosownym momencie słupy podpalano, ziemia się zapadała, a wraz z nią fragmenty murów i ich obrońcy. Pierwsze lata rządów Artura były latami wojny. Wszyscy wyznawcy Prawa Miecza od miecza zginęli. Były to lata rozświetlone pochodniami płonących wież, w których smażyli się obrońcy (wysokie baszty miały bowiem tę poważną wadę, że stanowiły sprawnie działające kominy), huczące brzękiem toporów o wrota specjalnej antytoporowej konstrukcji (jedna warstwa desek w poprzek, druga pionowo – nie sposób było rozszczepić takie wrota) – lata sromotnej klęski bezkarnych wielmożów. Okazało się, że najprostszy sposób na olbrzyma to podciąć mu nogi – potem już dużo łatwiej sięgnąć głowy. Wszystkiemu towarzyszyły snopy iskier krzesane w nieustannym szczęku mieczy. W owych dniach, gdziekolwiek człowiek spojrzał, horyzont zamykała albo maszerująca kolumna najemnych żołdaków, zajętych najczęściej plądrowaniem i rabunkiem, albo sylwetka rycerza Okrągłego Stołu walczącego z hardym baronem starej daty, który upierał się mordować własną służbę, albo profil złotowłosej dziewicy, ratowanej z wysokiej wieży przy użyciu rzemiennej drabinki, albo postać Sir Bruce’a Saunce Pite w pełnym galopie, ścigana przez Sir Lancelota, albo wreszcie konsylium medyków, opatrujących rany niefortunnego rycerza i zmuszających go do zażycia cebuli lub czosnku, by mogli, obwąchując ranę, stwierdzić jednoznacznie, czy jelita zostały przebite, czy nie. Po zbadaniu ran, okładano je tłustą, owczą wełną, stanowiącą naturalny kompres lanolinowy. Gdzie indziej można było dostrzec Sir Gawaine’a, siedzącego okrakiem na przeciwniku i dobijającego go przez otwory w hełmie długim, ostrym mieczykiem zwanym „mizerykordem”, czyli „zmiłowaniem Bożym”. Zawsze paru rycerzy udusiło się we własnych hełmach podczas bitwy, o co nie było trudno przy intensywnej gimnastyce w warunkach znacznie ograniczonego dostępu powietrza. Tu i ówdzie stała poręczna zbiorowa szubienica, wzniesiona przez tego lub owego księcia starej daty z myślą o rycerzach Artura i sprzyjających im prostych Sasach – konstrukcja niewiele ustępująca słynnej szubienicy z Montfaucon, zdolnej pomieścić jednocześnie sześćdziesiąt ciał, które jak zwiędłe fuksje dyndały między szesnastoma kamiennymi kolumnami. Skromniejsze szubienice zaopatrywano w żeliwne klamry – jak dzisiejsze słupy telegraficzne – po których kat mógł wspinać się i schodzić na dół. Gdzieniegdzie obszar był tak dokładnie naszpikowany pułapkami, że nikt nie zbliżał się tam na milę. Zdarzało się jednak spotkać rycerza uwięzionego parę metrów nad ziemią w pętli liny przerzuconej przez solidny konar, którą wprawił w ruch nieostrożnym krokiem – mógł tak dyndać całymi dniami, zawieszony między ziemią z niebem. Ówdzie rozgrywał się turniej lub gorzała walka zwaśnionych rodów, a tłum heroldów wykrzykiwał: „Laissez les aller!”, co tłumaczy się jako „Ruszyli!” – okrzyk po dziś dzień popularny na wyścigach konnych. Spodziewano się, że w roku tysięcznym nastąpi koniec świata. Jego odroczenie spowodowało powszechny zalew bezprawia i brutalności, który na wieki sparaliżował całą Europę. Zapanowała ideologia Siły Pięści, której sprzeciwił się dopiero Okrągły Stół. Baronowie spod znaku Siły Pięści grasowali bezkarnie po dzikich ostępach – choć i wśród nich zdarzały się wyjątki: przykładem Sir Ector z Puszczy Dzikiej – nic więc dziwnego, że John z Salisbury udziela czytelnikom takich oto rad: „Jeśliby który z owych możnych a wyzutych z litości rycerzy przejeżdżał w okolicy twego domostwa, wynieś mu zaraz wszystko, co masz do jedzenia i do picia, a gdybyś nie miał – kup lub pożycz od sąsiada, byś nie naraził domu swego na ruinę, siebie samego zaś – na posądzenie o najwyższą zdradę”. Widywano – o czym zapewnia nas Duruy – dziatki powieszone za nóżki na drzewach. Nierzadki był też widok skwierczącego rycerza, oblepionego kaszą niczym garnek, z którego wykipiała zawartość – bo podczas oblężenia dostał się pod kociołek wrzącej brei. Jeszcze bardziej wstrząsające przykłady okrucieństwa wymienia Chaucer: zbój z nożem pod opończą, leżące w krzakach ciało z poderżniętą gardzielą, zimny trup z rozdziawionymi usty. Gdzie spojrzeć – stalowe ostrza unurzane we krwi, słupy dymu na niebie i szalejąca bezkarność. W tym to powszechnym zamieszaniu Gawaine poprzysiągł krwawą śmierć naszemu staremu druhowi, Królowi Pellinore’owi, z zemsty za śmierć swojego ojca, Króla Lotha. Oto Anglia, jaką odziedziczył Król Artur. W takich warunkach rodziła się jego wymarzona cywilizacja. Po dwudziestu i jeden latach ustawicznych zmagań, obraz kraju przedstawiał się zgoła inaczej. W miejscach, gdzie dawniej czarni rycerze bez twarzy czyhali na niefrasobliwych podróżnych, gotowi każdego żywcem obłupić ze skóry, mogła teraz bezpiecznie spacerować każda dziewica, nawet przystrojona w złoto i drogie kamienie. Tam, gdzie straszni trędowaci, zwani Zarazą, włóczyli się po lasach, postukując ostrzegawczo drewnianymi kołatkami, lub przeciwnie – bez ostrzeżenia rzucając się na podróżnego – pobudowano porządne szpitale pod pieczą zakonów rycerskich, gdzie mnisi opiekowali się krzyżowcami zarażonymi trądem na krucjatach. Nie żył już ani jeden z krwiożerczych olbrzymów, a groźne smoki (niektóre z nich atakowały z góry, jak jastrzębie) skutecznie unieszkodliwiono. Miast band rabusiów, butnie wymachujących proporcami, drogi do Canterbury zapełnili pielgrzymi, raczący się w marszu sprośnymi dykteryjkami. Pobożni klerycy, odbywający jednodniowe wycieczki do sanktuarium Matki Bożej w Walsingham, wyśpiewywali po drodze „Alleluia Dulce Carmen „, podczas gdy ich mniej pobożni rówieśnicy ryczeli chórem pijacką śpiewkę, którą sami ułożyli: „Meum estpropositum in taberna mori”. Nobliwi opaci w lamowanych futrem kapturach (co było wbrew regule zakonu) truchtali boczkiem na leciwych szkapach. Obok wędrowali szykowni yeomani z sokołami i zażywni wieśniacy, kłócący się zajadle z żonami o nowe kapoty, ciągnęły wesołe gromady myśliwych bez zbroi i oręża. Jedni zdążali na targ, czasem na tak wielki jak w Troyes, inni na uniwersytety walczące o prymat sławy z paryskimi, skąd wyszło dwadzieścia tysięcy uczonych, w tym siedmiu papieży. Mnisi w opactwach iluminowali inicjały manuskryptów z taką fantazją, że pierwsza strona tekstu często w ogóle nie dawała się odczytać. Inni mozolnie kopiowali dzieło Grzegorza z Tours Historia Francorum lub Złotą legendę, Jeu d ‘Echecs Moralise, lub Traktat o sokolnictwie – chyba że akurat przyszło im przepisywać Ars Magna czarnoksiężnika Lully’ego, lub Speculum majus pióra najsłynniejszego maga wszech czasów. W kuchniach słynni kucharze warzyli obiady, i to nie byle jakie, bo na jedną porcję składały się: rosół z wolich jąder, winna polewka korzenna z krupami, minogi w galarecie, ostrygi w sosie własnym, węgorz duszony w szczawiu, pstrąg gotowany, wieprzowina z musztardą, podroby jelenie, faszerowane prosię, bazyliszek, pasztet z gęsi, dziczyzna z gotowaną pszenicą, duszone kury, pieczone wiewiórki, owczy żołądek nadziewany podrobami, szyja kapłona, flaczki, kapusta, brzeczka piwna z masłem, mus jabłkowy, pierniki, szarlotka, galarety owocowe, konfitura z pigwy oraz sery. W salach biesiadnych starsi dżentelmeni, którzy zdążyli stępić sobie smak przez nadużycie alkoholu, delektowali się najbardziej pikantnymi specjałami Średniowiecza: wielorybem i morświnem. Subtelne panie najwyżej ze wszystkich przypraw ceniły sobie płatki róż i fiołków (po dziś dzień gotowane margerytki stanowią przyprawę razowego puddingu), giermkowie natomiast przejawiali wyraźną skłonność do owczego sera. Mali chłopcy na wszelkie sposoby przekonywali matki, że najlepsze na obiad są twarde gruszki, gotowane w wodzie z octem i spożywane z bitą śmietaną. Co do obyczajów przy stole, to dwornością znacznie przewyższały nasze obecne. Miejsce dawnych talerzy ulepionych z chleba zajęły na stołach półmiski z pokrywami, miseczki z wonną wodą do obmywania palców, kosztowne obrusy i mnogość serwetek. Biesiadnicy stroili się w kwietne wieńce i fałdziste narzuty. Usługujący przy stole paziowie demonstrowali przepisowe baletowe ruchy i gesty. Gąsiorki z winem stawiano na obrusie, lecz piwo, jako mniej godne, miało swoje miejsce pod stołem. Biesiadującym przygrywały kapele na dziwnych dla nas instrumentach: dzwonkach, długich rogach, harfach, wiolach, cytrach i organach. Dawniej, zanim Król Artur wymyślił honor rycerski, gospodarz zamku przestrzegał córkę przed wchodzeniem pod wieczór do sali biesiadnej bez obstawy – bał się bowiem, i słusznie, rozmaitych zagrożeń ze strony gości, czyhających na pannę po ciemnych kątach. Teraz wszędzie królowały muzyka i światło. Mroczne komnaty, w których dawniej nieokrzesani baronowie ogryzali niedopieczone udźce, a krew zwierzyny ściekała im po palcach, w czasach Artura jaśniały i gościły wytworne towarzystwo, spożywające dania czystymi palcami, umytymi ziołowym mydłem, podawanym do stołu w drewnianych miseczkach. W klasztornych piwnicach podczaszowie tłoczyli z beczek stare i młode piwo, miód pitny, porto, klaret, wytrawną wiśniówkę, białe wino reńskie, miody korzenne, wino gruszkowe i najprzedniejszą białą whisky. W sądach ferowano wyroki na podstawie nowego prawa królewskiego, a nie dawnego, okrutnego Prawa Pięści. W chłopskich chatach poczciwe gospodynie piekły razowy chleb, od którego ślinka napływała do ust, dokładały świeżego torfu do paleniska a na komunalnych łąkach wypasały tak liczne stada tłustych gęsi, jakby miały wyżywić po dwadzieścia rodzin przez dwadzieścia następnych lat. I Sasi, i Normanowie z rodu Artura zaczęli się uważać za Anglików. Nic więc dziwnego, że młodzi, ambitni rycerze z całej Europy, ciągnęli tłumnie na dwór Króla Artura. Nic też dziwnego, że w osobie Artura widzieli monarchę, a w osobie Lancelota – zdobywcę. Wśród młodzieńców, którzy w owych dniach przybyli do zamku Camelot, znaleźli się Gareth i Mordred. ROZDZIAŁ XXVI Drżenie strzały, która przeszyła serce, to w naszych czasach coraz rzadszy widok – zauważył Lancelot, patrząc na stanowiska łucznicze. – Pięknie powiedziane! – pochwalił Artur. – Znalazłeś świetne określenie dla wibracji strzały tuż po osiągnięciu celu. – Usłyszałem je w jakiejś balladzie – odparł skromnie Lancelot. Odeszli dalej i usiedli w gaiku, skąd mieli doskonały widok na ćwiczącą się w łucznictwie młodzież. – To prawda – zadumał się smętnie Król. – Niewiele mamy okazji do walki w tych dekadenckich czasach. – Dekadenckich! – oburzył się Wódz Naczelny. – Skąd ta ponura mina? Czy nie tego właśnie pragnąłeś? Artur zmienił temat. – Gareth rozwija się obiecująco – rzekł, obserwując chłopca. – Zabawna rzecz: nie jest wiele młodszy od ciebie, a traktujemy go jak dziecko. – Złoty chłopak – uśmiechnął się Lancelot. Król poklepał go przyjacielsko po kolanie. – Znam takich, co powiedzieliby to samo o tobie, zwłaszcza znając historię Garetha. To już prawie legenda: chłopiec przybył na dwór anonimowo, nie poznali go nawet rodzeni bracia, trafił do kuchni, gdzie ciężko pracował, Kay przezwał go złośliwie Pańska Rączka – tylko ty jeden odnosiłeś się do niego przyzwoicie zanim dokonał niezwykłego czynu i został rycerzem. – Przesada – bronił się z zażenowaniem Sir Lancelot. – Bracia go nie poznali, bo nie widzieli się piętnaście lat. Trudno winić o to Gawaine’a. – Ja nikogo nie winię. Powiedziałem tylko, że należy ci się pochwała za życzliwość wobec kuchcika, który dzięki twojej pomocy wyrósł nam na rycerza. Zresztą, ty zawsze byłeś ludziom życzliwy. – Nie mogę się nadziwić, jak ich tu ciągnie – zmienił temat Lancelot. – Każdy chłopak z odrobiną ikry poczytuje sobie za punkt honoru przybyć na dwór Króla Artura, choćby do pracy w kuchni. Bo to jest centrum Nowego Świata. – Dlatego Gareth uciekł z domu. Matka nie chciała go tu puścić, więc przybył incognito. – Morgause jest złośliwą starą babą. Zabroniła Garethowi jechać do Camelotu, bo nienawidzi ciebie. Ale on i tak przyjechał. – Morgause jest moją przyrodnią siostrą. Wyrządziłem jej wielką krzywdę. To musi być bardzo przykre dla matki, gdy wszyscy jej synowie idą służyć człowiekowi, którego ona sama nienawidzi. Nawet najmłodszy, Mordred. Lancelot zmieszał się. Czuł instynktowną niechęć do Mordreda i był sam na siebie o to zły. Nie wiedział, że Mordred jest synem Artura, gdyż historię tę zatuszowano jeszcze przed przybyciem na dwór Lancelota i Ginewry – tak samo jak przed laty ukryto przed światem kulisy narodzin Artura. Jednak Lancelot czuł, że istnieje jakaś dziwna więź między młodym człowiekiem a Królem. Jego niechęć do Mordreda była irracjonalna – jak psia nienawiść do kota – i wstydził się jej, gdyż sprzeciwiała się zasadzie życzliwej opieki nad młodymi rycerzami, której pragnął pozostać wierny. – Chyba najbardziej dotknęło ją właśnie to, że Mordred do mnie przystał – ciągnął Artur. – Matki podobno szczególnie przywiązują się do najmłodszych dzieci. – O ile mi wiadomo, ta matka nigdy nie przepadała za żadnym z synów. Jeśli ją uraziło ich przybycie tutaj, to tylko z przyczyn ambicjonalnych. Dlaczego ona tak cię nienawidzi? – To ponura historia. Wolałbym jej nie omawiać. Morgause – dodał po chwili – jest kobietą... jest kobietą z temperamentem. Lancelot parsknął szyderczo. – Na to wygląda, sądząc po jej zachowaniu. Ostatnio podobno zagięła parol na Lamoraka, syna Pellinore’a, chociaż sama ma już wnuki. – Skąd wiesz? – Cały dwór o tym gada. Artur wstał i jął przechadzać się nerwowo. – Wielki Boże! – zakrzyknął. – Przecież ojciec Lamoraka zabił jej męża! A jej syn zabił ojca Lamoraka! A sam Lamorak, toż to jeszcze dziecko! Król siadł z powrotem i popatrzył na Lancelota, jakby obawiał się, co tamten jeszcze powie. – Widocznie to jej nie przeszkadza. Król, jakby nagle się ocknął, spytał trzeźwo: – Gdzie jest teraz Gawaine? Gdzie Agravaine? Gdzie Mordred? – Zapewne odbywają wyprawę rycerską. – Czy przypadkiem nie... na północy? – Nie mam pojęcia. – A gdzie jest Lamorak? – Zdaje się, że na zamku Orknejow. – Lancelocie, ty nie znasz mojej siostry. Nie znasz klanu Orknejow, kiedy są u siebie. To wariaci na punkcie własnej rodziny. Jeżeli Gawaine... Jeżeli Lamorak... O Boże, zlituj się nad nami grzesznymi i nad tym całym strasznym poplątaniem! Lancelot wpatrywał się w niego, nic nie rozumiejąc. – Czego się lękasz? Artur wstał i zaczął mówić bardzo szybko: – Lękam się o mój Stół. Lękam się tego, co może nastąpić. Boję się, że popełniłem wielki błąd. – Nonsens. – Powołałem Okrągły Stół, aby położyć kres anarchii. Miał stanowić ujście dla przemocy: chodziło mi o to, aby zwolennicy siły posługiwali się nią do zacnych celów. Pomyliłem się. Nie, nie przerywaj. Mój błąd polegał na tym, że sam Stół opierał się na sile. A prawo trzeba budować na prawie – nie wolno go budować na Sile Pięści, tak jak ja to usiłowałem zrobić. Teraz wracają do mnie dawne grzechy. Boję się, Lancelocie, że posiałem wiatr i teraz zbiorę burzę. – Nie rozumiem. – Oto i Gareth – rzekł Król głosem nagle spokojnym, jakby wszystko się dokonało. – Myślę, że zaraz pojmiesz, o co chodzi. W trakcie ich rozmowy przybył na strzelnicę posłaniec w skórzanych pończochach. Król kątem oka widział, jak szuka Garetha i wręcza mu pismo. Widział, że Gareth czyta list raz, drugi, trzeci, i mówi coś poufnie do posłańca, po czym z roztargnieniem przekazuje swój łuk heroldom. Gareth zmierzał powoli w stronę Króla i Lancelota. – Gareth – powitał go imieniem Król. Młodzieniec ukląkł i ujął królewską dłoń. Uczepił się tej dłoni jak liny ratunkowej. Mętnym wzrokiem wpatrywał się w.Artura. Nie płakał. – Moja matka nie żyje – oznajmił. – Kto ją zabił? – spytał Król, pewien jednej tylko przyczyny śmierci siostry. – Mój brat Agravaine. – Co takiego? Ten okrzyk dobył się z ust Lancelota. – Mój brat zabił matkę, gdyż zastał ją w łożu z mężczyzną. – Milcz, proszę, Lancelocie – polecił Król i zwrócił się do Garetha. – A co z Sir Lamorakiem? Ale Gareth nie skończył jeszcze pierwszej części relacji. – Agravaine obciął jej głowę – rzekł. – Jak jednorożcowi. – Jednorożcowi? – Lancelocie, proszę! – Agravaine zadał matce krwawą śmierć. – Serdecznie ci współczuję. – Wiedziałem, że to kiedyś zrobi – dodał Gareth. – Jesteś pewien, że wiadomość nie jest fałszywa? – To prawda. To prawda. Agravaine zabił jednorożca. – Czy to Lamorak był jednorożcem? – Król przemawiał łagodnie, jak do dziecka. Nie rozumiał, o czym mówi siostrzeniec, lecz bardzo chciał mu pomóc. – Czy Lamorak nie żyje? – Ach, wuju! List donosi, że Agravaine zastał matkę nagą w łożu z Sir Lamorakiem i uciął jej głowę. Potem wszyscy puścili się w pogoń za Lamorakiem. Lancelot nie był tak cierpliwym słuchaczem jak Król, gdyż nie znał wszystkich cierpień, które w przeszłości dotknęły bohaterów opowieści. – Jacy „wszyscy”? – zapytał. – Mordred, Agravaine i Gawaine. – Więc to tak! – podsumował Lancelot. – Twoi trzej bracia najpierw zamordowali Króla Pellinore’a, który z rozmysłem nie skrzywdziłby nawet muchy; zamordowali go, ponieważ przypadkiem uśmiercił waszego ojca w turnieju. Potem zamordowali w łóżku własną matkę. A na koniec zarżnęli Lamoraka, syna Pellinore’a, za to, że go uwiodła wasza matka, trzy razy od niego starsza. Przypuszczam, że rzucili się na niego wszyscy trzej? Gareth mocniej ścisnął dłoń Króla i zwiesił głowę. – Otoczyli go – wyznał martwym głosem. – A potem Mordred zadał mu cios w plecy. ROZDZIAŁ XXVII Gawaine i Mordred przybyli do Camelotu wprost z wyprawy do krainy Pradawnych. Lecz Agravaine z nimi nie przyjechał. Pokłócili się z nim zaraz po zabójstwie Lamoraka, ledwie zrozumieli, co się właściwie stało. Nie chcieli zabić Królowej Morgause. Agravaine dopuścił się morderstwa z własnej inicjatywy – on sam twierdził, że działał w afekcie, lecz pozostali bracia pewni byli, że zrobił to z rozmysłem, powodowany zazdrością. Nazwali go tłustym brutalem, który za najszlachetniejsze zajęcie uważa mordowanie kobiet i bezbronnych, i po karczemnej awanturze zostawili go we łzach. W Gawainie odżyło dawne uwielbienie dla osobliwej matki – dlatego zdążał na dwór Artura w ponurym zamyśleniu. Przeczuwał, że Artur wpadnie w gniew na wieść o śmierci Lamoraka, należącego do trzech najlepszych rycerzy Okrągłego Stołu – a jednak nie żałował, że go zabił. W jego pojęciu Lamorak był przestępcą, w pełni zasługującym na karę śmierci, gdyż skrzywdził klan Orknejów. Gawaine wiedział również, że dwór Artura będzie krzywo na niego patrzył, jako na współwinnego śmierci matki i że zaraz odżyje wspomnienie o morderstwie, którego w młodości dopuścił się, w przypływie irytacji, na innej kobiecie. Ale nawet ta myśl specjalnie go nie poruszała. Odczuwał szczery żal i skruchę z powodu śmierci matki klanu Orknejów – dopiero teraz docierało do niego, co się stało. Czuł, że zdradził ideę Króla Artura, do którego był szczerze przywiązany swoim, w gruncie rzeczy, poczciwym sercem. Miał nadzieję, że Król skaże go na szubienicę, albo chociaż na wygnanie, lub inną surową karę. Przygnębiony i zawstydzony wkroczył do królewskiej komnaty. W ślad za Gawainem do sali wkroczył Mordred. Ten z kolei miał minę, jakby nic się nie stało. Był chudzielcem o włosach tak jasnych, że można by go wziąć za albinosa, i o świetlistych oczach – dwóch niezmiernych bladoniebieskich głębinach, w które aż strach było zajrzeć. Oblicze miał starannie wygolone. Sprawiał wrażenie człowieka, którego nie ma za co pochwycić: ani za czuprynę, ani za wąsy, ani nawet – w przenośni – spojrzeniem. Nie było w nim nawet punktu zaczepienia w postaci barw, gdyż cały był spłowiały, jakby sprany. Tylko na lekko zaróżowionym obliczu znaczyły się w kącikach oczu „kurze stopki”; życzliwy obserwator pomyślałby, że to zmarszczki śmiechu, a mniej życzliwy – że ironii, albo po prostu skutek nawyku mrużenia jasnych jak niebo oczu po to, aby móc widzieć jak najdalej. Mordred kroczył z podniesioną głową. Prezentował się godnie, a zarazem wyzywająco – także przez to, że jedno ramię niósł wyżej od drugiego. Z winy nieostrożnej akuszerki urodził się z lekkim garbem, jak Ryszard III. Artur oczekiwał ich, siedząc na tronie. Po jego bokach zasiadali Lancelot i Ginewra. Nieokrzesany rudzielec Gawaine przykląkł niezgrabnie na jedno kolano. Nie patrzył na Króla, tylko w posadzkę. Do niej też przemówił: – Daruj, panie. – Daruj, panie – powtórzył jak echo Mordred, który, klęcząc obok brata, śmiało spoglądał Królowi w oczy. Mordred miał piękny, głęboki głos, którym potrafił nadać wypowiadanym słowom całkiem opaczne znaczenie. – Wybaczam wam. Możecie odejść – rzekł Artur. – Odejść? – powtórzył Gawaine, niepewny, czy słowo to oznacza wyrok banicji. – Tak, odejdźcie. Spotkamy się przy wieczerzy. Ale teraz odejdźcie. Zostawcie mnie. – Połowa winy spada na nasz podły los – usiłował tłumaczyć się Gawaine. – Precz! – rozkazał twardo Artur. Z jego głosu znikł nagle ton znużenia i rezygnacji. Tupnął nogą jak rumak bojowy i pokazał im drzwi. W jego oczach zapłonął dziki, zielonkawy błysk, który nawet Mordreda poderwał na nogi. Przerażony Gawaine niezdarnie pokuśtykał do wyjścia i szybko zniknął za drzwiami, ale garbus zatrzymał się w progu. Złożył błazeński ukłon – przesadnie niską karykaturę gestu uszanowania – a prostując się, znów śmiało spojrzał Królowi w oczy, uśmiechnął się szyderczo i wyszedł. Artur drżał na całym ciele. Lancelot i Ginewra wymienili spojrzenia nad jego głową. Oboje mieli chęć zapytać Artura, czemu darował siostrzeńcom tak okropne winy; chcieli też zauważyć, że puszczanie płazem matkobojstwa sprzeciwia się idei Okrągłego Stołu. Lecz bali się odezwać, bo po raz pierwszy oglądali Artura porwanego monarszym uniesieniem. Oboje czuli, że jest w tym gniewie coś nadzwyczajnego, więc woleli milczeć. W końcu odezwał się Król: – Zanim to się stało, usiłowałem ci coś wytłumaczyć, Lance. – Tak, pamiętam. – Oboje zawsze chętnie słuchaliście moich wykładów o Okrągłym Stole, więc posłuchajcie i teraz; chcę, abyście mnie dobrze zrozumieli. – Postaramy się. – Dawno temu mój drogi wychowawca Merlin uczył mnie myślenia. Wiedział, że w końcu będzie musiał odejść, więc zmuszał mnie do samodzielnej dedukcji. Pamiętaj, Lance: nigdy nie daj się nauczyć myślenia. Nie ma gorszego przekleństwa na świecie. Król zamilkł i przez chwilę przyglądał się własnym palcom. Lancelot i Ginewra czekali cierpliwie, aż niedołężne myśli, jak niezdarne kraby, pokonają przeszkodę królewskich dłoni. – Merlin – ciągnął Król Artur – aprobował ideę Okrągłego Stołu. Widocznie wtedy był to pomysł w sam raz. Ale Okrągły Stół to dopiero pierwszy krok do przodu. Czasy się zmieniły i trzeba obmyślić następny. – Uważam, że nie wolno przekreślać Okrągłego Stołu tylko dlatego, że frakcja Orknejów ma zbrodnicze skłonności – orzekła Ginewra. – Tłumaczyłem to już kiedyś Lance’owi: nasz Stół miał za zadanie wykazać, że najważniejsze jest Prawo, a nie Siła. Niestety, wprowadzaliśmy Prawo z pomocą Siły, a tego robić nie wolno. – Ciekawe dlaczego? – Wierzyłem, że ureguluję Siłę i każę jej płynąć w słusznym kierunku. Zakładałem, że ludzie żądni walki potrzebują tylko światłego przywódcy, wówczas zaczną walczyć o sprawiedliwość i problem zostanie rozwiązany. Niestety, stało się inaczej. – Dlaczego? – Mamy już sprawiedliwość. Mamy to, o co walczyliśmy. A jednak chętnych do walki wciąż nie brakuje. Naprawdę nie widzicie, co się stało? Wyczerpaliśmy zapas szlachetnych pretekstów do walki i do naszego Stołu zakradła się demoralizacja. Dość spojrzeć na Gawaine’a i jego braci: póki istniały olbrzymy, smoki i źli baronowie, zawsze mieli ręce pełne roboty i pilnowali porządku. Teraz, kiedy zlikwidowaliśmy wszystkie olbrzymy i smoki, Gawaine i jego bracia nie mają się na kim wyżywać. Dlatego wyżywają się na Pellinorze, na Lamoraku i na mojej siostrze – miej ich, Panie, w swojej opiece. Pierwszym symptomem demoralizacji była mania sportowa, która ogarnęła moich rycerzy: to ciągłe porównywanie średnich wyników, i tak dalej. Dziś mamy drugi symptom: powrót przestępczości. Dlatego twierdzę, że mój drogi Merlin życzyłby sobie, abym wymyślił coś nowego. Szkoda, że go tu nie ma. – Moim zdaniem gnijemy z nieróbstwa i luksusu. Struny nam się poluzowały i zaczynamy fałszować. – Nie, nie w tym problem. Rzecz w tym, że ja sam ukręciłem sobie stryczek na własną szyję. Trzeba było bezwzględnie wykorzenić Siłę Pięści, a nie przystosowywać ją do nowych potrzeb. Ciekawe, swoją drogą, jak miałem ją wykorzenić, nie uciekając się do przemocy. Siła Pięści pozostała, a że nasze cele zostały osiągnięte, więc zaczyna szkodzić po staremu. – Trzeba stosować kary – rzekł Lancelot. – Gdy Sir Bedivere zamordował żonę, kazałeś mu zawieźć jej głowę do papieża. Wyślij teraz Gawaine’a do papieża. Król opuścił dłonie, którymi zasłaniał twarz, i po raz pierwszy od początku spotkania spojrzał w oczy rozmówców. – Ja was wszystkich zamierzam posłać do papieża. – Coś podobnego! – No, nie dosłownie. Doszedłem do wniosku, że błędem było używanie Siły do osiągnięcia celów światowych, doczesnych. Lecz istnieją jeszcze cele duchowe. Rozmyślałem nad tym przez całą noc. Jeżeli nie udało się powstrzymać zawadiaków przed złem, stawiając przed nimi cele doczesne – zresztą, te nam się wyczerpały – to muszę ich postawić wobec zadań ducha. Lancelot z błyskiem w oku chłonął słowa przyjaciela. Ginewra, przeciwnie, przestała uważać. Zerkała ukradkiem to na kochanka, to na męża. – Jeżeli szybko czegoś nie zmienimy – mówił Król – nasz Stół legnie w gruzach. Obserwujemy panoszenie się na nowo nie tylko zbrojnych waśni i przestępstwa, lecz również jawnego nierządu. Weźmy sprawę Tristana i żony Króla Marka. Ludzie otwarcie sprzyjają Tristanowi. Trudno dyskutować o moralności, ale skoro już wprowadziliśmy zasady moralnego życia, należałoby ich przestrzegać. Wypaczony zmysł moralny jest gorszy niż jego brak. Sądzę, że wszystkie działania wymierzone ku celom z gruntu światowym – a takim była moja osławiona Cywilizacja – zawierają w sobie od początku zalążki własnego zepsucia. – Co właściwie miałeś na myśli, mówiąc o wysłaniu nas do papieża? – To taka metafora. Chodziło mi o to, że cała idea Okrągłego Stołu była z gruntu świecka, doczesna. Jeżeli chcemy ją uchronić, trzeba nadać jej wymiar duchowy. Zapomniałem o Bogu. – Lancelot – wtrąciła Królowa – nie zapomniał o Nim ani na chwilę. Lancelot był nazbyt pochłonięty wywodem Artura, aby zwrócić uwagę na jej dwuznaczny ton. – Co w związku z tym zamierzasz? – Musimy wyznaczyć sobie cel, który byłby z pożytkiem dla ducha. Osiągnęliśmy już cele materialne: pokój i dobrobyt. I brak nam nowego pola do działania. Nawet jeśli znaleźlibyśmy nowy cel doczesny – powiedzmy, wzniesienie jakiejś wielkiej budowli, czy coś w tym rodzaju – to z czasem, po osiągnięciu celu, staniemy wobec tego samego problemu. Zapewne zwielokrotnionego. Czemu w takim razie nie mielibyśmy podjąć się dzieła naprawy Stołu metodą skupienia wysiłków wokół spraw ducha? Wiesz chyba, co rozumiem przez dzieło duchowe. Jeżeli skierujemy naszą Siłę ku Bogu, zamiast walczyć o prawa człowieka, jestem pewien, że pokonamy proces rozkładu i spełnimy ważką misję. – Krucjata! – uradował się Lancelot. – Chcesz nas posłać do obrony Grobu Pańskiego! – Można spróbować – odparł Król. – Prawdę mówiąc, nie to miałem na myśli, ale podoba mi się twój pomysł. – Ałbo wyprawa w poszukiwaniu relikwii – zapalał się coraz bardziej naczelny wódz wojsk królewskich. – Jeszcze lepiej! Bo kiedy wszyscy rycerze zajmą się szukaniem brakującego fragmentu Krzyża Pańskiego, w ogóle nie będą potrzebowali walczyć. A gdybyśmy zdecydowali się na krucjatę, nie obeszłoby się przecież bez użycia siły – prawda, że przeciwko niewiernym, ale jednak. Za to zmobilizować cały Stół do poszukiwania czegoś, co należało do samego Boga – oto zadanie prawdziwie warte zachodu. Każdy z nas miałby zajęcie, a walka stałaby się zbędna. Powiem więcej: czemu mielibyśmy się ograniczyć do szukania jednego przedmiotu? Gdyby nasi rycerze – stu pięćdziesięciu ludzi wyspecjalizowanych w misjach; właściwie stu pięćdziesięciu detektywów – a więc gdyby wszyscy zajęli się tropieniem pamiątek po Bogu, to moglibyśmy w końcu zgromadzić sto pięćdziesiąt bezcennych obiektów! Może właśnie to był od samego początku rzeczywisty cel powstania Okrągłego Stołu! Może znajdziemy nawet nieznaną ewangelię i przysłużymy się w ten sposób całemu chrześcijaństwu. Pomyśl tylko: stu pięćdziesięciu rycerzy na takich misjach! Jeszcze nie jest za późno. Krzyż Pański znaleziono w roku 326, ale Całun Turyński czekał w Lirey na odkrycie aż do roku 1360! A włóczni, którą przebito bok Pana Naszego, nikt dotąd nie znalazł! – Myślałem o tym. – Należy szukać zwłaszcza manuskryptów. – Racja. – Musimy się rozjechać na wszystkie strony, do Ziemi Świętej, i tak dalej. – Zgoda. – Uważam – oświadczył uroczyście Lancelot – że to był twój najlepszy pomysł. – Trochę się go boję – wyznał Król dziwnie zmienionym głosem. – Podczas nocnych rozmyślań zadałem sobie pytanie, czy aby nie mierzę zbyt wysoko. Człowiek, który osiągnie doskonałość, musi zniknąć. To może znaczyć koniec Okrągłego Stołu. A gdyby człowiek trafił na samego Boga? Ale Lancelot nie był stworzony do metafizyki. Nie dostrzegł nawet zmiany w tonie Króla Artura. Już nucił pod nosem wielki hymn Krzyżowców: Lignum crucis, Signum ducis, Seąuitur exercitus... – Szukajmy Świętego Graala! – zawołał triumfalnie. W tej samej chwili stanął przed nimi posłaniec Króla Pellesa. Sir Lancelota wzywano do opactwa, aby pasował na rycerza pewnego młodzieńca. Młodzian był dorodny, dobrze ułożony i łagodny jak baranek. Kształcił się był w klasztorze. Imię jego – chociaż posłaniec nie był tego pewien – brzmiało podobno Galahad. Królowa Ginewra wstała – i zaraz znów usiadła. Rozłożyła ręce – i zaraz splotła palce. Wiedziała, że Lancelot udaje się na spotkanie z synem. Nawet nie była specjalnie zazdrosna. ROZDZIAŁ XXVIII Jeśli chcecie przeczytać o początkach wyprawy po Święci tego Graala, o cudach towarzyszących przybyciu Galahada (do którego Ginewra troszeczkę się zalecała, powodowana ciekawością, zazdrością i lękiem), a także o ostatniej wieczerzy na dworze Króla Artura, kiedy to przez salę jadalną przeszła burza z piorunami, a potem ukazał się promień światła i zakryte naczynie, a komnatę napełniła słodka woń – musicie sięgnąć po dzieło Malory’ego. Taką historię opowiada się bowiem tylko raz. Dość, że zaraz po Zielonych Świątkach wszyscy rycerze Okrągłego Stołu ruszyli na poszukiwanie Świętego Graala. Minęły dwa lata nim Lancelot znów pokazał się na zamku Camelot, gdzie czekano na niego z utęsknieniem. Przez te dwa lata rycerze, którym udało się przeżyć trudy wypraw, wracali do domu parami lub trójkami, wracali utrudzeni, niosąc wieści o klęskach lub sukcesach. Jedni szli o kulach, inni prowadzili zdrożone konie, które nie chciały ich już dłużej nosić, jakiś nieszczęśnik niósł jak relikwię odrąbaną w boju własną dłoń. Wszyscy wyglądali na śmiertelnie zmęczonych i oszołomionych. W ich oczach płonął ogień fanatyzmu, pletli jakieś fantastyczne brednie – o barkach pływających bez wioseł i żagli, o srebrnych ołtarzach, przy których odprawiano dziwne msze, o włóczniach fruwających w powietrzu, o widmach byków i cierniowych drzew, o demonach zamieszkujących stare grobowce, o królach i pustelnikach żyjących po czterysta lat. Takimi opowieściami rozbrzmiewał teraz dwór Króla Artura. Według obliczeń Sir Bedivere’a, brakowało połowy rycerzy. Uznano ich za zmarłych. Lancelot nie wracał. Pierwszym wiarygodnym świadkiem misji, który powrócił do domu, był Gawaine. Stawił się na dworze z ponurą miną i obandażowaną głową. Gawaine, jako jedyny z klanu Orknejów, nie chciał nauczyć się poprawnej angielszczyzny i nadal ostentacyjnie posługiwał się gwarą północy. Myślał też na wpół po celtycku. Dumny ze swego pochodzenia, do południowców odnosił się arogancko. – Jedna wielka ciemnota i zaślepienie – podsumował misję. – Bezsens jakiego świat nie widział. – Ale co się stało? Artur i Ginewra siedzieli jak wzorowi uczniowie przed srogim belfrem, z dłońmi na podołkach, i chłonęli każde słowo. Słuchali czujnie i gorliwie, próbując w miarę swoich możliwości odsiewać prawdę od fantazji. – Co się stało? Ano to, że półtora roku, albo więcej, spędziłem na szukaniu przygody, a skończyło się tym... jak mu tam... wstrząsem mózgu. Niech mnie Bóg broni przed tym Świętym Graalem, teraz i na wieki. – Mów od początku. – Od początku? – upewnił się Gawaine. – Ho, ho, długo by gadać. – Mamy czas, posłuchamy. – Przynieście coś do picia dla Sir Gawaine’a – poleciła Królowa. – Siadaj, panie. Witamy cię w domu. Rozgość się i opowiedz swoją historię, jeśli nie czujesz się zanadto zdrożony. – Zdrożony nie jestem, tylko ten łeb mnie boli – odparł Gawaine. – Mogę opowiadać. Tylko, za pozwoleniem Waszej Wysokości, łyknę najpierw whisky. Od czego by tu zacząć... Potomek Orknejów usiadł i zamyślił się. – Wyjechaliśmy z zamku Vagon. Wasze Miłości pamiętają, że do Vagon ruszyliśmy wszyscy kupą pierwszego dnia i dopiero tameśmy się rozdzielili. No więc, wyjechaliśmy z Vagon i ja puściłem się na północny zachód. Nieważne zresztą, gdzie kto poszedł. W przeddzień rozejścia się Lancelot wspomniał przy wszystkich, że Król Pelles coś tam mu kiedyś gadał o świętym naczyniu, jakoby było przechowywane w jednym z jego zamków. Lancelot sam nie przywiązywał do tego gadania większej wagi, ale ludziom powiedział, żeby wiedzieli. Ponad połowa pojechała za wskazówką Lancelota, ale ja nie. Ja pojechałem na północny zachód. Pociągnął zdrowy łyk. – Pierwszy ślad, na który trafiłem – ciągnął – to był ślad Galahada. Jeszcze nie spotkałem równie zadufanego, zatwardziałego smarkacza. – Ten goguś – ciągnął Sir Gawaine, z każdym łykiem nabierając animuszu – ten zniewiesciały mięczak, ten gnojek śmierdzący, to skaranie boskie... – Czy cię pokonał? – przerwał mu Król. – Nie, nie tak zaraz. Dopiero później. Pierwszy raz nasze drogi przecięły się na samym początku wyprawy. Drań, wychował się u siostrzyczek zakonnych! – kipiał wściekłością Sir Gawaine. – Wśród bandy starych kwok! Niby taki świętoszek, a serce jak lód, wiem od tych, co go dobrze znają. Ale nic to: smarkacz jest Anglikiem. Niech się tylko ośmieli przekroczyć Granicę, a straci łeb! Chyba... – zamyślił się ni stąd ni zowąd – że już mu go ścięli. – Cóż takiego złego czyni Galahad? – Długo by wyliczać. Po pierwsze, jest wegetarianinem, abstynentem i podobno prawiczkiem. Ale ja rozmawiałem z Sir Meliasem – wiedzą Wasze Wysokości, że Sir Melias został ciężko ranny? – i on mi powiedział, co to za ziółko z tego Galahada. Sir Melias, nie wiedzieć czemu, zapałał sympatią do tego wyskrobka i zaproponował mu swoje towarzystwo. Pojęcia nie mam, co ich wszystkich napadło, bo i Sir Uwaine chciał jechać z Galahadem, ale Sir Galahad odmówił. Widać Sir Uwaine nie był dla niego dość dobry! Ale na towarzystwo Meliasa łaskawie się zgodził, i jeszcze go w dodatku osobiście pasował na rycerza! Tfu, niech mnie diabli – być pasowanym przez osiemnastoletniego szczeniaka! Zaraz po ceremonii mówi do Meliasa tak: „Od tej chwili, panie, stajesz się równy królom i królowym. Niechaj szlachetność dobrze wejdzie ci w krew, bo masz świecić przykładem całemu rycerstwu!”. I co na to Wasze Miłości? Typowy snob z południa, no nie? Dalej ruszyli we dwóch po przygodę i dojechali na rozstaje dróg. Tam Meliasowi zachciało się skręcić w lewo. Ale Galahad mówi: „Nie jedź tamtędy, to droga niebezpieczna, lepiej ja nią podążę, bo czuję, że dam radę”. Nie można go pomówić o fałszywą skromność, no nie? Ale Melias uparł się, pojechał w lewo i pech chciał, że tajemniczy rycerz ugodził go na wylot przez kolczugę, dokładnie tak, jak przepowiedział Galahad. Melias omal nie wyzionął ducha, leży, ledwo dycha, spomiędzy żeber sterczy mu złamane drzewce, a tu zbliża się Galahad – i co powiada? „A więc widzę, że miałem rację, należało jechać tamtą drogą”. Gość jest jedną nogą na tamtym świecie, a szczeniak go poucza – „a nie mówiłem?”. Zimny drań. W dodatku nie udzielił rannemu pomocy. – I co się w końcu stało z Sir Meliasem? – Powiedział Galahadowi: „Sir, śmierć sama przyjdzie, kiedy zechce”. I własnoręcznie wyszarpnął ostrze z rany. Melias to świetny rycerz, miło mi donieść Waszym Wysokościom, że jednak żyje. – Galahad – stwierdził Artur – to, na dobrą sprawę, jeszcze dziecko. Przeżywa trudny okres dojrzewania. Nie powinniśmy oceniać go zbyt surowo za drobne uhybienia w etykiecie. – A słyszał Wasza Królewska Mość, że on zaatakował i wysadził z siodła własnego ojca? Słyszał Wasza Królewska Mość, że kazał ojcu na kolanach błagać pardonu? Albo że konający marzą o śmierci na ramieniu Galahada, na co on się łaskawie godzi, traktując to jak wielkie dla nich wyróżnienie? – A może to rzeczywiście jest wyróżnienie? – Terefere! – prychnął pogardliwie Gawaine i schował nos w pucharze. – Nic nam, panie, nie mówisz o sobie. – Pierwsza przygoda, jaka mnie spotkała, a właściwie jedyna, zdarzyła się na Zamku Dziewic. Lepiej nie będę opowiadał przy Królowej. – Moja małżonka nie jest ani małym dzieckiem, ani kretynką, Sir Gawainie – obruszył się Artur. – Wszystkim znane są obyczaje panujące na wspomnianym przez ciebie zamku. – Francuzi – wtrąciła skromnie Ginewra – mówią na to „droit de seigneur”. – No więc dobrze. We trzech z Uwainem i Sir Garethem dojechaliśmy do Zamku Dziewic. Zamek był akurat oblężony przez siedmiu rycerzy, którzy żądali, aby im pozwolono spełnić obyczaj. Rycerze byli uzbrojeni. Wyzwaliśmy ich na walkę i wszystkich siedmiu położyliśmy trupem. Gdy już było po wszystkim, okazało się, że Galahad był tam przed nami. Przegnał rycerzy z zamku, nie zabijając ani jednego, i teraz sam siedział w środku. Czyli że my trzej odegraliśmy role zwyczajnych siepaczy. – A to pech. – Galahad słowem się do nas nie odezwał, tylko wyjechał. Pokazał, że niby my to grzesznicy, a on taki święty. Nie za bardzo pamiętam, co było później. – Pojechaliście dalej, z Uwainem i Garethem? – Nie. Rozstaliśmy się w Zamku Dziewic. Ja jechałem przed siebie, aż natrafiłem na chatkę pustelnika, z takim jednym w środku. Wasze Wysokości na pewno znają ten typ: każdego chce zbawiać. Zaraz na wstępie pyta mnie: „A jak tam, mój rycerzu, stoją sprawy między tobą a Panem Bogiem?”. Ja mu na to, żeby mnie lepiej przenocował w chacie. Zgodził się, a że był gospodarzem, w dodatku księdzem, i bardzo mnie namawiał na spowiedź – nie mogłem mu odmówić. Strasznie biadolił, jak usłyszał o tych siedmiu rycerzach: powiedział, że to było siedem grzechów głównych, a mnie nazwał krwawym rzeźnikiem. – A nie wspomniał przypadkiem, że nie wolno zabijać bliźniego, zwłaszcza gdy szuka się Świętego Graala? – Niech mnie diabli, tak właśnie powiedział! Dawał mi nawet za przykład Sir Galahada, który wygnał owych siedmiu z zamczyska, nie czyniąc im żadnej krzywdy. I rzeczywiście mówił, że o Święty Graal nie godzi się przelewać krwi. – Mówił coś jeszcze? – Nie bardzo pamiętam. Jak skończył mi wymyślać, co to już mówiłem, zadał pokutę. Mówił, że ciało musi się ukorzyć, bo inaczej nie dostąpi rozgrzeszenia i wtedy nie ma co szukać Świętego Graala, bo i tak go nie znajdzie. Ale mnie nie tak łatwo złapać na haczyk. Rycerz, powiadam mu, dźwiga na sobie takie ciężary, że już nie potrzebuje większej pokuty. Tak samo jak robotnik fizyczny za ciężką pracę jest zwolniony z postu. Zabajerowałem gościa i w drogę. Potem spotkałem Aglovale’a i Grifleta, a potem... a potem... Jechałem z nimi cztery dni, pamiętam, w końcu pożegnaliśmy się i, słowo daję, aż do Świętego Michała podróżowałem bez przygód. Ciężko dzisiaj o przygodę w Anglii – westchnął po chwili. – Nudy na pudy. – Dolejcie Sir Gawaine’owi. – Po Świętym Michale spotkałem Sir Ectora Damarisa. Też nie miał szczęścia, całkiem jak ja. Natrafiliśmy na kapliczkę w lesie i tam zanocowaliśmy, łyknąwszy po jednym na sen. Dziwna rzecz – obydwu nam przyśnił się ten sam sen: ręka w aksamitnym rękawie trzymająca rzemienną uzdę i świecę, i głos mówiący, że potrzeba nam tego, co ta ręka trzyma. Rozmawiałem później z jednym księdzem i on mi wytumaczył, że uzda oznacza wstrzemięźliwość, a świeca – wiarę. Podobno mnie i Sir Ectorowi tych cech brakowało. Jak to chytrus potrafi wytłumaczyć głupi sen! Niedługo potem spotkało mnie nieszczęście, nic nowego. We dwóch z Damarisem natknęliśmy się na mojego kuzyna Uwaine’a, a że miał tarczę osłoniętą pokrowcem – nie poznałem go po kolorach. Ector ustąpił mi pierwszeństwa w pojedynku z, jak się okazało, moim rodzonym krewniakiem. Uwaine nadział się na moją włócznię jak na rożen. Widocznie puklerz miał wadliwą konstrukcję. – Więc Uwaine nie żyje? – Zimny trup, Wasza Wysokość. Pech prześladował mnie na każdym kroku. Artur odchrząknął nerwowo. – O pechu mógłby raczej mówić Uwaine – zauważył. – Niech go Pan Bóg ma w swojej opiece. Może szkoda, że nie usłuchałeś pustelnika. – Przecież ja nie chciałem go zabić! To był, panie, mój rodzony kuzyn, kuzyn Orknejów! Wszystko przez tego gagatka z południa, tego z białą tarczą, bo nie dał Uwaine’owi jechać z sobą! – Masz na myśli Galahada? Galahad nosi białą tarczę? – Tak, o nim mowa. Właściwie tarcza nie jest całkiem biała. Podobno gdzieś ją znalazł. A przedtem – tak się przynajmniej przechwala – należała do Józefa z Arymatei. Czerwony krzyż w srebrnym polu. Srebrne pole, jak nas raczył oświecić, symbolizuje czystość dziewictwa, a czerwony krzyż to symbol Świętego Graala... Na czym to ja stanąłem? – Na trupie Uwaine’a – podpowiedział mu cierpliwie Artur. – Potem pojechaliśmy z Ectorem dalej i trafiliśmy na jeszcze jedną pustelnię i właśnie tam pustelnik wyjaśnił nam znaczenie uzdy ze snu. Księżulo był, rzecz jasna, jaroszem. Wstawił starą gadkę o zabijaniu, itepe, i namawiał nas do pokuty. Wykręciliśmy się sianem, i dalej w drogę. – Czy nie powiedział wam, że szczęście wam nie sprzyja, bo szukacie okazji do przelewu krwi? – Jakbym go słyszał! Truł, że Galahad jest od nas lepszy. Bo w ogóle rzadko zabija przeciwnika, a w tej wyprawie to już w ogóle ani razu. I jeszcze gadał, że wielu rycerzy – Ector sam mógł wymienić ze dwudziestu – jest takimi samymi zatwardziałymi grzesznikami jak my. I że zabójstwo przeczy idei naszej misji. Pogadaliśmy z nim chwilę, a potem wymknęliśmy się chyłkiem, zanim skończył ględzić. -1 co dalej? – Dojechaliśmy do jakiegoś zamku, w którym akurat odbywał się turniej. Przyłączyliśmy się do ataku i po pięknej walce chcieliśmy splądrować zamczysko – fakt, że chłopcy trochę się rozochocili – aż tu patrzymy: jedzie Galahad. Bóg jeden raczy wiedzieć, jakie złe wiatry przywiały tego ciamajdę. Na wstępie oznajmił, że nie pochwala rycerzy walczących dla sportu. A potem stanął po stronie przeciwnika, odepchnął nas od murów, a mnie poczęstował – o, tym! Gawaine dotknął bandaża na głowie. – Ector nie chciał go bić, bo to jego krewny. Aleja nie miałem się czym przejmować. No i dużo mi z tego przyszło: tak mnie zdzielił w łeb, że hełm pękł na pół. Szczęście, że ostrze miecza się ześlizgnęło i zabił tylko konia. Tak mnie załatwił, że ponad miesiąc leżałem w łóżku. – To znaczy, że po tym zajściu pojechałeś do domu? – Tak jest, do domu. – Przyznać trzeba, że prześladował cię, panie, pech – rzekła Królowa. – Pech to mało powiedziane! Gawaine przez dłuższą chwilę wpatrywał się w dno pustego pucharu. Nagle poweselał. – Zapomniałem o jednej rzeczy! Ukatrupiłem Króla Bagdemagusa! Pewno jeszcze o tym nie wiecie! Artur, który do tej pory słuchał cierpliwie, zajęty własnymi myślami, nagle okazał irytację. – Idź spać, Gawaine – powiedział. – Musisz być bardzo zmęczony. Idź do łóżka i przemyśl swoje przygody. ROZDZIAŁ XXIX Do Gawainie powrócił Lionel, kuzyn Lancelota. Lancelot miał jednego brata, imieniem Ector, i dwóch kuzynów: Lionela i Borsa. Lionel wrócił nie mniej wściekły niż Gawaine. Powodem jego irytacji był jednak nie Galahad, a rodzony brat, Bors. – Czystość moralna jest formą obłędu – oświadczył Lionel. – Pokażcie mi człowieka moralnego, który nigdy nie odstępuje od swych zasad, a ja wam dowiodę, że to nieszczęsny kłębek nerwów i sprzeczności, którego nawet anioł nie rozpłacze. Król z Królową siedzieli, jak zwykle, ramię w ramię, słuchając relacji z wyprawy. Zgodnie z nowym zwyczajem, z daleka widząc powracającego rycerza, osobiście znosili do sali tronowej jadło i napitki, aby przybysz mógł od razu posilać się i opowiadać. Z wysoko wykutego okna z witrażem sączyły się na stół wielobarwne blaski, dłonie biesiadników wędrowały wśród szklanic i półmisków w kolorach rubinu, szmaragdu i ognia. Siedzieli jak w magicznym świecie klejnotów, jak na polanie pod drzewami, których liśćmi są drogie kamienie. – Więc Bors stał się wzorem moralności? – Zawsze miał do tego ciągoty – skrzywił się Lionel. – Niech go licho. Moralność to przekleństwo naszej rodziny. Już z Lancelotem było dość kłopotów, ale Bors bije go na głowę. Dacie wiarę, że Bors tylko jeden jedyny raz spał z kobietą? $ – Coś podobnego. – No właśnie. A odkąd zaczęliśmy szukać Świętego Graala, zachowuje się jak prymus kursu dogmatyki katolickiej dla zaawansowanych. – A więc studiuje? Lionel pojął, że trochę go poniosło. W gruncie rzeczy kochał brata, lecz obaj przeszli ciężką próbę braterskiej miłości. Po przemyśleniu, Lionel zaczął dostrzegać także drugą stronę konfliktu. – Nie, nie studiuje – rzekł. – Proszę Wasze Miłości, aby nie brały mych słów zbyt dosłownie. Bors to poczciwy chłopak i jeżeli naszej rodzinie przeznaczone jest wydać świętego, to z pewnością będzie nim właśnie on. Jest może trochę mało bystry i ślepo trzyma się zasad, ale trzeba powiedzieć, że okazuje chwilami fantastyczny instynkt. Zdaje mi się, że na tej wyprawie Pan Bóg chciał go wypróbować, a Bors wyszedł z tej próby zwycięsko. Chciałem go zabić. – Czy nie mógłbyś zacząć od początku? – zasugerował Artur. – Inaczej, obawiam się, niewiele zrozumiemy z twojej historii. – Moja historia to nic specjalnego. Szwendałem się tu i ówdzie, tak jak Gawaine, słuchałem kazań pustelników, którzy łajali mnie jako mordercę, i tyle. Lepiej opowiem Waszym Wysokościom historię Borsa, bo i ja mam w niej swoją rolę. Pan Bóg, jak już wspomniałem, poddał Borsa próbie, tak mi się przynajmniej zdaje. Całkiem jakby Bors miał zostać wyświęcony na księdza i musiał się wykazać silną wiarą. Mam wrażenie, że Gawaine, ja i Ector, i cała reszta, dlatego zboczyliśmy na manowce, że przed wyprawą nie przystąpiliśmy do spowiedzi. Bors przystąpił, zaraz pierwszego dnia, i otrzymał pokutę. Ślubował żyć o chlebie i wodzie, nosić włosiennicę i sypiać na twardej ziemi. No i, naturalnie, trzymać się z dala od kobiet – ale przecież i tak tylko raz w życiu się nie trzymał. W tym cały jego problem. Ledwie narzucił sobie ten surowy reżim, zaczął miewać wizje: widział pelikana – wzór poświęcenia, i łabędzia, i kruka, jakieś zbutwiałe drzewo, kwiaty – a każda z tych wizji miała związek z teologią, który Bors mi objaśniał, ale nie pamiętam. Potem zdarzyła mu się przygoda z damą, która błagała, aby uwolnił ją z niewoli rycerza imieniem Sir Pridam. Bors uwolnił ją z łatwością. Miał przy tym okazję zabić wspomnianego Sir Pridama. Teraz proszę słuchać uważnie – sam mi to opowiadał, zaraz po zajściu, nazywając to swoją pierwszą próbą. Twierdził, że czuje się jak skoczek na zawodach, któremu stale podnoszą poprzeczkę, a on boi się, że za którymś razem ją strąci i odeślą go z powrotem na start. Gdyby położył trupem Sir Pridama, byłby skończony – tak mi opowiadał. Musiałby wszystko zaczynać od nowa, jak Gawaine i my wszyscy. Mówił, że nikt go o tym nie pouczał: te poprzeczki po prostu przed nim wyrastały i wtedy miał wrażenie, że ktoś go obserwuje – ktoś, kto mu nie doradzi, ani nie pomoże, tylko sprawdza, czy mu się powiedzie. No więc nie zabił Pridama. Krzyczał tylko, żeby tamten się poddał i płazował go mieczem po przyłbicy, aż Pridam zawołał pardonu. Czyli że Bors pokonał pierwszą poprzeczkę. Czy zdaniem Waszej Królewskiej Mości w tej wyprawie obowiązywał zakaz zabijania? Mam na myśli zakaz nadprzyrodzony, niepisany, Wielkie Nie? – Sądzę, że jesteś mądrym człowiekiem, Lionelu – odrzekł Król. – Nawet jeśli targnąłeś się na życie brata. Mów dalej. – Druga próba dotyczyła właśnie mnie. Właśnie wtedy próbowałem go zabić. Szczerze tego żałuję. Dopiero teraz czuję, że żałuję. Wtedy jeszcze niczego nie rozumiałem. – Na czymże polegała owa próba? – Jak Wasza Miłość wie, Bors i ja zawsze bardzo się kochaliśmy. Nic się w tym względzie nie zmieniło. Bors jechał konno przez las i nagle natknął się na dwa zjawiska. Jednym byłem ja, przytroczony nago do siodła, pomiędzy dwoma rycerzami, którzy chłostali mnie ciernistymi gałęziami. Drugim zjawiskiem była dziewica ścigana przez rycerza, który nastawał na jej cnotę. Ofiary i ich kaci pędzili w dwóch przeciwnych kierunkach, a Bors był tylko jeden. – Tak sobie teraz myślę – zasępił się znienacka Sir Lionel – że mam jakiegoś pecha do cierniowej chłosty. Już kiedyś oberwałem cierniami od Sir Turquine’a. – I za kim pognał Bors? – Bors zdecydował się ratować dziewicę. Kiedy go potem, w czasie walki, spytałem, jak mógł zostawić rodzonego brata na pastwę losu, wyjaśnił mi, że w jego mniemaniu ja i tak byłem już zatwardziałym grzesznikiem – chociaż bardzo mnie kocha – a dziewica to w końcu jednak dziewica. Dlatego uznał za swój obowiązek stanąć mimo wszystko w obronie jej czystości. I za to chciałem go zabić. – Ale teraz – ciągnął po chwili – rozumiem jego racje. Rozumiem, że to była druga próba i że decyzja, którą przyszło mu podjąć, była niezmiernie trudna. – Biedny Bors. Mam nadzieję, że nie stał się z tej razji zbytnim pyszałkiem? – Wprost przeciwnie, był bardzo pokorny. Co zobaczył przed sobą nową próbę, podejmował decyzję na chybił trafił, i prawie zawsze pewien był, że źle wybrał – ale na koniec stwierdzał ze zdumieniem, że właśnie tak uczynić należało. Męczył się przeokropnie, i bardzo się starał. – A trzecia próba? – Każda kolejna była gorsza od poprzedniej. W trzeciej próbie Bors napotkał człowieka w stroju księdza i ten człowiek powiedział Borsowi, że w pobliskim zamku znajduje się dama, którą spotka niechybna śmierć, jeśli Bors nie zostanie jej kochankiem. Rzekomy ksiądz wytknął Borsowi, że raz już poświęcił życie rodzonego brata – niby moje – dokonując niesłusznego wyboru ratowania dziewicy, a tym razem, jeśli nie zgrzeszy z damą w zamku, będzie miał na sumieniu drugiego trupa. Powinienem nadmienić, że rycerze z cierniami porzucili mnie, myśląc, że nie żyję, a Bors znalazł moje rzekome zwłoki i zawiózł do opactwa, by je tam pogrzebano. Ja, jak widać, po pewnym czasie przyszedłem do siebie. – Pani na zamku potwierdziła wersję księdza-przebierańca. Powiedziała, że rzucono na nią czar, który sprawi, że umrze z miłości, jeżeli brat mój nie okaże jej swych względów. Bors zrozumiał, że ma do wyboru: albo popełnić śmiertelny grzech, ratując damę, albo odmówić popełnienia grzechu, skazując ją na śmierć. Potem, gdy mi to opowiadał, wyznał, że przypomniały mu się stosowne fragmenty katechizmu i pewne kazanie, którego wysłuchał w zamku Camelot. Doszedł do wniosku, że nie odpowiada za czyny damy, natomiast odpowiada za własne. Więc jej odmówił. Ginewra zachichotała. – To jeszcze nie koniec – ciągnął Lionel. – Była to dama olśniewającej urody. Wdrapała się na najwyższą wieżę zamku, razem z dwunastoma ślicznymi dworkami, i stamtąd oświadczyła, że jeśli Bors nie poniecha czystości, wszystkie razem rzucą się w dół. Obiecała, że zmusi do tego swoje dworki. A przecież, mówiła, chodzi tylko o jedną wspólną noc, która w dodatku może być całkiem przyjemna, i dziewczęta będą uratowane. Tuzin pięknych panien ze łzami błagał Borsa o litość. Nie muszę chyba podkreślać, że brat mój stanął przed poważnym dylematem. Biedactwa na czubku wieży ledwo żyły ze strachu – a takie były ładne... I tylko od jego woli zależało uratowanie im życia. – Co uczynił? – Dał im skoczyć. – Jak mógł! – oburzyła się Królowa. – Przecież to była oczywiście banda diabłów. Wieża w jednej chwili stanęła do góry nogami i zniknęła. Wszystko to były diabły, ten ksiądz też. – A stąd morał, jak sądzę – rzekł Artur – że nie wolno popełnić grzechu śmiertelnego, nawet gdyby miało to kosztować życie dwunastu dziewic. Z punktu widzenia dogmatów wiary jest to, przypuszczam, słuszne. – Nie znam się na dogmatach. Mogę tylko stwierdzić, że mój brat mało przez to nie posiwiał. – Wcale mu się nie dziwię. Czy była i czwarta próba? – Czwartą próbą byłem ja, i była to próba ostatnia. Wydobrzałem w opactwie, gdzie brat zostawił mnie na pochówek, a kiedy już nabrałem sił, udałem się go szukać. Teraz tego żałuję i muszę z góry prosić Wasze Miłości o wybaczenie pewnych moich czynów; przyznacie jednak, że to lekka przesada, zostawić własnego brata w łapach oprawców, którzy wyraźnie chcą go zakatować. Chciałem koniecznie wyrównać rachunki, a nie rozumiałem jeszcze tego, co spotkało Borsa: wiedziałem jedynie, że tuż zanim straciłem przytomność, Bors odwrócił się i pozostawił mnie na pastwę losu. Przyznaję, że to była gorzka myśl. Co tu ukrywać: mordercza. Znalazłem Borsa w leśnej kaplicy i z miejsca mu oświadczyłem, że przychodzę go zabić. „Postąpię z tobą jak ze zdrajcą – powiadam – bo jeszcze nigdy w żadnej świątyni nie postała noga takiego łotra!”. Bors odmówił mi walki. „Jeśli nie będziesz walczył – powiadam mu – to zakatrupię cię tak jak stoisz”. Bors na to, że z własnym bratem walczyć mu się nie godzi, że nawet obcych nie wolno zabijać podczas wyprawy po Świętego Graala, a co dopiero brata. „Nic mnie nie obchodzi, co tobie wolno, a czego nie wolno. Broń się – będziemy walczyć. A jak nie – to i tak cię zabiję!”. Byłem wściekły. Wtedy Bors ukląkł przede mną i poprosił o łaskę. – Dziś rozumiem – ciągnął Lionel – że Bors postąpił słusznie. Szukał Graala, należał do legionów pokoju, a ja w dodatku byłem jego bratem. Pomijając to wszystko, zachował się odważnie. Ale wtedy tego nie rozumiałem. Uznałem, że jest uparty jak osioł, więc go trąciłem klęczącego, aż się nakrył nogami. I wydobyłem miecz, chcąc mu obciąć głowę. Lionel zamilkł i milczał przez chwilę, wpatrzony w plamę światła na blacie stołu: była to plama barwy rubinowej, w kształcie jajka. – Coś wam powiem – rzekł wreszcie. – Moralność i dogmaty są bardzo dobre, dopóki jest się z nimi sam na sam. Problemy zaczynają się w momencie, gdy w grę wchodzą inni ludzie. Bors, jak przypuszczam, nie miał wątpliwości, że powinien uklęknąć i dać się zabić. Niespodziewanie jednak z chaty nieopodal wyskoczył pustelnik, który zasłonił mego brata własnym ciałem. Krzyczał, że chce mnie za wszelką cenę uchronić od bratobójstwa. Zabiłem pustelnika. – Zabiłeś bezbronnego? – Tak, Królu. Serce mi się kraje, ale tak właśnie było. Proszę pamiętać, że powodował mną szalony gniew, a tamten człowiek odgrodził mnie od Borsa. Jestem prędki w rękach. Oni dwaj dobyli przeciwko mnie oręża moralności, a ja odpowiedziałem własną bronią. Uznałem, że Bors walczy ze mną niesportowo, a pustelnik mu pomaga, przeciwstawiając mi siłę swojej woli. Jeżeli Bors, myślałem, chce ratować życie pustelnikowi, to niech stanie ze mną do walki, niech się nie upiera. Myślałem, widzi Wasza Miłość, że pustelnik jest sprawą Borsa, a nie moją. – Działałem, jak to mówią, w afekcie – dodał po chwili milczenia. – Wiedzą Wasze Miłości, jak to jest. Chciałem walczyć za wszelką cenę. Obiecałem Borsowi, że go zabiję, jeśli nie będzie walczył, i zamierzałem dotrzymać słowa. Wiadomo, jak to jest: człowiek się zaweźmie, i koniec. Zapadła krępująca cisza. – Najlepiej opowiem wszystko do końca. – Prosimy. – Bors nie powstrzymał mnie od zabicia pustelnika. Leżąc na ziemi, błagał o okazanie miłości bliźniemu, czyli sobie. Tym mnie rozjuszył do końca: z wściekłości i wstydu wzniosłem miecz, aby uciąć nim głowę brata – lecz w tej chwili zjawił się Sir Colgrevance z Gore. Wpadł między nas i przeklął mnie za chęć przelania braterskiej krwi. Tego już było za wiele: nurzając stopy we krwi pustelnika, rzuciłem się z kolei na Sir Colgrevance’a. Po krótkiej chwili miałem go na ostrzu miecza. – A Bors? – Biedny Bors. Wolę nie myśleć, co czuł w owej chwili. Po raz drugi mógł uratować życie niewinnemu, stając ze mną do walki. Przez własny upór zgubił już pustelnika, a teraz na włosku wisiało życie Colgrevance’a, który przybył mu na ratunek. Colgrevance szlochał i błagał go przez łzy: „Powstań, człowieku, pomóż. Czemu pozwalasz, abym przez ciebie stracił życie?”. – Bierny opór – ożywił się Artur. – To nowa broń. Dosyć trudna w użyciu, jak się zdaje. Proszę, mów dalej. – Zabiłem Colgrevance’a w uczciwej walce. Przykro mi, ale tak się stało. Potem wróciłem do Borsa, aby zakończyć wreszcie całą sprawę. Bors uniósł tarczę nad głowę, ale się nie bronił. – I co się stało? – Przyszedł Bóg – rzekł poważnie młodzieniec. – Bóg stanął między nami, oślepił nas swym blaskiem i stopił tarcze. Zapadła dłuższa cisza. Król Artur trawił pierwszą wzmiankę o zdarzeniach, których wyczekiwał był z nadzieją i lękiem. – Bors cały czas się modlił – dodał Lionel. – I Bóg przyszedł? – Nie potrafię powiedzieć dokładnie, co się stało, lecz nagle nasze tarcze zapłonęły słońcem. Coś się zdarzyło. Wrogość minęła i obaj zaczęliśmy się śmiać. Ja pojąłem, że Bors jest skończonym idiotą, a on mnie ucałował i pogodziliśmy się. Potem Bors opowiedział mi swoją historię, tak jak ja opowiedziałem ją przed chwilą Waszym Miłościom, i oddalił się na pokładzie czarodziejskiej barki, obitej białym aksamitem. Jeżeli ktoś w ogóle odnajdzie Świętego Graala, to na pewno Bors. Na tym koniec mojej opowieści. Milczeli. Nie umieli omawiać spraw duchowych. Po chwili Sir Lionel przemówił po raz ostatni: – Borsowi się udało – w jego głosie czaił się wyrzut. – A pustelnik? A Sir Colgrevance? Dlaczego ich Pan Bóg nie uratował? – Nie jest łatwo pojąć prawdy wiary – odparł Artur. Ginewra zaś dodała: – Nie wiemy, jakie były ich wcześniejsze losy. Śmierć od miecza nie uczyniła szkody ich duszom. Może im nawet dopomogła, któż to wie? Może Pan Bóg obdarzył ich tą dobrą śmiercią, bo tak właśnie było dla nich najlepiej? ROZDZIAŁ XXX Jako trzeci powrócił Sir Aglovale: przybył na zamek późnym popołudniem, gdy rubinowe refleksy opuściły już stół i jęły wspinać się po ścianie. Sir Aglovale liczył sobie niespełna dwadzieścia wiosen, odznaczał się szlachetnością rysów i poczuciem humoru. Na znak żałoby po ojcu, Królu Pellinorze, nosił czarną opaskę na tym ramieniu, na którym trzymał tarczę. Wszyscy myśleli, że to tylko po Królu Pellinorze, nie wiedząc, że tymczasem zmarła również i matka młodzieńca. Aglovale przywiózł ponadto wieść o zgonie jednej z sióstr – większa część rodu Pellinorów nie miała szczęścia w życiu. – Czy Gawaine już wrócił? – spytał od progu Aglovale. – Gdzie Mordred i Agravaine? Rozejrzał się po sali, jakby liczył na to, że ich tam dostrzeże. Nad jego głową barwny promień oświetlał niewielki i dość pospolity arrasik, na którym rycerze w kolczugach i malowanych hełmach z nosalami polowali na dzika. – Są w zamku, Aglovale’u – odparł Artur. – Moje szczęście spoczywa teraz w twoich rękach. – Zrozumiałem. – Czy ich zabijesz? – Przybywam przede wszystkim zabić Gawaine’a. Dziwnie tak: zabijać zaraz po tym, jak się szukało Świętego Graala... – Aglovale’u, masz wszelkie prawo domagać się zemsty na Orknejach, nie będę cię powstrzymywał. Chcę tylko, żebyś wiedział dokładnie, co czynisz. Twój ojciec zabił ich ojca, a brat twój cudzołożył z ich matką. Nie, nie musisz mi niczego tłumaczyć – ja chcę tylko, żebyś znał fakty. Potem Orknejowie zabili twego ojca i brata. Teraz ty zamordujesz paru Orknejów, a synowie Gawaine’a zemszczą się, zabijając twoich synów. I tak w nieskończoność. Takie jest prawo Północy. – Ja, Aglovale’u – ciągnął Król – chcę zmienić to prawo. Chcę wprowadzić w Brytanii takie prawa, które nie zmuszałyby ludzi do przelewania młodej krwi. Powiesz mi może, że to syzyfowa praca? Przysłowie głosi, że zło dodane do zła nie zrodzi dobra. Bardzo lubię to przysłowie. Nie bierz go do siebie, zastosuj je raczej do mojej sytuacji. Mogłem ukarać Orknejów za morderstwo na twoim bracie. Mogłem im wszystkim poucinać głowy. Czy cieszyłbyś się, gdybym to uczynił? – Tak. – Więc może szkoda, że tak nie zrobiłem. Artur przyjrzał się uważnie własnym dłoniom, co często robił, kiedy był zmieszany. Po chwili rzekł: – Szkoda, że nie miałeś okazji widzieć Orknejów w ich rodzinnym domu. W przeciwieństwie do ciebie, nie mieli szczęśliwego dzieciństwa. Aglovale wzruszył ramionami. – Czy sądzisz, Królu, że w moim domu rodzinnym panuje teraz szczęście? Matka zmarła parę miesięcy temu, słyszeliście o tym? Ojciec nazywał ją Piggy. – Jakże nam przykro to słyszeć, Aglovale’u! Nie dotarła do nas wiadomość ojej śmierci. – Z mojego ojca ludzie się wyśmiewali. To prawda, był dość komiczny. Ale musiał mieć wielkie zalety jako małżonek, skoro matka umarła ze zgryzoty po jego śmierci. Moja matka, Królu, nie miała nadmiernej skłonności do refleksji i filozofii, a jednak całkiem straciła chęć do życia, gdy Orknejowie zabili ojca i Lamoraka. Teraz wszyscy leżą w jednej mogile. – Zrób to, co uważasz za słuszne, Aglovale’u. Wiem, że jesteś nieodrodnym synem Pellinore’a, a więc człowiekiem honoru. Dla siebie o nic nie zamierzam cię prosić. Pozwól jednak, że wspomnę o trzech sprawach. Po pierwsze: twój ojciec był dla mnie pierwszym wzorem idealnego rycerza, a jednak nie ukarałem Gawaine’a. Po drugie: Orknejowie ślepo wielbili swoją matkę, a ona sama kochała tylko siebie. Po trzecie: słuchaj uważnie, Aglovale’u – król potrzebuje do pracy najdoskonalszych narzędzi. – Trzeciego punktu nie rozumiem. – Czy uważasz waśnie rodowe za chwalebne? – zapytał Artur. – Czy przysparzają one szczęścia waszym rodom? – Raczej nie. – A jeśli pragnę położyć kres prawu zemsty, to czy twoim zdaniem jest sens apelować do sumień Gawaine’a i osobników jego pokroju? Zrozumiałem. – Co by nam przyszło z egzekucji na rodzinie Orknejów? Mielibyśmy o trzech rycerzy mniej do wykonania naszego dzieła. Oni nie mieli szczęścia w życiu, Aglovale’u. Dlatego całą moją nadzieję pokładam w tobie. – Muszę to przemyśleć. – Bardzo słusznie. Nie podejmuj decyzji pochopnie. Mną się nie przejmuj, rób, co uznasz za stosowne, pamiętając, że jesteś Pellinorem – a jestem pewien, że postąpisz słusznie. Teraz opowiedz mi, proszę, o swoich przygodach w pogoni za Świętym Graalem. Na jeden wieczór zapomnij o Orknejach. Aglovale westchnął ciężko i rzekł: – Nie miałem żadnych przygód w związku z Graalem, lecz wyprawa ta kosztowała mnie życie siostry. A może i brata. – Siostra twoja nie żyje? Biedny chłopcze! Myślałem, że jest bezpieczna w klasztorze! – Znaleziono ją martwą na dnie łodzi. – Martwa w łodzi! – W zaczarowanej łodzi. Trzymała w ręku długi list o Świętym Graalu i moim bracie Percym. – Może sprawiamy ci ból naszymi pytaniami? – Nie, przeciwnie: ja chcę o tym mówić. Został mi jeszcze brat Dornar, a co do Percy’ego, to podobno odznaczył się wielką walecznością. – A czegóż to dokonał Sir Percival? – Najlepiej powiem Waszym Wysokościom, co było w liście. Od początku. Jak zapewne wiecie, Percy najbardziej z nas wszystkich wdał się w tatusia. Był łagodny, pokorny, trochę roztargniony i nieśmiały. Kiedy napotkał Borsa płynącego magiczną barką, speszył się wielce – tak przynajmniej stało w liście. Był świeżo pasowanym rycerzem, jak Galahad. Zawsze dziwiłem się, jak bardzo on i tatuś są do siebie podobni. Obaj przepadali za zwierzętami i umieli się z nimi obchodzić. Tatuś miał swoją Bestię Dyżurną, a Percy, odkąd wyprowadził się z domu, żył w doskonałej komitywie z lwami. Odznaczał się ponadto łatwowiernością i prostotą ducha. Dużo później, gdy już we trzech płynęli czarodziejską barką, próbowali wyciągnąć z pochwy zaklęty miecz. Percy spróbował pierwszy. Oczywiście nie udało mu się, gdyż wiadomo było, że wszystkie takie zadania zarezerwowane są dla Galahada, ale mój brat strasznie się zdumiał i powiedział: „No nie! Taki wstyd!”. No, mniejsza z tym, niepotrzebnie wyprzedzam opowieść. W liście stało napisane, że Percy opuścił zamek Vagon wraz z Lancelotem i jechali razem, aż spotkali Galahada. Starli się z nim na kopie i Galahad obydwu strącił z koni. Potem Percy pożegnał Lancelota i udał się do pustelni, gdzie przystąpił do spowiedzi. Pustelnik dał mu radę, aby jechał w ślad za Galahadem do zamku Goothe albo Carbonek, ale żeby już nigdy z nim nie walczył. Rada była po myśli Percy’ego, gdyż od pierwszej chwili nabrał podziwu i uwielbienia dla Galahada. Pogalopował do zamku Carbonek. Przedzierając się przez puszczę, usłyszał bicie zegara na wieży opactwa – tam właśnie zetknął się z Królem Evelakiem, który miał coś około czterystu lat. Wolę pominąć wątek Evelaka, bo nie bardzo go rozumiem. Staruszek, zdaje mi się, nie może umrzeć, dopóki nie zostanie znaleziony Święty Graal – czy coś w tym rodzaju. Ale w całą historię wmieszany jest jeszcze Król Pelles, i w ogóle ta część listu jest dla mnie jakaś niejasna. Wracając do Percy’ego, w Carbonek miał zajście z ośmioma rycerzami i dwudziestoma zbrojnymi, którzy go napadli, lecz uratował go Galahad we własnej osobie. Niestety, koń padł pod Percym, a Galahad odjechał pospiesznie, nie zamieniwszy z nim ani słowa. – Rozumiem – skorzystał z chwili pauzy Lionel – że można być świętym i niezwyciężonym, i nie mam za złe Galahadowi jego dziewictwa, ale chyba nie zawadziłoby być przy okazji trochę ludzkim? Nie chcę się czepiać, ale, prawdę mówiąc, złość mnie bierze na tego młodzika. Nie mógł przynajmniej powiedzieć „dzień dobry”, albo cokolwiek? Czy to wypada, uratować gościowi życie i odjechać bez słowa, zadzierając nosa? Artur powstrzymał się od komentarza, a Aglovale po chwili kontynuował opowieść. – Percy, w myśl zalecenia pustelnika, usiłował dopędzić Galahada pieszo, ale Galahad jechał bardzo szybko, więc biedny Percy tylko wołał za nim: „Hop, hop!”. Z trudem udało mu się pożyczyć konia; w końcu wylądował na szkapinie jakiegoś giermka i puścił się w pogoń za Galahadem. Niestety, ledwie ruszył, wyrósł przed nim rycerz, który strącił biedaka z grzbietu szkapy – jak widać, nikt z naszej rodziny nie celuje w stylu heroicznym – i Percy znów znalazł się na ziemi, ani odrobinę bliżej Galahada. W tym momencie zjawiła się dama – jak się potem okazało, był to elf, i to niezbyt sympatyczny – i zaczęła wypytywać Percy’ego, co robi. Percy jej na to: „Nie robię nic dobrego, ani nic złego, a bo co?”. Wówczas dama pożyczyła mu czarnego rumaka, który ostatecznie okazał się diabłem i znikł dość efektownie, kiedy Percy przeżegnał się do wieczornej modlitwy. Było to w miejscu pustynnym, gdzie Percy właśnie zaskarbił sobie względy lwa, ratując go przed żmiją. Percy, jak już wspomniałem, zawsze miał słabość do istot niższych. Niebawem znów napatoczyła mu się dama, że palce lizać, z koszykiem piknikowym, i zaprosiła Percy’ego do obiadu. A że był głodny – pustynia, i tak dalej – a przy tym nienawykły do alkoholu, wkrótce poczuł się wprost szampańsko: miał nieco w czubie, zaśmiewał się głośno i z ożywieniem plótł trzy po trzy, a w pewnej chwili zapytał damę, czy... no, wiadomo. Dama nie była od tego i wszystko szło gładziutko w dobrą stronę, gdy – na szczęście – dosłownie w ostatnim momencie, Percy zerknął przypadkiem na krzyż zdobiący rękojeść jego miecza. Miecz leżał obok, na ziemi. Percy przeżegnał się odruchowo – i natychmiast namiot damy przekręcił się do góry nogami, a ona sama odpłynęła łodzią, rycząc dziko i pomstując. Woda za nią płonęła. Nazajutrz rano Percy tak się wstydził i tak okropnie bolała go głowa, że za karę sam zadał sobie mieczem cios w udo. Potem zjawiła się magiczna barka, z Borsem na pokładzie, i we dwóch pożeglowali w nieznane. Ginewra, wysłuchawszy opowieści, rzekła: – Jeżeli owa święta barka miała za zadanie dowieźć podróżnych do Świętego Graala, to nic dziwnego, że płynął nią Bors. Wiadomo nam, że rycerz ten przeszedł pomyślnie bardzo ciężkie próby. Ale czemu Percival? Nie chcę nikogo obrazić, Sir Aglovale’u, ale twój brat właściwie niczego wielkiego nie dokonał. – Zachował siebie – wyjaśnił jej Artur. – Jest równie czysty jak Bors, nawet czyściejszy. Jest doskonale niewinny. Bóg zaprasza do siebie cierpiące dziatki. – Dla mnie to niejasne. Artur się zniecierpliwił. – Jeśli Pan Bóg jest litościwy, to może czasami pozwolić człowiekowi dostać się do nieba przypadkiem, zamiast kazać mu się, jak zawsze, mozolnie wspinać. Streszczaj dalej list, Sir Aglovale’u. – W tym momencie do akcji wkracza moja siostra. Była, jak wiecie, zakonnicą. Gdy siostry obcinały jej włosy, miały widzenie i otrzymały polecenie przechowania włosów mojej siostry w szkatule. Siostra była niewiastą uczoną, powołaną do dalszych studiów religijnych. W chwili gdy Percy z Borsem wstąpili na pokład barki, moja siostra miała w klasztorze nowe widzenie i otrzymała nakaz wykonania pewnych czynności. Pierwszą z nich było odszukanie Sir Galahada. Galahad, pokonawszy Sir Gawaine’a, spędzał noc w pustelni niedaleko zamku Carbonek i tam go właśnie odnalazła moja siostra. Kazała mu wstać, przywdziać zbroję i razem pognali konno nad Morze Koliba: tam, na tyłach potężnego zamczyska, czekała na nich błogosławiona barka, z Borsem i Percym na pokładzie. Popłynęli nią we czworo aż do miejsca między dwiema wyniosłymi skałami, gdzie na wezbranej fali oczekiwała ich druga barka. Początkowo wahali się, czy na nią wsiąść, gdyż napis na burcie ostrzegał, że na pokład mogą wejść tylko ludzie niezachwianej wiary. Pierwszy śmiało wstąpił na barkę Galahad. Reszta za nim. Znaleźli wspaniałe łoże, a na nim jedwabną koronę i miecz częściowo wysunięty z pochwy. Był to miecz Króla Dawida. Poza tym leżały tam trzy magiczne wrzeciona, wykonane z Rajskiego Drzewa, i dwa pośledniejsze miecze, dla Percy’ego i Borsa. Miecz główny przeznaczony był, rzecz jasna, dla Galahada. Rękojeść miecza, wykonaną z żeber dwóch bestii o imionach Kalidon i Ertanax, zdobił przecudny kamień, pochwa zrobiona była ze skóry węża, a jedna strona ostrza miała barwę krwi. Ale wieszało się owo cudo na zwykłym konopnym sznurku. – Moja siostra chwyciła za wrzeciona – kontynuował Aglovale – i zaraz utkała dla miecza nowy pas, z własnych włosów, które zgodnie z instrukcją otrzymaną podczas widzenia, przywiozła w szkatule. Opowiedziała im znaną sobie ze studiów historię miecza, a także wrzecion sporządzonych z drewna doskonale jednolitej barwy. Następnie przytroczyła miecz do pasa Galahada. Jako dziewica, przypięła miecz dziewiczemu rycerzowi, na pasie utkanym z własnych włosów. Powrócili na pokład pierwszej barki i odpłynęli w kierunku Carlisle. Po drodze do Carlisle uratowali starszego szlachcica, którego źli ludzie więzili w zamczysku. Wielu złych padło przy tym w walce, więc Bors i Percy bardzo się zmartwili, ale Galahad im wyjaśnił, że słusznie jest zabijać osoby nie ochrzczone, którymi tamci, jak się okazało, byli. Starzec z zamku poprosił o przywilej dokonania żywota na ramieniu Galahada i Galahad łaskawie się zgodził. – W Carlisle trafili do kolejnego zamku – snuł opowieść Aglovale. – Należał on do damy chorej na odrę. Lekarze powiedzieli chorej, że jedynym dla niej ratunkiem jest kąpiel we krwi dziewicy z królewskiego rodu. Więc każdej napotkanej kobiecie upuszczano krwi. Moja siostra pasowała im jak ulał. Trzej rycerze przez cały dzień walczyli, aby ją uratować, ale pod wieczór wyjaśniono im sens rytuału i siostra moja rzekła: „Lepsza jedna krzywda, niż dwie”. Wyraziła zgodę na oddanie krwi, czym automatycznie powstrzymała walkę, a nazajutrz rano lekarze dokonali operacji. Siostra pobłogosławiła chirurgów, wyraziła wolę, aby jej ciało, z listem w dłoni, odprawiono magiczną łodzią, a potem zmarła w trakcie operacji. Sir Aglovale raz jeszcze zaszedł do Króla, kiedy udawał się na górę na spoczynek, po odebraniu kondolencji i gratulacji. W sali tronowej panował już półmrok. Klejnoty światła zniknęły wraz ze słońcem. – Czy Wasza Miłość – przemówił nieśmiało – zechce poprosić Orknejów, aby jutro spożyli ze mną obiad? Artur przyjrzał mu się uważnie w półmroku i szeroki uśmiech okrasił jego królewskie oblicze. Gdy ucałował Aglovale’a, w zmarszczkę uśmiechu potoczyła się łza. – A więc znów mogę kochać Pellinore’a – rzekł Król. ROZDZIAŁ XXXI Nadal nie było żadnych wieści o wielkim Dulacu. Jego imię nabrało mocy czarnoksięskiej i wszędzie, gdzie zabrzmiało, rozgrzewało serca – zwłaszcza kobiece. Otaczała go sława mistrza i taki sam podziw, z jakim on sam w szczenięcych latach spoglądał na wujaszka Dapa. Jeżeli pobierałeś lekcje szybownictwa, muzyki lub szermierki u wielkich mistrzów, przypomnij sobie własnego nauczyciela, a pojmiesz, jak mieszkańcy Camelotu myśleli o Lancelocie. Gotowi byli oddać życie za niego – za jego mistrzostwo. A Lancelota nie było. Ci, którzy ocaleli, stopniowo powracali do zamku. Palomides – już ochrzczony, śmiertelnie znudzony Bestią Dyżurną i postarzały od przeciągającej się poetyckiej szermierki z Sir Tristanem o względy Pięknej Izoldy; Sir Grummore Grummursum, łysy jak kolano, bliski osiemdziesiątki, dotknięty podagrą, a jednak nadal skory do wojaczki; Kay, zawsze czujny i cięty w języku; Sir Dinadan, drwiący z własnych porażek, mimo zmęczenia, które kleiło mu powieki; nawet stary Sir Ector z Puszczy Dzikiej, lat osiemdziesiąt pięć, przykuśtykał mężnie, choć chwiejnie. Nieśli ręce na temblakach i najświeższe plotki ze świata. Wedle jednej z tych plotek Galahad, Bors, drugi Ector i zakonnica uczestniczyli w cudownej Mszy Świętej – mszę celebrował baranek, ministrantami zaś byli: człowiek, lew, orzeł i wół. Po mszy celebrant opuścił świątynię, przenikając przez postać baranka na jednym z witraży i nie tłukąc przy tym szkła – co było symbolem niepokalanego poczęcia. Ktoś inny opowiadał, jak bezlitośnie rozprawił się Galahad z diabłem w grobowcu, jak ostudził źródło wszeteczeństwa i jak obrócił w gruzy zamek damy dotkniętej ospą. Wracający do Camelotu rycerze w pordzewiałych zbrojach, z pogiętymi tarczami, podobno widywali po drodze Lancelota. Jedni wspominali o zbrojnym brzydalu, modlącym się pod krzyżem na rozstajach, inni o wędrowcu ze strudzonym obliczem, śpiącym z głową wspartą na tarczy, jeszcze inni – o wydarzeniach nie do wiary: o Lancelocie wysadzonym z siodła, pobitym, błagającym na klęczkach pardonu. Artur wypytywał, słał posłańców na wszystkie strony i codziennie pamiętał o Lancelocie w modlitwie. Ginewra popadła w niebezpieczny stan psychiczny: była o krok od powiedzenia lub zrobienia czegoś, co skompromitowałoby i ją, i kochanka. Mordred i Agravaine, którzy wrócili z misji w pierwszej grupie, obserwowali ją więc czujnie i czekali, kiedy się zdradzi. Zastygli jak Lord Burleigh na naradach dworu Królowej Elżbiety, albo jak kot obserwujący z ukrycia mysią dziurę: czujni, w każdej chwili gotowi do akcji. Zaczęły krążyć plotki o śmierci Lancelota. Miał rzekomo zginąć u brodu rzeki z ręki czarnego rycerza. Miał walczyć na kopie z rodzonym synem, który mu skręcił kark. Miał na nowo zwariować po przegranej z synem i konno pognać na oślep w nieznane. Miał zostać obłupiony ze zbroi przez tajemniczego rycerza. Miała go pożreć dzika bestia. Miał walczyć z dwustu pięćdziesięcioma rycerzami naraz, zostać pojmany i powieszony. Wielu twierdziło, że Orknejowie zamordowali go we śnie i pogrzebali pod kupą liści. Rycerze wracali na zamek po dwóch, po trzech, czasami pojedynczo, nieraz mijało kilka dni i nikt nie przyjeżdżał. Lista zaginionych, uzupełniana na bieżąco przez Sir Bedivere’a, zamieniała się pomału w listę poległych, w miarę jak zaginieni wracali półżywi lub potwierdzano ich śmierć. W szeptach na temat Lancelota coraz częściej pobrzmiewał ton nekrologu. Kochali go prawie wszyscy, więc o jego śmierci mówiono szeptem, z obawy, by głośniejsze słowo nie uczyniło jej niezbitym faktem. Szeptano także o jego dobroci, o niepowtarzalnych rysach jego twarzy, o ciosie, jaki zadał temu czy owemu, o nadzwyczajnej zwinności w walce. Niejeden paź, niejedna podkuchenna, przez żywą pamięć o sowitym datku na Boże Narodzenie, zasypiali na mokrych od łez poduszkach, choć przecież nawet nie liczyli na to, że wielki wódz pamięta ich imiona. Kay zaskoczył wszystkich, gdy, pociągając nosem, złożył publiczne oświadczenie, że jest niegodnym łotrem, po czym pospiesznie opuścił salę, siąkając w chusteczkę. Na dworze Króla Artura rosło napięcie i pogłębiał się nastrój przygnębienia. Lancelot wrócił w czas wielkiej ulewy, przemoczony do ostatniej nitki i jakby mniejszy. Wiódł za sobą wynędzniałą białą chabetę, niezdolną już nawet do truchtu. Sterczące żebra szkapy bielały dramatycznie na tle skłębionych, czarnych, jesiennych chmur. Musiały chyba zadziałać jakieś czary – zbiorowa telepatia, intuicja – bo cały mur zamkowy, wszystkie baszty i most zwodzony wielkiej bramy zaroiły się oczekującym ludem. Ludzie czekali, pokazując sobie palcami horyzont, na długo zanim Lancelot się ukazał. Gdy dostrzeżono małą, zmęczoną figurkę, wyłaniającą się spomiędzy drzew odległego lasu, wśród ludu podniósł się szum. Wszyscy poznali, że to Lancelot, w szkarłatnym płaszczu, z białym koniem. Żywy. Nie padło jeszcze ani jedno słowo, a wszyscy znali już jego przygody. Artur biegał jak w ukropie, zaganiał wszystkich do zamku, kazał opróżnić mury i dać rycerzowi szansę spokojnego wejścia do domu. Kiedy postać się przybliżyła, na barbakanie nie było już nikogo. Wielka brama stała otworem i czekał w niej jedynie wujaszek Dap, zgarbiony i posiwiały, gotów po dawnemu odebrać i odprowadzić konia. Setki oczu śledziły zza firanek moment, w którym strudzony rycerz przekazał cugle staremu giermkowi. Wszyscy widzieli, jak stoi z pochyloną głową, której nie uniósł od chwili powrotu, jak odwraca się i powolnym krokiem zmierza do swej komnaty. Zniknął w czeluści krętych schodów. W dwie godziny później przed Królem stawił się wujaszek Dap. Rozebrał był Lancelota i ułożył go do snu. Mówił, że pod szkarłatnym płaszczem Lancelot nosi delikatną białą koszulę, pod nią zaś – straszliwą włosiennicę. Sir Lancelot przysłał wujaszka Dapa z wiadomością, że jest zmęczony i prosi Króla o wybaczenie, że pojawi się przed nim dopiero nazajutrz. Tymczasem, by nie odwlekać chwili ujawnienia ważkiej wieści, wujaszek Dap miał donieść Królowi, że Święty Graal został odnaleziony. Znaleźli go Galahad, Percival i Bors, którzy, wioząc ciało zmarłej siostry Percivala, udali się do Sarras w Babilonii. Graala nie wolno im było przywieźć do zamku Camelot. Bors niebawem powróci – głosił komunikat – lecz pozostali nie wrócą już nigdy. ROZDZIAŁ XXXII Ginewra wystroiła się na tę okazję aż do przesady. W dodatku niepotrzebnie się umalowała, i to nieumiejętnie. Miała czterdzieści dwa lata. Ujrzawszy ją przy stole, z Arturem u boku, Lancelot poczuł gwałtowny przypływ miłości. Była to ta sama stara miłość, do dwudziestoletniej dziewczyny, stojącej dumnie przed tronem wobec gromady jeńców – tyle że teraz dziewczyna stała w jarmarcznym rynsztunku kiepskiego makijażu i papuzich jedwabi, którymi próbowała oszukać nieubłagane prawo czasu. Lancelot mimo wszystko dostrzegł w niej subtelnego ducha niewinnej młodości, pochwyconego podstępnie w pułapkę, w którą młodość wpaść w końcu musi i w której młode ciało powoli, zdradziecko butwieje. Głupia kokieteria Ginewry nie wydała się Lancelotowi wulgarna, lecz wzruszająca. W groteskowej postaci wciąż tkwiła dziewczyna, piękna i pociągająca za kruszącą się barykadą różu. Ginewra nieudolnie protestowała: nie dam się pokonać! Pod śmieszną kokieterią, pod nieskromnym strojem, kryło się jakże ludzkie wołanie o ratunek. Zdumione młode oczy mówiły: to przecież ja! Jestem tam, w środku! Co się ze mną stało? Nie poddam się. Gdzieś w głębi duszy Ginewra wiedziała, że puder ją ośmiesza. Była wściekła z tego powodu i dlatego próbowała przyciągnąć kochanka samymi oczami. Jej oczy błagały: nie patrz na resztę! Patrz na mnie. Ja jestem tutaj, w oczach. Ujrzyj mnie w tym więzieniu i pomóż mi się z niego wydostać! Tymczasem reszta jej osoby przekonywała Lancelota: nie jestem stara, to tylko złudzenie. Jestem pięknie umalowana, czy widzisz? Poruszam się jak młoda panna. Pokonam przepotężną armię starości. Lancelot zaś widział przed sobą tylko duszę – duszę wydanego na stracenie, niewinnego dziecięcia, broniącego pozycji nie do obrony za pomocą żałosnego oręża farby do włosów i krzykliwych jedwabi, którym – po co? czegóż się obawiała? – chciała mu się przypodobać. Widział: Zawziętą, drobną piąstkę, Co wygraża chmurom, Dumę niezłomną, postać tragiczną W zapasach z Siłą ponurą. – Czy wypocząłeś? – spytał Artur. – Jak się czujesz? – Twój widok wielce nas raduje – rzekła Ginewra. – Ogromnie się cieszymy, żeś wrócił. Stał przed nimi człowiek pogodzony z losem – mędrzec, jakiego Kipling opisał w postaci Kima. Nowy Lancelot był samym milczeniem i uwagą. Zstąpił ku nim z wyżyn własnego ducha. Lancelot przemówił: – Wypocząłem, dziękuję Waszym Miłościom. Zapewne pragną Wasze Miłości usłyszeć o Graalu. Król odrzekł na to: – Z wielkim wstydem przyznaję, że zachowałem się samolubnie: wyprosiłem wszystkich z sali. Spiszemy twą opowieść i wyślemy do Salisbury. Najpierw jednak chcieliśmy ją usłyszeć z twoich ust, bez świadków i bez przerywania. – Czy nie jesteś zanadto zmęczony, aby opowiadać? Lancelot z uśmiechem ujął ich za ręce. – Niewiele mam do opowiadania – wyznał. – Przecież to nie ja odnalazłem Świętego Graala. – Siądź i zaspokój głód. Opowiesz nam wszystko, gdy zjesz. Bardzo zeszczuplałeś. – Czego się napijesz? Miodu z korzeniami czy wina gruszkowego? – Ostatnio nie pijam alkoholu. Dzięki. Jadł, a Król i Królowa obserwowali go z obu stron. Nim zdążył sięgnąć po solniczkę – już mu ją podawali, na wyprzódki. Dowcipkował i śmiał się z ich uroczystych min, które wprawiały go w zakłopotanie. Żeby ich nieco rozweselić, udał nawet, że chce ochlapać Artura wodą z filiżanki. – Macie ochotę na moje relikwie? – zażartował. – Możecie sobie wziąć po jednym bucie. Oba są nieźle zdeptane. – Nie czas na żarty, Lancelocie. Rozumiem, że na własne oczy widziałeś Świętego Graala. – Nawet jeśli to prawda, to jeszcze nie powód, żeby mi z uniżeniem podawać sól. Oni jednak nie odrywali od niego zachwyconych oczu. – Proszę, zrozumcie wreszcie – błagał Lancelot – że to Galahad i jego towarzysze dostąpili zaszczytu znalezienia Graala. Ja nie byłem tego godzien. Byłoby rzeczą niestosowną, a dla mnie bolesną, gdybyście mi okazywali zbytnią cześć. Ilu rycerzy powróciło? – Połowa – odparł Artur. – Wysłuchaliśmy już ich opowieści. – A zatem wiecie więcej niż ja. – Wiemy jedynie to, że mordercy i ci, co odmówili spowiedzi, zostali zawróceni z drogi. Mówisz, że Galahad, Bors i Percival dostąpili Graala. Wiadomo nam skądinąd, że Galahad i Percival zachowali czystość, a Bors, choć złamał celibat, okazał się pierwszej klasy teologiem. Przypuszczam zatem, że Bors dostąpił wyróżnienia za wierność dogmatom, a Percival za niewinność. Co się natomiast tyczy Galahada, to wiem niewiele, poza tym, że nikt go nie lubi. – Nie lubią go? – Podobno jest nieludzki. Lancelot przyjrzał się uważnie pucharowi. – To prawda, jest nieludzki – powiedział wreszcie. – Ale dlaczego miałby być ludzki? Czy anioły mają być ludzkie? – Nie bardzo cię rozumiem. – Czy uważasz, że Archanioł Michał, gdyby tu teraz stanął, powitałby nas słowami: „Piękny dzionek, nieprawdaż? Może wypiją państwo po szklaneczce whisky?”. – Nie sądzę. – A widzisz. Nie poczytaj mi za złe tego, co teraz powiem, Arturze. Musisz pamiętać, że przebywałem daleko, w miejscach dziwnych i odosobnionych, nieraz zupełnie sam płynąłem łodzią i nie towarzyszył mi nikt prócz Boga i huczącego morza. Czy wiesz, że odkąd wróciłem do ludzi, mam wrażenie, że popadam w obłęd? Nie od bezmiaru morza, lecz od ludzi. Gdy ludzie mnie otaczają, wszystko, co zdobyłem, wymyka mi się z rąk. Wiele z tego, co mówisz ty i Jenny – nawet ona – wydaje mi się zbyteczne: dziwne, puste dźwięki. Wiesz, co mam na myśli: te wszystkie „Jak się masz?”, „Siadaj, proszę”, „Piękny dzień, nieprawdaż?”. Cóż to ma za znaczenie? Ludzie stanowczo za dużo gadają. Tam, gdzie przebywałem i gdzie teraz przebywa Galahad, „dobre maniery” są zwykłą stratą czasu. Maniery są potrzebne tylko między ludźmi, służą do utrzymania w ryzach spraw banalnych. Dobre maniery, jak głosi przysłowie, czynią człowieka. Ale nie Boga. Teraz rozumiesz, dlaczego Galahad mógł się wydawać nieludzki, wyzuty z dobrych manier i tak dalej – był taki w oczach ludzi kłębiących się wokół niego i gadających nieustannie. Galahad duchem przebywał z dala od nich, na bezludnej wyspie, mając za towarzyszy milczenie i wieczność. – Zrozumiałem. – Nie myśl, że jestem gburem, chociaż tak mówię. Staram się objaśnić pewien szczególny stan ducha. Gdybyś odwiedził Czyściec Świętego Patryka, sam wiedziałbyś, co mam na myśli. Po wyjściu stamtąd ludzie zdają się śmieszni i żałośni. – Rozumiem cię. Rozumiem też Galahada. – To był uroczy człowiek, wierzcie mi. Wiem, bo spędziłem z nim długi czas na barce. Co wcale nie oznacza, że kłanialiśmy się sobie uprzejmie na każdym kroku. – Szczególnie nie lubili go ci z moich rycerzy, którzy dbają wyłącznie o sprawy ziemskie. Teraz wiem, dlaczego. Ale czekamy na twoją historię, Lancelocie. – Właśnie, Lance. Opowiedz nam o sobie. Daj pokój aniołom. – Tak chyba będzie najlepiej – uśmiechnął się Sir Lancelot. – Zwłaszcza, że nie było mi dane spotkać żadnego anioła osobiście. – Mów zatem. – Gdy opuściłem zamek Vagon – zaczął swoją opowieść wódz naczelny – przyszło mi do głowy, żeby rozpocząć poszukiwania od zamku Króla Pellesa... Przerwał, widząc że Ginewra poruszyła się niespokojnie. – Do zamku jednak nie wszedłem – uspokoił ją – ponieważ miałem wypadek. Spotkało mnie coś, czego nie przewidziałem w swoich rachubach, coś, co kazało mi zmienić marszrutę. – Cóż to był za wypadek? – Właściwie nie wypadek, a pierwsze ostrzeżenie, które wspominam z wdzięcznością. Z góry uprzedzam, że zamierzam wiele mówić o Bogu, wymieniając imię, które oburza bluźnierców, tak jak zwrot „niech cię diabli” oburza pobożnych. – Uznaj nas za pobożnych – rzekł Król. – I opowiadaj o wypadku. – Jechałem z Sir Percivalem. Nagle natknęliśmy się na mojego syna. Ten w pierwszym starciu wysadził mnie z siodła – mój rodzony syn! – Atak z zaskoczenia – wytłumaczył pospiesznie Artur. – Nie. Walczyliśmy zgodnie z regułami. – To oczywiste, że nie chciałeś pokonać syna. – Chciałem go pokonać. – Każdy ma czasem pecha – wtrąciła Ginewra. – Walczyłem z Galahadem według swoich najlepszych umiejętności. On jednak po mistrzowsku strącił mnie z konia. Powiem więcej – dodał po chwili z szerokim uśmiechem – był pierwszym i jedynym, któremu się to udało. W pierwszej chwili po wylądowaniu na ziemi poczułem, pamiętam, tylko niepomierne zdziwienie. Dopiero potem doszły inne emocje. – Co uczyniłeś? – Leżałem na ziemi. Galahad bez słowa stał nade mną, a raczej siedział na koniu. Nagle zjawiła się kobieta, mieszkanka pustelni, nieopodal której walczyliśmy. Dygnęła i rzekła: „Szczęść ci Boże, najlepszy rycerzu na świecie”. Lancelot spuścił oczy i przesunął ręką po stole, jakby wygładzał serwetę. Odchrząknął i mówił dalej: – Spojrzałem w górę, ciekaw, kto też tak do mnie przemawia. Król i Królowa wstrzymali dech. – Przekazuję wam stan mojego ducha, nie tylko suche fakty. Nie mogę zatem zachować skromności. Wiem, że jestem złym człowiekiem, ale zawsze byłem dobrym szermierzem. Stanowiło to dla mnie, złego człowieka, pewną pociechę; przyjemnie było od czasu do czasu pomyśleć, że jest się najlepszym rycerzem na świecie. – No i co dalej? – Kobieta wcale nie mówiła do mnie. Słuchacze w milczeniu trawili rewelację, obserwując drżenie w prawym kąciku ust Sir Lancelota. – Do Galahada? – Właśnie – rzekł Lancelot. – Mnie potraktowała jak powietrze, patrzyła tylko na Galahada. Ten zaś natychmiast się oddalił. Kobieta też sobie poszła. – Jak śmiała tak się odezwać! – oburzył się Król. – Toż to podła zniewaga! Zasłużyła na chłostę! – Przecież powiedziała prawdę! – Ale jak śmiała wyrzec ją z rozmysłem w twojej obecności! – zawołała wzburzona Ginewra. – Poza tym, jeden upadek. – Powtórzyła to, co Bóg jej podpowiedział. Ja tego w owym czasie nie pojąłem... Dziś – dodał po chwili skruszonym tonem – jestem znacznie bliższy świętości. Jednak wówczas nie mogłem tego znieść. Czułem się, jakby mi zrabowano najcenniejszą własność, a jednocześnie wiedziałem doskonale, że kobieta powiedziała oczywistą prawdę. Zdawało mi się, że skruszyła jedyny ocalały fragment mego serca. Pożegnałem Percivala, gdyż chciałem pozostać sam na sam z cierpieniem, jak ranny zwierz. Percival proponował jakąś akcję, ale powiedziałem mu: „Rób, co chcesz” i odjechałem z ciężkim sercem, na oślep, na przełaj, szukając miejsca, gdzie mógłbym w spokoju opłakiwać złamane serce. Błąkałem się długo, aż trafiłem do kaplicy. Zdawało mi się, że na nowo ogarnia mnie szaleństwo. Widzisz, Arturze, sława rycerska była mi swoistą rekompensatą za liczne kłopoty i troski, które wciąż mnie trapiły; kiedy ją utraciłem, czułem, że już nic mi nie pozostało. – Ależ pozostało! Wciąż jesteś najwspanialszym rycerzem na świecie. – Zabawna rzecz: ta kaplica stała otworem, a mimo to nie mogłem do niej wejść. Nie wiem, czy to z powodu licznych grzechów, czy brzemienia żalu, dość, że nie mogłem wejść do środka. Usnąłem więc na zewnątrz, na tarczy, i przyśnił mi się rycerz, który zabrał mi hełm, miecz i konia. Chciałem się obudzić, lecz nie mogłem. Ograbiono mnie ze wszystkiego, co czyni rycerza, a ja nie mogłem się obudzić, gdyż serce miałem ociężałe od gorzkich myśli. Głos wewnętrzny oznajmił mi koniec rycerskiej sławy, aleja się przeciwko niemu buntowałem; dlatego właśnie, gdy się obudziłem, nie miałem ani hełmu, ani miecza, ani konia. – Arturze, muszę ci wytłumaczyć zdarzenia owej nocy – ciągnął Lancelot – bo inaczej nie zrozumiesz nic z dalszego ciągu mojej opowieści. Dzieciństwo, zamiast ganiania za motylkami, spędziłem na mozolnych przygotowaniach do roli twego pierwszego rycerza. W późniejszych latach uczyniłem wiele zła, lecz zawsze miałem jedno pocieszenie: pyszniłem się w duchu, wiedząc, że uchodzę za pierwszego wśród równych. Dziś wiem, że było to uczucie podłe. Ale nie miałem innych powodów do dumy. Straciłem swoje Niezłomne Słowo i moc czynienia cudów, a noc, o której teraz opowiadam, pozbawiła mnie resztek rycerskiej sławy. Gdy obudziwszy się, stwierdziłem, że niczego nie mam, wpadłem w rozpacz. Wstyd się przyznać, ale płakałem i przeklinałem. Właśnie wtedy zaczął się we mnie dokonywać przełom. – Mój biedny Lance. – Przeciwnie: nic lepszego nie mogło mnie spotkać. Rankiem usłyszałem śpiew ptaków i to mnie rozweseliło. Zabawna rzecz – doświadczyć pociechy za sprawą gromady ptasząt. W dzieciństwie nigdy nie miałem czasu na podglądanie ptasich gniazd. Ty, Arturze, z pewnością wiedziałbyś, co to za ptaki, ale ja zupełnie nie znam się na przyrodzie. Jeden był malutki, machnął ogonkiem w locie i spojrzał na mnie. Nie mógł być większy niż kółko u ostrogi. – Pewnie mysikrólik. – Powiedzmy, że mysikrólik. Pokażesz mi jutro, jak taki ptaszek wygląda? Dzięki ptakom zrozumiałem to, czego moje mroczne serce samo pojąć nie umiało: że przyjdzie mi ponieść karę tylko i wyłącznie z powodu własnej natury. Wszystko, co przeżywają ptaki, jest zgodne z naturą ptaka. Ptaki pokazały mi, że świat jest piękny, jeśli samemu jest się pięknym, i że nie można otrzymać niczego, jeśli nie daje się niczego innym. Należy jednak dawać nie z chęci otrzymania czegoś w zamian. Gdy to pojąłem, bez trudu pogodziłem się z porażką z ręki Galahada, a także z utratą zbroi. W przypływie dobrego natchnienia pobiegłem szukać spowiednika, chcąc oczyścić się ze złości i win. – Wszyscy rycerze, którzy dostąpili Graala odczuli przedtem potrzebę spowiedzi – zauważył Artur. – Ja się i wcześniej spowiadałem, ale źle. Większość życia przeżyłem w grzechu śmiertelnym. Tym razem jednak wyznałem wszystko. – Wszystko? – upewniła się Królowa. – Tak, wszystko. Widzisz, Arturze, ja latami nosiłem na sumieniu grzech, sądząc, że nie wolno mi wyznać go przed ludźmi... – Z pewnością nie ma ptrzeby wyjawiać go przed nami – wtrąciła pospiesznie Królowa – skoro jest dla ciebie taki bolesny. Nie jesteśmy wszak spowiednikami. Wystarczy, że powiedziałeś całą prawdę księdzu. – Tak, dajmy jej spokój – poparł małżonkę Król. – Urodziła ci w końcu wspaniałego syna, który podobno znalazł Świętego Graala. Miał na myśli, rzecz jasna, Elaine. Lancelot w nagłym przypływie rozpaczy spojrzał najpierw na Króla, potem na Królową, i bezsilnie zacisnął pięści. Wszyscy troje wstrzymali oddech. – Wyspowiadałem się – rzekł krótko Lancelot i słuchacze odetchnęli z ulgą. W głosie Lancelota czuło się jednak ciężar ołowiu. – Otrzymałem pokutę. Zamilkł, wciąż pełen wątpliwości, w niejasnym przeczuciu, że znalazł się na rozstajach własnego żywota. Oto nadszedł ostatni moment, w którym można było odsłonić prawdę przed królem-przyjacielem. Wiedzieli o tym wszyscy troje. Ale Ginewra powstrzymała Lancelota, była to również jej tajemnica. – Za pokutę – podjął przerwany wątek Lancelot, w poczuciu nieodwracalnej klęski – miałem przywdziać włosiennicę zmarłego zakonnika. Nie wolno mi było spożywać mięsa ani wina i musiałem co dzień uczestniczyć w mszy świętej. Po trzech dniach pożegnałem księdza i udałem się konno pod krzyż, w pobliże tego miejsca, gdzie straciłem oręż. Ksiądz pożyczył mi jaki taki rynsztunek bojowy. Noc przespałem pod krzyżem, i znów miałem sen: nad ranem rycerz, który skradł mi hełm, miecz i konia, wrócił i wyzwał mnie do walki. Walczyliśmy na kopie i odzyskałem swoją własność. Czy to nie dziwne? – Zapewne po spowiedzi znalazłeś się w stanie łaski i można było z powrotem powierzyć ci siłę. – I ja tak sądziłem, ale przekonasz się zaraz, jak było naprawdę. Miałem nadzieję, że skoro zrzuciłem z piersi brzemię grzechu, będzie mi dane odzyskać sławę najlepszego rycerza. Odjechałem szczęśliwy, podśpiewując nawet, i niebawem dotarłem na skraj cudnej równiny. Stał tam zamek, a wokół niego namioty, gdyż na zamku odbywał się turniej: walczyło w nim pięciuset rycerzy, czarni przeciw białym. Ponieważ biali wygrywali, postanowiłem pójść w sukurs czarnym. Chciałem spełnić dobry uczynek, pomagając słabszym. – Zamilkł na chwilę i przymknął oczy. Zarazje otworzył. – Ani się obejrzałem, jak zostałem jeńcem białych. – Pokonany po raz drugi? – Pobity i zhańbiony. Uznałem wówczas, że jestem bardziej grzeszny niż myślałem. Gdy puścili mnie wolno, odjechałem, klnąc jak poprzednim razem, a o zmroku ległem pod jabłonią i płaczem ukołysałem się do snu. – To herezja! – wykrzyknęła Królowa, która jak większość kobiet była mocna w teologii. – Skoro wyspowiadałeś się, odprawiłeś pokutę i otrzymałeś rozgrzeszenie... – Odpokutowałem za jeden grzech – odparł Lancelot – lecz zapomniałem o innym. Tej nocy pod jabłonią przyśnił mi się starzec, który rzekł do mnie: „Lancelocie, człowieku małej wiary i lichego ducha, czemuż to wola twoja tak chętnie zwraca się ku śmiertelnemu grzechowi?”. Bo ja, Jenny, przez całe życie tkwiłem w grzechu najgorszym ze wszystkich: w grzechu pychy. To pycha sprawiła, że chciałem zostać najlepszym rycerzem na świecie. Pycha kazała mi się popisywać, wspomagając słabszą stronę turniejowej walki. Jeśli wolisz, nazwij ją płochą żądzą sławy. Tak czy owak, samo przyznanie się do grzechu z... tą kobietą, nie mogło mnie uczynić dobrym człowiekiem. – I dlatego zostałeś pokonany. – Tak, poniosłem sromotną klęskę. Nazajutrz rano wyspowiadałem się u innego pustelnika. Tym razem gruntownie. Usłyszałem od niego, że w Misji Graala nie wystarczy być wstrzemięźliwym i nie zabijać. Trzeba się również wyzbyć ziemskiej pychy i wszelkiej żądzy sławy. Bóg bowiem nie życzy sobie efektownych popisów podczas misji w Jego imieniu. Musiałem wyrzec się ziemskiej chwały. I uczyniłem to. Uzyskałem rozgrzeszenie. – A potem? – Dojechałem nad rzekę Mortoise, gdzie czarny rycerz wyzwał mnie na kopie. Po raz trzeci zostałem strącony na ziemię. – Trzecia porażka! – Ale dlaczego, skoro tym razem byłeś gruntownie oczyszczony z grzechów? – załamała ręce Ginewra. Lancelot z uśmiechem położył dłoń na jej dłoni. – Jeżeli mały chłopiec nakradnie słodyczy i rodzice go za to ukarzą, może potem gorzko żałować i być bardzo grzeczny. Lecz nie upoważnia go to do dalszego podkradania słodyczy, prawda? I nie znaczy, że ma być w nagrodę częstowany słodyczami. Bóg nie ukarał mnie zwycięstwem czarnego rycerza, Bóg odmówił mi tylko nadzwyczajnej łaski zwycięstwa, której zawsze może udzielić lub nie. – Ale jakie to przykre, Lancelocie, że wyrzekłeś się sławy, nie otrzymując nic w zamian. Jako grzesznik, zawsze zwyciężałeś; czemu oczyszczony z grzechu musisz stale ponosić klęski? I dlaczego wszystko, co kochasz, obraca się przeciw tobie? Co potem uczyniłeś? – Ukląkłem, droga Jenny, nad wodą Mortoise, tam gdzie po raz trzeci padłem na ziemię, i dziękowałem Bogu za tę przygodę. ROZDZIAŁ XXXIII Artur miał dość. – Nie mogę tego słuchać! – oburzył się. – Jak można tak dręczyć porządnego rycerza i poczciwego człowieka? Cała ta historia jest jakaś niesmaczna. Co to za... – Cicho, cicho – uspokoił go Lancelot. – Jestem szczęśliwy, że wyrzekłem się miłości i sławy. I że zostałem do tego zmuszony. Pan Bóg nie zadał sobie tego trudu wobec Gawaine’a czy Lionela – wyróżnił mnie, czy zgodzicie się ze mną? – Trele-morele! – obruszył się Artur tonem dokładnie takim, jak nieco wcześniej Ginewra. Lancelot parsknął śmiechem. – To rozumiem! To jest jakiś argument. Może jednak zechcecie wysłuchać mnie do końca? Wieczorem, gdy usnąłem nad wodą Mortoise, otrzymałem we śnie polecenie wejścia na barkę. Obudziłem się. Łódź już czekała. Wkroczyłem na pokład. Unosił się tam cudny zapach, a jedzenia i dóbr wszelkich było w bród. Otrzymałem „rzeczy obfitość, jaką tylko człowiek potrafi sobie wymarzyć”. Nie potrafię, niestety, opisać łodzi – choćby dlatego, że wspomnienie o niej blaknie w mojej pamięci, gdy przebywam wśród ludzi. Zapewniam was jednak, że jej uroda nie kończyła się na cudownej woni kadzideł i miękkich atłasach. Tworzył ją także zapach smarów okrętowych i zmienne barwy morza. Czasem morze było zielone jak grube szkło i tak przejrzyste, że widać było piasek na dnie. Czasem jego powierzchnia wzdymała się leniwie, a polatujące tuż nad powierzchnią ptactwo znikało w dolinach między wałami wody. W czasie sztormu wielkie szpony fal szarpały skaliste wysepki, a cofając się, znaczyły na klifach białe ślady morskich pazurów. Nocą, kiedy morze było spokojne, widać było odbicia gwiazd w piasku na dnie. Dwie gwiazdy stały zawsze blisko siebie. Powierzchnia piasku była drobno żłobiona, jak podniebienie. Pachniało wodorostami. Poświstywał samotny wiatr. Mijałem wyspy pełne niedużych ptaszków o tęczowych dziobach; ptaszki te z daleka wyglądały jak króliki. Najprzyjemniej było zimą, gdy na wyspach zbierały się gęsi: o poranku stawały długim szeregiem i grały chórem, jak psy myśliwskie. – Nie ma sensu oburzać się na Boga za to, co mi odebrał – ciągnął w zamyśleniu Lancelot – bo potem dał mi w zamian o wiele więcej. Powtarzałem bez końca: „Mój dobry, słodki Ojcze, Jezu Chryste, radość moja jest nieopisana i przerasta wszelkie inne radości, jakich dotychczas zaznałem w swoim życiu”. Osobliwa rzecz: na barce znalazłem martwą kobietę. W ręku trzymała list, z którego dowiedziałem się, jak radzili sobie inni rycerze. Najdziwniejsze było to, że wcale nie bałem się nieboszczki. Na jej twarzy malował się taki błogi spokój, że stała mi się miłą towarzyszką podróży. Czułem, że coś nas łączy. Czym się żywiłem – nie pamiętam. Płynęliśmy tak miesiąc, nieboszczka i ja, a po miesiącu dołączył do nas Galahad. Udzielił mi swego błogosławieństwa i dał ucałować miecz. Artur spąsowiał jak indor. – Jakże to? Ty prosiłeś go o błogosławieństwo? – Naturalnie. – Ładne rzeczy! – obruszył się Artur. – W sumie płynęliśmy błogosławioną barką sześć miesięcy. Miałem okazję dobrze poznać syna, on zaś chyba nabrał do mnie sympatii. W każdym razie nie szczędził mi miłych słów. Po drodze przeżyliśmy wiele przygód ze zwierzętami zamieszkującymi dalekie wyspy. Spotkaliśmy morskie łasice, które przepięknie świstały, Galahad pokazywał mi lecące wzdłuż brzegu żurawie i ich odbicia w wodzie, które sunęły brzuchami do góry. Dowiedziałem się od niego, że rybacy mówią na kormorana „stara jędza” i że kruk żyje tak samo długo jak człowiek. Ptaki skrzeczały głośno nad naszymi głowami i często pikowały w dół, tak dla zabawy. Któregoś dnia widzieliśmy parkę wronek alpejskich – mówię wam, coś pięknego! A foki! Podpływały zwabione muzyką łodzi i gadały z nami po ludzku. Któregoś poniedziałku dopłynęliśmy do zalesionego brzegu. Z lasu wyjechał konno biały rycerz, wezwał Galahada po imieniu i kazał mu zejść na ląd. Zrozumiałem, że Galahad zostanie poprowadzony dalej na poszukiwanie Świętego Graala i zrobiło mi się żal, że nie mogę mu towarzyszyć. Pamiętacie może z czasów dziecinnych, jak przykro było nie zostać wybranym do drużyny piłkarskiej? Poczułem się podobnie, tylko sto razy gorzej. Na pożegnanie prosiłem Galahada, aby się za mnie modlił i w modlitwie prosił Boga, aby utrzymał mnie w swej służbie. Wymieniliśmy pocałunki i rozstaliśmy się. – Nie rozumiem – poskarżyła się Ginewra. – Skoro byłeś w stanie łaski, to dlaczego cię nie zabrali? – To trudna kwestia – odparł Lancelot. Oparł płasko dłonie na stole i zapatrzył się w przestrzeń między nimi. – Może miałem niewłaściwe intencje – rzekł po chwili. – Może w głębi duszy, nieświadomie, nie odczuwałem należytej skruchy... Królowa uśmiechnęła się tkliwie. – Bzdura – szepnęła i uścisnęła czule dłoń Lancelota, którą ten zaraz cofnął. – Modląc się, aby Bóg zatrzymał mnie przy sobie – powiedział – dałem dowód... – A mnie się zdaje – przerwał mu Artur – że pozwalasz sobie na luksus skrupulanckiego sumienia. – Możliwe. Tak czy owak, nie znalazłem się w gronie wybranych. Jeszcze chwilę milczał wpatrzony w falujące morze między dłońmi, wsłuchany w gdakanie gap na odległej skale... – Statek zabrał mnie z powrotem na morze – opowiadał dalej. – Zerwał się straszny wiatr. Spałem niewiele, dużo się modliłem. Błagałem Boga, abym – chociaż nie zostałem wybrany – mógł usłyszeć jakiekolwiek wieści o Świętym Graalu. W ciszy, która zaległa komnatę, wszyscy troje śledzili własne myśli. Artur rozważał przypadek wielkiego grzesznika – a przecież najlepszego z ludzi – który pokornie drepcze śladem trzech nadprzyrodzonych okazów czystości i cnoty, skazany na gorzki, beznadziejny trud. – Zabawna rzecz – przerwał milczenie Lancelot. – Ludzie, którzy nie umieją się modlić, często narzekają, że Bóg nie wysłuchuje ich próśb; za to ci, którzy potrafią, są przeciwnego zdania. Pośród szalejącego sztormu, o północy, statek dowiózł mnie na tyły zamku Carbonek. Dziwne: właśnie tam wybierałem się na samym początku podróży. Ledwie dobiłem do brzegu, zrozumiałem, że spełni się część moich marzeń. Wiedziałem, że nie mogę uczestniczyć we wszystkim, nie będąc Galahadem ani Borsem. Ci dwaj okazali mi wiele dobroci. Nadzwyczaj wiele. Na tyłach zamku panowała noc czarna jak śmierć. Przywdziałem zbroję i skierowałem się ku bramie. U podnóża schodów dwa lwy usiłowały zagrodzić mi drogę. Sięgnąłem po miecz, lecz jakaś ręka uderzyła mnie po ramieniu. Bardzo słusznie, bo głupio zrobiłem, pokładając ufność w mieczu, zamiast w Bogu. Przeżegnałem się zdrętwiałym od ciosu ramieniem i ruszyłem śmiało, a lwy nie uczyniły mi krzywdy. Wszystkie drzwi były pootwierane, z wyjątkiem ostatnich. Przed tymi klęknąłem. Gdy zmówiłem modlitwę, drzwi się otworzyły... – Wiem, że moja opowieść brzmi jak bajka, Arturze. Nic ma bowiem dla niej właściwych słów. Za ostatnimi drzwiami mieściła się kaplica. Odprawiano właśnie mszę świętą. – Ach, Jenny, co za przecudna kaplica! Ile w niej było świateł i przepychu! Wyobrażacie sobie pewnie kwiaty i świece, aleja nie pamiętam kwiatów ani świec... Pamiętam tylko jakby jeden wielki okrzyk – moc i chwała! Pamiętam siłę, co obezwładniła wszystkie moje zmysły. Lecz do środka wejść nie mogłem. Na mojej drodze tkwił miecz. W kaplicy znajdowali się: Galahad, Bors i Percival, i jeszcze dziewięciu innych rycerzy z Francji, Danii i Irlandii, oraz nieboszczka z mojego statku. Na srebrnym ołtarzu, pośród innych przedmiotów, stał Święty Graal! Mnie jednak – choć tak bardzo tego pragnąłem i już stałem w drzwiach – wstęp do kaplicy był wzbroniony. Kim był kapłan odprawiający mszę – nie wiem. Mógł to być Józef z Arymatei, a mógł... no, mniejsza z tym. Chciałem mu pomóc – Bóg mi świadkiem – gdyż ledwo dźwigał ciężkie naczynie. Niepomny miecza, dałem krok do środka – a wtedy buchnął mi w twarz gorący żar, jak z otwartego pieca, i padłem w progu bez czucia. ROZDZIAŁ XXXIV W mrocznej komnacie trwała pilna krzątanina pokojówek. Na schodach pobrzękiwały buchające gorącą parą bańki i kubły. Ilekroć pokojówka wdepnęła w kałużę, rozlegało się donośne „chlup!”. Z przyległej komnaty dochodziły szepty pomieszane z tajemniczym szelestem jedwabi. Królowa wspięła się do wanny po sześciu stopniach drewnianej drabinki i siadła wewnątrz na drewnianej półeczce, tak że widać jej było tylko czubek głowy. Wanna przypominała dużą beczkę na piwo. Głowa Królowej owinięta była białym turbanem. Poza perłowym naszyjnikiem i turbanem Królowa nie miała na sobie nic. W jednym rogu komnaty stało lustro – wielce kosztowny rekwizyt w owych czasach – a w drugim stolik z pachnidłami i olejkami. Rolę pudernicy pełnił safianowy woreczek z drobno sproszkowaną kredą, uperfumowaną olejkiem różanym przywiezionym z wypraw krzyżowych. Po całej podłodze, między kałużami wody, walały się sterty lnianych ręczników, szkatułki z biżuterią, brokaty, stroje, podwiązki i gorsety, poznoszone z alkowy, aby Królowa mogła dokonać wyboru. Wiele odrzuconych nakryć głowy leżało tu i ówdzie w niełasce – miały dziwaczne kształty kapturków do gaszenia świec, płaskich placków i krowich poroży. Nie brakowało też siatek na włosy naszywanych perłami i chusteczek do nosa ze wschodnich jedwabi. Jedna z dam pokojowych stała właśnie przed wanną i demonstrowała Królowej narzutkę haftowaną w połączone na jednej tarczy i przedzielone pionowym pasem herby jej małżonka i ojca. Był tam więc lew angielski wspięty na tylne łapy i sześć wesołych lewków Króla Leodegrance’a, kroczących i spoglądających w prawo, każdy z uniesioną prawą przednią łapą. Lew kojarzył się bowiem z imieniem Króla Leodegrance’a. Ciężki, jedwabny sznur z frędzlą, przypominający linkę kotary, służył do wiązania narzuty na piersi. Całość lamowana była srebrnymi i niebieskimi futrami. Królowa pogodnym spojrzeniem szacowała prezentowane jej stroje. Pokojowe były w siódmym niebie. Przez ponad rok służyły pani rozkapryszonej, okrutnej, niezdecydowanej i nieszczęśliwej. Teraz Królową cieszył każdy drobiazg i już nie wyżywała się na fraucymerze. Wszystkie dworki były więc przekonane, że romans z Lancelotem trwa w najlepsze. Jakże się myliły! Ginewra zapatrzyła się na sześć lewków z uniesionymi łapami, zerkających w prawo: maszerowały dumnie, z jęzorami i pazurami na wierzchu, oglądając się czujnie za siebie i wymachując ogonkami zakończonymi kitkami czerwonymi jak płomyk. Królowa, nie zmieniając błogiej, sennej miny, przyzwalająco skinęła głową – pokojowa dygnęła i zaniosła narzutkę do gotowalni. Królowa odprowadziła ją wzrokiem. Ktoś mógłby powiedzieć, że Ginewra sama była lwicą łasą na męskie serca, albo że należała do tych samolubnych kobiet, które wszędzie chcą rządzić. Takie istotnie sprawiała wrażenie na postronnym obserwatorze. Była urodziwa, pełna temperamentu, porywcza, wymagająca, impulsywna, zaborcza i czarująca – posiadała zatem wszystkie cechy uwodzicielki. Lecz wszystkie kierowane pod jej adresem pomówienia rozbijają się o jedną skałę: Ginewra nie była skora do grzechu. W jej życiu istnieli tylko dwaj mężczyźni: Lancelot i Artur. Na żadnego innego nigdy nie nabrała apetytu. A nawet i tych dwóch nie pożarła w pełnym tego słowa znaczeniu. Ofiara pożeraczki serc zatraca bowiem własną osobowość i zaczyna żyć wyłącznie życiem swojej władczyni. A przecież i Artur, i Lancelot – dwie rzekome ofiary Ginewry – wiedli żywot jak najbardziej samodzielny, pełen indywidualnych dokonań. Chcąc określić Ginewrę jednym słowem, najtrafniej chyba byłoby nazwać ją „realistką”. Etykietki w rodzaju „wierna”, „niewierna”, „ofiarna” czy „zawistna”, wcale do niej nie pasują. Była bowiem zarówno wierna, jak niewierna. Była sobą. To zaś oznaczało szczerość i prostotę serca – inaczej nie utrzymałaby przy sobie dwóch takich mężczyzn, jak Artur i Lancelot. Jak to mówią: ciągnie swój do swego – a o tych dwóch można z pewnością powiedzieć, że byli szlachetni. Więc i Ginewra musiała być szlachetna. Bardzo trudno podsumować osobę z krwi i kości. Ginewra żyła w czasach wojowniczych, gdy życie ludzkie było równie krótkie jak życie pilota wojskowego w dwudziestym stuleciu. W takich czasach starzy moraliści chętnie stępiają ostrze surowych nakazów, w zamian za poczucie bezpieczeństwa. Narażeni na śmierć młodzi lotnicy swoją radosną żądzą życia i miłości, której dni są najpewniej policzone, podbijają serca młodych kobiet i porywają do czynu innych śmiałków. Szlachetność, odwaga, uczciwość, współczucie, chęć stawienia czoła krótkiemu życiu – a już z pewnością więzy przyjaźni i czułości – oto cechy, które kazały Ginewrze pokochać Lancelota, tak samo jak kochała Artura. Pociągała ją zwłaszcza odwaga – odwaga brania i dawania, zgodnie z nakazami serca, póki czas. Poeci zawsze zachęcają damy do przejawiania tego rodzaju odwagi. Ginewra potrafiła korzystać z życia. Dziwić może najwyżej to, że ze wszystkich dostępnych sobie skarbów wybrała tylko te dwa najcenniejsze – i oba zachowała do końca. Tragedią Ginewry było to, że nic mogła mieć dzieci. Artur spłodził dwóch nieślubnych potomków, Lancelot miał syna Galahada, a Ginewra – chociaż to właśnie jej, z całej trójki, najbardziej należały się dzieci, choć z pewnością byłaby dobrą matką i wszystko wskazywało na to, że do tej właśnie roli Bóg ją stworzył – ona jedna pozostała pustym naczyniem, brzegiem bez morza. To właśnie załamało ją, kiedy osiągnęła wiek, w którym morze ostatecznie wysycha. To uczyniło ją nieznośną jędzą – lecz te czasy są jeszcze przed nami w niniejszej opowieści. Tym też można tłumaczyć jej dwoistą miłość: do Artura jak do ojca, i do Lancelota jak do syna, którego nigdy nie miała. Łatwo zachwycić się porywającą wizją Okrągłego Stołu i nadzwyczajnej waleczności Arturowych rycerzy. Czytamy o szlachetnych czynach Lancelota i zżymamy się na jego ukochaną, gdy po powrocie rycerza do domu przekreśla lub umniejsza jego sukcesy. A przecież Ginewra nie mogła sama ruszyć na poszukiwanie Świętego Graala. Nie mogła zniknąć na rok w czeluściach angielskiej puszczy, z włócznią u boku. Jej rola polegała na siedzeniu w domu – mimo że i nią targały szlachetne pasje, mimo że i jej waleczne, tkliwe serce trawił straszliwy głód. Dla niej nie było rozrywek – najwyżej jakiś odpowiednik dzisiejszego „damskiego brydżyka”: polowanie z drzemlikiem, gra w ciuciubabkę czy serso. Były to w owych czasach jedyne rozrywki przewidziane dla dorosłej kobiety. Wielkie sokoły, psy myśliwskie, broń, turnieje – to wszystko stanowiło domenę Lancelota; Ginewrze zaś – o ile nie przędła lub nie haftowała – pozostawało tylko jedno hobby: Lancelot. Pomyślmy zatem o Królowej jako o kobiecie pozbawionej zasadniczego atrybutu kobiecości. Gdy osiągnęła trudny wiek, zaczęła robić dziwne rzeczy. Posądzano ją nawet o otrucie pewnego rycerza. Przestała być lubiana. Lecz utrata powszechnej sympatii bywa czasem komplementem, a Ginewra – chociaż żyła burzliwie i umarła bez aktu skruchy, gdyż nie była, w przeciwieństwie do Lancelota, stworzona do pobożności – zawsze była kimś ważnym. Zawsze zachowywała się jak dama wysokiego rodu – nawet w owej chwili, gdy siedząc nago w wannie oceniała jakość haftowanych na jedwabiu lwów. Gdy ma się do czynienia z człowiekiem, który – choć jak najbardziej ludzki – na dobrą sprawę widział z bliska Boga, nie wolno oczekiwać, że zechce on powrócić do roli kochanka. Jeśli w dodatku człowiekiem tym był Lancelot, już dużo wcześniej rozmiłowany w Bogu, nadzieja na romans dowodziłaby szczególnej zawziętości, wręcz okrucieństwa. Lecz kobiety bywają w tym względzie okrutne. Nie przyjmują żadnych usprawiedliwień. Ginewra była pewna, że Lancelot do niej wróci. Pewności tej nabrała w chwili, gdy Lancelot wspomniał o modlitwie, w której prosił Boga o „utrzymanie” go przy sobie – a więc wątpił! Ta myśl ożywiła Ginewrę, jak woda ożywia długo nie podlewany kwiat. Z pogardą odrzuciła barwinki i kokieteryjne jedwabie, które tak szczerze wzruszyły Lancelota, kiedy wrócił z wyprawy. Była zdecydowana odnowić romans. Miała czas. Lancelot, który nie wiedział jeszcze, że przyjdzie mu po raz wtóry zdradzić Boga z Królową, radował się szczerze jej nową postawą – chociaż odmiana go zdziwiła. Obawiał się burzliwych scen zazdrości i wymówek. Z góry zamartwiał się, jak wytłumaczy udręczonemu dziecku, uwięzionemu w malowanych oczach, że nie może do niego przyjść, gdyż podąża za powołaniem daleko słodszym, którego nie odstąpi nawet dla osuszenia dziecięcych łez. Lękał się, że Ginewra go zaatakuje, że zastawi na niego swoje żałosne sidła – tym bardziej wzruszające, że tak nędzne. Zupełnie nie wiedział, jak poradzi sobie z jej rozżaleniem i boleścią. A tymczasem Ginewra zmyła z twarzy makijaż i z dnia na dzień wyglądała coraz bardziej kwitnąco. Z jej ust nie padło ani jedno słowo wymówki. Uśmiechała się ze szczerą radością. Z kobietami – powiedział sobie mądrze Lancelot – nigdy nic nie wiadomo. Przedyskutował nawet tę kwestię z Ginewra, całkiem otwarcie – ona zaś w zupełności przyznała mu rację. Na wspomnienie owej rozmowy, na obliczu siedzącej w wannie Ginewry odmalował się senny wyraz tajemnego szczęścia. Ujrzała w wyobraźni miłego brzydala, z ożywieniem rozprawiającego o sprawach, które bez reszty zajmowały jego szczere serce. Rozczuliła się, słuchając jego słów i patrząc na starego wojaka, zachwyconego, że tak wiernie kroczy drogą czystej miłości do Boga. Rozczuliła się, bo wiedziała, że naiwny idealista niebawem zboczy na manowce. Lancelot, tłumacząc się gęsto i zaklinając, by nie poczytała mu tego za obrazę, wyłuszczył jej, że: (1) po Graalu nie ma mowy o powrocie do starych grzeszków, (2) gdyby nie grzeszna miłość, być może i on dostąpiłby zaszczytu odnalezienia Graala, (3) dalszy romans tak czy owak byłby niebezpieczny, bo Orknejowie już patrzą na nich podejrzliwie, zwłaszcza Agravaine i Mordred, (4) byłaby to hańba dla nich obojga i dla Artura. Przedstawił rzecz w punktach i uznał temat za zamknięty. Potem próbował jej objaśnić, mętnie i obszernie, swoje odkrycie Boga. Uważał, że nawrócenie Ginewry rozwiązałoby dylemat moralny. Gdyby mogli wspólnie podążać do Boga, nie musieliby z sobą zrywać i nieszczęście Ginewry przestałoby być warunkiem szczęścia Lancelota. Królowa uśmiechnęła się wyrozumiale do tych wspomnień. Poczciwiec, doprawdy, z tego Lancelota. Przytaknęła wówczas, rzecz jasna, każdemu jego słowu – jakby już całkiem się nawróciła. Tymczasem wynurzyła z kąpieli jedno alabastrowe ramię i sięgnęła po szczotkę na uchwycie z kości słoniowej. ROZDZIAŁ XXXV Teoretycznie wszystko wyglądało bardzo prosto. Możliwe, że królowe sięgają myślą dalej niż przeciętny śmiertelnik, ale nawet ich dalekowzroczność ma swoje granice. Ginewra gotowa była czekać i z życzliwością obserwować, jak Lancelot pozostaje wierny swym boskim ideałom – powiedzmy przez tydzień, nawet miesiąc, ale kiedy miesiące zaczęły niebezpiecznie sumować się w rok, straciła cierpliwość. Możliwe, że kiedyś, w końcu, sam by się załamał – możliwe – ale kobieta nie może czekać w nieskończoność na zwycięstwo, bo przyjdzie chwila, gdy będzie za stara, aby się nim cieszyć. Oczekiwanie szczęścia zdaje się bezsensowne, gdy szczęście jest tuż-tuż, a czas ucieka. Ginewra nadal wyglądała kwitnąco, ale złość w niej wzbierała. W głębi jej serca gromadziła się straszliwa burza, w miarę jak upływały miesiące świętej niewinności. To nie świętość, to czysty egoizm! – zżymała się w samotności. To samolubstwo porzucać duszę bliźniego dla zbawienia własnej! Opowieść o Borsie, który wolał pozwolić na śmiertelny skok z wieży dwunastu rzekomym szlachciankom, niż popełnić grzech śmiertelny, oburzała Ginewrę do żywego. Teraz Lancelot robił dokładnie to samo! Bez trudu zrezygnował z Ginewry, bo miał swój honor rycerski, swój mistycyzm i wszelkie inne męskie formy zadośćuczynienia. Ale do zerwania potrzeba dwojga, tak jak dwojga potrzeba do miłości i do kłótni. Ginewra nie była martwym przedmiotem, który można wziąć w rękę, lub odłożyć – jak komu wygodnie. Z człowiekiem nie zrywa się jak z alkoholizmem. Pijaństwo to rzecz pijaka i rezygnuje się z niego jednostronnie, ale serce kochanki nie jest własnością kochanka – nie wolno nim szastać i ma się wobec niego obowiązki. Lancelot rozumiał to wszystko nie gorzej niż Ginewra, dlatego z coraz większym trudem utrzymywał się przy zdrowych zmysłach. Przeżywał sytuację podobną do Borsa, kiedy pustelnik zasłonił go przed ciosem brata. We własnym mniemaniu miał pełne prawo zachować wierność Bogu, którego miłował; z tego samego powodu Bors poddał się Lionelowi bez walki. Lecz gdy Ginewra rzuciła się przed niego, jak pustelnik przed Borsa – czy miał prawo poświęcić dawną miłość, jak Bors poświęcił pustelnika? Lancelot, podobnie jak Królowa, był wstrząśnięty decyzją Borsa. Nadmierna wrażliwość serca obojgu przeszkadzała w dochowaniu wierności dogmatom. Wrażliwość jest to ósmy grzech śmiertelny. Konflikt osiągnął punkt krytyczny pewnego ranka, gdy we dwoje siedzieli i śpiewali w górnej komnacie. Na stole między nimi leżał instrument muzyczny zwany regałem. Z wyglądu przypominał dwie sporego formatu Biblie. Ginewra odśpiewała właśnie utworek Marie de France, a Lancelot z trudem próbował wykonać pień garbusa z Arras – gdy wtem Królowa prawą dłonią zasłoniła nuty, lewą zaś przycisnęła instrument. Regał ryknął fałszywie i zamilkł. – Co się stało? – zdziwił się Lancelot. – Lepiej wyjedź – odparła. – Wyjedź gdzieś daleko. Podejmij jakąś misję. Czy ty nie widzisz, jak się przez ciebie męczę? Lancelot zaczerpnął głęboko powietrza i powiedział: – Owszem, widzę. Widzę to codziennie. – Więc wyjedź. Nie chcę robić scen. Nie chcę się kłócić, ani namawiać cię do zmiany zdania. Myślę, że oddasz mi przysługę, wyjeżdżając. – Mówisz tak, jakbym ranił cię celowo. – Nie. To nie twoja wina. Proszę cię tylko, Lance, żebyś wyjechał i dał mi odpocząć. Na pewien czas. Nie musimy się chyba o to kłócić? – Oczywiście, wyjadę, jeśli sobie życzysz. – Życzę sobie. – Może istotnie tak będzie lepiej. – Lance, chcę, żebyś wiedział, że do niczego nie próbuję cię zmusić, ani nawet nakłonić. Uważam tylko, że dobrze nam zrobi, gdy rozstaniemy się w przyjaźni na jakiś miesiąc, dwa. Tylko o to mi chodzi. – Wiem, Jenny, że nie byłabyś zdolna do podstępu. Ja też mam mętlik w głowie. Miałem nadzieję, że pojmiesz sens tego, co mnie spotkało. Pojęłabyś bez trudu, gdybyś znalazła się ze mną na tamtym statku, albo przynajmniej raz poczuła, co ja czułem. Ale nie mogę tego sprawić, i dlatego jest mi ciężko. Czuję, jakbym składał w ofierze ciebie – nas, jak wolisz – na ołtarzu nowej miłości... A poza tym – dodał po chwili, odwracając się do okna – nie umiem bez żalu wyrzec się do końca dawnej miłości. Milczał chwilę i spoglądał w okno, smętnie zwiesiwszy jakże rzadko bezczynne ręce. Nie odwracając się, rzekł wreszcie schrypniętym głosem: – Jeżeli chcesz, zaczniemy wszystko od nowa. Gdy się odwrócił, komnata była pusta. W porze obiadu zapytał o Królową u drzwi alkowy, lecz przekazano mu, że Królowa podtrzymuje wcześniejszą prośbę. Spakował zatem w juki garść niezbędnych rzeczy. Nie rozumiał dokładnie, co zaszło, ale czuł, że o włos uniknął katastrofy. Nazajutrz rano pożegnał zgarbionego, starego giermka, który z uwagi na podeszły wiek i tak nie mógłby mu towarzyszyć, i odjechał z Camelotu. ROZDZIAŁ XXXVI Gdy pokojowe radowały się rzekomym odrodzeniem romansu Lancelota i Ginewry, inne osoby nie były tym zachwycone. Odczuwały najwyżej sadystyczną przyjemność oczekiwania. Nastrój na zamku uległ zmianie po raz czwarty. Początkowo dominował sojusz miłości – w tym klimacie Artur podjął swe wiekopomne dzieło. Potem przyszła kolej na rycerskie współzawodnictwo, które z roku na rok pogłębiało marazm na tym największym dworze Europy, doprowadzając w końcu do wojen rodowych i jałowej rywalizacji. Jeszcze później, entuzjazm wokół misji Świętego Graala na krótko rozproszył trujące opary nienawiści. Teraz nadeszła faza dojrzałości, a zarazem wielkiego smutku: entuzjazm wyczerpał się do cna i pozostało jedynie ćwiczenie osławionego siódmego zmysłu. Dwór Króla Artura nabrał „mądrości życiowej”: zbierał owoce zwycięstw, cywilizacji, dobrych manier, plotek, mody, zawiści oraz cechującego liberalne umysły zamiłowania do skandalu. Połowa rycerzy – ta lepsza – padła w walkach. Ziściła się obawa Artura sprzed misji Graala: kto osiągnie doskonałość, ten musi umrzeć. Galahad nie miał już o co prosić Boga, jak tylko o śmierć. Najlepsi rycerze przeszli na stronę doskonałości, gorszym pozostawiając dalsze zmagania na placu boju. Uchowało się sporo dobroci, to prawda – pozostał Lancelot, Gareth, Aglovale i kilku starych zawodników w rodzaju Sir Grummore’a i Sir Palomidesa – lecz to nie oni nadawali ton całości. Ton narzucała ponura agresywność Gawaine’a, światowe pozy Mordreda i cynizm Agravaine’a. Przykład Tristana przysłużył się Kornwalii jak najgorzej. Z rąk do rąk krążyła magiczna opończa, którą przywdziać mogła tylko wierna żona – a może był to czarodziejski puchar, z którego tylko wierna żona mogła się napić? Wystawiono na pokaz tarczę herbową z niedwuznacznym godłem Rogacza. Wierność małżeńska stała się rzadkością. Przepych w strojach nie znał granic. Agravaine nosił kapcie z długimi szpicami, mocowanymi złotymi łańcuszkami do podwiązek pod kolanami. Mordred przypinał czubki swoich pantofli do pasa zdobiącego talię. Surkoty – tuniki, które dawniej służyły za osłonę zbroi, zaczęto nosić dla ozdoby na plecach, coraz dłuższe i bardziej ozdobne. Weszły w modę bardzo długie rękawy – chodząc, trzeba było uważać, żeby nie podeptać własnych mankietów. Modne damy goliły włosy nad czołem, a na rękawach wiązały supły, żeby nie wlec ich po ziemi. Panowie natomiast z szokującą śmiałością odsłaniali nogi. Stroje były bajecznie kolorowe. Bywało, że jedną nogawkę nosiło się czerwoną, a drugą zieloną. Lecz te papuzie stroje nie świadczyły bynajmniej o radości życia i fantazji swych właścicieli. Mordred z widoczną pogardą obnosił swoje komiczne pantofle – satyrę na siebie samego. Dwór Artura wpadł w szpony mody. Wszystkie oczy śledziły Ginewrę – ani specjalnie podejrzliwie, ani życzliwie, lecz z zimną kalkulacją plotkarskiego zaciekawienia. Jak oczy kocurów czatujących przy mysiej dziurze. Mordred i Agravaine uważali Artura za hipokrytę, gdyż ci, co nie wierzą w przyzwoitość, zawsze nazywają ją hipokryzją. Zachowanie Ginewry oceniali jako barbarzyńskie i niedopuszczalne. Piękna Izolda – twierdzili – przynajmniej przyprawiła rogi Królowi Markowi w sposób cywilizowany, z fantazją, otwarcie, krótko mówiąc: w dobrym stylu. Wszyscy mieli okazję podrwić sobie z Króla i dobrze się zabawić. Izolda znana była z nienagannego gustu w doborze strojów, a zwłaszcza oryginalnych kapeluszy, w których wyglądała jak rozpasana jałówka. Wydawała miliony z kasy Króla Marka na pawie języki, które zwykła spożywać na kolację. Ginewra-przeciwnie: ubrana jak Cyganka, podejmowała gości jak przydrożna karczmarka, a kochanka trzymała w sekrecie. W ogóle była nie do wytrzymania. Nie miała za grosz dobrego smaku. Starzała się bez wdzięku. Płakała i urządzała sceny jak żona rybaka. Powiadano, że Lancelota odprawiła po karczemnej awanturze, w której zarzucała mu romanse z innymi damami. Podobno darła się wniebogłosy: „Z dnia na dzień czuję, widzę, jak miłość twoja więdnie!”. Mordred swym beznamiętnym, aksamitnym głosem wywodził, że takie zachowanie przystoi żonie rybaka – ale nie nałożnicy, bo kto widział, żeby rybak miał nałożnicę? Żart ten obiegł cały dwór Camelotu. Artur, zamknięty w sobie i nieszczęśliwy w nowej atmosferze, w której nie umiał sobie znaleźć miejsca, wałęsał się po zamku w zgrzebnych strojach i usiłował być dla wszystkich uprzejmy. Królowa, z natury bardziej agresywna od małżonka (który dobrze pamiętał ją z dawnych czasów jako kruczowłosą pannicę o malinowych ustach, wojowniczo potrząsającą lokami), śmiało stawiła czoło sytuacji i udawała, że akceptuje nową modę. Rzuciła się na nowo w wir farb i pstrych fatałaszków, których się była wyrzekła w dniu powrotu Lancelota. Zachowywała się jak lekko stuknięta. Wszystkie wielkie monarchie miewają takie mroczne okresy, gdy popadają w niełaskę u poddanych. Kłopoty zaczęły się nagle, pod nieobecność Lancelota. Poczucie zagrożenia, które wisiało w powietrzu od czasu zakończenia misji Graala, zmaterializowało się nieoczekiwanie podczas kolacji wydanej przez Królową. Okazało się, że Gawaine przepada za owocami. Lubił zwłaszcza jabłka i gruszki. Nieszczęsna Królowa, pragnąc jak najlepiej wypaść w roli wzorowej pani domu, stawała na głowie dla zdobycia najprzedniejszych gatunków jabłek na ucztę, której gościem (jednym z dwudziestu czterech) miał być Gawaine. Wiedziała dobrze, że frakcje Kornwalów i Orknejów zawsze zagrażały planom jej małżonka – a teraz głową klanu został właśnie Gawaine. Ginewra miała nadzieję, że bankiet się uda, że będzie, jak to się mówi, na poziomie, i pomoże odświeżyć ogólną atmosferę. Chciała przypodobać się nieprzychylnym gościom, grając rolę dwornej gospodyni na wzór Pięknej Izoldy. Niestety, nie ona jedna znała słabość Gawaine’a do jabłek, a złe wspomnienie mordu na Pellinore’ach też nie do końca wygasło. Artur, co prawda, odwiódł Sir Aglovale’a od chęci zemsty i rana pozornie się zabliźniła, ale inny rycerz, niejaki Sir Pinel, daleki krewny Pellinore’ow, był zdania, że zemścić się trzeba. Sir Pinel zatruł jabłka. Trucizna jest bronią obosieczną. Również tym razem, jak to często bywa, raziła w nieprzewidzianym kierunku: jabłko przeznaczone dla Sir Gawaine’a spożył irlandzki rycerz imieniem Patryk. Nietrudno wyobrazić sobie tę scenę: w migotliwym blasku świec bladzi rycerze zrywają się od stołu, ktoś nieudolnie próbuje udzielić pomocy poszkodowanemu, wszyscy popatrują na siebie wzajemnie z zażenowaniem i podejrzliwością. Słabostka Gawaine’a była powszechnie znana, a jego rodzina nigdy nie cieszyła się względami niepopularnej ostatnio Królowej. Kto wydał ucztę? Oczywiście Królowa! Na Pinela nikt nie zwrócił uwagi. Wiadomo było, że ktoś z obecnych na sali otruł przez pomyłkę Sir Patryka, zamiast Sir Gawaine’a, i do chwili wykrycia sprawcy wszyscy mieli żywić jedno i to samo podejrzenie. Sir Mador de la Porte – nadęty, złośliwy pieniacz – wypowiedział głośno to, co wszyscy mieli na myśli: oskarżył Królową o zdradę. W dzisiejszych czasach, gdy sprawa jest sporna i niejasna, każda ze stron procesu wynajmuje adwokata i adwokaci kłócą się między sobą. W czasach Króla Artura zwaśnione strony wynajmowały rycerzy do walki – co w gruncie rzeczy sprowadza się do tego samego. Sir Mador postanowił oszczędzić sobie wydatków i stanął osobiście w obronie własnego zdania. Domagał się, aby Królowa wyznaczyła rycerza do swojej obrony. Artur nie mógł uczynić nic dla ratowania żony: cała jego filozofia władzy opierała się przecież na popieraniu sprawiedliwości wbrew przemocy. Skoro Mador żądał honorowego sądu, należało zadośćuczynić jego żądaniu. Artur nie mógł walczyć osobiście w obronie małżonki, gdyż zabraniało mu tego prawo. Rozpętała się straszna afera. Podejrzenia, plotki i pomówienia przesłoniły istotę rozprawy, zanim jeszcze do niej doszło. Sprawa Pellinore’a, zadawnione waśnie między Pendragonem a Kornwalami, sprawa Lancelota, wreszcie nagła śmierć przypadkowej osoby – wszystko to razem wytworzyło gęstą atmosferę nienawiści wokół Królowej. Gdyby Lancelot nie wyjechał, walczyłby zapewne w obronie jej imienia. Lecz przecież sama go odprawiła. I nie wiadomo było, dokąd się udał. Niektórzy powiadali, że do rodziców, do Francji. Możliwe, że wobec Lancelota Sir Mador wycofałby nawet oskarżenie. Spuśćmy zasłonę miłosierdzia na dni poprzedzające rozstrzygnięcie konfliktu i na obraz zdesperowanej kobiety, klęczącej przed Sir Borsem, który nigdy jej nie lubił, a odkąd dzięki swej czystości odnalazł Graala – wręcz nią pogardzał. Błagała go, by stanął w jej obronie, skoro zabrakło Lancelota. Błagała na klęczkach, gdyż nastroje na zamku tak się zaogniły, że rozkazy i polecenia Królowej wszyscy mieli za nic. Najgorsza była noc przed pojedynkiem. Ani Ginewra, ani Artur nie zmrużyli oka. Artur, co prawda, święcie wierzył w niewinność małżonki, lecz nie mógł stawać na drodze sprawiedliwości. Ginewra zaś po stokroć zapewniała go ze łzami, że słusznie jej ufa – chociaż dobrze wiedziała, że sama wpakowała się w tę kabałę – i drżała na myśl, że następna noc może oglądać ją płonącą na stosie. Oboje ubolewali nad dramatem i upadkiem Okrągłego Stołu, którego nikt nie kwapił się ratować, bo Królowa uchodziła w powszechnej opinii za niszczycielkę kwiatu rycerstwa. W pewnej chwili Król Artur zawołał z rozpaczą: „Czemu ty nie umiesz utrzymać przy sobie Lancelota?”. I tak męczyli się do rana. ROZDZIAŁ XXXVII Sir Bors – nieprzejednany wróg kobiet – niechętnie zgodził się walczyć po stronie Królowej, jeśli nie znajdzie się inny kandydat. Podkreślił, że uczyni to wbrew przepisom, skoro i on należał do obecnych na uczcie. Dopiero gdy Artur przypadkiem ujrzał Ginewrę klęczącą u jego stóp, Sir Bors spiekł raka i ostatecznie wyraził zgodę. Zaraz potem zniknął na parę dni, gdyż do terminu rozstrzygnięcia sprawy honorowej pozostały całe dwa tygodnie. W Westminsterze szykowano pole pod pojedynek. Spory plac otoczono palisadą z mocnych kłód, trochę jak wybieg dla koni. Placu nie przedzielała tym razem bariera, która stanęłaby tam w zwykłej potyczce turniejowej: rycerze mieli bowiem walczyć na serio i mogło dojść do pieszego starcia na miecze. Po jednej stronie ustawiono namiot dla Króla, a po drugiej dla Głównodowodzącego Straży. Ogrodzenie i namioty zdobiły barwne draperie. W przeciwległych krańcach przyszłego pola walki stanęły dwie zasłonięte kotarami budki, zupełnie jak te w cyrku, z których artyści wychodzą na arenę; podkreślało to dramatyzm scenerii. W rogu, doskonale widoczny dla całej publiczności, piętrzył się wielki stos chrustu z wbitym w środek żelaznym palem, którego ogień się nie ima. Przygotowano go z myślą o Królowej, gdyby wyrok sprawiedliwości okazał się dla niej niełaskawy. Zanim Artur przystąpił do realizacji dzieła swego życia, każdego, kto oskarżyłby Królową o cokolwiek, czekała śmierć na miejscu. Ale czasy się zmieniły: wierność misji, której się podjął, zmuszała Króla do spalenia na stosie choćby własnej żony, gdyby zaszła taka potrzeba. W umyśle Artura kiełkowała nowa idea. Próby sterowania Siłą Pięści spełzły na niczym, nawet gdy obrócono jaku sprawom ducha. Artur zastanawiał się więc nad ostateczną likwidacją przemocy. Nie chciał już więcej wchodzić z nią w układy – chciał ją wykorzenić, a na jej miejscu ustanowić nowe kryteria i wartości. Kryterium najwyższym byłoby Prawo, a wartością najwyższą – Sprawiedliwość, niezależna od siły i władzy. Za kilka lat Król Artur miał ogłosić ideę Prawa Cywilnego. Dzień był chłodny. Wiatr wydymał draperie na ogrodzeniu i namiotach i szarpał proporce, jak urwis panieńskie warkocze. Skulony w rogu placu kat chuchał w zziębnięte dłonie i przysuwał się do żeliwnego piecyka, skąd miał w razie potrzeby zaczerpnąć żaru pod stos. Heroldowie w namiocie Głównodowodzącego Straży oblizali spierzchnięte od wiatru usta, zanim je przyłożyli do ustników trąbek, aby odegrać fanfarę na rozpoczęcie. Ginewra, siedząca między strażnikami w namiocie Głównodowodzącego, zmuszona była poprosić o szal. Nie uszło powszechnej uwadze, że ostatnio znacznie schudła. Pobladła, stoicko spokojna twarz starzejącej się kobiety kontrastowała z przaśnymi gębami otaczających ją żołnierzy. Wybawił Królową, naturalnie, Lancelot. Bors oddalił się na dwa dni właśnie po to, by wygrzebać go z ukrycia w opactwie. Usłyszawszy nowinę, Lancelot w te pędy pospieszył do Westminsteru, by w imieniu Królowej zmierzyć się z Sir Madorem. Nikt, kto go znał, nie wątpił, że tak właśnie postąpiłby Sir Lancelot, bez względu na to, czy Królowa odprawiła go w łasce, czy w niełasce. Sądzono jednak, że wyjechał za granicę, dlatego jego nagłe a dramatyczne pojawienie się w Westminsterze było dla wszystkich zaskoczeniem. Sir Mador wyszedł zza kotary w krańcu południowym i donośnym głosem, przy akompaniamencie trąbki herolda, powtórzył akt oskarżenia. Z północnej strony wyłonił się Sir Bors: dłuższą chwilę tłumaczył coś Królowi i Głównodowodzącemu, ale co – tego publiczność nie słyszała, bo wiatr świstał okropnie. Widzowie zaczynali się niecierpliwić: zewsząd pytano, co się dzieje i dlaczego rozprawa nie postępuje zwykłym trybem. Po kilku przejażdżkach od namiotu Króla do namiotu Głównodowodzącego i z powrotem, Sir Bors wrócił za swoją kotarę. Zapadła pełna konsternacji cisza, w której czarny piesek o płaskiej mordce mopsa wskoczył za ogrodzenie i zaczął uparcie tropić sobie tylko wiadomą zdobycz. Jeden ze strażników złapał pieska i uwiązał, co publika skwitowała drwiącymi gwizdami i okrzykami. Potem na nowo zapadła cisza i słychać było tylko wołania sprzedawców, którzy krążyli po trybunach, zachwalając orzechy i pierniki. Zza kotary budki z herbem Borsa wyłonił się nagle Lancelot – widownia z miejsca go poznała, chociaż był w przebraniu. Zrobiło się tak cicho, jakby wszyscy naraz wstrzymali dech. Lancelot wrócił nie dlatego, że uległ Królowej. To ona uznała, że porzucił ją „samolubnie” dla zbawienia własnej duszy, a teraz wraca, by popisać się wspaniałomyślnością – lecz jakże się myliła! Sprawa była o wiele bardziej skomplikowana. Lancelot od wczesnego dzieciństwa (z którego nigdy do końca nie wyrósł) żywił głęboką pewność, że Bóg jest istotą namacalną. Nie abstrakcją, która wymierza kary za zło lub udziela nagród za dobro, tylko żywą osobą – jak Ginewra, jak Artur, jak każdy inny człowiek. Lancelot nie wątpił oczywiście, że Bóg jest lepszy od Ginewry, a nawet od Artura – ale nie zmienia to faktu, że pojmował Go jako Osobę. Dokładnie wyobrażał sobie wygląd i zachowanie tej Osoby, i kochał ją na swój sposób. Rycerz spod Ciemnej Gwiazdy wplątał się nie tyle w „paradoks trójkąta”, co w „paradoks czworokąta”. Nie wyrzekł się ukochanej z obawy przed karą Świętego Niewiadomoczego, lecz stanął przed wyborem jednej z dwóch ukochanych osób: jedną była Królowa, małżonka Artura, drugą – owa milcząca Obecność, którą widział na własne oczy, celebrującą mszę świętą na zamku Carbonek. Niestety, jak to często bywa w romansach, przedmioty jego uwielbienia wzajemnie się wykluczały. To tak, jakby – mówiąc potocznie – miał do wyboru Jane lub Janet: jeśli ostatecznie wybiera Janet, to nie ze strachu przed jej zemstą, gdyby wybrał Jane, ale właśnie dlatego, że jego serce i tak należy do Jane, którą opuszcza, chociaż kocha ją mocniej. Może Lancelot czuł, że Bóg potrzebuje go bardziej niż Ginewra? Z tych właśnie przyczyn – raczej emocjonalnych niż moralnych – poszukał schronienia w opactwie, gdzie miał nadzieję dojść do ładu z samym sobą. Mimo to trudno zaprzeczyć, że w jego decyzji o powrocie był motyw wielkoduszności. Lancelot był z natury wielkoduszny. Stał się mistrzem w przekonywaniu samego siebie: uznał w końcu, że nawet jeśli na co dzień Bóg potrzebuje go bardziej niż Ginewra, to w tej konkretnej, wyjątkowej sytuacji pomoc dawnej kochance jest dla niego obowiązkiem numer jeden. Mężczyzna, który porzucił Jane dla Janet, może przecież zachować w sercu czuły sentyment dla tej pierwszej i gotowość niesienia jej pomocy – nazwijmy to niemodnym dziś słowem „współczucie”, „wielkoduszność” lub „szlachetność”. Jak zwał, tak zwał, dość że Lancelot, uwikłany w dylemat miłości Boga i kobiety, stawił się przed Królową na pierwszy sygnał o jej tarapatach – a widząc, jak oblicze Ginewry rozpromienia się na jego widok pod kruchą maską niewzruszonego spokoju, poczuł, że serce chce mu wyskoczyć spod pancerza. Nazwijmy to miłością lub litością-jak kto woli. Serce Sir Madora de la Porte też podskoczyło – lecz za późno już było na wycofanie się. Sir Mador spąsowiał pod hełmem (czego nie było widać) i krew jęła mu żywo pulsować pod czaszką, chronioną grubą warstwą słomy. Sir Mador cofnął się w swój kraniec pola i spiął rumaka ostrogami. Jest swoiste piękno w szybowaniu wytrąconej kopii na tle nieba. W dole trwa walka – a kopia leniwie, obracając się wokół własnej osi, dąży w górę, jak ucieleśnienie harmonii i spokoju. Jak gdyby gardziła ziemskimi sprawami. Nie spieszy jej się. Za to spieszy się bardzo tym na dole – w naszym przypadku Sir Madorowi, który właśnie zsuwał się z konia przez zad, w dodatku głową w dół, widząc jak po niebie szybuje majestatycznie jego kopia, wdzięcznie oderwana od rzeczywistości, zmierzająca do miejsca, gdzie przyjdzie jej wylądować, gdy nie będzie już potrzebna. Kopia Sir Madora wbiła się w ziemię tuż za plecami strażnika, który trzymał na uwięzi czarnego mopsa. Strażnik wzdrygnął się, gdy odwróciwszy głowę, ujrzał kopię wbitą na sztorc tuż za sobą. Sir Lancelot zsiadł z konia, nie chcąc wykorzystywać przewagi. Sir Mador po chwili pozbierał się z ziemi i jął bezładnie wymachiwać mieczem. Nerwy go poniosły. Dopiero drugi nokaut ostatecznie unieszkodliwił Sir Madora. Za pierwszym razem, gdy już leżał na ziemi i Lancelot zbliżył się ku niemu, by wysłuchać formuły kapitulacji – Sir Mador z wściekłym rykiem zaatakował go mieczem od dołu. Cios był zdradziecki: miecz ranił górną część uda Lancelota, wniknąwszy w szczelinę między pokrywami zbroi. Lancelot cofnął się, umożliwiając Madorowi powstanie z ziemi, skoro tamten chciał dalej walczyć. Spod jego zbroi sączyła się krew. Było coś przerażającego w powolnym cofaniu się ciężko rannego rycerza. Mniejszą grozę budziłby, gdyby wpadł w szał. Przy drugim starciu rycerz Królowej powalił Sir Madora na ziemię i zerwał mu hełm. – Starczy! – wysapał Sir Mador. – Poddaję się. Cofam oskarżenie. Daruj mi życie. Lancelot zachował się wówczas bardzo ładnie. Większość rycerzy w jego sytuacji zadowoliłaby się tym, że obronili honor Królowej i nie bawiłaby się w dalsze ceregiele. Jednak Lancelot odznaczał się specyficzną delikatnością: był głęboko wrażliwy na uczucia innych ludzi. – Daruję ci życie – oświadczył – jeżeli przysięgniesz, że na nagrobku Sir Patryka nie znajdzie się ani słowo o Królowej. – Przysięgam – rzekł Sir Mador. Gdy pachołkowie znosili pokonanego z placu boju, Lancelot podszedł do loży królewskiej. Królową zwolniono z aresztu zaraz po rozstrzygnięciu pojedynku, siedziała już więc obok Artura. – Zdejmij hełm, nieznajomy rycerzu – polecił Artur. Widok znajomego brzydala, który obficie broczył krwią, czule poruszył oba królewskie serca. Artur wyszedł z loży, gestem polecając Ginewrze, aby też wstała. Ujął ją za rękę i sprowadził na arenę. Skłonił się dwornie przed Sir Lancelotem i, ciągnąc Ginewrę za rękę, zmusił ją, aby dygnęła. Uczynił to na oczach poddanych. Potem przemówił w wykwintnym stylu: – Cny rycerzu! Dziękuję niebiosom, że mogłeś poświęcić ten dzień mnie i mojej Królowej. Ginewra uśmiechała się, ale serce jej szlochało, jakby miało pęknąć. ROZDZIAŁ XXXVIII Sprawa śmierci Patryka doczekała się wyjaśnienia już nazajutrz, gdy na dwór przybyła Nimue, by oznajmić prawdę, którą poznała dzięki darowi jasnowidzenia. Merlin bowiem, zanim dał jej się zamknąć w skalnej grocie, powierzył sprawę Brytanii właśnie opiece Nimue. Wymusił na niej przysięgę (nic więcej nie mógł zrobić), że skoro już poznała jego czary, będzie osobiście nadzorowała losy Artura. Potem potulnie udał się do więzienia, żegnając Nimue ostatnim czułym spojrzeniem. Ona zaś, chociaż taka roztrzepana i niepunktualna, nie była w gruncie rzeczy złą dziewczyną Co prawda, zjawiła się na zamku o dzień za późno, ale za to bardzo wiernie opowiedziała, kto, jak i po co zatruł jabłko – po czym bezzwłocznie oddaliła się do swoich spraw. Sir Pinel potwierdził jej wersję ucieczką, której dopuścił się tegoż ranka, pozostawiając zeznania na piśmie. Dwór Camelot uznał zgodnie za wielkie szczęście, że Sir Lancelot znalazł się w porę gdzie trzeba. Królowa była odmiennego zdania. Żyła – to fakt – i jej honor został uratowany, ale zarazem przekonała się, że mimo łez, mimo czułości, która, jak przy każdym spotkaniu, stopiła serca obojga – Lancelot pozostał wierny Graalowi. Takiemu to dobrze! – piekliła się Królowa. Jej szaleństwo pogłębiało się z dnia na dzień, aż przykro było patrzeć. – Takiemu to dobrze! Pławi się w najlepsze w nowych rozkoszach! Przeżywa nową wielką miłość, nowe zachwyty i porywy serca. Ciekawe, co takiego dał mu ten osławiony Pan Bóg, czego nie umiała dać ona, Ginewra? Może Lancelot jest o wiele szczęśliwszy z Bogiem? Może lada dzień zacznie czynić cuda na prawo i lewo? A ona, Ginewra? Lancelota nie obchodziło, co ona dostaje od Boga. Wściekała się zupełnie tak, jakby Lancelot rzucił ją dla innej kobiety. Drań! Zabrał jej najlepsze lata życia, a gdy się zestarzała – znalazł sobie kogoś innego! Typowy mężczyzna, okrutnik, samolub, wykorzystał i porzucił! Podstępny rabuś! A ona tak mu ufała! Już go nie kocha, nie wróci do niego, nawet gdyby ją o to błagał na kolanach! Gardziła nim już dawno, jeszcze przed wyprawą po Świętego Graala, już wtedy planowała, że się go pozbędzie. Niech mu się nie wydaje, że to on ją porzucił – wprost przeciwnie! To ona jego rzuciła, jak starą, brudną szmatę, na którą patrzy się z obrzydzeniem! Za jego pozy, za bujanie w obłokach, za złośliwość, infantylizm i zarozumialstwo! Za te brednie o Bogu i inne bajeczki. Tak, wyzna mu prawdę, czemu miałaby ją dłużej ukrywać? Pewien młody rycerz na zamku już od dawna jest jej kochankiem – ich romans zaczął się jeszcze przed Graalem! Lancelot nie dorasta tamtemu do pięt! Na co jej podstarzały amant, skoro ma u stóp chłopca jak róża, który ją ubóstwia – tak, ubóstwia! Wielbi ziemię, po której ona stąpa! Niech sobie Lancelot wraca do Elaine, matki jego słynnego synalka! Niech się tam razem modlą od rana do nocy – dewot z dewotką! Niech rozprawiają o swoim synusiu Galahadku, który znalazł tego głupiego Graala! I niech się śmieją z Ginewry – proszę bardzo, niech się śmieją ile wlezie, że nigdy nie udało jej się urodzić syna! Wygadawszy się, Ginewra wybuchała histerycznym śmiechem – a jednak przez cały czas jakaś cząstka jej osoby wyglądała na zewnątrz jak ktoś obcy przez okna oczu, gardząc tym, co widzi i słyszy. Po ataku śmiechu zwykle przychodził płacz – Królowa Anglii tonęła we łzach. Tak się dziwnie złożyło, że Artur, organizując turniej rycerski na cześć uniewinnionej Królowej, wybrał miejsce w pobliżu zamku Corbin. Może to był Winchester, a może Brackley – w każdej z tych miejscowości zachował się bowiem po dziś dzień jeden z czterech ocalałych placów turniejowych starej Anglii. Dokładne ustalenie miejsca nie jest ważne – dość, że w pobliżu stał zamek Corbin, a w nim ponownie osierocona Elaine samotnie przeżywała swój wiek średni. – Z pewnością weźmiesz udział w turnieju? – zaczepiła Lancelota Ginewra. – Pojedziesz, żeby znaleźć się bliżej swojej dziewki! – Czy nie mogłabyś jej wreszcie darować, Jenny? – westchnął Lancelot. – Na pewno jest już brzydka i zgorzkniała. Nie zaznała zbyt wiele szczęścia w życiu. – Cóż za wielkoduszne przemówienie! – Jeśli nie życzysz sobie, abym jechał, to nie pojadę. Wiesz, że nigdy nie kochałem nikogo oprócz ciebie. – Nie licząc Artura – parsknęła pogardliwie Królowa. – I Elaine. I Boga. Nie wiem, czy wymieniłam wszystkich, może o kimś nie słyszałam. Lancelot wzruszył ramionami. Jest to jeden z najmniej wskazanych gestów w sytuacji, gdy druga osoba chce się kłócić. – A ty jedziesz? – zapytał Ginewrę. – Ja? Ja miałabym tam jechać? Żeby patrzeć, jak się zadajesz z tą prostaczką? Jeszcze czego! Nigdzie nie pojadę. I tobie też zabraniam. – Jak sobie życzysz. Powiem Arturowi, że jestem chory. Powiem mu, że rana jeszcze się nie zabliźniła. I poszedł szukać Króla. Wszyscy już wyjechali na turniej i dwór opustoszał, gdy nagle Ginewra zmieniła zdanie. Może zatrzymała Lancelota tylko po to, żeby zostać z nim sam na sam, a gdy to nic nie dało, podjęła nową decyzję – prawdziwej przyczyny już nigdy nie dojdziemy. – Lepiej jedź – oświadczyła nagle Lancelotowi. – Jeśli cię tu zatrzymam, będziesz później mówił, że to przez zazdrość, nie dasz mi spokoju. Boję się też skandalu, gdy zostaniemy w zamku sam na sam. Nie chcę cię tutaj. Nie chcę na ciebie patrzeć. Zabieraj się! Jedź! – Jenny – przemówił Lancelot głosem zdrowego rozsądku. – Teraz nie mogę pojechać. To by dopiero wywołało skandal, po moim oświadczeniu, że rana jest zbyt świeża. Wszyscy pomyślą, żeśmy się pokłócili. – Niech sobie myślą, co chcą. Powtarzam: jedź, zanim doprowadzisz mnie do szaleństwa. – Jenny! – jęknął Lancelot. Czuł, że serce mu pęka i że obłęd, którego Ginewra już raz była przyczyną, gotów się odnowić. Być może i Królowa to zauważyła, bo nagle złagodniała. Odprawiła go do Corbin gorącym pocałunkiem. „Przysięgam, że wrócę!” – obiecał komuś przed laty i oto wracał dotrzymać słowa. Nie wyobrażał sobie, by będąc tak blisko, miał nie odwiedzić Elaine. Nie tylko spełniał dawną obietnicę, ale wiózł – nikomu innemu nie znane – ostatnie słowa ich jedynaka, zmarłego, a przynajmniej przeniesionego w inny wymiar. Okrucieństwem byłoby nie przekazać matce ostatnich słów dziecka. Chciał zatrzymać się w Corbin, opowiedzieć Elaine o Galahadzie, a potem stanąć do walki w turnieju – rzecz jasna w przebraniu. Arturowi wyjaśni, że udał niemoc, chcąc pojawić się na zawodach niespodzianie, incognito, gdyż tak nakazuje nowa moda. Fakt, że zatrzyma się w zamku Corbin, a nie w miejscowości, gdzie trwał turniej, uwiarygodni jego wersję i zapobiegnie plotkom o kłótni między nim a Królową. Dojeżdżając do fosy pokrytej rzęsą, dostrzegł ze zdziwieniem, że Elaine wygląda go ze szczytu barbakanu, w tej samej pozie, w jakiej ją zostawił, kiedy odjeżdżał z Corbin przed dwudziestu laty. Powitała go przy bramie głównej. – Czekałam na ciebie. Przytyła, w pulchnych policzkach miała dołki, jak angielska Królowa Wiktoria. Przywitała go w dobrej wierze. Obiecał jej, że wróci – i oto wracał. Tego się właśnie spodziewała. Jednak jej słowa ugodziły go prosto w serce. – Teraz już zostaniesz na zawsze – powiedziała. I nie było to wcale pytanie. Elaine tak właśnie rozumiała obietnicę, którą jej złożył, odjeżdżając przed dwudziestu łaty. ROZDZIAŁ XXXIX Kto chce poczytać o turnieju w Corbin, znajdzie opis u Malory’ego. Autor ten uwielbiał turnieje – był jak dzisiejsi starzy kibice krykieta i kto wie, czy nie miał dostępu do poufnych informacji, a może nawet do tabel wyników. Najsłynniejsze turnieje opisuje z detalami, cytując wyniki poszczególnych rycerzy oraz imiona zwycięzców i sposoby zadania decydujących ciosów. Jednak opisy dawnych meczów nudzą większość tych, którzy w grze nie uczestniczyli, więc my się od nich powstrzymamy. Hobbystów raz jeszcze odsyłam do Malory’ego, który dwa czy trzy razy cytuje pełne tabele wyników, interesujące zwłaszcza dla entuzjastów pomniejszych rycerzy. Co do nas – wspomnimy tylko, że Lancelot święcił w owym turnieju wielkie triumfy (po misji Graala odzyskał bowiem swoją słynną sprawność) i mógłby walczyć w nieskończoność, gdyby nie to, że otworzyła się rana zadana mu przez Sir Madora. Aż dziw, że spisał się tak dobrze, mając na głowie potrójny już kłopot: z Ginewrą, Bogiem i Elaine – ale historia uczy, że wiele sławnych wyczynów miało miejsce w podobnych okolicznościach. Gdy pomimo kontuzji pokonał trzydziestego, czy czterdziestego przeciwnika (w tej liczbie Mordreda i Agravaine’a), ruszyło nań trzech rycerzy jednocześnie, a włócznia jednego z nich przebiła zbroję Lancelota. Drzewce złamało się, a ostrze utkwiło w boku rycerza. Lancelot oddalił się z placu boju i, póki mógł usiedzieć na koniu, galopował, chwiejąc się w siodle i wypatrując ustronnego miejsca. Kiedy był ciężko ranny, zawsze instynktownie dążył do samotności. Śmierć uważał bowiem za sprawę intymną i pragnął, skoro już musi umrzeć, skonać bez świadków. Pojechał za nim tylko jeden rycerz – Lancelot nie miał siły ujść przed nim – i ten wyciągnął mu spomiędzy żeber grot włóczni, a gdy Lancelot zemdlał, ocucił go, ustawiając twarzą pod wiatr. Do łoża, w którym w końcu złożono rannego, ten sam rycerz doprowadził pogrążoną w żalu Elaine. O wielkim znaczeniu turnieju w Winchesterze nie zadecydowała ani waleczność rycerzy, ani nawet poważna rana Lancelota (z której się, koniec końców, wylizał). Za chwilę opowiemy, jakie znaczenie miał ów turniej dla czwórki naszych bohaterów. Lancelot, kiedy pojął bezpodstawną wiarę Elaine w to, że pozostanie z nią na zawsze, nie miał odwagi wyznać jej prawdy. Może był rzeczywiście słabym człowiekiem: słabym, kiedy uwodził żonę przyjaciela; słabym, gdy chciał zamienić kochankę na Boga; i po trzykroć słabym, kiedy na pocieszenie obiecał Elaine, że do niej wróci. Widząc szczerą nadzieję biednej kobiety, nie miał dość odwagi, by jednym brutalnym ciosem zdruzgotać jej iluzje. Kłopot z Elaine polegał na tym, że chociaż prosta i nieuczona, była to osoba wrażliwa – znacznie bardziej wrażliwa niż Ginewra – i pozbawiona siły, jaką daje bezczelność i brak skrupułów. Wrodzona wrażliwość podszepnęła jej, że nie trzeba zamęczać Lancelota wylewnymi powitaniami po długim niewidzeniu, że nie wolno mu czynić wymówek – do czego nigdy zresztą nie czuła się upoważniona – a przede wszystkim, że nie wolno zadręczać go własnymi problemami. Gdy czekali w Corbin na otwarcie turnieju, trzymała na wodzy swe serce, starannie ukrywając wspomnienie długich lat oczekiwania na pana i władcę, oraz dojmującej samotności po odejściu syna. Lancelot dobrze wiedział, co Elaine przed nim ukrywa. Sam z natury subtelny i wrażliwy, zapomniał o osobliwych początkach ich zażyłości. Zaczął siebie obarczać winą za troski Elaine. Kiedy więc zdradziła swą nieśmiałą nadzieję – oszczędziwszy mu wpierw łez i powitań – za wszelką cenę chciał sprawić jej przyjemność. Należało, być może, uświadomić jej od razu, że bezpodstawnie żywi nadzieję. Ale Lancelot odwlekał chwilę prawdy. Czuł się jak kat, który wiedząc, że ma nazajutrz dokonać egzekucji, dziś pragnie ofiarować skazańcowi choćby chwilę radości. – Lance – rzekła mu przed turniejem, pokornie, po dziecinnemu, prosząc o nieoczekiwaną przysługę – czy skoro już jesteśmy razem, mógłbyś przypiąć do walki moją szarfę? „Skoro jesteśmy razem!” Z jej tonu Lancelot odgadł dwadzieścia lat osamotnienia i po raz pierwszy uświadomił sobie, że przez cały ten czas Elaine pilnie śledziła jego losy, jak uczniak zaczytujący się w przygodach Supermana. Nieszczęsne ptaszę, wyobrażała sobie – błędnie – wszystkie jego walki, w sekrecie karmiąc wygłodniałe serce plotkami z drugiej ręki; odgadywała, czyja szarfa zajmie w tej a tej walce honorowe miejsce. Może przez całe dwadzieścia lat pocieszała się myślą, że przecież w końcu nadejdzie taki dzień, w którym ten wielki rycerz zechce walczyć pod jej barwami – i hołubiła tę śmieszną ambicyjkę w znękanej duszy, której odmówiono lepszej strawy. – Ja nigdy nie przypinam niczyich szarf – odrzekł jej Lancelot, zgodnie z prawdą. Nie prosiła więcej, nie wymówiła ani słowa skargi. Próbowała jedynie ukryć rozczarowanie. – Ale twoją przypnę – oświadczył znienacka. – I będę z niej dumny. Poza tym, będę przez to lepiej zamaskowany. Skoro wszyscy wiedzą, że nie noszę szarf, szarfa przy mojej zbroi odegra rolę kamuflażu. Miałaś świetny pomysł. Na pewno pod nią będę bił się lepiej. No, jak wyglądam? Przyłożył do siebie szkarłatny rękaw naszywany dużymi perłami. Przez dwadzieścia lat naprawdę można wyszyć coś pięknego. Dwa tygodnie po turnieju w Winchesterze, kiedy Elaine pielęgnowała swego bohatera, Ginewra awanturowała się na zamku z Sir Borsem. Jako wróg kobiet, Bors miał z nimi zawsze pouczające starcia. Mówił, co myślał, one także mówiły, co myślały – i żadna ze stron nie rozumiała drugiej ani w ząb. – Ach, Sir Borsie! – skarżyła się Ginewra, wezwawszy go do siebie zaraz po otrzymaniu wieści o szkarłatnym rękawie. Sir Bors był bliskim krewnym Lancelota. – Ach, Sir Borsie! Czyś słyszał, jak haniebnie Lancelot mnie zdradził? Bors zauważył, że Królowa płonie gniewem, spąsowiał i rzekł z wystudiowaną wyrozumiałością: – Jeżeli kogoś tu zdradzono, to chyba tylko samego Lancelota. Zaatakowali go we trzech na jednego i ranili śmiertelnie. – To świetnie! – ucieszyła się Królowa. – Bardzo mi przyjemnie to słyszeć! Mam nadzieję, że prędko umrze. To nędzny zdrajca, a nie żaden rycerz. Bors wzruszył ramionami i odwrócił się na pięcie, na znak, że nie zamierza słuchać takich bredni. Jego plecy, gdy zmierzał do drzwi, wyraźnie zdradzały, co Bors myśli o kobietach. Królowa rzuciła się za nim, gotowa, jeśli trzeba, zatrzymać go siłą. Ani myślała tak łatwo zrezygnować z awantury. – Czemu nie miałabym nazwać go zdrajcą – krzyczała – skoro na wielkim turnieju w Winchesterze wystąpił z czerwonym rękawem na hełmie? Bors, obawiając się napaści fizycznej, powiedział: – To rzeczywiście przykra sprawa. Gdyby nie ten rękaw i przebranie, może nie rzuciliby się na niego we trzech. – Dobrze mu tak! – piekliła się Królowa. – Dostał solidne lanie, chociaż zawsze tak się przechwala i puszy! Pobili go w uczciwej walce. – Nieprawda. Walczyli we trzech na jednego. W dodatku otworzyła mu się stara rana. – Dobrze mu tak! – powtórzyła Królowa. – Słyszałam, jak Sir Gawaine mówił Królowi, że aż dziw bierze patrzeć, jak on kocha tę Elaine. – Nie odpowiadam za słowa Sir Gawaine’a – burknął Sir Bors, wściekły, zdesperowany i przestraszony. Po czym wyszedł, trzaskając drzwiami. Starcie zakończyło się mniej więcej remisowo. W Corbin Elaine i Lancelot trzymali się za ręce. On uśmiechnął się do niej blado i rzekł słabym głosem: – Biedna Elaine. Ciągle mnie pielęgnujesz. Masz mnie dla siebie tylko, gdy jestem półżywy. – Teraz mam cię na zawsze – rozpromieniła się. – Elaine – powiedział. – O tym musimy jeszcze porozmawiać. ROZDZIAŁ XL Kiedy Rycerz spod Ciemnej Gwiazdy powrócił z Corbin, Ginewra nadal była wściekła. Z uporem twierdziła, że Lancelot na nowo romansował z Elaine – najwyraźniej próbowała jak najdotkliwiej urazić kochanka. Zarzucała mu fałszywą pobożność, której rzekomo dowiódł „zadając się z tą babą” przy pierwszej sposobności. Od początku – wykrzykiwała – chodziło mu tylko o „tę babę!”. Okazał się nędznikiem i słabeuszem! Odgrywali histeryczne sceny, przeplatając je nieco czulszymi momentami, niezbędnymi Królowej dla zrównoważenia poniżającej myśli, że przez tyle lat kochała słabeusza i nędznika. Wskutek tych kłótni Królowa wyglądała coraz zdrowiej – a nawet pięknie. Lylko między brwiami znaczyła jej się podwójna pionowa zmarszczka, a w oczach od czasu do czasu – jak zimny diament – błyskało szaleństwo. Lancelot natomiast wyglądał jak zbity pies. Lrwało to całymi dniami. Elaine, wysłuchawszy wyjaśnień Lancelota, odważyła się na pierwszy i ostatni w swym życiu cios: popełniła samobójstwo. Barka z jej ciałem spłynęła rzeką do stolicy – w owym czasie rzeki pełniły rolę autostrad – i ugrzęzła w fosie pod zamkowym murem. Na dnie łodzi leżała Elaine – nieszczęsna, tłusta kura domowa. Samobójstwo popełniają na ogół ludzie słabi. Nieśmiałe próby sterowania własnym losem, jakie podejmowała Elaine, niewinne sztuczki, którymi próbowała usidlić Lancelota, bezgraniczna wyrozumiałość, jaką mu zawsze okazywała – wszystko to pozostało bez najmniejszego wpływu na despotyzm życia. Straciła syna, straciła kochanka – nie zostało jej nic. Nawet obietnica powrotu Lancelota okazała się złudą. Obietnica ta była dla niej powodem do życia, oparciem – nie szczególnie solidnym, ale wystarczającym do utrzymania się na nogach. Przez wiele lat Elaine jakoś sobie radziła. Nie mając zbyt wygórowanych wymagań, potrafiła długo karmić się słabą nadzieją. Ale w końcu zabrakło nawet tej nadziei. Wszyscy wyszli na mury oglądać barkę. Zamiast różanolicej dziewicy, z rozczarowaniem ujrzeli w niej jejmość w średnim wieku, z dłońmi w rękawiczkach, sztywno zaciśniętymi na różańcu. Śmierć postarzyła i odmieniła Elaine – to była obca twarz: prawdziwa Elaine odeszła nie wiadomo gdzie i zniknęła. Nawet jeśli Lancelot był mięczakiem, kabotynem i hipokrytą, to przeżył wówczas ciężkie chwile. Dziedziczna skłonność do obłędu, szpetota, wieczne rozdarcie między wiernością ludziom a zasadom – już same te cechy z pewnością utrudniały zachowanie równowagi psychicznej, bez dodatkowych ciosów. A tych ostatnich w życiu Lancelota nie brakowało. Zniósłby je pewnie, gdyby cieszył się łaską twardego serca. Niestety – jego serce stworzone zostało do pary sercu Elaine, a po jej śmierci nie umiało udźwignąć podwójnego ciężaru. W głowie kłębiły mu się myśli o wszystkim, co mógł zrobić dla tej nieszczęsnej istoty i na co teraz było za późno; dręczyło go owo żenujące pytanie: „Kto zawinił?”, które zawsze towarzyszy zdarzeniom nieuchronnym. – Nie mogłeś okazać jej odrobiny serca? – wyrzucała mu Ginewra. – Nie mogłeś dać jej jakiegoś pretekstu do życia? Odrobiny współczucia, dobroci, która utrzymałaby ją przy życiu? Ginewra nie wiedziała, że dopiero teraz Elaine stanęła na dobre między nią a Lancelotem. Wypowiedziała te słowa spontanicznie, szczerze. Naprawdę żal jej było rywalki, spoczywającej na dnie łodzi. ROZDZIAŁ XLI Pomimo samobójstwa Elaine, życie na zamku Camelot toczyło się dalej. Nikt nie nazwałby go specjalnie szczęśliwym, ale ludzie są bardzo przywiązani do życia i wiele potrafią znieść. Nie był to żywot jak z bajki, lecz zwyczajne bytowanie, w którym jedno zdarzenie goni drugie, układając się w łańcuch przypadków. Warto napomknąć o pewnym komicznym incydencie, nie dlatego, żeby wiązały się z nim jakieś szczególne znaki lub następstwa, lecz dlatego, że był typowy dla Lancelota. A Lancelot potraktował go po swojemu. Leżał sobie Lancelot w lesie, na brzuchu, a jakie smutne myśli go trapiły – nikt nie wie, gdy oto stanęła przed nim łuczniczka, polująca w pobliskich ostępach. Nie wiadomo dokładnie, czy była to baba-chłop, z wąsikiem i w męskim odzieniu, czy też znana nam z licznych filmów słodka idiotka, paradująca z łukiem, bo to ładnie wygląda. Zoczywszy Lancelota, myślała z początku, że to zając. Musiała to być jednak baba-chłop, bo chociaż pomylenie mężczyzny z zającem pasowałoby raczej do słodkiej idiotki, ta ostatnia na pewno nie trafiłaby strzałą w cel. Lancelot zerwał się z krzykiem, bo strzała wbiła mu się w zadek na dobre sześć cali. – Pani! – wrzasnął wściekły – lub zjawo! Kimkolwiek jesteś, w złą godzinę napięłaś łuk! Sam diabeł uczył cię chyba strzelania! Pomimo rany w miejscu, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, Lancelot uczestniczył w najbliższym turnieju – istotnym z racji kilku incydentów. Atmosfera napięcia, która opanowała Camelot (i której jeden Lancelot w prostoduszności swojej nie dostrzegał), przeniosła się i na westminsterskie turnieje. Przede wszystkim, Król Artur postanowił umocnić swoją pozycję w trójkącie małżeńskim. W tym celu – szaleniec! – oświadczył, że zmierzy się w turnieju z Lancelotem. Podczas walki nerwy go poniosły i zaczął naprawdę dybać na przyjaciela. Nie uczynił, co prawda, nic niegodnego rycerza, i Lancelot nie poniósł ostatecznie najmniejszego szwanku – ale fakt był faktem i nic już nie mogło cofnąć zmiany, jaka zaszła w ich wzajemnych stosunkach. Nie przestali się przyjaźnić, a jednak w krótkiej chwili gniewu podczas walki Artur stał się zdradzonym mężem, Lancelot zaś – zdrajcą. Ukrywana w podświadomości prawda wyszła na jaw – to jedna, lecz nie jedyna z możliwych interpretacji. Pamiętajmy, że wiele czasu minęło, odkąd Artur był beztroskim Wartem, a potem pławił się w sukcesach własnego dworu i królestwa. Może znużyły go waśnie, machinacje kliki Orknejów, dziwactwa nowej mody, perypetie życia małżeńskiego i meandry sprawiedliwości? Może stanął do walki z Lancelotem w podświadomej nadziei, że przyjaciel go zabije? Może ten sprawiedliwy, szlachetny, prostoduszny człowiek odgadł instynktownie, że jedynym rozwiązaniem dla niego samego i najdroższych mu istot jest śmierć, po której Lancelot mógłby wreszcie poślubić Królową i pojednać się z Bogiem? Może dawał Lancelotowi szansę, aby go zabił w honorowej walce, bo był już bardzo, bardzo zmęczony? Możliwe. Tak czy owak, nie wyszło z tego nic. Gniew Króla wypalił się szybko i znów pozostała tylko miłość. W tym samym turnieju miał miejsce jeszcze jeden znamienny fakt: naiwny Lancelot do końca zraził sobie Orknejów, wysadzając ich z siodła wszystkich, oprócz Garetha – a Mordreda i Agravaine’a nawet po dwa razy. Trzeba było być świętym, albo głupcem, żeby raz po raz ratować wrogom życie, na Wieżach Płaczu i w innych okolicznościach. Ale pokonać ich potem w turnieju, na oczach wszystkich, i to w takim stylu – na to pozwolić sobie mógł jedynie skończony idiota. Gawaine, przyznać trzeba, miał zawsze dość przyzwoitości, by nie przykładać ręki do spisków na życie Lancelota, a Gaheris był na to za tępy. Ale Mordred i Agravaine – przywódcy modnej młodzieży – nie mieli skrupułów: ostateczne rozwiązanie konfliktu między nimi a Wodzem Naczelnym stało się od tego dnia kwestią czasu. Trzeci ważny incydent: Gareth walczył w Westminsterze po stronie Lancelota. Widzowie dostrzegli podwójny dramatyzm sytuacji: Król przeciwko przyjacielowi, Gareth przeciwko braciom. Wszystko to razem wróżyło straszną burzę. I rzeczywiście, burza wkrótce nadeszła – jak zwykle z najmniej oczekiwanej strony. Był sobie rycerz pospolitych manier, imieniem Sir Meliagrance, który nie czuł się dobrze na dworze Artura. Gdyby żył wcześniej, w czasach, gdy człowieka sądzono na podstawie czynów, wiodłoby mu się zapewne całkiem nieźle. Niestety, należał do młodszej generacji, zdominowanej przez dyktaty mody lansowanej przez Mordreda, więc oceniano go według nowych kryteriów. Wszyscy wiedzieli, że Sir Meliagrance nie jest, jak to się mówi, „artykułem z górnej półki” – on sam również o tym wiedział i nie był z tej racji szczęśliwy. (Kategorię „górnej półki” wymyślił Mordred). Sir Meliagrance miał ponadto jeszcze jeden kłopot, który zbrzydził mu dworskie towarzystwo: od pierwszego dnia rozpaczliwie, beznadziejnie kochał się w Ginewrze. Nagła wiadomość zastała Artura i Lancelota w kręgielni. Od pewnego czasu przyjęli zwyczaj oddalania się w to niemodne już miejsce na spokojną pogawędkę. – Nie, Lance, mylisz się – mówił właśnie Artur. – Nigdy nie rozumiałeś biednego Tristana. – To był kawał łobuza – upierał się przy swoim Lancelot. Mówili o Tristanie w czasie przeszłym, gdyż przedmiot ich sporu został w końcu zamordowany przez zdesperowanego Króla Marka, w chwili gdy grał na harfie dla Pięknej Izoldy. – Nawet zmarłego, nie waham się nazwać go łobuzem – dodał Lancelot. Król sprzeciwił mu się gwałtownym ruchem głowy. – To nie był łobuz – powiedział. – To był błazen. Postać komiczna. Zawsze pakował się w sytuacje bez wyjścia. – Błazen? – Powiedzmy: fantasta – uściślił Król. – To główna cecha błazna. Weźmy choćby te jego romanse. – Masz na myśli Izoldę o Białych Dłoniach? – Jestem pewien, że Tristan padł ofiarą pomyłki. Szalał za Piękną Izoldą, a potem o niej zapomniał. Trafił do łoża drugiej Izoldy, i nagle coś mu się nie spodobało. Odkrył, że istnieją dwie Izoldy. Ogromnie się stropił. „Ja tu – myśli sobie – figluję w łożu z Izoldą o Białych Dłoniach, gdy tymczasem zawsze kochałem i kocham tylko Piękną Izoldę!”. Nic dziwnego, że się zdenerwował. A potem mało brakowało, a straciłby życie w wannie, z ręki Królowej Irlandii. Powiadam ci, tego chłopca prześladowała farsa. Musisz wybaczyć mu, że zachował się jak łotr. – Ja... – zaczął Lancelot, ale właśnie w tej chwili przybył posłaniec. Posłańcem był mały, zdyszany chłopak, z kaftanem rozerwanym pod prawą pachą. Jedną ręką przytrzymywał rozdarcie kaftana i mówił bardzo prędko. Chodziło o Królową. Przyszedł pierwszy dzień maja i Królowa wybrała się na majówkę. Wyruszyła z samego rana, jak kazał obyczaj, chcąc o dziesiątej przed południem być już z powrotem, z naręczem pierwiosnków, fiołków, kwitnącego głogu i różnych innych zielonych gałązek, które w pierwszy majowy poranek zbierać wypadało. Straż przyboczna – rycerze Królowej, noszący emblematy swojej funkcji – została na zamku, a Ginewrze towarzyszyło tylko dziesięciu rycerzy po cywilnemu. Wystroili się na zielono, dla uczczenia święta wiosny. Był wśród nich Agravaine, który ostatnio trzymał się blisko Królowej, żeby móc ją szpiegować. Lancelotowi Królowa nakazała zostać w zamku. Wracali już z majówki, weseli, rozgadani, z kwieciem i zieleniną – aż tu nagle wyskakuje na nich z zasadzki Sir Meliagrance. Sprawa „górnej szuflady” dręczyła go tak długo, że w końcu postanowił rzeczywiście zachować się jak prostak, skoro i tak go wszyscy za takiego mieli. Wiedział, że ludzie Królowej będą nie uzbrojeni i że nie będzie wśród nich Lancelota. Prowadził z sobą silny oddział łuczników i zbrojnych. Jego zamiarem było porwać Królową. Doszło do walki. Rycerze Królowej bronili jej, jak mogli, mieczami i sztyletami, ale wszyscy zostali ranni, w tym sześciu poważnie. Ginewra w końcu sama się poddała, chcąc ratować ich życie. Zawarła układ z Sir Meliagrancem (który, nawiasem mówiąc, nie najlepiej się czuł w roli łotra): ona każe swym ludziom złożyć broń, a on w zamian zabierze wszystkich rannych do swojego zamku, gdzie i ją zamierzał zabrać, i pozwoli im spać w poczekalni przed jej komnatą. Meliagrance przystał na te warunki, gdyż szczerze kochał Ginewrę, wstydził się swego zbójeckiego postępku i rozumiał bezsens miłości pod przymusem. Biedaczek, nie był stworzony na łotra. W bałaganie towarzyszącym formowaniu żałosnej procesji rannych przewieszonych przez końskie grzbiety, Królowa jedna nie straciła głowy. Kiwnęła na małego pazia, który dosiadał żwawego i szybkiego kuca, chyłkiem wcisnęła mu w garść swój pierścień i szepnęła wiadomość dla Lancelota. Paź miał przy pierwszej sposobności pogalopować do Camelotu co kuc wyskoczy – i tak też właśnie uczynił, chociaż łucznicy deptali mu po piętach. Zademonstrował pierścień. Lancelot już w połowie relacji wołał o zbroję. Gdy paź Królowej kończył sprawozdanie, Artur klęczał u stóp Lancelota i dopinał rzemienie jego nagolenników. ROZDZIAŁ XLII Gdy łucznicy wrócili z konnego pościgu z żałobnymi minami i wiadomością, że nie udało im się dopaść pazia, Sir Meliagrance od razu się domyślił, co będzie dalej. Szalał z rozpaczy – po pierwsze dlatego, że świadom był nieroztropności i podłości swego postępku, a po wtóre dlatego, że szczerze i głęboko kochał Królową. Zachował jednak resztki zawadiackiej dumy i czuł, że zabrnął zbyt daleko, aby teraz się wycofać. Nie wątpił, że Lancelot przybędzie bezzwłocznie na wezwanie Ginewry, a zatem należało uczynić wszystko, aby zyskać na czasie. Zamek nie był gotowy do odparcia oblężenia – trzeba było go przygotować, gdyż rysowały się spore szanse pomyślnych pertraktacji z przeciwnikiem, skoro na zamku znajdowała się Królowa. Należało tylko za wszelką cenę opóźnić odsiecz Lancelota. Sir Meliagrance miał absolutną rację co do tego, że Lancelot ruszy na pomoc, gdy tylko przywdzieje zbroję. Najlepszym sposobem na zatrzymanie go wydawała się pułapka zastawiona na wąskiej leśnej polanie, przez którą musiał przejechać. Polanka była tak wąską kiszką, że ukryci za drzewami łucznicy na pewno zdołaliby zabić konia pod Lancelotem, a może nawet przeszyć strzałami pancerz rycerza. Od czasów niepokoju wszystkie leśne drogi oczyszczono z krzaków na poboczach na szerokość strzału z łuku po każdej stronie – lecz z uwagi na specyfikę terenu o tej jednej polance zapomniano. A dobrze wymięrzona strzała mogła z bliskiej odległości przebić pancerz; Meliagrance znał się na tych sprawach. Pułapkę urządzono natychmiast, a na zamku trwały gorączkowe przygotowania. Pasterze na gwałt spędzali bydło do obór: spłoszone zwierzęta albo lazły na manowce, albo wpadały nawzajem na siebie, albo za nic nie chciały przekroczyć bramy. Chłopcy studzienni znosili kubły wody do wielkich kadzi – zamek należał bowiem do tych niefortunnie zaprojektowanych, których konstrukcja, wywodząca się bodajże z Irlandii, nie przewidywała wewnętrznej studni. Pokojówki biegały w kółko, bliskie histerii, ponieważ Sir Meliagrance, jak większość osobników „z dolnych szuflad”, uparł się podjąć pojmaną Królową w stylu nienagannie wykwintnym. Pokojówki szykowały więc buduary, przewieszały do nich arrasy z kawalerskiej sypialni pana, polerowały srebra i wysyłały umyślnych do sąsiadów z prośbą o pożyczenie złotych półmisków. Ginewra, na okres przygotowań apartamentów ulokowana w małej poczekalni, przyczyniała się do jeszcze większego zamieszania, żądając bandaży, noszy i gorącej wody dla swoich rannych. Sir Meliagrance biegał po schodach z góry na dół, wykrzykując: „Tak, pani, sekundeczkę!”, albo: „Marianno! Marianno! Gdzie, u licha, położyłaś świece?”, albo: „Mój Murdochu, zabierzcie no mi zaraz owce z tarasu!”. Z rzadka tylko znajdował chwilę na to, aby przyłożyć czoło do chłodnego muru, chwycić się za nadwerężone serce, pożałować własnej głupoty – i dalej psuć i tak już bardzo lichy plan działania. Królowa pierwsza doszła do ładu ze swoimi planami. Zajmowała się tylko opatrywaniem rannych, a jej żądania spełniano w pierwszej kolejności. Zakończywszy samarytańską posługę, siedziała otoczona dworkami w wykuszu okiennym, spokojna jak oko cyklonu – gdy nagle jedna z panien zawołała, że coś nadciąga drogą. – To wóz – powiedziała Królowa. – Na pewno wiezie zaopatrzenie do zamku. – Na wozie siedzi rycerz – rzekła panna. – Rycerz w zbroi. Widocznie wiozą go na szubienicę. W owych czasach hańbą dla rycerza było jechać na wozie. Zauważyły jednak, że za wozem pędzi rumak, i to galopem, ciągnąc lejce po ziemi. Po chwili stwierdziły ze zgrozą, że koń ciągnie po ziemi nie tylko lejce, ale i własne wnętrzności. Był najeżony strzałami, a wzrok miał całkiem nieprzytomny. Prawdopodobnie w szoku nie odczuwał bólu. Był to koń Lancelota, a na wozie gnał jego pan we własnej osobie, okładając płazem miecza szkapę pociągową. Zgodnie z planem Meliagrance’a, Lancelot wpadł był w pułapkę, potem przez jakiś czas ścigał napastników, którzy jednak łatwo umknęli zakutemu w żelazo rycerzowi, przeskakując żywopłoty i rowy – na koniec postanowił resztę drogi przebyć pieszo, nie bacząc na ciężar zbroi. Meliagrance liczył na to, że marsz okaże się ponad siły człowieka obciążonego ekwipunkiem ważącym tyle, ile on sam – lecz nie wziął pod uwagę możliwości zdobycia wozu z koniem. Niechaj o bezmiernym oddaniu Lancelota dla Królowej zaświadczy fakt, że – jak powiadają – wpierw przebył on wpław na koniu Tamizę, między mostami Westminster a Lambeth, niepomny na to, że wystarczyłby drobny błąd, by nurt pochłonął go w pancernej zbroi. – Jak śmiałaś sądzić, że to rycerz wieziony na egzekucję! – zbeształa dworkę Królowa. – Głupia gęś! Ośmielasz się porównywać Sir Lancelota z byle rzezimieszkiem? Skarcona panna zapłoniła się i nie wyrzekła ani słowa. Tymczasem Lancelot rzucił lejce struchlałemu woźnicy i wpadł jak burza na zwodzony most, krzycząc wniebogłosy. Sir Meliagrance usłyszał o przybyciu Lancelota, gdy ten szturmował bramę główną. Spocony, zaskoczony strażnik chciał mu zatrzasnąć wrota przed nosem, ale otrzymał żelazną pięścią tak silny cios w ucho, że bez ducha rozciągnął się na ziemi. Bezbronne wrota rozchyliły się przed Lancelotem. Lancelot, co mu się bardzo rzadko zdarzało, szalał z wściekłości, może pod wpływem widoku cierpień drogiego rumaka. Meliagrance, który właśnie doglądał grupy zbrojnych rozbierających drewniane baraki na głównym dziedzińcu (obawiano się bowiem „greckiego ognia”), stracił resztki nerwów. Rzucił się pędem do kuchennych schodów i już po chwili klęczał przed Królową, gdy tymczasem Lancelot awanturował się u bramy, żeby go w tej chwili wpuszczono do Ginewry. – I cóż tym razem? – spytała Ginewra, patrząc z niedowierzaniem (i, dodajmy, swoistą czułością) na rozciągniętego u jej stóp grubianina. Bądź co bądź, jest to spory komplement dla kobiety, zostać porwaną przez mężczyznę, który kocha się w niej na zabój, zwłaszcza, gdy wszystko szczęśliwie się skończyło. – Poddaję się! Poddaję! – wrzeszczał Sir Meliagrance. – Poddaję się tobie, ukochana Królowo! Ratuj mnie przed tym strasznym Lancelotem! Ginewra promieniała urodą – czy to dzięki majówce, czy z racji komplementu, jakim było dla niej porwanie przez nieokrzesanego rycerza, czy też może w typowym dla kobiet przeczuciu szczęścia – nie wiadomo. Dość, że radość ją rozpierała i Ginewra nie miała pretensji do porywacza. – Dobrze – odparła z wesołą roztropnością. – Im mniej szumu powstanie wokół całej sprawy, tym lepiej dla mojej reputacji. Spróbuję udobruchać Sir Lancelota. Sir Meliagrance wydał tak głębokie westchnienie ulgi, że aż mu świsnęło w piersiach. – To rozumiem! – uradował się. – Żal by było ptaka, no nie? Ehem! Ehem! Łaskawa pani wybaczy, że się tak wyrażam. Czy Wasza Wysokość zechce, jak już udobrucha Sir Lancelota i w ogóle, zatrzymać się na nocleg w moim zamku, znaczy się, dla towarzystwa rannym rycerzom? – Zastanowię się – rzekła Królowa. – Rano wszyscy spokojnie sobie wyjedziecie – perswadował Sir Meliagrance – i zapomnimy o całej hecy. Tak by było bardziej przystojnie. Mogłaby Wasza Miłość rozgłosić, że była u mnie w gościnie. – No dobrze – zgodziła się łaskawie Królowa, po czym zeszła na dół do Sir Lancelota. Sir Meliagrance otarł spocone czoło wielką chustką. Lancelot stał na wewnętrznym dziedzińcu i wywoływał wroga. Z zamku wyszła Ginewra. Ich oczy odnalazły się po dawnemu, nim padło choćby jedno słowo. Lancelot poczuł nagle, że nigdy nie było ani Elaine, ani wyprawy po Świętego Graala. Za to Ginewra wyraźnie skapitulowała: jej spojrzenie mówiło, że godzi się na każdy wybór Lancelota – niech sobie kocha Boga, niech robi co chce – byleby nie przestawał być Lancelotem. Królowa odzyskała spokój ducha i rozsądek. Wyzbyła się nienasyconej zachłanności: dość jej było, że ogląda Lancelota żywego. Oboje jakby nagle odzyskali młodość – znów byli młodzieńcem i dziewczyną, których oczy przyciągnęły się z zapomnianą już niemal magnetyczną siłą w mroku sali tronowej zamku Camelot. Ginewra ostatecznie wygrała swoją batalię właśnie dzięki kapitulacji. – Czy wolno wiedzieć, o co tyle szumu? – spytała Królowa, przyjmując po dawnemu intymny, żartobliwy ton. Znów byli zakochani. – Jak to, pani? Ty pytasz? – podjął grę Lancelot, ale zaraz spoważniał i spąsowiał z gniewu: – Ustrzelili mi konia! – Dzięki ci za przybycie – rzekła Królowa śpiewnym głosem, który jej rycerz tak dobrze pamiętał. – Dzięki za pomoc i odwagę. Człowiek, który sprawił ci przykrość, poddał się i winniśmy mu wybaczyć. – Nie miał prawa zabijać niewinnego konia! – Już mu darowałam. – Gdybym wiedział, że się tak łatwo dogadacie – odrzekł Lancelot z nutką zazdrości w głosie – nie gnałbym tutaj z narażeniem życia. Królowa ujęła go za rękę, uwolnioną z żelaznej rękawicy. – Złościsz się, że spełniłeś dobry uczynek? – spytała słodko. Lancelot milczał. – Tamten człowiek mnie nie obchodzi – zapewniła, rumieniąc się wdzięcznie. – Uznałam po prostu, że roztropnie będzie uniknąć skandalu. – Mnie tym bardziej na skandalu nie zależy. – Postąpisz, jak uważasz – rzekła Królowa. – Walcz z nim, jeśli tak ci się podoba. Wybór należy do ciebie. Lancelot spojrzał jej w oczy. – O, pani! – rzekł. – Uczynię wszystko, aby cię zadowolić. Sama twoja obecność czyni mnie szczęśliwym. Zawsze w chwilach wzruszenia popadał w patetyczny ton. ROZDZIAŁ XLIII Rannych rycerzy poukładano spać na noszach w antykamerze, skąd wchodziło się do sypialni Królowej. Jedyne okno tej sypialni nie miało szyb. Miało za to kraty. Lancelot już wcześniej dostrzegł był w ogrodzie drabinę w sam raz do swoich celów. Chociaż wcale się nie umawiali, Królowa czekała. Ujrzawszy w oknie pobrużdżone oblicze z zadartym nosem wzniesionym ku gwiazdom, ani przez moment nie pomyślała, że to potwór, albo duch. Przeczekała tylko najdziksze bicie serca, od którego krew w szyi pulsowała niebezpiecznie, a potem cicho podeszła do okna. Nikt nie wie, co tam do siebie mówili. Malory podaje, że „karmili się wzajem rozlicznymi skargi”. Prawdopodobnie doszli zgodnie do porozumienia, że nie godzi się oszukiwać Artura, skoro go kochają. Może Lancelot zdołał w końcu wyjaśnić Ginewrze sprawę Boga, a ona jemu – sprawę bezdzietności. Może ustalili, że oto uznają swój grzeszny romans za zakończony. A potem Lancelot szepnął: – Jaka szkoda, że nie mogę wejść do środka. – Ja także żałuję. – A więc chciałabyś, pani, bym znalazł się przy tobie? – Z całego serca. Ostatni złamany pręt żelaznej kraty skaleczył dłoń Lancelota aż do kości. Potem szepty ucichły i ciemną komnatę zaległa cisza. Nazajutrz rano Królowa Ginewra długo spoczywała w łożu. Sir Meliagrance, pragnąc bezpiecznie i jak najszybciej zakończyć sprawę, krzątał się z ożywieniem po antykamerze i miał już tylko jedno życzenie: żeby Ginewra się wyniosła. Między innymi dlatego, że było dlań nieznośnym gościć pod własnym dachem Królową, którą uwielbiał, nie mogąc jej zdobyć. Wreszcie – chcąc ją ponaglić i zaspokoić niepohamowaną ciekawość zakochanego – wkroczył do sypialni z zamiarem obudzenia Ginewry. W epoce rozluźnienia rygorów obyczajowych był to krok dopuszczalny. – Dopraszam się łaski... – rzekł nieśmiało od progu. – Czy Wasza Wysokość niedomaga, że śpi tak długo? Ukradkiem spoglądał na swoje nieosiągalne bóstwo w pościeli. Krew z rozciętej ręki Lancelota poplamiła całą bieliznę. – O, zdrajczyni! – pojął nagle prawdę Sir Meliagrance. – Zdrajczyni! Zdradziłaś Króla Artura! Szalał z gniewu i zazdrości, sam również czując się zdradzonym. Kiedy bowiem jego własne umizgi poszły na marne, uwierzył, że Królowa jest niewiastą bez grzechu. Więcej: wyrzucał sobie, że dybiąc na nią, sam popełnił grzech. Teraz pojął, że go oszukała, udając cnotliwą, gdy tymczasem, tuż pod jego nosem, zadawała się z rannymi rycerzami! Z tego, co ujrzał, wyciągnął mylny wniosek, że krew pochodzi z ran któregoś z rycerzy – inaczej po cóż by się Ginewra upierała, by mieć ich w antykamerze? Miotała nim najdziksza zazdrość i furia. Naruszonych krat w oknie nawet nie zauważył, gdyż starannie powstawiano je na miejsce. – Zdrajczyni! O, zdrajczyni! Oskarżam panią o zdradę stanu! Wrzaski Sir Meliagrance’a ściągnęły rannych rycerzy, którzy, kulejąc, zbliżyli się do drzwi. Wrzawa rosła. Już i garderobiane, i pokojówki, i paziowie, i stajenni, i paru giermków zbiegli się popatrzeć na awanturę. – Wszyscy łżą! – pieklił się Sir Meliagrance. – Albo przynajmniej niektórzy! Tutaj był ranny rycerz! – To nieprawda – rzekła spokojnie Ginewra. – Moi ludzie to potwierdzą. – Nieprawda! – potwierdzili chórem ranni rycerze. – Wybieraj, z którym z nas chcesz walczyć! Każdy stanie: – Nikt mi nie będzie stawał! Dość tej napuszonej mowy! Ranny rycerz wysypiał się tutaj z jejmością! Mówiąc to, wskazał ślady krwi na pościeli – dowód, przyznać należy, przekonywający. Wtem między spokorniałą nagle strażą Królowej zjawił się Sir Lancelot. Nikt nie zwrócił uwagi na rękawicę osłaniającą jego dłoń. – Co się tu dzieje? – spytał Lancelot. Meliagrance jął z zapałem wyniszczać mu sprawę, zadowolony, że oto trafił mu się nowy słuchacz. Zachowywał się jak osobnik szalony z rozpaczy. Wysłuchawszy go, Lancelot rzekł lodowatym tonem: – Pozwolę sobie przypomnieć szanownemu panu jego własne niedawne zachowanie wobec Królowej. – Co to ma do rzeczy? Nie rozumiem. Wiem jedno: w tej komnacie był nocą jakiś rycerz! – Radzę liczyć się ze słowami! Lancelot zgromił wzrokiem Sir Meliagrance’a, chcąc go przywołać do zdrowego rozsądku. Obaj doskonale wiedzieli, że zarzut tej miary musi skończyć się sądem na polu walki, Lancelot próbował zatem uświadomić przeciwnikowi, z kim się zmierzy. Sir Meliagrance wreszcie to pojął. Ni stąd, ni zowąd, spojrzał na Lancelota z wielką godnością. – Ty też lepiej uważaj, Sir Lancelocie – wycedził. – Wiem, że jesteś najlepszym rycerzem na świecie, ale uważaj, abyś nie stanął po złej stronie. Pan Bóg potrafi razić ostrzem sprawiedliwości, Sir Lancelocie. Kochanek Królowej zacisnął zęby. – Tę decyzję pozostawimy Panu Bogu – rzekł. Po chwili dodał uroczystym tonem: – Oświadczam wszem i wobec, że żaden z rannych rycerzy nie odwiedził minionej nocy łoża Królowej. Jeżeli waszmość chcesz o to ze mną walczyć, jestem gotów. Lancelot w sumie aż trzy razy ratował Królową przed stosem: pierwszy raz bronił prawdy przeciwko Sir Madorowi, drugi raz bronił półprawdy – wyrażonej wątpliwą grą słów – przeciwko Sir Meliagrance’owi, za trzecim zaś razem stanął w obronie fałszywej racji. Każdy kolejny pojedynek przybliżał Lancelota i Królową do ostatecznej katastrofy. Sir Meliagrance rzucił rękawicę. Niezachwiana pewność własnej racji zrodziła w nim zacięty upór. Wolał zginąć, niż się wycofać. Lancelot podjął rękawicę – nie miał wyboru. Tłum świadków obserwował dopełnianie formalności pojedynku – odciskanie sygnetów na pieczęciach i ustalanie terminu. Sir Meliagrance spokorniał nieco. Widząc, że z własnej woli wpadł w tryby srogiej machiny sprawiedliwości, dał pole refleksji, refleksja zaś – jak zwykle w takich razach – zrodziła wątpliwości. Sir Meliagrance nie był człowiekiem konsekwentnym. – Sir Lancelocie – zagadnął pojednawczo. – Skoro już musimy się bić, nie zamierzasz, mam nadzieję, dybać na mnie podstępnie przed pojedynkiem? – Oczywiście, że nie! – zdumiał się szczerze Lancelot. Był prostoduszny, tak samo jak Artur: właśnie dlatego stale pakował się w kłopoty – nie rozumiał, na przykład, na co się naraża, wysadzając z siodła Orknejów na turnieju w Westminsterze. Nie doceniał ludzkiej podłości. – Więc do dnia pojedynku pozostaniemy przyjaciółmi? – upewnił się Sir Meliagrance. Sir Lancelot poczuł dobrze sobie znane ukłucie wstydu: miał bić się z człowiekiem o to, że ów powiedział prawdę. – Oczywiście – zgodził się tym chętniej. – Pozostaniemy przyjaciółmi. W przypływie serdeczności, wyciągnął rękę do Meliagrance’a. – No to na razie zawrzyjmy pokój – ucieszył się tamten. – Co złego, to nie my! Czy chcesz, panie, zwiedzić mój zamek? – Bardzo chętnie. Meliagrance oprowadził Lancelota po zamku, z komnaty do komnaty – aż doszli do salki z zapadnią w podłodze. Lancelot nastąpił na ruchomą deskę, czeluść się rozwarła i rycerz spadł z wysokości sześćdziesięciu stóp. Wylądował w lochu na grubym pokładzie słomy. Meliagrance kazał ukryć jego konia i pospieszył do Królowej z wiadomością, że jej rycerz pojechał przodem do Camelotu. Znane powszechnie nagłe odjazdy Lancelota nadały temu kłamstwu pozór prawdy. W ten sposób Meliagrance zabezpieczył się, we własnym mniemaniu, na wypadek, gdyby Pan Bóg miał dokonać niewłaściwego wyboru w sporze o cześć Królowej – Sir Meliagrance, jak widać, też był na bakier z zasadami. ROZDZIAŁ XLIV Drugi honorowy pojedynek Lancelota miał przebieg równie sensacyjny jak walka z Madorem. Lancelot i tym razem stawił się w ostatniej chwili – a nawet odrobinę się spóźnił. Czekano nań długo, a gdy całkiem stracono nadzieję, poproszono Sir Lavine’a, aby stanął w szranki zamiast Lancelota. Sir Lavine właśnie jechał na stanowisko, gdy na plac wpadł jak burza wielki rycerz na białym rumaku, należącym do Meliagrance’a. Aż do owego ranka Lancelot siedział zamknięty w lochu. Na szczęście dziewczyna, która mu przynosiła jedzenie, korzystając z nieobecności pana, uwolniła więźnia za jednego całusa. Lancelot miał z tej racji pewne skrupuły, jednak doszedł do wniosku, że okoliczności go usprawiedliwiają. Meliagrance spadł z konia w pierwszym starciu i odmówił powstania z ziemi. – Poddaję się. I tak już po mnie. – Wstawaj pan, wstawaj. Jeszcze nawet nie zaczęliśmy. – Nie wstanę! – zawziął się Sir Meliagrance. Lancelot stał nad nim i nie wiedział, co robić. Meliagrance’owi należało się solidne lanie za zabicie konia i za pułapkę w podłodze. Z drugiej jednak strony, wiedząc, że oskarżenia przeciwnika były w zasadzie słuszne, Lancelot wcale się nie kwapił do zadania mu śmiertelnego ciosu. – Litości! – jęknął Sir Meliagrance. Lancelot zerknął ku namiotowi, w którym siedziała Królowa pod okiem głównodowodzącego straży. Nikt z widzów nie dostrzegł pytającego spojrzenia spod wielkiego hełmu. Dostrzegła je – a raczej przeczuła – tylko Ginewra. Dała znak obróconym ku ziemi kciukiem i dla pewności powtórzyła go kilkakrotnie. Publiczność zamarła. Wszyscy z zapartym tchem wpatrywali się w walczących, jak stado sępów śledzących ofiarę w ostatnich chwilach życia. Oczekiwali śmiertelnego ciosu, jak widownia rzymskiego Koloseum, albo kibice hiszpańskiej corridy. Byli pewni, że Lancelot zaraz taki cios zada. Uważano, że Meliagrance obraził Królową znacznie poważniej niż swego czasu Mador – dlatego ogół widzów podzielał zdanie Ginewry, że oszczerca musi zapłacić życiem. W owych czasach bowiem miłość pojmowano inaczej niż dziś: miała być rycerska, dojrzała, wieczna i wzniosła – najlepiej platoniczna. W sprawie miłości nie należało pochopnie oskarżać. Nie to, co teraz, kiedy miłość potrafi zacząć się i skończyć w jeden weekend. Widownia ujrzała jednak, że Lancelot się waha i usłyszała jego stłumiony głos z czeluści hełmu. Lancelot proponował układy. – Dam ci fory – przyrzekał – jeżeli staniesz i będziesz walczył ze mną jak należy, na śmierć i życie. Zdejmę hełm, odsłonię lewą część ciała, zrezygnuję z tarczy, przywiążę sobie lewą rękę do pleców. Odpowiada ci taki układ? Staniesz do walki, gdy zrobię, co obiecałem? Z ust Meliagrance’a, który czołgał się właśnie ku loży Króla, dobył się histeryczny pisk: – Zapamiętajcie wszyscy jego słowa! Wszyscy słyszeli! Przyjmuję propozycję! Tylko pilnujcie, żeby wszystkiego dotrzymał! Lewa strona bez zbroi, żadnej tarczy, żadnego hełmu, i niech mu lewą rękę przytroczą do pleców! Wszyscy słyszeli! Wszyscy słyszeli! – Wykonać! – krzyknął gromko Król. Heroldzi i giermkowie zeszli na arenę. Meliagrance’a uciszono. Wszyscy wstydzili się za niego. W pełnej niesmaku ciszy, przy wtórze gniewnych pouczeń Meliagrance’a, niechętne dłonie rozbroiły i związały Lancelota. Wykonawcy niemiłego zadania czuli się jak kaci przy egzekucji ukochanego skazańca – ustępstwa Lancelota wydały im się bowiem grubo przesadne. Kiedy mu przywiązali lewą rękę i podali miecz, każdy kolejno klepnął go po plecach, popychając tym samym w stronę Meliagrance’a, lecz żaden nie spojrzał mu w oczy. Coś błysnęło na piasku areny – jak łosoś wyskakujący nagle z wody: to Lancelot obnażył lewy bok na pierwszy cios. Miecz świsnął w powietrzu, lecz nieoczekiwanie geometria sceny zmieniła się jak w dziecięcym kalejdoskopie i zamiast ciosu Meliagrance’a publiczność ujrzała cios zadany przez Lancelota. Sir Meliagrence’a ściągnięto z placu końmi. Gdy zdjęto hełm, jego głowa rozpadła się na dwa kawałki. ROZDZIAŁ XLV Kończy się historia o cudzoziemcu z Benwick, który skradł miłość Królowej Ginewry, porzucił kochankę dla Boga, a potem wrócił do niej, łamiąc ślubowanie. Była to opowieść o miłości w dawnym stylu – wiernej miłości ludzi dorosłych, jakże innej od dzisiejszych szczeniackich romansów rodem z kiepskiego kina. Bohaterowie naszego romansu przez ćwierć wieku dążyli ku sobie – i oto nastało ich babie lato. Lancelot dla Ginewry zrezygnował z Boga, a ona w zamian ofiarowała mu wolność. Elaine, która była tylko przypadkową cząstką tej układanki, na swój sposób dostąpiła spokoju. Artur też nie był całkiem nieszczęśliwy, chociaż jego pozycja w trójkącie małżeńskim wydawała się od początku najmniej godna pozazdroszczenia. Merlin nie przeznaczył Artura do szczęścia osobistego. Radości Artura miały być radościami królewskimi, a ich źródłem – pomyślność narodu. Pomyślność tę, o wieczornej godzinie królewskiego życia, przywrócił Lancelot swymi dwoma sensacyjnymi zwycięstwami. Pogoń za modą i nowoczesnością, która przez pewien czas demoralizowała Okrągły Stół, znacznie osłabła – wielka idea Artura ożyła na nowo. Artur ugruntowywał rządy Prawa. W sprawach osobistych też właściwie nie miał się na co uskarżać. Zawsze trzymał się z dala od problemu Ginewry i Lancelota, ufając, że będą dość dyskretni, aby go nie wciągać w swoje sprawy – a postępował tak nie ze strachu i nie ze słabości, lecz z pobudek jak najszlachetniejszych. Władza leżała wszak w rękach Króla. Król był tym małżonkiem, który mógł raz na zawsze, jednym dekretem, rozwiązać problem wszystkich trójkątów małżeńskich, za pomocą pieńka katowskiego lub stosu. Małżonka i jej luby byli zdani na jego łaskę. I właśnie z tej przyczyny – a nie z tchórzostwa – szlachetne serce Artura wybrało nieświadomość. Babie lato było tuż-tuż. Plotki ucichły, intrygi się skończyły. Orknejowie, co prawda, dalej burczeli – ale cicho, prawie że spod ziemi. W opactwach i na zamkach możnych panów kopiści w spokoju przepisywali mszały i traktaty o życiu rycerskim, a iluminatorzy cyzelowali inicjały manuskryptów i pieczołowicie malowali herby. Złotnicy i srebmicy małymi młoteczkami wykuwali z cennych kruszców złote i srebrne listki, splatali złote druty i misterną koronką ozdabiali biskupie krucyfiksy. Piękne damy dla uciechy trzymały w klatkach gile i wróbelki, albo też sroki, które z niemałym trudem usiłowały uczyć ludzkiej mowy. Zapobiegliwe gospodynie zapełniały kredensy zapasami melasy, która była lekarstwem na złe powietrze, domowej roboty plastrami, zwanymi Flos Unkuentorum, którymi kurowano z reumatyzmu, i kulkami piżma do inhalacji. Na okres Wielkiego Postu kupowały daktyle, gorzką nalewkę na migdałach i śledzie hurtem po cztery szylingi sześć pensów za beczkę. Sokolnicy z zapałem godnym lepszej sprawy wykłócali się o zalety swoich ptaków. W nowo powołanych sądach (gdyż Siła Pięści odeszła w niepamięć) prawnicy uwijali się jak pszczółki, gryzmoląc orzeczenia o podziałach spadku, stanie majątku, wydziedziczeniach, konfiskatach, licytacjach i przejęciach; w trybie pilnym, w trybie natychmiastowym, w trybie odroczonym; nakazy zwrotu zajętych dóbr pod karą grzywny, orzeczenia o prawie pierwokupu, o umorzeniu dłu gu, o spłacie z nawiązką; Quorum bonorum, Sic et non, Pro et contra, Ius primae noctis i Questio quid iuris. Złodziejowi, niestety, groził stryczek za kradzież dóbr o wartości powyżej jednego szylinga, gdyż kodeks karny miał jeszcze swoje luki i słabości – chociaż ta akurat jest o tyle zrozumiała, że za szylinga można było nabyć dwie gęsi, cztery galony wina albo czterdzieści osiem bochnów chleba – skarby, przyznać trzeba, dość kłopotliwe w transporcie dla pojedynczego złodzieja. Po łąkach spacerowali o zachodzie słońca wiejscy kochankowie, objęci w pasie tak czule, że z daleka przypominali duże litery X. W Gramarii Króla Artura panował pokój. Cieszyli się nim także Lancelot i Ginewra. Lecz była jeszcze czwarta osoba dramatu. Bóg – totem Lancelota i brakujący uczestnik batalii – postanowił wkroczyć do akcji. Mały chłopiec, który przeglądał się w pokrywce czajnika i śnił o wodzie źródlanej, która umyka mu spod ust, latami marzył o dokonaniu cudu. I cudu dokonał, gdy jako pierwszy rycerz na świecie wyłowił Elaine z wrzącej kąpieli. Lecz zaraz potem, tej samej nocy, Elaine złowiła go w pułapkę i złamał swoje tabu. Przez ćwierć wieku wspominał z żalem ową noc, myśl o niej towarzyszyła mu stale podczas poszukiwań Świętego Graala. Do tamtej nocy Lancelot uważał się za człowieka Bożego. Potem już zawsze czuł się oszustem. I oto nadszedł czas, aby stanąć oko w oko ze swym przeznaczeniem. Był pewien rycerz z Węgier, imieniem Sir Urre, który siedem lat wcześniej odniósł w turnieju wiele ran, walcząc z niejakim Alphagusem, którego ostatecznie ukatrupił. Odniósł trzy rany na głowie, cztery na ciele i jedną w lewą rękę. Matka zabitego Alphagusa, hiszpańska wiedźma, rzuciła urok na Sir Urrego z Węgier: jego rany nigdy nie miały się zabliźnić. Miały krwawić i otwierać się, aż je opatrzy najprzedniejszy rycerz na świecie. Sir Urrego z Węgier wożono przez siedem lat z kraju do kraju (możliwe, że po prostu cierpiał na hemofilię) w poszukiwaniu najprzedniejszego rycerza, który by go uleczył. Wreszcie nieszczęśnik przeprawił się przez kanał La Manche na obcy, północny ląd. Wszędzie bowiem powtarzano mu, że jedyną szansą jest dla niego Sir Lancelot, postanowił więc spróbować owej szansy. Artur, zawsze skory do znajdowania w ludziach tego, co najlepsze, nie miał wątpliwości, że Lance sprosta zadaniu – uznał jednak, że sprawiedliwie będzie dać najpierw okazję wszystkim innym rycerzom Stołu. Być może kryła się wśród nich nowa doskonałość, którą znajdą przypadkiem – tak, jak już się to kiedyś zdarzyło. Dwór bawił właśnie w Carlisle, gdzie zjechał na Zielone Świątki. Postanowiono zebrać się na dużej łące. Sir Urrego przyniesiono w lektyce i złożono na poduszkach ze złotogłowiu. Niebawem miały się zacząć zabiegi uzdrawiające. Chorego otoczyło stu dziesięciu rycerzy (czterdziestu bowiem przebywało na misjach), ustawionych karnie w szyku i ubranych w paradne stroje. Na łące rozwinięto dywany i ustawiono namioty dla ciekawych spektaklu dam. Artur tak kochał swego Lancelota, że zadbał o jak najwspanialszą oprawę jego koronnego wyczynu. Kończy się księga o Sir Lancelocie. Zaraz ujrzymy go po raz ostatni. Na razie schował się w zamkowym pomieszczeniu na uprzęże, skąd miał świetny widok na całą łąkę. Pęki skórzanych cugli wisiały na ścianach w doskonałym porządku, obok siodeł i barwnych ozdób dla koni. Lancelot ocenił, że takie lejce powinny utrzymać jego ciężar. Czekał w ukryciu i modlił się, żeby ktoś inny – może Gareth? – dokonał oczekiwanego cudu, lub żeby o nim samym zapomniano. Uważasz może, Czytelniku, że to przyjemnie być najlepszym rycerzem na świecie? Pomyśl w takim razie o ciągłej konieczności obrony tego tytułu. Pomyśl o próbach, o nieustannych surowych sprawdzianach, którym mistrz poddawany jest dzień i noc – aż po ostatnią godzinę klęski. Postaw się na miejscu Lancelota, który wiedział, że klęska jest nieuchronna, choć wiedzę te ukrywał przez całe dwadzieścia pięć lat. Pomyśl, że masz oto stanąć przed doborową widownią – najlepszymi z najlepszych – i publicznie wyznać swój gzech. Wszyscy czekają na twój sukces – a ty poniesiesz klęskę. Ujawnisz zdradę, której się dopuszczałeś przez ćwierć wieku – i natychmiast przyczyna twojej klęski stanie się dla wszystkich jasna. Ta sama przyczyna była źródłem nieustannego wstydu, który usiłowałeś ukryć nawet przed sobą – lecz on dopadał cię w zaciszu pustej komnaty i kłuł dotkliwie, aż zwijałeś się z bólu. Cudów, o których marzyłeś, dokonać może tylko człowiek o czystym sercu. Tłum zgromadzony na łące oczekuje od ciebie cudu, gdyż podtrzymywałeś jego fałszywą wiarę w czystość własnego serca. Teraz z sercem skalanym zdradą, cudzołóstwem i morderstwem wyjdziesz na słońce i poddasz się próbie honorowej. Lancelot stał w komnacie blady jak płótno. Ginewra była w tłumie gapiów – wiedział o tym – i ona również pobladła. Lancelot załamywał dłonie, spoglądał na mocne, rzemienne cugle, i modlił się najgoręcej jak umiał. – Sir Servause le Breuse! – zawołali heroldowie. Wystąpił Sir Servause, rycerz z końca listy zawodników, wstydliwy, pasjonujący się tylko przyrodą, który nigdy w życiu z nikim nie walczył. Zbliżył się do Sir Urrego. Ten jęknął, obolały po dotknięciach tylu obcych rąk. Sir Servause ukląkł przy rannym i uczynił, co mógł. – Sir Ozanna le Cure Hardy! I tak dalej, przez całą listę stu dziesięciu, których świetlane imiona podaje w pełnym brzmieniu Malory, opisując całą wspaniałość ciężkich zbroi, barwy herbów i przepych pióropuszy. Pióropusze na hełmach upodabniały Arturowych rycerzy do wojowników indiańskich. Żelazne podeszwy i ostrogi podzwaniały przy każdym kroku. Rycerze klękali i nakładali ręce. Sir Urre krzywił się z bólu. Znów wszystko na nic. Lancelot nie powiesił się na cuglach. Złamał tabu, zdradził przyjaciela, wrócił do Ginewry i zamordował Sir Meliagrance’a w walce o niesłuszną sprawę. Był gotów ponieść za to wszystko karę. Stanął na końcu szpaleru oczekujących w pełnym słońcu rycerzy. Chciał pozostać nie zauważony, a tymczasem przyszło mu zająć najbardziej rzucającą się w oczy pozycję ostatniego. Kroczył środkiem, między ciekawskimi spojrzeniami, jak zawsze brzydki, jak zawsze speszony, w poczuciu wstydu i nieuchronnej klęski. Mordred i Agravaine przysunęli się bliżej. Lancelot ukląkł przy boku Sir Urrego i przemówił do Artura: – Czy muszę próbować, skoro innym się nie udało? – Tak, musisz. Rozkazuję ci. – Więc spełnię rozkaz. Chociaż w moim pojęciu będzie to akt pychy. Czy na pewno nie mógłbym zostać zwolniony? – Niesłusznie rozumujesz – odrzekł Król. – Podjęcie próby nie jest aktem pychy. Tylko tobie może się to udać. Sir Urre, znacznie już osłabiony, uniósł się na łokciu. – Ja proszę – powiedział. – Przybyłem właśnie do ciebie. Lancelot miał łzy w oczach. – Ach, Sir Urre! Jakże chciałbym ci pomóc, gdyby to tylko było w mojej mocy! Ale ty nie rozumiesz, nie rozumiesz! – Na litość Boską! – jęknął Sir Urre. Lancelot zwrócił oczy ku wschodowi, gdzie, jak uważał, mieszka Bóg, i wyrzekł w myślach te oto słowa: „Nie pragnę sławy, lecz, jeśli to możliwe, oszczędź mój honor. Jeśli jest wolą Twoją uleczyć tego rycerza, uczyń to proszę dla niego, nie dla mnie”. Potem poprosił Sir Urrego, aby pokazał mu rany na głowie. Ginewra, która jak jastrząb obserwowała rzecz całą z namiotu, ujrzała raptem dwie postaci, idące chwiejnym krokiem, ramię w ramię. Tłum zafalował, podniósł się szum głosów i okrzyki. W górę poszybowały czapki i wiwaty, ściskano się za ręce. Artur, jak opętany, wykrzykiwał w kółko jedno zdanie, prosto w ucho nadąsanego Gawaine’a, którego siłą przytrzymywał za łokieć: – Zamknęły się jak pudełeczko! Jak pudełeczko! Grupka starszych rycerzy pląsała w koło, trącając się tarczami i wymierzając sobie sójki w bok. Giermkowie zaśmiewali się jak szaleni i klepali po ramionach. Sir Bors rzucił się ściskać i całować Króla Anguisha Irlandzkiego, który gwałtownie mu się opierał. Wytworny książę Galahalt potknął się o własny miecz i runął jak długi. Poczciwy Sir Belleus, który wcale nie miał pretensji o to, że mu Lancelot swego czasu rozciął wątrobę, świstał przeraźliwie na źdźble trawy, przytrzymywanym między kciukami obu dłoni. Sir Bedivere, pełen skruchy od dnia wizyty u papieża, grzechotał jakimiś świętymi gnatami, przywiezionymi na pamiątkę z pielgrzymki (na kościach widniały ozdobne napisy: „Pamiątka z Rzymu”). Sir Bliant, zawsze czule wspominający Dzikusa, obejmował Sir Kastora, który nigdy nie zapomniał rycerskiej postawy Kawalera. Subtelny i wrażliwy Aglovale, który zrzekł się zemsty na rodzie Orknejów, wymieniał przyjacielskie kuksańce z urodziwym Garethem. Mordred i Agravaine mieli kwaśne miny. Sir Mador, czerwony jak indor, godził się z Sir Pinelem, trucicielem, który powrócił na dwór incognito. Król Pelles wszystkim obiecywał nowe szaty, na swój koszt. Siwiutki jak gołąbek wujaszek Dap, tak stary, że za życia przeszedł do legendy, usiłował przeskoczyć przez laskę, którą się podpierał. Obalano namioty, fruwały proporce. Z daleka nieustanne wiwaty grzmiały jak werble lub odgłos burzy przetaczającej się nad wieżami zamku Carlisle. Całe pole, wszyscy ludzie na polu i sam zamek zdawały się pulsować rytmicznie, jak powierzchnia jeziora w czasie deszczu. W samym środku tego zamieszania, zapomniany przez wszystkich, klęczał samotny bohater. Tylko on znał nikomu niedostępny sekret: prawdziwym cudem była dana mu możliwość dokonania cudu. „I rozpłakał się Lancelot – pisze Malory – jak małe dziecię ukarane chłostą”. EXPLICIT LIBER TERTIUS Incipit Liber Quartus Świeca na wietrze Pomyślał chwilę i rzekł: Stwierdziłem, że na wielu pacjentów korzystnie wpływają ogrody zoologiczne. Panu Pontifexowi zaleciłbym dawkę wielkich ssaków. Niech się tylko nie dowie, że to dla zdrowia... ROZDZIAŁ I Czas nie był łaskawy dla Agravaine’a, który już koło czterdziestki wyglądał na swoje obecne pięćdziesiąt pięć lat. Rzadko bywał trzeźwy. Za to zimny chudzielec Mordred sprawiał wrażenie człowieka bez wieku. Jego lata, tak samo jak głębia jego niebieskich oczu i śpiewna modulacja głosu, nie zdradzały żadnej treści. Agravaine i Mordred stali pod arkadami zamku Orknejów w Camelocie, obserwując ptaki, które ze szlachetną obojętnością tkwiły na postumentach, rozstawionych wśród zalanej słońcem murawy dziedzińca. W oprawie modnych, fantazyjnych łuków arkad, niczym w ozdobnych ramach, widniały: samica białozora, jastrząb-gołębiarz, sokolica ze swoim samcem oraz cztery młode drzemliki, które zatrzymano na zimę w zamku, a mimo to przeżyły. Postumenty lśniły czystością – myśliwi w owych czasach uważali bowiem, że kto oddaje się krwawym sportom, powinien skrupulatnie tuszować ślady bestialstwa. Każdy klocek był z lubością ozdobiony czerwoną hiszpańską skórką i złotymi okuciami. Smycze sokołów wyplatano zazwyczaj z białej końskiej skóry, ale na śnieżnobiałą smycz i opaski nożne białozora użyto gwarantowanej skóry jednorożca, sprowadzonej specjalnie aż z Islandii. Był to – skromny, ale zawsze – wyraz hołdu dla przedstawicielki ptasiej arystokracji. – Na litość boską! – rzekł Mordred z błazeńskim uśmiechem. – Chodźmy stąd. Śmierdzi nie do wytrzymania. Na dźwięk jego głosu ptaki poruszyły się nieznacznie, oznajmiając to cichym brzękiem przywiązanych do nóg dzwoneczków. Dzwoneczki sprowadzano z Indii, nie licząc się z kosztami; białozór nosił srebrne. Olbrzymi puchacz, zatrudniany niekiedy jako wabik, lecz chwilowo pogrążony w drzemce na grzędzie w cieniu arkady, na brzęk dzwonków otworzył oczy. Przedtem wyglądał jak wypchane pierzaste czupiradło. Gdy rozwarł ślepia – przeistoczył się w ptaszysko z utworów Edgara Allana Poego. Nie był to miły widok. Ślepia puchacza – krwawe, mordercze, straszne – zdawały się emanować światłem; wyglądały jak dwa rubiny wypełnione żywym ogniem. Puchacz wabił się Wielki Książę. Agravaine nieufnie pociągnął nosem. – Nic nie czuję. Biedak, całkiem stracił smak i węch. W dodatku bolała go głowa. – Śmierdzi walką – skrzywił się ironicznie Mordred. – Walką, przeszłością i najlepszymi z nas, którzy polegli. Chodźmy lepiej do ogrodu. Agravaine ostrożnie nawiązał do tematu wcześniejszej dyskusji. – Nie ma sensu rozdmuchiwać sprawy. Tylko my jedni znamy rachunek praw i krzywd. Nikt nie będzie nas słuchał. – Ależ będą, muszą! Drobne cętki w tęczówkach Mordreda rozbłysły turkusowym blaskiem: jego oczy zalśniły jak ślepia sowy. W jednej chwili Mordred przeistoczył się z garbatego, zrzędliwego dandysa w symbol Sprawy. Był przeciwieństwem Artura – niezwyciężonym Celtem, potomkiem desperackich ras, starszych i przebieglej szych niż Arturowa. Wobec rozpalającego Mordreda ognia walki o Sprawę, Sprawiedliwość Artura wydawała się „burżuazyjna” i ugrzeczniona. Zakrawała na nudny kompromis w zderzeniu z dzikością i szatańskim sprytem Pikta. Kiedy Mordred pomstował na Artura, w jego rysach odżywali liczni przodkowie ze strony matki – ludzie wychowani, podobnie jak sam Mordred, w matriarchacie, którzy dosiadali konia na oklep, szarżowali na rydwanach, walczyli podstępem, a swe ponure twierdze ozdabiali głowami wrogów. Maszerowali długowłosi, żądni walki – jak nas poucza starożytny pisarz – „z mieczem w dłoni, przeciwko rzekom wezbranym i wzburzonym morzom”. Ta rasa – reprezentowana dziś raczej przez Irlandzką Armię Republikańską niż przez Szkockich Nacjonalistów – zawsze chętnie rżnęła panów, wołając, że sami sobie winni. Ta rasa zdolna była uczynić bohaterem narodowym Lynchahauna – tylko za to, że odgryzł nos kobiecie z plemienia Sasów. Ta rasa, wyrzucona przez wulkan historii na peryferia świata, po dziś dzień, ze zjadliwym rozgoryczeniem dowodzącym kompleksu niższości, głosi swoją odwieczną megalomanię. Z tej rasy wywodzili się katolicy, skłonni skakać do oczu papieżom i świętym – Adrianowi, Aleksandrowi, Hieronimowi – gdy nie zadowalała ich polityka Kościoła; z niej pochodzili histerycznie drażliwi, rozżaleni nad sobą desperaci – orędownicy bezpowrotnej przeszłości. Przed wiekami tę barbarzyńską, podstępną, waleczną rasę zniewolili obcy najeźdźcy, z rodu których wywodził się i Artur. Fakt ten był jednym z filarów muru dzielącego ojca i syna. – Chciałbym z tobą pogadać, Mordredzie – rzekł Agravaine. – Nie bardzo jest na czym usiąść... Siadaj tu, a ja tutaj. Nikt nas nie usłyszy. – Niech słuchają! Przecież właśnie o to nam chodzi. Trzeba mówić prawdę na głos, a nie szeptać po kątach. – Szepty i tak w końcu dotrą, gdzie trzeba. – Nieprawda. Właśnie tu się mylisz. On nie chce znać prawdy, a dopóki szepczemy, zawsze może udawać, że nic nie słyszał. Nie na próżno było się tyle lat królem Anglii: to najlepsza szkoła hipokryzji. Agravaine był wyraźnie nieswój. W odróżnieniu od Mordreda, nie czuł obsesyjnej nienawiści do Artura; właściwie nie żywił osobistej urazy do nikogo, oprócz Lancelota. Pałał raczej nieukierunkowaną chęcią czynienia zła. – Moim zdaniem, nie ma sensu wywlekać dawnych krzywd – rzekł ponuro. – Nie możemy oczekiwać, że ludzie poprą nas w sprawie tak zawiłej i zadawnionej. – Może i zadawnionej, ale nie zmienia to faktu, że Artur jest moim ojcem, a gdy byłem niemowlęciem, rzucił mnie w dryfującej łodzi na pastwę morza. – To ważne dla ciebie, ale być może nie dla innych – odparł Agravaine. – Ludzie obojętnieją wobec spraw zbyt zawiłych. Nie możesz żądać, aby przeciętny człowiek pamiętał o cudzych dziadkach, przyrodnich siostrach i tak dalej. Zresztą, dziś już nie rusza się na wojnę w imię prywatnej urazy. Potrzeba sprawy narodowej, politycznej, społecznie nabrzmiałej. Należy wykorzystywać narzędzia, które są pod ręką. Weź Johna Balia, który wierzy w komunizm: ma tysiące zwolenników, gotowych w każdej chwili wzniecić zamieszki – w poczuciu, że bronią własnej sprawy. Albo Sasi – też dobry przykład. Opowiedzmy się głośno za ruchem narodowym. Nazwijmy go „narodowym komunizmem” – wtedy mamy szansę zjednoczyć wszystkich. Hasła powinny być uniwersalne i chwytliwe, przemawiające do każdego. Powinny godzić w wielkie grupy etniczne – w Żydów na przykład, w Normanów albo w Sasów – tak, żeby w każdym z „naszych” obudzić nienawiść. Albo ogłośmy się wodzami Pradawnych w walce wyzwoleńczej przeciwko Sasom, ewentualnie – wodzami Sasów przeciwko Normanom, lub też stańmy na czele powstania niewolników. Potrzebny będzie sztandar i, rzecz jasna, godło. Czemu nie swastyka? Komunizm, nacjonalizm – proszę bardzo. Ale prywatny rokosz przeciwko staremu – to się nie uda. Choćby dlatego, że samo wyłuszczenie sprawy ludowi zajęłoby ci dobre pół godziny. – Rozgłoszę, że moja matka była jego siostrą, a on za to próbował mnie utopić! – Jak chcesz – skwitował Agravaine. Zanim puchacz się zbudził, rozmawiali o dawnych krzywdach, których doświadczył ich ród: o babce Igraine, którą zhańbił ojciec Artura, o zadawnionej wzajemnej nienawiści Celtów i Sasów, którą wpajała im matka w starej Szkocji. Mniej krewki od brata Agravaine uważał te sprawy za zbyt przedawnione i skomplikowane, aby mogły posłużyć za broń przeciwko Królowi. Lecz na koniec w rozmowie wypłynął wątek świeższy: grzeszny związek Artura z przyrodnią siostrą i próba zamordowania bastarda, który był owocem tego związku. Byłaby to zaiste potężna broń, gdyby nie pewien szkopuł: wspomnianym bastardem był sam Mordred. Pojął on w lot, co oznacza tchórzliwa reakcja brata: nie wypada, aby syn czynił sztandar ze swego nieprawego pochodzenia i pod tym sztandarem atakował ojca. Poza tym Artur dawno zatuszował całą sprawę, a Mordred wydawał się – z politycznego punktu widzenia – najmniej właściwym człowiekiem do jej odgrzebywania. Siedzieli bez słowa, patrząc w ziemię. Agravaine nie wyglądał najlepiej, miał podkrążone oczy. Za to Mordred jak zawsze prezentował się nienagannie, szczupły i wystrojony według najnowszej mody. Ekstrawagancki krój kaftana zręcznie kamuflował kalekie ramię. – Ja się tym nie szczycę – rzekł Mordred, przerywając ciszę. Spojrzał na przyrodniego brata z ciężkim wyrzutem, którego głębi Agravaine nie umiał pojąć. „Spójrz na mój garb”, mówił mu wzrok Mordreda. „Czy garbus może szczycić się swym urodzeniem?” Agravaine zerwał się z miejsca, zniecierpliwiony. – Tak czy siak, muszę się napić! – oznajmił, klaszcząc w ręce na pazia. Drżącymi palcami przetarł powieki i zastygł w pozie znużonej, z tępym obrzydzeniem wpatrzony w puchacza. Mordred przyglądał się bratu z głęboką pogardą, dopóki paź nie wrócił z gąsiorkiem. – Kto grzebie w gnoju, ten się musi ubabrać – zauważył sentencjonalnie Agravaine, któremu wino korzenne przywróciło wigor. – Pamiętaj, że nie jesteśmy w Szkocji, tylko w Anglii Artura, którego Anglicy kochają. Albo nie dadzą ci wiary, albo – jeśli uwierzą – całą winę zwalą na ciebie jako głosiciela złej nowiny. Jestem przekonany, że do rebelii pod tym hasłem nie przystanie ani jeden człowiek. Mordred spojrzał mu w oczy. Nienawidził Agravaine’a – jak puchacza – za nędzne tchórzostwo. Nie mogąc się pogodzić z utratą snów o zemście, całą niechęć przelał na Agravaine’a, nazywając go w duchu opojem i zdrajcą klanu. Agravaine pojął to w lot i, udobruchany już połową gąsiorka, zaśmiał się Mordredowi w twarz, klepiąc go przy tym po zdrowym ramieniu i zmuszając do napełnienia szklanicy. – Napij się, bracie! – czknął czule. Mordred ledwo umoczył usta. – Słyszałeś może – ciągnął Agravaine – o wielkim świętym imieniem Lancelot? Tu mrugnął podkrążonym okiem, zrobił zeza i uśmiechnął się jowialnie. – Mów dalej. – Z twej odpowiedzi wnioskuję, że słyszałeś o naszym preux chevalier. – Oczywiście, że znam Sir Lancelota. – Jeśli mnie pamięć nie myli, ten wzór cnót wszelakich obydwu nas powalił na ziemię, i to nie raz? – Pierwszy raz Lancelot strącił mnie z siodła tak dawno, że już nawet nie pamiętam, kiedy. Ale to nic nie szkodzi – rzekł Mordred. – Fakt, że ktoś strąca cię z konia drągiem, nie oznacza jeszcze, że ten ktoś jest lepszym człowiekiem od ciebie. Zabawne: odkąd rozmowa zeszła na Sir Lancelota, Mordred wyraźnie zobojętniał. Za to Agravaine, tak przedtem wstrzemięźliwy, dał się ponieść emocjom. – Otóż to właśnie! – podchwycił. – Nasz zacny rycerz jest od lat kochankiem Królowej Anglii! – Wszyscy wiedzą, że Giną od niepamiętnych czasów jest nałożnicą Lancelota. Cóż z tego? Król też wie. Doniesiono mu o tym co najmniej trzy razy. Moim zdaniem, nic tu po nas. Agravaine pijackim gestem przekrzywił palcem koniec nosa, po czym pogroził bratu. – Owszem – rzekł – donoszono o tym Królowi, ale zawsze poufnie. Przysyłano mu aluzyjne podarki: tarcze z dwuznacznymi zawołaniami albo rogi, z których pić może tylko wierna żona – ale nikt nie wygarnął mu prawdy przy świadkach, prosto w oczy. Meliagrance zdobył się tylko na ogólnikowe oskarżenie, i to jeszcze w czasach, gdy takie sprawy rozstrzygano przez pojedynek. A gdybyśmy tak my dwaj oskarżyli Sir Lancelota imiennie, zmuszając Króla – w świetle nowego kodeksu – do przeprowadzenia śledztwa? Oczy Mordreda rozbłysły jak ślepia puchacza. -1 co dalej? – Rozłam. Nie widzę innej możliwości. Artur polega na Lancelocie jako dowódcy armii, armia zaś jest filarem władzy Artura, który bez niej nie miałby szans przeciwstawić się dzikiej przemocy. Gdyby jednak udało nam się namieszać między Arturem a Lancelotem, wykorzystując do tego Królową, rozłam władzy stałby się nieuchronny. I wtedy przyjdzie czas na politykę, na tych wszystkich malkontentów, lollardów, komunistów, nacjonalistów i inne bandy. Czas twojej wymarzonej zemsty. – Poróżnia się, a my tylko dopełnimy dzieła. – O, nie! Znacznie więcej. – Kornwalowie wyrównaliby rachunki za dziadka, a ja za matkę... – ...i to nie siłą pięści, a siłą rozumu. -1 dokonałbym zemsty na człowieku, który chciał mnie utopić, gdy byłem niemowlęciem... – ...wpierw chowając się sprytnie za plecami osiłka, a potem działając rozważnie. – Za plecami naszego słynnego świętoszka... – Sir Lancelota! Przypomnijmy po raz ostatni, że ojciec Artura zabił Księcia Kornwalii. Uczynił to, by posiąść jego żonę. Tejże nocy w łonie nieszczęsnej Księżnej poczęty został Artur. Ponieważ chłopiec urodził się wcześniej, niż to dopuszczały konwencje związane z żałobą, ślubem, i tak dalej – oddano go na wychowanie do Sir Ectora z Puszczy Dzikiej. Artur dorastał tam, nieświadom swego pochodzenia. Gdy liczył sobie dziewiętnaście wiosen, los zetknął go z Morgause: Artur nie wiedział, że Morgause jest jedną z jego przyrodnich sióstr – cór Księżnej Kornwalii i zaszlachtowanego Księcia. Dwa razy starsza od młodego Króla (była już matką Gawaine’a, Agravaine’a, Gaherisa i Garetha) uwiodła go bez trudu. Owocem tego związku był Mordred, którego matka wychowała sama na barbarzyńskim odludziu Orkadów. Mordred dorastał bez towarzystwa, gdyż był znacznie młodszy od braci. Czterej pozostali podążyli na dwór Króla Artura, gnani ambicją – był to bowiem najsłynniejszy dwór w Europie – albo chęcią ucieczki od matki. Został jej tylko Mordred, którego całkiem opanowała, zaszczepiając mu wszystkie swoje rodowe i osobiste pretensje wobec Króla – gdyż, co prawda, udało jej się uwieść nieletniego Artura, ale ten niebawem uciekł od niej i związał z Ginewrą. Pozostawiona na Północy, sam na sam z czarnymi myślami, Morgause całą swą macierzyńską władzę skupiła na ostatnim, kalekim synu. Okazywała mu, na przemian, to czułość, to obojętność – wiecznie nienasycona, karmiła sic bowiem miłością swoich psów, dzieci i kochanków. Skończyła marnie: rodzony syn ściął jej głowę w szale zazdrości, zastawszy siedemdziesięcioletnią matkę w łożu z młodym Sir Lamorakiem. Mordred – rozdarty między miłością i nienawiścią do rodzinnego gniazda – dołączył wówczas do grupy zamachowców. Gdy trafił na dwór ojca, który taktownie zatuszował dzieje jego narodzin, przyjęto go tam jako prawowitego brata Gawaine’a, Agravaine’a, Gaherisa i Garetha. Król-ojciec, którego Mordred szczerze nienawidził, bo tak nauczyła go matka, okazał mu wielką serdeczność. Kaleki, inteligentny, niezależny w opiniach młodzian, znalazł się nagle w otoczeniu cywilizacji zbyt prostodusznej na czysto intelektualną krytykę. Mordred odkrył w sobie dziedzica kultury Północy, jakże innej od prostackich morałów Południa. ROZDZIAŁ II W drzwiach galerii ukazał się ten sam paź, który niedawno przyniósł wino korzenne dla Sir Agravaine’a. Skłoniwszy się dwukrotnie – z przesadną dwornością, której wymagano od pazia, zanim został giermkiem, aby móc potem dalej awansować na rycerza – chłopiec oznajmił: – Sir Gawaine, Sir Gaheris, Sir Gareth. Weszli trzej bracia, rozochoceni świeżym powietrzem i zabawą. Klan Orknejów był oto w komplecie. Wszyscy oprócz Mordreda mieli gdzieś tam żony, których jednak nigdy nie widywano. Za to sami bracia niezmiernie rzadko rozstawali się na dłużej. Gdy byli razem, zachowywali się jak mali chłopcy, co było raczej wzruszające niż irytujące. Może wszyscy paladyni Artura mieli w sobie coś z dzieci – jeśli prostoduszność uznamy za cechę dziecięcą. Gawaine, głowa rodu, szedł pierwszy, niosąc na dłoni młodego, sądząc po upierzeniu, sokoła. Rudą czuprynę krzepkiego osiłka znaczyły gęsto srebrne nitki siwizny. Kępki włosów nad uszami spłowiały jak futro łasiczki i widać było, że wkrótce pobieleją. Gaheris był podobny do Gawaine’a, w każdym razie bardziej niż pozostali bracia. Stanowił jednak jego złagodzony wariant: nie tak płomiennie rudy, nie taki silny, nie taki uparty. Prawdę mówiąc, Gaheris był nieco tępawy. Jedynie Gareth, najmłodszy z braci pełnej krwi, zachował jeszcze ślady młodości. Kroczył sprężyście, jak ktoś, kto cieszy się życiem. – Ohoho! – zadudnił w podcieniach chrypliwy głos Gawaine’a. – Już pijemy? Od rana? Gawaine pielęgnował północny akcent na znak protestu przeciwko oficjalnej angielszczyźnie, ale już dawno przestał myśleć po celtycku, więc mimo woli mówił po angielsku coraz lepiej. To również dowodziło, że się starzeje. – Czołem, czołem, Gawaine! – Agravaine dobrze wiedział, że jego przedpołudniowe „naparsteczki” nie budzą zachwytu w rodzinie, zagadnął więc uprzejmie: – Jak tam poszło? – Można wytrzymać. – Poszło nadzwyczajnie! – wtrącił rozentuzjazmowany Gareth. – Najpierw, kiedy ją puściliśmy na haut vollay z passagerem Lancelota, widać było, że jest kompletnie skołowana. Myślałem, że bez wabia sobie nie poradzi. Ale Gawaine prowadził ją przepięknie. Pikowała bez sekundy wahania, jakby przez całe życie polowała na czaple, zatoczyła piękny krąg wokół świeżych stogów przy zamku Blanc – i dopędziła go przy pielgrzymim szlaku, po stronie Ganis. Potem... – Szkoda gadać – przerwał bratu Gawaine, widząc, że Mordred ziewa demonstracyjnie. – To była piękna walka – podsumował speszony Gaheris. – Ponieważ debiutantka przyniosła zwierzynę, postanowiliśmy nadać jej imię. – Ciekawe jakie? – zainteresowali się łaskawie Mordred i Agravaine. – Pochodzi z Lundy, więc powinna nazywać się na „L”. Spodobał nam się pomysł, żeby nazwać ją na cześć Lancelota – na przykład Lancelotta, czy coś takiego. Będzie z niej sokół pierwsza klasa! Agravaine spojrzał wilkiem na Garehta i wycedził: – To już lepiej od razu nazwijcie ją Giną. Właśnie w tej chwili Gawaine powrócił z dziedzińca, gdzie umieszczał dzielną sokoliczkę na postumencie. – Dajcie lepiej spokój – poradził braciom. – Bardzo mi przykro, ale tu chodzi o prawdę. – Gwiżdżę na prawdę. Jeszcze raz ci mówię: ugryź się w język. – Gawaine – rzekł Mordred, patrząc w dal – jako wzorowy rycerz nie dopuszcza krytyki. Kto go nie słucha, może mieć nieprzyjemności. Gawaine jest, jak wiadomo, bardzo silny – i we wszystkim małpuje wielkiego Lancelota. Rudzielec godnie zwrócił się ku niemu. – Nie jestem, bracie, okazem tężyzny i nie na siłę stawiam. Chodzi mi tylko o przyzwoitość rodziny. – A przyzwoitość – wpadł mu w słowo Agravaine – pozwala byle komu sypiać z żoną Króla, którego przodek zniszczył nasz ród – Króla, który z naszą rodzoną matką spłodził syna, po czym próbował go utopić. – Artur zawsze był dla nas dobry – zaprotestował Gaheris. – Przestańcie wreszcie zrzędzić. – Jest dobry, bo się nas boi. – Nie bardzo widzę, czemu miałby się bać – zabrał głos Gareth – dopóki ma przy sobie Lancelota. Wszyscy wiemy, że Lancelot to najlepszy rycerz na świecie, zdolny pokonać każdego przeciwnika. Prawda, Gawaine? – Osobiście wolę się na ten temat nie wypowiadać. Wyniosły ton Gawaine’a rozjuszył Mordreda. – A ja mam ochotę się wypowiadać! Może przegrywam w pojedynkach na kopie, ale mam odwagę stanąć w obronie rodziny i prawa. Nie jestem hipokrytą. Wszyscy na tym dworze wiedzą, że Królowa ma romans z Wodzem Naczelnym – ale my, nieskalani rycerze, obrońcy niewiast, mamy oczywiście rozmawiać wyłącznie o tak zwanym Świętym Graalu! Agravaine i ja postanowiliśmy pójść niezwłocznie do Króla i przy świadkach wypytać go o Królową i Lancelota. – Mordredzie! – żachnął się senior klanu. – Zabraniam ci! To grzech! – On i tak pójdzie – oświadczył Agravaine. – A ja z nim. Gareth miotał się między przerażeniem a zachwytem. – Oni nie żartują – zauważył. Korzystając z ogólnej konsternacji, Gawaine na nowo objął przywództwo rodu i przypuścił atak. – Agravainie, jako głowa klanu, zabraniam ci! – Zabraniasz mi! – Zabraniam. Jeśli to zrobisz, będziesz skończonym durniem. – Szlachetny Gawaine – wyjaśnił Mordred – uważa cię za skończonego durnia. Na te słowa olbrzym podskoczył jak rumak dźgnięty ostrogą. – Dość tego! – krzyknął. – Myślisz, że nie uderzę cię, bo jesteś kaleką, i korzystasz z tego! Ale oberwiesz, smarkaczu, jeśli nie przestaniesz szydzić! – Mój Gawainie – wycedził zimno Mordred, słysząc własny głos niczym echo z oddali. – Zdumiewasz mnie. Udało ci się sformułować myśl. Olbrzym dał krok ku niemu. – No, proszę. Uderz – zabrzmiał ten sam metaliczny głos. – Wykaż się odwagą. – Och, przestań, Mordredzie! – zawołał błagalnie Gareth.Musisz stale kogoś zaczepiać? – Mordred nie zaczepia – sprostował Agravaine – dopóki ktoś go nie sprowokuje. Gawaine wybuchnął gniewem z siłą armaty. Odskoczył od Mordreda jak raniony byk i wrzasnął na obydwu: – Niech mnie diabli! Spokój, albo wynocha stąd! Czy w tej rodzinie nigdy nie może być zgody? Zamknijcie wreszcie paszcze, na litość boską, i skończcie pleść te brednie o Sir Lancelocie! – Po pierwsze: nie brednie – poprawił go Mordred. – Po drugie: nie skończymy. Wstał z miejsca. – Więc jak, Agravainie, idziemy do Króla? Kto jeszcze z nami? Gawaine zagrodził im drogę. – Mordredzie, ani kroku! – Kto mnie powstrzyma? – Ja. – Oto śmiałek! – zabrzmiał ponownie zimny, metaliczny głos i garbus postąpił do przodu. Gawaine odepchnął go czerwonym łapskiem, porośniętym złotawymi włoskami. W tej samej chwili białe, pulchne paluchy Agravaine’a zacisnęły się na rękojeści miecza. – Stój, Gawainie! Mam miecz! – Ty zawsze masz miecz! – krzyknął Gareth. – Ty diable! Najmłodszy z czterech braci pojął nagle, co go prześladowało całe życie: zamordowana matka – jednorożec – chłopiec z ukrytym sztyletem podczas bójki w spiżarni – a teraz ten tłuścioch dobywający miecza. Dlatego krzyknął. – W porządku, Gareth – wyszczerzył się złowieszczo Agravaine, blady jak ściana. – Zrozumiałem. A teraz dobywam miecza. Sytuacja wymknęła się spod wszelkiej kontroli: bracia zachowywali się jak marionetki, które już nieraz odgrywały podobną scenę – i było to wrażenie jak najbardziej słuszne. Gawaine na widok stali wpadł w amok. W jednej chwili odskoczył od Mordreda, bluznął potokiem słów, chwycił nóż myśliwski, gdyż nie miał przy sobie innej broni, i natarł z furią na Agravaine’a. Tłuścioch, nagle zepchnięty do defensywy, cofał się przed nim pod osłoną miecza w drżącej dłoni. – Rzeźniku! – dyszał Gawaine. – O, tak! Ty świetnie zrozumiałeś, o co mu chodziło. Chwytasz za miecz przeciwko rodzonemu bratu, bo mordowanie bezbronnych to twoja specjalność! Na kir żałobny, obyś był przeklęty! Unieś miecz, łotrze! Wyżej! Czego chcesz jeszcze? Nie dość ci, że zaszlachtowałeś matkę? Do diaska, Agravaine, rzućże ten miecz na ziemię albo stawaj do walki, bo inaczej... W cieniu, za plecami Gawaine’a, skradał się Mordred ze sztyletem w dłoni. Nagły błysk stali odbił się w ślepiach puchacza – i w jednej chwili Gareth skoczył na ratunek bratu. Chwycił Mordreda za nadgarjjjejc krzycząc: – Zdrada! Gaheris, uważaj na tamtych! – Agravaine, odłóż miecz! – rozkazał Gaheris. – Gawaine, zostaw go! – Z drogi! – ryknął Gawaine. – Sam nauczę kundla moresu! – Agravaine, odłóż miecz natychmiast, bo on cię zabije! Szybciej, człowieku! Nie bądź głupi! Gawaine, zostaw go! On nie mówił poważnie! Gawaine! Agravaine! Niestety, Agravaine zamierzył się niezdarnie na głowę klanu. Gawaine – leciwy olbrzym ze spłowiała grzywą – z nonszalancką pogardą odparował cios nożem, doskoczył do Agravaine’a i założył mu kleszczowy chwyt w pasie. Miecz z brzękiem opadł na posadzkę. Agravaine runął plecami na stół z winem, przygnieciony przez Gawaine’a. Morderczy sztylet już wzniósł się w górę, aby dokończyć dzieła, gdy Gaheris pochwycił od tyłu rękę brata. Zastygli tak w doskonałym bezruchu i ciszy. Gareth trzymał Mordreda. Agravaine, wolną ręką osłaniając oczy, uchylał się przed sztyletem. Gaheris więził w dłoni mściwe ramię Gawaine’a. W tej kłopotliwej chwili drzwi galerii otwarły się ponownie i dworny paź oznajmił tonem niewzruszonym: – Jego Wysokość Król Anglii! Na te słowa wszyscy zareagowali jak na hasło „spocznij”: zwolnili uściski i odzyskali zdolność ruchu. Agravaine usiadł, dysząc ciężko. Gawaine odwrócił się od niego i otarł czoło wierzchem dłoni. – O mój Boże! – wymamrotał. – Czemu ja muszę być taki w gorącej wodzie kąpany! Król już stał w progu. Wkroczył na galerię. Ten skromny starzec przez całe swoje życie chciał jak najlepiej. Lat miał już sporo, a wyglądał na więcej. W mgnieniu oka ocenił sytuację, lecz nie dał tego po sobie poznać. Podszedł do Mordreda, by powitać go czułym pocałunkiem, a do pozostałych uśmiechnął się łagodnie. ROZDZIAŁ III Lancelot i Ginewra siedzieli przy oknie wieży. Dzisiejszy obserwator, znający legendę arturiańską tylko z poezji Tennysona i jemu podobnych, zdziwiłby się zapewne, że słynni kochankowie nie są już pierwszej młodości. Dziś bowiem miłość kojarzy się głównie z młodzieńczym romansem Romea i Julii; dlatego przeniesieni w Średniowiecze, kiedy to – jak chce autor poezji rycerskiej – mężczyzna miał en ciel un dieu, par terre une deesse – przeżylibyśmy nie lada szok. Kochankowie nie rekrutowali się wówczas spośród dziatwy i dorastającej młodzieży: byli to ludzie dojrzali, którzy wiedzą, czego chcą. Zakochiwano się na całe życie, nie było bowiem jeszcze takich wygód jak rozwód i psychiatra. Mężczyzna miał – jako się rzekło – „w niebie Boga, a na ziemi boginkę”, a ponieważ każdy wyznawca dobiera sobie bóstwo ze staranną rozwagą, średniowieczni kochankowie kierowali się w swych wyborach nie tylko względami ciała, nie porzucali też beztrosko obiektu uczuć, gdy powaby cielesne przygasły. Lancelot i Ginewra siedzieli, jako się rzekło, w oknie wieży, przed nimi zaś, w ukośnych promieniach zachodzącego słońca, rozpościerała się Arturowa Anglia. Tę Gramarię epoki Średniowiecza – zwanej niekiedy Ciemnowieczem – stworzył Król Artur. Kiedy jako młodzieniec zasiadł na tronie, Anglią rządzili zbrojni baronowie, głód i wojna. Spory prawne rozstrzygano w oparciu o „sądy boże” (najczęściej próbę ognia z użyciem rozpalonego żelaza), prawo senioralne i kościelne. Wzdłuż wybrzeży Anglii, wszędzie tam, gdzie dotrzeć zdołały łodzie najeźdźców, nie pozostał ani jeden zwierz w lesie, ani jeden owoc na drzewie. Na bagnach i w leśnych ostępach ostatni Sasi bronili się przed terrorem rozpętanym przez Uthera Zdobywcę. Słowa „Normanin” i „baron” znaczyły tyle, co „sahib” w kolonialnych Indiach. Głowa walijskiego bohatera Llewellyna ap Griffitha, przystrojona tradycyjnym wieńcem z bluszczu, gniła wbita na iglicę jednej z wież Tower. Jadąc traktem, mijało się okaleczonych żebraków, częstokroć niosących w lewej ręce uciętą prawą dłoń, a przy nich oswojone psy – także okaleczone amputacją jednego palca – aby ni człek, ni pies nie ważył się nigdy więcej polować w pańskim lesie. Gdy Artur objął tron, wieśniacy co wieczór barykadowali się w chatach, jak przed oblężeniem, i wznosili modły do Boga o spokojną noc: głowa rodziny recytowała modlitwę, odmawianą zazwyczaj na morzu przed sztormem, zakończoną błaganiem „Panie, błogosław nam i wspieraj nas” – a reszta domowników odpowiadała „Amen”. W zamczyskach baronów nadal torturowano biednych łyków: wybebeszano żywcem, wnętrzności paląc przed ofiarą, rozcinano żołądki, by sprawdzić, czy delikwent nie połknął złota, duszono żelaznymi pętlami, wieszano głową w dół nad paleniskiem, wrzucano w doły pełne żmij, ściskano głowy skórzanymi obręczami albo gruchotano kości, zamknąwszy więźnia w pełnej kamieni skrzyni. Dość sięgnąć do literatury tamtej epoki opisującej legendarne dzieje rodów Plantagenetów i Kapetyngów, aby zorientować się, w jakim położeniu był kraj. Król Jan, jak głosi legenda, miał zwyczaj codziennie przed obiadem wieszać dwudziestu ośmiu zakładników; Króla Filipa dzień i noc strzegli „maczugowi” – brutalna bojówka szturmowa, której zadaniem było bronić monarchy; Ludwik natomiast skracał wrogów o głowę na szafocie, pod którym w czasie egzekucji stać musiały dzieci ofiary. Tak nas przynajmniej informował Ingulf z Croyland, póki nie dowiedziono, że jest on mistyfikacją literacką. W początkach władzy Artura niejeden arcybiskup nosił przydomek „łapiducha”, kościoły zamieniano w fortece, z okopami na cmentarzach wśród rozrzuconych kości, na morderców nakładano grzywny według cennika, nie pogrzebane trupy ekskomunikowanych walały się gdzie bądź, a przymierający głodem wieśniacy jadali trawę, korę z drzew lub siebie nawzajem (jeden zjadł podobno czterdziestu ośmiu sąsiadów). Heretycy smażyli się w ogniu – tak pewnego dnia spłonęło na stosie czterdziestu pięciu templariuszy – a głowami jeńców ostrzeliwano z katapulty oblężone warownie. Tu zakuty w łańcuchy przywódca Żakierii wił się w mękach, koronowany rozpalonym do czerwoności trójnogiem, ówdzie błagał o litość papież porwany dla okupu, tam znów inny papież, otruty, konał w męczarniach. Skarby, w postaci sztab złota, kazano zamurowywać w ścianach zamków, a murarzy zaraz potem ścinano. Paryskie dzieci bawiły się na ulicy trupem konstabla, kiedy ich rówieśnicy, z tłumem starców płci obojga, konali z głodu pod murami oblężonego miasta, zdani na pastwę wroga. Hus i Hieronim, ubrani w mitry apostatów, skwierczeli na stosie. Okulawieni idioci z Jumieges dryfowali z nurtem Sekwany. U Idziego z Retzu znaleziono co najmniej tonę wysuszonych kości: były to szczątki dzieci, które pan ów mordował na zamku przez dziewięć lat, po dwieście czterdzieścioro rocznie. Książę Berry natomiast stracił respekt poddanych, a wraz z nim koronę, za użalanie się nad losem ośmiuset piechurów padłych w bitwie na polu walki. Młodego księcia Saint Pol uczono sztuki wojennej, dając mu do zaszlachtowania dwudziestu czterech jeńców – każdego w inny sposób. Ludwik XI – jeszcze jeden król owiany legendą – trzymał krnąbrnych biskupów w kosztownych klatkach. Książę Robert, przez arystokrację zwany Wspaniałym, wśród ludu znany był powszechnie jako Robert Diabeł. Całymi latami, aż do czasów Artura, lud prosty – którego czternastu przedstawicieli w jednym tylko mieście w ciągu tygodnia pożarły wilki, i którego jedną trzecią pochłonęła Czarna Śmierć, a ich trupy upychano w dołach „jak bekon” – ów lud, który schronienia na noc szukał często po lasach, bagnach i jaskiniach, dla którego na siedemdziesiąt lat życia przypadało czterdzieści osiem lat głodu – ten lud prosty spoglądał z lękiem na szlachtę feudalną, nazywając ją panami nieba i ziemi, i – chłostany przez swoich biskupów, którym nie wolno było przelewać krwi, więc łoili żelaznymi pałkami – wołał w niebo, że Chrystus i jego święci śpią i niczego nie widzą. – Pourquoi... – śpiewali uciśnieni we Francji. Pourquoi nous laisser faire dommage? Nous sommes hommes comme ils sont. Taki świat odziedziczył w spadku Artur. Lecz nie na taki spoglądali z okna wieży nasi kochankowie: bezpieczna w blaskach zachodzącego słońca, roztaczała się przed nimi osławiona pieśnią i legendą Wesoła Anglia epoki Średniowiecza, które przestało być Ciemnowieczem. Lancelot i Ginewra byli świadkami Epoki Indywidualności. Czasy rycerskie – cóż za wspaniałe czasy! Każdy człowiek był sobą, każdy śmiało i ochoczo podążał za głosem natury. W krajobrazie, który roztaczał się przed oczami kochanków, tyle było wyszukanego smaku, takie mnóstwo zaskakujących postaci i zdarzeń, że wprost nie wiadomo, od czego zacząć jego opis. Ciemnowiecze – Średniowiecze! Wiek dziewiętnasty beztrosko szafował etykietkami. A w Gramarii Króla Artura słońce rozpalało setki klejnotów barwionego szkła w klasztornych witrażach, tańczyło po błyszczących wieżach katedr i zamków. Ówcześni architekci kochali się w wieżach i świetle; budowali z radosną pasją – stąd czułe nazwy nadawane częstokroć fortecom. Wesoła Twierdza Lancelota nie była pod tym względem wyjątkiem w czasach, które pozostawiły nam Ślicznotkę, Rozkosz – ale i Złego Sąsiada, nazwanego tak na postrach wrogom. Nawet taki tępy, pryszczaty osiłek jak legendarny Ryszard Lwie Serce, potrafił ochrzcić swoje zamczysko Podwika i mówić o nim „moja śliczna jednoroczna córeczka”. Nawet sławetny łotr Wilhelm Zdobywca zasłużył na przydomek Wielkiego Budowniczego. Weźmy choćby samo szkło witrażowe w pięciu olśniewających kolorach, choć nie tak gładkie jak dzisiejsze, grubsze i oprawiane w ołów mniejszymi tafelkami. Ówcześni uwielbiali je nie mniej niż same budowle: Villars de Honnecourt, na przykład, urzeczony urodą pewnego witrażu, przerwał podróż, aby go naszkicować. Rycinę opatrzył objaśnieniem: „Spiesząc na wezwanie do państwa Węgrów, naszkicowałem rzeczone okno, gdyż żadne dotąd tak mnie nie zachwyciło”. Wyobraźcie sobie wnętrza ówczesnych kościołów: nie szare, przytłaczające, do jakich przywykliśmy obecnie, lecz roziskrzone barwami witraży, obwieszone falującymi arrasami i złotogłowiem z Bagdadu, pełne fresków, na których wszystkie postacie stoją na palcach. Podobnie wyglądały wnętrza zamków widocznych z okna Ginewry. Nie były to już ponure zamczyska z czasów koronacji Artura: teraz w komnatach pyszniły się meble, wykonane nie przez cieśli, lecz przez stolarzy, a ściany mieniły się przepychem arrasów, takich choćby jak tapiseria obrazująca Turniej Świętego Dionizego, którą – choć zajmowała powierzchnię ponad czterystu jardów kwadratowych – utkano w niespełna trzy lata, co najlepiej świadczy o powszechnym zapale do pracy twórczej. Gdy, zwiedzając dzisiaj ruiny zamków, rozejrzycie się uważnie, dojrzycie gdzieniegdzie haki w murze, służące niegdyś do zawieszania owych przepysznych tkanin. Wspomnijmy też złotników z Lotaryngii, wyrabiających relikwiarze w kształcie miniaturowych kościołów, z nawami, figurami, transeptami, i tak dalej – niczym domki dla lalek; wspomnijmy emalierów z Limoges i misterną technikę champleve, polegającą na wypełnianiu emalią rowkowych żłobień w metalu, a także niemieckie rzeźby z kości słoniowej i drogocenne granaty oprawiane w irlandzki metal. A chcąc sobie do końca uzmysłowić twórczy ferment ożywiający rzekome Ciemnowiecze, odrzućmy tezę, że słowo pisane dotarło do Europy dopiero po upadku Konstantynopola. Każdy średniowieczny mnich-kopista był bowiem człowiekiem obeznanym z kulturą – wymagał tego jego zawód. „Każda napisana litera” – zwykł mawiać pewien średniowieczny opat – „to cios zadany diabłu”. Biblioteka w Saint Piquier już w dziewiątym wieku liczyła dwieście pięćdziesiąt sześć woluminów, w tym dzieła Wergilego, Cycerona, Terencjusza i Makrobiusza. Księgozbiór Karola V liczył zaś ni mniej, ni więcej tylko dziewięćset dziesięć tytułów – tyle samo mniej więcej, co niemała współczesna biblioteka. Widać też było z okien zamku samych ludzi – wielobarwne zbiorowisko oryginałów, przekonanych o tym, że człowiek ma duszę, a nie tylko ciało, i dających temu wyraz na różne zaskakujące sposoby. W osobie Sylwestra II na tronie papieskim zasiadł słynny mag – choć potomni zapamiętali go głównie jako wynalazcę zegara wahadłowego. Osławiony król Francji imieniem Robert, który miał nieszczęście być ekskomunikowany, przeżywał przykre kłopoty domowe, gdyż w końcu nikt nie chciał dla niego gotować, a dwie ostatnie służące, które udało się do tego nakłonić, po każdym posiłku pana wrzucały wszystkie naczynia w ogień. Pewien arcybiskup Canterbury, ekskomunikowawszy w przypływie gniewu wszystkich prebendarzy od Świętego Pawła, pognał następnie do klasztoru św. Bartłomieja i tam, na środku kaplicy, znokautował zastępcę przeora – na co wzburzeni zakonnicy zdarli zeń biskupie szaty, odsłaniając ukrytą pod spodem zbroję: skompromitowany prałat musiał salwować się ucieczką łodzią do Lambeth. Księżna Anjou miała dziwny zwyczaj znikania przez okno podczas Mszy Świętej w momencie Podniesienia. Pani Trote de Salerno używała własnych uszu jako chustki do nosa, a brwi zarzucała na plecy jak warkocze. Jeden z biskupów Bath z czasów owianego legendą Króla Edwarda I został po długich debatach uznany za niegodnego zaszczytu arcybiskupstwa, ponieważ miał z a dużo dzieci z nieprawego łoża. Lecz biskup Bath to pestka w porównaniu z Księżną Hennebergu, która wydała na świat trzysta sześćdziesięcioro pięcioro potomstwa – i to w jednym połogu. Była to epoka pełni życia, epoka angażowania się bez reszty w każde dzieło. Być może Artur narzucił ten styl światu chrześcijańskiemu, powodowany własnym głębokim i wszechstronnym wykształceniem pod okiem Merlina. Król Artur – tak przynajmniej chce Malory – był bowiem świętym patronem rycerstwa. Nie sfrustrowanym Brytem z piątego stulecia, paradującym w konopnym gieźle, ani też nowobogackim modnisiem, jakich nie brakowało zapewne pod koniec życia samego Malory’ego. Artur był z duszy serca królem rycerstwa, które swą świetność osiągnęło jakieś dwa wieki przed przystąpieniem do pracy naszego kronikarza. Był symbolem i twórcą wszystkiego, co dobre w Średniowieczu. W ujęciu Malory’ego, Artur Król Anglii stworzył cywilizację, której obraz wypaczają podręczniki historii. Ów niewolnik ideału rycerstwa nie był epigonem przeszłości bez perspektyw. Przeciwnie: miał do dyspozycji co najmniej trzy filary, na których mógł budować swoją potęgę – a najmocniejszym z nich był Kościół Katolicki. Dzięki polityce Artura, ten Kościół – po dziś dzień najliczniejsza korporacja uczonych mężów całego świata – otworzył się również dla maluczkich. Saski wieśniak został w nim papieżem Adrianem IV, syn cieśli – papieżem Grzegorzem VII. W tak dzisiaj pogardzanych Wiekach Średnich można było dojść do najwyższych urzędów, jeśli tylko miało się wykształcenie. I błędne jest przekonanie, że Arturowa cywilizacja szwankowała w dziedzinie tak ukochanej przez nas nauki. Ówcześni naukowcy – przez współczesnych sobie zwani magami – byli autorami wynalazków nie mniej szokujących niż nasze, tyle że dziś przywykliśmy już do nich, więc nas nie dziwią. Najwięksi magowie – jak Albert Wielki, brat Bacon, Raymond Lully – znali kilka kluczowych sekretów bytu, dziś już zapomnianych, a przy okazji eksperymentów alchemicznych odkryli substancję, na którą popyt świata cywilizowanego nigdy nie maleje: proch strzelniczy. Za swą uczoność byli hojnie nagradzani; Albert Wielki – nawet godnością biskupią. Niejaki oaptista Porta, który również zaliczał się do tego grona, wynalazł, zdaje się, kinematograf – miał jednak dość rozsądku, aby w porę zarzucić prace nad doskonaleniem urządzenia. Co do pojazdów latających, to żył w dziesiątym wieku mnich imieniem Aethelmaer, który z takowymi eksperymentował i byłby może nawet odniósł sukces, gdyby nie wypadek spowodowany wadliwym zamocowaniem części ogonowej pojazdu. Aethelmaer rozbił się – jak pisze Wilhelm z Malmesbury – quod caudam in posteriori parte oblitus fuerat adaptare. Nawet w sferze obyczajowej Ciemne Wieki mają z nami wiele wspólnego – weźmy choćby nazwy co mocniejszych ówczesnych koktajli: Czapka Niewidka, Wściekły Pies, Ojciec Łobuz, Pastwa Aniołów, Smocze Mleko, Skazaniec, Kaczy Chód i Powsinoga. Z okna roztaczał się więc widok rozkoszny, jakkolwiek miejscami nieco dziwny. Tam, gdzie dziś spotykamy parki i pola uprawne grodzone żywopłotami, stały wiejskie osady, pośród grząskich bagnisk i puszcz nie do przebycia. Las Sherwood rozciągał się na setki mil, od Nottingham po środek hrabstwa York. Kogo ciekawią obrazki z życia tej pracowitej wyspy – pszczelarstwo, odstraszanie gawronów, orka wołami – niech zajrzy do Psałterza Luttrella, gdzie wszystko to zostało pięknie wyrysowane. Gdybyście żyli wówczas i lubili niecodzienne widoki, zapewne mielibyście szczęście ujrzeć przez okno rycerza w pełnej zbroi. Zauważylibyście, że jego wysoko podgoloną głowę wieńczy bujny czub, jak u japońskiej lalki, nadając całej czaszce kształt chałki. Czub pod hełmem znakomicie amortyzował ciosy. Za rycerzem pod waszym oknem przedefilowałby, zapewne na osiołku, klasztorny skryba – ten, w przeciwieństwie do rycerza, właśnie na czubku głowy byłby całkiem łysy. Młody kleryk, udający się na święcenia do biskupa, brał bowiem z sobą przede wszystkim nożyce, aby zwierzchnik mógł mu wystrzyc tonsurę. Za mnichem, w defiladzie oryginałów, pojawiłby się uczestnik krucjaty, który ślubował bronić Grobu Pańskiego. Krzyż na jego tunice to rzecz oczywista, lecz mogłoby was zdziwić, że, szczerze przejęty i rozochocony misją, nasz krzyżowiec umieścił symbol Męki Pańskiej gdzie się tylko dało. Niczym skaut świeżo przyjęty do drużyny, oznaczył krzyżem wszystko: tarczę, opończę, hełm, siodło, nawet końską uzdę. Dalej jechać mógłby braciszek z zakonu cystersów: tego z racji stroju wzięlibyście pewnie za mędrca – lecz niesłusznie, gdyż ex officio był analfabetą. Jego rolą było pieczętować ołowiem bulle papieskie, a tym samym strzec pilnie papieskich sekretów, których sam również nie miał prawa znać – dlatego pilnowano, aby nie umiał czytać ani słowa. Owdzie pojawiłby się Sas, brodaty, w czapce kształtem zbliżonej do frygijskiej – a to na znak oporu przeciw władzy; gdzie indziej znów rycerz z Marches, znad północnej granicy Królestwa. Ten ostatni, ponieważ żył z nocnych napadów i grabieży, nosił na lazurowej pelerynie znaki gwiazd i księżyca. Dymek wznoszący się na horyzoncie mógłby dobywać się z miechów alchemika, usiłującego – całkiem zasadnie – przetopić ołów w złoto: nam dotychczas nie udało się dokonać tej sztuki, lecz reakcja jądrowa coraz bardziej zbliża nas do sukcesu. W oddali, za murami klasztoru, ujrzelibyście może procesję rozsierdzonych mnichów, krążących na bosaka po dziedzińcu: jeśliby szli pod słońce, to znak, że robią na złość opatowi, z którym się pokłócili. Nieopodal dostrzeglibyście winnicę ogrodzoną parkanem z kości: we wczesnych latach panowania Artura odkryto, że kości świetnie nadają się na ogrodzenia winnic, cmentarzy, a nawet fortów. Odwróciwszy głowę, ujrzelibyście wrota zamku, przypominające ścianę leśniczówki, z poprzybijanymi gęsto, jeden przy drugim, łbami wilków, niedźwiedzi, jeleni, i tak dalej. W oddali, na lewo, rozgrywano by właśnie turniej rycerski, według zasad ustalonych przez Geoffreya de Preully: heroldzi, z uwagą godną sędziów bokserskich, sprawdzaliby zawodników, czy przypadkiem nie są przytroczeni do siodeł. Za czasów Króla Edwarda III, sędziowie pojedynku rozstrzygającego spór prawny między Hrabią Salisbury a Biskupem Salisbury, stwierdzili, że zawodnik Biskupa jest pod zbroją gęsto wytapetowany modlitwami i zaklęciami – straszne przewinienie: to tak, jakby w rękawicy boksera znaleziono przed meczem końską podkowę. Tuż pod oknem przeczłapaliby może smętnie dwaj nuncjusze papiescy, wracający do Rzymu z objawami ciężkiego zaparcia. Zdarzyło się bowiem, że takich dwóch wysłano z ekskomuniką do Barnaby Viscontiego, ten zaś kazał nieszczęsnym posłom zjeść bulle – nie tylko sam pergamin, ale także sznury i ołowiane pieczęcie. Za nimi dreptać mógłby zawodowy pielgrzym, podpierający się tęgim, sękatym kosturem, podkutym jak ciupaga i obwieszonym święconymi medalikami, relikwiami, muszelkami, chustami świętej Weroniki, i tak dalej. Przedstawiałby się jako „palmer” – ten, co niesie gałąź palmową z Ziemi Świętej – a jeśli byłby weteranem w swoim fachu, wśród relikwii, które zachwalał, znaleźć by się mogły: pióro ze skrzydła Archanioła Gabriela, garść węgli z paleniska, na którym upieczono świętego Wawrzyńca, „cały i nietknięty” palec Ducha Świętego, fiolka potu, który święty Michał uronił, walcząc z diabłem, gałązka „krzaka, z którego Pan Bóg przemówił do Mojżesza”, podkoszulek świętego Piotra i kropla mleka Najświętszej Panienki, pasteryzowanego w Walsingham. Za pielgrzymem skradałby się zapewne typek spod ciemnej gwiazdy – jeden z tych, co to „śpią za dnia, w noc czuwają, jedzą i piją stale, chociaż nic nie mają”. To banita, do którego odnosiło się następujące zalecenie: Kto by schwytał banitę, niech go zwiąże w pytę, I powiesi przy drodze, łotrom ku przestrodze. Zanim jednak banita zadyndał przy drodze łotrom ku przestrodze, cieszył się pełnią wolności. Nieodłączna i wierna towarzyszka życia szła za nim krok w krok – za jej głowę (zazwyczaj ogoloną przed ucieczką do lasu) również wyznaczono cenę. Idąc, oglądała się często za siebie i czujnie nasłuchiwała odgłosów obławy. Z przeciwnej strony nadszedłby zapewne możny baron, z nabożną ostrożnością dźwigając przed sobą parujący placek: raz do roku miał bowiem obowiązek przynieść taki placek Królowi Arturowi i dać mu go powąchać, tytułem spłaty lenna. Minąłby go galopem inny baron, zapamiętale ścigający smoka – i nagle BUM! – baron leży jak długi, a koń, zadowolony, pomyka do lasu. Lecz bez obawy: któryś z giermków barona natychmiast ustępuje panu własnego rumaka – tak jak my dziś na polowaniu oddalibyśmy w takiej sytuacji konia łowczemu – tak bowiem stanowiło prawo feudalne. Daleko na północ, pod gasnącym słońcem, dojrzelibyście może światełko w oknie chaty, w której krząta się pracowita czarownica: lepi z wosku podobiznę osoby, która jej się naraziła – lecz nim zacznie wbijać w nią szpilki, trzeba dokonać ceremonii chrztu figurki, gdyż to tylko gwarantuje skuteczność czarów. Mszę żałobną w intencji śmierci wybranej osoby z chęcią odprawi jeden z zaprzyjaźnionych z czarownicą księży, którzy przeszli na stronę Księcia Ciemności. Z całą powagą wygłosi formułę: Requiem aeternum dona ei, Domine, chociaż delikwent jeszcze żyje. Równie daleko, lecz patrząc na zachód, pod tym samym gasnącym słońcem, można by dostrzec postać Enguerranda de Marigny, który wzniósł gigantyczną szubienicę w Mountfalcon, po czym sam zawisł na niej, gdy uznano go winnym uprawiania Czarnej Magii. Nieco bliżej, traktem truchtaliby beztrosko Książę Berry i Książę Brittany – dwaj poczciwcy w atłasowych strojach, imitujących stalowe pancerze. Doszli oni do wniosku, że nie ma sensu męczyć się w zbroi, skoro atłas jest lżejszy i bardziej przewiewny – trudno zaprzeczyć, że taka filozofia wymagała sporej odwagi. Niewielu umiałoby się na nią zdobyć – może Lancelot. Na przydrożnym pagórku nie dostrzeżony przez rycerzy, siedziałby sobie Joly Joly Wat, z nieodłącznym garnczkiem dziegciu pod ręką. Był to człek sławny w całej Gramarii, on to bowiem odkrył, że dziegieć jest doskonałym środkiem antyseptycznym dla owiec. Gdyby mu dzisiaj zacytować popularne powiedzonko: „Nie żałuj dziegciu, gdy nie chcesz stracić statku” – przytaknąłby z ochotą, przekonany, że tylko lekko się przesłyszał (sam był bowiem autorem owego porzekadła), bo przecież zamiast „statku” powinno być „stadka”. Dalej, pośród rojnego targowiska, jakiś bankrut poddawałby się z zapałem karze chłosty – nie przez nienawiść ku sobie, lecz w nadziei, że rozpaczliwym wrzaskiem obudzi litość w sercach obecnych na rynku krewnych i znajomych, skłaniając ich do spłaty swoich długów. Bardziej na południe, ku basenowi Morza Śródziemnego, można by obserwować marynarza, ponoszącego karę za uprawianie hazardu. Zgodnie z prawem ustanowionym przez Ryszarda Lwie Serce, kara polegała na trzykrotnym strąceniu winowajcy w morze ze szczytu głównego masztu, przy donośnych wiwatach reszty załogi. Jeszcze inny wymyślny rodzaj kary zaobserwowalibyście na placu targowym tuż pod oknem: widać tam, jak zakutego w dyby handlarza kiepskiego wina poją do nieprzytomności jego własnym trunkiem, resztę wylewając mu na głowę. Ależ będzie miał biedak kaca jutro rano! Nieopodal oko osoby wykształconej wyłowi z tłumu fertyczną Alison, która pełnym uznania okrzykiem „Ho, ho!” skwitowała pewien nietypowy pocałunek, o którym opowiada nam Chaucer. Obok zaś krewki młynarz wraz z rodziną próbuje opanować skutki zamieszania, które wynikło minionej nocy wskutek przestawienia kołyski – co w opowieści swej ze szczegółami relacjonuje szeryf. Tymczasem młody żaczek, który miał szczęście i fantazję ustrzelić Księcia Salisbury z nowoczesnego wynalazku zwanego armatą, odbierałby gratulacje od kolegów na dziedzińcu pobliskiej szkoły przyklasztornej. A rosnące na skraju dziedzińca śliwy – drzewa sprowadzone do Anglii równie niedawno jak ukochana przez Merlina morwa – roniłyby kwiecie w łagodnym świetle zmierzchu. W tym samym czasie czteroletni Król Szkocji niechętnie wręczałby swej piastunce edykt, przyznający jej prawo do wymierzenia klapsa Jego Królewskiej Mości, nawet za przewinienie mniejsze niż zdrada stanu. Zdemoralizowane wojsko, nauczone władać jednym tylko narzędziem – mieczem – wałęsałoby się od drzwi do drzwi, żebrząc chleba, co jest zajęciem godnym polecenia każdej armii. Przestępca, który znalazł azyl w kościele, straciłby nagle nogę, którą mu ucięto, bo nieopatrznie wystawił ją za drzwi. Wewnątrz świątyni kłębiłby się tłum oszustów, rabusiów, morderców i dłużników, knujących nowe zbrodnie lub ostrzących noże na nocne rozboje, w bezpiecznym azylu za progiem kościoła, gdzie nie wolno było nikogo aresztować. Najgorszą karą, jaka mogła dotknąć korzystających z azylu, była banicja. Wyjęci spod prawa mieli obowiązek bezzwłocznie po wyroku ruszyć do portu Dover, koniecznie środkiem drogi, przez cały czas ściskając w rękach krucyfiks – jeśli go bowiem choć na chwilę odłożyli, każdy mógł ich zaatakować i zabić. Gdy zaś w Dover nie od razu trafili na odpływający statek i przyszło im czekać, prawo wymagało, aby w tym czasie codziennie wchodzili do wody po szyję, dowodząc w ten sposób, że naprawdę starają się opuścić ziemię, z której ich wygnano. Czy wiecie, że widoczny z okna Ginewry świat Ciemnowiecza tak dalece cenił sobie Honor, że przestrzegał ogłoszonej przez Kościół Katolicki przerwy w walkach – zwanej Pokojem Bożym – która trwała od każdej środy wieczór do poniedziałku rano, a także przez cały Adwent i Wielki Post? Czy zdaje wam się, że ludzie Średniowiecza, ze swoimi Bitwami, Głodem, Czarną Śmiercią i Niewolnictwem, byli gorsi od nas, z naszymi Wojnami, Blokadami, Grypą i Powszechnym Obowiązkiem Służby Wojskowej? Nawet jeśli w swojej niewiedzy uważali Ziemię za pępek Wszechświata – to czy my sami jesteśmy dużo mądrzejsi, utrzymując, że Człowiek jest królem Stworzenia? Skoro rybie potrzeba milionów lat, aby przeistoczyć się w płaza – to jak możliwe, aby Człowiek w ciągu paru stuleci zmienił się nie do poznania? ROZDZIAŁ IV Lancelot i Ginewra patrzyli z okna wieży na zmierzch epoki rycerskiej. Ich sylwetki odcinały się dwoma ciemnymi profilami od tła wieczornego nieba. Profil brzydala Lancelota przypominał łeb maszkarona z wybudowanej niedawno w Paryżu katedry Notre Dame. Mimo to przyznać trzeba, że szkaradna twarz Lancelota z latami nieco wyszlachetniała: rysy brzydoty utrwaliły się w niej jako cechy męstwa. Niczym buldog – pies najbardziej ze wszystkich psich ras zdradzony przez naturę – Lancelot miał oblicze budzące w ludziach zaufanie. Lancelot i Ginewra śpiewali – i było to wzruszające. Ich głosy, nie tak już dźwięczne jak w młodości, wciąż bezbłędnie trafiały w ton. Brzmiały słabo, lecz czysto, wzmacniając się nawzajem. Gdy słodki miesiąc maj (śpiewał Lancelot) Nadchodzi i gaj Słoneczny złoci zdrój Niestraszny mi bój. A gdy się kończy dzień (wtórowała mu Ginewra) I blask słońca lśnień Utraci swoją moc Niestraszna mi noc. Lecz ach! I noc, i dzień (śpiewali razem) I moc serca drgnień Pożegnać przyjdzie czas Nie będzie nas. Zakończyli pieśń wdzięcznym trelem w przedostatnim takcie. – Masz wciąż piękny głos – powiedział Lancelot. – Mój, niestety, trochę rdzewieje. – Nie trzeba pić alkoholu. – No wiesz! To niesprawiedliwe. Przecież od czasu Graala jestem prawie abstynentem. – Miałam na myśli właśnie owo „prawie”. – W takim razie nie będę pił w ogóle. Nawet wody. Skonam z pragnienia u twych stóp, Artur wyprawi mi wspaniały pogrzeb, a tobie nigdy nie wybaczy, że byłaś dla mnie tak surowa. – Wówczas ja pójdę do klasztoru pokutować za grzechy i będę tam żyć długo i szczęśliwie. Co jeszcze zaśpiewamy? – Nic – odparł Lancelot. – Nie chcę śpiewać. Chodź, Jenny, siądź przy mnie blisko. – Czy coś cię trapi? – Nie. Nigdy jeszcze nie byłem równie szczęśliwy. I chyba nigdy już nie będę. – Skąd to szczęście? – Sam nie wiem. Przyszła w końcu wiosna, przed nami lato, znów opalisz się na ramionach – o tu, leciutko – i zaróżowią ci się łokcie. Chyba najbardziej kocham w tobie te miejsca, gdzie się zginasz, na przykład zgięcie łokcia. Zażenowana uroczym komplementem, Ginewra zmieniła temat. – Ciekawe, co w tej chwili porabia Artur? – Artur przebywa z wizytą u Gawaine’ow, a ja mówiłem o twoich łokciach. – Słyszałam. – Zdradzę ci, Jenny, co mnie tak uszczęśliwiło: twoja reprymenda. Oto cała prawda. Twoje wymówki, że za dużo piję. Uwielbiam, kiedy troszczysz się o mnie i mówisz mi, co mam robić. – Zdaje się, że to ci jest potrzebne. – Jeszcze jak! Mogę przyjść do ciebie dziś w nocy? – spytał nagle, zaskakując tym nawet samego siebie. – Nie możesz. – Czemu? – Lance, proszę cię, nie pytaj. Wiesz, że Artur jest w domu; to zbyt niebezpieczne. – Artur się nie pogniewa. – Wiesz doskonale, że gdyby przyłapał nas na gorącym uczynku, musiałby nas zabić. Lancelot zaprzeczył. – Artur przecież i tak wszystko wie. Merlin przed laty ostrzegł go, że tak będzie, Morgana le Fay dwukrotnie pozwoliła sobie na gmbiańskie aluzje, mieliśmy też słynną drakę z Sir Meliagrance’em. Artur pragnie za wszelką cenę uniknąć skandalu. Nie przyłapie nas nigdy, o ile nie zostanie do tego zmuszony. – Lancelocie! – przerwała mu gniewnie Ginewra. – Zabraniam ci mówić o moim mężu jak o rajfurze! – Wcale tak o nim nie mówię. Był moim pierwszym w życiu przyjacielem i kocham go bardzo. – W takim razie to mnie twoje słowa przedstawiają w jak najgorszym świetle. – A twoje zachowanie w tej chwili potwierdza ich słuszność. – Skoro tak, to powiedzmy sobie do widzenia. – Żebyś mogła pójść spać z Arturem? – Lancelocie! – Och, Jenny! – Lancelot podskoczył jak młodzik i chwycił ją w ramiona. – Nie złość się! Przepraszam, jeśli cię uraziłem. – Odejdź! Zostaw mnie! On jednak trzymał ją mocno w objęciach, jak płochliwe dzikie zwierzątko, które rwie się do ucieczki. – Nie gniewaj się. Przepraszam. Wiesz, że nie chciałem. – Jesteś podły. – Nie, Jenny, nie jestem podły, ty także nie. Nie puszczę cię, aż przestaniesz się złościć. Powiedziałem to tylko z rozpaczy. – Przecież sam przed chwilą mówiłeś, że jesteś szczęśliwy – mruknęła żałośnie. – To nieprawda, Jenny. Jestem bardzo nieszczęśliwy. Jestem zrozpaczony i zły na cały świat. – Nie ty jeden. – Wiem. I dlatego przepraszam cię za to, co powiedziałem. Skrzywdziłem tym sam siebie. Błagam cię, bądź kochana i nie pognębiaj mnie do końca! Ginewra uległa. Lata stępiły, jak widać, ogniste temperamenty obojga. – No dobrze. Lecz jej uśmiech i wybaczenie roznamiętniły Lancelota na nowo. – Wyjedź ze mną, Jenny! – Znów zaczynasz? – Nic na to nie poradzę – rzekł z rozpaczą. – Sam nie wiem, co robić. Mój Boże, męczymy się z tym całe życie, ale na wiosnę zawsze jest najgorzej. Czemu nie chcesz wyjechać ze mną do Wesołej Twierdzy i raz na zawsze zakończyć całej sprawy? – Lance, puść mnie i opamiętaj się. Siadaj. Zaśpiewajmy coś jeszcze. – Nie chcę śpiewać. – A ja nie chcę prowadzić dalej tej rozmowy. – Gdybyś wyjechała ze mną do Wesołej Twierdzy, nie rozmawialibyśmy o tym nigdy więcej. Przeżylibyśmy spokojnie i szczęśliwie chociaż starość, nie oszukując codziennie nikogo, i umarlibyśmy w spokoju. – Przecież sam mówiłeś, że Artur wie o wszystkim i wcale go nie oszukujemy. – To co innego. Ja kocham Artura. Kiedy patrzę mu w oczy i wiem, że on wie – nie mogę tego znieść. Artur kocha nas oboje. – Ależ Lance, skoro go tak kochasz, to jak możesz planować ucieczkę z jego żoną? – Chcę postawić sprawę otwarcie. Przynajmniej na koniec. – A ja sobie tego nie życzę – rzekła Ginewra. – Bo ty – rozsierdził się na nowo Lancelot – tak naprawdę chciałabyś mieć dwóch mężów! Wszystkie kobiety są nienasycone! Ginewra przyjęła zarzut ze spokojem. – Nie pragnę dwóch mężów. Obecny stan rzeczy dokucza mi nie mniej niż tobie, ale co da stawianie sprawy otwarcie? Nasza obecna sytuacja jest okropna, lecz przynajmniej pozwala Arturowi zachować przykrą wiedzę dla siebie, a nam – kochać się i nie drżeć o życie. Nasza ucieczka wszystko by popsuła. Artur musiałby wypowiedzieć ci wojnę i wziąć Wesołą Twierdzę w oblężenie, jeden z was padłby w walce – o ile nie obaj – nie licząc setek niewinnych żołnierzy. Kto by na tym zyskał? A poza tym, ja nie chcę opuszczać Artura. W dniu ślubu przysięgałam zostać z nim do śmierci, zawsze był dla mnie dobry, jesteśmy bardzo zżyci. Chcę ofiarować mu przynajmniej ciepło domowego ogniska i pomoc – chociaż jednocześnie kocham ciebie. Nie widzę sensu w stawianiu sprawy otwarcie. Po co publicznie poniżać Artura? W gęstniejącym mroku żadne z nich nie zauważyło pojawienia się Króla w trakcie monologu Ginewry. Od strony okna pokój zdawał się zupełnie ciemny. Artur nadszedł, zaprzątnięty myślami o Orknejach i sprawach stanu. Blada dłoń, połyskując w mroku królewskim sygnetem, uniosła kotarę u wejścia – lecz natychmiast pozwoliła jej opaść z powrotem. Król nie podsłuchiwał – oddalił się tylko w poszukiwaniu pazia, który mógłby go zaanonsować. – Jest tylko jedno przyzwoite wyjście – rzekł Lancelot, zaciskając nerwowo dłonie między kolanami. – Powinienem odjechać sam, raz na zawsze. Jak wiesz, moje nerwy nie zniosły tego przy pierwszej próbie. – Biedny Lance! Jaka szkoda, że przestaliśmy śpiewać! Zdenerwowałeś się i zaraz znów dostaniesz ataku. Zostawmy tę sprawę, niech się nią zajmie twój ukochany Bóg. Nie ma sensu kierować się w myśleniu i działaniu zasadami dobra i zła. Ja nie wiem, co jest dobre, a co złe. Czy nie lepiej zaufać sobie i rozwojowi zdarzeń, mając nadzieję, że wszystko jakoś się ułoży? – Ty jesteś jego żoną, ja jestem jego przyjacielem. – A kto kazał nam się w sobie zakochać? – Nie wiem, co robić, Jenny. – Więc nie rób nic. Chodź tu, pocałuj mnie, a Bóg zatroszczy się o nas oboje. – Moje ty słoneczko! Paź hałaśliwie gramolił się po schodach, zwyczajem wszystkich paziów, niosąc zapowiedź wizyty i światło. Artur kazał zapalić wszystkie świece. Komnata ożyła kolorami. Kochankowie błyskawicznie odskoczyli od siebie. W miarę jak paź zapalał knot za knotem, ujawniał się przepych arrasów na wszystkich czterech ścianach sali: kwieciste łąki, splecione girlandy ptaków i owoców. Kurtyna u wejścia uniosła się ponownie: wszedł Król. Wyglądał staro, starzej niż Lancelot i Ginewra, lecz zarazem szlachetnie i dumnie. Spotyka się niekiedy starszych panów prostych jak trzcina, o czuprynie nietkniętej siwizną: Artur zaliczał się do tej kategorii. Lancelot – widać to było wyraźnie w blasku świec – był chodzącym sumieniem, fanatykiem odpowiedzialności. Ginewra – co mogło zdziwić kogoś, kto znał ją w latach jej burzliwej młodości – emanowała ujmującą słodyczą. Nadal ładna, mogła wręcz budzić instynkty opiekuńcze. Najbardziej jednak wzruszał Artur: skromny w stroju i upodobaniach, łagodny i cierpliwy. Często się zdarzało, że gdy Królowa bawiła gości w wielkiej sali biesiadnej, Lancelot zastawał Króla samotnego w komnatce, przy cerowaniu pończoch. Teraz, ubrany w błękitną szatę domową – błękitną, gdyż ten kolor, z uwagi na zawrotną cenę barwnika, zarezerwowany był nawet w malarstwie dla królów, świętych i aniołów – Artur stał w progu rozjarzonej blaskiem świec komnaty i uśmiechał się. – Witaj, Lance. Witaj, Gino. Ginewra, wciąż lekko zdyszana z przejęcia, odwzajemniła pozdrowienie. – Witaj, Arturze. Zaskoczyłeś nas. – Przepraszam. Właśnie wróciłem. – Co tam słychać u Gawaine’ow? – zagadnął Lancelot, siląc się bezskutecznie na ton naturalny. – Kłócą się. – Jak zwykle! – wykrzyknęli równocześnie Lancelot z Ginewra. – Ale o co? Mówże zaraz! – nalegali z udanym przejęciem, jakby chodziło o sprawę życia i śmierci. Skonsternowani, fałszowali coraz bardziej. Król uśmiechał się ze stoickim spokojem. – Nie pytałem. – Bez wątpienia znów poszło o sprawy rodzinne – zgadła Królowa. – Bez wątpienia. – Mam nadzieję, że nikt nie został ranny. – Nikt nie został ranny. – Dzięki Bogu! – wykrzyknęła Królowa z przesadną ulgą, która nawet dla niej samej zabrzmiała komicznie. – Więc wszystko dobrze się skończyło! – Tak, wszystko dobrze się skończyło. Ginewra i Lancelot dostrzegli hamowane drżenie w kącikach królewskich oczu. Odetchnęli z ulgą: znów bawił się ich zażenowaniem – czyli wszystko po staremu. – Jak długo jeszcze mamy rozprawiać o Gawaine’ach? – uśmiechnął się Król. – Czy doczekam się wreszcie powitalnego pocałunku od żony? – Mój ty kochany! Ginewra ujęła w obie dłonie jego głowę, przyciągnęła do siebie i czule ucałowała w czoło, jak łeb starego, wiernego, poczciwego misia. Lancelot podniósł się z miejsca. – Ja już chyba pójdę. – Ależ zostań, Lance. Tak rzadko mamy okazję widzieć się prywatnie. Siądź przy ogniu i zaśpiewaj nam coś. Niedługo będzie można przestać palić w piecach. – To prawda – przytaknęła Ginewra. – Nie do wiary, że wkrótce przyjdzie lato. – A jednak miło jest siąść przy kominku we własnym domu. – To zależy od domu – wtrącił zagadkowo Lancelot. – Tobie miło. – A tobie? – Ja nie mam domu. – Nie martw się, Lance, za wcześnie jeszcze na to. Poczekaj, aż będziesz w moim wieku. – O ile dobrze pamiętam – dodała Ginewra – niejedna dama uganiała się za tobą. – Z siekierą – uzupełnił Artur. – Co druga chciała się za ciebie wydać. -1 ty masz czelność skarżyć się na brak domu! Śmiech Lancelota rozproszył resztki napięcia. – Sam powiedz: czy poślubiłbyś kobietę, która goni cię z siekierą? Król zamyślił się z poważną miną, po czym odparł: – To niemożliwe. Jestem już żonaty. – Z Giną – dokończył Lancelot. Z ich rozmową działo się coś dziwnego: przekazywali sobie myśli całkiem oderwane od wypowiadanych słów. Komunikowali się bezpośrednio – jak mrówki. – Z Królową Ginewra – poprawił go Król. – Zwaną Jenny? – podsunęła Królowa. – Owszem – przyznał Artur, choć dopiero po dłuższej pauzie. – Zwaną Jenny. Zapadło głębokie milczenie. Wreszcie Lancelot podniósł się po raz drugi. – Naprawdę muszę iść. Artur położył mu dłoń na ramieniu. – Jeszcze chwilę, Lance. Chcę, żebyś posłuchał tego, co zaraz powiem Ginewrze. Tak długo się przyjaźnimy. Muszę coś wyznać wam obojgu – tobie także, jak członkowi rodziny. Lancelot usiadł z powrotem. – Dziękuję ci, Lance. A teraz podajcie mi ręce, oboje. Siądę między wami. Z jednej strony moja Królowa, z drugiej – mój Lance. Nie obwiniajcie mnie za to, co za chwilę usłyszycie. – Nam nie godzi się obwiniać nikogo, Królu – rzekł z goryczą Lancelot. – Nie godzi się? Nie bardzo rozumiem. Mniejsza z tym: chcę powiedzieć wam o czymś, co uczyniłem w młodości. Stało się to zanim poślubiłem Ginewrę, grubo przed twoim pasowaniem na rycerza. Czy zgadzacie się mnie wysłuchać? – Naturalnie, że się zgadzamy. – Chociaż nie wierzymy, że mogłeś uczynić coś złego. – Historia ta ma swój początek właściwie jeszcze przed moim narodzeniem, gdy ojciec mój zakochał się w Księżnej Kornwalii i aby ją zdobyć, zgładził Księcia, jej małżonka. Moją matką była Księżna Kornwalii – tyle już wiecie. – Owszem – potwierdzili. – Lecz może nie wiecie, że data mych narodzin była dość niefortunna: zbyt mało czasu dzieliło ją od dnia ślubu moich rodziców. Z tego powodu utrzymali rzecz w tajemnicy, a mnie, w powijakach, posłali na wychowanie do Sir Ectora. Dostarczył mnie tam Merlin. – A po śmierci ojca – dokończył wesoło Lancelot – przywieziono cię z powrotem na jego dwór, wyciągnąłeś magiczny miecz z kamienia, czym dowiodłeś, żeś jest prawowitym Królem Anglii, i żyłeś długo i szczęśliwie. Koniec, kropka. Całkiem niezła historia. – Niestety, to nie koniec. – Jak to? – Trzeba wam wiedzieć, moi złoci, że matka, od której wzięto mnie tuż po urodzeniu, nie miała pojęcia, gdzie przebywam. Ja zaś nie wiedziałem, kto jest moją matką. Prawdę znali jedynie Uther Pendragon i Merlin. Po latach, będąc już królem, poznałem rodzinę matki, nieświadom, że też do niej należę. Uther już nie żył, a Merlinowi jak zwykle poplątała się chronologia i zapomniał mi powiedzieć – więc pewien byłem, że mam do czynienia z obcymi osobami. Jedna z tych osób wydała mi się mądra i piękna. – Chodzi o słynne Siostrzyce Kornwalijskie – uściśliła chłodno Królowa. – Słusznie, najmilsza: słynne Siostrzyce Kornwalijskie. Zamordowany Książę miał trzy córy, które – o czym wówczas nie wiedziałem – były moimi przyrodnimi siostrami. Nazywały się: Morgana le Fay, Elaine i Morgause. Uchodziły za najpiękniejsze kobiety w Brytanii. Król zamilkł, lecz po chwili pewnym, choć cichym głosem podjął wątek. – Zakochałem się w Morgause. Miałem z nią dziecko. Jeśli nawet któreś ze słuchaczy poczuło na te słowa zdumienie, niechęć, współczucie czy zazdrość – nie okazali niczego. Najbardziej ich zdziwiło, że Artur zdołał tak długo utrzymać rzecz w tajemnicy. Milczeli jednak, gdyż po jego głosie poznali, że cierpi i pragnie, aby mu nie przerywano i pozwolono wyspowiadać się do końca. Cisza przeciągała się. Wszyscy troje patrzyli w ogień. Wreszcie Artur wzruszył ramionami. – Krótko mówiąc – rzekł dobitnie – jestem ojcem Mordreda. Gawaine i tamci trzej są moimi siostrzeńcami, ale Mordred – synem. Lancelot poznał po oczach Artura, że wolno mu zabrać głos. – Nadal uważam, że nic strasznego się nie stało. Nie wiedziałeś przecież, że to twoja przyrodnia siostra. Nie znałeś jeszcze Giny. A wiedząc to i owo o Morgause, śmiem twierdzić, że to wszystko jej wina. Ta baba była diablicą. – Była moją siostrą. I matką mojego syna. Ginewra pogłaskała go po dłoni. – Biedaczek. – A poza tym – dokończył Artur – była niezwykle piękna. – Morgause... – wtrącił Lancelot. – Morgause zapłaciła za wszystko własną głową, więc dajmy jej spokój. – Głowę ściął jej rodzony syn, zastawszy matkę w łożnicy z Sir Lamorakiem. – Proszę cię, Lancelocie, oszczędź nam szczegółów. – Przepraszam. – Nadal nie widzę w tym wszystkim twojej winy, Arturze – powiedziała Ginewra. – Przecież nie wiedziałeś, że to twoja przyrodnia siostra? Król nabrał głęboko tchu i wyznał mężnie: – Nie powiedziałem wam najgorszego. – Czyli? – Pamiętajcie, że byłem wówczas bardzo młody. Miałem dziewiętnaście lat. Merlin spóźnił się ze swym ostrzeżeniem. Wszyscy powtarzali mi tylko, że popełniłem grzech śmiertelny, że wynikną z niego same nieszczęścia, że jeśli dziecko się urodzi – będzie potworem. Straszyli mnie okrutnymi przepowiedniami. Wpadłem w popłoch i zrobiłem coś, co po dziś dzień nie daje mi spać po nocach. Ciężarna Morgause zniknęła w ukryciu, gdy tylko sprawa wyszła na jaw. – A ty? – A ja wydałem edykt, mocą którego wszystkie dzieci urodzone w określonym czasie miały zostać umieszczone na wielkim statku i zepchnięte na morze. Chciałem zniszczyć Mordreda, dla jego własnego dobra, a nie wiedziałem przecież, gdzie się urodzi. – Czy edykt wykonano? – Tak, zepchnięto statek na fale. Mordred był na pokładzie, statek rozbił się o brzeg pewnej wyspy. Większość nieszczęsnych dziatek utonęła, lecz Mordreda Bóg uratował i oddał mi z powrotem na pohańbienie. Morgause odzyskała syna i przysłała go do mnie po latach. Przed ludźmi jednak zawsze utrzymywała wersję, że Mordred jest prawym synem Lotha, jak Gawaine i pozostali. To oczywiste, że wolała nie chwalić się prawdą, tak samo jak jej synowie. – Cóż... – odezwała się Ginewra. – Skoro prawdę znają oprócz nas tylko Orknejowie, a Mordred żyje i ma się niezgorzej... – Nie zapominaj o innych niemowlętach na statku – jęknął głucho Król. – Śnią mi się po nocach. – Czemu dopiero teraz nam to mówisz? – Wstydziłem się. Tym razem Lancelot nie wytrzymał. – Arturze! – ryknął. – Ty się nie masz czego wstydzić! Zrobiłeś tylko to, co tobie samemu uczyniono, gdy byłeś słabym, nierozumnym pacholęciem. Chciałbym dostać w swe ręce tych łobuzów, którzy straszą dzieci opowieściami o grzechu śmiertelnym, porachowałbym im kości! Pomyśl – co za pożytek z tego ich gadania? Tylko niepotrzebne cierpienie. Biedne, niewinne dziatki! – Wszystkie utonęły. Znów siedzieli w milczeniu, wpatrzeni w ogień. W końcu Ginewra zwróciła się do męża. – Arturze – zapytała – dlaczego opowiedziałeś nam to wszystko właśnie dzisiaj? Artur przez chwilę zwlekał z odpowiedzią, dobierał słowa. – Dlatego – odparł w końcu – że Mordred, biedny chłopak, ma chyba do mnie żal, i całkiem słusznie. – Knuje zdradę stanu? – spytał czujnie głównodowodzący. – Może nie aż tak poważnie, Lance – ale wyczuwam jego niezadowolenie. – Więc skróć chłystka o głowę, i po kłopocie. – Nie wiesz, co mówisz! Nie zapominaj, że Mordred jest moim synem. Kocham go. Wyrządziłem mu wielką krzywdę. Mój ród od wieków prześladował Celtów, nie chcę wydłużać listy krzywd. Poza tym, jestem jego ojcem: widzę w Mordredzie własne odbicie. – Podobieństwo nie jest uderzające. – Ależ tak. Mordred jest ambitny i honorowy, tak jak ja. Niestety, ułomność cielesna nie pozwala mu celować w naszych sportach, przez co stał się rozgoryczony – ze mną, jak sądzę, byłoby identycznie, gdyby nie to, że mam szczęście być zdrów. Mordred jest także na swój sposób odważny i lojalny wobec swego ludu. Musisz zrozumieć, że matka buntowała go przeciwko mnie – co zrozumiałe – i że w jego pojęciu ucieleśniam wszystko, co najgorsze. Jest rzeczą niemal pewną, że w końcu przyczyni się do mojej śmierci. – I to, serio, uważasz za powód do darowania mu życia? Na obliczu Króla odmalował się wyraz zdziwienia, wręcz zgorszenia. Jeszcze przed chwilą siedział załamany i nieszczęśliwy między dwojgiem najbliższych sobie ludzi – lecz nagle wyprostował się i dumnie spojrzał Lancelotowi w oczy. – Nie zapominaj, że jestem Królem Anglii. Nie godzi się Królowi ścinać poddanych dla własnej fantazji. Król jest głową swojego ludu, ma świecić mu przykładem i pełnić jego wolę. Widząc stropioną minę Lancelota, wybaczył mu natychmiast i z powrotem ujął jego dłoń. – Sam się z czasem przekonasz – wyjaśnił – że tam, gdzie król jest tyranem i zwolennikiem przemocy, tam i ludzie stają się tyranami. Jeśli chcę, aby moi poddani przestrzegali prawa, muszę wpierw sam go przestrzegać. A ja bardzo chcę przekonać ludzi do nowego prawa, bo dzięki niemu będzie im się lepiej wiodło, więc i mnie w rezultacie będzie lepiej. Ginewra i Lancelot wpatrywali się w oczy Króla, nie bardzo rozumiejąc, do czego zmierza. Artur odwzajemniał ich spojrzenia, w nadziei, że tą drogą przekaże więcej treści. – Zrozum, Lance, ja muszę być niezłomnie sprawiedliwy. Mam na sumieniu tamte niemowlęta i nie chcę mieć niczego więcej. Tylko prawo może mnie ustrzec przed pułapką przemocy. Dobry król nie uśmierca wroga, za to gotów jest w razie potrzeby uśmiercić przyjaciela. – I żonę? – spytała Ginewra. – I żonę – potwierdził Król posępnie. Lancelot zaczął się wiercić; nieudolnie spróbował obrócić sprawę w żart. – Mam nadzieję, że data egzekucji Królowej nie została jeszcze wyznaczona? Król wciąż trzymał jego dłoń i patrzył mu w oczy. – Gdyby Ginewrze, albo tobie, Lancelocie, udowodniono działanie na szkodę królestwa, musiałbym ściąć wam głowy. – Wielkie nieba! – wykrzyknęła Królowa. – Mam nadzieję, że nikt tego nie udowodni. – I ja mam taką nadzieję – rzekł Artur. – A Mordred? – spytał Lancelot po krótkiej pauzie. – Mordred jest sfrustrowanym młodym człowiekiem i obawiam się, że skorzysta z każdej okazji, aby zrobić mi na złość. Jestem pewien, że gdyby stwierdził, że może się w tym celu posłużyć tobą, mój drogi, albo Giną – na pewno by to uczynił. Czy mnie rozumiesz? – Rozumiem. – Gdyby się zatem zdarzyło, że któreś z was może dać mu... jak by to rzec... broń do ręki – miejcie mnie na względzie i bardzo uważajcie. Jestem w waszych rękach, kochani. – Ależ to niedorzeczność... – uniosła się Ginewra. – Odkąd przybył na dwór, jesteś przecież dla niego taki dobry – zaprotestował Lancelot. – Czemu miałby nastawać... Król skrzyżował ręce na piersi i patrzył w ogień spod półprzymkniętych powiek. – Pamiętajcie – rzekł łagodnie – że nigdy nie dałem Ginie syna. Po mojej śmierci Królem Anglii może zostać Mordred. – Jeśli się dowiem, że szykuje zamach stanu – zacisnął pięści Lancelot – zabiję go osobiście. Żylasta dłoń natychmiast przygwoździła jego ramię. – To jedyna rzecz, której nigdy nie wolno ci zrobić, Lance. Czegokolwiek dopuściłby się Mordred – mam na myśli nawet zamach na moje życie – obiecaj, że będziesz pamiętał, iż jest on naturalnym dziedzicem naszej krwi. Byłem złym człowiekiem... – Arturze! – przerwała mu Ginewra. – Nie wolno ci tak mówić. To śmieszne. Mnie samej wstyd tego słuchać. – Jak to? Więc nie nazwałabyś mnie złym człowiekiem? – zdumiał się Artur niepomiernie. – Oczywiście, że nie. – Myślałem, że po tej historii z niemowlętami... – Nikomu przez myśl by nie przeszło nazwać ciebie złym człowiekiem! – zaperzył się Lancelot. Król stanął na tle ognia. Minę miał zaskoczoną, ale i zadowoloną. Zapewnienie, że nie jest złym człowiekiem, wydało mu się śmieszne – ale wdzięczny był Ginewrze i Lancelotowi za to, że go kochają. – W każdym razie – rzekł – już nigdy nie zamierzam być złym człowiekiem. Obowiązkiem króla jest w miarę możności zapobiegać rozlewowi krwi, a nie prowokować go. Raz jeszcze spojrzał spod oka na swych rozmówców. – A teraz, moi złoci – zakończył wesoło – pędzę do Sądu Apelacyjnego, zadbać o naszą słynną sprawiedliwość. Ty zaś, Lance, oddaj mi przysługę i dotrzymaj towarzystwa Ginusi – zabaw ją czymś po moich tragicznych opowieściach. ROZDZIAŁ V Mówiąc, że idzie „zadbać o naszą słynną sprawiedliwość”, Artur nie oznajmiał, że za chwilę wystąpi osobiście w roli sędziego – choć nie byłoby to niczym niezwykłym, gdyż średniowieczni królowie sprawowali tę godność aż do czasów Henryka IV, który zasiadał podobno i w ławie Lorda Skarbnika, i w ławie królewskiej. Rzecz w tym, że pora była zbyt późna na rozprawy. Artur spieszył do lektury petycji na dzień następny: obyczaju tego przestrzegał z wielką sumiennością. Prawo stało się obiektem jego szczególnych zainteresowań, ostatnim szańcem w walce z Przemocą. Za czasów Uthera Pendragona prawo w zasadzie nie istniało, jeśli nie liczyć napuszonej etykiety, zarezerwowanej dla klas wyższych. A nawet jeszcze w czasach Króla Artura, który sprzyjał idei Sprawiedliwości jako wędzidła dla szalejącej Siły Pięści, obowiązywały aż trzy kodeksy – stosowanie ich było nie lada gimnastyką. Król Artur usiłował połączyć Prawo Zwyczajowe, Kanoniczne i Rzymskie w jeden kodeks, dla którego miał już nawet nazwę: Kodeks Cywilny. Właśnie to zadanie, połączone z obowiązkiem lektury petycji na dzień następny, kazało mu co wieczór mozolić się w cichym odosobnieniu Sali Sprawiedliwości. Sala Sprawiedliwości mieściła się w przeciwległym końcu pałacu. Wbrew spodziewaniom Artura, nie była jednak pusta. Czekało w niej ńa Króla pięć osób – lecz współczesnego gościa zaskoczyłaby nie tyle obecność petentów, co sama sala. Szczelnie obwieszona kobiercami, stanowiła zamknięty sześcian: okna były zasłonięte z uwagi na noc, a drzwi nigdy nie odsłaniano. Człowiek czuł się tam jak zamknięty w pudełku: miał niepokojące poczucie ograniczenia symetryczną przestrzenią, znane zapewne motylom uśmiercanym w słoikach. Dziwiło, w jaki sposób owych pięciu petentów dostało się do środka – istna chińska łamigłówka. Wzdłuż wszystkich ścian ciągnęły się podwójnym rzędem haftowane opowieści o Dawidzie i Batszebie oraz o Zuzannie i starcach, mieniące się żywymi, nie spłowiałymi jeszcze kolorami. Wyblakłe arrasy, które oglądamy dzisiaj, niewiele mają wspólnego z barwną tapiserią, która Salę Sprawiedliwości upodabniała do wnętrza malowanej szkatułki. Pięciu petentów też lśniło w blasku świec. Rzucali się w oczy tym bardziej, że umeblowanie sali było nader skąpe: długi stół z pergaminami wyłożonymi do wglądu dla Króla, królewskie krzesło z wysokim oparciem, a w rogu, na podwyższeniu, pulpit z ławeczką. Kolorowe były tylko ściany i ludzie. Każdy z nich miał na sobie jedwabną tunikę z naszytym szewronem i trzema ostami oraz stosownymi do starszeństwa emblematami stopnia spokrewnienia z głową rodu – wyglądali przez to jak sekwens kart do gry. Byli to, naturalnie, Gawaine i jego bracia. Jak zwykle się kłócili. – Ostatni raz ci powtarzam, Agravaine, trzymaj język za zębami – mówił Gawaine. – Ja nie chcę mieć z tą sprawą nic wspólnego. – Ja też nie – dorzucił pospiesznie Gareth. – Ani ja – dodał Gaheris. – Jeśli będziesz się upierał, doprowadzisz do rozłamu klanu. Ostrzegłem cię wyraźnie, że żaden z nas ci nie pomoże. Zostaniesz sam jak palec. Mordred, który dotąd tylko słuchał z szyderczą cierpliwością, oświadczył: – Jestem po stronie Agravaine’a. Lancelot i ciotka hańbią nas wszystkich. Jeśli nikt więcej nie chce przyjąć na siebie odpowiedzialności, uczynimy to we dwóch z Agravaine’em. Gareth spiorunował go wściekłym wzrokiem. – Obydwaj świetnie nadajecie się do brudnej roboty. – Dzięki za uznanie. Gawaine próbował godzić zwaśnionych. Że jednak nie był urodzonym mediatorem, jego wysiłki przywodziły na myśl interwencje sił natury – nawałnice lub trzęsienia ziemi. – Mordredzie! – zaapelował. – Miejże, na litość boską, trochę rozumu. Chcesz porywać się z motyką na słońce? Jestem najstarszy z was, wiem, co z tego wyniknie. – Cokolwiek wyniknie, ja idę do Króla. – Ależ Agravaine, zrozum, że to oznacza wojnę. Artur i Lancelot będą musieli stanąć przeciwko sobie, a wtedy połowa królów Brytanii weźmie stronę Lancelota, przez wzgląd na jego rycerską reputację. Wybuchnie wojna domowa, nie widzisz tego? Przywódca klanu zbliżył się do Agravaine’a, jak wielki, poczciwy zwierz, demonstrujący panu ucieszną sztuczkę, i poklepał go ciężką łapą po ramieniu. – No, stary. Nie gniewaj się na mnie o ten prztyczek z rana. Każdemu czasem puszczą nerwy, ale przecież jesteśmy braćmi, i tylko to się liczy. Nie rozumiem, jak możesz nastawać na Sir Lancelota po tym wszystkim, co dla nas zrobił. Nie pamiętasz już, jak cię ratował – Mordreda zresztą też – przed Sir Turquine’em? Obydwaj zawdzięczacie mu życie. Ja też: wyrwał mnie z łap Sir Caradosa w Wieży Rozpaczy. – Uczynił to dla własnej chwały. Słysząc to, Gareth zaatakował Mordreda: – Mów sobie przy nas co chcesz o Lancelocie i Ginewrze, bo niestety wszystko to prawda, ale nie pozwalam ci z niego szydzić! Gdy przyszedłem na dwór Artura jako paź kuchenny, on jeden potraktował mnie po ludzku. Nie miał zielonego pojęcia, kim jestem, ale dawał mi napiwki, żartował ze mną i bronił przed Kayem. To on pasował mnie na rycerza. Wszyscy wiedzą, że Sir Lancelot nigdy w życiu nie postąpił podle. – Gdy jako młody rycerz wdałem się nieraz w zaciętą potyczkę – dodał Gawaine – bywało, Boże przebacz, że nerwy mnie poniosły i zabiłem oponenta, chociaż już się poddał. Gorzej: kiedyś zabiłem nawet pannę. A Lancelot nigdy nie skrzywdziłby istoty słabszej od siebie. – Sprzyja młodym rycerzom – zawtórował braciom Gaheris – i pomaga im zdobywać ostrogi. Nie wiem, o co się go czepiacie. Mordred wzruszył ramionami i udał, że ziewa, zasłaniając usta rękawem. – Lancelot to sprawa Agravaine’a – stwierdził krótko. – Ja mam porachunki z naszym miłym monarchą. – Lancelot żyje ponad stan – burknął Agravaine. – Nieprawda – zaprzeczył Gareth. – To najskromniejszy człowiek, jakiego znam. – Nie podzielam twojej szczeniackiej fascynacji. Skrzypnęły zawiasy ukrytych za arrasem drzwi. Zgrzytnęła zasuwa. – Ucisz się, Agravaine – mruknął Gawaine. – Nie brzęcz tyle. – Właśnie, że będę. Dłoń Artura uniosła zasłonę. – Mordredzie, błagam cię! – szepnął Gareth. Król był już w sali. – Najwyższy czas – rzekł Mordred podniesionym głosem, który dotrzeć musiał do uszu wszystkich – aby przy naszym Okrągłym Stole zapanowała sprawiedliwość. Agravaine odpowiedział mu równie głośno, udając, że też nie zauważył niczyjego wejścia: – Czas najwyższy, aby ktoś głośno powiedział całą prawdę. – Zamilcz, Mordredzie! – I tylko prawdę! – dokończył garbus triumfalnym tonem. Artur, który jeszcze przed chwilą dreptał po kamiennej posadzce korytarza, pochłonięty myślami o czekającej go pracy, stanął wyczekująco w drzwiach. Nie zdziwił się. Rycerze spod znaku szewronu i ostu odwrócili ku niemu oczy: oglądali starego monarchę w ostatnich chwilach chwały. Kilka uderzeń serca odmierzyło ciszę, w której Gareth doznał bolesnego olśnienia: ujrzał prawdziwe oblicze Króla. Nie bohatera rycerskich romansów, lecz zwykłego człowieka, który zawsze starał się jak najlepiej; i nie wodza rycerstwa, lecz pilnego ucznia, który – wierny naukom osobliwego mistrza, maga – ani na chwilę nie przestawał myśleć; i nie Artura Władcę Anglii, lecz starego, osamotnionego człowieka, który przez pół życia nosił koronę, opierając się mężnie podłościom losu. Gareth z impetem przyklęknął na jedno kolano. – My nie mamy z tym nic wspólnego! Zwalisty Gawaine z trudem poszedł za przykładem brata. – Panie, czyniłem wszystko, by powstrzymać braci, ale są uparci. Nie chcę słuchać tego, co ci powiedzą. Ostatni przyklęknął Gaheris. – Pozwól nam, panie, wyjść, zanim przemówią. Artur dał krok w głąb komnaty i troskliwym gestem podniósł Gawaine’a z klęczek. – Oczywiście, że możecie odejść, moi drodzy, jeśli taka wasza wola – powiedział. – Mam nadzieję, że nie stanę się przyczyną waśni rodzinnej? Gawaine z ponurą miną popatrzył na braci. – Zaprawdę – rzekł proroczo, otulając się przezacną mową rycerską jak opończą – ta waśń ściągnie zagładę na kwiat rycerstwa całej ziemi i zburzy nasze szlachetne przymierze, a wszystko za przyczyną dwóch nędzników! Gdy Gawaine, pełen urazy, wymaszerował z komnaty, popychając przodem Gaherisa, za sobą zaś wiodąc skonsternowanego Garetha, Król w milczeniu podszedł do tronu. Zdjął z niego dwie poduszki i położył na stopniach. – Proszę, siostrzeńcy – rzekł zwyczajnym tonem. – Siadajcie i mówcie, o co chodzi. – Wolimy stać. – Czyńcie więc zadość własnej woli. Agravaine’owi nie podobały się te wstępy. – Dajże pokój, Mordredzie! – zaprotestował. – Nie przyszliśmy tu, żeby się kłócić z naszym Królem. Uchowaj Boże! – Ja będę stał. Agravaine pokornie przycupnął na jednej z poduszek. – Nie chcesz drugiej? – Nie, panie, dziękuję. Starzec obserwował sytuację i czekał – jak skazaniec pod szubienicą, który nie opiera się katu, ale też nie zamierza pomagać mu w wiązaniu pętli. Ze znużoną ironią przyglądał się gościom, im samym pozostawiając działanie. – Może byłoby mądrzej – wydukał z wyraźnym trudem Agravaine – dać sobie spokój z całą tą rozmową... – Może – przytaknął Król. – Dość tej komedii! – huknął Mordred, brutalnie wkraczając do akcji. – Przyszliśmy tutaj, aby powiedzieć coś wujowi. Wuj ma prawo znać prawdę. – To nieprzyjemna prawda. – W takim razie, moi drodzy chłopcy, jeśli wolicie, nie rozwijajmy tematu. Wiosenne noce są zbyt piękne, aby zadręczać się przykrościami, czy nie lepiej pójść i pogodzić się z Gawaine’em? Może wypożyczyłby wam na jutro swojego niezawodnego gołębiarza? Królowa wspomniała właśnie, że z przyjemnością zjadłaby na obiad młodego zajączka. Bronił tylko Ginewry – czy może ich wszystkich? Mordred przeszył ojca wzrokiem bazyliszka i oświadczył bez ogródek: – Przyszliśmy oznajmić ci coś, o czym od dawna wie cały twój dwór. Królowa Ginewra jest kochanką Lancelota i nawet się z tym nie kryje. Starzec pochylił się i poprawił fałdy płaszcza, otulając jego skrajem zziębnięte stopy. Prostując się, spojrzał śmiało w oczy rozmówców. – Czy jesteście gotowi udowodnić swoje oskarżenie? – Jesteśmy gotowi. – Wiecie zapewne, że podobny zarzut już stawiano? – Nic dziwnego. – Ostatnio plotki na ten temat rozsiewał niejaki Sir Meliagrance. Ponieważ nie był w stanie przedstawić żadnych dowodów, rozstrzygnięcie sprawy pozostawiono pojedynkowi. Sir Meliagrance zarzucił Królowej wiarołomstwo i zgłosił gotowość walki w obronie swych racji. Na szczęście stronę Jej Wysokości wziął w pojedynku Sir Lancelot, czyniąc nam tym wielką uprzejmość. Wynik, jak mniemam, pamiętacie. – Pamiętamy doskonale. – Ledwie rozpoczęto walkę, Sir Meliagrance legł na plecach, wołając, że się poddaje. Nie pomogły żadne namowy: nie chciał wstać, póki Sir Lancelot nie zaproponował, że zdejmie hełm i lewą część zbroi, a jedną dłoń da sobie przywiązać za plecami. Tę ofertę Sir Meliagrance przyjął, i skończył poszatkowany na kawałki. – To znana sprawa – zirytował się Mordred. – Pojedynek niczego nie rozwiązuje. I nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością. Zawsze wygra silniejszy osiłek. Artur z ciężkim westchnieniem splótł dłonie. – Jesteś jeszcze bardzo młody, Mordredzie – rzekł cicho; od początku rozmowy ani na chwilę nie podniósł głosu. – Doświadczenie nauczy cię, że prawie każdy sposób wymierzania sprawiedliwości jest po swojemu niesprawiedliwy. Jeśli możesz zaproponować inną niż pojedynek formę rozstrzygania spornych kwestii – chętnie ją wypróbuję. – To, że Lancelot jest najsilniejszym z rycerzy i zawsze broni Królowej, nie oznacza jeszcze, że Królowa zawsze ma rację. – Zgadza się. Jednak musimy jakoś rozstrzygać kwestie sporne, gdy zostajemy do tego zmuszeni. Jeśli nie da się udowodnić oskarżenia, trzeba szukać innych metod rozsądzenia sprawy, a niemal każda metoda okaże się wobec kogoś niesprawiedliwa. Ty, Mordredzie, nie musiałbyś przecież osobiście stawać do pojedynku przeciwko obrońcy Królowej: jako niezdolny do wałki, mógłbyś wynająć w tym celu najsilniejszego ze znanych ci rycerzy. Królowa, rozumie się, też wynajęłaby najsilniejszego. To tak samo, jakbyście oboje wynajęli najsprawniejszych adwokatów do obrony swoich racji. Koniec końców i tak zawsze wygra najbogatszy – czy wynajmie najdroższego oratora, czy szermierza – więc nie łudźmy się, że o wyniku przesądza tylko brutalna siła. – Chwileczkę, Agravainie – Artur ubiegł siostrzeńca, który właśnie chciał coś powiedzieć. – Na razie mi nie przerywaj. Chcę do końca objaśnić istotę próby pojedynku. Moim zdaniem decyduje tu bogactwo: bogactwo i łut szczęścia, no i naturalnie wola Boża. Jeśli strony są równie bogate, możemy uznać, że zwycięży ten, kto ma więcej szczęścia, jak przy rzucie monetą: orzeł – reszka. Pytam was więc: czy zarzucając Królowej wiarołomstwo, jesteście pewni, że los sprzyja wam bardziej niż jej? Agravaine włączył się do rozmowy z udanym animuszem. Przed spotkaniem zażył stosowną dawkę alkoholu i ręce już mu się nie trzęsły. – Za pozwoleniem, wuju, ja właśnie w tej kwestii. Mamy nadzieję rozstrzygnąć sprawę bez próby pojedynku. Artur spojrzał na niego z niepokojem. – Wiesz doskonale, że sądy boże zostały zakazane, a co się tyczy próby oczyszczenia – trudno będzie znaleźć odpowiednią liczbę kompurgatorów równych urodzeniem Królowej. Agravaine uśmiechnął się na to. – Nie jesteśmy znawcami prawa – rzekł skromnie. – Pomyśleliśmy jednak, że gdyby udało się udowodnić zarzut przed którymś z twoich nowo powołanych sądów, wówczas próba pojedynku okazałaby się zbyteczna. Naturalnie, możemy się mylić. – Niech werdykt wyda Ława Przysięgłych! – wyrecytował szyderczo Sir Mordred. – Czy nie tak właśnie nazwałeś swoje sądy? Nowomodne fanaberie. „Pobijemy go jego własną bronią!” – zachwycił się w duchu Agravaine. Król zabębnił palcami po oparciu tronu. Przeciwnicy nacierali, osaczali go, zapędzali w kozi róg. – Sporo wiecie na temat prawa – rzekł powoli. – Gdyby, wuju, dajmy na to, znaleziono Lancelota w łóżku Ginewry, na oczach świadków – wówczas pojedynek nie byłby konieczny, prawda? – Za pozwoleniem, Agravainie, wolałbym, abyś o swojej ciotce mówił, używając jej tytułu, przynajmniej w mojej obecności. Nawet w takiej sprawie. – Ciocia Jenny – podpowiedział Mordred. – Tak, chyba słyszałem, jak Sir Lancelot właśnie tym imieniem się do niej zwracał. -”Ciocia Jenny!” „Sir Lancelot!” „Za pozwoleniem!” A oni pewnie teraz się całują. – Mordredzie, albo wyrażaj się w sposób cywilizowany, albo opuść komnatę. – Mordred nie chciał cię urazić, wuju. On tylko cierpi z powodu plamy na twojej nieposzlakowanej opinii. Domagamy się sprawiedliwości. Mordredowi tak bardzo leży na sercu dobro... rodu. Nieprawdaż, Mordredzie? – Gwiżdżę na dobro rodu. Król, wyraźnie już przygnębiony, westchnął ciężko, lecz zachował zimną krew. – No cóż, Mordredzie – rzekł. – Nie wdawajmy się w drobiazgi. Walka o nie przekracza moje siły. Twierdzisz, że moja żona jest kochanką mojego najlepszego przyjaciela, co zamierzasz naocznie udowodnić przy świadkach – trzymajmy się tego. Rozumiem, że tryb procedury sądowej jest ci znany. – Nie jest mi znany. – W każdym razie Agravaine wie coś na ten temat. Procedura jest następująca. Skoro upieracie się przy powództwie cywilnym, zamiast oddać sprawę pod Sąd Honorowy, proces potoczy się według zasad kodeksu cywilnego. Jeżeli dowiedziecie słuszności oskarżenia, człowiek, który obydwu was ocalił przed Sir Turquine’em, zostano ścięty, natomiast moja żona, którą bardzo kocham, będzie musiała spłonąć na stosie za wiarołomstwo. Jeśli natomiast nie zdołacie przedstawić dowodów, wówczas ostrzegam, że ciebie, Mordredzie, czeka banicja – a więc i utrata wszelkiej nadziei na objęcie tronu, Agravaine’a zaś – stos, gdyż zarzucając zdradę Królowej, sam dopuściłby się zdrady. – Nawet dziecko wie, że bez trudu znajdziemy dowody. – Proszę bardzo, Agravainie. Jako znawcy i gorliwemu obrońcy prawa nie muszę ci, naturalnie, przypominać o istnieniu takiego zjawiska jak akt łaski? – Akt łaski – wpadł mu w słowo Mordred – na mocy którego spycha się łodzie z niemowlętami na pełne morze? – Dziękuję ci, Mordredzie. Byłbym zapomniał. – Nie chcemy łaski – rzekł twardo Agravaine. – Chcemy sprawiedliwości. – Rozumiem. Artur wsparł łokcie na kolanach i ukrył twarz w dłoniach. Siedział tak chwilę, mobilizując wszelkie siły poczucia obowiązku i własnej godności. Wreszcie przemówił, nie odsłaniając oblicza: – Jak chcecie ich podejść? Zwalisty Agravaine stał się nagle uosobieniem grzeczności. – Gdybyś zgodził się, wuju, wyjechać z zamku na jedną noc, skrzykniemy zbrojną drużynę i przyłapiemy Lancelota w komnacie Królowej. Musisz wyjechać, bo inaczej on tam nie pójdzie. – Daruj, Agravaine, ale nie zamierzam zastawiać pułapki na własną żonę. Zdobycie dowodów należy tylko do was – to chyba uczciwe postawienie sprawy. Tak, jestem pewien, że uczciwe. Mam chyba prawo odmówić... nazwijmy rzecz po imieniu: wspólnictwa. Nie poczuwam się do obowiązku wspomagania waszego planu wyjazdem. Powiem więcej – odmawiam, z czystym sumieniem. – Twoja odmowa nie może jednak trwać wiecznie. Nie spędzisz przecież reszty życia przykuty do Królowej, tylko po to, żeby nie dopuścić do niej Lancelota. Co z planowanym na przyszły tydzień polowaniem? Jeśli z niego zrezygnujesz, będzie to oznaczało, że zmieniasz plany, aby udaremnić działanie sprawiedliwości. – Nikt nie jest w stanie udaremnić działania sprawiedliwości, Agravainie. – A zatem, wuju Arturze, weźmiesz udział w polowaniu? A nam dasz pozwolenie na wtargnięcie do komnaty Królowej, jeżeli będzie tam przebywał Lancelot? Jego radosne podniecenie obudziło niesmak nawet w Mordredzie. Król wstał i owinął się płaszczem, jak przed chłodem. – Weźmiemy udział w polowaniu. – Ale ich nie uprzedzisz? – bełkotał rozemocjonowany Agravaine. – Nie powiesz im, że wnieśliśmy oskarżenie? To byłoby nieuczciwe! – Troszczysz się o uczciwość? – spytał Król. Patrzył na nich jakby z bardzo daleka, ważąc w umyśle prawdę, sprawiedliwość, zło i los człowieka. – Udzielam pozwolenia. Nagle wzrok jego oprzytomniał i Artur spojrzał na przeciwników z czujnością sokoła. – Ale coś wam powiem prywatnie, Mordredzie i Agravainie: moja jedyna nadzieja w tym, że Lancelot ukatrupi was obu i wszystkich świadków. Taki wyczyn – co stwierdzam z dumą – nie przerasta bynajmniej jego możliwości. Jako najwyższy zwierzchnik Wymiaru Sprawiedliwości dodam jeszcze, że wystarczy najmniejsze uchybienie w akcie oskarżenia, a będę was obu ścigał bez litości, z całą surowością machiny prawa, którą oto wprawiliście w ruch. ROZDZIAŁ VI Wiedząc, że Król udał się na polowanie do Nowego Lasu, Lancelot nie wątpił, że Królowa przyśle po niego. Ubrany w szlafrok, z głową owiniętą turbanem, chodził w tę i z powrotem po sypialni, której mrok rozpraszała jedynie lampka przed świętym obrazem. Pod szlafrokiem w wesoły deseń Lancelot był gotów do łóżka – czyli nagi. Wystrój komnaty był surowy, żadnych luksusów: nagie ściany, wąska, twarda prycza bez baldachimu, okna bez szyb, zasłonięte jedynie sztywno napiętym, natłuszczonym płótnem. Wielcy dowódcy na ogół lubią taki polowy styl (podobno Książę Wellington sypiał w zamku Walmer wyłącznie na pryczy): poza łóżkiem tolerują w pokoju najwyżej jedno krzesło albo stary kufer. Lancelot też miał kufer, okuty, w kształcie trumny. Innych mebli w komnacie nie było – tylko pod ścianą stał wielki miecz Lancelota, w pochwie z dyndającymi rzemieniami. Na kufrze leżał hełm garnczkowy. Lancelot sięgnął po niego i podszedł do światełka pod obrazem: tam, ze zdziwioną miną chłopca sprzed wielu lat, zapatrzył się we własne odbicie w wypukłej stali. Odłożył hełm i podjął marsz od ściany do ściany. Gdy usłyszał pukanie do drzwi, pewien był, że to oczekiwany sygnał. Jedną ręką sięgnął po miecz, a drugą do rygla, lecz nim otworzył, drzwi uchyliły się same. W progu stał Gareth. – Wolno wejść? – Gareth! – zdumiał się Lancelot, bez wielkiego entuzjazmu. – Wejdź, proszę. Co za miła niespodzianka. – Lancelocie, przychodzę cię ostrzec. Podstarzały rycerz spojrzał gościowi w oczy i uśmiechnął się od ucha do ucha. – Na Boga! To chyba nic poważnego? – Owszem, coś poważnego. – Wejdźże wreszcie i zamknij drzwi. – Lancelocie, chodzi o Królową. Nie wiem, jak zacząć. – Więc nie zaczynaj. Lancelot ujął gościa za ramiona i zaczął go popychać z powrotem ku drzwiom. – Jestem ci bardzo wdzięczny za ostrzeżenie, ale nie sądzę, abyś mógł mi powiedzieć coś nowego. – Och, Lancelocie, wiesz, że zrobiłbym dla ciebie wszystko. Nie wiem, co uczynią ze mną pozostali, kiedy dowiedzą się, że byłem u ciebie, ale musiałem przyjść! – O co chodzi? – Lancelot przestał popychać gościa i przyjrzał mu się ponownie. – O Agravaine’a i Mordreda. Nienawidzą cię, przynajmniej Agravaine. On ci zazdrości. Mordred bardziej nie cierpi Artura. Zrobiliśmy wszystko, żeby ich powstrzymać, ale na nic. Gawaine nie chce się mieszać do sprawy po żadnej stronie, Gaheris jak zwykle nie może się zdecydować – więc musiałem przyjść sam. Musiałem, nawet jeśli działam przeciwko braciom i klanowi. Bo ja wszystko zawdzięczam tobie i nie mogę dopuścić do tragedii! – Mój biedny Gareth! Co się z tobą dzieje? – Byli u Króla i powiedzieli mu wprost, że ty... bywasz w sypialni Królowej. Chcieliśmy ich powstrzymać, wyszliśmy, żeby nie słuchać, ale oni powiedzieli. Lancelot puścił ramiona Garetha i przeszedł się po komnacie. – Nie martw się – powiedział po chwili. – Wielu już to mówiło i nic się nic stało. Rozejdzie się po kościach. – Nie tym razem. Mam przeczucie, że nie. – Bzdura. – To nie bzdura, Lancelocie. Oni cię nienawidzą. Nie dążą do pojedynku, bo wiedzą, jak skończył Meliagrance. Są sprytniejsi: zastawią na ciebie pułapkę. Zajdą cię od tyłu. Stary wiarus z pobłażliwym uśmiechem poklepał go po plecach. – Zdaje ci się. Idź do łóżka, przyjacielu, i zapomnij o tym. Miło było cię widzieć, ale pędź już do domu i śpij dobrze. Nie martw się. Gdyby Król miał zamiar rozpętać skandal, nie wyjeżdżałby na polowanie. Gareth nerwowo obgryzał paznokcie. Wreszcie zdobył się na odwagę i rzekł wprost: – Proszę cię, nie chodź dzisiaj do Królowej. Lancelot uniósł gniewnie jedną ze swoich nadzwyczajnych brwi, ale opuścił ją po namyśle. – Dlaczego? – Jestem pewien, że to pułapka. Król specjalnie wyjechał na noc, żebyś poszedł do Królowej, a Agravaine zaczai się tam i cię złapie. – Artur nigdy by tego nie zrobił! – A jednak zrobił. – Bzdura! Znam go od czasów, kiedy ty koszulę w zębach nosiłeś! Wiem, że nie zrobiłby tego! – Ryzyko istnieje. – I bardzo dobrze. Lubię ryzykować. – Błagam! Tym razem Lancelot bezceremonialnie wziął Garetha za kark i popchnął ku drzwiom. – Posłuchaj no, mój drogi paziu kuchenny. Po pierwsze: znam Artura. Po drugie: znam Agravaine’a. Uważasz, że powinienem się go bać? – Ale podstęp... – Gdy byłem młody, spotkałem kiedyś damę goniącą za sokołem wędrownym, który zerwał się ze smyczy. Koniec smyczy uciekiniera zaplątał się w gałęzie i sokół zawisł na drzewie głową w dół. Dama namówiła mnie, żebym wlazł na drzewo i zdjął jej ptaka. Nigdy nie byłem mocny we wspinaczce. W końcu jednak wgramoliłem się na czubek drzewa i uwolniłem sokoła. Tymczasem w dole pojawił się mąż tej damy, w pełnym rynsztunku, i oznajmił, że zetnie mi głowę. Cała ta heca z sokołem była pułapką: chodziło o to, żebym zdjął zbroję i znalazł się na łasce łajdaka. Na drzewo wlazłem bowiem w samej koszuli, nawet bez sztyletu. – No i co? – Dałem mu w łeb konarem. A był to rycerz, do którego nasz biedny, stary Agravaine nawet się nie umywa. Od tamtych pięknych czasów nabawiłem się nieco reumatyzmu, ale jeszcze nie jest ze mną tak źle. – Wiem, że poradzisz sobie z samym Agravaine’em, ale co będzie, jeśli zaatakuje cię ze zbrojną bandą? – Nic nie wskóra. – Owszem, wskóra. Ktoś zaskrobał i lekko zabębnił w drzwi. Mogła to być mysz, ale Lancelot nagle do końca stracił zainteresowanie rozmową. – No to trudna rada. Będę walczył z bandą. To zresztą czysta fantazja. – Czy jednak nie mógłbyś się powstrzymać, tylko dzisiaj? Byli już przy drzwiach. – Słuchaj no – rzekł dowódca królewskich oddziałów. – Przyjmij do wiadomości, że Królowa mnie wzywa. Nie godzi się wszak odmówić zaproszeniu Królowej, prawda? – Więc na próżno zdradziłem Pradawnych! – Wcale nie na próżno. Każdy, kto by się o tym dowiedział, podziwiałby twoją odwagę. Lecz, na szczęście, możemy ufać Arturowi. – Więc mimo wszystko pójdziesz? – Tak, paziu, i to zaraz. Na litość boską, po co ta tragiczna mina? Wiesz, jakim jestem doświadczonym zabijaką. Idź spać! – To znaczy: żegnaj. – Bzdura: to znaczy dobranoc. Królowa czeka. Stary wiarus zamaszystym ruchem dwudziestolatka zarzucił płaszcz na ramiona. Uniósł klamrę zasuwy, lecz zawahał się w drzwiach: miał wrażenie, że o czymś zapomniał. – Ach, gdybym mógł cię powstrzymać! – Niestety, nie możesz. Lancelot dał nura w ciemną czeluść korytarza. Czegoś jednak zapomniał: miecza. ROZDZIAŁ VII Ginewra oczekiwała Lancelota w blasku świec, podnoszącym przepych sypialni. Szczotkowała siwe włosy. Wyglądała prześlicznie – nie jak gwiazda filmowa, lecz jak kobieta, która wyhodowała w sobie duszę. Śpiewała cicho – i to nie byle co, bo piękny hymn „Veni, Sancte Spiritus”, ułożony podobno przez papieża. Blask równo płonących świec igrał w złotych emblematach potrójnych lwów, gęsto zdobiących szafirową kapę łoża. Grzebienie i szczotki lśniły fajansowymi ozdobami. Ogromną skrzynię z polerowanego drewna zdobiły panele z emaliowanymi figurami świętych i aniołów. Po ścianach spływały w miękkich fałdach brokatowe zasłony, a na podłodze pysznił się naganny zbytek luksusu: autentyczny dywan. Goście zawsze stąpali po nim z nabożną czcią, gdyż kobierce nie były pierwotnie przeznaczone na podłogi. Artur obchodził go dokoła. Niski, ciepły głos Ginewry czeszącej włosy dobrze współgrał z niewzruszoną jasnością świec. Wtem drzwi otwarły się cicho. Dowódca rzucił czarny płaszcz na skrzynię, przeszedł po dywanie i stanął za plecami Ginewry. Popatrzyła na niego w lustrze bez zdziwienia. – Czy mogę cię wyręczyć? – Jeśli chcesz. Wyjął szczotkę z jej dłoni i jął z wielką wprawą rozczesywać srebrzystą kaskadę, nurzając w niej palce. Królowa przymknęła oczy. Po dłuższej chwili milczenie przerwał Lancelot. – Twoje włosy są jak... jak nie wiem co. Nie jak jedwab. Raczej jak woda, chociaż mają też w sobie coś z chmury. Przecież chmura utworzona jest z wody, prawda? Więc czym są: bladą mgiełką czy zimowym morzem, czy wodospadem, czy kopą siana na mrozie? Tak, kopą siana! Przepastną, miękką, wonną... – Dla mnie są jednym wielkim kłopotem. – Są morzem, w którym się narodziłem – oświadczył solennie Lancelot. Królowa otworzyła oczy. – Przyszedłeś bezpiecznie? – Nikt nie widział. – Artur mówił, że wraca jutro. – Tak? O, ten włosek jest całkiem biały. – Wyrwij go. – Biedny włosek. Taki delikatny. Skąd ty masz takie piękne włosy, Jenny? Mój jeden włos jest gruby jak pół tuzina twoich razem. Naprawdę mam go wyrwać? – Tak, wyrwij. – Bolało? – Nic a nic. – Jak to nie? Kiedy byłem mały i szarpałem się z siostrami za włosy, bolało jak licho. Czyżbyśmy z wiekiem zatracali wrażliwość na ból i szczęście? – Nie – uspokoiła go Ginewra. – To dlatego, że wyrwałeś tylko jeden. Szarpnij pukiel, a zobaczysz, jak zaboli. Sam się przekonaj. Lancelot pochylił głowę, a Ginewra, nie odwracając się, uniosła białe ramię i owinęła sobie lok znad jego czoła wokół palca. Szarpnęła, aż się skrzywił. – Boli! Całe szczęście! – Tak cię szarpały siostry? – Właśnie tak. Ale ja je o wiele mocniej. Na mój widok każda łapała się za warkocze i gromiła mnie wzrokiem. Ginewra parsknęła śmiechem. – Cieszę się, że nie jestem twoją siostrą. – No wiesz! Ciebie nigdy nie szarpałbym za włosy. Są zbyt piękne. Zrobiłbym z nimi coś całkiem innego. – Co na przykład? – Na przykład... zagrzebałbym się w nich i zwinął w kłębek jak kocur i zasnął błogo. Właśnie teraz mam na to ochotę. – Skończ najpierw szczotkowanie. – Jenny? – spytał nagle. – Myślisz, że to jeszcze potrwa? – Czemu pytasz? – Właśnie był u mnie Gareth, z ostrzeżeniem, że Artur wyjechał celowo, by zastawić na nas pułapkę. Agravaine z Mordredem chcą przyłapać nas na gorącym uczynku. – Artur nigdy by tego nie zrobił. – Tak też powiedziałem Garethowi. – Chyba, że zostałby zmuszony – dodała Ginewra. – Nie wiem, kto i jak miałby go zmusić. Królowa zmieniła temat. – To szlachetnie ze strony Garetha, że wystąpił przeciwko braciom. – Zawsze uważałem go za jednego z najsympatyczniejszych dworzan. Gawaine też jest porządny, ale porywczy i raczej zawzięty. – Jest lojalny. – To prawda. Artur mawia o Orknejach, że dla obcych są katem, a dla swoich bratem. Żrą się między sobą jak psy, ale w gruncie rzeczy kochają się gorąco. Klanowa natura. Królowa nagle nawiązała do poprzedniego wątku. – Lance, czy twoim zdaniem oni mogli przymusić Króla do działania? W jej głosie zabrzmiał lęk. – Co masz na myśli? – Artur jest fanatykiem sprawiedliwości. – Nie bardzo rozumiem... – Pamiętasz tę rozmowę w zeszłym tygodniu? Może próbował nas ostrzec? Cicho! Słyszałeś coś? – Nie. – Zdawało mi się, że ktoś jest za drzwiami. – Pójdę sprawdzić. Uchylił drzwi, lecz nie było za nimi nikogo. – Fałszywy alarm. – Zarygluj drzwi. Lancelot wsunął koniec poprzecznej dębowej belki, grubej na dobre pięć cali, w głęboką niszę kamiennej framugi. Powrócił w krąg światła, rozdzielił lśniące włosy na dwie kaskady i jął je wprawnie splatać w warkocze. Jego dłonie śmigały jak czółenka tkackie. – Nie ma sensu się denerwować – powiedział. Ginewra jednak nadal roztrząsała problem. – Pamiętasz Tristana i Izoldę? – Naturalnie. – Tristan sypiał z małżonką Króla Marka i Król go za to zamordował. – Tristan był łobuzem. – Tak? A ja myślałam, że szlachetnym rycerzem. – Takie stwarzał pozory. Ale sama powiedz: co to za rycerz, z Konwalii? Cała reszta nie lepsza – też stamtąd. – Przecież zawsze wymieniano go jako drugiego rycerza na świecie: Sir Lancelot, Sir Tristan, Sir Lamorak... – Tristanowe baju-baju. – Ale dlaczego nazywasz go łobuzem? – To dłuższa historia. Nie pamiętasz rycerstwa sprzed epoki Okrągłego Stołu, więc nie wiesz nawet, jakiego geniusza poślubiłaś. Dla ciebie pewnie nie ma zasadniczej różnicy między Tristanem a takim, weźmy, Garethem. – A jest różnica? – Dawniej każdy rycerz walczył za siebie. Starzy weterani, tacy na przykład jak Sir Bruce Saunce Pitie, byli zwykłymi bandziorami. Wiedzieli, że póki są w zbroi, nikt im krzywdy nie zrobi, więc używali sobie do woli. To były czasy jednej wielkiej jatki i gwałtu. Kiedy Artur wstąpił na tron, baronowie byli wściekli. Bo Artur wierzył w Prawo i Sprawiedliwość. – Nadal wierzy. – Na szczęście, oprócz wielkiej idei, miał i upór. Zabrało mu to dobre pięć lat, ale w końcu wpoił ludziom potrzebę szlachetności. Byłem chyba jednym z pierwszych rycerzy, którzy przejęli od niego tę ideę, a że poznałem ją za młodu, ukształtowała cały mój charakter. Mówią o mnie, że jestem wzorem szlachetnego rycerza, ale to nie moja zasługa. To idea Artura. On ją wpoił całej młodej generacji, również Garethowi. Szlachetność weszła w modę. Z niej zrodziła się Misja Świętego Graala. – Ale czemu nazwałeś Tristana łobuzem? – Bo nim był. Artur mówił o nim „bufon”. Tristan mieszkał w Kornwalii, nigdy nie był wychowankiem Artura, ale spodobała mu się nowa moda. Coś tam słyszał, że wielki rycerz powinien być szlachetny, więc na prawo i lewo puszył się pozorami, nie pojmując, ani nie podzielając całej filozofii. Papugował nowe obyczaje, lecz w gruncie rzeczy nie miał w sobie za grosz szlachetności. Pomiatał żoną, gardził publicznie starym Palomidesem za jego czarną skórę, a Króla Marka potraktował haniebnie. Rycerze z Kornwalii to Pradawni, w głębi duszy zawsze odnosili się wrogo do idei Artura, nawet gdy coś tam z niej przejęli. – Tak jak Agravaine. – Właśnie. Matka Agravaine’a pochodziła z Kornwalii. On zaś nienawidzi mnie właśnie dlatego, że jestem wierny idei szlachetności. Ciekawe, że do wszystkich trzech rycerzy uznanych przez pospólstwo za najświetniejszych – mam na myśli Lamoraka, Tristana i siebie – Pradawni odnosili się zawsze z nienawiścią. Kiedy zamordowano Tristana, radowali się, bo Tristan naśladował nową modę. A Sir Lamorak zginął, zgładzony podstępnie przez ród Gawaine’a. – Mnie się jednak zdaje – powiedziała Ginewra – że Agravaine nie cierpi cię z czystej zawiści. Nie obchodzą go żadne idee, za to zazdrości każdemu, kto bije się lepiej od niego. Tristana znienawidził za to, że ten dał mu łupnia w drodze do Wesołej Twierdzy, a do morderstwa Lamoraka przyłożył rękę, bo dzielny chłopiec pokonał go w turnieju. Ciekawe, ile razy ty sam mu się naraziłeś? – Nie pamiętam. – Pomyśl, Lance: dwaj pozostali znienawidzeni przezeń rycerze już nie żyją. – Każdy kiedyś musi umrzeć. Królowa wyszarpnęła nagle warkocze z jego rąk. Obróciła się gwałtownie na stołku i, jedną dłonią przytrzymując sploty, musnęła Lancelota spłoszonym spojrzeniem. – Gareth mówił prawdę! Oni chcą nas zdybać dziś w nocy! Skoczyła na równe nogi i jęła popychać Lancelota ku drzwiom. – Wyjdź stąd. Odejdź, póki czas. – Ależ Jenny... – Żadnego ale. Jestem pewna, że to prawda. Czuję to. Twój płaszcz. Och, błagam cię, Lance, spiesz się. Sir Lamoraka zadźgali ciosem w plecy. – Daj spokój, Jenny, nie przejmuj się bez powodu. To czysta fantazja... – To nie fantazja. Słuchaj. Słuchaj. – Nic nie słyszę. – Popatrz na drzwi. Klamra zasuwy – kawał kutego żelaza w kształcie podkowy – przesuwała się z wolna w lewo, chwiejnym ruchem kraba. – Zamknięte. O co chodzi? – Spójrz na rygiel! Zamarli oboje, nie odrywając oczu od żelaznej klamry, która chytrze, ostrożnymi, krótkimi ruchami, po omacku szukała drogi. – Boże! – szepnęła Ginewra. – Już za późno! Klamra opadła na miejsce, lecz w tej samej chwili rozległo się donośne walenie w drzwi żelaznym przedmiotem. Drzwi były masywne, podwójne, belki jednej warstwy szły w poprzek belek drugiej. Agravaine walił w nie żelazną rękawicą, a z czeluści hełmu niósł się echem jego potężny głos: – Otwierać, w imieniu Króla! – Koniec z nami – wyszeptała Ginewra. – Zdradziecki rycerzu! – dudnił głos, przekrzykując łomotanie w drzwi. – Sir Lancelocie, zostałeś pojmany! Zawtórował mu chór innych głosów i brzęk uzbrojenia, śmiało trącającego kamienne schody, skoro wymóg ciszy i ostrożności przestał obowiązywać. Drzwi naparły na blokującą je od środka belkę. Lancelot bezwiednie przybrał styl przezacnej mowy rycerskiej. – Czy jest w komnacie zbroja, którą bym mógł ochronić ciało moje? – spytał Ginewrę. – Nie ma nic. Nawet miecza. Lancelot patrzył w drzwi z rzeczową miną człowieka rozwiązującego zadanie matematyczne i obgryzał paznokcie. Drzwi dygotały pod gradem kilku pięści, a wrzaski napastników brzmiały jak ujadanie sfory psów myśliwskich. – Nie masz czym walczyć, Lancelocie, i jesteś prawie nagi. A ich jest wielu, i są uzbrojeni. Zabiją cię, a mnie spalą na stosie – oto gorzki kres naszej miłości. Lancelot złościł się, że nie umie rozwiązać problemu. – Gdybym tylko miał zbroję! – utyskiwał. – To śmieszne, dać się tak złapać, niby szczur w pułapkę. Rozejrzał się po komnacie, przeklinając w duchu własne zapominalstwo. – Zdrajco! – zadudnił głos. – Wyłaź z komnaty Królowej! Zawtórował mu iąny głos; spokojny i ugrzeczniony: – Wiedz, że jest nas czternastu, pod bronią. Nie masz ucieczki. Był to głos Mordreda. Walenie w drzwi nasilało się. – Do licha z nimi! – zaklął Lancelot. – Dość tych hałasów! Muszę wyjść, bo pobudzą cały zamek! Odwrócił się do Królowej i wziął ją w ramiona. – Jenny, ogłoszę cię moją najszlachetniejszą Panią, chlubą Chrześcijaństwa. Będziesz mężna? – Przecież wiesz, kochany. – Moja słodka staruszko, daj buzi! Pamiętaj, że zawsze byłaś jedyną damą mego serca i zawsze dotąd jakoś nam się udawało. Teraz też się nie lękaj. Jeśli mnie zabiją – wezwij Sir Borsa. Zresztą, każdy z moich braci i bratanków zatroszczy się o ciebie. Powiadom Borsa albo Demarisa: obaj w razie potrzeby pospieszą ci na ratunek. Przewiozą cię bezpiecznie do Wesołej Twierdzy, a tam, na mojej ziemi, żyć będziesz jak królowa – którą wszak jesteś. Zrozumiałaś? – Jeśli ciebie zabiją, nie będę chciała ratunku. – Ależ tak! Musisz! To bardzo ważne, aby przeżył ktoś, kto przedstawi całą historię z naszej strony. Czeka cię trudne zadanie, lecz konieczne. A poza tym – chciałbym, abyś się za mnie modliła. – Znajdź sobie kogoś innego do modlitwy. Jeżeli cię zabiją, niech mnie spalą na stosie. Przyjmę śmierć z pokorą, jak przystało na chrześcijańską królową. Ucałował ją czule i nakłonił, aby usiadła. – Nie czas na kłótnie – rzekł. – Wiem, że ty zawsze pozostaniesz sobą, Jenny, cokolwiek się zdarzy, a zatem ja muszę pozostać Lancelotem. – Wciąż rozglądał się niespokojnie po komnacie. – W mojej sprawie – dodał z roztargnieniem – nie zmieni to niczego, lecz popełnili błąd, wciągając w to ciebie. Ginewra obserwowała go, hamując łzy. – Dałbym sobie nogę uciąć – zżymał się Lancelot – za kawałek zbroi, niechby sam miecz, żeby mnie popamiętali! – Lance, gdyby mnie zabili, a oszczędzili ciebie, byłabym bardzo szczęśliwa. – A ja bardzo nieszczęśliwy – odparł, wpadając nagle w świetny humor. – Do dzieła! Trzeba zrobić, co się da. W kościach mi łupie, ale, dalibóg, czuję, że szykuje się niezła zabawa! Przestawił wszystkie świece na kufer z Limoges, tak aby oświetlały go od tyłu, gdy otworzy drzwi. Swój czarny płaszcz poskładał wzdłuż, we czworo, i owinął nim lewą rękę aż po ramię, czyniąc z niego osłonę. W prawą rękę ujął taboret spod łóżka i, ważąc go w dłoni, raz jeszcze omiótł pokój spojrzeniem. Rejwach za drzwiami nasilał się: dwaj napastnicy wyraźnie próbowali przerąbać się do środka toporami – szczęściem, krzyżowy układ belek podwójnych drzwi skutecznie chłodził ich zapały. Lancelot zbliżył się do progu i huknął donośnie: – Zacni panowie! – harmider za drzwiami ucichł momentalnie. – Dość tych krzyków i hałasów! Otwieram drzwi, a wy postąpcie ze mną wedle własnej woli. – No to już! Otwieraj! – rozległy się nieskładne wołania. – Dalej! Na nic twój opór przeciwko nam wszystkim! Puszczaj do komnaty! Stań przed Królem Arturem, a ocalisz życie! Napierając ramieniem na wstrząsane łomotem drzwi, Lancelot powoli odsunął rygiel, chowając go w ścianę. Następnie, wciąż podpierając drzwi ramieniem (napastnicy tymczasem poniechali ataków, czując, że coś się szykuje), mocno wsparł prawą stopę na posadzce, o dobre pół metra od progu – i nagle przeniósł na nią ciężar ciała. Drzwi rozwarły się z impetem, lecz stopa Lancelota zatrzymała je w porę, półprzymknięte, tak że do środka wtoczył się bezwładnie, niczym posłuszna sznurkom marionetka, tylko jeden opancerzony rycerz. Lancelot zatrzasnął za nim drzwi, błyskawicznie zasunął rygiel, owiniętą ręką złapał miecz przeciwnika za rękojeść, szarpnął do przodu, tamten potknął się, a gdy padał, Lancelot grzmotnął go w łeb taboretem – i w mgnieniu oka, bez śladu zadyszki, siedział na opancerzonej piersi pokonanego. Dokonał tego z taką łatwością i nonszalancją, jakby to zbrojny rycerz był w starciu stroną bezbronną. Ten bowiem – choć wtargnął do komnaty niczym wielka żelazna wieża, zrazu butnie wypatrując Lancelota przez szczelinę hełmu – sprawiał wrażenie, jakby dobrowolnie oddał Lancelotowi miecz, i z własnej chęci rzucił się na ziemię. Leżał niczym masywny żelazny kadłub, a bosonogi adwersarz dźgał go końcem miecza przez otwór wentylacyjny przyłbicy. Każde dźgnięcie dobywało z kadłuba jęk protestu. Lancelot wstał i wytarł dłonie w szlafrok. – Żałuję, że musiałem go zabić. Uniósł przyłbicę i zajrzał do środka hełmu. – Agravaine z rodu Orknejów! Zza drzwi dobiegło dzikie wycie, łomot, walenie toporami i przekleństwa. Lancelot odwrócił się do Królowej. – Pomóż mi zdjąć zbroję – polecił krótko. Usłuchała natychmiast. Nawet się nie wzdrygnęła, gdy, klęcząc przy trupie, obdzierali go wspólnie z bojowej osłony. – Teraz mamy szansę – rzekł Lancelot, nie przerywając pracy. – Jeżeli zdołam ich odeprzeć, wrócę tu po ciebie i uciekniemy do Wesołej Twierdzy. – Nie, Lance. Dość już wyrządziliśmy szkody. Jeśli zdołasz uciec, trzymaj się z dala od zamku, póki sprawa nie ucichnie. Ja zostanę. Jeżeli Artur mi wybaczy, a skandal da się zatuszować, będziesz mógł kiedyś wrócić. Jeśli nie wybaczy – możesz przybyć mi na ratunek. Co zrobić z tym żelastwem? – Podaj mi. – Tutaj mam drugie takie samo. – O wiele lepiej zrobisz, jadąc ze mną – nalegał Lancelot, wbijając się w kolczugę, jak futbolista w klubową koszulkę. – Nie. Wyjeżdżając, przekreśliłabym wszystko raz na zawsze. A zostając, mogę próbować coś naprawić. W razie potrzeby będziesz mnie ratował. – Nie chcę cię zostawiać. – Jeśli mnie skażą, a ty mnie uratujesz, przyrzekam jechać z tobą do Wesołej Twierdzy. – Ajeśli nie? – Przetrzyj hełm skrajem płaszcza – poradziła. – Jeśli nie, to wrócisz po jakimś czasie i wszystko będzie tak jak dawniej. – Tyle wystarczy. Bez reszty się obejdę. Wyprostował się, z okrwawionym mieczem w dłoni, i zmierzył wzrokiem zwłoki matkobójcy. – Brat Garetha... – zadumał się. – Może był pijany? Niech z Bogiem spoczywa, chociaż dziwnie tak o nim mówić. Dama uniosła ku niemu postarzałą twarz. – A więc żegnaj – szepnęła. – Na krótko. – Żegnaj. – Nie pocałujesz mnie? Ucałował jej dłoń, gdyż był pod bronią, zakuty w stal i umazany krwią. Oboje pomyśleli o trzynastu czekających za drzwiami. – Chciałabym dać ci coś na pamiątkę, Lance, i dostać coś od ciebie. Wymienimy pierścienie? Uczynili to. – Niechaj Bóg mieszka w tym pierścieniu, jako ja w nim mieszkam – powiedziała Ginewra. Lancelot odwrócił się i skierował ku drzwiom, zza których dobiegały wrzaski. – Wyłaź z komnaty Królowej! Zdrajca Króla! Otwieraj! Napastnicy donośną wrzawą rozgłaszali skandal. Lancelot stanął twarzą do drzwi, w rozkroku, i przemówił w stylu rycerskim: – Ucisz się, Sir Mordredzie, i posłuchaj rady. Odstąpcie od drzwi komnaty, nie wzniecajcie wrzawy i awantury. Jeśli odstąpicie w pokoju, przyrzekam, że jutro z rana stawię się przed Królem, a wówczas przekonamy się, kto z was i spośród innych zarzuca mi zdradę. Odpowiem wam jak rycerz, żem nie przybył tutaj w zdrożnym celu – i dowiodę tego, a jeśli trzeba, potwierdzę czynem. – Biada zdrajcy! – rozległ się głos Mordreda. – Prędzej skrócimy cię o głowę i poćwiartujemy, niźli będziemy słuchać! – Wiedz – wtórował mu inny – że Król Artur dał nam wolną rękę: możemy oszczędzić cię, lub zgładzić! Lancelot opuścił przyłbicę i pchnął rygiel w bok końcem miecza. Masywne drzwi rozwarły się z hukiem, ukazując przesmyk zatłoczony zbrojnymi z pochodniami. – Cóż, moi panowie – rzekł posępnie. – Skoro nie starcza wam honoru – brońcie się! ROZDZIAŁ VIII Minął tydzień. Klan Gawaine’a zebrał się w Sali Sprawiedliwości. Za dnia sala ta wyglądała inaczej niż w nocy, gdyż okna zostały odsłonięte. Nie była już pudełkiem, ograniczonym niepokojącą, podstępną ślepotą czterech ścian – pułapką z arrasów, taką jak tamta, co skusiła Hamleta do polowania po omacku z rapierem na szczury. Popołudniowe słońce lało się do wnętrza, wprost na misternie utkaną Batszebę, odsłaniającą jędrne piersi nad skrajem cebrzyka, który stał na blankach zamczyska, zbudowanego jakby z dziecinnych klocków – i na Dawida, brodatego, w koronie, z harfą w dłoni, który przyglądał się Batszebie z dachu sąsiedniej budowli. Słoneczne promienie ślizgały się po grzywach setek koni, po najeżonych karnie pikach, po hełmach i zbrojach sceny bitewnej obrazującej śmierć Uriasza. Sam Uriasz spadał właśnie z rumaka w pozie niedoświadczonego nurka, powalony przez adwersarza ciosem w okolice przepony. Ostrze miecza częściowo przekroiło go pasie, więc spadał, biedak, w dwóch kawałkach, a z rany wypełzała gromada realistycznie odwzorowanych ceglastych robali, mających w zamierzeniu artysty przedstawiać jelita. Gawaine z ponurą miną siedział na samym końcu jednej z ław bocznych przeznaczonych dla strony skarżącej: zaplótł ręce na piersi, a głowę wsparł o wiszący z tyłu arras. Gaheris przycupnął na skraju długiego stołu i bawił się trokami skórzanego kaptura dla jastrzębia: próbował wzmocnić wiązanie, a że splot troków był wielce skomplikowany, poplątał je dokumentnie. Stojący obok Gareth aż dygotał z chęci przejęcia kaptura w swoje ręce, był bowiem pewien, że potrafi rozsupłać węzeł. Mordred, blady, z ręką na temblaku, wyglądał przez okno, wsparty o framugę. Ból wciąż mu dokuczał. – Ten idzie pod rozcięciem – podpowiadał bratu Gareth. – Wiem, wiem, ale chcę najpierw przełożyć ten drugi. – Daj mi spróbować. – Zaraz, zaraz. Już prawie mam. – Kat gotów do dzieła – oznajmił od okna Mordred. – Uch. – To będzie okrutna śmierć – ciągnął Mordred. – Drewno jest suche, dymu prawie nie będzie, skazana nie udusi się więc, zanim spłonie. – Tak uważasz? – syknął jadowicie Gawaine. – Biedna stara kobieta – pokiwał głową Mordred. – Doprawdy, można jej współczuć. Gareth zaatakował go z wściekłością: – Trzeba było wcześniej żałować! – Teraz górny – mruknął Gaheris. – O ile wiem – kontynuował swój monolog nie zrażony Mordred – przepisy wymagają, aby nasz pan i władca osobiście nadzorował z okna przebieg egzekucji. Gareth stracił resztki cierpliwości. – Nie mógłbyś zamknąć się chociaż na chwilę? Myślałby kto, że lubisz widok ludzi płonących na stosie. Mordred skrzywił się pogardliwie. – A ty to nie? Uważasz tylko, że nie wypada się do tego przyznawać. Spalają w samej koszuli. – Na litość boską, bądź cicho! – A mnie się zdaje – zabrzmiał flegmatyczny jak zawsze głos Gaherisa – że nie ma się o co bać. Mordred, wściekły, doskoczył do niego. – Jak to: nie ma się o co bać? – Tak to – odpowiedział mu kąśliwie Gawaine. – Myślisz, ¦ że Lancelot nie pospieszy jej na ratunek? Akurat o n na pewno nie jest tchórzem. Mordred myślał intensywnie. Z posągowej figury w oknie przeistoczył się w kłębek nerwów. – Jeśli tak, to nie obejdzie się bez walki. Król Artur będzie musiał bić się z Lancelotem. – Król Artur będzie obserwował wszystko stąd. – Ależ to oburzające! – szalał Mordred. – Chcesz mi powiedzieć, że Lancelot najspokojniej w świecie wymknie się z Królową, i to na naszych oczach? – Nic dodać, nic ująć. – Czyli żadne nie poniesie kary! – Zlitujże się, człowieku! – krzyknął Gareth. – Czy ty naprawdę tak bardzo chcesz widzieć, jak ona skwierczy na stosie? – Tak, chcę! Chcę! Gawaine, czy zamierzasz tu siedzieć z założonymi rękami i pozwolić na takie bezeceństwo? Twój brat zginął! – Ostrzegałem Agravaine’a. – Tchórze! Gareth! Gaheris! Przekonajcie go! Nie wolno wam puścić tego płazem! Ten człowiek zamordował Agravaine’a, waszego brata! – W wersji, która do mnie dotarła, Mordredzie, Agravaine wraz z trzynastoma innymi rycerzami w pełnej zbroi próbował zgładzić Lancelota, gdy ten nie miał na sobie nic oprócz szlafroka. Skutek tego był taki, że i Agravaine, i reszta rycerzy postradała życie – wszyscy poza jednym, który uciekł. – Nie uciekłem. – Ale jakoś żyjesz. – Przysięgam, Gawaine, że nie uciekłem. Walczyłem z nim najlepiej jak umiałem, ale kiedy złamał mi rękę – nie miałem szans. Na mój honor, Gawaine, wierz mi, że walczyłem! – Mordred prawie płakał. – Nie jestem tchórzem! – Skoro twierdzisz, że nie uciekłeś – wtrącił się Gaheris – to jak to się stało, że Lancelot puścił cię wolno, chociaż zabił wszystkich innych? Przecież zgładzenie wszystkich było w jego interesie, gdyż wówczas nie miałby świadków. – Złamał mi rękę. – Owszem, ale cię nie zabił. – Mówię prawdę. – A jednak cię nie zabił. Bezsilna wściekłość i ból ręki zwyciężyły: Mordred rozbeczał się jak dziecko. – Zdrajcy! Zawsze to samo! Jednoczycie się przeciwko mnie, bo jestem najsłabszy. Trzymacie stronę tępych osiłków, a mnie nie wierzycie. Agravaine zabity – opłakaliście go i ani myślicie ścigać mordercę! Zdrajcy, zdrajcy! Nic się przez was nie zmieni! Wejście Króla zamknęło mu usta. Artur wyglądał na zmęczonego. Podszedł wolno do tronu i zasiadł na nim. Dał znak zebranym, którzy wstali przez uszanowanie, aby na powrót zajęli swoje miejsca. Gawaine opuścił się ciężko na ławę, lecz Gareth i Gaheris stali nadal, z serdecznym żalem przyglądając się Królowi. Ciszę mącił jedynie stłumiony szloch Mordreda. Artur przeciągnął dłonią po czole. – Czemu on płacze? – Próbował nam wyjaśnić – odparł Gawaine – dlaczego Lancelot, uśmierciwszy trzynastu rycerzy, zreflektował się i postanowił oszczędzić naszego kochanego Mordreda. Widocznie zadzierzgnęła się między nimi nić sympatii. – Zdaje się, że ja znam odpowiedź. Widzicie, panowie, przed dziesięciu dniami prosiłem Sir Lancelota, aby nie zabijał mojego syna. – Wielkie dzięki za nic – skrzywił się Mordred. – Nie mnie dziękuj, Mordredzie, lecz Lancelotowi. – Szkoda, że mnie nie zabił. – Mnie nie szkoda. Zdobądźże się na odrobinę wyrozumiałości, mój synu, w tej jakże trudnej dla nas sytuacji. Pamiętaj, że jestem twoim ojcem. Wraz z tobą straciłbym całe potomstwo. – Żałuję, że się urodziłem. – Ja też tego żałuję, mój biedny chłopcze. Lecz skoro się już stało, wykorzystajmy ten fakt jak najlepiej. Mordred prawie podbiegł do tronu; na jego twarzy malował się wyraz fałszywej skromności. – Ojcze! – zwrócił się do Artura. – Czy wiesz, że Lancelot ma przybyć jej na ratunek? – Spodziewałem się tego. – Więc wystawiłeś na drogach rycerzy, aby go zatrzymali? Wzmocniłeś straże? – Moich straży nie da się już wzmocnić, Mordredzie. Staram się działać uczciwie. – Ojcze! – nalegał Mordred. – Poślij Gawaine’a i tych dwóch, aby wzmocnili straże. Ja na twoim miejscu uważałbym za nieuczciwe wystawienie słabej straży w obliczu groźby ataku Lancelota: byłaby to zdrada własnych żołnierzy. Świadome wydanie ich na śmierć. – Za pozwoleniem Waszej Wysokości, ja, tak czy siak, nie pójdę. Uprzedzałem tych dwóch od samego początku, że nie chcę mieć z tą hecą nic wspólnego. Nie mam przyjemności oglądać Królowej Ginewry na stosie, na który oby nigdy nie trafiła, a już na pewno nie będę go podpalał. Ostatnie moje słowo. – Cuchnie zdradą – syknął Mordred. – Niech sobie cuchnie czym chce, a ja lubię Królową, i tyle! – Ja też lubię Królową, Gawaine. Ożeniłem się z nią przecież. Lecz gdy w grę wchodzi sprawiedliwość powszechna, trzeba oddalić pospolite uczucia. – Ja tam chyba nie umiem swoich oddalić. Król zwrócił się ku pozostałym. – Gareth? Gaheris? Czy zechcecie uczynić mi tę grzeczność, przywdziać zbroje i wzmocnić straże? – Nie proś nas o to, wuju! – Wiesz, że niełatwo mi was prosić, Gareth. – Wiem, lecz nie zmuszaj nas, błagam! Lancelot jest moim przyjacielem, jakżebym mógł z nim walczyć? Król dotknął jego dłoni. – Lancelot oczekiwałby tego od ciebie, mój drogi, bez względu na to, kto jest po drugiej stronie. Lancelot także wierzy w sprawiedliwość. – Nie podniosę na niego miecza, wuju. On mnie pasował na rycerza. Pójdę, jeżeli każesz, ale bez zbroi. I tak czuję, że popełniam zdradę. – Ja jestem gotów iść w zbroi – zgłosił się Mordred. – Nawet ze złamaną ręką. – Patrzcie go, bohatera! – zadrwił Gawaine. – Wielkie mi ryzyko, jak Król prosił Lancelota, żeby cię nie zabijał. – Zdrajco! – A ty, Gaheris? – spytał Król. – Pójdę tak jak Gareth, bez zbroi. – Chyba nic więcej nie wskóramy. Mam nadzieję, że uczyniłem wszystko, co należy. Gawaine podniósł się z ławy i podszedł do Króla w niezdarnym odruchu współczucia. – Uczyniłeś o wiele więcej, niż należy – zapewnił go serdecznie, ujmując wielką łapą żylastą dłoń Artura. – Miejmy nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Pozwól iść moim braciom bez zbroi. On nie zrobi im krzywdy, gdy ich pozna. A ja zostanę tu z tobą. – Idźcie. – Czy mam dać katu rozkaz rozpoczęcia? – Tak, Mordredzie, skoro musisz. Wręcz katu mój pierścień i odbierz nakaz aresztowania od Sir Bedivere’a. – Dzięki, ojcze. Dzięki. Zaraz wracam. Blada twarz Mordreda płonęła entuzjazmem i, o dziwo, nagle szczerą wdzięcznością. Kiedy wypadł z komnaty w ślad za braćmi oddelegowanymi do wzmocnienia straży, wzrok jego pałał, a w kąciku ust drgał silny tik. Stary Król, pozostawiony sam na sam z Gawaine’em, opuścił skołataną głowę, kryjąc twarz w dłoniach. – Mógł zachować chociaż pozory przyzwoitości. Mógł postarać się ukryć zadowolenie. Gawaine położył dłoń na przygarbionym ramieniu monarchy. – Nic się nie bój, wuju. Wszystko będzie dobrze. Lancelot na pewno zdąży ją uratować i nikomu nie stanie się najmniejsza krzywda. – Zawsze usiłowałem spełniać swoje obowiązki. – I zawsze budziłeś tym powszechny podziw. – Skazałem ją, bo tak wymaga prawo. Zrobiłem wszystko, co trzeba, aby wyrok mógł zostać wykonany. – Ale nie zostanie wykonany, bo Lancelot ją uratuje. – Gawainie, nie powinieneś myśleć, że liczę na jej uratowanie. Jako Najwyższy Sędzia Anglii stwierdzam, że mamy obowiązek spalić ją na stosie, bez litości. – Jasne, wuju, jasne, wszyscy wiedzą, jak się starałeś. Ale to nie zmienia faktu, że w głębi duszy obaj życzymy jej ocalenia. – Och, Gawainie! – westchnął żałośnie Artur. – Tyle lat była moją żoną! Gawaine podszedł do okna. – Nie zadręczaj się, wuju. Wszystko będzie dobrze. – Co znaczy „dobrze”? – krzyknął rozpaczliwie starzec. – Co znaczy „źle”? Jeżeli Lancelot przybędzie jej na ratunek, może zabić niewinnych strażników, których posłałem do pilnowania stosu. A oni mi ufają. Postawiłem ich tam dla powstrzymania Lancelota – bo tak chce prawo. Jeśli Lancelot ma ocalić Ginę – musi ich zabić. Jeśli ich nie zabije – ona spłonie. Spłonie na śmierć, Gawainie, w okrutnych męczarniach – moja ukochana Ginusia! – Nie myśl o tym, wuju. Tak się nie stanie. Król był już jednak na skraju załamania. – Więc dlaczego go jeszcze nie ma? Na co czeka? Gawaine tłumaczył spokojnie: – Musi przecież poczekać, aż ją wyprowadzana plac; inaczej musiałby wziąć zamek szturmem. – Ostrzegałem ich, Gawainie. Parę dni wcześniej dałem im do zrozumienia, co się szykuje. Ale pewnych rzeczy nie da się powiedzieć delikatnie. Ja sam też byłem głupi – wolałem nie wiedzieć, miałem nadzieję, że dopóki nic nie wiem oficjalnie, wszystko w końcu jakoś się ułoży. Uważasz, że to moja wina? Uważasz, że mogłem ich ocalić, gdybym tylko postąpił inaczej? – Postąpiłeś najlepiej jak można. – Za młodu dopuściłem się niegodziwości, z której wynikły wszystkie nieszczęścia mego życia. Czy twoim zdaniem można przekreślić zły czyn, spełniając później dobre uczynki? Bo ja w to nie wierzę. Od tamtego czasu ciągle staram się spełniać dobre uczynki, ale moje zło trwa i zatacza coraz szersze kręgi. Nie daje się powstrzymać. Czy sądzisz, że i to jest jego przejaw? – Nie znam się na tym. – Straszne to czekanie! – rozpaczał Król. – O ileż straszniejsze musi być dla Giny! Czemu nie wyprowadzą jej od razu i nie skończą z tym? – Jeszcze chwila. – To nie jej wina. A więc moja? Czy popełniłem błąd, przyjmując oskarżenie Mordreda? Może należało oddalić sprawę? Uniewinnić Królową? Przymknąć oko na moje własne nowe prawa? Czy tak właśnie powinienem był postąpić? – Mogłeś to zrobić. – Mogę robić, co mi się podoba. – No właśnie. – Tylko co by się wówczas stało ze sprawiedliwością? Jakie byłyby konsekwencje mojego bezprawia? Niesprawiedliwość, podłość, utopione niemowlęta! Widziałem je wokół siebie przez całą wczorajszą noc. Gawaine przemówił cichym, zmienionym głosem: – Nie wolno teraz myśleć o takich rzeczach. Trzeba mężnie stawić czoło trudnościom. Stać cię na to? Król kurczowo zacisnął dłonie na oparciach tronu. – Tak. – Chyba musisz podejść do okna. Właśnie ją wyprowadzają. Starzec ani drgnął, tylko jego palce zacisnęły się mocniej na drewnianych oparciach. Patrzył przed siebie nieobecnym wzrokiem. Nagle dźwignął się, przenosząc ciężar ciała na dłonie, i ruszył na zew obowiązku. Jego obecność przy egzekucji była niezbędnym warunkiem legalności ponurej operacji. – Ubrali ją w białe giezło. Zrazu obserwowali scenę w drętwym milczeniu, jak ludzie, którzy muszą wystrzegać się wzruszeń. Lecz hamowana rozpacz wprawiła ich w rodzaj zobojętnienia, w którym stali się zdolni do zdawkowej konwersacji. – Tak, widzę. – Co robią? – Trudno powiedzieć. – Pewnie się modlą. – No tak. Tam z przodu stoi biskup. Chwilę patrzyli na modlących się. – Jak dziwnie wyglądają. – Czemu dziwnie? Zwyczajnie. – Myślisz, że mogę już usiąść? – spytał Król, jak małe dziecko. – Przecież się pokazałem. – Musisz zostać. – Chyba nie wytrzymam. – Musisz. – A jeśli ona spojrzy w górę? – Musisz zostać, aby uczynić zadość prawu. Pod oknem, na skróconym perspektywą placu targowym, śpiewano hymn. Z góry trudno było rozróżnić słowa i melodię. Widać było tylko księży krzątających się przy przedśmiertnych obrzędach, nieruchomych rycerzy w lśniących zbrojach i mrowie ludzkich głów – jak gruby wieniec z orzechów kokosowych – okalające cały plac. Niełatwo było dostrzec w tym tłumie Królową: porwał ją nurt ceremoniału. To oblegała ją grupka urzędników, to spowiedników, to przedstawiano ją katu, to skłaniano, aby uklękła i modliła się, to znów kazano wstawać i przemawiać, to miotano na nią kalumnie, to wciskano w dłonie gromnice, to jej wybaczano i błagano o wybaczenie – a wszystko razem wiodło do nieuchronnego końca, do wygnania jej z życia z należnym zachowaniem dystynkcji i honoru. Średniowieczne morderstwo w majestacie prawa odbywało się z pompą i paradą. – Ani śladu odsieczy? – spytał Król. – Nie widzę. – Spóźnia się. Śpiew za oknem umilkł, pozostawiając po sobie przykrą ciszę. – Jak długo jeszcze? – Parę chwil. – Pozwolą jej się wyspowiadać? – Oczywiście. – Może i my się pomodlimy? – spytał nagle starzec. – Jeśli taka twoja wola. – Uklękniemy? – Wszystko jedno. – Jak mamy się modlić? – Nie wiem. – Może zmówimy Ojcze Nasz? Nic więcej nie pamiętam. – Ojcze Nasz w zupełności wystarczy. – Głośno? Razem? – Jeśli taka twoja wola. – Gawaine, ja chyba muszę uklęknąć. – Ja postoję – rzekł potomek Orknejów. – Zacznijmy więc... Ledwie wypowiedzieli pierwsze słowa swych niewprawnych błagań, z oddali, spoza placu, zabrzmiał nikły głos trąbki. – Czuj duch, wuju! Modlitwa zamarła w pół słowa. – Jacyś żołnierze. Konni, jak się zdaje! Artur już zerwał się na nogi, już był w oknie. – Gdzie? – Słuchaj! Hejnał! Czysty, przenikliwy, radosny śpiew trąbki wdarł się już do komnaty. Król uczepił się łokcia Gawaine’a i szarpał z całej siły, wołając drżącym głosem: – To mój Lancelot! Wiedziałem, że nie zawiedzie! Gawaine przecisnął bary przez wąską framugę. Król napierał na niego – też chciał widzieć. – Tak, to Lancelot! – Cały w srebrze! – Czerwony skos na srebrnym tle! – To ci chwat! – Patrz, co się dzieje! A było na co patrzeć. Na placu podniósł się tumult jak w filmie z Dzikiego Zachodu. Pospólstwo pierzchało na wszystkie strony. Strażnicy próbowali w pośpiechu dosiąść koni: każdy zjedna nogą w strzemieniu skakał przy kręcącym się w kółko rumaku. Ministranci ciskali kadzielnicami. Księża łokciami przepychali się przez tłum. Biskup, który chciał mężnie wytrwać na posterunku, został bezceremonialnie porwany i uniesiony w stronę kościoła, a w ślad za nim fale tłumu pruł pastorał, wzniesiony niczym sztandar bojowy ręką wiernego diakona. Baldachim, który jeszcze przed chwilą dzierżono nad kimś, albo nad czymś, tonął w tumulcie z przekrzywionymi drzewcami, jak „Titanic” na Atlantyku. Olśniewająca fala kawalerii zalała plac, z brzękiem metalu i zgiełkiem trąb: kity na hełmach powiewały jak indiańskie pióropusze, miecze śmigały unisono, niczym tryby osobliwej maszynerii. Opuszczona przez garstkę kapłaństwa, które w pośpiechu dopełniło obrzędów, Ginewra w białym gieźle stała na stosie z mężnie uniesioną głową. Trwała jak posąg, przywiązana do wysokiego pala. Górowała nad całą sceną. U jej stóp kotłował się walczący tłum. – Ależ szarżują, ależ bodą konie ostrogami! – W szarży i tak żaden ci nie dorówna. – Ach, nieszczęsny strażnik! Artur załamał ręce. – Ktoś spadł z konia – zauważył Gawaine. – To Segwarides. – Ale bigos! – Nikt się dotąd nie oparł szarży Segwaridesa, nigdy! – gorączkował się Artur. – Co za cios! – Już po Sir Pertilopie. – Nie, nie, to Perimones, jego brat. – Patrz, jak miecze łyskają w słońcu! Patrz na te kolory! Niesamowite, co? Brawo, Sir Gillimerze, świetny cios! – Patrz lepiej na Lancelota! – skarcił go Król. – Miota się jak w ukropie. Bach! Aglovale spadł z konia! Lancelot pędzi do Królowej! – Priam go zatrzyma. – Priam? Nonsens! Wygramy, Gawaine, powiadam ci: wygramy! Wielkolud obrócił się ku niemu, wyszczerzony od ucha do ucha. – Jacy „my”? – No dobrze, niech ci będzie, kapuściana głowo. Sir Lancelot wygra. O, już zbliża się do Królowej! Patrz! Podaje jej suknię i płaszcz! – Rzeczywiście. – Mój Lancelot nigdy by nie pozwolił, aby moją Ginewrę widziano w koszuli. – Wiadomo. – Patrz, ubierają. – Ona się uśmiecha. – Kochane stworzenia, niech im Bóg błogosławi. Lecz cóż tam za rzeź w piechocie! – Z przeproszeniem, już kończą. – Lancelot nie uśmierca bez potrzeby. W tym względzie możemy mu ufać, prawda? – Święta prawda. – Kto tam leży pod koniem? Damas? – Tak. Damas zawsze nosił czerwony pióropusz. Chyba szykują się do odwrotu. Ależ się uwinęli! – Ginewra już siedzi w siodle. Znów rozległ się sygnał trąbki – lecz inny. – Trąbią do odwrotu. O, Panie, Panie, zlituj się nad tym bałaganem! – Mam nadzieję, że nie ma wielu rannych – niepokoił się Król. – Widzisz stąd? Może należało posłać im pomoc? – Paru na pewno trafi do parku sztywnych – odparł rzeczowo Gawaine. – Mój wierny strażnik... – Pewnie kilkunastu. – Moi dzielni żołnierze! Wszystko to moja wina! – Nie zauważyłem tu czyjejś szczególnej winy, a jeśli nawet, to najwyżej mojego brata, ten zaś jest już martwy. To już ostatni – wskazał znikającego z placu rycerza. – Spójrz, widać jeszcze biały płaszcz Królowej! – Myślisz, że mogę jej pomachać? – Nie. – Myślisz, że nie wypada? – Tak. – W takim razie nie pomacham. Chociaż tak bym chciał... Ona odjeżdża... Gawaine nie krył serdecznego wzruszenia. – Wuju Arturze! Jesteś wspaniałym człowiekiem. Widzisz, mówiłem ci, że wszystko dobrze się skończy. – Ty też jesteś wspaniałym człowiekiem, Gawaine. I porządnym. I dobrym. Ucałowali się po dawnemu, serdecznie, w oba policzki. – No, stary... – mruczeli przy tym. – No, stary... – Co teraz? – spytał Król. – To już od ciebie zależy. Stary Król rozejrzał się wokół, jakby istotnie poszukiwał zajęcia. Wszelkie oznaki starości i niedołęstwa nagle go opuściły: Artur wyprostował się, policzki mu się zaróżowiły, a zmarszczki na skroniach utworzyły gęste wachlarzyki – skutek wesołego uśmiechu. – Na początek proponuję gigantyczny toast. – Świetna myśl! – pochwalił Gawaine. – Wołajmy pazia. – Paziu! Paziu! – wołał Artur od drzwi. – Gdzież, u licha, on się podziewa? Paziu! Chodź no tutaj, niecnoto, daj nam wina! Gdzieżeś łaził? Oglądać swoją panią, jak się smaży na stosie? Ładny mi widok dla dzieci! Rozbawiony młodzik pisnął wesoło i pognał z powrotem w dół po schodach, na które był się już wgramolił do połowy. – A po toaście? – spytał Gawaine. Artur wrócił od drzwi zadowolony, zacierając ręce. – Jeszcze o tym nie myślałem. Coś się zawsze zdarzy. Może namówimy Lancelota na przeprosiny lub inną formę ugody – mógłby wówczas do nas wrócić. Podsunęłoby mu się jakieś alibi: że, na przykład, stawił się w komnacie Królowej na jej wyraźny rozkaz, celem ostatecznego wyjaśnienia sprawy Meliagrance’a, o której Królowa nie chciała rozmawiać publicznie. A potem, naturalnie, musiał ocalić Ginewrę, wiedząc, że jest niewinna. Jestem pewien, że da się to jakoś załatwić. Z tym, że w przyszłości musieliby się prowadzić wzorowo. Gawaine pierwszy ochłonął z entuzjazmu. – Wątpię... – wycedził wolno, patrząc w ziemię. Król spojrzał na niego pytająco. – Wątpię, czy uda się cokolwiek załatwić, dopóki Mordred żyje. W tej samej chwili blada dłoń uniosła zasłonę w drzwiach i ukazała się upiorna postać w pół-zbroi, z obnażoną ręką na temblaku. – Nigdy – zabrzmiał głos wytrawnego aktora, który bezbłędnie trafia w kwestię – dopóki Mordred żyje. Artur odwrócił się, zaskoczony. Spojrzał w płonące dziką gorączką oczy syna i z troską ruszył ku niemu. – Mordred, co za niespodzianka! – Artur, co za niespodzianka. – Jak śmiesz w ten sposób odzywać się do Króla! – zaprotestował Gawaine. – Jak śmiesz w ogóle odzywać się do mnie. Zimny, beznamiętny ton Mordreda zatrzymał Króla w pół drogi. Pierwszy szok zaraz minął i Artur wziął się w garść. – Spokojnie – łagodził. – To była straszna jatka, wiemy o tym. Widzieliśmy wszystko z okna. Jednak sam chyba przyznasz, że dobrze się stało: twoja ciotka jest cała i zdrowa, a jednocześnie wszystkim wymogom sprawiedliwości stało się zadość. – To była straszna jatka. Głos Mordreda brzmiał mechanicznie, ale słowa były brzemienne znaczeniem. – Piechota... – W drobny mak. Gawaine niczym wielka machina natarł na przyrodniego brata całym ciałem. – Mordredzie – bełkotał. – Mordredzie, gdzie zostawiłeś Sir Garetha? – Chyba: gdzie zostawiłem obu? Rudowłosy olbrzym bełkotał coraz szybciej: – Nie małpuj mnie! Nie papuguj mnie! Gadaj, gdzie oni są! – Sam ich sobie poszukaj, Gawaine, wśród żołnierzy na placu. – Gareth i Gaheris... – zaczął Artur. – Leżą na placu – dokończył Mordred. – Trudno ich było poznać, tyle krwi. – Ale sami nie są chyba ranni? Byli bez broni. Mów: czy są ranni? – Są martwi. – Bredzisz, Mordred. – Bredzisz, Gawaine. – Przecież byli bez zbroi – powiedział Król. – Byli bez zbroi. – Mordredzie – rzekł Gawaine strasznym głosem – jeżeli kłamiesz... – ...to szlachetny Gawaine posieka na kawałki swojego ostatniego brata. – Mordredzie! – Arturze – Mordred z kamienną twarzą wytrzymał wzrok ojca; w jego oczach kłębiła się szaleńcza mieszanka nienawiści, bezczelności i rozpaczy. – Jeśli to prawda, to straszna prawda. Kto miał sumienie zabić Garetha, w dodatku nie uzbrojonego? – Ciekawe, kto? – Przecież oni dwaj w ogóle nie mieli się bić. Stali z boku, bo tak im kazałem. A do tego Lancelot jest serdecznym przyjacielem Garetha, chłopiec żył w przyjaźni z całym rodem Banów. To, co sugerujesz, jest niemożliwe. Jesteś pewien, że się nie pomyliłeś? Głos Gawaine’a wypełnił nagle całą komnatę: – Mordredzie! Kto zabił moich braci? – Spróbuj sam zgadnąć. Wściekły olbrzym podskoczył do garbusa. Trząsł się z oburzenia. – Kto, jak nie Sir Lancelot, mój krzepki przyjacielu. – Łżesz! Muszę się przekonać na własne oczy. Gawaine wypadł z komnaty, niesiony tym samym impetem, który go przed chwilą rzucił w stronę brata. – Czy jesteś pewien, Mordredzie, że obaj nie żyją? – Gareth ma odcięty czubek głowy – odparł obojętnie Mordred – i lekko zdziwiony wyraz twarzy. Gaheris natomiast nie ma żadnego wyrazu twarzy, gdyż rozłupano mu głowę na pół. Król był tym bardziej zdziwiony, niż zgorszony. – Ależ Lance nie mógł tego zrobić... – rzekł ze smutnym niedowierzaniem. – Znał ich przecież... Kochał ich. Byli bez hełmów, więc mógł rozpoznać ich twarze. Garetha osobiście pasował na rycerza. Nigdy nie zrobiłby czegoś podobnego, nigdy! – Naturalnie, że nie. – Jak to? Przecież sam przed chwilą mówiłeś, że zrobił. – Bo twierdzę, że zrobił. – To na pewno pomyłka. – To na pewno pomyłka. – Co masz na myśli? – Mam na myśli to, że szlachetny i nieustraszony Rycerz z Jeziora, który za twoim przyzwoleniem przyprawił ci rogi i uprowadził żonę, na odjezdnym nie odmówił sobie przyjemności zamordowania moich dwóch braci, nie uzbrojonych i miłujących go z całego serca. Artur przysiadł na ławie. Mały paź, który właśnie przyniósł Królowi zamówione wino, skłonił się przed nim dwornie. – Wino dla Waszej Królewskiej Mości. – Zabierz je z powrotem. – Sir Lucan, majordomus Waszej Królewskiej Mości, pyta, czy mógłby dostać pomoc do wnoszenia rannych i jakieś płótno na bandaże? – Idź z tym do Sir Bedivere’a. – Tak jest, Wasza Królewska Mość. – Paziu! – zawołał Król za odchodzącym chłopcem. – Słucham, panie? – Ilu zabitych? – Mówią, że dwudziestu rycerzy zginęło: Sir Belliance, Sir Segwarides, Sir Griflet, Sir Brandiles, Sir Aglovale, Sir Tor, Sir Gauter, Sir Gillimer, trzej bracia Sir Reynolda, Sir Damas, Sir Priam, Sir Kay Cudzoziemiec, Sir Driant, Sir Lambegus, Sir Herminde i Sir Pertilope. – A Gareth i Gaheris? – O nich nic nie słyszałem, Wasza Królewska Mość. Zasapany, bełkoczący, czewony na twarzy Gawaine wbiegł z powrotem do komnaty. Popędził jak małe dziecko wprost do Artura. – To prawda! – szlochał. – To prawda! Znalazłem świadka. Biedny Gaheris i nasz malutki braciszek Gareth, obu ich zaszlachtował, bezbronnych, bez zbroi! Gawaine padł na kolana i wtulił rudosiwą głowę w fałdy królewskiego płaszcza. ROZDZIAŁ IX Minęło pół roku. Rześki, zimowy poranek zastał Wesołą Twierdzę spowitą w biel. Słońce świeciło z prawa pod północny wiatr, nie tykając szronu na wschodniej ścianie barbakanu. Na dookolnych łąkach szpaki i siewki pilnie przeszukiwały zwarzone mrozem trawy. Szkielety drzew wyglądały jak modele układu nerwowego. Gdy się przypadkiem kopnęło krowi placek – dudnił jak deska. Wszystko miało kolor zimy: odcień spłowiałej, omszałej zieleni – jak we lwetowy jasiek, który latami leżał na słońcu. Nagie konary drzew przywdziały śnieżne szale, a pociemniałe żałobnie chojaki – białe opończe. Lód trzaskał na kałużach i zamarzniętej fosie. A nad wszystkim, w promieniach bezsilnego zimowego słonka, górowała Wesoła Twierdza; piękny widok. Zamek Lancelota nie onieśmielał niedostępnością. Staroświeckie fortece, tak powszechne w czasach koronacji Artura, coraz częściej ustępowały miejsca budowlom fantazyjnym i wesołym – choć może trudno nam w to uwierzyć, gdy dziś zwiedzamy szare, zwaliste, kruszące się kamienne ruiny. W owym czasie nowoczesne warownie były gipsowane, a domieszka chromu nadawała murom odcień lekko złotawy. Kryte gontem wieże – okrągłe, na modłę francuską – obrastały gęsto w wymyślne dobudówki i ornamenty. Były wśród nich małe, kryte, bajeczne mostki, łączące, dajmy na to, kaplicę z wieżą – jak Most Westchnień w Cambridge. Były schody zewnętrzne, wiodące Bóg wie dokąd – może do nieba. Spomiędzy machikułów ni stąd ni zowąd wyłaniały się strzeliste kominy. Na bezpiecznej wysokości, tam gdzie niegdyś byłaby ślepa ściana, widniały okna z barwnymi witrażami. Sztandary, krucyfiksy, maszkarony, wodotryski, kurki-wiatrowskazy, wieżyczki i dzwonnice tłoczyły się na wieńczących mury spadzistych dachach, krytych czerwoną dachówką, omszałym kamieniem lub gontem. Całość nie była już właściwie zamkiem, ale miastem. Z daleka przywodziła na myśl francuską bagietkę, a nie przaśny, zakalcowaty chleb celtyckich Szkotów. Tę wesołą fortecę okalało obozowisko wroga, który trzymał ją w oblężeniu. Królowie w owych czasach wozili z sobą na wojenne kampanie domowe arrasy, których przepych świadczył o randze szturmującego obozu. Namioty oblegających były czerwone, zielone, w szachownicę i w pasy. Niektóre miały obicie z jedwabiu. W takim to właśnie labiryncie kolorów, lin i mocujących je śledzi namiotowych, najeżonych włóczni, wśród ślęczących nad szachownicami graczy i kręcących się wszędzie markietanek, w przepychu obwieszonych arrasami wnętrz, pełnych złotej zastawy, zasiadł Artur Król Anglii, zdecydowany wziąć przyjaciela głodem. Lancelot i Ginewra stali w paradnej komnacie przy kominku. Ognia nie rozpalano już pośrodku sali, skąd dym uchodził jak mógł, przez otwory latarni. Lancelot miał kominek co się zowie, bogato rzeźbiony w herby i podpory tarczowe rodu Benwick, zdolny pomieścić dobre pół drzewa – tyleż właśnie żarzyło się oto w palenisku. Gołoledź na dworze przerwała wojnę: konie za bardzo się ślizgały. Był to więc dzień nieformalnego zawieszenia broni. – Nie mieści mi się w głowie, że mogłeś to zrobić – mówiła Ginewra. – Ani mnie, Jenny. Więcej: ja w ogóle nie pamiętam takiej sceny, ale skoro wszyscy tak mówią... – Naprawdę nic nie pamiętasz? – Widocznie wciągnął mnie wir walki, bałem się o ciebie, a tu wokoło kupa ludzi wymachuje bronią, rycerze tarasują przejście – musiałem wyrąbywać sobie drogę mieczem. – To nie w twoim stylu. – Chyba nie myślisz, że zrobiłem to celowo? – spytał z wyrzutem. – Gareth kochał mnie bardziej niż rodzonych braci. Byłem dla niego jak przybrany ojciec. Na litość boską, dajmy temu spokój! – Masz rację. Może to i lepiej dla niego, że już nie musi brać w tym wszystkim udziału. Biedaczek... Lancelot, wsparty ramieniem o gzyms kominka, w zamyśleniu trącał czubkiem buta tlącą się kłodę i patrzył w żar rozświetlający spopielałe drewno. – Miał niebieskie oczy. Zamilkł, jakby ujrzał te oczy w ogniu paleniska. – Kiedy przyszedł na dwór Artura, nie chciał podać imion rodziców. Głównie dlatego, że musiał uciekać z domu, żeby się do nas dostać. Jego matkę i Artura dzieliła zadawniona waśń, dlatego stara za nic nie chciała go puścić. A jego ciągnęło do rycerskiej romantyki, do honoru. Uciekł więc do nas i nie przyznawał się, kim jest. Nie zabiegał o pasowanie na rycerza. Wystarczało mu, że znalazł się w centrum rycerskiego świata – czekał na okazję popisania się siłą. Lancelot wepchnął głębiej wystającą z kominka gałąź. – Kay posłał go do pracy w kuchni i nadał mu przydomek Pańska Skórka. Kay zawsze lubił wyżywać się na słabszych. A potem... jak to było dawno... Zamyślili się oboje, każde wsparte łokciem o gzyms kominka, z jedną stopą odwróconą ku palenisku, w którym nieważki popiół prószył jak śnieg. – Czasem dałem mu napiwek, żeby sobie kupił jakiś drobiazg... Paź kuchenny Pańska Skórka... Jakoś tak przylgnął do mnie... Tymi rękami pasowałem go na rycerza... Spojrzał na własne dłonie, z takim zdziwieniem, jakby je widział po raz pierwszy. – Potem walczył z Zielonym Rycerzem i wszyscy zobaczyli, co z niego za mistrz... – Poczciwy Gareth... – ciągnął po chwili tonem niedowierzania. – Zamordowałem go tymi samymi rękami, bo odmówił wystąpienia przeciwko mnie w zbroi... Jakim potworem jest człowiek! Idzie przez łąkę, widzi kwiat, ścina go kijem – tak właśnie zginął Gareth. Ginewra z czułym smutkiem ujęła dłoń winowajcy. – Nic nie mogłeś na to poradzić. – Owszem, mogłem. – Lancelot już wpadł w typowy dla siebie ton nabożnej skruchy. – Cała wina spada na mnie. Słusznie zauważyłaś, że zbrodnia nie jest w moim stylu. To moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina! Ciąłem na oślep – to był błąd. – Musiałeś mnie ratować. – Tak, ale mogłem walczyć tylko z ciężkozbrojnymi rycerzami. A ciąłem jak popadło półzbrojnych piechurów, którzy nie mieli żadnych szans. Ja byłem w pełnym rynsztunku, a oni mieli tylko skórzane kaftany i piki. Mimo to rżnąłem bez litości, i Bóg nas pokarał. Kazał mi zabić Garetha i Gaherisa, za to, że splamiłem honor rycerza. – Lance! – przywołała go do porządku Ginewra. Lancelot nie słuchał. – A teraz tkwimy w tym piekle... – ciągnął w żałobnym uniesieniu. – Przyszło mi walczyć z własnym Królem, który uczynił mnie rycerzem i nauczył wszystkiego, co potrafię! Jakże ja mam z nim walczyć? Albo choćby z Gawaine’em? Zabiłem trzech jego braci, czy to nie dość? Ale Gawaine nigdy mi nie da spokoju, nie daruje. Rozumiem go. Artur by darował, ale Gawaine mu na to nie pozwoli. Muszę sterczeć jak tchórz w tym oblężeniu, chociaż nikt poza Gawaine’em nfe chce się bić, i słuchać, jak wyśpiewują z fanfarami: Zdrajca, zbój! Chodź na bój! Hej! Hej! Hej! – Nie przejmuj się ich wrzaskami. Przecież wiadomo, że nie jesteś tchórzem, to tylko głupie hasła. – Niestety, moi właśni ludzie też zaczynają we mnie wątpić. Bors, Blamore, Bleoberis, Lionel – ciągle mnie namawiają, żebym wyszedł się bić. A co będzie, gdy wyjdę? – Pewnie to samo, co zwykle – odrzekła Królowa. – Pobijesz ich, a potem puścisz wolno, błagając, aby odjechali do domu. Wszyscy są pełni podziwu dla twej szlachetności. Lancelot ukrył twarz w zagłębieniu łokcia. – Wiesz, co się stało w ostatniej bitwie? Bors starł się z samym Królem i powalił go na ziemię. Zeskoczył z konia i stanął nad Arturem z dobytym mieczem. Zauważyłem to i puściłem się ku nim galopem. „Czy mam zakończyć tę wojnę?” – spytał Bors. „Hola, hola!” – zawołałem. – „Bo przypłacisz to głową!”. Wsadziliśmy Artura z powrotem na konia i błagałem go – błagałem na kolanach – żeby odjechał. Artur płakał. Patrzył na mnie oczyma pełnymi łez i nic nie mówił. Bardzo się postarzał. On nie chce z nami walczyć – to Gawaine... Gawaine dawniej nam sprzyjał, ale odkąd ja w swej podłości zamordowałem jego braci... – Nie mieszaj w to własnej podłości. Wszystko przez porywczość Gawaine’a i podstęp Mordreda. – Gdybyż chodziło tylko o Gawaine’a! – lamentował Lancelot. – Można by wówczas żywić nadzieję na pokój. Gawaine to w sumie poczciwa dusza, zacny człowiek. Ale Mordred nie odstępuje go na krok, wciąż judzi, wciąż go roznamiętnia. Na odwieczną nienawiść Celtów i Sasów nakłada się Nowy Zakon Mordreda. Już wiem, czym to się skończy. Królowa po raz setny zadała sakramentalne pytanie: – Czy nie byłoby lepiej, gdybym wróciła do Artura i zdała się na jego łaskę? – Proponowaliśmy im to – odmówili. Nie ma sensu się napraszać. Prawdopodobnie w końcu i tak by cię spalili. Ginewra odsunęła się od kominka i wdzięcznym krokiem przeszła do głębokiej niszy okiennej. W dole widać było pomniejszony perspektywą wał oblężniczy. Na zamarzniętej sadzawce kilku miniaturowych żołnierzy wroga bawiło się beztrosko w „gęsi i lisa”. Salwy śmiechu dolatywały aż do okna Lancelota, na przemian z wywołującymi je głuchymi odgłosami upadku. – Póki wojna trwa – odezwała się Ginewra – wciąż giną piechurzy, prości ludzie, którzy nie są rycerzami. Tylko nikt nie zwraca na to uwagi. – Wciąż giną ludzie. Ginewra, nie odwracając się od okna, oznajmiła: – Chyba jednak pójdę tam, mój kochany. Zaryzykuję. Nawet jeśli mnie spalą na stosie – lepszy taki koniec niż te męczarnie. Lancelot podszedł za nią do okna. – Chętnie poszedłbym z tobą, Jenny. Niechby obojgu nam ścięli głowy, gdyby to miało położyć kres wojnie. Ale za późno: wszyscy oszaleli. Nawet jeżeli my dwoje się poddamy – nawet jeśli nas zabiją – taki Bors czy Ector, czy ktokolwiek inny, będzie dalej podjudzał nienawiść. Już jest do niej o sto więcej powodów – za tych, których wyrżnęliśmy na rynku i na schodach, za całe pół stulecia rządów Artura. A i ja długo nie powstrzymam moich ludzi: Hebes le Renoumes, Villiers Waleczny, Urre Węgierski – wszyscy zechcą nas pomścić, i zrobi się jeszcze gorzej. Urre jest mi morderczo oddany. – Czy nasz cywilizowany świat całkiem oszalał? – Tak, oszalał, i samiśmy się do tego przyczynili. Bors, Lionel i Gawaine leżą ranni, a wszyscy inni pałają żądzą krwi. Wiesz, jak to jest: zmuszają mnie, żebym wiódł ich do boju, ja markuję atak, wtedy Artur, chcąc nie chcąc, staje przeciwko mnie, albo Gawaine naciera – ja osłaniam się tarczą, bronię własnej skóry, ale nie oddaję ciosów – moi ludzie to dostrzegają i zarzucają mi potem, że celowo przedłużam wojnę, działając tym na ich szkodę... – Bo to prawda. – Oczywiście, że prawda. Przecież inaczej musiałbym zabić Artura i Gawaine’a, a tego nie uczynię. Gdybyż tak Artur przyjął cię z powrotem i odjechał do domu! Jak uprościłoby to sprawę! Dwadzieścia lat wcześniej Ginewra oburzyłaby się na taki nietakt, lecz teraz tylko uśmiechnęła się, rozbawiona – oto jak starość łagodzi obyczaje. – Strasznie tak mówić, Jenny, ale to prawda. – Oczywiście, że prawda. – Traktujemy cię jak marionetkę. – Wszyscy jesteśmy marionetkami. Niepocieszony Lancelot oparł głowę na zimnym kamieniu framugi. Ginewra po chwili ujęła go za rękę. – Nie myśl za dużo. Siedź w zamku i czekaj cierpliwie. Może Pan Bóg zlituje się nad nami. – Już to kiedyś mówiłaś. – Owszem, tydzień przed zasadzką. – Jeśli Bóg znów odmówi – rzekł z gorzką drwiną Lancelot – możemy zawsze zaapelować do Papieża. – Do Papieża! – powtórzyła Ginewra z nadzieją. Lancelot podniósł na nią oczy. – Co masz na myśli? – Sam przecież powiedziałeś... Załóżmy, że Papież wysłałby bulle obu stronom, grożąc ekskomuniką, jeśli nie dojdziemy do zgody? Jeżeli wystąpimy o sąd papieski, Bors i reszta nie będą mieli wyjścia, jak tylko uznać werdykt. A wtedy... Lancelot chłonął każde, starannie dobrane, słowo Ginewry. – Papież mógłby powierzyć Biskupowi Rochesteru pieczę nad przestrzeganiem warunków pokoju. – Ale jakie to będą warunki? Ginewra, pochłonięta własną ideą, nie dawała się zbić z pantałyku. – Jakiekolwiek będą, my dwoje, Lance, musimy je przyjąć. Nawet gdyby miało to oznaczać... nawet gdyby okazały się dla nas niekorzystne – ludziom przyniosą pokój. A nasi wojowniczy rycerze stracą usprawiedliwienie dla dalszych awantur: będą musieli usłuchać Kościoła. Lancelota zamurowało. – No więc? Twarz Ginewry wyrażała pewność, ulgę i kontrolę nad sytuacją – z taką samą miną kobiety karmią niemowlęta lub oddają się innym zajęciom wymagającym szczególnych kwalifikacji, płci. Lancelot nadal nie znajdował słów. – Posłaniec mógłby wyruszyć jutro. – Jenny! Nie mógł znieść myśli, że ona – już niemłoda – tak spokojnie pozwala przekazywać się z rąk do rąk, że może odjechać na zawsze – albo zostać... Po męskich przygodach, miłości i dawnych ideałach został mu tylko wstyd. Ginewra to dostrzegła, chciała jakoś pomóc. Czule ucałowała swego rycerza. Chór pod oknem jął na nowo skandować: Zdrajca, zbój! Chodź na bój! Hej! Hej! Hej! – Nie słuchaj tych głupstw – rzekła Ginewra, mierzwiąc siwą czuprynę Lancelota. – Mój Lancelot zostanie teraz grzecznie w zamku i wszystko zakończy się szczęśliwie. ROZDZIAŁ X – Więc Jego Świątobliwość szykuje im pokój? – pieklił się Mordred. – Otóż to – potwierdził Gawaine. Znajdowali się w Sali Sprawiedliwości. Czekali na zakończenie negocjacji. Obaj byli na czarno, z tą tylko różnicą, że Mordred prezentował się imponująco – jak drugi Hamlet – a Gawaine dosyć marnie, raczej jak grabarz. Mordred zaczął się nosić z ową dramatyczną, żałobną prostotą, odkąd stanął na czele partii ludowej. Partia ta miała program nacjonalistyczny, głosiła autonomię celtycką i zagładę Żydów, w odwecie za męczeństwo legendarnego świętego, niejakiego Hugona z Lincoln. Miała już tysiące zwolenników w całym kraju, występujących pod sztandarem ze szkarłatną pięścią dzierżącą bat, a zwących się Młockarzami. Co do Gawaine’a, który przywdział partyjny mundur jedynie dla przypodobania się młodszemu bratu – wyglądał jak spowity w zgrzebny kir szczerej rozpaczy i żałoby. – Doprawdy – ciągnął Mordred – powinniśmy być wdzięczni Papieżowi. Bez niego nigdy nie obejrzelibyśmy tej wzruszającej procesji z gałązkami oliwnymi i niewinnymi kochankami na biało. – To była procesja pokutna. Gawaine nie był mistrzem w wyczuwaniu ironii, więc przyjął słowa brata za dobrą monetę. – Świetnie wyreżyserowana. Starszy z braci zaczął się nagle wiercić, jakby mu było niewygodnie, lecz ostatecznie nie zmienił pozycji. Przemówił tonem wielce niepewnym, wręcz błagalnym: – Lancelot oświadcza w liście, że zabił naszego Garetha przez pomyłkę. Podobno go nie widział... – Naturalnie, przecież Lancelot słynie z tego, że tnie na oślep bezbronne ofiary, nie patrząc, kto zacz. Wszyscy świetnie o tym wiedzą. Tym razem ironia była tak gryząca, że poczuł ją nawet Gawaine. – Faktycznie, to nie za bardzo w jego stylu. – Nie za bardzo? Ani trochę! Przecież Lancelot zawsze miał sławę rycerza bez skazy, który nie zabija słabszego od siebie. Na tym wyrosła jego popularność. Uważasz, że nagle machnął ręką na opinię i zaczął bez opamiętania szatkowac bezbronnych? Gawaine jeszcze jednym desperackim wysiłkiem spróbował zachować bezstronność: – Przecież nie miał żadnego powodu, żeby ich zabijać. – Nie miał powodu? Czy Gareth nie był naszym bratem? Zabił go przez zemstę, za to, że nasz klan przyłapał go z Królową. -1 za to – dodał chytrze – że Artur bardzo ciebie lubi: był zazdrosny o twoje wpływy. Sprytnie to sobie zaplanował: chciał osłabić cały klan Orknejów. – Ale osłabił tylko siebie. – Samemu Garethowi też zresztą zazdrościł. Bał się, że nasz brat zajmie jego miejsce: Gareth go przecież naśladował, co wcale nie było w smak naszemu bohaterowi. Nie może być przecież dwóch naraz rycerzy bez skazy. Salę Sprawiedliwości przygotowano już na końcowe widowisko. Obecność tylko dwóch postaci podkreślała jej ogrom i pustkę. Mordred i Gawaine siedzieli, jeden za drugim, na stopniach wiodących do tronu – co oznacza, że rozmawiając, nie patrzyli sobie w oczy. Mordred widział przed sobą tył głowy Gawaine’a, a Gawaine – posadzkę. – Gareth był z nas najlepszy – rzekł zduszonym głosem starszy z braci. Gdyby się wówczas odwrócił, zdumiałaby go intensywność, z jaką obserwował go brat. Wyraz twarzy Mordreda nie miał nic wspólnego z muzyką jego głosu. Baczny obserwator dostrzegłby, że przez ostatnie pół roku Mordred jeszcze bardziej zdziwaczał. – Pomyśl, chłopie – rzekł z udanym rozżaleniem. – Zginąć z ręki człowieka, do którego miało się ślepe zaufanie! – To mnie nauczy nie ufać południowcom. Mordred powtórzył za nim, zręcznie zmieniając zaimek: – To nas nauczy nigdy im nie ufać. Gawaine odwrócił się gwałtownie, chwycił brata za bladą dłoń i wybuchnął potokiem słów: – Zawsze myślałem, że Agravaine i ty jesteście w błędzie. Że uprzedziliście się niesłusznie do Sir Lancelota. Dziś wstydzę się tego poglądu. – Krew nie woda. – Otóż to, Mordredzie, otóż to! Można sobie ględzić o ideałach, co dobro, co zło, i takie tam trele-morele, ale jak przyjdzie co do czego, liczy się tylko rodzina. Pamiętasz, jak Gareth chodził do księdza na gruszki, tam za górkę?... Głos mu się urwał, ale Mordred podchwycił wątek: – Miał prawie białe włosy, jak był mały, jaśniutkie jak len. – Kay mówił na niego Pańska Skórka. – Chciał mu dopiec. – To fakt, ale przy okazji mówił prawdę: Gareth miał piękną cerę. – A teraz leży w grobie. Gawaine spurpurowiał na twarzy i żyły wystąpiły mu na skroniach. – Niech ich Pan Bóg skarze! Nie chcę żadnego pokoju! Nie daruję! Czemu Król Artur próbuje załagodzić sprawę? Co ma do tego Papież? To nie jego brata zaszlachtowali, tylko mojego – a ja go pomszczę, tak mi dopomóż Bóg! – Lancelot wymknie nam się z rąk. To śliski węgorz. – Nie wyślizgnie się. Tym razem go przytrzymamy. Za dużo zniewag Kornwalowie puścili w niepamięć. Mordred wstał. – Myślałeś kiedyś, ile złego Okrągły Stół wyrządził Kornwalom i Orknejom? Ojciec Artura zamordował naszego dziadka. Artur uwiódł naszą matkę. Lancelot zabił trzech naszych braci, nie licząc kuzynów, Florence’a i Lovela. A my tu sobie siedzimy, kupcząc własnym honorem, żeby pojednać dwóch Anglików? To zakrawa na tchórzostwo! – O tchórzostwie nie ma mowy. Papież może zmusić Króla do przyjęcia Królowej z powrotem, ale w jego bullach nie ma słowa o Sir Lancelocie. Gwarantowaliśmy mu nietykalność, aby mógł przywieźć tę kobietę. Damy mu też bezpiecznie odjechać. Ale później... – Dlaczego mielibyśmy puszczać go wolno, nawet teraz? – Bo chroni go immunitet. Bój się Boga, Mordredzie, jesteśmy w końcu rycerzami! – Immunitet to niecny wybieg wroga. Chcesz mu być posłuszny? – Racja! Niech zwierz ucieka, zagonimy na śmierć! Artur jest słaby, ulegnie naszej woli. – Żal patrzeć – westchnął Sir Mordred – jak biednemu Królowi wszystko nagle wymyka się z rąk. Nie tak było na początku. – Oj, żal. Ale wciąż potrafi odróżnić dobro od zła. – Przykra to dlań odmiana. – Masz na myśli upadek władzy? – Wszystko w lot pojmujesz. Mordred jawnie naigrawał się z brata jak ulicznik z bezradnego ślepca. – Za dużo chciał naraz. Nie trzeba było bronić zdrajcy. – Ani żenić się z Giną. – Sami są wszystkiemu winni. My nie szukaliśmy zwady. – Święta prawda. – Król ma bronić sprawiedliwości. Jego Świątobliwość może nakazać mu wziąć tę kobietę z powrotem do łoża, ale my mamy swoje prawo do Lancelota. Dopuścił się haniebnej zdrady, po pierwsze – porywając Królową, po drugie – mordując naszych braci. – Prawo jest po naszej stronie. Tęgi osiłek znów ujął w swoją szorstką łapę bladą, delikatną dłoń kaleki. – Dzięki Bogu, że człowiek nie został sam jak palec... – wykrztusił, z trudem pokonując wzruszenie. – Mieliśmy jedną matkę, Gawaine... – Ma się rozumieć! – ...która była również matką Garetha... – Król idzie. Ceremoniał pojednania wszedł w fazę kulminacyjną. Przy dźwiękach fanfar z dziedzińca długi sznur dygnitarzy Kościoła i Państwa piął się po schodach na górę. Szli statecznie, gawędząc po drodze – dworzanie, biskupi, heroldowie, paziowie, sędziowie i publiczność. Pusty jeszcze przed chwilą sześcian z arrasów zapełniał się stopniowo barwnym tłumem. Jego ozdobą były woskowate twarze dam, zwieńczone nakryciami głowy w kształcie półksiężyców i stożków, lub niewiarygodnie nastroszonymi koafiurami w stylu Księżnej z Alicji w Krainie Czarów. W długich sukniach o powłóczystych rękawach i wysokich, opiętych stanikach – sukniach z kosztownych jedwabi, tafty i adamaszku – delikatne owe stworzenia sunęły lekko ku upatrzonym miejscom, owiane aromatami mirry i miodu, którymi to specyfikami zwykły płukać zęby. Ich kawalerowie – młodzi giermkowie w najmodniejszych strojach, wielu z emblematami Mordredowych Młockarzy – szli boso, a paziowie nieśli za nimi trzewiki o zawijastych noskach, nie przystosowane bynajmniej do wchodzenia po schodach. Patrząc na tych młodzieńców, widziało się głównie nogi w pończochach – wyszedł nawet stosowny edykt, regulujący długość tunik męskich, tak aby okrywały przynajmniej pośladki. Dalej kroczyli szacowni radni w osobliwych kapeluszach, przypominających kształtem ocieplacze na imbryki, turbany, rozpostarte ptasie skrzydła lub mufki. Szaty tych panów, plisowane i watowane, miały wysokie, suto marszczone kryzy, epolety i pasy naszywane klejnotami. Szli także zakonnicy w schludnych piuskach na tonsurkach: ci, w odróżnieniu od osób świeckich, nosili się nader skromnie. Był też – gościnnie – kardynał w pięknym kapeluszu z kutasikami, dokładnie takim, jakiego wizerunek po dziś dzień zdobi papeterię oksfordzkiego Collegium Wolseya. Uwagę zwracał wielki przepych najrozmaitszych futer – również kombinowanych, z białych i czarnych baranków, połączonych w skośną szachownicę. Gwar rozmów brzmiał z daleka jak wiec szpaków. Tak wyglądał początek ceremonii. Drugi akt obwieściły fanfary. Na ich dźwięk do sali wkroczyła grupa cystersów, sekretarzy, diakonów i innych osób duchownych, objuczonych butlami atramentu (otrzymywanego z wywaru tarniny), zwojami pergaminu, piaskowniczkami, bullami, piórami do pisania i przyborami o wyglądzie scyzoryka, które skrybowie przy pisaniu zawsze dzierżyli w lewej ręce. Nieśli też karbowane kije i protokoły ostatnich posiedzeń. W trzecim akcie obrzędu wystąpił Biskup Rochesteru, mianowany niedawno nuncjuszem papieskim. Przybył z całym sztafażem nuncjusza – ornatem, pastorałem, albą i pierścieniem – tylko baldachim zostawił na dole. Był to staruszek, siwy jak gołąbek, dworny, uczony i biegły w sprawach duchowych. Wreszcie fanfary podeszły pod same drzwi, obwieszczając wejście Króla Anglii. W ciężkich gronostajach, okrywających suto plecy i lewe ramię, a prawe węższym pasem, w błękitnym aksamitnym płaszczu i wielkiej koronie, przytłoczony brzemieniem majestatu i wspierany – niemal dosłownie – przez oficerów przybocznych, Król kroczył w asyście do tronu stojącego na podwyższeniu, pod złotym baldachimem, wyszywanym w czerwone szarżujące smoki. Tłum rozstąpił się, odsłaniając siedzących na stopniach Gawaine’a i Mordreda. Król z pomocą asysty zasiadł na tronie. Na wprost niego, na drugim tronie, pod baldachimem w barwach bieli i złota, usadowił się stojący dotąd nuncjusz. Szmer rozmów ucichł. – Czy możemy zaczynać? Kaznodziejski głos Rochestera rozładował napięcie. – Kościół gotowy. – Korona takoż – to Gawaine włączył się, tonem z lekka obraźliwym. – Czy należy wyjaśnić coś przed rozpoczęciem? – Nie, wszystko jasne. Rochester spojrzał z góry na Lorda Orkneja. – Dziękujemy uprzejmie Sir Gawaine’owi. – Nie ma za co. – W takim razie – rzekł Król – polecamy oznajmić Sir Lancelotowi, że Sąd czeka na jego przybycie. – Bedivere, mój dobry człowieku, poślijcie no tam kogo po więźniów. Trudno było nie zauważyć, że Gawaine wydaje rozkazy spod tronu, a Artur mu na to pozwala. Nuncjusz nie był jednak tak uległy. – Chwileczkę, Sir Gawaine. Pragnę zaznaczyć, że Kościół nie uważa wiadomych osób za więźniów. Celem interwencji Jego Świątobliwości, którego tutaj reprezentuję, jest pokój, a nie zemsta. – Kościół może sobie uważać więźniów za co chce. My też jesteśmy za tym samym co Kościół, tylko metody mamy inne, skromniejsze. Wprowadzić więźniów. – Sir Gawaine... – Trąbić na Jej Wysokość. Sąd czeka. Fanfarom z sali odpowiedziały fanfary z zewnątrz i wszystkie oczy zwróciły się ku drzwiom. Rozległ się szelest jedwabi i futer. Publiczność, szurając nogami, pospiesznie utworzyła przejście. W łuku framugi, teraz odsłoniętym, Lancelot i Ginewra czekali na sygnał do wejścia. W ich dostojeństwie czaił się jakiś żałosny patos, wyglądali jak para aktorów z całkiem innego przedstawienia. Oboje mieli na sobie białe giezła, przetykane złotą nitką, a Królowa – niemłoda już, i niepiękna – bez wdzięku dzierżyła w dłoni gałąź oliwną. Onieśmieleni, ruszyli szpalerem gapiów, jak para aktorów, którzy starają się jak mogą, chociaż wiadomo, że brak im talentu. Uklękli przed tronem. – Najczcigodniejszy Królu mój i panie! Mordred natychmiast dostrzegł błysk współczucia w oczach Króla. – Uroczy obrazek! – skomentował szyderczo. Lancelot skłonił się starszemu z braci. – Sir Gawaine. Orknej pokazał mu plecy. Klęczący rycerz zwrócił się zatem do reprezentanta Kościoła. – Wasza Wielebność. – Witam cię, mój synu. – Na rozkaz Króla i Papieża przyprowadzam Królową Ginewrę. Po tym oświadczeniu zapadła niewygodna cisza, której nikt nie kwapił się przerwać. – Skoro nikt nie zabiera głosu – rzekł po chwili Lancelot – moim obowiązkiem jest zaświadczyć o niewinności Królowej Anglii. – Kłamca! – Ręczę głową, że Królowa jest uczciwą, wierną, dobrą i czystą małżonką Króla Artura, i jestem gotów w obronie tej prawdy stanąć do walki z każdym, wyłączając jedynie Króla i Sir Gawaine’a. Gotowość tę poczytuję sobie za obowiązek wobec Królowej. – Z nakazu Ojca Świętego, przyjmujemy twe oświadczenie, Lancelocie. Frakcja Orknejów po raz drugi zakłóciła gęstniejący patos sytuacji. – Biada pyszałkowi! – wrzasnął Gawaine. – Co do Królowej, niechaj błaga o łaskę i uzyska przebaczenie. Lecz ty, niecny, tchórzliwy rycerzu – jaki miałeś powód, aby uśmiercić brata megp, który cię miłował goręcej niźli własną rodzinę? Obaj mocarze niepostrzeżenie wpadli w ton zacnej mowy rycerskiej, ze wszech miar stosowny do miejsca i okoliczności. – Bóg świadkiem, że lepiej mi nie szukać wymówki, Sir Gawainie. Wolałbym był zabić rodzonego mego siostrzeńca, Sir Borsa! Lecz ja ich nie widziałem, Gawaine, i gorzkom za to zapłacił! – Uczyniłeś to z nienawiści do mnie i całego klanu Orknejów! – Jakże mnie boli twoje pomówienie, Sir Gawainie; wszak wiem, że dopóki ty jesteś przeciwko mnie, nie mogę liczyć na pojednanie z moim Królem. – Trafiłeś w sedno, Lancelocie. Przybyłeś tutaj pod ochroną immunitetu i azylu, aby oddać Królową – ale odjedziesz jako morderca, którym jesteś! – Jeśli jestem mordercą – niech mi to Bóg wybaczy, łaskawy panie. Lecz to jedno wiedz, że nigdy nikogo nie zgładziłem podstępnie. Zapewnienie to, wygłoszone w najlepszej wierze, zostało jednak fałszywie odczytane. – Wiem, do czego pijesz! – zaperzył się Gawaine, chwytając za rękojeść sztyletu. – Chodzi o Sir Lamoraka... Biskup Rochester uniósł rękawiczkę. – Gawainie, przełóżmy te zapasy na inną okazję. Dziś zajmuje nas sprawa przywrócenia do łask Królowej. Nie wątpię, iż Sir Lancelot zechce złożyć stosowne wyjaśnienie, które usprawiedliwi pojednawczą misję Kościoła. – Dziękuję, Wasza Wielebność. Gawaine toczył wokoło wzrokiem bazyliszka, póki nie rozległ się zmęczony głos Króla, oznajmiający dalszy ciąg procedury. Sprawa posuwała się niemrawo, zrywami. – Zastano cię u Królowej. – Tak, Wasza Wielebność. Otrzymałem wezwanie od Królowej, lecz nie wiem, w jakiej sprawie, bo ledwie tam wszedłem, Sir Agravaine i Sir Mordred zaczęli dobijać się do drzwi, nazywając mnie zdrajcą i tchórzem. – I mieli rację. – Za pozwoleniem, Sir Gawainie, sama ich napastliwość świadczyła o braku racji. Przemawiam tu w imieniu Królowej, nie dla własnej chwały. – Prosimy dalej, Sir Lancelocie. Rycerz spod Ciemnej Gwiazdy skierował wzrok na swego najstarszego przyjaciela, pierwszego człowieka, którego ukochał i wiernie naśladował. Porzucając dworny styl, rzekł po prostu: – Czy nie możesz nam wybaczyć, Arturze? Czy nie możemy być z powrotem przyjaciółmi? Przychodzimy oto dobrowolnie błagać cię o łaskę. Czy pamiętasz dawne dobre czasy wspólnej walki i koleżeństwa? Przy odrobinie dobrej woli ze strony Sir Gawaine’a, twój akt łaski oddali w niepamięć całe zło. – Król jest od wymierzania sprawiedliwości – przypomniał mu Gawaine. – Czy ty zastosowałeś prawo łaski wobec moich braci? – Stosowałem je nieraz, wobec was wszystkich, Sir Gawainie. Nie chwaląc się, widzę na tej sali wiele osób, które mi zawdzięczają wolność, a nawet życie. Broniłem już Królowej w cudzych sporach, więc czemuż nie mam jej bronić we własnym imieniu? O twoje życie też walczyłem, Sir Gawainie: uchroniłem cię od haniebnej śmierci. – A jednak, mimo całej twojej dobroci – wtrącił Mordred – na świecie pozostało tylko dwóch Orknejów. Gawaine buńczucznie potrząsnął głową. – Niech Król postąpi wedle własnej woli. Ja przestałem się wahać, gdy sześć miesięcy temu ujrzałem nie uzbrojonego Garetha – we krwi. – Bóg mi świadkiem – żałuję, że nie był uzbrojony, gdyż wówczas mógłby mi się oprzeć. Mógłby mnie nawet zabić, kładąc kres męczarniom nas wszystkich. – Szlachetne słowa. Stary rycerz wydał dziki, rozpaczliwy okrzyk: – Jak mogliście uwierzyć, że zabiłem ich świadomie? Pasowałem Garetha na rycerza. Kochałem go. Kiedy mi doniesiono, że nie żyje, natychmiast pojąłem, że nigdy mi nie wybaczycie. Wiedziałem, że oznacza to kres nadziei. Naprawdę nie widzicie, że śmierć Garetha była wbrew moim interesom? -1 wbrew naszym sercom – szepnął dramatycznie Mordred. Lancelot uczynił ostatni wysiłek perswazji. – Przebacz mi, Gawaine. Mnie samemu serce pęka na myśl o tym, co uczyniłem. Tym bardziej, wiem, musicie cierpieć wy. Dajcie pokój krajowi, a ja za to wykonam surową pokutę. Nie każcie mi walczyć o życie, lecz pozwólcie, abym udał się na pielgrzymkę za duszę Garetha. Wyruszę z Sandwich, w samej tylko koszuli, i przejdę boso do Carlisle, a po drodze co dziesięć mil złożę ofiarę w kaplicy. – Krew Garetha – odparł na to Mordred – nie da się okupić datkami, jakkolwiek mile brzmi ta propozycja dla uszu Jego Wielebności Biskupa Rochesteru. Cierpliwość Lancelota wyczerpała się. – Licz się ze słowami! Gawaine, jakby tylko na to czekał, odparował: – Wolnego, morderco, bo zadźgamy cię jak psa u stóp Jego Królewskiej Mości! – Nie tacy jak ty... W tym miejsu nuncjusz interweniował po raz drugi. – Za pozwoleniem, Sir Lancelocie. Niech przynajmniej niektórzy z nas zachowają stosowną powagę. Gawaine, siadaj. Ofiarowano zadośćuczynienie za krew Garetha, które położyć może kres obecnej wojnie. Czekamy na odpowiedź. W brzemiennej oczekiwaniem ciszy znów zabrzmiał podniosły głos Gawaine’a: – Słyszałem mowę Sir Lancelota i jego szlachetną propozycję, jednak to on zamordował moich braci. Tej zbrodni darować mu nie mogę, a zwłaszcza zdrady, jakiej się dopuścił wobec Sir Garetha. Za pozwoleniem mego wuja, Króla Artura, jeśli taka jego wola, niechaj zwolni ze służby mnie i wszystkich Celtów. Słowa niczego tu nie zmienią, wszyscy znamy prawdę. Ten człowiek jest zdrajcą – zdradził Króla i mnie. – Nie ma wśród żywych człowieka, Gawaine, który śmiałby mnie nazwać zdrajcą. Co do Królowej – wyjaśniłem sprawę. – Z tym skończyliśmy. Nie wypowiadam się na temat tej kobiety, skoro uznano, że to nie przystoi. Chodzi mi tylko o werdykt w twojej sprawie. – Jeśli to werdykt Króla, przyjmę go z pokorą. – Król już się ze mną zgodził, przed twoim nadejściem. – Arturze... – Proszę zwracać się do Króla z użyciem tytułu. – Panie, czy to prawda? Stary monarcha tylko skinął głową. – Chciałbym to jednak usłyszeć z ust Króla! – Przemów, ojcze – zażądał Mordred. Król, nie podnosząc oczu, z niezdarnym uporem pokręcił głową, jak zaszczuty niedźwiedź na łańcuchu. – Przemów. – Lancelocie – zabrzmiał ledwo słyszalny głos. – Wiesz, jak ta prawda nas podzieliła. Mój Stół rozbity, moi rycerze poróżnieni, wiela poległo. Nigdy nie szukałem zwady z tobą, Lancelocie, ani ty ze mną, wiem. – Więc połóżmy temu kres! – Gawaine twierdzi... – głos Króla słabł. – Gawaine! – Sprawiedliwość... Gawaine podniósł się – wielki, przebiegły, zacięty. – Królu mój, panie i wuju! Czy jest wolą sądu, abym ogłosił wyrok na tego oto tchórzliwego zdrajcę? Odpowiedziała mu martwa cisza. – Ogłaszam zatem wszystkim tu obecnym orzeczenie Króla. Królowa powróci do niego w pełni dawnych przywilejów, nie narażając się na groźbę kary za czyny zarzucane jej do dnia dzisiejszego. Taka jest wola Papieża. Ty jednak, Sir Lancelocie, zostajesz, jako zbrodniarz, skazany na banicję i opuszczenie królestwa w ciągu piętnastu dni, po którym to terminie będziemy – tak nam dopomóż Bóg – ścigać cię bez litości i choćbyś skrył się w najpotężniejszej warowni we Francji – ściągniemy ci na głowę jej mury! – Gawainie – rzekł z wielkim bólem w głosie Sir Lancelot – nie ścigajcie mnie. Wyrok banicji przyjmuję. Przeniosę się do Francji. Lecz nie ścigajcie mnie, Gawaine. Nie przedłużajcie wojny w nieskończoność. – Decyzję w tej kwestii pozostaw lepszym od siebie. To są sprawy Króla. – Jeśli mnie chcecie prześladować, Gawaine, to nie wyzywajcie mnie do walki. Nie każcie Arturowi stawać przeciw mnie. Nie mogę walczyć z przyjaciółmi, Gawaine, na litość Boską, nie zmuszaj nas do tego! – Za dużo gadasz. Oddawaj Królową i wynoś się czym prędzej z tego zamku. Lancelot z rozpaczliwą determinacją wziął się w garść. Spojrzał na Króla, spojrzał na swego prześladowcę, wreszcie powoli zwrócił oczy ku Królowej, która dotąd nie przemówiła. Ujrzał komiczną gałąź oliwną, żałosną pozę, śmieszny strój. Uniósł dumnie głowę i przywrócił tragedii ton szlachetnej powagi: – Cóż, pani, przyjdzie nam się rozstać. Ująwszy Ginewrę za rękę, poprowadził ją na środek komnaty – od tej chwili miała pozostać panią jego wspomnień. Uścisk jego dłoni, pewny krok i śmiały głos sprawiły, że Ginewra – w tej ich ostatniej wspólnej chwili – rozkwitła na nowo w Różę Anglii, jak w owych pierwszych, niemal zapomnianych, dniach zalotów. Dumny maszkaron wiódł ją na środek sali niczym w tany. Tam ją zostawił, spłonioną. Obrzęd dobiegł końca. Po raz ostatni Sir Lancelot, Król Artur i Królowa Ginewra byli razem. – Królu mój, i wy wszyscy starzy przyjaciele, pozwólcie mi rzec słowo, nim odejdę. Wyrok nakazuje mi porzucić Stowarzyszenie, któremu służyłem wiernie całe życie. Mam opuścić wasz kraj, ścigany wojną. Po raz ostatni zatem staję tu przed wami jako rycerz Królowej. Chcę was zapewnić, panie i panowie, że gdyby wam w przyszłości zagroziło jakiekolwiek niebezpieczeństwo, niegodny obrońca natychmiast z Francji pospieszy wam z pomocą – pamiętajcie o tym. Ucałowawszy z namaszczeniem palce Królowej, Lancelot odwrócił się i sztywnym krokiem, wśród martwej ciszy, ruszył ku jakże odległemu wyjściu z komnaty. Przeszłość zamykała się za jego plecami. Przestępcy korzystającemu z opieki Kościoła przysługiwało piętnaście dni na podróż do Dover. Musiał ją odbyć „nie przepasany, nie obuty, bez czapki, w samej tylko koszuli, jakby go wywieszono na szubienicy”. Prawo nakazywało mu iść przez cały czas środkiem traktu, dzierżąc w dłoniach niewielki krucyfiks – symbol ochrony Kościoła Świętego. Bardzo prawdopodobne było, że Gawaine i jego ludzie będą śledzili Lancelota z ukrycia, czyhając na moment, gdy odłoży talizman – wówczas bowiem mogli go zaatakować. Lecz Lancelot – czy w gieźle, czy w kolczudze – pozostanie ich dawnym Dowódcą. Będzie szedł pewnym krokiem, bez pośpiechu, patrząc śmiało przed siebie. Gdy mijał próg komnaty, w jego oczach płonął już ogień wytrwałości. Po wyjściu Lancelota publika w Sali Sprawiedliwości poczuła się nieswojo: wielu, kątem oka, z tajonym lękiem popatrywało na szkarłatne pejcze siepaczy. ROZDZIAŁ XI Ginewra siedziała w komnacie królowej na zamku Carlisle. Olbrzymie łoże przerobiono na otomanę, tak schludną i kanciastą, że strach było usiąść pod jej baldachimem. Nieopodal kominka, przy którym grzał się nieduży garnuszek, stało wysokie karło i pulpit do czytania. Była i książka – może dzieło Galeotta, o którym wspomina Dante. Zapłacono za nią cenę dziewięćdziesięciu wołów, jednak po siedmiokrotnej lekturze nie zachwycała już Ginewry tak jak niegdyś. Spóźniony śnieg, który pokrył okolicę, odbijał blask wieczoru w górę, prosto w okno, kierując go na sufit, zamiast na podłogę, przez co zmieniła się uroda cieni w komnacie: były niebieskie i padały nie tam, gdzie zazwyczaj. Szlachetna pani, usadowiona sztywno na wysokim krześle, z książką u boku, trudniła się wyszywaniem. To samo zajęcie pochłaniało dworkę, siedzącą na schodkach łoża. Pracując z mechaniczną wprawą wytrawnej hafciarki, Ginewra rozmyślała o swych kłopotach. Martwiło ją, że przebywa w Carlisle – zbyt blisko północy, krainy Mordreda, za daleko od bezpiecznych obszarów cywilizacji. Wolałaby być, dajmy na to, w Londynie, w Tower. Wolałaby – miast patrzeć na budzący grozę bezmiar śniegu – wyglądać z okien Tower na tętniącą życiem i radością metropolię, a zwłaszcza jej najbliższy fragment – Most Londyński, dziś zwany Mostem Tower, obudowany wzdłuż po obu stronach chwiejnymi domami, które co rusz waliły się do rzeki. Pamiętała ów most z czasów jego świetności, gdy wśród o wiele solidniejszych domów sterczały wbite na pale głowy rebeliantów, a Sir David toczył ceremonialny pojedynek na kopie z Lordem Wellesem. Piwnice domostw mieściły się w filarach mostu, który miał nawet własną kaplicę i wieżę obronną – stanowił więc kompletną miniaturę miasta. Gospodynie wychylały się z okien, spuszczając do rzeki wiadra na długich linach, wylewając nieczystości, rozwieszając pranie albo krzykiem ostrzegając dzieciarnię, że most zwodzony zaraz się podniesie. Nawet w samym zamczysku Tower byłoby przyjemniej niż tu, w Carlisle, gdzie panował bezruch bliski śmierci. Wokół twierdzy Wilhelma Zdobywcy nieustanna krzątanina londyńczyków ożywiała zimowy zastój. Już sama menażeria, którą Artur od jakiegoś czasu trzymał w Tower, krzepiłaby ducha swoją witalnością i mieszanką dosadnych woni. Najnowszym jej mieszkańcem był dorosły słoń, ofiarowany Arturowi przez Króla Francji i zaraz po przybyciu do Tower wiernie sportretowany w annałach przez niezmordowanego łowcę nowinek, Mateusza Parisa. Myśląc o słoniu, Ginewra odłożyła robótkę i zaczęła rozcierać zdrętwiałe z zimna dłonie. Nie rozgrzewały się już tak szybko jak dawniej. – Agnieszko, czyś wysypała ptakom okruszki? – Tak, proszę jaśnie pani. Rudzik był dzisiaj wyjątkowo zadziorny. Gdy jeden ze szpaków okazywał zbytnią zachłanność, odśpiewał przeciw niemu gniewną tyradę. – Biedne stworzonka. Mam nadzieję, że za parę tygodni wszystkie zaczną śpiewać. – Czas tak się dłuży. Zdaje się, że rycerze wyjechali już bardzo dawno temu... – westchnęła Agnieszka. – Nasz dwór jest teraz jak te ptaszki: niemy i struchlały. – Oni wrócą, Agnieszko, na pewno. – Tak, proszę jaśnie pani. Królowa znów ujęła w palce igłę i starannie wbiła ją w robótkę. – Podobno Sir Lancelot wsławił się dzielnością. – Sir Lancelot zawsze był dzielnym rycerzem. – W ostatnim liście donoszą nam, że Gawaine zmusił go do pojedynku. To musiało być bardzo przykre dla Sir Lancelota. – Całkiem nie pojmuję – oburzyła się Agnieszka – dlaczego Król trzyma z tym Sir Gawainem przeciwko swemu najlepszemu druhowi. Przecież widać, że Sir Gawainem rządzi ślepa nienawiść. Jak można pozwolić, żeby pustoszył całą Francję na złość jednemu Sir Lancelotowi, mordując tyle ludzi? 1 czemu Młockarzom wolno głosić te okropne hasła? Nic dobrego z tego nie wyniknie. Po co, ja się pytam, wciąż rozgrzebywać te stare historie? – Myślę, że Król popiera Sir Gawaine’a, gdyż chce być wierny sprawiedliwości. Jego zdaniem Orknejowie mają prawo żądać zadośćuczynienia za śmierć Garetha – ja też tak uważam. A poza tym, gdyby Król zerwał teraz z Sir Gawaine’em – zostałby całkiem sam. Okrągły Stół, z którego był tak dumny, rozpada się; Król nie chce stracić ostatnich ludzi. – Więc Stół miałby się trzymać na wrogości do Sir Lancelota? Marna to podstawa – zauważyła Agnieszka. – Sir Gawaine ma prawo domagać się sprawiedliwości. Tak wszyscy mówią. Co zaś do Króla – nie jest on całkiem wolny w swych wyborach. Działa pod presją możnych, których kuszą francuskie podboje i mierzi to, że dzięki Królowi od tylu lat panuje pokój. Pragną oni zaszczytów wojskowych, chcą krwi w odwecie za poległych na placu targowym. Oprócz nich mamy młodych rycerzy z partii Mordreda, zwolenników nacjonalizmu, którym wpojono przekonanie, że mój małżonek to stetryczały mięczak. Są też krewni rycerzy, którzy padli w awanturze na schodach, i klanu Orknejów, od pokoleń karmionego nienawiścią. Wojna, Agnieszko, jest jak pożar: by ją rozniecić, wystarczy jeden człowiek, ale rozprzestrzenia się błyskawicznie. I nigdy nie chodzi w niej o jedną konkretną rzecz. – Ach, pani, nie nam, biednym niewiastom, ogarniać sprawy tak wzniosłe i zawiłe! Proszę mi raczej zdradzić, co jest w owym liście. Ginewra przez dłuższą chwilę wpatrywała się w list nieobecnym wzrokiem, gdyż jej myśli błądziły wokół spraw małżonka. – Król – odezwała się wreszcie, jak w transie – kocha Lancelota tak bardzo, że niekiedy czuje się zmuszony traktować go niesprawiedliwie, a to z obawy przed niesprawiedliwością wobec innych. – Tak, proszę jaśnie pani. – Donoszą nam – ocknęła się Królowa, jakby zdziwiona widokiem listu we własnej dłoni – że Sir Gawaine dzień w dzień podjeżdżał pod zamek i wznosił obraźliwe okrzyki, nazywając Lancelota tchórzem i zdrajcą. Rozgniewani rycerze Lancelota kolejno stawali z nim do walki, lecz wszystkich pokonał, niektórych ciężko raniąc. Bors i Lionel ledwo uszli śmierci. Wreszcie wystąpić musiał sam Sir Lancelot – zmusili go do tego ludzie z zamku. Oświadczył Sir Gawaine’owi, że staje do walki pod przymusem, jak zaszczute zwierzę. – Co na to Sir Gawaine? – Sir Gawaine krzyknął: „Dosyć biadolenia, złaź tutaj i ulżyjmy wreszcie naszym sercom!”. -1 tak się stało? – Tak się stało. Odbyli pojedynek przed zamkiem, ale najpierw oddziały obu stron złożyły przysięgę, że nie będą interweniować. Rozpoczęli o dziewiątej z rana. Jak zapewne pamiętasz, Sir Gawaine bywa rankiem w najlepszej formie – stąd tak wczesna pora. – Biedny Sir Lancelot! To tak jakby miał przeciwko sobie trzech mężów! Słyszałam bowiem, pani, że w żyłach Pradawnych płynie krew elfów – to przez te rude włosy – i dlatego pan Gawaine bywa z rana taki silny, bo słońce walczy za niego! – Tak, Agnieszko, to musiało być straszne. Mimo to Sir Lancelot dał oponentowi fory, duma nie pozwoliła mu postąpić inaczej. – To cud, że nie zginął. – Mało brakowało. Osłonięty tarczą, pewnie parował ciosy i ustępował pola. Donoszą nam, że odniósł liczne rany, lecz bronił się dzielnie aż do południa. Potem, naturalnie, gdy czarodziejska moc opuściła przeciwnika, ruszył do ofensywy i ciosem w głowę powalił Gawaine’a na ziemię. Gawaine nie mógł wstać. – Biedny Sir Gawaine! – Owszem. Sir Lancelot mógł go tam dobić jednym ciosem. – Ale nie zrobił tego? – Nie. Sir Lancelot odstąpił od rywala i wsparł się na mieczu. Gawaine błagał, aby go dobił. Szalał z wściekłości. „Na co czekasz? – wrzeszczał. – Dalej! Zabij i mnie, rzeźniku! Nie poddam się nigdy! Zabij mnie, póki masz okazję, bo jeśli mnie oszczędzisz, nie dam ci spokoju!” Płakał rzewnymi łzami. – Lecz możemy być pewni – dokończyła rezolutnie Agnieszka – że Sir Lancelot odmówił zgładzenia leżącego rycerza. – Tak, tego możemy być pewni – potwierdziła Królowa. – Zawsze był bowiem panem dobrym i szlachetnym, choć nie odznaczał się urodą. – Nikt mu nie dorównał. Umilkły, zawstydzone własnym uniesieniem, i zabrały się pilnie za robótki. Po jakimś czasie Królowa rzekła: – Światło słabnie, Agnieszko. Nie uważasz, że pora zapalić knoty? – Tak, pani. Właśnie sama o tym pomyślałam. Jęła odpalać od ognia, jedną po drugiej, wiązki sitowia, zrzędząc na zacofanie północnych dzikusów, którzy nie znają nawet świec. Królowa tymczasem nuciła coś pod nosem. Nagle uświadomiła sobie, że tę samą melodię śpiewała kiedyś w duecie z Lancelotem, i urwała raptownie. – Gotowe, proszę jaśnie pani. Jakże te dni się wloką... – Niedługo przyjdzie wiosna. Zasiadłszy z powrotem do robótki przy marnym świetle kopcących knotów, Agnieszka podjęła swoje dociekania. – No dobrze, a co na to wszystko Jego Wysokość? – Król zapłakał na widok ułaskawionego Gawaine’a. Przypomniały mu się dawne dzieje i tak się tym przejął, że legł chory w łożnicy. – Czy to się czasem nie nazywa połamanie nerwowe, proszę jaśnie pani? – Mniej więcej tak, Agnieszko. Król zachorzał z utrapienia, a Gawaine doznał wstrząsu mózgu, więc obaj są poszkodowani. Rycerze jednak nie odstępują od oblężenia. – A więc niewesoły to list, prawda, proszę jaśnie pani? – Niewesoły. – Ja też kiedyś dostałam list... Mówią, że złe wieści podróżują najszybciej. – Listy to teraz całe nasze życie, odkąd dwór opustoszał, świat podzieliły waśnie i został nam tylko Lord Protektor. – O, właśnie, jeszcze ten Sir Mordred! Nie lubię takich typów. Czego on chce, że tak stale przemawia do ludzi i macha czapką, żeby mu wiwatowali? Nie mógłby się ubierać trochę weselej, zamiast wciąż paradować na czarno, jak, nie przymierzając, jaki Sąd Ostateczny? Chyba się tego nauczył od Sir Gawaine’a, niech mu Pan Bóg da zdrowie. – Podobno nosi ten uniform na znak żałoby po Garecie. – Przecież on nigdy nie dbał o Sir Garetha! Mnie się zdaje, że on nie dba o nikogo. – Dbał o matkę, Agnieszko. – Wiem, wiem, aż jej poderżnęli gardło, bo była... jaka była. Cała ta banda jakaś dziwna. – Królowa Morgause – zamyśliła się Ginewra – musiała rzeczywiście być dziwną osobą. Skoro już wiadomo, że Mordred został Lordem Protektorem, nie ma sensu ukrywać prawdy. Musiała mieć coś w sobie, skoro uwiodła naszego Króla, mając już czterech odchowanych synów. Ale to jeszcze nic: Lamoraka uwiodła, będąc babką! O tym, jak straszny miała wpływ na synów, świadczy fakt, że jeden z nich zamordował ją w szale zazdrości. Dobiegała wówczas siedemdziesiątki. Z Mordredem, przypuszczam, poradziła sobie bez trudu, jak pająk z muchą. – Starzy ludzie powiadali, że Siostry Kornwalijskie to czarownice. Najgorsza była podobno Morgana le Fay. Ale ta cała Morgause niewiele lepsza. – Można doprawdy współczuć Mordredowi. – Niech jaśnie pani lepiej zachowa współczucie dla siebie, bo od Mordreda go jaśnie pani nie uświadczy. – Odkąd sprawuje nad nami kuratelę, jest całkiem uprzejmy. – Cicha woda brzegi rwie. Zaintrygowana Ginewra uniosła robótkę pod światło i oglądała ją bacznie, rozważając ostatnie słowa dworki. – Nie sądzisz chyba, Agnieszko, że Sir Mordred coś knuje przeciwko nam? – To ciemny typ. – Chyba jednak nie dopuściłby się przestępstwa w sytuacji, gdy Król powierzył mu pieczę nad krajem i nad nami osobiście? – Ten nasz Król to, z przeproszeniem jaśnie pani, już w ogóle przechodzi ludzkie pojęcie. Nie dość, że jedzie wojować z najlepszym przyjacielem, bo tak mu kazał Sir Gawaine, to jeszcze najzawziętszego wroga mianuje Lordem Protektorem! Czy on jest ślepy, czy co? – Mordred nigdy jeszcze nie złamał prawa. – Bo jest na to za chytry. – Król uznał, że ponieważ Mordred siłą rzeczy zostanie następcą tronu, a prawo nie zezwala, aby król i następca tronu opuszczali kraj w jednym czasie – Mordred musi pozostać w Anglii jako Lord Protektor. To brzmi logicznie. – Ta logika, proszę jaśnie pani, do niczego dobrego nie doprowadzi. Chwilę wyszywały w milczeniu. – Skoro takie jest prawo – przerwała ciszę Agnieszka – to Król powinien był zostać w kraju, a na wojnę posłać Mordreda. – Ileż bym za to dała! – westchnęła Ginewra, lecz zaraz wyjaśniła: – Król chciał tam być na podorędziu, mając nadzieję na odegranie roli mediatora, gdyby szczęśliwie doszło do negocjacji. Nagle obydwie poczuły się nieswojo, lecz dzielnie wyszywały dalej. Igły śmigały po ciemnej materii z przeciągłym błyskiem spadających gwiazd. – Lękasz się Sir Mordreda, Agnieszko? – Tak, pani. – Ja również. On ostatnio tak dziwnie chodzi... właściwie skrada się na palcach... I tak dziwnie patrzy... A te jego przemówienia o Celtach, Sasach i Żydach, te wrzaski, te histerie... W ubiegłym tygodniu słyszałam, jak śmiał się głośno sam do siebie. To było potworne! – Mordred to chytry lis. Kto wie, czy i w tej chwili nas nie podsłuchuje. – Agnieszko! Ginewra, jak rażona gromem, wypuściła igłę z dłoni. – Ależ Wasza Wysokość! Nie trzeba się tak przejmować. Żartowałam. Nie uspokoiło to zesztywniałej z grozy Królowej. – Podejdź do drzwi, Agnieszko, i sprawdź. Zdaje mi się, że masz rację. – Och, błagam jaśnie panią, tylko nie to! – Otwórz drzwi, Agnieszko, natychmiast! – Pani, a jeśli on tam jest! Trwoga Królowej udzieliła się dworce. Knoty z sitowia dawały beznadziejnie mało światła. Mordred mógł nawet być w komnacie, w ciemnym kącie. Agnieszka zgarnęła spódnice i zerwała się, jak przepiórka przed nadlatującym jastrzębiem. Obu kobietom zamek wydał się nagle zbyt mroczny, zbyt pusty, zbyt bezludny, wysunięty za daleko na północ, przepełniony nocą i zimą. – Gdy otworzysz drzwi, on ucieknie. – Lepiej dajmy mu na to trochę czasu. Mocowały się ze słabością własnych głosów, jak przygniecione wielkim czarnym skrzydłem. – Więc stań przy drzwiach i przemów głośno, nim otworzysz. – Ale co mam powiedzieć, proszę jaśnie pani? – Spytaj: „Czy mam otworzyć drzwi?”. Wówczas ja odpowiem: „Tak, czas już chyba udać się na spoczynek”. – Tak, czas już chyba udać się na spoczynek – powtórzyła z nabożeństwem struchlała Agnieszka. – Idź do drzwi. – Jużjestem. Mam zaczynać? – Tak, na co czekasz? – Nie wiem, czy potrafię... – Och, Agnieszko, pospiesz się! – Już, proszę jaśnie pani. Chyba już potrafię. Wpatrzona w drzwi, jakby się zaraz miały na nią rzucić, Agnieszka wrzasnęła: – Zaraz otworzę drzwi! – Czas na spoczynek! I nic. Cisza. – A teraz otwórz – poleciła Królowa. Agnieszka posłusznie uniosła klamrę, odsunęła rygiel i pchnęła drzwi, odsłaniając uśmiechniętą twarz Mordreda. – Dobry wieczór, Agnieszko. – Och, wielmożny panie! Przerażona dworka dygnęła pospiesznie i, przyciskając dłonią stanik na piersi, pognała ku schodom. Mordred dwornie przepuścił ją w przejściu. Gdy Agnieszka zniknęła, wszedł do komnaty. W czarnych aksamitach, ozdobionych tylko niedużym czerwonym emblematem z pojedynczym diamentem, który w świetle płonącego sitowia siał zimne błyski – prezentował się zaiste imponująco. Każdy, kto nie widział Mordreda od miesiąca lub dwóch, poznałby zaraz, że trawi go szaleństwo – lecz obłęd postępował tak powoli, że dla obcujących z nim na co dzień nie było to wcale oczywiste. W ślad za panem dreptał jego ulubieniec – czarny mopsik o bystrym, zalotnym spojrzeniu, z zakręconym w grajcarek ogonkiem. – Nasza Agnieszka, widzę, bardzo czymś przejęta – zagaił Mordred. – Dobry wieczór, Ginewro. – Dobry wieczór, Mordredzie. – Cóż to – ozdobne hafty? Spodziewałem się raczej zastać cię na dzierganiu skarpet dla żołnierzy. – Co cię sprowadza? – Zwykły wieczorny obchód. Wybacz mały teatr. – Zawsze czaisz się pod drzwiami? – Jakoś wejść trzeba. A drzwiami wygodniej niż oknem – choć, jak wiem, są tacy, którzy wolą tę drugą drogę. – Dość tego. Usiądziesz? Mordred zasiadł z ceremonialną starannością; mops natychmiast wskoczył mu na kolana. Czarny rycerz był w pewnym sensie postacią tragiczną: upodobnił się bowiem do matki – tak jak ona, umiał już tylko grać, przestał być autentycznym człowiekiem. Ileż to napisano tragedii o złotowłosych femmes fatales, które przywiodły do ruiny mężów i kochanków – o tych wszystkich Kresydach, Kleopatrach, Dalilach; nawet o krnąbrnych córkach, które, jak Jessica, ściągnęły zgubę na nieszczęsnych adoratorów i rodziców – a przecież nie to jest osią wielkiej tragedii. Tej szukać należy w mrocznych zakamarkach ludzkiej duszy. Cóż z tego, że Antoniusz rzucił się na miecz? Umarł, i tyle. To nie żądza kochanki zatruwa umysł młodzieńca, lecz żądza jego matki. Ona to skazuje tragiczną postać chłopca na śmierć za życia. To Jokasta, nie Julia, mieszka w sekretnej komnacie. To Gertruda, nie głupiutka Ofelia, doprowadza Hamleta do obłędu. Kradzież, uszczerbek – nie prowadzą do tragedii. Byle podfruwajka potrafi skraść męskie serce. Tragedia rodzi się z nadmiaru, z dodania, z kamuflażu, z zaduszenia bez użycia poduszki. Odarta z życia i honoru Desdemona nie może równać się z odartym z siebie samego Mordredem: wykradziono mu duszę, aby ją przebrać, urobić, przerobić, a rodzona matka, która tej potworności dokonała – pozornie nieświadoma, niby w najlepszej wierze – omotała go na dodatek ciasnym kokonem złej miłości. Mordred był jedynym Orknejem, który się nigdy nie ożenił. Gdy bracia pouciekali do Anglii, został sam na sam z matką na dwadzieścia lat – aby miała na kim pasożytować. Odkąd umarła – był jej chodzącym grobem. Istniała w nim jak wampir. Każdy ruch Mordreda, nawet najbanalniejszy, był jej gestem. Gdy Mordred zaczynał grać, całkowicie tracił kontakt z rzeczywistością – tak samo jak jego matka, gdy odgrywała dziewicę przed jednorożcem. Lubował się w tej samej okrutnej magii. Zaczął nawet, wzorem matki, hodować psy pokojowe – chociaż tych, które ona trzymała, nienawidził z tą samą gorzką zazdrością, z jaką nienawidził jej kochanków. – Czy nie mylę się, stwierdzając tu dzisiaj wyjątkowy chłód? – Chłody w lutym to nic dziwnego. – Miałem raczej na myśli subtelną aurę naszych wzajemnych stosunków. – Lord Protektor z nakazu Króla może zawsze liczyć na życzliwe przyjęcie Królowej. – Co innego królewski bastard, nieprawdaż? Królowa odłożyła igłę i spojrzała mu w oczy. – Nie rozumiem tego najścia. Nie wiem, czego sobie życzysz. Nie chciała być nieuprzejma: to Mordred sprowokował ją do gniewu. Ginewra nigdy nikogo się nie bała. – Chciałem tylko zamienić dwa słowa o sytuacji politycznej, dwa słowa, nie więcej. Ginewra czuła, że sytuacja jest krytyczna. Zrobiło jej się słabo. Była za stara na szarpaninę z wariatem – chociaż sama nie miała jeszcze podejrzeń co do stanu poczytalności Mordreda. Czuła tylko, że teatralna maniera Mordreda odrealnia i ją: nie była w stanie wysławiać się naturalnie. Lecz ulec nie zamierzała. – Twoich opinii wysłucham z ciekawością. – Dzięki za tę łaskawość... Jenny. Oburzyła się: jakim prawem traktuje ją jak swój prywatny wymysł, zamiast mówić jak do żywej osoby? – Bądź łaskaw, Mordredzie – rzekła tonem urażonej dumy – zwracać się do mnie z użyciem tytułu królewskiego. – Naturalnie, Wasza Wysokość. Proszę darować, że nadużyłem przywileju Lancelota. Drwina w jego głosie otrzeźwiła Ginewrę, przywracając jej godność damy, wyniosłość królowej, dumę starej arystokratki, na której artretycznych palcach połyskują rodowe pierścienie – tej, która przez pięćdziesiąt lat miała świat u swych stóp. – Taki wyczyn – odparowała bez namysłu – przekracza, obawiam się, twoje skromne możliwości. – Brawo! Sam sobie chciałem, nie zgłaszam pretensji. Zawsze miałaś, jak to się mówi, niewyparzony język, co... Królowo Jenny? – Sir Mordredzie, skoro nie potrafisz zachowywać się jak przystało na szlachcica, muszę cię opuścić. – A dokąd to się wybieramy? – Dokądkolwiek, gdzie dama, która mogłaby być twoją matką, poczuje się bezpieczna od podobnych impertynencji. – Oto jest pytanie... – zauważył filozoficznie Mordred. – Gdzie ty możesz poczuć się bezpieczna? Jeśli wziąć pod uwagę, że wszyscy wyjechali do Francji, a jedynym władcą królestwa jestem ja – to kto wie, czy twój plan nie spali na panewce? Naturalnie, możesz jechać do Francji... jeśli znajdziesz sposób. Ginewra zaczynała pojmować. – Nie rozumiem – powiedziała. – W takim razie zastanów się jeszcze raz. – Za pozwoleniem – podniosła się z miejsca – wezwę dworkę. – Ależ proszę. Chociaż pewnie będę ją musiał odesłać. – Agnieszka słucha tylko moich rozkazów. – Wątpię. Ale spróbujmy. – Mordredzie, czy zechcesz zostawić mnie samą? – Nie, Jenny. Mam ochotę tu zostać. Usiądź na chwilę i posłuchaj mnie spokojnie, a obiecam zachowywać się nienagannie – powiem więcej: jak najszlachetniejszy ze szlachetnych rycerzy. Zgoda? – Nie dajesz mi wyboru. – To prawda. – Czego chcesz? Usiadła, splatając dłonie na podołku. Z dawna przywykła do życia w zagrożeniu. – Hola, hola! – zaśmiał się Mordred, nagle w świetnym humorze, zachwycony tą grą w kotka i myszkę. – Po co tak ostro? Do rozmowy przystępować należy w nastroju swobodnym, inaczej staje się wymuszona. – Słucham. – Ależ nie tym tonem! Proszę cię, mów mi Mordy, albo znajdź jakieś inne pieszczotliwe imię – tak będzie naturalniej, skoro ja nazywam cię Jenny. Zobaczysz, jak się zaraz zrobi przyjemnie. Ginewra milczała. – Ginewro, czy zdajesz sobie sprawę z pozycji, w jakiej się znalazłaś? – Zajmuję pozycję Królowej Anglii, tak jak ty zajmujesz pozycję Lorda Protektora. – Póki Artur i Lancelot walczą we Francji. – Naturalnie. – Przypuśćmy jednak – cedził słowa Sir Mordred, głaszcząc mopsa – że dziś rano otrzymałem list z wiadomością, że Artur i Lancelot nie żyją? – Nie wierzę. – Pozabijali się nawzajem w pojedynku. – To kłamstwo – rzekła z cichym uporem. – Rzeczywiście, to kłamstwo. Skąd wiedziałaś? – Jak mogłeś pozwolić sobie na tak okrutny żart? – Wielu uwierzyłoby w niego, Jenny. Spodziewam się, że wielu uwierzy. – Czemuż to? – zapytała, lecz natychmiast pojęła myśl Mordreda. Zamurowało ją. Po raz pierwszy poczuła lęk: bała się o Artura. – Nie chcesz chyba powiedzieć... – Ależ chcę, chcę! – zawołał wesoło. -1 mówię! Jak sądzisz: co by się stało, gdybym dziś ogłosił śmierć naszego biednego Artura? – Nie zrobisz tego, Mordredzie! Przecież oni żyją... Wszystko zawdzięczasz... Król mianował cię swoim namiestnikiem... Twoja przysięga wasalska... Przecież to kłamstwo! Artur zawsze traktował cię sprawiedliwie... Mordred miał zimne oczy. – Nigdy nie prosiłem o sprawiedliwe traktowanie. Sprawiedliwość Artura to chwyt pod publiczkę, a dla niego samego rozrywka. – To twój ojciec! – Trudno zaprzeczyć. Ja się na świat nie prosiłem. Pewnie i mnie zrobił sobie dla rozrywki. – Ach tak... Ginewra nerwowo mięła w palcach robótkę, usiłując zebrać myśli. – Za co tak nienawidzisz mego męża? – spytała wreszcie, z nutą szczerego zdumienia. – Ja go nie nienawidzę. Ja nim gardzę. – Przecież nie wiedział – perswadowała łagodnie – że twoja matka jest jego siostrą. Prawdę poznał za późno. – A o tym, że ja jestem jego synem, też nie wiedział, gdy wyrzucał niemowlęta na morze? – Miał dziewiętnaście lat, Mordredzie. Nastraszyli go proroctwami, zrobił, co mu kazali. – Moja matka była porządną kobietą, zanim spotkała Króla Artura. Jako przykładna żona Lotha Króla na Orkadach, urodziła mu czterech dorodnych synów. A co potem? – Przecież ona była dwa razy starsza od Artura! Kobieta w tym wieku... Mordred przerwał jej uniesieniem ręki. – Mówisz o mojej matce. – Przepraszam cię, Mordredzie, ale doprawdy... – Kochałem moją matkę. – Mordredzie... – Król Artur uwiódł ją jako wierną mężatkę, a porzucił jako wynędzniałą kokotę. Dokonała żywota, cudzołożąc nago z Sir Lamorakiem, słusznie ukatrupiona przez rodzone dziecko. – Mordredzie, wiem, że nie warto przekonywać cię o tym, w co nie wierzysz... o tym, że Artur jest dobry i żałuje przeszłości... Ale on cię naprawdę kocha. Mówił o tym nie dalej jak dzień, dwa przed tym całym nieszczęściem... – Niech się wypcha swoją miłością. – Zawsze był wobec ciebie szczery. – Wiem, wiem, nasz szlachetny, sprawiedliwy Król! Łatwo być szczerym po fakcie. To jest właśnie najśmieszniejsze. Sprawiedliwość! Nią też może się wypchać! Mordred uśmiechnął się z dziką rozkoszą. – Nie wierzę własnym uszom – szepnęła ze zgrozą Ginewra, skubiąc robótkę. Wyczerpała już wszystkie metody. Przemknęło jej przez myśl, że gdyby się przed nim ukorzyła, padła na kolana i błagała o łaskę – może dałby się ułagodzić. Ale w głębi duszy wiedziała, że to na nic. Mordred konsekwentnie realizował swój scenariusz. Nawet to, co mówił, było wystudiowaną rolą, a nie próbą nawiązania dialogu. – Mordredzie – zaapelowała żałośnie – miejże chociaż litość dla nieszczęsnego ludu, skoro nie masz jej ani dla Artura, ani dla mnie. Mordred zepchnął mopsa z kolan, wstał i uśmiechnął się do Ginewry z szatańską satysfakcją, prężąc tors i mierząc ją z góry szklanym wzrokiem. – Arturowi – nigdy. Ale tobie mógłbym, rzecz jasna, okazać litość. – Co masz na myśli? – Prostą symetrię zdarzeń, Jenny, nic więcej. Wpatrywała się w niego bez słów. – Nie rozumiesz? Mój ojciec popełnił kazirodztwo z moją matką. Czy nie byłoby to dopełnieniem schematu, moja droga Jenny, gdybym ja w rewanżu poślubił małżonkę ojca? ROZDZIAŁ XII W namiocie Gawaine’a panował mrok, rozświetlony nieznacznie tylko dołem, od żaru węgla drzewnego, który dopalał się na płaskiej blasze. Sam namiot był ubogi i zgrzebny w porównaniu z wystawnymi pawilonami rycerzy angielskich. Twardą pryczę zaścielało kilka tartanowych pledów w barwach Orknejów, a za ozdobę wnętrza służyły tylko dwa przedmioty: ołowiana butelka wody święconej do celów leczniczych, opatrzona inskrypcją „Optimus egrorum, medicus fit Thomas bonorum”, oraz wiązka zwiędłych wrzosów, przywiązana do masztu namiotu. Były to bóstwa domowe Sir Gawaine’a. Gawaine leżał plackiem na pryczy, twarzą w dół. Płakał cicho, żałośnie. Siedzący obok Artur gładził jego dłoń. Rana musiała osłabić morale Gawaine’a, inaczej nie pozwoliłby sobie na łzy. Stary Król usiłował dodać mu otuchy. – Nie gryź się tak, Gawaine – perswadował. – Przecież dałeś z siebie wszystko. – Po raz drugi darował mi życie; dwa razy w ciągu miesiąca. – Lancelot zawsze słynął z wielkiej siły. I jakoś, widać, nie traci jej z wiekiem. – To czemu mnie nie zabił? Błagałem go o to. Uprzedzałem, że jeśli mnie oszczędzi, ruszę na niego z powrotem, jak tylko się wyliżę. O mój Boże! – jęknął płaczliwie. – Jak mnie strasznie boli głowa! Artur westchnął ze współczuciem. – To dlatego, że otrzymałeś dwa ciosy w to samo miejsce. Pech tak chciał. – Człowiek wolałby się spalić ze wstydu. – Więc nie myśl o tym. Leż spokojnie, bo znów dostaniesz gorączki i jeszcze długo nie będziesz mógł walczyć. A co my wtedy zrobimy? Kto stanie na czele wojska? Przecież nie damy sobie rady bez Gawaine’a. – Jestem słabym człowiekiem, Arturze. Gdy mnie nerwy poniosą, szarżuję jak byk, ale nie mogę zabić Lancelota. – Najwięcej wart jest ten, kto źle mówi o sobie. Ale zmieńmy temat i pogadajmy o czymś przyjemniejszym. Na przykład o Anglii. – Nie ujrzymy już Anglii. – Bzdura! Będziemy tam na wiosnę. A wiosna tuż-tuż. Idę o zakład, że przebiśniegi już zakwitły, a Ginewra na pewno zdąży wyhodować na nasz przyjazd pierwsze krokusy. Ma wyjątkową rękę do kwiatów. – Ginewra zawsze była dla mnie dobra. – Moja Ginusia jest dobra dla wszystkich – oświadczył z dumą stary Król. – Ciekawe, co też porabia w tej chwili? Pewnie kładzie się spać. A może do późna w nocy gawędzi z twoim bratem? Przyjemnie pomyśleć, że akurat w tej chwili mogą mówić o nas – pewnie wychwalają męstwo Gawaine’a albo Ginewra wzdycha, że jej stary tak długo nie wraca... Gawaine wiercił się niespokojnie na pryczy. – Coraz bardziej mnie ciągnie do domu – wymamrotał. – Gdyby Lancelot naprawdę nienawidził klanu Orknejow, tak jak mówi Mordred, to po co by oszczędzał głowę rodu? Może on rzeczywiście zabił Garetha przez pomyłkę? – Ależ jestem pewien, że to był nieszczęśliwy wypadek! Z twoim poparciem, Gawainie, bardzo szybko położymy kres wojnie. Przecież toczymy ją w twojej sprawie – gdy poniechasz walki, reszta rycerzy będzie musiała uznać twoje racje i uczynić to samo. Jeśli zatem wyrażasz zgodę na pojednanie, wiedz, że nikogo nie uradujesz tym bardziej niż mnie. – Szkopuł w tym, że przysięgałem walczyć z nim do śmierci. – I dwa razy uczciwie próbowałeś dotrzymać słowa. – Za każdym razem biorąc tęgie lanie – dokończył z goryczą Gawaine. – To on miał szanse dwukrotnie zakończyć wojnę. Nie! Gdybym uległ teraz, wyglądałoby to na tchórzostwo. – Najodważniejszy jest ten, kto nie obawia się wyglądać na tchórza. Pamiętasz, jak Lancelot chował się miesiącami w Wesołej Twierdzy, a my wyśpiewywaliśmy mu pod oknem obraźliwe piosenki? – Lepiej pamiętam twarz Garetha. – Jego śmierć zasmuciła nas wszystkich. Gawaine myślał: czynił to z wysiłkiem, nie miał bowiem w tej sztuce wielkiej wprawy. A owej nocy w ciemnym namiocie myślało mu się podwójnie trudno, z powodu bólu głowy. Bóle głowy nękały go często od czasu wypraw po Świętego Graala, kiedy to przeżył wstrząs mózgu po ciosie Galahada. Złośliwy los chciał, że Lancelot w obu pojedynkach trafił go mieczem dokładnie w to samo miejsce. – Czemu miałbym mu ulec? Bo mnie pokonał? Przecież to tak, jakbym przed nim uciekał. Co innego, gdybym to ja jego powalił na ziemię w następnym pojedynku – i darował mu życie. Wtedy bylibyśmy kwita. – Na łąkach Anglii wnet rozkwitną jaskry i stokrotki... – zamyślił się Król. – Przyjemnie byłoby ogłosić pokój... – I ruszyć na wiosenne polowanie z jastrzębiami... Rozmarzony Gawaine chciał się podnieść, lecz ostry ból pod czaszką przygwoździł go z powrotem do pryczy. – Boże Ojcze Wszechmogący! Ależ mi dudni we łbie! – Może podać ci chłodny kompres albo kubek mleka? – Szkoda zachodu. I tak nic nie pomoże. – Biedny Gawaine. Mam nadzieję, że nie doszło do jakiegoś złamania? – Złamany został tylko mój duch. Pogadajmy lepiej o czymś innym. – Nie dość na dzisiaj? – zaniepokoił się Król. – Powinieneś się raczej przespać, a ja już pójdę. – Nie! Nie zostawiaj mnie samego! Wariuję w samotności! – Ale doktor mówił... – Do diabła tam z doktorem! Jeszcze chwileczkę. Potrzymaj mnie za rękę. Mów mi o Anglii. – Jutro powinni przywieźć pocztę, a wówczas poczytamy sobie nowiny z kraju. Spodziewam się też listu od panicza Mordreda, a może i Giną skreśli do mnie słówko... – Listy Mordreda to raczej średnia przyjemność. Artur natychmiast stanął w obronie syna. – Biedak, miał takie nieszczęśliwe życie. Ale to złote serce, wierz mi, Gawainie. Gwen zawsze powtarza, że Mordred całe swoje ciepło ofiarował matce. – Uwielbiał naszą matkę. – A nie kochał się w niej przypadkiem? – To by wyjaśniało, dlaczego jest o ciebie taki zazdrosny! Gawaine sam się zdumiał tym nagłym odkryciem. -1 może właśnie dlatego – ciągnął Król – pozwolił Agravaine’owi zabić ją, kiedy miała romans z Lamorakiem... Biedny chłopak, świat rzeczywiście nie był dla niego łaskawy. – To mój jedyny żyjący brat. – Tak, wiem. Wszystko przez ten nieszczęsny wypadek Lancelota. Gawaine, zniecierpliwiony, szarpnął bandaż. – To nie mógł być wypadek! Co innego, gdyby nosili hełmy, ale oni przecież mieli twarze odkryte. Musiał ich rozpoznać. – Omawialiśmy ten temat już sto razy. – Właśnie, szkoda gadać. Stary Król zdobył się na dramatyczną szczerość: – Czy nie stać cię, Gawainie, na to, aby wybaczyć Lancelotowi bez względu na okoliczności zdarzenia? Wiesz, że nie uchylam się od obowiązku, lecz jeśli można łaską stępić ostrze sprawiedliwości... – Stępię je, kiedy to on będzie na mojej łasce; nie wcześniej. – Decyzja należy wyłącznie do ciebie. O, ktoś idzie! – pewnie doktor, zbesztać mnie, że tak się zasiedziałem. Wejdź doktorze, wejdź. Nie był to jednak doktor, lecz Biskup Rochesteru, zaaferowany, z pakietem pism pod pachą i żelazną latarnią w dłoni. – Ach, to ty, Rochester! Wzięliśmy cię za doktora. – Dobry wieczór, Wasza Wysokość. Dobry wieczór i wam, Sir Gawaine. – Dobry wieczór. – Jak tam głowa? – Coraz lepiej, dziękuję Waszej Wielebności. – To pomyślna wiadomość. Ja również – dodał Biskup z filuternym uśmieszkiem – niosę dobre wieści. Poczta przyszła dziś wcześnie! – Listy! – Ten do Waszej Wysokości – podał list Królowi. – Długi. – A do mnie? – Niestety, w tym tygodniu nic. Następnym razem będzie lepiej. Artur podszedł z listem do latarni i złamał pieczęć. – Darujcie, panowie, ale chciałbym zaraz przeczytać. – Ależ naturalnie. Nie czas na ceregiele, gdy przychodzą wieści z Anglii. Jak to los figle płata, Sir Gawainie... – Rochester taktownie zmienił rozmówcę – Nigdy nie przypuszczałem, że przyjdzie mi na starość pielgrzymować po obcych krajach... Paplanina Biskupa przestała docierać do uszu Króla. Artur znieruchomiał. Nie spąsowiał, nie pobladł, nie upuścił listu, nie spojrzał przed siebie ze zgrozą. Czytał w milczeniu. A mimo to Rochester urwał w pół zdania; nawet Gawaine uniósł się na jednym łokciu. Obaj spojrzeli na Króla, który z otwartymi ustami studiował pismo. – Wasza Wysokość... – Nic, nic – zbył ich machnięciem ręki. – Darujcie. To tylko ten list. – Mam nadzieję... – Proszę, dajcie mi skończyć. Niech Wasza Wielebność porozmawia jeszcze chwilę z Sir Gawaine’em. – Złe wieści? – włączył się Gawaine. – Mogę spojrzeć? – Nie teraz. Za chwilę. – Mordred? – Nie. Przecież mówię, że nic. Doktor twierdzi... Rochester, czy możemy zamienić słówko na zewnątrz? Gawaine sadowił się na pryczy z największym trudem. – Mam prawo wiedzieć. – Ależ nic się nie stało. Leż spokojnie. Zaraz wrócimy. – Jeśli mi nie powiecie, pójdę za wami! – Przecież nie ma o czym mówić. Uważaj na głowę. – Co się stało? – Nic. Tylko... – Tylko co? – Tylko to, mój Gawainie – poddał się nagle Król – że Mordred ogłosił się Królem Anglii, na mocy swojej doktryny Nowego Ładu. – Mordred! – Wmówił swoim Młockarzom, że my obaj polegliśmy w walce... – Artur tłumaczył cierpliwie, jak bakałarz lekcję – ...no a potem... – Mordred głosi, że my nie żyjemy? – Tak, ogłosił, że nie żyjemy, a teraz... Arturowi zabrakło słów. – Co teraz? – Teraz chce poślubić Ginewrę. Zapadła martwa cisza, w której Biskup sięgnął machinalnie do krzyża na piersi, a Gawaine kurczowo zacisnął pięść na fałdzie koca. Odezwali się obaj równocześnie: – Lord Protektor... – Nie, nie... – ciągnął z niedowierzaniem Gawaine. – To nieprawda. To jakiś żart. Mój brat nie posunąłby się do czegoś takiego. – Niestety, to prawda – rzekł Król tonem świętej cierpliwości. – List pisała Ginewra. Bóg wie, jakim cudem udało jej się go przemycić. – Ależ w wieku Królowej... – Mordred oświadczył jej się zaraz po proklamacji. Nie miała nikogo do obrony. Przyjęła oświadczyny. – Przyjęła Mordreda! Gawaine z wrażenia spuścił nogi z łóżka. – Pokaż mi ten list, Wuju. Wyjął pismo z wiotkiej dłoni starca, która automatycznie rozluźniła chwyt, i jął czytać, przekrzywiając stronicę pod światło. Artur dalej objaśniał rzecz Biskupowi: – Ginewra przyjęła oświadczyny i poprosiła Mordreda o pozwolenie na wyjazd do Londynu po swój posag. Dojechawszy do Tower z garstką tych, co pozostali jej wierni, zamknęła się w zamku i zatrzasnęła bramy. Londyńska Tower to, Bogu dzięki, silna forteca. Mordred trzyma ją teraz w oblężeniu i ostrzeliwuje z broni palnej. – Z broni palnej? – powtórzył ze zgrozą Biskup Rochesteru. – Z armat – uściślił Artur. To już przekraczało pojęcie starego Biskupa. – Nie do wiary! – rozsierdził się. – Ogłasza śmierć Króla, chce żenić się z Królową, a teraz jeszcze armaty?! – Użycie armat – rzekł Artur – oznacza koniec Okrągłego Stołu. Musimy spieszyć do kraju. – Strzelać z armat do ludzi! – Rochester nie mógł dojść do siebie. – Trzeba natychmiast ruszać z odsieczą, Wasza Wielebność. Gawaine zostanie tutaj... Ale Lord Orknejów już był na nogach. – Gawaine! Co ty wyprawiasz? Kładź się zaraz. – Jadę z tobą. – Kładź się, pókim dobry. Rochester, pomóż mi. – Mój brat złamał wasalską przysięgę. – Gawaine... – A Lancelot... O Boże, moja głowa! Ranny olbrzym chwiał się w wątłym świetle, oburącz przytrzymując bandaż na głowie, a jego cień pląsał w groteskowym tańcu wokół masztu namiotu. ROZDZIAŁ XIII Anguishowi z Irlandii przyśnił się kiedyś wicher, który zmiótł z powierzchni ziemi wszystkie tamtejsze zamki i grody. Wiatr, który teraz szalał wokół zamku Benwick, groził spełnieniem owego proroctwa. Wył na wszystkie tony piekielnych organów, jakby wściekła siła ciągnęła przez korony drzew masy jedwabiu – jakby tabuny piachu waliły się na ziemię z niebotycznych wysokości – jakby ktoś darł na pasy gigantyczne prześcieradła; wicher grzmiał niczym werble dalekiej bitwy – świszczał jak stumilowy wąż mknący w obłędzie przez pełne drzew i domostw poszycie świata – pobrzmiewał westchnieniami starców, jękiem kobiet, wyciem wilków. Gwizdał, mruczał, chrobotał, huczał w kominach. Jego głos był głosem żywej istoty – potwora, syna żywiołów, wyjącego na potępienie. Był to wicher Dantego, porywający straconych kochanków i żurawie. Niezmordowany Szatan dwoił się i troił, pełniąc swe niszczycielskie dzieło. Na zachodzie sztorm burzył spokojną taflę oceanu, odrywając wodę od wody i unosząc ją z sobą w postaci piany. Na lądzie giął do ziemi dumne drzewa. Gruzłowata tarnina o podwójnym pniu skrzypiała żałośnie, trąc jednym pniem o drugi. Spośród smaganych wichrem, łamiących się gałęzi, wyfruwały ptaki, pod wiatr, płasko nad ziemią, prężąc do tyłu szpony jak kotwice. Sokoły wędrowne trwały w pozach stoickich na urwistych brzegach, chociaż ich sute czarne wąsy ociekały deszczem, a piórka na głowach zlepiały się w czuby. Dzikie gęsi, spieszące na nocleg o zmierzchu, z trudem – w tempie najwyżej jarda na minutę – pokonywały wartki pęd powietrza; wicher porywał ich przeraźliwe krzyki, tak że słychać je było dopiero chwilę po przelocie – chociaż gęsi frunęły nisko, parę stóp nad ziemią. Kaczki krzyżówki i świstunki, gnane nawałnicą, przemykały bez śladu, nim się jeszcze na dobre pojawiły. Na zamku przejmujące podmuchy wciskały się przez szczeliny pod drzwiami i targały zaściełające podłogi sitowie. Wiatr buczał szyderczo w sztolniach spiralnych schodów, kłapał drewnianymi okiennicami, zawodził piskliwie w szparach witrażowych okien, wprawiał w nieustanne falowanie wyziębłe arrasy, dobierał się do krzyża zziębniętym mieszkańcom. Kamienne wieże drżały niczym basowe struny instrumentów muzycznych. Zerwane z dachu gonty fruwały w powietrzu i z suchym trzaskiem rozpryskiwały się o bruk dziedzińca. Bors z Bleoberisem siedzieli w kucki nad jasnym paleniskiem, które za sprawą złośliwego wichru świeciło, lecz nie grzało. Nawet ogień wydawał się skostniały, jak namalowany. Wściekły żywioł niepokoił i mącił myśli. – Ale czemu odjechali tak nagle? – spytał z wyrzutem Bors. – Jak żyję, nie widziałem takiego końca oblężenia. Zniknęli z dnia na dzień. Jakby ich wymiotło. – Musieli dostać złe wieści. Na pewno w Anglii coś się stało. – Może i masz rację. – Gdyby postanowili wybaczyć Lancelotowi, przysłaliby posłańców. – To faktycznie dziwne: tak odpłynąć ni stąd, ni zowąd, bez słowa. – Myślisz, że gdzieś mogła wybuchnąć rebelia – w Kornwalii, w Walii albo w Irlandii? – Pradawni stale mącą – pokiwał głową Bleoberis. – Ja nie wierzę w możliwość rebelii. Przypuszczam raczej, że Król się rozchorował i musieli go natychmiast odwieźć do domu. Może ten cios, który mu zadał Lancelot za drugim razem, spowodował pęknięcie czaszki? – Może być. Bors dźgnął palenisko. – Tak odjechać, bez słowa! – Ale dlaczego Lancelot nic nie robi? – A co miałby robić? – Nie wiem. – Król skazał go na banicję. – Wiem. – Więc nic nie może zrobić. – A jednak – upierał się Bleoberis – powinien coś przedsięwziąć. Drzwi na dole wieży rozwarły się z hukiem. Arrasy załopotały, ściółka z sitowia podniosła się na sztorc, podmuch przydusił ogień, a w kłębach dymu zabrzmiał tłumiony wiatrem okrzyk Lancelota. – Bors! Bleoberis! Demaris! – Tutaj! – Gdzie? – Na górze! Odległe drzwi zatrzasnęły się i cisza znów zaległa komnatę. Sitowie pokładło się na ziemi, a na kamiennych schodach, skąd jeszcze przed chwilą ledwie słychać było głos Lancelota, rozległy się wyraźnie jego kroki. Wbiegł prawie, z listem w dłoni. – Borsie. Bleoberisie. Szukałem was. Rycerze wstali. – Otrzymałem list z Anglii. Posłańców zwiało pięć mil na północ. Trzeba jechać, natychmiast! – Do Anglii? – Tak, tak. Oczywiście, że do Anglii. Zleciłem już Lionelowi zająć się transportem. Ty, Borsie, zadbaj o paszę dla koni. Poczekamy tylko, aż sztorm przycichnie. – Po co jedziemy? – spytał Bors. – Powinieneś przekazać nam nowiny... – Nowiny? – zawahał się Lancelot. – Nie ma na to czasu. Powiem wam po drodze. A zresztą, masz, czytaj sam. Wręczył list Borsowi i wybiegł, zanim ten zdążył cokolwiek powiedzieć. – Ładne rzeczy! – Czytaj list! – Nawet nie wiadomo, od kogo. – Czytaj, może się okaże. Lancelot powrócił, ledwie zdążyli odcyfrować datę. – Bleoberisie! – rzekł. – Byłbym zapomniał: ty zajmiesz się końmi. Dajcie no ten list. Będziecie go sylabizować całą noc. – Ale co tam piszą? – Najważniejsza część wiadomości i tak przyszła ustnie. Podobno Mordred zorganizował bunt przeciwko Arturowi, ogłosił się Wodzem Anglii i poprosił Ginewrę o rękę. – Przecież ona jest mężatką! – oburzył się Bleoberis. – Dlatego właśnie Artur przerwał oblężenie. Dowiedziawszy się o tym, Mordred zwołał w Kencie armię, która miała udaremnić powrót Króla. Wcześniej bowiem rozgłosił, że Artur poległ. Jednocześnie jego oddziały oblegają Królową w Tower, z użyciem armat. – Armat! – Mordred czekał na Artura w Dover, chcąc mu uniemożliwić zejście na ląd. Stoczyli zaciętą bitwę morsko-lądową. Wygrał Król, choć z trudem. Wywalczył sobie prawo powrotu do kraju. – Kto napisał ten list? Lancelot niespodziewanie usiadł. – To list od Gawaine’a. Biedny Gawaine. Nie żyje. – Gawaine nie żyje?! – W takim razie, jak mógł napisać... – myślał głośno Bleoberis. – To wstrząsający list. Gawaine był dobrym człowiekiem. Pchaliście mnie do walki z nim, bo nikt z wąs nie poznał się na jego złotym sercu. – Czytaj wreszcie! – zirytował się Bors. – Zdaje się, że rana na głowie, którą ode mnie otrzymał, była dość niebezpieczna. Gawaine nie powinien był podróżować. Czuł się jednak samotny, nieszczęśliwy i zdradzony. Jego ostatni żyjący brat okazał się zdrajcą. Gawaine uparł się towarzyszyć Królowi, a potem walczyć w bitwie o zejście na ląd. Niestety, otrzymał cios maczugą w starą ranę i po kilku godzinach zmarł. – Mimo to nie rozumiem, co cię tak zaniepokoiło. – Posłuchajcie listu. Lancelot podszedł z listem do okna i przez chwilę w milczeniu kontemplował charakter pisma – jakże wzruszająco inny od charakteru osoby autora. Gawaine nie należał do ludzi, których można by posądzić o zamiłowania pisarskie. Już prędzej sprawiał wrażenie analfabety – jak zresztą większość klanu Orknejów. Tymczasem list, miast nowomodnym spiczastym gotykiem, pisany był prześliczną celtycką minuskułą, tak samo schludną, krągłą i drobniutką, jak literki, które mały Gawaine stawiał pod okiem sędziwego świętego męża gdzieś na mglistych rubieżach krainy Szkotów. Od tamtej pory pisywał tak rzadko, że jego szkolna kaligrafia zachowała nietkniętą urodę. Tak pisać mogła albo stara panna, albo chłopiec z dawnych czasów, który stopy zahaczył o nogi stołka i z wielkiej gorliwości bezwiednie wystawił język do pomocy niepewnej dłoni. Gawaine – z pozoru prostak i grubianin – zachował ową dziecinną gorliwość, widoczną w idealnych krzywiznach literek, aż po wiek dojrzały. Z czarnej zbroi wychynęło znienacka bystre chłopię: z gilem u nosa, boso – chciaż stopy posiniały mu z zimna – w palcach, cienkich i czerwonych jak młode marchewki, mnące koniec długiego warkocza wodorostów. „Do Sir Lancelota, najszlachetniejszego z szlachetnych rycerzy, jakich znałem osobiście lub ze słyszenia za dni swoich. Ja, Sir Gawaine, syn Lotha Króla Orknejów, syn siostry rodzonej szlachetnego Króla Artura, ślę Ci pozdrowienie. Jest mym życzeniem, aby świat się dowiedział, że ja, Sir Gawaine, Rycerz Okrągłego Stołu, szukałem śmierci z Twojej ręki – i to nie z Twej przyczyny, ale z własnej woli. Za czym upraszam Cię, Sir Lancelocie, abyś powrócił w granice Królestwa, tam zaś odwiedził grób mój i odmówił nad nim modlitwę za mą duszę. W dniu, w którym piszę niniejsze, otrzymałem śmiertelny cios w tę samą ranę, którą otwarła mi była Twoja ręka, Sir Lancelocie – honor to prawdziwy być pozbawionym życia przez męża tak niezrównanej szlachetności. Pomnij, Sir Lancelocie, na dawną przyjaźń, jaka nas łączyła...” Lancelot urwał i cisnął pismo na stół. – Czytajcie sami – rzekł. – Ja dalej nie mogę. Gawaine nagli mnie do pośpiechu: chce, abym wsparł Króla przeciwko jego bratu – ostatniemu z żyjących krewnych. On tak bardzo kochał rodzinę, mój Borsie, a stracił ich wszystkich. Mimo to, wybacza mi w liście. Całą winę bierze na siebie. Bóg świadkiem, że był dobrym bratem dla swych braci. – Ale co z Królem? – Musimy jak najprędzej dotrzeć do Anglii. Mordred wycofał się do Canterbury, szykować nową bitwę. Może nawet już się ona odbyła. Sztorm opóźnia wszak przekaz wieści. Trzeba się spieszyć. – Pójdę zająć się końmi – powiedział Bleoberis. – Kiedy wypływamy? – Jutro. Dziś wieczór. Zaraz. Gdy tylko wiatr ustanie. Spiesz się. – Rozkaz. – Ty, Borsie, szykuj paszę. – Tak jest. Lancelot już wychodził za Bleoberisem, lecz odwrócił się w drzwiach. – Królowa w oblężeniu – rzekł krótko. – Musimy ją wydostać. – Tak jest. Pozostawiony sam na sam z wichurą, Bors z ciekawości podniósł list. Obrócił pismo ku słabnącemu światłu i przez chwilę w zachwycie kontemplował zygzakowate „g”, skulone „b”, i „t” wygięte niczym lemiesz pługa. Każda drobna linijka przypominała świeżo wyoraną bruzdę, pachnącą młodą ziemią. Tylko ostatnia szła nieco krzywo, w dół. Bors starannie, ze wszystkich stron, obejrzał brunatnej barwy podpis pod listem. Potem z trudem, bezgłośnie poruszając ustami, przesylabizował ostatnie zdanie. Sitowie szeleściło, dym buchał, wicher wył – a Bors czytał ostatnie słowa Sir Gawaine’a: „List niniejszy pisałem ledwie dwie i pół godziny przed śmiercią, własnoręcznie, o czym zaświadczam pieczętując się krwią serdeczną Gawaine z rodu Orknejów” Bors przesylabizował podpis dwukrotnie i postukał się paznokciem w zęby. Gawaine... – Pewnie na północy – zamyślił się głośno – wymawiają jego imię Cuchullain. W tych starożytnych językach wszystko jest możliwe. Odłożył list, podszedł do smaganego wiatrem okna i zanucił melodię pieśni „Brume, brume on hil”, której pierwotne słowa przepadły w oceanie czasu. Może podobne były do tych śpiewanych dzisiaj: Lecz krew gorąca wciąż, a serce w Górach, I wciąż po nocach Hebrydy nam się śnią. ROZDZIAŁ XIV Ten sam wicher smutku targał królewskim namiotem pod Salisbury. Zawierucha nie sięgała jednak do środka, gdzie panowały cisza i spokój. Iście królewski przepych wnętrza podkreślały arrasy – wśród nich i ten z Uriaszem przerzynanym na pół – futra grubo zaścielające kanapę, i migotliwe świece. Był to raczej wystawny pawilon niż namiot. Z tyłu, na wieszaku, połyskiwała smętnie królewska kolczuga. Niesforny sokół, który uwielbiał wrzeszczeć bez powodu, sterczał zakapturzony na przenośnej grzędzie, na jakiej zwykle sadza się papugi, pogrążony w koszmarnych wizjach zbrodni przodków. Chart barwy kości słoniowej leżał w pozie wdzięcznej, z ogonem po charciemu zagiętym w kościsty sierp, i żałosnym, współczującym spojrzeniem wpatrywał się w starego pana. Na stołku przy łożu stała wspaniała, emaliowana szachownica, a na niej piony i figury, wykonane z jaspisu i kryształu, tworzyły układ szach-mat. Wszędzie piętrzyły się papiery: na stole sekretarza, na pulpicie, na zydlach. Były to owe nudne dokumenty rządowe, których Król nie poniechał nawet w dobie wojny – projekty ustaw o milicji i wojsku, rozkazy dzienne, orzeczenia sądowe. Wielki rejestr leżał otwarty na wzmiance o nikczemnym maruderze, niejakim Wilhelmie z Lane, skazanym na powieszenie za łupiestwo. Na marginesie schludna ręka sekretarza dopisała lakoniczne – zgodnie z duchem tragedii – epitafium po łacinie: „suspendatur”. Pulpit przywalały stosy petycji i memoriałów, zaopiniowanych i sygnowanych przez Króla. Te, które Król aprobował, nosiły starannie wykaligrafowaną adnotację: „Le roy le veult”. Te zaś, które odrzucił, opatrzone były dyplomatyczną formułą od lat stosowaną przez monarchów: „Le roy s’advisera”. Pulpit i ławka stanowiły całość – i właśnie przy pulpicie siedział oto Król Artur. Wsparł czoło o blat, roztrącając papiery. Wyglądał jak nieżywy – co nie było zresztą bardzo dalekie od prawdy. Artur był śmiertelnie zmęczony. Wycieńczyły go dwie już stoczone bitwy – pod Dover i pod Barham Down. Jego małżonka siedziała uwięziona w Tower. Najserdeczniejszy druh został banitą. Rodzony syn usiłował go zabić. Gawaine spoczął w ciemnej mogile. Okrągły Stół właściwie przestał istnieć. Kraj pogrążył się w wojnie. Lecz wszystkie te przeciwności dałyby się jakoś pokonać, gdyby opoka ducha Artura pozostała niewzruszona. Przed laty, kiedy duch ten należał do zwinnego urwisa imieniem Wart, kształtowało go leciwe, siwobrode wcielenie dobroci. Merlin wpoił Arturowi przekonanie, że człowiek może stać się doskonały – że w gruncie rzeczy jest bardziej aniołem niż bestią, że dobro warte jest wysiłku, że coś takiego jak grzech pierworodny nie istnieje. Merlin hartował Artura niczym oręż na odsiecz ludzkości, w ogniu wiary w dobroć człowieka. Zaślepiony stary bakałarz wychował ucznia na prototyp Ludwika Pasteura, Marii Skłodowskiej-Curie czy cierpliwego odkrywcy insuliny. Powołaniem Artura było pokonać Przemoc – tę chorobę umysłową rodzaju ludzkiego. Okrągły Stół, Etos Rycerski, misja Świętego Graala, krzewienie Sprawiedliwości – były to kolejne szczeble wiodące ku realizacji powołania, które zaszczepił mu Merlin. Artur przypominał naukowca, który całe życie poświęcił badaniu przyczyn choroby nowotworowej. Pragnął położyć kres Przemocy, by uszczęśliwić ludzkość. Jednak cały jego program działania opierał się na tym jednym fundamentalnym założeniu: że człowiek jest istotą z gruntu przyzwoitą. Teraz, patrząc wstecz na swe życie, dochodził do wniosku, że zawsze walczył z powodzią rozrywającą tamę: ledwie zdołał powstrzymać falę w jednym miejscu, żywioł wdzierał się drugą szczeliną, i tak bez końca. Żywiołem tym była Siła Pięści. Na początku, jeszcze przed ślubem, Artur próbował zwyciężyć siłę siłą, walcząc zaciekle z Konfederacją Celtycką – aż przekonał się, że zło dodane do zła nie czyni dobra. A jednak zdołał skutecznie udaremnić feudalne sny o wojnie. Później, przy Okrągłym Stole, próbował łagodniejszymi metodami okiełznać Tyranię, kierując jej energię ku celom chwalebnym: zwolenników Siły wysyłał na odsiecz skrzywdzonym i uciśnionym, przeciwko samowolnym baronom – tak jak sam stawał niegdyś przeciwko celtyckim królom, krusząc ich potęgę. Rycerze wypełniali zadania z ochotą – aż w końcu cel został osiągnięty, lecz ich własna Siła była po dawnemu nieposkromiona. Wówczas wymyślił Artur nowe dla niej ujście i posłał swych rycerzy na misję Bożą: poszukiwanie Świętego Graala. I to się nie powiodło, gdyż ci, którzy misję spełnili, osiągnęli doskonałość i straceni zostali dla świata – ci zaś, którym się nie powiodło, wrócili z wyprawy nie lepsi niż byli dawniej. Na koniec spróbował Artur stworzyć swego rodzaju mapę Siły, by następnie ująć ją w karby Prawa. Chciał spisać kodeks indywidualnych nadużyć Siły i każdemu występkowi nałożyć wędzidło bezstronnej, wymierzanej przez państwo Sprawiedliwości. Dla tej idei gotów był poświęcić żonę i najlepszego przyjaciela. Lecz właśnie kiedy samowola jednostki zdawała się poskromiona, Przemoc zaskoczyła Artura w nowej zgoła formie: w postaci siły zorganizowanej, bandyckiej wspólnoty, przestępczej armii, której nie imają się prawa dotyczące pojedynczego obywatela. Artur ograniczył bezkarność jednostki, lecz nie przewidział, że przestępczą działalność podejmą grupy. Ograniczył pojedyncze zabójstwa, lecz stanął w obliczu wojny. A wobec wojny Prawo jest bezsilne. Dawne bitwy Artura, z czasu konfliktów z Lothem i despotycznym Rzymem, miały obalić feudalną koncepcję wojny jako męskiej rozrywki – czegoś pośredniego między polowaniem na lisy a grą w kości o życie. W tym celu Artur zainicjował wojnę powszechną. Na starość stwierdzał, że jego wojna powszechna przekształciła się w powszechną nienawiść – całkiem nowe zjawisko społeczne. Artur ukrył twarz w papierach i przymknął oczy, usiłując odegnać pewną straszną myśl. Jeśli bowiem grzech pierworodny jednak istnieje, jeśli człowiek jest z natury zły, a Biblia słusznie twierdzi, iż nie masz na tym świecie rzeczy zdradliwszej i podlejszej nad ludzkie serce – to cel jego życia był od początku chybiony. Honor rycerski i sprawiedliwość to dziecinne mrzonki, jeśli człowiek mający wcielać w życie owe ideały był Młockarzem – z gatunku homo ferox, a nie homo sapiens. Za tą myślą czaiła się druga, jeszcze gorsza, z którą Artur nawet nie śmiał się borykać. Może człowiek nie jest ani dobry, ani zły, może jest jedynie maszyną w bezdusznym wszechświecie, a jego odwaga – niczym więcej niż odruchową reakcją na zagrożenie, jak mimowolny podskok na ukłucie szpilką. Może w ogóle nie ma czegoś takiego jak cnota charakteru – chyba że za cnotę uznamy podskok wywołany ukłuciem – a mechaniczny osioł ludzkości drepcze potulnie, wabiony żelazną marchewką miłości, w bezsensownym kieracie reprodukcji. Może Przemoc jest prawem Natury, niezbędnym do podtrzymania kondycji tych, którzy przetrwali. A więc i jego, Artura. Nie mógł dalej śledzić tej myśli. Czuł ostatnio jakąś dziwną pustkę w głowie, ściślej mówiąc – między oczami, około nasady nosa. Źle sypiał, a gdy zasnął, śniły mu się koszmary. Nazajutrz miała rozegrać się walna bitwa. Tymczasem jednak należało przeczytać i podpisać resztę papierów. Artur nie miał siły. Nie był w stanie unieść głowy znad pulpitu. Dlaczego ludzie walczą między sobą? Stary Król był od dziecka myślicielem pilnym, lecz nigdy lotnym. Jego myśli zaczęły gonić w piętkę – jak zwykle, gdy był przemęczony: posuwały się wydeptanym torem osła w kieracie – mozolnie, lecz w kółko. Czy to źli przywódcy wiodą na rzeź niewinne narody – CTJ też złe narody wybierają sobie wodzów na własną miarę? Zdawałoby się, że to niemożliwe, aby jeden wódz skłonił milion Anglików do działania wbrew ich własnej woli. Gdyby Mordred, dajmy na to, namawiał Anglików do noszenia spódniczek, albo do chodzenia na rękach – wątpliwe, czy przystąpiliby do jego partii, choćby nie wiem jak ich wabił perswazją, podstępem, nawet terrorem. A więc wódz, aby porwać ludzi za sobą, musi zaproponować im coś, z czym się zgadzają. Innymi słowy: przywódca ludu zadaje decydujące pchnięcie walącemu się gmachowi – lecz gmach ten już wcześniej musiał drżeć w posadach. A zatem to nieprawda, że wojna jest kataklizmem, w który podłe jednostki wciągają bogu ducha winne masy. Wojny to zrywy społeczne, o podłożu głębszym i bardziej złożonym. Artur wcale nie miał poczucia, że to on sam, czy nawet Mordred, wciągnęli kraj w obecne nieszczęście. Skoro jednak tak łatwo powieść naród w dowolną stronę – jak, nie przymierzając, wieprzka do rzeźni – to czemu nie udało się doprowadzić go do poszanowania ideałów rycerskich, sprawiedliwości i pokoju? Artur przecież tak bardzo się starał! No tak, ale – tu zaczynał się, niczym w Piekle, drugi krąg myśli – jeśli nie Artur i nie Mordred, to kto był sprawcą obecnego kataklizmu? Co jest motorem wojny jako takiej? Przecież każda następna wojna wydaje się głęboko zakorzeniona w swoich poprzedniczkach. Od Mordreda trop wiódł do Morgause, dalej do Uthera Pendragona, i jeszcze dalej, do przodków Uthera. Kain zabił Abla, zajmując jego ziemie, a synowie Abla nigdy nie ustaną w walce o odzyskanie panowania. Człowiek od zarania, stulecie po stuleciu, złem odpłaca za zło, rzezią za rzeź. Nikt na tym nie korzysta, zawsze cierpią obydwie strony – lecz człowiek jest nieprzejednany. Za obecną wojnę można było obwiniać Mordreda – albo Artura. Ale również miliony Młockarzy, Lancelota, Ginewrę, Gawaine’a – wszystkich bez wyjątku. Kto mieczem wojuje, musi od miecza zginąć. Wyglądało na to, że póki człowiek nie chce zapomnieć o przeszłości, poty los ludzkości zmierzać będzie do smutnego końca. Zbrodnie Uthera i Kaina mogły zostać zmazane jedynie błogosławieństwem zapomnienia. Siostry, matki, babki – wszystko zakorzenione jest w przeszłości. Każdy postępek jednego pokolenia może spowodować nieobliczalne konsekwencje w życiu przyszłych generacji – czasem nawet głupie kichnięcie jest jak wrzucony do sadzawki kamyk, który wzbudza falę, zdolną zalać najdalsze brzegi. A więc w jednym tylko nadzieja – nie działać, w żadnej sprawie nie dobywać miecza, trwać nieruchomo, jak kamyk na brzegu? Ależ to wstrętne! Co jest Dobrem, a co Złem? Czym się różni Działanie od Niedziałania? Gdybym tak mógł urodzić się na nowo – dumał Król – zagrzebałbym się gdzieś w klasztorze, w strachu przed Działaniem, które zawsze grozi nieszczęściem. Błogosławieństwo zapomnienia: tak, to najważniejsze. Skoro nasza przeszłość, i przeszłość naszych ojców, to nie kończący się ciąg Działań nieuchronnie wywołujących krwawe skutki – trzeba wymazać przeszłość i zacząć od nowa. Człowiek musi powiedzieć sobie: tak, to prawda, że od czasów Kaina żyjemy w niesprawiedliwości, ale jedyny sposób wyjścia z tego impasu to raz zaakceptować status quo. Spustoszono wiele ziem, zgładzono wielu ludzi, wiele narodów upokorzono. Lecz zacznijmy od nowa, bez żalu o przeszłość, zamiast żyć jednocześnie do przodu i wstecz. Nie zbudujemy przyszłości, mszcząc się za to, co minęło. Podajmy sobie ręce jak bracia i ogłośmy Pokój Boży. Niestety, kolejne wojny są dowodem na to, że ludzie nie umieją sobie tak powiedzieć. Stale tylko powtarzają, że obecna wojna jest ostatnią, a potem będzie jak w raju. Powstanie nowy świat, jakiego jeszcze nie widziano. Zawsze jednak zwycięża głupota. Ludzie są jak dzieci, wykrzykujące, że zbudują piękny dom – a gdy przychodzi do budowania, okazuje się, że brak im umiejętności. Nie potrafią dobrać właściwych materiałów. Myśli starca krążyły z mozołem, nie przywodząc go do żadnych konkluzji: powtarzały po wielekroć ten sam jałowy bieg – Artur jednak tak do nich przywykł, że nie umiał ich powstrzymać. Wiodły go w następny błędny krąg rozumowania. Może główną przyczyną wojen jest zachłanność; może rację miał średniowieczny komunista John Bali, który głosił: „Ach, zacni moi ludzie, źle się rzeczy mają w Anglii, a i poprawie nie ulegną, póki wszystko wspólne nie będzie, póki nie stanie ni chłopów, ni panów”. Może wojny wybuchają dlatego, że ludzie mówią: moje królestwo, moja żona, mój ukochany, mój majątek. Tak przecież rozumował i sam Artur, i Lancelot, i inni rycerze. Może dopóki ludzie chcą posiadać na własność cokolwiek – choćby honor i duszę – nie będzie kresu wojnom. Wygłodniały wilk zawsze przecież zaatakuje tłustą łanię, biedak zawsze obrabuje bankiera, niewolnik zbuntuje się przeciwko panu, a zubożały kraj napadnie na kraj bogaty. Może wojny zdarzają się tylko pomiędzy tymi, co mają, a tymi, co nie mają. Z tym że nikt nie jest w stanie określić pojęcia „mieć”. Rycerz w srebrnej zbroi bez wahania nazwie się nędzarzem, gdy napotka rycerza w złotej zbroi. A jednak – myślał dalej Artur – przyjmijmy, że to „własność”, jakkolwiek ją zdefinujemy, jest osią problemu. Ja „mam”, a Mordred „nie ma”. Natychmiast jednak sam sobie zaprzeczył: nieuczciwie jest stawiać sprawę tak, jakbyśmy to my dwaj – wszystko jedno, Mordred czy ja – byli sprawcami całej zawieruchy. Nie jesteśmy wszak niczym innym jak galionami na dziobach dwóch potężnych okrętów, pchanych przeciwko sobie jakimś przemożnym, tajemniczym impulsem. Czyżby społeczeństwo z natury swojej podlegało takim impulsom? Mordred stał się bezwolny – działa w tej chwili pod presją ogromnej rzeszy ludzi, którzy, wyznając poglądy Johna Balia, pragną podporządkować sobie bliźnich w myśl zasady, że wszyscy rodzimy się równi, oraz takich, którzy chętnie skorzystają z każdej rewolty, aby potwierdzić własną siłę. Presja wyraźnie idzie od dołu: zwolennicy Balia i ludzie Mordreda to pokrzywdzeni, którzy chcą się odegrać, albo rycerze, którzy nie zasłynęli przy Okrągłym Stole i dlatego znienawidzili go, jak również biedni pragnący bogactwa i zniewoleni, którym marzy się władza. A moi ludzie, dla których jestem dziś nie więcej niż sztandarem lub talizmanem, to sam kwiat rycerstwa – to właśnie ci bogaci, broniący swych majątków, i możni, nieskorzy do wypuszczenia władzy z rąk. Ścierają się zatem siły tych, co „mają” z tymi, co „nie mają” – a nie tylko ich przywódcy. Lecz mniejsza z tym. Przyjmijmy ogólnie, że „własność” prowadzi do wojny. W takim razie rzeczą wskazaną byłaby całkowita rezygnacja z własności. Tak zresztą – co niejednokrotnie cytował Biskup Rochesteru – radził ludziom Bóg: straszył bogacza wizją Ucha Igielnego i piętnował lichwiarzy. Dlatego Kościół, zdaniem Rochestera, nie może wtrącać się zanadto w smutne sprawy tego świata, w którym narody, klasy społeczne i jednostki wrzeszczą „moje, moje!” tam, gdzie Kościół ma polecenie mówić „nasze”. Jeśli tak, to nie wystarczy podział dóbr materialnych: trzeba by uspołecznić wszystko – nawet myśli, uczucia, samo życie. Bóg zapowiedział ludziom, że mają przestać żyć jako niezależne jednostki, a w zamian za to włączyć się we wspólny nurt życia, niczym kropla wpadająca do rzeki. Bóg zaznaczył, że tylko ludzie, którzy wyrzekną się siebie, płochego indywidualizmu, radości i smutku, umrą w pokoju i wstąpią w krąg Wybranych. A kto pragnie zachować swoje życie, straci je. Lecz coś w białej, skołatanej głowie Artura buntowało się przeciwko Bożej wizji. Naturalnie, że można uchronić się przed rakiem piersi, nie mając piersi. Środkami drastycznymi można usunąć wszystko, z życiem włącznie. Rada doskonała, lecz niezgodna z naturą człowieka – czyli żadna rada. Cóż ma ziemia za pożytek z rad nieba? Myśli Artura weszły w kolejny krąg. Może wojna bierze się z lęku i niepewności. Póki powszechnie nie zapanuje prawda, póki ludzie nie mówią sobie tylko prawdy, jednostka będzie zawsze czuła się zagrożona. Człowiek zna własną prawdę, ale co do bliźniego – nie ma już tej pewności. Narastająca niepewność musi w końcu sprawić, że człowiek dostrzeże w bliźnim zagrożenie. Tak przynajmniej genezę wojen tłumaczył Lancelot. Zawsze powtarzał, że najcenniejszym majątkiem człowieka jest Słowo Honoru. Biedny Lance: w końcu złamał własne słowo – ale i tak niewielu dorównało mu rzetelnością. Może przyczyną wojen jest globalny brak wiary w Słowo Honoru. Narody obawiają się siebie, więc walczą. Narody są przecież jak ludzie: miewają kompleksy niższości lub wyższości, kierują się żądzą odwetu lub lękiem. Słuszna jest organiczna wizja narodu. Podejrzliwość i lęk, zaborczość i chciwość, żądza zemsty za krzywdy przodków – wszystko to, zdaniem Artura, leżało u podstaw wojny, lecz i tak nie wyjaśniało jej do końca. Zagadka pozostała. Artur był stary, zmęczony i nieszczęśliwy – mąciło mu się w głowie. On sam miał zawsze tylko dobre intencje – do filozofowania zmusił go ekscentryczny czarownik, zdradzający dziwną słabość do rodzaju ludzkiego. Sprawiedliwość była ostatnią próbą Artura – chciał być wierny idei Sprawiedliwości. Lecz i ta próba zakończyła się fiaskiem. Okazało się, że niekiedy sprawiedliwość bywa zbyt bolesna. Król został pokonany własną bronią. A jednak nie do końca – na dowód tego stary monarcha uniósł głowę. Było w nim coś niezwyciężonego – niezłomna wielkość szczerego serca. Wyprostował się dumnie i sięgnął po żelazny dzwonek. – Paziu – rzekł do chłopca, który wszedł, trąc pięściami zaspane oczy. – Słucham, panie. Król przyjrzał mu się bacznie. Własne nieszczęście nie zamknęło mu oczu i serca na bliźnich, zwłaszcza tych niewinnych i poczciwych. Gdy pocieszał w namiocie załamanego Gawaine’a, sam bardziej od niego potrzebował pomocy. – Moje biedne dziecko. Powinieneś być w łóżku. Przypatrywał się chłopcu z wytężoną, bolesną uwagą. Od dawna nie oglądał istot młodych, niewinnych i prostodusznych. – Zaniesiesz to pismo Biskupowi – rzekł po chwili. – Ale nie budź go, jeśli śpi. – Tak, panie. – Dziękują ci. Gdy chłopię było już u wyjścia, przywołał je z powrotem. – Jeszcze chwilę, paziu! – Tak, panie? – Jak ci na imię? – Tom, panie – odparł grzecznie paź. – A gdzie mieszkasz? – Niedaleko Warwick, panie. – Niedaleko Warwick... Starzec zamyślił się błogo, jakby ujrzał w wyobraźni ziemski raj albo cudną krainę opisywaną przez Mandeville’a. – Tak, osada nazywa się Newbold Revell. Ładnie tam. – A ile masz lat? – W listopadzie skończę trzynaście, panie. – A ja cię trzymam na nogach całą noc! – Nie, panie. Spałem sobie na siodle, całkiem długo. – Tom z Newbold Revell... – pokiwał głową Król. – Kogóż to nie wciągnęliśmy w swoje sprawy... Powiedz no mi, Tom, co myślisz robić jutro? – Bić się, panie! Mam dobry łuk. – A zabiłbyś człowieka z tego łuku? – Tak, panie. Mam nadzieję, że wielu. – A jakby tak ktoś ciebie zabił, Tom? – To bym nie żył, panie. – No tak. – Czy mam już zanieść pismo, panie? – Nie, jeszcze chwila. Muszę z kimś pogadać. Myśli mi się mącą. – Może przynieść wina, panie? – Nie, Tom. Siadaj i słuchaj. O, tu, na tym stołku – zdejmij szachownicę. Czy rozumiesz, Tom, kiedy ktoś coś ci tłumaczy? – Tak, panie. Ja dużo rozumiem. – A jeśli cię poproszę, żebyś się jutro nie bił – czy to zrozumiesz? – Kiedy ja chcę się bić! – Każdy chce się bić, Tom, tylko nikt nie wie, po co. Przypuśćmy, że poprosiłbym cię o poniechanie walki na specjalne życzenie Króla – czy usłuchasz? – Zawsze jestem posłuszny. – W takim razie posiedź tu jeszcze, a ja coś ci opowiem. Jestem już bardzo stary, Tom. Ty jesteś młody. Kiedy się zestarzejesz, będziesz mógł opowiedzieć ludziom to, co dziś w nocy usłyszysz ode mnie. Chcę, żebyś to zrobił. Czy rozumiesz, o co cię proszę, Tom? – Tak, panie. Tak mi się zdaje. – Zaczniesz w te słowa: Dawno, dawno temu był sobie król imieniem Artur. (To ja). Gdy wstąpił na tron Anglii, zauważył, że wszyscy lokalni królowie i baronowie walczą między sobą jak szaleni, a ponieważ było ich stać na kosztowne, bezpieczne zbroje, zdawało się, że nic nigdy nie powstrzyma awanturniczej samowoli. Dopuścili się wielu podłości, gdyż jedynym ich prawem było Prawo Pięści. Król Artur zadał sobie pytanie: co by było, gdyby użyć siły – skoro nie można się jej pozbyć – nie dla niej samej, lecz dla sprawiedliwości? Słuchaj pilnie, młodzieńcze. Król Artur pomyślał, że jeśli uda mu się skłonić baronów do walki w imię prawdy, do pomocy słabym i naprawy krzywd – wówczas siła przestanie być dla świata przekleństwem. Zebrał więc wszystkich znanych sobie uczciwych ludzi, odział ich w zbroje, pasował na rycerzy, wpoił im swą ideę i usadził całą kompanię przy Okrągłym Stole. Było ich w owych czasach świetności stu pięćdziesięciu, a Król Artur miłował swój Stół całym sercem. Był z niego bardziej dumny niż z drogiej małżonki. Przez wiele lat rycerze Okrągłego Stołu zabijali olbrzymów, ratowali damy z opresji, wyzwalali więźniów i ogólnie zaprowadzali porządek na świecie. Wszystko zgodnie z ideą Króla. – Myślę, że to była dobra idea, panie. – 1 tak, i nie – westchnął Artur. – Bóg raczy wiedzieć. – A co się stało z Królem? – spytał chłopiec, ciekaw dalszego ciągu opowieści. – Nie wiedzieć czemu, nagle wszystko się popsuło. Okrągły Stół podzielił się na frakcje, rozpętała się straszna wojna i wszyscy zginęli. Chłopiec był innego zdania. – O, nie! – przerwał Królowi z przekonaniem. – Nie ma mowy. Król wygrał wojnę. Na pewno wygramy. Artur uśmiechnął się smutno i pokręcił głową. Prawda nade wszystko – nie szukał złudzeń. – Wszyscy zginęli... – powtórzył – ...z wyjątkiem pewnego pazia. Wiem, co mówię. – Panie? – Pazia imieniem Tom z Newbold Revell koło Warwick. Stary Król odprawił go z pola walki tuż przed bitwą, pod groźbą dożywotniej niełaski. Pragnął bowiem, by ocalał ktoś, kto by pamiętał jego słynną Ideę Rycerską. Pragnął gorąco, aby Tom, zdrów i cały, powrócił do Newbold Revell w hrabstwie Warwickshire i tam w pokoju dożył swoich dni. I aby wszystkim, którzy zechcą go słuchać, opowiadał o dawnych ideałach, które obaj z Królem uznali za piękne. Czy zrobisz to, Tomaszu, aby ucieszyć swego Króla? Chłopiec zwrócił na niego oczy pełne najczystszej prawdy i rzekł uroczyście: – Dla Króla Artura uczynię wszystko. – Zuch z ciebie, stary. Tylko żebyś mi nie pomylił legendarnych postaci. Pamiętaj, że to ja osobiście przekazuję ci moją ideę. To ja rozkazuję ci w tej chwili dosiąść konia i gnać do Warwickshire, abyś nie mógł jutro stanąć z łukiem na placu boju. Czy dobrze zrozumiałeś? – Tak jest, Królu Arturze. – I obiecujesz zawsze na siebie uważać? Pamiętaj, że jesteś naczyniem, w którym moja idea ma się zachować dla potomnych, na ciężkie czasy. Cała nasza nadzieja w tym, że przeżyjesz. – Będę uważał. – Może to samolubne, tak cię wykorzystywać... – Wielki to honor dla skromnego pazia, mój dobry panie. – Wiesz, Tomaszu, cała moja Idea Rycerska była jak ta świeca: niosłem ją latami, osłaniając ręką od wiatru. Płomień nieraz chwiał się i przygasał. Przekazuję ci tę świecę – czy przyrzekasz jej strzec? – Będzie płonęła. – To dobrze, Tom. Mój latarniku. Ileż to wiosen sobie liczysz? Zapomniałem... – Trzynaście bez mała. – A więc jeszcze z sześćdziesiąt lat życia przed tobą. Dobre pół wieku. – Oddam je ludziom, Królu. Oddam je Anglikom. -1 powiesz swoim ziomkom w Warwickshire: On sam był jak ta najprzedniejsza świeca? – Tak właśnie powiem, panie. – A zatem, Tom – bo czas nagli: weź najlepszego wierzchowca, jakiego znajdziesz i pędź galopem do Warwickshire. – Już pędzę, panie, aby świeca nie zgasła. – Dobry z ciebie chłopak, Tom. Szczęść ci Boże. A po drodze nie zapomnij zostawić pisma Biskupowi Rochesteru. Paź przykląkł, aby ucałować królewską dłoń. Na jego nowiuteńkiej tunice widniał herb rodu Malorych. – Żegnaj, panie mój, Królu Anglii. Artur delikatnie podniósł go z klęczek i ucałował w ramię. – Żegnaj, Sir Tomaszu Warwick. Chłopiec wybiegł z namiotu. Została pustka, półmrok i przepych. Wiatr wył, świece się dopalały. Stary Król siedział przy pulpicie i czekał na Biskupa. Oparł czoło na stercie papierów. Czujna charcica nie spuszczała zeń ślepi, w których igrały blaski świec, rozpalając je widmowo, niczym dwie bursztynowe czary dzikiego blasku. Na dworze zagrzmiały pierwsze salwy kanonady, którą Mordred miał kontynuować przez całą noc, aż do porannej bitwy. Król poczuł, że nie ma już sił opierać się rozpaczy. Ciche łzy, jedna po drugiej, spływały mu po nosie i kapały na pergamin z regularnością tykającego zegara. Kiedy ręka gościa uniosła klapę namiotu, Artur odwrócił głowę, nie chcąc, by dostrzeżono jego słabość – bo nie zdołał jej opanować. Klapa opadła, a w namiocie stanęła dziwna postać w pelerynie do ziemi i spiczastym kapeluszu. – Merlin? Nie, nie było nikogo. To musiał być majak ze starczej drzemki. Merlin... Nagle Król Artur odzyskał jasność myśli. Przypomniał sobie starego czarodzieja, który uczył go życia, korzystając z pomocy zwierząt. Na Ziemi, jak pamiętał, żyje około pół miliona gatunków – człowiek jest tylko jednym z nich. Oczywiście, że człowiek jest zwierzęciem – przecież nie rośliną ani minerałem. Merlin nauczył Artura, że obserwując jeden gatunek stworzeń, można poznać problemy tysięcy innych. Stary Król pamiętał wojownicze mrówki, fanatycznie broniące granic swego terytorium, i gęsi-pacyfistki, które żadnych granic nie uznają; pamiętał nauki borsuka; pamiętał Lyo-Lyok i wyspę na trasie wędrówki dzikich gęsi, gdzie żyły w przykładnej zgodzie maskonury, brzytwodzioby, nurzyki i gawie trójpalczaste, krzewiąc swoją cywilizację bez wojen – dzięki temu właśnie, że nie znały pojęcia granic. Nagle Artur dostrzegł sedno problemu, który tak go dręczył: osobliwością wojny był brak przyczyny – jakiejkolwiek przyczyny. Granice to wszak tylko linie umowne. Nie ma w naturze linii, która oddzielałaby Szkocję od Anglii – a przecież Flodden z Bannockburnem o nią właśnie walczyli. A więc winna jest geografia – geografia polityczna. Nic innego. Narodom wcale nie potrzeba jednej wspólnej cywilizacji i jednego wodza – tak jak nie potrzeba ich maskonurom czy gawiom trójpalczastym. Dopóki zapewniają sobie nawzajem wolność handlu i dostępu do świata – niechaj krzewią własne cywilizacje, jak Eskimosi albo Hotentoci. Przestaną wówczas istnieć państwa – zostaną regiony, z których każdy będzie miał własną kulturę i prawa. Wystarczy zapomnieć o wymyślonych liniach podziału ziemi. Ptaki ignorują je w sposób naturalny. Dla Lyo-Lyok pojęcie granic było absurdem – i byłoby nim również dla Człowieka, gdyby nauczył się fruwać. Stary Król poczuł się odświeżony, wypoczęty, gotów do nowych zadań. „Przyjdzie kiedyś – myślał – przyjdzie na pewno dzień powrotu do Gramarii i do nowego Okrągłego Stołu, przy którym, niczym na okręgu Ziemi bez granic, zasiądą narody do wspólnej uczty. Nadzieja na stworzenie takiej wspólnoty leżała w Kulturze. Gdyby udało się przekonać ludzi do czytania i pisania – a nie tylko do jedzenia, picia i płodzenia dzieci – może zdołaliby się opamiętać”. Lecz dla Artura było już za późno na podjęcie takiej próby. Tym razem jego przeznaczeniem było umrzeć – lub, jak wolą niektórzy, zostać przeniesionym na cudowną wyspę Avalon, aby tam oczekiwać lepszych dni. Z wyroku losu Lancelot został zakonnikiem, a Ginewra mniszką, Mordred zaś poległ od miecza. Dzieje pojedynczych ludzi to mniej niż krople – choćby i tęczowe – w turkusowym bezmiarze olśnionego słońcem oceanu. Huk wrażych armat płoszył blady świt, gdy Jego Wysokość Artur Król Anglii, z podniesioną głową i lekkim sercem ruszył na spotkanie przyszłości. EXPLICIT LIBER REGIS QUONDAM REGISQUE FUTURI Incipit Liber Quintus Księga Merlina ROZDZIAŁ I Nie był to Biskup Rochesteru. Król siedział z odwróconą głową, nieciekaw tożsamości przybysza. Wstydził się łez spływających wolno po obwisłych policzkach i nie chciał, aby widziano go w tym stanie, a dojmujące poczucie klęski nie dawało powstrzymać płaczu. Niezdolny uczynić nic więcej, uparcie odwracał się więc od światła, bez nadziei na ukrycie starczej rozpaczy. Merlin siadł obok i ujął pomarszczoną dłoń Artura, czym wywołał gwałtowny przypływ nowych łez. Poklepywał delikatnie wierzch dłoni i czarodziejskim kciukiem badał sine żyły, czekając, aż powróci w nie życie. – Merlin? – spytał Król. Wcale nie wydawał się zdziwiony. – Śnisz mi się? – pytał dalej. – Wczoraj w nocy przyśnił mi się Gawaine z orszakiem nadobnych dam. Mówił, że pozwolono im przyjść razem z nim, gdyż są to damy, które za życia wybawił z opresji: przybyli ostrzec nas, że nazajutrz wszyscy zginiemy. Potem śniło mi się, że siedzę na tronie przytroczonym do okręgu koła, koło obraca się, a ja wpadam w dół pełen żmij. – Koło zatoczyło pełny obrót: jestem przy tobie. – Czy jesteś złym snem? Jeśli tak, to błagam, nie dręcz mnie. Merlin nie puszczał jego dłoni. Gładził nabrzmiałe żyły, aby zagłębiły się w ciało. Koił spierzchłą skórę, siłą tajemnej koncentracji sącząc w nią życie i sprężystość. Opuszkami palców pobudzał do działania mięśnie i obieg krwi, przywracał giętkość obrzękłym stawom. Milczał. – Jesteś dobrym snem – zgadł Artur. – Obyś trwał jak najdłużej. – Nie jestem żadnym snem. Znasz mnie doskonale. – Och, Merlinie! Ileż złego zdarzyło się, odkąd mnie opuściłeś. Wszystko, co z pomocą twoją stworzyłem, okazało się niesłuszne. Całe twoje nauczanie było ułudą. Daremny trud. Pójdziemy obaj w zapomnienie, jakby nas nigdy nie było. – W zapomnienie? – powtórzył czarodziej i z uśmiechem popatrzył po namiocie, jakby się upewniał, że nie brak w nim futer, połyskującej w blasku świec kolczugi, arrasów i pergaminów. – Był sobie Król – ciągnął po chwili – o którym pisali Neniusz i Geoffrey z Monmouth. Przedstawiano go rozmaicie: nawet jako Archidiakona Oksfordu, albo uciesznego głupka, Geralda Walijczyka. Taki Brut, Layamon i inni bajarze pletli, co im ślina na język przyniosła. Według jednych – Artur był Brytem i malował się cały na niebiesko; według innych – paradował w kolczudze, bo tak chcieli normańscy autorzy rycerskich romansów. Gruboskórni Germanie odziewali go w paradne stroje i kazali walczyć ze swoimi nudnymi Zygfrydami. Byli tacy – przykładem Tomasz z Hutton Coniers – co zamieniali biedaka w święty obrazek, i tacy (zwłaszcza elżbietański romantyk nazwiskiem Hughes), których pasjonowały jego ekstraordynaryjne problemy miłosne. Pewien poeta – ślepiec, który chciał objaśnić ludziom plan Boży, porównywał Artura z Adamem, zastanawiając się, który z nich był ważniejszy. Pojawili się też mistrzowie muzyki, jak Henry Purcell, nie mówiąc już o takich tytanach wyobraźni jak Romantycy – ci ani na chwilę nie przestawali marzyć o naszym Królu. Stroili go w zbroje jak z liści bluszczu i wraz z towarzyszami ustawiali wśród ruin, gdzie oplatały ich cierniste krzewy, a usta muskał melancholijny wiatr. Głos w sprawie Artura zabrał nawet pewien lord – nadworny poeta królowej Wiktorii. A malarz Aubrey Beardsley (kto by się spodziewał?) ilustrował Arturowe dzieje. Potem nastała chwila przerwy – i odezwał się stary naiwniak White, którego zdaniem my dwaj ucieleśniamy ideał rycerstwa. White twierdził, że naszą najważniejszą zaletą była uczciwość, czyli opór przeciwko krwiożerczym instynktom człowieka. Poczciwy staroświecki mędrek! Wyobraź sobie, że zaczyna opowieść w czasach Wilhelma Zdobywcy, a kończy w okresie Wojny Dwóch Róż... Opowiadano już Mor te d’Arthur za pośrednictwem mistycznych fal eteru, a na dziś jeszcze nie odkrytej półkuli Ziemi znaleźli się tacy, co ożywili Artura i Medina w ruchomych obrazach. Król Artur a Sprawa Brytyjska! Masz rację, Arturze, że poszliśmy w zapomnienie, jeśli miarą zapomnienia uczynić okres lat tysiąca, lub dwóch, trzech tysięcy... – Co to za jakiś Łajt? – Taki jeden... – odparł czarodziej z roztargnieniem. – Posłuchaj lepiej kawałka z Kiplinga. Po czym z uczuciem wyrecytował słynny fragment książki Puk z Pukowej Górki: „Widziałem ci ja Sir Huona, jak z drużyną wyruszył z zamczyska Tintagel w kierunku Górnej Brazylii, w samą paszczę południowo-zachodniej wichury... gdy piana obryzgiwała cały kasztel, a Rumaki Wzgórza stawały dęba z przerażenia. W chwilach gdy cichła wichura, wydostawali się na pełne morze, wrzeszcząc jak rybitwy, a potem cofali się na pięć mil w głąb lądu, zanim zdołali znów stawić czoło wiatrowi. Ładne mi motyle skrzydełka! Była to prawdziwa sztuka czarnoksięska... najczarniejsza, na jaką mógł zdobyć się czarnoksiężnik Merlin... Czarne głębiny morskie lśniły zielonawą poświatą i białą pianą, wśród której wiły się śpiewające wodnice... a Rumaki Wzgórza torowały sobie drogę z fali na falę przy oślepiającym blasku błyskawic! Tak to bywało drzewiej... dawniejszymi czasy!”*. * tłum. Józef Birkenmajer – To się nazywa opis przyrody! – podsumował Merlin, zakończywszy recytację. – To się nazywa proza! Nic dziwnego, że Dan na koniec krzyknął: „Wspaniałe!”. A wszystko to o nas i o naszych przyjaciołach. – Daruj, Mistrzu, lecz nie rozumiem, do czego zmierzasz. Czarnoksiężnik wstał i, strapiony, popatrzył na leciwego ucznia. Nerwowo skręcił brodę w kilka mysich ogonków, których końce wetknął sobie do ust, podwinął wąsa, zaplótł dłonie i wywinął je, strzelając knykciami. Był przerażony, widząc, co zrobił Królowi: czuł się jak ratownik, walczący o życie topielca, którego już prawie pochłonęła śmierć. Ale nie wstydził się. Prawdziwy naukowiec musi bezwzględnie dążyć do jedynej ważnej rzeczy na świecie: do Prawdy. – Wart? – zawołał po chwili z cicha, jak na śpiącego. Odpowiedzi nie było. – Królu? – Le roy s ‘advisera – odparł Artur z gorzką ironią. Było gorzej, niż Merlin się spodziewał. Siadł z powrotem, znów ujął wiotką dłoń i postanowił zadziałać perswazją. – Ostatnia próba, dobrze? To jeszcze nie koniec. – Po co w ogóle próbować? – Wszyscy ludzie próbują. – Więc wszyscy ludzie to durnie. – Zgadza się – odparł stary niag. – Ludzie to durnie, na dodatek podli. Właśnie dlatego tak ciekawie jest ich doskonalić. Jego ofiara uchyliła powieki, które jednak, znużone, zaraz opadły. – To, Królu, o czym myślałeś przed moim przyjściem, jest prawdą. Chodzi mi o homo ferox. Ale i sokoły są ferae naturae: to właśnie czyni je tak ciekawymi. Oczy pozostały zamknięte. – Natomiast to, co myślałeś o ludziach jako maszynach – to nieprawda. A jeśli nawet prawda – to bez znaczenia. Jeśli bowiem wszyscy jesteśmy maszynami, to nie ma się czym przejmować. – Rozumiem. O dziwo – rzeczywiście zrozumiał. Oczy mu się otworzyły i pozostały otwarte. – Czy pamiętasz biblijnego anioła, który gotów był oszczędzić skazane na zagładę miasta, pod warunkiem, że znajdzie się w nich jeden sprawiedliwy? Czy znalazł się tylko jeden? Ta przypowieść, Arturze, również dzisiaj odnosi się do homo ferox. Oczy Artura przytomniały z chwili na chwilę. – Zbyt dosłownie brałeś, Królu, moje nauki. Nie wierzyć w grzech pierworodny, nie oznacza wierzyć w pierworodną cnotę. Oznacza to jedynie, że nie trzeba myśleć, iż człowiek jest doszczętnie zły. Człowiek bywa zły, nawet bardzo, ale nigdy doszczętnie. W przeciwnym razie zgodziłbym się z tobą, że nie ma sensu próbować. Artur uśmiechnął się miło, po dawnemu: – To dobry sen. Oby trwał jak najdłużej. Nauczyciel Artura wydobył okulary, przetarł szkła, usadził je na nosie i przyjrzał się uważnie staremu monarsze. W ukrytym za szkłem oku mignął błysk satysfakcji. – Twoja wiedza byłaby niczym, gdybyś jej nie doświadczył. Wiedza sprawdza się tylko w doświadczeniu. Jak się masz? – Dziękuję, względnie dobrze. A ty? – Dziękuję, świetnie. Podali sobie dłonie, jakby dopiero co się zobaczyli. – Zostaniesz dłużej? – Szczerze mówiąc... – odrzekł mag i energicznie wysiąkał nos, chcąc zamaskować ukontentowanie (a może skruchę) – ...Szczerze mówiąc, nie zostanę właściwie ani chwili. Przysłano mnie z zaproszeniem. Poskładał chusteczkę i schował ją na powrót pod czapkę. – Masz tam jakąś mysz? – Król po raz pierwszy od początku rozmowy zdradził przebłysk humoru. Twarz jego drgnęła, skóra policzków napięła się i na ułamek sekundy mignęło piegowate, zadartonose oblicze chłopca oczarowanego popisami Archimedesa. Merlin z urażoną miną zdjął myckę i zajrzał do jej wnętrza. – Tylko jedną – rzekł smutno. – Co prawda zeschła się porządnie, ale zdaje mi się, że to była mysz. A tu, widzę, żaba, którą znalazłem latem. Biedaczka, coś ją przejechało w czasie suszy. Idealna sylwetka. Przyjrzał się żabie z satysfakcją, zanim odłożył ją na miejsce, po czym z tą samą miną spojrzał na rozmówcę, zarzuciwszy nogę na nogę i splótłszy dłonie na kolanie. – Wróćmy do zaproszenia – zaproponował. – Spodziewamy się, że zechcesz złożyć nam wizytę. Jutrzejsza bitwa da sobie radę bez ciebie, nie sądzisz? – We śnie wszystko jest możliwe. Odpowiedź ta wyraźnie zirytowała Merlina, bo aż podniósł głos: – Dałbyś wreszcie spokój z tymi snami! Byłoby ci miło, gdybym to ja ciebie nazwał snem? Trzeba się trochę liczyć z ludźmi. – Przepraszam. – No więc: zaproszenie. Zapraszam cię w odwiedziny do groty, w której mnie uwięziła panna Nimue. Pamiętasz Nimue? Oczekuje cię tam grono przyjaciół. – To piękna propozycja. – Bitwa, o ile wiem, została zaplanowana, a ty i tak nie zasnąłbyś dziś w nocy ani na chwilę. Może wizyta u nas pokrzepi twe serce. – Nic nie zostało zaplanowane – odparł Król. – Lecz sny planują się same. Na te słowa wiekowy czarodziej zerwał się gwałtownie i złapał za głowę, jakby go ktoś postrzelił prosto w czoło. – O święta cierpliwości! – krzyknął, wymachując pod niebiosa różdżką z lignum vitae. – Znowu sny! Opanował się, godnym ruchem zdjął z głowy spiczastą czapkę, spiorunował wzrokiem smutnego brodacza, który wyglądał na jego rówieśnika, i na znak niemej rozpaczy rąbnął się w ciemię czarodziejską różdżką. Po czym siadł, z lekka ogłuszony, gdyż nieco przesadził z impetem. Stary Król obserwował go z rosnącą życzliwością. Ten jakże realistyczny sen pozwolił mu zrozumieć, czemu Merlin zawsze błaznował: była to jego metoda dydaktyczna – uczmy się na wesoło. Artur poczuł, że wzbiera w nim wielka miłość do dziwnego bakałarza – miłość pomieszana z lękiem – za jego niezłomną odwagę, za szaleńczą wiarę w możliwość naprawy świata, pomimo stuleci przeciwnych doświadczeń. Świadomość, że taka wiara i dzielność istnieją, ulżyła strapionemu sercu. Artur uśmiechnął się, zamknął oczy i zasnął na dobre. ROZDZIAŁ II Gdy na nowo otworzył oczy, było wciąż ciemno. Merlin nie zniknął. Z melancholijną miną skrobał charcicę za uchem i coś tam sobie mruczał. Nie raz wyleczył ze smutku małego Warta zdrową reprymendą, lecz teraz wiedział, że stara sztuczka nie poskutkuje, gdyż siedzący przed nim nieszczęsny starzec zbyt wiele w życiu wycierpiał. Postanowił więc odwrócić uwagę Króla od czarnych myśli i w sposób znany wszystkim czarodziejom zabrał się do dzieła, ledwie Artur uchylił powieki. Czarnoksiężnik potrafi niejedno wmówić swej ofierze pod pozorem niewinnej paplaniny. – Zakończmy raz na zawsze temat snów – rzekł bez ogródek. – Pomijając oburzającą zniewagę wobec osobnika, którego nazywa się majakiem sennym, podważając tym samym jego realność, takie pomówienie mąci w głowach osobom postronnym. Czy to ładnie wobec uczonych czytelników? I jakże umniejsza nas samych! Gdy byłem trzeciorzędnym bakałarzem w dwudziestym... a może dziewiętnastym wieku, nie było w klasie chłopca, który by nie napisał wypracowania, zakończonego słowami: „I wtedy się obudził”. Nawet weterani oślej ławki uprawiali przynajmniej tę jedną konwencję literacką: konwencję snu. A ty chcesz mieszać w to nas – Sól Ziemi Brytyjskiej? Co na to powiedzą onirokrytycy? A psychologowie? Moim skromnym zdaniem, jeśli „jesteśmy surowcem, z którego sny się wyrabia”, to surowiec ten nie jest wart flinta kłaków. – Masz słuszność – przyznał potulnie Król. – Czy ja wyglądam jak senny majak? – Owszem. Merlin żachnął się, jakby miał pęknąć ze złości, ale poprzestał na wpakowaniu całej brody do ust. Potem wysiąkał nos, oddalił się w kąt namiotu i tam, odwrócony twarzą do ściany, urażonym tonem wygłosił monolog: – Wciąż szykany! Wciąż kalumnie! I jak ma szanujący się czarodziej udowodnić, że nie jest przywidzeniem, kiedy go o to pomawiają? Duch dowodzi swej realności, dając się uszczypnąć – ale nie, z przeproszeniem Najświętszej Panienki, majak senny! Przecież, do kroćset, i szczypanie potrafi się przyśnić! Ha! Mam! Istnieje jedna metoda: ten, co śni, musi sam uszczypnąć się w udo! – Arturze! – polecił, wirując jak bąk. – Bądź tak dobry i uszczypnij się. – Już. – Czy eksperyment dowiódł, że nie śnisz? – Szczerze wątpię. Majak senny przyjrzał mu się ze smutną rezygnacją. – Obawiałem się tego... – rzekł, po czym wrócił do kąta i jął recytować zawile pasaże z dzieł Burtona, Junga, Hipokratesa i Sir Thomasa Browne’a. Po pięciu minutach uderzył pięścią w otwartą dłoń drugiej ręki i dziarsko wkroczył z powrotem w krąg światła świec, zainspirowany wspomnieniem łoża Kleopatry. – Powiedz no mi – rzekł do Artura – czy śnił ci się kiedy zapach? – Czy śnił mi się zapach? – Nie powtarzaj, tylko odpowiadaj. – Musiałbym chwilę... – Nie marudź, nie marudź. Śniło ci się, że coś widzisz, prawda? I że coś odczuwasz – to śni się każdemu. Może nawet śnił ci się jakiś smak. Pamiętam, raz, kiedy na dwa tygodnie zapomniałem o jedzeniu, przyśnił mi się czekoladowy pudding, którego we śnie bez wątpienia skosztowałem, zanim sprzątnięto mi go sprzed nosa. Lecz ponawiam moje pytanie: czy kiedykolwiek przyśnił ci się zapach? – Nie sądzę... chyba nie tak, żebym coś poczuł... – Musisz być pewien odpowiedzi. Nie gap się na mnie jak sroka w gnat, tylko skup się: czy śniłeś kiedy nosem? – Nigdy. Nie przypominam sobie snu z zapachem. – Na pewno? – Na pewno. – No to powąchaj! – zakrzyknął mag triumfalnie, podstawiając Arturowi pod nos ściągniętą z głowy myckę, pełną myszy, żab i zapomnianych krewetek, które dawno temu miały służyć za przynętę na łososie. – Afe! – I jak tam: śnię ci się, czy nie? – Sądząc z zapachu, raczej nie. – Nareszcie... – Merlinie – rzekł Król. – Dopóki tu jesteś, nie ma dla mnie żadnego znaczenia, czyś jest snem, czy jawą. Usiądź, proszę, i zdobądź się na odrobinę cierpliwości. Podaj powód swojej wizyty. Mów do mnie. Powiedz, że przybyłeś, aby uchronić nas od tej strasznej wojny. Widząc, że zabiegi reanimacyjne odniosły skutek, stary czarodziej rozsiadł się wygodnie: sprawa była na dobrej drodze. – Nic z tego – powiedział. – Człowieka przed niczym nie uda się uchronić, jeśli nie uchroni się sam. Działanie dla dobra ludzi jest misją beznadziejną – w ogóle wszelkie działanie często bywa niebezpieczne – a jedyne, co warto czynić dla rasy człowieczej, to pomnażać jej zasoby idei. Im większy udostępnimy ludziom arsenał idei, tym większą damy im swobodę wyboru. Dzieło to daje ludziom szansę doskonalenia się, którą mogą przyjąć lub odrzucić, i kryje w sobie cień nadziei na postęp ludzkości w ciągu następnych tysiącleci. Oto zadanie filozofa: dostarczać idei. Nie jest jednak zadaniem filozofa narzucanie idei. – Nigdy przedtem mi tego nie mówiłeś. – Jak to nie? – Zawsze mnie namawiałeś do działania. Czy nie po to kazałeś mi stworzyć etos rycerski i Okrągły Stół, żeby ratować ludzkość właśnie przez działanie? – Podsuwałem ci idee – odparł kategorycznie filozof. – Czyste idee. Wszelka myśl we wczesnych swoich stadiach poczyna się jako działanie. Działania, przez które brnąłeś tak mozolnie, były nieporadnymi pierwocinami idei, lecz bez nich niemożliwe byłoby poważne myślenie – to fundamenty. Nauczyłeś człowieka działać z rozmysłem. Teraz pora na samo myślenie. – Jak to, Mistrzu? Więc mój Okrągły Stół nie był porażką? – Oczywiście, że nie. Był eksperymentem. Eksperymenty prowadzą do dalszych eksperymentów – i dlatego właśnie przychodzę zaprosić cię do naszej nory. – Jestem gotów – oświadczył Artur, zaskoczony rozpierającą go radością. – Wysoka Komisja doszła do wniosku, że w twojej edukacji wystąpiły pewne luki – konkretnie mówiąc: dwie – które należy zapełnić, celem skutecznego zamknięcia aktywnego stadium rozwoju Idei. – Wysoka Komisja? To brzmi jak raport z mojej działalności. – Bo sporządziliśmy raport. A Komisję poznasz niebawem w jaskini. Tylko, z przeproszeniem, musimy przed wyruszeniem załatwić pewną sprawę. Merlin urwał i z uważnym powątpiewaniem przyjrzał się własnym stopom. – Mózg ludzki – podjął po chwili – z wiekiem, że tak powiem, kostnieje: jego powierzchnia robi się sparciała, jak stara skóra, i przestaje żywo reagować na bodźce. Nie zauważyłeś czegoś takiego u siebie? – Owszem, odczuwam jakby zesztywnienie umysłu. – A widzisz! – uradował się czarodziej, po czym ciągnął z lubością, jakby rozprawiał o kanapkach z kawiorem. – Mózg dziecka natomiast jest podatny, plastyczny, na wszelkie bodźce reaguje błyskawicznie. Weźmy naukę języka: w młodości to dosłownie dziecinna zabawa, lecz gdy minie wiek średni – istne piekło. – Tak powiadają. – W związku z powyższym, Wysoka Komisja jest zdania, że skoro masz nauczyć się pewnych rzeczy, powinieneś być małym chłopcem. Wysoka Komisja wyposażyła mnie w specyfik umożliwiający taką przemianę. Żeby nie było wątpliwości: będziesz z powrotem Wartem. – Jeśli to oznacza, że miałbym przeżyć całe życie jeszcze raz, to nie, dziękuję bardzo – odparł beznamiętnie stary Król. Spojrzeli na siebie, jakby się obaj przeglądali w lustrze: u jednego i u drugiego zewnętrzne kąciki oczu opadały skośnie w dół pod brzemiennymi starością powiekami. – Tylko na dzisiaj wieczór – wyjaśnił Merlin. – Czy to Eliksir Życia? – Zgadłeś. Pomyśl, ilu ludzi szukało go bezskutecznie. – Gdybym to ja go znalazł, wyrzuciłbym bez wahania. – Mam nadzieję – odparł na to Merlin, popatrując dokoła z roztargnieniem – że nie nabrałeś jakichś głupich przesądów na temat dzieci? Bo co do powtórnych narodzin, dysponujemy świadectwem poważnych autorytetów w osobach krasnoludków. Zauważyłem, że wśród dorosłych zapanował ostatnio brzydki zwyczaj tuszowania własnej demoralizacji stwierdzeniem, że dzieci są dziecinne. Mam nadzieję, że nie uległeś tej modzie? – Wiadomo przecież, że dzieci są inteligentniejsze od swoich rodziców. – To wiadomo tobie i mnie, ale nie ludziom, którzy będą czytali tę książkę. – Nasi przyszli czytelnicy – ciągnął ponuro mag – mają w swoich makówkach raptem trzy idee. Pierwsza: że rodzaj ludzki przewyższa wszystkie inne rodzaje fauny. Druga: że wiek dwudziesty przewyższa wszystkie inne stulecia. Trzecia: że w dwudziestym wieku osobnik dorosły przewyższa swoje młode. Iluzje te noszą wspólną etykietkę: Postęp, a każdy, kto ośmiela się je zakwestionować, naraża się na miano smarkacza, reakcjonisty, lub eskapisty. Oto, pożal się Boże, Wielki Pochód Rozumu. – Jest jeszcze czwarty element – dodał po chwili namysłu. – Bełkot naukowy i jego ukochany termin: antropomorfizm. Nawet dzieci uchodzą za istoty wyższe od zwierząt, w związku z czym nie godzi się wymieniać ich jednym tchem. W odpowiedzi na każdą próbę opisu człowieka jako gatunku zwierzęcia, obrońcy godności ludzkiej odwracają kota ogonem, krzycząc z oburzeniem, że oto usiłuje się zwierzęta przedstawiać jako ludzi, co w ich mniemaniu jest grzechem gorszym od bigamii. Może i naukowiec – szydzą – miałby być zwierzęciem? Baju-baju! Trele- morele! – Napomknąłeś o czytelnikach: co to za jedni? – Ci, którzy przeczytają tę książkę. – Jaką książkę? – Tę, w której występujemy. – Więc my występujemy w książce? – Szkoda czasu, bierzmy się lepiej do roboty – zmienił temat Merlin. Ujął w dłoń czarodziejską różdżkę, zakasał rękawy i zmierzył pacjenta przenikliwym wzrokiem. – Zgoda? – spytał zdawkowo. Lecz stary Król powstrzymał go. – Nie! – rzekł tonem przepraszającym, lecz stanowczym. – Moje obecne ciało i umysł są owocem wielu lat żmudnych trudów. Postąpiłbym niegodnie, wyrzekając się ich. To nie duma, Merlinie, przeszkadza mi stać się na powrót dzieckiem – to starość. Gdybym miał odzyskać młodość jedynie ciałem, jakże niestosownym byłoby zachowanie starczego umysłu. Gdybyś zaś miał odmłodzić i ciało, i umysł – wówczas cały wieloletni trud życia poszedłby na marne. Nie, Mistrzu: to moje ostatnie słowo. Trzeba nam wytrwać w takiej życiowej postaci, do jakiej spodobało się Bogu nas doprowadzić. Czarodziej opuścił różdżkę i zaczął biadolić: – Przecież twój mózg jest teraz jak zwietrzała gąbka! Nie chciałbyś być znów młody, skakać, frygać i nie czuć strzykania w kolanach? Być młodym to być szczęśliwym, pamiętasz? Chcieliśmy sprawić ci przyjemność... – Byłaby to zaiste ogromna przyjemność, i dzięki wam za życzliwe zamiary. Ale mnie się zdaje, że życie nie służy przyjemności, tylko czemuś całkiem innemu. Merlin z namysłem żuł koniec różdżki. – Masz słuszność – orzekł w końcu. – Osobiście od początku byłem przeciwny tej propozycji. Jednak trzeba jakoś ożywić twój intelekt, bo inaczej za nic nie pojmiesz nowej idei. Masaż mózgu – zakładając, że się uda – nie budzi, mam nadzieję, twoich obiekcji? Musiałbym tylko sięgnąć po galwanizator, nadczerwienie i ultrafiolety, francuską kredę, szczyptę tego i owego, kroplę adrenaliny i jeden niuch czosnku. Znasz ten zabieg? – Nie, lecz skoro go polecasz... Merlin wprawnym ruchem wyciągnął dłoń w eter i aparatura jęła się posłusznie materializować – jak zwykle w stanie kompletnego bałaganu. ROZDZIAŁ III Zabieg był nieprzyjemny. Przypominał energiczne czesanie pod włos albo nastawianie skręconej kostki przez brutalnego chirurga, który stale powtarza: „proszę się rozluźnić”. Król trzymał się kurczowo tronu, zaciskał powieki, zgrzytał zębami i pocił się jak ruda mysz. Gdy otworzył oczy po raz drugi owego wieczoru, ujrzał inny świat. – Boże Święty! – wykrzyknął, zrywając się na równe nogi (nie przeniósł przy tym ciężaru ciała na nadgarstki, jak to czynią starcy, wstając z fotela, lecz na dłonie i palce). – Widzisz, jakie ten pies ma przepaściste oczy? Świece odbijają się nie na powierzchni, a w samym ich dnie – jak na dnie filiżanki. Ciekawe, czemu nigdy dotąd tego nie zauważyłem? Ojej, spójrz: widzisz dziurę w cebrzyku Batszeby? Trzeba ją będzie koniecznie zacerować. A cóż to za wpis w księdze: Susp.ll Jakimż to podstępem nakłoniono nas do wieszania poddanych? Nikt nie zasługuje na karę śmierci! Merlinie, dlaczego twoje oczy nie odbijają blasku świec? Czemu dotąd o tym nie pomyślałem? W lisich ślepiach blask odbija się na czerwono, w kocich – na zielono, w końskich – na żółto, w psich – na pomarańczowo... Spójrz na dziób tego sokoła: ma wewnątrz ząb wyszczerbiony jak piła! Gołębiarze i krogulce nie mają czegoś podobnego: to musi być cecha gatunku falco. Cóż to za nadzwyczajna konstrukcja – namiot! Jedną połową prze do góry, a drugą ciągnie w dół. Ex nihilo res fit – coś z niczego. Popatrz na szachownicę: ani chybi szach! Niedoczekanie, musimy cofnąć ostatni ruch... Wyobraźmy sobie zardzewiały rygiel u ogrodowej furtki: od początku założony był krzywo, albo furtka z latami opuściła się na zawiasach i nieszczęsny rygiel od niepamiętnych czasów nie trafiał w klamrę: trzeba go było walić młotkiem, albo, lekko uniósłszy furtkę, wciskać siłą na miejsce. A teraz wyobraźmy sobie, że się go zdjęło, przetarło szmerglem, wymyło w nafcie, przeszlifowało drobnym papierem ściernym, naoliwiło jak należy i powierzyło zręcznemu majstrowi, który przykręcił go z powrotem tak umiejętnie, że dość lekko tknąć palcem, a zasuwka zamyka się i otwiera – zda się, że wystarczyłoby musnąć ją piórkiem albo tylko dmuchnąć. Jakże się czuje taki naoliwiony rygiel? Zapewne tak, jak rekonwalescent po długiej gorączce. Zachwycony rozkosznym doznaniem skutecznego ruchu, marzy tylko o tym, aby go ktoś bez końca zasuwał i odsuwał. Szczęście jest bowiem tylko produktem ubocznym sprawnego działania, tak jak światło – produktem ubocznym przepływu prądu w przewodach. Gdy prąd płynąć nie może – światło nie rozbłyska. Dlatego nie znajduje szczęścia ten, kto szuka samej przyjemności. Człowiek musi dążyć do tego, aby być jak ten rygiel dobrze naoliwiony, jak niezakłócony dopływ prądu, jak rekonwalescent, którego oczy, do niedawna przyćmione bólem i gorączką tak, że otwarcie ich było istną torturą, śmigają oto bystro na wszystkie strony, jak młode rybki w najczystszej krynicy. Oczy działają, prąd działa, rygiel działa. Dlatego świeci światło. Oto czym jest szczęście: sprawnym działaniem. – Dalej, nie krępuj się – rzekł Merlin. – Pociąg nam nie ucieknie. – Pociąg? – zdziwił się Artur. – O, przepraszam! Nieważne. To tylko takie powiedzonko; mój znajomy kwitował nim pochwały postępu ludzkości. Ale, ale – wyglądasz mi znacznie lepiej, czy możemy już ruszać do jaskini? – W każdej chwili. Nie zwlekając, unieśli klapę namiotu i ulotnili się, pozostawiając śpiącą charcicę na straży zakapturzonego sokoła. Szelest ciężkiej materii zaniepokoił ptaka, który jął skrzeczeć przenikliwie, pragnąc zwrócić na siebie czyjąkolwiek uwagę. Wyprawa dała się we znaki obu wędrowcom. Porywisty wiatr, tym bardziej dokuczliwy w szybkim marszu, co chwila zarzucał im brody na plecy, to z lewa, to z prawa, zależnie od tego, w którą stronę się zwrócili, a szarpał tak, jakby nakręcał je na ciasne papiloty. Pognali przez równiny Salisbury, mijając tajemniczy kamienny krąg Stonehenge, gdzie Merlin w przelocie rzucił donośne pozdrowienie niewidzialnym dla Artura starożytnym bogom – Cromowi, Beleusowi i reszcie. Przemknęli ponad Wiltshire, dostojnie przemaszerowali skrajem Dorset, jednym szusem przesadzili Devon. Zostawili za sobą równiny, płaskowyże, lasy, bagna i pagórki. Połyskliwe rzeki śmigały obok niczym szprychy rozkręconego koła. Zatrzymali się dopiero w Kornwalii, przy starożytnym kurhanie, podobnym do wielkiego kretowiska: z boku czernił się otwór wejścia. – Zapraszamy. Artur stał jak wryty. – Ja tu już kiedyś byłem... – Owszem. – Ale kiedy? – Sam sobie przypomnij. Król usilnie grzebał w pamięci, czuł jednak, że odpowiedź czai się gdzieś głęboko w sercu. – Nie wiem – poddał się wreszcie. – Nie pamiętam. – Wejdźmy, to sobie przypomnisz. Wkroczyli w labirynt korytarzy; szli, mijając boczne odnogi, wiodące do sypialni, śmietników, spiżarni i pomieszczeń, do których chodzi się umyć ręce. Król zatrzymał się wreszcie i, kładąc dłoń na ryglu drzwi w samym końcu korytarza, obwieścił: – Wiem, gdzie jestem. Merlin obserwował go bez słowa. – To borsucza nora, którą zwiedziłem, będąc dzieckiem. – Brawo! – Merlinie, ty potworze! To ja cię przez pół życia opłakiwałem, pewien, że tkwisz uwięziony w jakiejś dziurze niczym, nie przymierzając, rozlazła ropucha – a ty przez cały ten czas siedziałeś sobie w Sali Kombinacyjnej, jak u Pana Boga za piecem, rozprawiając z borsukami! – Otwórz drzwi i zajrzyj do środka. Artur usłuchał. Ujrzał znajomą komnatę: na ścianach wizerunki dawno zmarłych bobrów, słynących zaletami ducha i umysłu, robaczki świętojańskie, mahoniowe wachlarze i uchylny pulpit, dzięki któremu karafki krążyć mogły z łap do łap. Te same nadjedzone przez mole togi, te same krzesła obite kurdybanem. A co najważniejsze: ci sami starzy przyjaciele – cała przezacna, przekomiczna kompania. Wszyscy, jak jeden mąż, unieśli się z miejsc na powitanie Króla, mocno skonfundowani – po części tak nagle spełnioną, a długo oczekiwaną niespodzianką, po części zaś tym, że nigdy jeszcze nie oglądali prawdziwego monarchy: bali się, czy to nadal ten sam dawny Artur. Mimo to, postanowili przyjąć go godnie. Ustalili, że najstosowniej będzie wstać na powitanie i skłonić się uprzejmie, z dyskretnym uśmiechem. Odbyli też pospieszną konsultację w sprawie tytułowania gościa: czy mówić do niego „Wasza Wysokość”, czy po prostu „Panie”, i czy całować w rękę. Ciekawi byli bardzo, czy znacznie się zmienił, a także – o, poczciwiny! – czy w ogóle ich pamięta. Stanęli półkolem na wprost paleniska: borsuk, unosząc się dumnie, spuścił z kolan prosto do popielnika istną lawinę papierów; zaskroniec rozwinął się i mlasnął hebanowym językiem, którym zamierzał w razie konieczności polizać królewską dłoń; Archimedes podskakiwał w miejscu z niecierpliwości i ukontentowania, rozpościerając do połowy skrzydła i furkocząc nimi, jak zgłodniały pisklak domagający się karmienia; Balin po raz pierwszy w życiu wyglądał na załamanego, lękał się bowiem, że został zapomniany; Kawałła do tego stopnia zmogła nawałnica uczuć, że oddalił się w kąt i zwymiotował; koza, wiedziona intuicją, od dawna trwała w pozie cesarskiego powitania; jeż stał w pozie lojalnej i wyprostowanej na dalekim skraju, kazano mu się bowiem odsunąć od reszty towarzystwa z powodu pcheł – mimo to nie tracił nadziei, że jego szczery patriotyzm i gorliwość zostaną dostrzeżone. Nawet olbrzymi wypchany szczupak (którego wcześniej tu nie było), wiszący nad kominkiem poniżej Ojca Założyciela, zdawał się spoglądać na Artura błagalnym okiem. – Ludkowie moi! – zawołał wzruszony Król. Na to wszyscy spiekli raka i zaszurali łapami, mrucząc coś tam o za niskich progach na królewskie nogi, i „Pokornie Witamy Waszą Wysokość”, i „Miał być transparent, ale gdzieś się zawieruszył”, i „Czy aby Wasza Miłość nie przemoczył nóg?”, i „Do usług Waszej Miłości”, i „Och, jak to dobrze zobaczyć się znów po tylu latach!” A jeż zasalutował służbiście i huknął gromko: „Wiwat Brytania!”. Już po chwili odmłodzony Artur potrząsał serdecznie prawicami zebranych, całując każdego w oba policzki i klepiąc po grzbiecie, aż łzy stawały w ślepiach. – Nie przypuszczaliśmy... – mruczał bóbr, siąkając nosem. – Baliśmy się, że o nas zapomniałeś... – Jak się powinno mówić: Wasza Wysokość czy Panie? Na to ostatnie Artur chętnie odpowiedział: – Wasza Wysokość mówi się do cesarza; do zwyczajnego króla wystarczy Panie. Od tej chwili stał się dla nich z powrotem Wartem. Koniec ceregieli. Gdy emocje nieco opadły, Merlin zamknął drzwi sali i objął kontrolę nad sytuacją. – Proszę o ciszę! – zarządził. – Oto stoi przed nami wielkie zadanie, a czas nagli. Spocznij, Królu; zasiądź na honorowym miejscu, ty bowiem jesteś naszym wodzem, tym, który dźwiga najcięższe trudy i znosi cierpienia. A ty, jeżu, będziesz nam dzisiaj Ganimedesem: pędź no duchem do piwniczki po maderę, a spiesz się! Rozdaj wszystkim wielkie puchary i zaczynajmy posiedzenie. Pierwszy puchar jeż podał Arturowi, usługując mu, jak przystało, z ugiętym kolanem (nic to, że jeden brudny paluch wsadził do szklanicy). Potem podchodził do kolejnych uczestników kręgu, a tymczasem Wart miał okazję rozejrzeć się po komnacie. Sala Kombinacyjna zmieniła się jednak nieco od czasu jego ostatniej wizyty, a wszystkie zmiany nosiły silne piętno osobowości Merlina. Po pierwsze: na każdym wolnym krześle, na podłodze i na stołach leżały księgi – tysiące rozlicznych ksiąg, pootwieranych na ważnych cytatach i zapomnianych natychmiast po otwarciu, o czym świadczyły pokrywające je warstewki kurzu. Były to dzieła tak znamienitych autorów jak: Thierry, Pinnow, Gibbon, Sigismondi, Duruy, Prescott, Parkman, Jusserand, d’Alton, Tacyt, Smith, Trevelyan, Herodot, Dean Millman, MacAllister, Geoffrey z Monmouth, Wells, Clausewitz, Giraldus Cambrensis (również zaginione tomy dotyczące Anglii i Szkocji). Także Wojna i pokój Tołstoja, Komiczna historia Anglii, tudzież Kronika Saska, i Czterej Mistrzowie. Także Zoologia kręgowców Beera, Rozprawy o ewolucji człowieka Elliotta-Smitha, Zmysły owadów Eltringhama, Pospolite omyłki Browne’a. Jak również Aldrovandus, Matthew Paris, Bestiariusz Fizjologusa, pełne wydanie Frazera, a nawet Zeus A.B. Cooka. Ponadto encyklopedie, tablice anatomiczne ciał ludzkich i innych, leksykony (np. Witherby) dotyczące wszelkich gatunków zwierząt, słowniki, tablice logarytmiczne oraz wielotomowy Narodowy Słownik Biograficzny. Na jednej ze ścian widniała tabela porównawcza, której rubryki, wypełnione kaligrafią Merlina, dowodziły podobieństwa dziejów ras ludzkich na przestrzeni ostatnich dziesięciu tysięcy lat. Asyryjczycy, Sumerowie, Mongołowie, Aztekowie, i tak dalej, różnili się między sobą barwą atramentu, a lata – p.n.e. lub n.e. – wypisano wzdłuż linii pionowej po lewej stronie tabeli. Na innej znów ścianie wisiał wykres jeszcze ciekawszy – obrazujący triumf i upadek ras zwierzęcych na przestrzeni ostatniego miliarda lat. Gdy wyznaczona na diagramie krzywa rozwoju gatunku sięgała poziomej asymptoty, gatunek ów znikał z wykresu – co oznaczało, że wyginął. Do najpóźniej wymarłych należał łoś irlandzki. Sporządzona dla zabawy mapa obrazowała rozmieszczenie gniazd miejscowego ptactwa z ubiegłej wiosny. W kącie sali, z dala od ognia, stał stół z mikroskopem, nastawionym na umieszczony pod szkiełkiem wzorcowy mikropreparat układu nerwowego mrówki. Na tym samym stole leżały czaszki ludzi, małp człekokształtnych, ryb i dzikich gęsi, również spreparowane, aby unaocznić stosunek objętościowy mózgoczaszki do trzewioczaszki u poszczególnych gatunków. W innym kącie urządzono rodzaj laboratorium: w nieopisanym wprost bałaganie tłoczyły się tam retorty, probówki, centryfugi, hodowle bakterii, zlewki oraz flaszki oznaczone etykietkami: Melatonina, Adrenalina, Politura, Curry, Gin. Na ostatniej etykietce widniał ołówkowy dopisek: „Uwaga! Poziom płynu w tej butelce został ZAZNACZONY!”. W gablotach widać było żywe modliszki, szarańcze i inne owady, a dokoła po całej podłodze walały się wspomnienia po chwilowych pasjach Merlina: kije do krykieta, druty do dziergania, plakatówki, rylce linorytnicze, latawce, bumerangi, kleje, skrzynki po cygarach, domowej produkcji instrumenty dęte drewniane, książki kucharskie, warkotka, luneta, puszka mazi do szczepienia drzew oraz kosz na bieliznę, z nadrukiem na spodzie: „Fortnum and Mason’s”. Stary Król wydał głębokie westchnienie ulgi: porzucona rzeczywistość ulotniła się z jego pamięci. – Szanowny borsuku – ozwał się Merlin władczym tonem ważniaka. – Zechciej mi podać protokół ostatniego zebrania. – Nie spisano protokołu. Zabrakło atramentu. – Mniejsza z tym. Niech będą zapiski o Bezprzykładnym Wiktoriańskim Zadufaniu. – Użyto ich na podpałkę. – A niech to kaczki zdepczą! Dawaj Przepowiednie. – Służę najuprzejmiej – rzekł z dumą borsuk i schylił się, aby zgarnąć do kupy lawinę papierzysk, które spadły w popielnik, gdy wstawał na powitanie Artura. – Trzymałem je w pogotowiu – dodał. – Na wszelki wypadek. Niestety, ogień dosięgnął dokumentów: nim borsuk zdmuchnął płomień i podał plik czarodziejowi, wszystkie stronice były do połowy nadpalone. – Tego już za wiele! – zirytował się Merlin. – Coście uczynili z Traktatem o Człowieku i Rozprawą o Przemocy? – Jeszcze przed chwilą miałem je pod łapą... Nieszczęsny borsuk, który pełnił w zgromadzeniu rolę sekretarza, lecz nie najlepiej się z niej wywiązywał, jął gorączkowo grzebać pośród bumerangów, bez skutku wytężając krótkowzroczne oczy. Był bardzo zawstydzony i zdenerwowany. Głos zabrał Archimedes: – Sądzę, Mistrzu, że łatwiej załatwimy sprawę bez dokumentów; omówmy ją raczej. Merlin zgromił go wzrokiem bazyliszka. – Wystarczy rzecz wyłuszczyć – dodał zaskroniec. Merlin i jemu posłał mordercze spojrzenie. – Tak czy owak – poparł przedmówców Balin – musimy w końcu dojść do omówienia. Merlin przestał gromić dyskutantów wzrokiem i zaczął się dąsać. Kawałł zbliżył się chyłkiem do Króla i, zerkając nań błagalnie, wślizgnął się na dostojne kolana – czego mu nie wzbroniono. Koza wpatrywała się w ogień błyszczącymi klejnotami oczu. Borsuk wrócił na miejsce z miną winowajcy. Nieoczekiwanie dla wszystkich, ciszę przerwał jeż, siedzący w swoim kącie, z dala od towarzystwa, w przykładnej pozie wzorowego ucznia, z łapkami złożonymi na podołku. – Powiedzcie mu – rzekł śmiało. Wszyscy spojrzeli nań zdumieni, ale jeż nie dał się zbić z pantałyku. Wiedział, czemu stronią od niego, ale w końcu każdy ma prawo głosu. – Powiedzcie mu – powtórzył. – Bardzo chciałbym się dowiedzieć – powiedział Król. – Na razie nie rozumiem nic a nic; wiem tylko tyle, że sprowadzono mnie tutaj dla zapełnienia luk w dość niecodziennym wykształceniu, które odebrałem w dzieciństwie. Czy mógłbym prosić o bliższe wyjaśnienia? – Rzecz w tym – rzekł Archimedes – że nie wiadomo, od czego zacząć. – W takim razie zacznijmy od komisji: czemu powstała i czym się zajmuje? – Można nas nazwać Komisją Badania Przemocy Rodzaju Ludzkiego. Próbujemy rozwikłać waszą zagadkę. – To Komisja Królewska! – uzupełnił dumnie borsuk. – Uznaliśmy, że mieszany skład zwierząt zagwarantuje nam fachowe doradztwo w różnych dziedzinach... Merlin nie wytrzymał: dąsy dąsami, ale nie umiał milczeć, gdy inni gadają. – Proszę o głos – przerwał borsukowi. – Ja wiem, od czego zacząć, i zaraz to uczynię. Cisza na sali i słuchać! – Mój drogi Warciu – podjął po chwili, w której jeż zdążył zawołać: „Uwaga! Uwaga!”, a zaraz potem: „Cisza! Cisza!”. – Na wstępie muszę cię prosić, abyś sięgnął myślą do początków swej edukacji pod moim kierunkiem. Pamiętasz, jak to było? – Miałem dużo do czynienia ze zwierzętami. – Ano właśnie. A przyszło ci kiedyś do głowy, że nie dzieje się to dla czystej frajdy? – Miałem frajdę co się zowie... – No tak, ale po co, zapytujemy cię uprzejmie, zadawałeś się z tymi wszystkimi zwierzakami? – Lepiej sam mi powiedz. Merlin założył nogę na nogę, zaplótł ręce i marsowo zmarszczył brwi. – Na świecie – rzekł z powagą – żyje dwieście pięćdziesiąt tysięcy gatunków stworzeń, z czego co najmniej dwa tysiące osiemset pięćdziesiąt gatunków stanowią ssaki, do których zalicza się i człowiek. Każdy gatunek uprawia jakąś formę polityki (mój serdeczny druh Arystoteles popełnił jedyny błąd, definiując człowieka jako „zwierzę polityczne”), a jednak człowiek – ta niewiele znacząca mizerota wśród dwustu czterdziestu dziewięciu tysięcy dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu innych istot – z uporem drepcze w kółko swą tragiczną polityczną koleiną, nie bacząc na otaczające go ćwierć miliona innych zgoła przykładów. Co jeszcze dziwniejsze: człowiek pozostał parweniuszem wśród całej reszty, która w większości zdołała, lepiej lub gorzej, rozwiązać swoje problemy polityczne na tysiące lat przed jego stworzeniem. Wśród wysokiej komisji rozległy się pomruki aprobaty, a zaskroniec wtrącił grzecznie: – Właśnie dlatego, Królu, nauczyciel zapoznał cię z naturą: abyś, gdy przyjdzie ci samemu zmagać się z ludzką zagadką, rozejrzał się po świecie. – Polityka wszystkich zwierząt – dodał borsuk – ma na celu powstrzymanie Przemocy. – Nie zauważyłem... – zaczął Artur, lecz Merlin przerwał mu w pół słowa. – Oczywiście, że nie zauważyłeś. Chciałeś powiedzieć, że zwierzęta nie uprawiają polityki. Posłuchaj mojej rady i przemyśl to jeszcze raz. – Czyżby ją uprawiały? – Naturalnie, i to na ogół z doskonałym skutkiem. Jedne – jak liczne mrówki – są komunistami lub faszystami; inne – jak dzikie gęsi – anarchistami. Są także socjaliści – to niektóre pszczoły. A pośród trzech tysięcy rodzin mrówek trafiają się wyznawcy ideologii innych niż faszyzm. Nie wszyscy są zwolennikami niewolnictwa i wojny. Mamy też wśród zwierząt bankierów – to wiewiórka i niedźwiedź, hibernujący na uciułanym tłuszczu. Każde gniazdo, nora i żerowisko stanowią własność prywatną: czy uważasz, że wrony, króliki, płotki i inne stworzenia stadne byłyby zdolne żyć obok siebie, gdyby nie uporały się jakoś z zagadnieniami Demokracji i Siły? Był to widocznie oklepany temat, bo Artur nie zdążył nawet otworzyć ust, a już borsuk pospieszył z zastrzeżeniem: – Jeszcze nigdy nie dałeś nam przykładu na istnienie w naturze kapitalizmu. Idę o zakład, że go tam nie znajdziesz! Merlin skrzywił się żałośnie. – A skoro nie ma przykładu, to znaczy, że kapitalizm jest ustrojem nienaturalnym! – podsumował triumfalnie borsuk. Wypada tu wspomnieć, że borsuk zdradzał proradzieckie ciągotki. Po kilku stuleciach nieustannych dyskusji z Merlinem, on sam i pozostali swobodnie operowali czarodziejskimi zaklęciami w rodzaju „bolszewizm” czy „faszyzm”, niczym urodzeni rewolucjoniści. Merlin natomiast był zatwardziałym konserwatystą (co, zważywszy, że żył pod prąd czasu, czyni go osobnikiem postępowym), lecz, niestety, nie miał zbyt mocnych argumentów. – Pasożytnictwo – zaczął – istnieje w przyrodzie od czasów najdawniejszych, weźmy choćby kukułkę i pchłę. – Nie mówimy o pasożytnictwie. Przedmiotem dyskusji jest kapitalizm, który ma ściśle ustaloną definicję. Czy możesz podać choćby jeden przykład gatunku – wyłączając człowieka – którego przedstawiciele wyzyskują pracę swych pobratymców? Nawet pchły nie wyzyskują pcheł. – Pewien gatunek małp człekokształtnych – odparł Merlin – wymaga w niewoli nieustannego nadzoru. Gdy nie są pilnowane, osobniki dominujące pozbawiają towarzyszy jadła, zmuszając ich wręcz do zwracania tego, co już przełknęli, a tym samym skazując na głodówkę. – Przykład niezbyt przekonujący. Merlin założył ręce i skrzywił się najżałośniej jak umiał. Po dłuższej chwili zebrał się na odwagę, zaczerpnął głęboko tchu i śmiało stawił czoło prawdzie. – Istotnie, przykład jest marny. Nie potrafię wskazać występowania kapitalizmu w przyrodzie. Ledwie wyrzekł te słowa, ręce same mu się rozplotły, a pięść jednej uderzyła triumfalnie w otwartą dłoń drugiej. – Mam! – krzyknął Merlin. – Wiedziałem, że mam słuszność co do kapitalizmu! Patrzyliśmy na problem od złej strony! – Jak zwykle. – Główna specjalizacja każdego gatunku zwierząt wydaje się nienaturalna wszystkim innym gatunkom. Fakt, że przyroda nie dostarcza przykładów kapitalizmu nie oznacza, że kapitalizm jest nienaturalny w odniesieniu do człowieka – że jest wbrew naturze. Równie dobrze moglibyśmy bowiem powiedzieć, że żyrafa zachowuje się wbrew naturze, ogryzając z liści czubki drzew – skoro żadna inna antylopa nie posiada równie długiej szyi. Albo, że wbrew naturze było wyjście z wody pierwszych zwierząt wodno-lądowych, ponieważ w owym czasie nie było na świecie więcej takich stworzeń. Kapitalizm to specjalność człowieka, tak jak szare komórki. Natura nie zna drugiego stworzenia obdarzonego mózgiem podobnym do ludzkiego – a to przecież nie znaczy, że mózg człowieka jest nienaturalny. Przeciwnie: cecha ta wyróżnia nas w przyrodzie. To samo z kapitalizmem: jest on typowo ludzką specjalnością – ludzkim klejnotem w koronie! Kto wie, czy kapitalizm nie jest naturalną konsekwencją działania wysoce rozwiniętego mózgowia? Czemuż by bowiem inaczej jedyny znany nam z natury przykład kapitalizmu – mam na myśli wspomniane wcześniej małpy człekokształtne – dotyczył antropoidów, których mózgi są pokrewne mózgowi ludzkiemu? Tak, tak, zawsze czułem, że słusznie pozostaję drobnym kapitalistą. Wiedziałem, że z jakiegoś powodu Rosjanie z czasów mojej młodości zbłądzili ideologicznie. Fakt, że jakieś zjawisko jest unikalne, nie znaczy, że jest ono złe: przeciwnie – znaczy, że jest dobre. Dobre, naturalnie, dla człowieka, a nie dla innych zwierząt. Oznacza bowiem... – Czy zdajesz sobie sprawę – przerwał mu Archimedes – że publiczność od paru minut nie rozumie z twojej tyrady ani słowa? Stropiony Merlin spojrzał na ucznia, który śledził był jego wywód głównie wzrokiem; potem popatrzył po kolei na resztę słuchaczy. – Najmocniej was przepraszam. Nagle rozległ się głos Króla, dziwnie senny i nieobecny, jakby Artur przemawiał sam do siebie: – A więc byłem głupcem? Bo nie zważałem na zwierzęta? – Głupcem! – powtórzył Merlin jak triumfalne echo, wciąż był bowiem radośnie oszołomiony wiekopomnym odkryciem istoty kapitalizmu. – Nareszcie doczekaliśmy się ziarna prawdy w ustach reprezentanta rodu ludzkiego! Nunc dimittis! W ten sposób dosiadł ulubionego konika: krytyki ludzkiej próżności. – Próżność ludzka nie zna granic! Weźmy wszechświat: myślą go nie ogarnie, ale człowiek bez najmniejszej żenady kurczy go w swym pojęciu do maleństwa, jakim jest Układ Słoneczny. Idźmy dalej: przypatrzmy się satelicie Słońca zwanemu Ziemią i miriadom alg, czy jak im tam, zamieszkujących akweny morskie, tudzież bytującym w naszych własnych ciałach mikrobom, których liczba sięga w nieskończoność. Rzućmy okiem na wspomniane już ćwierć miliona gatunków istot żywych i na szmat czasu, w którym rodziły się i umierały ich pokolenia. A teraz spójrzmy na człowieka – dwunoga, który, z punktu widzenia historii naturalnej, jest jak nowo narodzony ślepy szczeniak. Spójrzmy na to... na to czupiradło! – Merlin tak się zaperzył, że nie nadążał z odpowiednimi epitetami. – I pomyśleć, że to-to ma czelność mienić się homo sapiens] Mało tego: że śmie ogłaszać się panem stworzenia, całkiem jak ten, nie przymierzając, pajac Napoleon, gdy sam sobie nakładał koronę! A jak się to-to wywyższa nad inne zwierzęta, jak się puszy (Panie, miej w opiece moją duszę i ciało!) nawet przed własnymi przodkami! Oto skutki Wielkiego Wiktoriańskiego Zadufania – owej zdumiewającej, niepojętej herezji dziewiętnastego stulecia! Przypatrzcie się powieściom historycznym Waltera Scotta: ich bohaterowie to albo sztywniacy, albo ciepłe kluchy – tylko dlatego, że żyli kilkaset lat temu. A oto wiek dwudziesty: co robi nasz człowiek, ten zakochany w sobie zarozumialec? Trąbi o „postępie ludzkości”, który miał się niby dokonać w minionym tysiącleciu (będącym, jak wiadomo, pasmem nieszczęść), a jednocześnie z entuzjazmem morduje własnych współbraci. Kiedyż wreszcie pojmie, że na to, aby zmienić jedno piórko ptasiego puchu potrzeba miliona lat – gdy jemu się wydaje, że zmienił wszystko na świecie, konstruując silnik spalinowy? Zadziera tak nosa od czasów Darwina, odkąd usłyszał o ewolucji gatunków. I nie obchodzi go, że cykl ewolucji trwa w przyrodzie około miliona lat: on jest pewien, że ewoluował od epoki Średniowiecza! W takim tempie może ewoluować silnik spalinowy – ale nie człowiek! Poczytajcie sobie Jankesa na Dworze Króla Artura – wściec się można! Jak to- to patrzy z góry na własnych antenatów, nie mówiąc już o innych zwierzętach! Ręce opadają! I jeszcze ma czelność tworzyć Pana Boga na obraz i podobieństwo swoje! Wierzcie mi, że tak zwane „rasy prymitywne”, oddające cześć boską zwierzętom, wcale nie były głupsze od nas. A przynajmniej cechowała je pokora. Czemuż to Pan Bóg nie miałby przybrać na tej ziemi postaci dżdżownicy? Dżdżownic jest, bądź co bądź, o wiele więcej niż ludzi, a i ziemia ma z nich pożytek znacznie większy niż z człowieka. No bo czym tu się chwalić? W czym się niby przejawia owa cudowna wyższość Dwudziestego Wieku nad Średniowieczem, Średniowiecza nad epoką kamienia łupanego, a tej z kolei nad światem sprzed narodzin człowieka? Czy człowiek lepiej od innych istot panuje nad własną Przemocą, Agresją i Własnością? I cóż on takiego chwalebnego czyni? Morduje osobniki własnego gatunku! Obliczono, że w okresie między rokiem 1100 a 1900 Anglicy toczyli wojny przez lat czterysta dziewiętnaście, a Francuzi – przez trzysta siedemdziesiąt trzy; słyszeliście o tym? Albo o badaniach Lapouge’a, z których wynika, że co stulecie ginie w Europie dziewiętnaście milionów ludzi? Ich krew zdolna byłaby zasilić fontannę, pompującą siedemset litrów na godzinę, od początku historii rodu ludzkiego! I jeszcze jedno, łaskawy panie: zjawisko Wojny jest w Naturze – pomijając, rzecz jasna, człowieka – taką rzadkością, że praktycznie nie istnieje. Spośród wszystkich wspomnianych dwustu pięćdziesięciu tysięcy gatunków zwierząt, wojny toczy może z dziesięć. Gdyby Natura raczyła kiedyś zwrócić uwagę na to nieznośne małe paskudztwo zwane człowiekiem – oszalałaby ze zgrozy. – Już kończę – zapewnił, spuszczając nieco z tonu. – Dajmy na chwilę pokój moralności i zastanówmy się, czy owo haniebne stworzenie wpływa może znacząco na swój świat w sensie materialnym? Czy dla obiektywnego oka Natury jest lepiej widoczne niż bakteria lub koralowiec, z racji zmian, jakie swą działalnością wprowadza na powierzchni ziemi? ROZDZIAŁ IV Oszołomiony tyradą Król odparł uprzejmie: – Oczywiście, że tak. Oczywiście, że nasza działalność jest ważna dla natury. – Dowody! – zażądał krótko srogi preceptor. – Dość spojrzeć na budowle, które człowiek wzniósł na ziemi, na miasta, na pola uprawne... – Dość spojrzeć na Wielką Rafę Koralową... – wpadł mu w słowo Archimedes, zerkając w sufit z miną niewiniątka. – Budowla ta mierzy dwa tysiące kilometrów długości, a jej konstruktorami są jamochłony. – Przecież to tylko rafa! Merlin swoim zwyczajem cisnął czapką o ziemię. – Kiedyż ty się oduczysz myśleć jak człowiek! Wiesz, co by ci mógł na to odpowiedzieć koralowiec? Że Londyn to przecież tylko miasto! – No tak, ale gdyby ustawić jedno przy drugim wszystkie miasta świata... – Spróbuj – rzekł Archimedes. – A ja wtedy ustawię jedna przy drugiej wszystkie wyspy koralowe świata i atole. Potem je dokładnie zważymy i zobaczymy, co zobaczymy. – Zgoda – rzekł na to Artur. – Gotów jestem przyznać, że jamochłon odgrywa w przyrodzie rolę znaczniejszą niż człowiek. Ale to tylko jeden gatunek stworzenia... – O ile pamiętam – wtrąciła skromnie koza – Komisja nasza dysponuje notatką na temat bobra, z której wynika, że dziełem tego zwierzęcia są całe morza i kontynenty... – Ptaki – dorzucił Balin z wystudiowaną nonszalancją – roznosząc w swych odchodach nasiona drzew, wyhodowały ponoć lasy i puszcze tak wielkie, jak na przykład... – A króliki – przerwał mu jeż – o mały włos nie wyludniły całej Australii! – Otwornice, których wapienne skorupki utworzyły słynne białe klify Dover... – Szarańcza... Merlin uniesieniem ręki zarządził ciszę. – Wystarczy jeden przykład – rzekł z godnością. – Opowiedzcie mu o dżdżownicy. Zebrani jęli na to deklamować chórem: – Słynny przyrodnik Darwin obliczył, że w każdym akrze ziemi uprawnej żyje około dwudziestu pięciu tysięcy dżdżownic, które w samej Anglii przewracają rocznie trzysta dwadzieścia milionów ton gleby. Dżdżownice spotykane są na całym prawie świecie. W ciągu trzydziestu lat zdolne byłyby przekopać powierzchnię całej kuli ziemskiej na głębokość siedmiu cali. „Ziemia bez dżdżownic – jak powiedział nieśmiertelnej pamięci Gilbert White – w krótkim czasie stałaby się zimna, twarda, pozbawiona fermentacji, a co za tym idzie-jałowa”. ROZDZIAŁ V Coś mi się zdaje... – rzekł Król wesoło, gdyż wzniosłe rozważania oderwały go całkowicie od spraw Mordreda i Lancelota, daleko od świata, w którym – jak to mówią w Królu Lirze – ludzkość zżera się sama, niczym potwory z głębin; Artur przeniósł się w świat pokoju, gdzie ludzie rozmyślają, dyskutują i kochają się, w świat wolny od nędzy działania. – Coś mi się zdaje – jeśli prawdą jest to, co mówicie – że moim bliźnim dobrze by zrobiła mała lekcja pokory. Gdyby tak można było nauczyć ich patrzenia na siebie jak na każdy inny gatunek ssaka... Nowość tego doznania działa jak balsam. Powiedzcie mi, proszę, do jakich wniosków doszła Wysoka Komisja w kwestii zwierzęcia zwanego człowiekiem – nie wątpię, że debatowaliście na jego temat? – Zacznijmy od kłopotów z imieniem. – Czyim imieniem? – Ludzkim – wyjaśnił zaskroniec. – Przymiotnik sapiens w imieniu homo sapiens wydał nam się niedorzeczny, lecz nie wiadomo było, czym go zastąpić. – Pamiętasz, jak ci Merlin tłumaczył, dlaczego zięba nosi przydomek coelebsl Dobry przymiotnik winien, jak sama nazwa wskazuje, definiować przymioty danego osobnika. – Pierwsza propozycja brzmiała, oczywiście, ferox, gdyż nie ma wśród zwierząt większego gwałtownika niż człowiek. – Ciekawe, że właśnie ferox: i mnie to słowo przyszło do głowy jakąś godzinę temu. Ale przyznaj się, że nieco przesadzasz, nazywając człowieka większym gwałtownikiem niż, dajmy na to, tygrysa. – Uważasz, że przesadzam? – Z moich obserwacji wynika, że ludzie są na ogół przyzwoici... Merlin zdjął okulary, westchnął ciężko, przetarł szkła, umieścił je z powrotem na nosie i przyjrzał się uczniowi z wielkim zaciekawieniem – jakby sprawdzał, czy mu nie rosną ośle uszy. – Spróbuj sobie przypomnieć ostatni spacer – polecił tonem łagodnej perswazji. – Spacer? – W rzeczy samej. Najlepiej po angielskich łąkach. Idzie sobie beztrosko homo sapiens, delektuje się chłodem wieczoru. Wyobraź to sobie. W krzakach poświstuje szpak. Czy milknie na widok człowieka i odfruwa z przekleństwem na dziobie? Skądże znowu! Wyśpiewuje jeszcze głośniej; mało tego – podlatuje i siada wędrowcowi na ramieniu. A tam dalej zajączek skubie rżysko. Czy zmyka w popłochu do nory? A gdzie tam! Pędzi w podskokach do naszego człowieka. Za nim mysz polna, zaskroniec, lis, jeż i borsuk. Nie chowają się, lecz radośnie witają człowieka... – Biada! – wykrzyknął nagle ze świętym oburzeniem. – Nie ma w Anglii stworzenia, które, widząc cień człowieka, nie pierzchałoby jak dobra dusza z czyśćca. Czy to ssak, czy ptak, czy ryba – wszystko przed nim zmyka. A gdy nasz spacerowicz zapędzi się nad rzekę, nawet ryby czmychają w głębinę... Zaprawdę, wiele zła trzeba wyrządzić, aby stać się postrachem istot wszystkich trzech żywiołów! – A nie myśl sobie – dodał pospiesznie, dotykając oburącz Arturowego kolana – że te stworzenia uciekają również przed sobą nawzajem. Może gdyby na ścieżce pokazał się lis, zając dałby nura w zarośla – ale ptak na drzewie i cała reszta przyjęłyby nadejście lisa ze spokojem. Gdyby górą przemknął jastrząb, kos skuliłby się w gnieździe, ale na lisie nie zrobiłoby to najmniejszego wrażenia. Jedynie człowiek, wierny członek Towarzystwa Pastwienia się nad Zwierzętami, sieje postrach wśród wszystkiego, co żywe. – Chwileczkę – przerwał mu Artur. – Nie te stworzenia mamy zwykle na myśli, mówiąc „dzikie zwierzęta”; a taki tygrys? Merlin uciszył go uniesieniem ręki. – Proszę bardzo: przenieśmy nasz spacer w indyjską dżunglę. Nie znajdziesz tam tygrysa, kobry ani słonia, które by nie zmykały przed człowiekiem. W najgorszym razie – choć niezmiernie rzadko – zaatakuje go tygrys oszalały z bólu zębów albo kobra, zmuszona do samoobrony. Lecz gdy na ścieżce w dżungli spotka się zdrowy człowiek ze zdrowym tygrysem – zawsze ten drugi ustępuje z drogi. Nie umykają przed człowiekiem tylko te stworzenia, które go nigdy nie widziały: foki, pingwiny, ptaki dodo i wieloryby mórz arktycznych – ufność wobec człowieka przywiodła te gatunki na skraj zagłady. Nawet komar i pchła, które pasożytują na człowieku, lękają się panicznie swego gospodarza i starają się trzymać poza zasięgiem jego ciężkiej ręki. – Homo ferox – ciągnął Merlin – to rzadki dziw natury: zwierzę, które zabija dla przyjemności! Nie ma na tej sali stworzenia, które by się nie wzdragało przed zabijaniem – chyba że z głodu. Człowiek natomiast z demonstracyjnym niesmakiem spogląda na dzierzbę, która trzyma w dziupli ślimaki i inne mięsne zapasy, ponabijane na kolce – ale nie wzrusza go bynajmniej, że wokół jego własnej zasobnej spiżarni biega na uwięzi dorodny byczek i stado owieczek o inteligentnych, wrażliwych pyszczkach, a cała ta gromada hodowana jest tylko po to, aby u progu dojrzałości pójść pod nóż i zaspokoić apetyt swego mięsożernego gospodarza, który nie ma nawet zębów typowych dla mięsożercy! Powinieneś koniecznie przeczytać list Lamba do Southeya: wspomina się tam o pieczeniu żywych kretów, uciesznych zabawach z chrabąszczami, uwiązywaniu kotom pęcherzy do ogonów, kurczeniu mięsa żywych flader przez ich nacinanie, a także o wędkarzach – owych „poczciwych sprawcach nieznośnych boleści”. Oto cały homo ferox – Pomysłodawca Pastwienia się nad Zwierzętami, gotów poświęcić bajońskie sumy na hodowlę bażantów dla samej przyjemności ich zabijania, tresować jedne gatunki stworzeń do mordowania innych, podpalać żywe szczury – co na własne oczy widziałem w Irlandii – aby ich przeraźliwe piski odstraszyły inne okoliczne gryzonie, rozmyślnie rujnować wątroby udomowionych gęsi na swoje ulubione pasztety, odpiłowywać bydłu rogi celem usprawnienia jego transportu do rzeźni, wykluwać oczy szczygłom, by zmusić je do śpiewu, gotować żywcem homary i krewetki, słuchając ich żałosnych popiskiwań, wypowiadać wojny własnemu gatunkowi, wyrzynając w każdym stuleciu dziewiętnaście milionów osobników, dokonywać publicznych egzekucji na bliźnich uznanych za winnych przestępstwa, własne potomstwo torturować za pomocą kija lub zamykać w obozach koncentracyjnych zwanych szkołami, gdzie zadawanie tortur można zlecić pośrednikom... Tak, tak, słusznie wątpisz, czy godzi się nadać człowiekowi miano ferox, gdyż w świecie szanujących się zwierząt przydomek ów, właściwy stworzeniom bytującym dziko w przyrodzie, żadną miarą nie pasowałby do tak wynaturzonej istoty. – O mój Boże! – jęknął Król. – Nie zostawiłeś na nas suchej nitki. Stary czarodziej jeszcze nie miał dość. – Nasze wątpliwości co do przymiotnika ferox zrodziły się, gdy Archimedes jako bardziej odpowiedni przydomek zaproponował stultus. – Stultus? Głupi? Dlaczego, przecież jesteśmy rasą inteligentną? – Podczas jednej z koszmarnych wojen toczonych za moich młodych lat – odparł mu na to Merlin – trzeba było wprowadzić w Anglii system racjonowania żywności. W związku z tym wydawano obywatelom specjalne kartki, które przed zakupami należało wypełnić odręcznie, w jednej rubryce wypisując numer, w drugiej – swoje nazwisko, a w trzeciej – nazwisko właściciela sklepu. Jedna liczba i dwa nazwiska – zaiste ambitne zadanie intelektualne: kto go nie wykonał, nie otrzymywał jedzenia, a tym samym narażał się na śmierć głodową. I co się okazało? Jak dowiodły późniejsze badania, dwie trzecie społeczeństwa nie umiało prawidłowo wypełnić kartek. Przypominam: mówimy o istotach obdarzonych – jak nas poucza Kościół Katolicki – duszą nieśmiertelną! – Czy te dane są pewne? – spytał borsuk z niedowierzaniem. Merlin spiekł raka; widać ruszyło go sumienie. – Cóż, nie zanotowałem ich wówczas – przyznał szczerze – ale odzwierciedlają prawdę w istocie, nawet jeśli nie całkiem w szczegółach. Z tej samej wojny przypominam sobie pewną niewiastę: stała wytrwale w kolejce po karmę dla ptaków, których – jak wynikło z przygodnej rozmowy – wcale nie miała: widać przywykła stawać w każdym ogonku. -1 czegóż to dowodzi, że ludzie nie potrafili wypełnić trzech rubryk? – obruszył się Artur. – Gdyby na miejscu ludzi znalazły się inne zwierzęta, nie napisałyby w ogóle nic! Stary filozof odparł bez wahania: – Dam ci na to najkrótszą odpowiedź: pokaż mi człowieka, zdolnego wyborować nosem otwór w żołędziu. – Chyba nie rozumiem. – To proste: owad zwany balaninus elephas potrafi w opisany sposób wywiercić otwór w żołędziu, chociaż nie umie pisać. Człowiek umie pisać, ale nie potrafi przewiercić żołędzia. Zasadnicza różnica polega jednak na tym, że balaninus boruje swoje dziurki z nieomylną zręcznością, człowiek zaś, jak przed chwilą wykazałem, wielkiej zręczności w swych umiejętnościach nie posiada. I dlatego twierdzę, że jest on w świecie zwierzęcym gatunkiem najbardziej stultus. Trudno się zresztą temu dziwić: człowiek gości na ziemi od tak niedawna, że nie zdążył jeszcze zbyt wiele się nauczyć. Król zaczął tracić dobry humor. – Czy żadne inne przydomki dla człowieka nie przyszły wam do głowy? – Owszem, był trzeci projekt, wysunął go borsuk. Uradowany borsuk zaszurał łapami i kątem oka zerknął zza okularów na resztę towarzystwa, po czym jął się z uwagą przyglądać własnym pazurom, znacznej zaiste długości. – Impoliticus – rzekł dobitnie Merlin. – Homo impoliticus. Pamiętasz zapewne, że Arystoteles zdefiniował człowieka jako zwierzę polityczne. Borsuk zaproponował rewizję tej definicji. Po przeanalizowaniu polityki człowieka, doszliśmy do wniosku, że trudno go nazwać inaczej niż niepolitycznym, impoliticus. – Mów dalej; zniosę wszystko. – Homoferox zna dwa rodzaje polityki: politykę siły i politykę perswazji. Ludzie- mrówki z twojej przyszłości wierzą w siłę pięści: ich zdaniem, najlepszą metodą przekonania oponenta o tym, że dwa razy dwa równa się cztery, jest palnąć go w łeb. Z kolei demokraci – zwolennicy siły perswazji – uważają, że każdy człowiek ma prawo do własnej opinii, gdyż ludzie rodzą się równi. A zauważyłeś może, kto najgłośniej krzyczy: „Nie jestem gorszy od ciebie!”? Tylko ci, którzy czują się gorsi. – Skoro nie pochwalasz ani przemocy, ani perswazji, to już nie wiem, czego się trzymać – rzekł smętnie Artur. – Ani przemoc, ani perswazja, ani własne zdanie – odparł poważnie Merlin – nie są jeszcze myśleniem. Działanie perswazją to tylko popis giętkości umysłu – szermierka intelektualna, w której chodzi o zwycięstwo na punkty, a nie o prawdę. Opinie zaś to często ślepe uliczki ludzi leniwych i głupich, którym nie chce się myśleć. Obiektywne wnioski wnikliwego polityka uzna nawet homo stultus. Ale tak zwane własne zdanie jest niczym wobec prawdy. Mimo to, dzisiejszy homo politicus woli walczyć na opinie lub na pięści, zamiast tropić prawdę we własnej głowie. Trzeba jeszcze co najmniej miliona lat, zanim człowiek zasłuży na miano zwierzęcia politycznego. – Więc czym teraz jesteśmy? – Według ustaleń naszej komisji, rasa ludzka jest dziś politycznie zróżnicowana w następujących proporcjach: jeden mędrzec, dziewięciu łotrów i dziewięćdziesięciu głupców na stu. To jest wersja optymistyczna. Wspomnianych dziewięciu łotrów zbiera się pod sztandarem najpodlejszego i ogłasza „politykami”; mędrzec stoi z boku, gdyż zna przytłaczającą przewagę liczebną pozostałych, i poświęca się poezji, matematyce lub filozofii; a dziewięćdziesięciu głupców drepcze bezmyślnie pod sztandarami dziewięciu łotrów i wedle ich zachcianek, po labiryntach intrygi, zemsty i wojny. Przyjemnie jest sprawować komendę choćby nad stadem baranów – jak zauważył Sancho Pansa: dlatego nigdy nie brakuje polityków z szumnymi sztandarami. Baranom zresztą wszystko jedno, co jest wypisane na owych sztandarach. Jeżeli „demokracja” – to dziewięciu łotrów zasiądzie w parlamencie; jeżeli „faszyzm” – mianują się wodzami partii; jeśli „komunizm” – będą komisarzami. Zmieni się tylko nazwa, nic poza tym. Głupcy pozostaną głupcami, łotry – łotrami, a wyzysk człowieka przez człowieka trwać będzie wiecznie. Co do mędrca – i jego los będzie ten sam bez względu na ideologię. Demokracja wyznaczy mu miejsce w wysokiej wieży, gdzie umrze śmiercią głodową; faszyzm zamknie go w obozie koncentracyjnym; komunizm zlikwiduje go bez wyroku. Oto, jak rzekłem, optymistyczny, aczkolwiek nie w pełni naukowy wykład o obyczajach homo impoliticusa. Król był załamany. – Strasznie mi przykro. Powinienem chyba pójść się utopić. Jestem agresywnym, głupim, niepolitycznym nicponiem i pyszałkiem. Moje dalsze życie właściwie nie ma sensu. Słysząc to, zwierzęta bardzo się stropiły. Jak jeden mąż wstały z miejsc i otoczyły Artura kołem, wachlując go i częstując napojami. – Ależ nie! – zapewniały przy tym. – Nie chcieliśmy cię przecież urazić; chcemy tylko pomóc. No, no, nie bierz sobie wszystkiego tak bardzo do serca. Na pewno mnóstwo ludzi jest sapiens i ani trochę ferox. Przedstawiliśmy ci tylko w skrócie sytuację ogólną, abyś w oparciu o nią mógł z czasem rozwiązać swoją zagadkę. No, rozchmurz się! Łyknij madery i przestań myśleć o głupstwach. W gruncie rzeczy uważamy, że człowiek jest fantastyczny, najlepszy z wszystkich zwierząt, jak słowo honoru! W końcu wszystkie żale skrupiły się na Merlinie. – Widzisz, coś narobił! – wołano. – Po co było tyle mędrkować? Biedny Król teraz nie wie, gdzie oczy podziać – a dlaczego? Bo ty, oczywiście, musisz się popisywać i tokować jak cietrzew! Gdy pretensje umilkły, Merlin rzekł ze stoickim spokojem: – Nawet grecki przydomek anthropos – „ten, który patrzy w górę” – jest niewłaściwy: człowiek dorosły rzadko spogląda ponad własny poziom. ROZDZIAŁ VI Nowy Artur – naoliwiony rygiel – szybko odzyskał dobry humor, lecz cóż z tego, skoro zaraz strzelił gafę, poruszając na nowo bolesny temat. – A jednak są w człowieku rzeczy zasługujące na szacunek: życzliwość, miłość, heroizm, cierpliwość... Merlin, nie zrażony połajanką, z radością podjął rękawicę. – Sądzisz zatem – spytał podchwytliwie – że inne zwierzęta nie odznaczają się heroizmem, cierpliwością, a nade wszystko: umiejętnością życzliwej współpracy? A życie miłosne kruków? A bohaterstwo stada łasic? A cierpliwość drobnych ptasząt, wychowujących w gnieździe kukułczego podrzutka? A życzliwa współpraca pszczół? Wiedz, że wszystkie te cnoty występują w naturze w stopniu znacznie doskonalszym niż u człowieka. – A jednak niemożliwe, aby człowiek nie miał ani jednej pozytywnej cechy – bronił się Artur. Czarodziej złagodniał nieco na te słowa. – Gotów jestem uwierzyć, że jedną ma. Może drobną i nieistotną, ale – niech sobie Chalmers-Mitchell wypisuje, co chce – ja twierdzę, że o człowieku dobrze świadczy jego stosunek do psów i kotów. Są przecież psy, które nie nadają się ani do polowania, ani do pilnowania domu; są koty, które za nic nie chcą łowić myszy – a jednak nawet takie nygusy człowiek potrafi trzymać pod swoim dachem, darząc je szczerym afektem, choć są bezużyteczne, a nawet kłopotliwe. Plato& niczna miłość, która nie żąda niczego w zamian – to coś nadzwyczajnego. Znałem kiedyś osła, który żył na jednym pastwisku z koniem. Bardzo się do siebie przywiązali, choć żaden nie miał z tej przyjaźni najmniejszej korzyści. Podobną relację obserwuję niekiedy między homo ferox a jego psem. Lecz występuje ona także wśród mrówek, więc nie cieszmy się zanadto. – Pasożyty! – beknęła półgębkiem koza. Na to Kawałł zeskoczył z kolan pana i sztywnym krokiem zbliżył się do kozy. Król za nim. Po raz pierwszy i ostatni w swym długim życiu Kawałł przemówił ludzkim głosem, wtórując Arturowi. Głos ten zadudnił jak przez wielką tubę. – Pasożyty? – spytali unisono pan i pies. – Powtórz to jeszcze raz, a palniemy cię w łeb! Koza spojrzała na nich z rozbawieniem; bynajmniej nie szukała guza. – A palnijcie sobie! – odparła. – Nadziejecie się na rogi. Poza tym, cofam pasożyta. Pan i pies wrócili na miejsce: Król gratulował sobie w duchu, że ma jednak jakąś zaletę, a Kawałł chyba myślał podobnie, bo polizał go w nos. – Nie rozumiem tylko jednego – podjął wątek Artur. – Po co wy wszyscy zadajecie sobie trud debatowania nad człowiekiem i jego problemami, po co powołaliście specjalną komisję, skoro jedyną dobrą rzeczą, jaką można powiedzieć o człowieku, jest to, że przychylnie traktuje psa i kota. Dlaczego raczej nie poczekacie spokojnie, aż się ludzkość nawzajem wyniszczy? To pytanie najwyraźniej zabiło klina Wysokiej Komisji, gdyż trawiła je w milczeniu, uniósłszy mahoniowe wachlarze dla osłony od żaru z kominka, którego płomienie odbijały się do góry nogami w dymnym brązie wypełniającej szklanice madery. – Dlatego, że cię kochamy, Królu – rzekł w końcu Archimedes. Był to dla Artura najwspanialszy komplement w życiu. – Dlatego, że człowiek jest dopiero początkującym stworzeniem – dodała koza. – Stworzenia młode i bezbronne zawsze budzą instynkty opiekuńcze. – Dlatego, że dobrze jest pomagać innym – odezwał się zaskroniec. – Dlatego, że w człowieku jest coś ważnego – powiedział Balin. – Tylko jeszcze nie wiem dokładnie, co. – Dlatego, że gry i zagadki logiczne są pasjonujące – rzekł Merlin. Najlepszy powód podał jeż: – A coby nie? Wszyscy umilkli i zapatrzyli się w ogień. – Może odmalowałem zbyt ciemny obraz ludzkości? – zreflektował się Merlin. – Nie jest on jeszcze całkiem czarny, ale mógłby być ciut jaśniejszy. Zrobiłem to specjalnie, żebyś zrozumiał, jak trzeba patrzeć na zwierzęta. Żebyś nie myślał, że wzorowanie się na zwierzętach jest poniżej ludzkiej godności. Wieloletnie doświadczenia z ludzką rasą nauczyły mnie, że człowiekowi można cokolwiek wytłumaczyć tylko metodą łopatologiczną. – A więc chcesz, abym nauczył się czegoś od zwierząt. – Tak. W ten sposób zbliżyliśmy się do celu twych odwiedzin. Są dwa stworzenia, które co prawda widziałeś w dzieciństwie, ale powinieneś odwiedzić jeszcze raz. Dopóki ich nie zobaczysz, nie posuniemy się ani o krok dalej. – Zgadzam się na wszystko. – Mam na myśli Mrówkę i Dziką Gęś. Chcemy, abyś poznał je dziś wieczór. Co do mrówki – będzie to przedstawicielka jednego z wieluset gatunków, ale za to takiego, który powinieneś zobaczyć. – Proszę bardzo – rzekł Król. – Jestem gotów. – Borsuku, czy masz gdzieś pod ręką Czar Sangwiniusza? Nieborak borsuk jął gorączkowo wiercić się w fotelu, szperać pod obiciem, uniósł nawet skraj dywanu, i zewsząd wyciągał karteczki, zapisane wprost, wspak, z góry na dół albo z dołu do góry ręką Medina. Karteczka pierwsza nosiła nagłówek: „Wiktoriańskie Zadufanie Przekracza Ludzkie Pojęcie”, a pod nim treść następującą: „Dr Jan z Gaddesden, nadworny cyrulik Króla Edwarda II, utrzymywał, jakoby wyleczył syna królewskiego z ospy, owijając go w czerwone sukno, zawieszając na oknach czerwone zasłony, a wszystkie meble w komnacie zarzucając tejże barwy pokrowcami. Wiktorianie pękali ze śmiechu, cytując to jako skrajny przejaw średniowiecznej ciemnoty – dopóki dr Niels Finsen z Kopenhagi nie stwierdził w dwudziestym wieku, że promienie czerwone i podczerwone istotnie łagodzą występującą przy ospie wysypkę, a nawet bywają pomocne w leczeniu samej choroby”. Drugi świstek informował lakonicznie: „paw jak się puszył szlachcic każdy A”. Na trzecim, pachnącym mocno perfumami, czyjaś ręka (tym razem nie Merlina) nagryzmoliła: „Pomnik Królowej Filipy, Charing Cross, siódma trzydzieści, pod iglicą”. Pod spodem widniał gęsty rząd krzyżyków, czyli całusów, a na odwrocie – szkice do wiersza dedykowanego nadawczyni karteczki (te pisał już Merlin), treści następującej: „Kochanie? Pranie? Śledź w śmietanie?”. Sam wiersz, rozpoczynający się tak: Czułe Nimue – został wytarty gumką. Kolejna karteczka zatytułowana była: „Obce Rasy, czyli O Pogardzie Wiktorian dla Tychże, jako też dla Własnych Przodków, Zwierząt, etc”. Tekst głosił: „Pułkownik Wood-Martin, z zawodu antykwariusz, pisze z rozbawieniem w roku 1895, iż »jedna z najbardziej zdeprawowanych ras na ziemi, wymarli już dziś mieszkańcy Tasmanii, wierzyła, że kamienie – a zwłaszcza pewne odmiany kryształów kwarcowych – mogą służyć jako medium, czyli środek porozumiewania się z... żywymi osobami na znaczną odległość!«. W kilka lat po opublikowaniu tej notatki, na półkulę zachodnią dotarł radioodbiornik. Pragnę zauważyć, że owa zdeprawowana rasa wyprzedziła pułkownika na wyboistej drodze życia o dobry milion lat, a wymarła, gdyż za dużo słuchała swingu przez swoje kryształowe odbiorniki”. – Coś tu mam! – ucieszył się borsuk. – Chyba to! Wręczył Merlinowi świstek z napisem: „Formica est exempio magni łaboris. Podać cel w celowniku”. Zaklęcie nie zadziałało. Wówczas wszyscy dostali rozkaz wstać i szukać – po fotelach, po kieszeniach, gdzie się da. Jeż podniósł do góry zmięty, ubłocony, usiany okruchami zeschłych liści papier, na którym dotąd siedział, i spytał: – To nie ten przypadkiem? Po rozprostowaniu, otrzepaniu i przetarciu kartki dało się odczytać: „Einawlabyt, ikwórm odźdi”, i Merlin oświadczył, że tego właśnie szukali. Natychmiast wydobyto z gabloty dwa mrówcze gniazda, przechowywane tam w salaterkach z wodą. Preparaty ustawiono pośrodku pokoju, a zwierzęta obsiadły je kołem, aby śledzić życie owadów wewnątrz, co umożliwiały czerwone szkiełka obserwacyjne. Arturowi polecono siąść na stole, obok większego mrowiska, nakreślono pentagram i Merlin uroczyście wygłosił zaklęcie. ROZDZIAŁ VII Artur czuł się za stary na ponowną wizytę u mrówek. „Może ten sen to tylko starcze zdziecinnienie?” – pomyślał zawstydzony. Lecz zarazem odżyły w nim wszystkie wspomnienia prawdziwego dzieciństwa – szczęsnych chwil pluskania się w fosie z rybami i fruwania z Archimedesem – i Artur pojął, że od tamtych czasów utracił pewną bardzo ważną umiejętność: umiejętność dziwienia się światu. W dzieciństwie zachwyt jego nie znał granic, a ciekawość – czy ją nazwiemy poczuciem piękna, czy jakkolwiek inaczej – ciągnęła go ku wszystkiemu, co osobliwe. Bywało, że Archimedes wykładał mu zasady ptasiego lotu, a tymczasem on sam podziwiał, jak kępki puchu między szponami Archimedesa osłaniają pochwyconą mysz. Albo szanowny Pan S. wygłaszał pogadankę o Dyktaturze, a Artur, zdjęty uniesieniem odkrywcy, widział tylko jego straszne zębiska. Cudna zdolność dziwienia się opuściła Artura na starość i nic tu nie pomogły Melinowe masaże mózgu. Zastąpiła ją (tak Król podejrzewał) zdolność selekcjonowania wrażeń. Teraz słuchałby Archimedesa, lub Pana S., nie zwracając uwagi na ptasi puch i pożółkłe zębiska szczupaka. Nie był dumny z tej zamiany. Starzec ziewnął – mrówki bowiem także ziewają i przeciągają się, całkiem jak ludzie, po dobrej drzemce – i z wysiłkiem skupił myśli na czekającym go zadaniu. Dawniej uradowałby się niezmiernie, że jest mrówką, lecz teraz pomyślał sobie tylko: trudna rada, trzeba się brać do roboty. Od czego by tu zacząć? Mrowiska doświadczalne mieściły się w cienkich, niespełna półcalowych warstwach ziemi, na stoliczkach przypominających podnóżki. Każde przykryte było szkłem i zarzucone szmatką dla zaciemnienia wylęgarni. Po zdjęciu szmatki widać było przekrój całej konstrukcji, zwykle ukrytej pod ziemią, nawet okrągłą komnatę wylęgarni larw – całkiem jakby zajrzeć z góry do szklarni. Mrowiska właściwe mieściły się na samych końcach stoliczków, a przykrywające je szkiełka nie sięgały nawet połowy długości blatu. Otwartą przestrzeń pokrywała ziemia, a na samiutkim końcu, za mrowiskiem, tkwiły menzurki z zapasami syropu. Mrowiska nie miały żadnego połączenia: stołki stały, co prawda, jeden obok drugiego, ale nie stykały się, a nogami tkwiły w salaterkach z wodą. Z perspektywy Artura wyglądało to zgoła inaczej. Znalazł się na rozległym polu usianym głazami. W dali stała płaska forteca. Do fortecy wchodziło się tunelami, a nad wejściem do każdego tunelu widniała tablica z informacją: WSZYSTKO, CO NIE JEST ZABRONIONE, JEST OBOWIĄZKOWE NA MOCY NOWYCH ZARZĄDZEŃ Arturowi wcale się to nie spodobało, chociaż właściwie nie zrozumiał treści. Pomyślał sobie tak: zanim wejdę do środka, rozejrzę się nieco po okolicy. Wywieszka nad włazem do tunelu zniechęciła go – nie wiedzieć czemu – do wejścia, a sam tunel wydał mu się nagle złowieszczy. Ostrożnie poruszył czułkami, zastanawiając się nad treścią wywieszki, a jednocześnie sprawdzając działanie nowych zmysłów i badając własne możliwości w owadzim świecie. Potem długo czyścił czułki przednimi odnóżami: muskał je i gładził, a wyglądał przy tym jak czarny charakter z epoki królowej Wiktorii, podkręcający wąsa. Wtem uświadomił sobie coś, co już od jakiegoś czasu domagało się jego uwagi: wyraźny i naglący odgłos wewnątrz czaszki. Zresztą, może nie był to odgłos, tylko specyficzny zapach – a najprościej będzie przyrównać zjawisko do transmisji radiowej. Przekaźnikiem były czułki. Muzyka (nazwijmy ją tak dla uproszczenia), którą słyszał Artur, miała rytm monotonny jak puls, a towarzyszyły jej słowa takie jak: wtorek – worek – korek – stworek, albo: mamcia – mamcia – mamcia, albo: taki – siaki – owaki, albo: ty – my – bzy. Z początku nawet mu się to podobało (zwłaszcza luba – gruba – zguba), dopóki nie odkrył, że teksty powtarzają się w kółko i po skończeniu każdej serii zaczyna się druga, identyczna. Po godzinie, a tym bardziej po dwóch, miał ochotę zawyć z rozpaczy. W jego głowie – podczas przerw w monotonnej muzyce – rozbrzmiewał jeszcze inny głos: wygłaszał on komunikaty. Na przykład: „Wszyscy dwudniowi zostaną przemieszczeni do Nawy Zachodniej”, albo: „Numer 210 397/WD zgłosi się do plutonu syropowego na miejsce 333 105/WD, który wpadł z gniazda”. Głos był aksamitny, ale dziwnie bezosobowy: cały jego urok był wyraźnie wystudiowany, niczym kuglarska sztuczka. Martwy głos automatu. Król, a raczej mrówek, oddalił się od fortecy, postanawiając mimo wszystko podjąć planowany rekonesans. Niepewnie badał usianą głazami pustynię, bojąc się trafić tam, skąd padały rozkazy, a zarazem nudząc się śmiertelnie ograniczonym polem widzenia. Między głazami wiodły ścieżynki – kręte dróżki, zarazem celowe i pozbawione celu: niektóre wiodły do magazynów syropu, a inne w kierunku niemożliwym do ustalenia. Jedna ze ścieżek kończyła się grudą, osłaniającą naturalne zagłębienie. W zagłębieniu tym, stwarzającym znajome już Arturowi wrażenie bezcelowej celowości, leżały dwa mrówcze trupki. Ciała złożone były porządnie i niechlujnie zarazem, tak jakby przyniósł je na to miejsce ktoś bardzo porządny, ale przyniósłszy – zapomniał nagle, po co to zrobił. Martwe mrówki leżały skulone i nie wydawały się ani zachwycone, ani zasmucone własną śmiercią. Leżały i już – jak dwa krzesła. Gdy Król stał i przyglądał się zwłokom, ścieżką nadeszła żywa mrówka, niosąc kolejnego trupka. – Witaj, Sangwiniuszu! – pozdrowiła Artura. Król grzecznie odwzajemnił powitanie. Pod pewnym względem (o czym nawet nie wiedział) miał szczęście: Merlin nie zapomniał obdarzyć go zapachem właściwym temu mrowisku. Gdyby pachniał innym gniazdem, tutejsze mrówki uśmierciłyby go bez pardonu. Szkoda, że panna Edith Cavell nie była mrówką bo mogliby wyryć na jej pomniku sentencję: ZAPACH TO JESZCZE NIE WSZYSTKO. Nowo przybyła mrówka byle jak rzuciła zwłoki na ziemię i zajęła się odciąganiem na bok starych nieboszczyków. Najwyraźniej głowiła się, jak ich wszystkich rozmieścić. Wiedziała, że należy ułożyć ciała w pewnej konfiguracji, ale nie miała pojęcia, w jakiej. Zachowywała się jak człowiek, który w jednej ręce trzyma filiżankę z herbatą, w drugiej kanapkę, a chciałby jeszcze zapalić zapałką papierosa. Tyle, że znajdujący się w tej sytuacji człowiek wpadłby w końcu na światły pomysł odstawienia filiżanki i odłożenia kanapki, zanim wziąłby do rąk papierosa i zapałki – mrówka natomiast położyłaby kanapkę, podniosła zapałkę, położyła zapałkę, wzięła papierosa, podniosła kanapkę, odstawiła filiżankę, wzięła papierosa, aż wreszcie – przypadkiem – odłożyłaby kanapkę i wzięła zapałkę. Działała w myśl zasady, że jeśli długo próbować, to może w końcu coś z tego wyjdzie. Była cierpliwa. Nie myślała w ogóle. Tak długo zmieniała konfigurację trupków, aż wreszcie wszystkie trzy spadły pod grudę – i właśnie na tym polegało zadanie grabarza: aby się tam znalazły. Król obserwował poczynania mrówki ze zdumieniem, które pomału przerodziło się w irytację, a na koniec w odrazę. Miał ochotę spytać ją, czemu choć chwilę nie pomyśli, zanim się weźmie do dzieła – to typowy odruch człowieka obserwującego partacką robotę. Cisnęły mu się na język i inne pytania, na przykład: „Czy lubisz pracę grabarza?”, „Czy jesteś niewolnikiem?”, a nawet: „Czy jesteś szczęśliwy?”. Ale – dziwna rzecz – nie był w stanie zadać żadnego z tych pytań. Aby je zadać, musiałby przełożyć słowa na język mrówek i przekazać treść za pośrednictwem czułków. Usiłując tego dokonać, stwierdził z rozpaczą, że język mrówek w ogóle nie zawiera słów, potrzebnych mu do wyrażenia tego, co chciał wyrazić. Nie było w tym języku słowa „szczęście”, nie było słowa „wolność”, ani nawet „lubić”. Nie było też antonimów wymienionych słów. Artur poczuł się jak niemowa, który próbuje krzyknąć: „Pali się!”. W języku mrówek najbliższe pojęciom Dobra i Zła były określenia Dozwolone i Niedozwolone. Mrówka-grabarz, zakończywszy przerzucanie zwłok, odwróciła się i podreptała z powrotem wąską dróżką, pozostawiając nieboszczyków w nieładzie. Nagle zorientowała się, że Artur stoi na jej drodze, więc się zatrzymała i wycelowała weń czułki, niby lufy czołgu. Trzeba przyznać, że ze swym niemym, opancerzonym obliczem, włochatym torsem i wyrostkami w kształcie ostróg na przednich odnóżach przypominała nie tyle czołg, co zakutego w zbroję rycerza lub pancernego konia – a najbardziej obydwu razem: wyglądała jak włochaty, opancerzony centaur. – Witaj, Sangwiniuszu! – odezwała się ponownie. – Witaj. – Czym się trudnisz? – Nie trudnię się niczym – odpowiedział Król, zgodnie z prawdą. Mrówkę na parę sekund zatkało, tak jak niewątpliwie zatkałoby was, gdyby Albert Einstein osobiście wyłożył wam swoje poglądy na temat kosmosu. Następnie mrówka wyprężyła wszystkie dwanaście segmentów swoich anten i nadała w eter taki oto komunikat: – Tu 105 978/UDC. Zgłaszam się z kwadratu piątego. W kwadracie piątym przebywa mrówka niespełna rozumu. Odbiór. Osobnika niespełna rozumu określiła słowem „niedozwolony”. Artur upewnił się z czasem, że język mrówek rzeczywiście zna tylko te dwa określenia – dozwolone i niedozwolone – na ocenę wszelkich zjawisk. Jeżeli syrop, którym Merlin karmił mrówki, był odpowiednio słodki – nazywały go „dozwolonym”; natomiast syrop skwaśniały był „niedozwolony”. Prosta sprawa. „Wtorki”, „mamcie” i „lube” z transmisji melodycznych również uzyskiwały kompletną charakterystykę za pomocą skromnego słówka „dozwolone” lub jego przeciwieństwa. Transmisja muzyczna została właśnie na chwilę przerwana i odezwał się aksamitny głos: – Kwatera Główna do 105 978/UDC. Podaj jego numer. Odbiór. – Podaj swój numer – rozkazała Królowi mrówka-grabarz. – Nie znam. Po otrzymaniu tej informacji, Kwatera Główna poleciła grabarzowi zapytać nieznajomego, czy może się wytłumaczyć. Grabarz przekazał pytanie. Przekazał je wiernie: nie tylko słowami, ale nawet głosem Kwatery Głównej. Artur poczuł się zagrożony i zły, a były to dwa uczucia, których nie cierpiał. – Owszem, mogę – odparł z przekąsem, gdyż było dlań oczywiste, że mrówka i tak nie pozna się na ironii. – Upadłem na głowę i wszystko zapomniałem. – Tu 105 978/UDC. Niedozwolona mrówka cierpi na zanik pamięci, spowodowany wypadnięciem z gniazda. Odbiór. – Tu Kwatera Główna do 105 978/UDC. Niedozwolona mrówka ma numer 42 436/WD. To ona wypadła z gniazda dziś rano podczas prac oddziału syropowego. Jeśli jest w stanie podjąć obowiązki („jest w stanie podjąć obowiązki” w mowie mrówek brzmiało o wiele prościej – „dozwolone”, jak wszystko, co nie było „niedozwolone”, ale dość już tych dywagacji językowych), należy zlecić 42 436/WD natychmiastowy powrót do szwadronu syropowego, gdzie zwolni ze służby 210 021/WD, posłanego tam na zastępstwo. Odbiór. – Zrozumiano? – spytał grabarz Artura. Okazało się, że Król – nawet gdyby nie wiem jak się wysilał – nie mógł sobie wymyślić lepszego usprawiedliwienia niż upadek na głowę, gdyż mrówkom istotnie zdarzały się wypadnięcia z gniazda, a wówczas Merlin – jeśli akurat był w pobliżu i dostrzegł tragedię – przenosił je z powrotem do mrowiska na czubku ołówka. – Tak jest. Grabarz w jednej chwili stracił zainteresowanie Arturem i ruszył ścieżką na poszukiwanie nowego trupa albo innego obiektu nadającego się do przemieszczenia. Artur zaś udał się w przeciwnym kierunku, do oddziału syropowego, przepowiadając sobie po drodze własny numer, a także numer osobnika, którego miał zwolnić ze służby. ROZDZIAŁ VIII Oddział syropowy stał na baczność wokół szklanej płytki osłaniającej preparat: wyglądał jak krąg modlitewny. Artur zajął w nim miejsce, ogłaszając, że numer 210 021/WD ma wracać do gniazda. Następnie jął, za przykładem innych, napychać się słodką miazgą. Z początku jadł łapczywie, gdyż pokarm był pyszny, ale już po paru sekundach miał dość, chociaż wcale nie rozumiał, dlaczego. Żuł i połykał rytmicznie, za przykładem reszty oddziału, ale przypominało to jedzenie na niby albo scenę teatralną. A z drugiej strony, było jak koszmarny sen, w którym człowiek pochłania niesamowite ilości kitu i nie może przestać. Wokół szkiełka trwała ciągła rotacja. Mrówki, które już napełniły swoje wola po brzegi, oddalały się w stronę fortecy, a ich miejsca zajmowały mrówki puste, nadchodzące nieprzerwanie z tegoż kierunku. Z tym, że była to wciąż ta sama dwunastka, krążąca w tę i z powrotem – i tak przez całe życie. Artur pojął nagle, że pokarm, który połyka, wcale nie trafia mu do żołądka. Tylko na samym początku pracy maleńka porcja zasiliła jego prywatny organizm. Cała reszta pożywienia lądowała w górnym żołądku, zwanym wolem, skąd można ją było usunąć. Gdy to pojął, olśniła go kolejna myśl: że oto zaraz uda się na zachód z grupką napełnionych, aby pozbyć się ładunku w jakiejś spiżarni. Oddział syropowy plotkował swobodnie podczas pracy. Król uznał to z początku za dobry znak i nadstawił ucha, łowiąc pilnie każde słowo. – Ajajaj! – odezwała się jedna mrówka. – Znowu nadają „Mamcia-mamcia- mamcia”! Uważam, że piosenka „Mamcia-mamcia-mamcia” jest fantastyczna („dozwolona”). Klasa („dozwolona”)! Inna mrówka mówiła: – Uważam, że nasza Ukochana Przywódczyni jest cudowna, a wy, jak sądzicie? Mówią, że podczas ostatniej wojny odniosła trzysta ukłuć i została odznaczona Mrówczym Krzyżem Walecznych. – Jakie to szczęście, że należymy do rodu Sangwinii, nie sądzicie? A nie do tych okropnych formicae fuscae, prawda? – Pamiętacie 310 099/WD, który odmówił zwrócenia syropu? Oczywiście, został stracony na miejscu, na specjalny rozkaz naszej Ukochanej Przywódczyni. – Ajajaj! Znowu nadają „Mamcia-mamcia-mamcia”. Uważam, że piosenka... Artur z pełnym wolem oddalił się w głąb mrowiska. Darował sobie wysłuchanie kolejnej rundy wypowiedzi. Te mrówki nie miały nic do powiedzenia: żadnych nowinek, żadnych sensacji – kompletnie nic. Nigdy nic im się nie zdarzało. Nawet uwagi o egzekucji zamknięte były w formułki i zmieniano jedynie numer ewidencyjny przestępcy. Zaczynało się od „Mamcia-mamcia-mamcia”; potem następowała pochwała Ukochanej Przywódczyni; dalej uwaga o tych okropnych fuscae; a na koniec wzmianka o egzekucji. I tak w kółko. A do tego wszystko, co „fantastyczne”, „ukochane”, „cudowne”, „wspaniałe”, itepe, określane było jednym słowem: „dozwolone”, a wszystko, co nieładne – drugim słowem: „niedozwolone”. Król znalazł się w wielkiej hali fortecy, gdzie setki mrówek wylizywało i karmiło oseski, upychało w niszach rozmaite śmieci dla wyrównania temperatury w pomieszczeniu, otwierało i zamykało kanały wentylacyjne. Pośrodku siedziała Doskonale Spokojna Przywódczyni: składała jaja, wysłuchiwała transmisji, wydawała rozkazy, zarządzała egzekucje. Otaczało ją morze uwielbienia. (Artur z czasem dowiedział się od Merlina, że u różnych gatunków mrówek obowiązują różne reguły sukcesji królowej. Gatunek bothriomyrmex, na przykład, załatwia to tak: ambitna głosicielka Nowego Porządku napada na gniazdo gatunku tapinoma, wskakuje na grzbiet starej tyranicy i, osłonięta jak tarczą zapachem swej ofiary, powoli odgryza jej głowę, a dokonawszy dzieła – zostaje prawowitą przywódczynią). Okazało się, że nie ma żadnej spiżarni na przeżutą ciapaję. Król stał się po prostu chodzącym bufetem: kto był głodny, ten go zatrzymywał, kazał otwierać gębę i pożywiał się wprost z jego wola. O czymś takim, jak poszanowanie godności jednostki, nigdy tu nie słyszano. Mrówki nie znają poczucia własnej odrębności. Artur zrozumiał, że nawet własny żołądek do niego nie należy. Mniejsza z tym; nie zajmujmy się mrówkami zbyt szczegółowo, nie jest to miły temat. Dość powiedzieć, że Artur żył wśród nich cierpliwie, podporządkowując się obyczajom mrowiska, obserwując je i starając się jak najwięcej zrozumieć. Niestety, nie mógł zadawać mrówkom żadnych pytań: nie tylko dlatego, że w mowie mrówek brakowało słów potrzebnych do nazwania tego, co najbardziej interesuje człowieka – a więc Życia, Wolności i Szczęścia – ale również dlatego, że w świecie mrówek niebezpiecznie było pytać o cokolwiek. Każdego, kto zadawał pytania, uważano za osobnika niespełna rozumu. Mrówki bowiem nie znają pytań, a jedynie polecenia. Król dreptał więc pokornie od fortecy po syrop i z powrotem, zachwycał się piosenką „Mamcia-mamciamamcia”, na komendę zwracał zawartość wola – i usilnie próbował wszystko to zrozumieć. Był już u kresu wytrzymałości nerwowej, gdy w górze ukazała się gigantyczna ręka. Ręka trzymała słomkę. Ręka umieściła słomkę między dwoma oddzielonymi dotychczas mrowiskami, tworząc most. Potem ręka cofnęła się. ROZDZIAŁ IX W późnych godzinach popołudniowych jakaś żądna przygód mrówka przeszła po nowym moście na drugą stronę. Była to przedstawicielka nieszczęsnych fuscae – rasy dość poczciwej i walczącej wyłącznie w samoobronie. Ciekawska mrówka natknęła się na sprzątaczkę, która zakatrupiła ją na miejscu. Ledwie doniesiono o tym incydencie do Kwatery Głównej, treść komunikatów uległa zmianie. Szczególnie gdy szpiedzy potwierdzili, iż gniazdo fuscae również dysponuje zapasami syropu. „Mamcia-mamcia-mamcia” zniknęła z anteny, a jej miejsce zajęła pieśń „Mrówkolandia ponad wszystko!”. Ciągi poleceń przerywano na rzecz pogadanek o wojnie, patriotyzmie i sytuacji gospodarczej. Aksamitny głos obwieścił, że wokół Ukochanej Ojczyzny zaciska się pierścień znienawidzonych fuscae, a chór odśpiewał: Gdy wraża krew po ostrzu płynie, To, bracie, wszystko gra! Potem nastąpiła pogadanka o Mrówce-Ojcu, który w niezgłębionej mądrości swojej ustanowił, że czarne mrówki mają być po wsze czasy niewolnicami czerwonych. Ukochana Ojczyzna – mówiono – cierpi obecnie na brak niewolników, czemu należy jak najprędzej zaradzić, aby nie wyginęła dumna rasa panów. Dalej informowano o tym, że zagrożony został majątek narodowy Sangwinii: jej syrop jest regularnie wykradany, a zwierzęta gospodarskie, czyli żuki, są niecnie uprowadzane przez wrogów, co grozi zagłodzeniem zbiorowego organizmu. Dwóch audycji Król wysłuchał ze szczególną uwagą, chcąc je jak najlepiej zapamiętać. Audycja pierwsza oparta była na następujących przesłankach: A. Głodujemy, bo jest nas za dużo. B. W związku z tym należy zachęcać rodziny wielodzietne do jeszcze intensywniejszego rozmnażania się, żeby było nas jeszcze więcej i żebyśmy tym bardziej głodowali. C. Kiedy będzie nas już naprawdę mnóstwo i wszyscy będą stale chodzić głodni, wówczas stanie się rzeczą oczywistą, że mamy prawo do syropu innych nacji. Zwłaszcza, że dysponować będziemy liczną i solidnie wygłodzoną armią. Logiczny ów wywód niezwłocznie wcielono w życie, produkcja osesków potroiła się (Merlin tymczasem dostarczał mrówkom pod dostatkiem syropu. Głodujące narody nigdy nie głodują do tego stopnia, aby nie mogły sobie pozwolić na kosztowne zbrojenia) – a wówczas zaczęto nadawać audycję numer dwa. Audycja numer dwa brzmiała tak: A. Jest nas więcej niż ich, a zatem mamy prawo do ich syropu. B. Jest ich więcej niż nas, a zatem chcą nas podstępnie pozbawić naszego syropu. C. Jesteśmy rasą waleczną, a zatem mamy naturalne prawo do podporządkowania sobie tych mięczaków. D. Oni są rasą wojowniczą, która, stosując niedozwolone środki, chce sobie podporządkować nasz pokój miłujący naród. E. Musimy atakować w obronie własnej. F. Skoro oni się bronią, to znaczy, że nas atakują. G. Jeżeli my nie zaatakujemy ich dziś, to oni zaatakują nas jutro. H. A w ogóle, to my ich wcale nie atakujemy, tylko niesiemy im nieocenione dobrodziejstwa cywilizacji. Po audycji numer dwa zaczęły się ceremonie religijne. Te zaś, jak zorientował się Artur, datowały się z legendarnej przeszłości, tak odległej, że trudno im było przypisać jakiekolwiek daty: z epoki poprzedzającej nastanie socjalizmu w świecie mrówek. W owych czasach mrówki żyły podobnie jak ludzie, a niektóre ich obrzędy były zaiste imponujące. Śpiewano, na przykład, psalm (z uwzględnieniem, naturalnie, różnic językowych), rozpoczynający się od dobrze znanych nam słów: „Ziemią włada Miecz i wszystko, co z Miecza pochodzi, i kompas bombowca, i ci, co z nieba bombardują”. Psalm kończył się mrożącą krew w żyłach konkluzją: „O, wy, Bramy! Wysadźcie się w powietrze! Wy, Wieczne Odrzwia, pęknijcie z wielkim hukiem, by wkroczyć mógł Król Chwały! A kimże jest Król Chwały? Pan, Władca wszystkich duchów – On jest Królem Chwały!”. Przeciętna mrówka – o dziwo – ani nie wzruszała się pieśniami, ani nie interesowała pogadankami. Przeciętna mrówka wszystko akceptowała bez szemrania. Dla przeciętnej mrówki wszystko stanowiło część tego samego rytuału, do którego należały piosenki o Mamci-mamci i pochwały Ukochanej Przywódczyni. Przeciętna mrówka nie oceniała rytuału w kategoriach dobre – złe, emocjonujące, rozsądne czy też okropne. Przeciętna mrówka w ogóle nie oceniała rytuału, tylko akceptowała go jako „dozwolony”. Przyszła pora mobilizacji. Naprawiono umocnienia, wyszkolono żołnierzy, a na wszystkich murach pojawiły się hasła patriotyczne: „Syrop albo krew!” oraz „Wierni swojemu zapachowi!”. Artur stracił wszelką nadzieję. Te stworzenia były gorsze niż ludzie. Kiedy na nie patrzył, robiło mu się niedobrze z obrzydzenia. Głosy, które bezustannie gadały w jego głowie i których nie dawało się wyłączyć; zakaz życia prywatnego, który pozwalał jednym żywić się wprost z jego żołądka, a innym wyśpiewywać pod jego czaszką; bezbarwna obojętność, zastępująca wszelkie inne uczucia; system wartości oparty na dwóch pojęciach; śmiertelna monotonia, gorsza niż samo zło – wszystko to zabijało radość życia, którą obdarował go Merlin na początku nocnego spotkania. Artur poczuł się znów tak samo nieszczęśliwy, jak w chwili, gdy czarodziej zastał go szlochającego w namiocie. Gdy Armia Czerwonych wreszcie ruszyła na wojnę, zdesperowany Król stanął z nią oko w oko pośrodku mostu-słomki, jakby mówił: „po moim trupie!”. Istny szaleniec! ROZDZIAŁ X – Rany boskie! – Merlin otarł chustką pot z czoła. – Masz ty, bracie, talent do pakowania sig w kłopoty! Ledwo zdążyłem! Zwierzaki oglądały Artura na wszystkie strony, zaniepokojone, czy aby nie połamał sobie kości. – Nic ci nie jest? – Nic a nic. Był tylko wściekle głodny. I zły, aż mu się ręce trzęsły. – A to dranie! – wykrzykiwał. – A to dranie! – Fakt, nie są one sympatyczne. – Żeby chociaż były złośliwe! – zżymał się Artur. – Żeby z jakichś powodów chciały robić innym na złość, niechby i dla głupiej zabawy – jakoś łatwiej byłoby je znieść. Ale one niczego nie chcą, nic nie wiedzą. One... one w ogóle nie żyją! – Siądź sobie – poradził borsuk – i odsapnij chwilkę. – To potwory! Człowiek czuje się, jakby rozmawiał z chodzącym kamieniem, posągiem, maszyną! Wydasz prawidłową komendę – mechanizm działa; powiesz cokolwiek innego – brak reakcji, martwa cisza, nic. Och, Merlinie, jakie to obrzydliwe! Chodzące trupy! Kiedy one umarły? Czy dawniej coś czuły? Bo teraz nie czują nic. Są jak te wrota z baśni, które otwierały się tylko na hasło „Sezam”. Znają może z tuzin słów i zwrotów. Za pomocą tych dwunastu haseł można je skłonić do zrobienia wszystkiego, co potrafią, a potem... zacząć jeszcze raz od początku. I jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze sto razy! To istne piekło – a one nawet nie wiedzą, że są w piekle. One nic nie wiedzą. Są jak perpetuum mobile: czy może być coś gorszego, niż tak stale pracować, pracować, pracować, bezmyślnie, bez sensu, bez końca? – Racja – rzekł Merlin z uznaniem. – Mrówka to j e s t perpetuum mobile. Ciekawe, że sam na to nie wpadłem. – Najgorsze jest w nich to, że są tak bardzo podobne do ludzi; nie ludzkie, ale właśnie podobne do ludzi, jak w krzywym zwierciadle. – Nic w tym dziwnego. Mrówki w odległej przeszłości przyjęły politykę, do której człowiek dopiero dziś nieśmiało się przymierza. Trzydzieści milionów lat temu doprowadziły ją do perfekcji i od tamtego czasu nie znają zmian. Ewolucja mrówek dobiegła kresu jakieś trzydzieści milionów lat przed narodzinami Chrystusa. Osiągnęły wówczas ideał państwa komuni stycznego. Tu Merlin przerwał, z nabożną miną wzniósł oczy do nieba i westchnął: – Mój stary kumpel Marks był pierwszej klasy ekonomistą, ale, świeć mu Panie, na przyrodzie nie znał się ani w ząb. Borsuk, tak zazwyczaj dla wszystkich życzliwy, nawet dla Karola Marksa, który, gdy idzie o porządek w papierach, był jego bratnią duszą, zauważył lojalnie: – Czy na pewno mówimy o komunizmie? Moim zdaniem, mrówki mają więcej wspólnego z faszystami Mordreda niż z komunistami Johna Balia... – Faszyzm i komunizm to jedna para kaloszy. W postaci doskonałej niczym się nie różnią. – Jednak w ustroju komunistycznym... – Lepiej nalejcie Królowi wina – przerwał mu Merlin. – Jeżu, do ciebie mówię! Co się tak zamyśliłeś? Jeż podreptał truchcikiem po karafkę i puchar. Nachylił się do królewskiego ucha, trącając je mokrym nochalem i, ziejąc mocną wonią cebuli, wyszeptał ochryple: – Cały czas mieliśmy cię na oku. Dobra robota. Dałbyś im łupnia jak ta lala, szkoda gadać. Tfu, zaraza! Kiwał przy tym głową i wymachiwał buńczucznie karafką i pucharem, rozlewając wino na prawo i lewo. – Zdrowie Jego Wysokości, niech żyje, niech żyje! – wzniósł gromki toast. – Pora zrobić z nimi porządek, sam chętnie pomogę. Już bym pomógł, trzask-prask i po krzyku, tylko nie pozwolili. Borsuk nie dawał za wygraną. Poczekał, aż Królowi naleją wina i podjął wątek. – Mrówki wojują, a więc nie są komunistami. W świecie komunistycznym nie będzie wojen, gdyż świat ten stanie się jednością. Musicie pamiętać o tym, że prawdziwy komunizm zapanuje dopiero wówczas, gdy wszystkie narody świata przyjmą ustrój komunistyczny i zjednoczą się jako Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich. Mrowiska nie’jednoczą się, a więc nie są w pełni komunistyczne – dlatego mrówki toczą wojny. – Nie jednoczą się – wpadł mu w słowo rozdrażniony Merlin – tylko z powodu znikomych rozmiarów mrowiska wobec powierzchni świata oraz istnienia naturalnych barier komunikacyjnych, takich jak na przykład rzeki, nie do pokonania dla zwierząt wielkości mrówki. Ale skoro się upierasz, to niech ci będzie: mrówki to faszyści, którym geografia i anatomia nie pozwoliły stać się komunistami. – W takim razie odwołaj krytykę Karola Marksa. – Co? Ja miałbym odwołać krytykę Marksa? – zgorszył się Merlin. – Oczywiście. To Marks rozwiązał Arturową zagadkę wojny, postulując Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich. Merlin posiniał z gniewu, odgryzł spory kosmyk brody, wyrwał parę garści włosów z głowy, pomodlił się głośno o świętą cierpliwość, usiadł koło bobra, ujął go za łapę i spojrzał mu błagalnie prosto w okulary. – Zrozum – zaapelował żarliwie – że każdy związek światowy rozwiązałby problem wojny. W żadnej unii nie będziesz miał wojen, bo do wszczęcia wojny niezbędne są podziały. Gdyby świat składał się tylko ze zjednoczonych kotletów baranich, też nie byłoby w nim wojen. Czy to oznacza, że mamy wszyscy dobrowolnie dać się posiekać na kotlety baranie? – Zdaje mi się – rzekł po namyśle borsuk – że ty nie nazywasz mrówek faszystami czy komunistami za to, że wojują, tylko za to, że... – Całą tę bandę wrzucam do jednego worka, bo przyświeca im jedna wspólna zasada: pogarda dla praw jednostki. – Rozumiem. – Wyznają doktrynę totalitarną, w myśl której człowiek, bądź też mrówka, istnieje wyłącznie dla dobra państwa lub świata, nigdy na odwrót. – A czemu twierdzisz, że Marks był słaby z biologii? – Charakterystyka poglądów mojego starego kumpla Karola – odparł Merlin – nie mieści się w ramach zainteresowań Wysokiej Komisji. Przypominam, że nie zebraliśmy się tutaj, aby debatować o komunizmie, tylko o problemie zbrodni w majestacie prawa, jaką jest wojna. Komunizm interesuje nas tylko o tyle, o ile ma związek z wojną. Z tym zastrzeżeniem odpowiadam na twoje pytanie: Marks był słaby z biologii, ponieważ, po pierwsze – przeoczył, że człowiek wśród innych części ciała posiada też głowę, po drugie – nigdy nie przyjrzał się dzikim gęsiom, a po trzecie – poparł fałszywą teorię Równości, która jest absolutnie przeciwna naturze. Ludzie są mniej więcej tak samo równi pod względem zasług i zdolności, jak pod względem urody i tuszy. Na tej samej zasadzie można by się uprzeć, aby cała ludzkość nosiła jeden rozmiar butów. Właśnie tę niedorzeczną doktrynę równości przyjęły mrówki, trzysta milionów lat temu: uwierzyły w nią, dzięki czemu zdołały ją urzeczywistnić. No i widzicie, w co się wpakowały. – Wolność, Równość, Braterstwo... – wyrecytował borsuk. – Wolność, Przemoc, Szalbierstwo – zawtórował mu Merlin. – Spróbuj najpierw przeżyć dowolną rewolucję, która szczyci się tymi wzniosłymi hasłami. Najpierw się je głosi; potem likwiduje się wrogów rewolucji – zawsze, rzecz jasna, z ważkich pobudek moralnych: dla oczyszczenia szeregów partii, dla ochrony komuny przed zgnilizną, dla stworzenia bezpiecznych podstaw demokracji; a zaraz potem zaczyna się masowy gwałt i rzeź, krzyżowanie i torturowanie metodami, o których lepiej nie wspomnę – a wszystko bardziej z bezsilnej rozpaczy niż ze złości. Trzeba było zakosztować hiszpańskiej wojny domowej. Oto prawdziwa równość: rżnij każdego, kto jest lepszy od ciebie, a wkrótce wszyscy będziemy równi. Wszyscy równo martwi. ROZDZIAŁ XI Ciszę przerwał zaskroniec. – Wy, ludzie – rzekł – nie macie zielonego pojęcia o Wieczności, o której tyle rozprawiacie, mieszając w to swoje dusze, czyśćce, i tak dalej. Gdyby choć jeden z was potrafił ogarnąć myślą Wieczność, lub choćby tylko bardzo wielki szmat Czasu, zmienilibyście poglądy na temat równości. Trudno wyobrazić sobie coś bardziej przerażającego, niż Wieczność pełną identycznych osobników. Jeśli cokolwiek czyniło i czyni życie świata znośnym, to właśnie tylko zróżnicowanie zamieszkujących go stworzeń. Gdybyśmy byli równi i wszyscy jednakowi, już dawno modlilibyśmy się o eutanazję. Szczęściem, natura nie zna zjawiska równości uzdolnień, zasług, szans, ani też nagród. Każde żywe stworzenie – wyłączając dziwadła w rodzaju mrówek – jest, dzięki Bogu, indywidualistą. W przeciwnym razie skonalibyśmy z nudów, albo zmienili się w automaty. Nawet koluszki, które, na pierwszy rzut oka, wydają się wszystkie identyczne, mają swoich geniuszy i tępaków: wszystkie współzawodniczą o jeden kęs jadła, lecz zdobywają go tylko geniusze. Pewien hodowca karmił swoje koluszki, wstawiając słoik z pożywieniem do akwarium: jedne rybki po trzech, czterech podejściach znajdowały drogę do środka, podczas gdy inne – o ile mi wiadomo – wciąż bezskutecznie próbują. Gdyby nie ten fakt, Wieczność byłaby wizją przerażającą brakiem różnicy, brakiem jakiejkolwiek zmiany. – To nie ma nic do rzeczy. Mówimy o wojnie. – Jak uważasz. – Królu – spytał Merlin – czy jesteś gotów odwiedzić dzikie gęsi, czy też chciałbyś jeszcze chwilę odpocząć? – Niemożliwe przecież – mruknął sam do siebie – aby wyrobił sobie racjonalny pogląd, nie znając faktów. Stary Król odrzekł na to: – Jeszcze chwilę. Nie jestem już młodzieńcem, mimo twoich masaży, a wymagasz ode mnie nauczenia się bardzo wielu rzeczy w nader krótkim czasie. Możemy wstrzymać się jeszcze parę minut? – Naturalnie. Cała noc przed nami. Jeżu, zamocz chusteczkę w occie i przyłóż Królowi kompres na głowę. Tak, dobrze; teraz jeszcze nogi do góry, na stołeczek, i zamykamy oczy. O, tak. Wszyscy cisza. Dajmy mu odetchnąć. Siedzieli cicho jak trusie, a gdy tylko ktoś zakaszlał, dostawał kuksańca w bok. Król z ulgą i wdzięcznością pogrążył się we własnych rozmyślaniach. Myśli kłębiły mu się w głowie. Jedna noc na naukę to mało: był w końcu tylko człowiekiem, i to starym. Może znękany starzec, przeniesiony w środku nocy z namiotu pod Salisbury do borsuczej nory, był od samego początku wielką pomyłką Merlina? Jako dziecko niczym się przecież nie wyróżniał – najwyżej dobrym sercem – a i dziś daleko mu było do geniusza. Może cała jego długa biografia to historia poczciwca, który na stare lata powinien raczej zajmować się krykietem lub chórem parafialnym, w jakimś Cranford czy Badger’s Green? Miał o czym myśleć. Jego sterane oblicze dawno przestało przypominać rumianą buzię dziarskiego chłopczyka. Wyglądał mizernie – ale nadal był królem, budzącym respekt, obawę i... współczucie. Zwierzęta chciały dobrze, wiedział o tym. Cenił sobie ich respekt. Lecz ich problemy nie były problemami ludzi. Rozwiązawszy kwestie społeczne na długo przed człowiekiem, mogły teraz spokojnie mędrkować na temat Życia i wzajemnie okazywać sobie życzliwość, wspomaganą winem, ogniskiem i poczuciem zażyłości. Było to łatwiejsze niż smutna misja człowieczego króla, którego uczyniły swoim narzędziem. Nie otwierając oczu, Artur powrócił myślą w świat realny, z którego tu przybył: małżonka uwięziona, najlepszy druh wygnany, siostrzeńcy wymordowani, syn chce jego śmierci. A najgorsze, że cierpiana tym niewinni obcy ludzie. Zwierzęta mająrację: człowiek jest krwiożerczy. Łatwo im jednak dowodzić tego dialektycznie, nie bez swoistej naukowej satysfakcji – trudniej znieść prawdę namacalną i żyć, tak jak on, Artur, wśród barbarzyńców z krwi i kości. Zwłaszcza, że sam był jednym z nich: nie mniej niż inni głupim i okrutnym, złączonym z nimi osobliwymi więzami człowieczej świadomości. Był Anglikiem, a w Anglii trwała wojna. Jakkolwiek jej nienawidził i nie chciał prowadzić, nie mógł wyrwać się z odmętów rzeczywistego, choć nie namacalnego, morza emocji społecznych swego narodu, nad którymi zapanować nie był w stanie. Czuł, że nie ma już siły płynąć pod prąd, walczyć z tym żywiołem. A przecież tak się starał całe życie. Wiedział, że nie jest mędrcem. Idąc za głosem sumienia, które w nim obudził stary perceptor – rzeźbiarz jego młodzieńczej duszy – objuczony jak Sindbad Żeglarz brzemieniem misji, wykradziony samemu sobie i skazany na służbę abstrakcyjnej idei, śmiało stawiał czoło przeciwnościom i trudził się dla swej Gramarii, odkąd tylko sięgał pamięcią. Nie pojmował nawet swej misji do końca: był jak wół roboczy, wytrwale dźwigający jarzmo. Ale – widział to teraz dopiero – na każdym kroku miał za sobą niepoprawnego marzyciela Merlina, a przed sobą – człowieka: krwiożerczego, głupiego, niepolitycznego. Pojął, że zwierzęta chcą go posłać z powrotem do pracy, jeszcze cięższej i jeszcze większej. Ledwie się poddał, ledwie zdążył opłakać swoją klęskę, ledwie sterany wół padł pod jarzmem – kazały mu wstawać i iść dalej. Postanowiły dać mu jeszcze jedną lekcję i wysłać na praktyki. A on nigdy nie zaznał osobistego szczęścia, nigdy nie miał siebie dla siebie – nigdy, od lat chłopięcych w Puszczy Dzikiej. To niesprawiedliwe, tak pozbawić człowieka wszystkiego. Postąpili z nim tak, jak człowiek ze szczygłem w klatce: oślepili, aby śpiewał światu tym piękniej, na zawsze ślepy. A tak się oburzali na bestialstwo człowieka! Nagle, sztucznie odmłodzony przez Merlina, poczuł dotkliwie całe piękno świata, którego został nieodwracalnie pozbawiony. Pragnął żyć: chciał leżeć na łące i wąchać ziemię, chciał patrzeć w niebo jak anthropos i zagubić się w chmurach. Był pewien, że nikt, nawet mieszkaniec najbardziej odciętej od świata skalistej wysepki na oceanie, nie ma prawa uskarżać się na nudę krajobrazu, skoro może spoglądać w niebo. Krajobrazy nieba zmieniają się co chwila, wciąż nowe światy odbijają się w górskich stawach. Artur uznał, że zasłużył na wakacje, na życie! Nie, nie da się z powrotem zaprząc w jarzmo, nie będzie dreptał w kieracie ze spuszczonym wzrokiem. Jeszcze nie jest za stary – niechby nawet zostało mu marne dziesięć lat życia, ale życia w słońcu, bez jarzma, wśród śpiewu ptaków, które – nie wątpił w to – śpiewały zawsze, chociaż nie słyszał tego, póki mu zwierzęta nie przypomniały, do czego służą uszy. Po co miałby wracać do homo feroxl Żeby zginąć z rąk tych, dla których pragnął tylko dobra? Lub zgnić w okowach? Może przecież abdykować, scedować brzemię władzy na następcę. Może teraz, zaraz, wyjść z kurhanu gdzie go oczy poniosą – i tyle go widzieli. Pustelnicy, pierwsi święci – ci szczęśliwcy uciekli od ludzi w świat przyrody, w świat wiecznego pokoju. On również jednej tylko rzeczy pożądał nade wszystko: pokoju. Świętego spokoju. Jeszcze parę godzin temu pragnął śmierci, gotów był ją przyjąć – ale nie teraz, gdy dano mu na nowo zakosztować życia, dawnego szczęścia i wszystkiego, co kochał. Merlin wskrzesił – jakże okrutnie – jego dzieciństwo. Artur chciał teraz wyrwać się na wolność, uciec, jak uczniak, na wagary, zaszyć się gdzieś w klasztorze, znaleźć spokój dla starego, skołatanego serca. Niestety: obudzili go z marzeń, dźgając bezlitosną, zimną jak stal bronią słów: – Hej tam, Królu! Pora odwiedzić gęsi, bo noc się skończy. – Lepiej się miewasz? – Gdzie zaklęcie? Widział je kto? – Nie wyglądasz najlepiej. – Łyknij wina przed podróżą. ROZDZIAŁ XII Artur znalazł się na terenie zupełnie płaskim. W świecie rzadko mamy do czynienia z płaszczyzną: drzewa, domy i żywopłoty nadają naszemu krajobrazowi sylwetkę strzępiastą. Nawet gęsta szczecina trawy zakłóca wrażenie doskonałej równiny. Ale tam, gdzie znalazł się Artur, w samym brzuchu nocy, nieograniczona, płaska, mokra połać błota pozbawiona była jakichkolwiek urozmaiceń. Nic nie potrafi być równie gładkie jak błoto – nawet mokry piach pokrywają zawsze drobne zmarszczki, niby falki, czyniąc go podobnym do powierzchni ludzkiego podniebienia. Na tej olbrzymiej płaszczyźnie istniał tylko jeden żywioł: wiatr. A był to żywioł co się zowie. Dodatkowy wymiar świata. Potęga ciemności. W świecie ludzi wiatr zawsze skądś przybywa i dokądś zdąża, i to zdąża zawsze poprzez coś – czy to będą drzewa, czy ulice, czy szpalery żywopłotów. Ten wicher przybywał znikąd. Dął przez obszary nicości – donikąd. Poziomy, niemy właściwie – gdyż objawiał się tylko monotonnym buczeniem – namacalny, bezkresny, parł przez błotną pustynię z niespotykaną siłą i okrutną determinacją. Jego niezachwiany tor dałoby się wymierzyć ekierką. Miało się wrażenie, że na jego niezłomnie solidnym strumieniu można by spokojnie zawiesić parasol. Stojąc twarzą pod wiatr, Król czuł, że powoli wyzbywa się istnienia. Zawisł w nicości – jedynie pod zaopatrzonymi w błony pławne stopami czuł gładkie, mokre oparcie błota – w litej nicości: w chaosie. Czuł się jak punkt geometryczny – punkt stanowiący najkrótszą odległość między dwoma sąsiednimi punktami. Albo jak prosta odwzorowana na płaszczyźnie, która ma długość i szerokość, lecz nie ma określonej powierzchni. Jest sama w sobie siłą, prądem, mocą, kierunkiem – zamrożonym krwiobiegiem życia bez pulsu. A jednak ten przerażający czyściec miał swoje granice. Daleko na wschód – może w odległości mili – rozciągał się nieprzebyty mur dźwięku. Zdawał się lekko falować, to pęczniał, to się kurczył – a mimo to pozostawał nieprzebyty. I groźny zarazem, złakniony ofiar. Było to bowiem wielkie, bezlitosne morze. O dwie mile na zachód widniały trzy światła, tworzące trójkąt. Były to mizerne światełka rybackich chat, w których mężczyźni wstawali przed świtem, chcąc zdążyć przed przypływem w kręte strumienie słonego bagniska. Więcej śladów życia w tym świecie nie było: tylko odgłos morza i trzy nikłe światełka, a poza tym mrok i równina, i wilgoć, i przestrzeń, i chłoszczący bicz wichru w zatoce nocy. Z pierwszym zwiastunem świtu Król stwierdził, a raczej przeczuł, że stoi w tłumie podobnych mu osobników. Siedzieli na błocie, na które już wślizgiwał się złośliwy cienki jęzor powracającego morza. Część z nich już unosiła się na wodzie, obudzona przypływem, bezpieczna od rozbryzgującej się fali. Te, które nadal siedziały na tafli błota, przypominały sporych rozmiarów czajniki z dzióbkami ukrytymi pod skrzydłem. Te, które płynęły, od czasu do czasu zanurzały łebki i otrząsały je energicznie po wyjęciu z wody. Coraz więcej siedzących na błocie budziło się, wstawało i gimnastykowało skrzydła. Solenną ciszę nocy zastąpił powszechny jazgot około czterystu urodziwych stworzeń – gęsi białoczelnych – których nie sposób zapomnieć, jeśli choć raz widziało sieje z bliska. Szykowały się do lotu na długo przed wschodem słońca. Zeszłoroczne rodziny zbierały się w grupki, te z kolei łączyły się z innymi grupkami rodzinnymi, a na czele całości stawał dziadek, pradziadek albo inny szacowny przywódca w podeszłym wieku. Z chwilą zakończenia werbunku w głosach gęsi zabrzmiała nowa nuta podniecenia. Ptaki nerwowo kręciły głowami. Potem całe stado ustawiło się pod wiatr i nagle, jak na komendę, wszystkie gęsi uniosły się w powietrze – czy było ich w grupie czternaście, czy czterdzieści, uczyniły to unisono. Szerokimi skrzydłami zagarniały czerń nocy, wykrzykując triumfalnie na całe gardło. Zataczały krąg, błyskawicznie szybowały w górę i znikały z oczu obserwatora stojącego na ziemi. W zalegającej nad horyzontem ciemności stawały się niewidoczne już na wysokości dwudziestu jardów. Najwcześniejsze odloty przebiegały jednak bezgłośnie. Dopiero słońce ośmieliło gęsi, które po ciemku zachowywały się nader wstrzemięźliwie i odzywały rzadko, pojedynczymi uwagami lub ostrzeżeniami, i to tylko wtedy, gdy dostrzegły jakieś niebezpieczeństwo – wówczas wszystkie, jak jeden mąż, podrywały się błyskawicznie pionowo w górę. Artura ogarnął niepokój. Wokół niego co minutę odrywał się od ziemi kolejny szwadron niewidocznych w mroku gęsi. Król miał ochotę pójść za ich przykładem, lecz wstydził się i bał, że każda rodzina uzna go za intruza. Z drugiej strony, nie chciał zostać sam. Pragnął przyłączyć się do innych, zaznać gimnastyki porannego lotu, który, sądząc po zachowaniu gęsi, musiał być bardzo przyjemny. Gęsią społeczność cechował klimat koleżeństwa i niewymuszonej dyscypliny oraz wielka radość życia. Gęś stojąca tuż obok Artura rozpostarła skrzydła i podskoczyła do góry. Król automatycznie uczynił to samo. Przed chwilą osiem otaczających go ptaków kręciło dziobami – wówczas również bezwiednie je naśladował; teraz tę samą ósemkę spotkał w powietrzu. Ledwie się odbił od ziemi, wiatr ustał, jakby ktoś przeciął nożem jego brutalną bezwzględność. Artur zgrał się z wiatrem, był z nim teraz całkowicie pogodzony. Ósemka gęsi uformowała w locie klucz, zachowując równe odstępy. Artur zamykał tyły. Kierowały się na wschód, gdzie jeszcze przed chwilą połyskiwały blade światełka rybackich chat, a teraz – dokładnie na wprost szybujących ptaków – dumne słońce pięło się po nieboskłonie. Czarna zasłona chmur w oddali pękła, a w szczelinie rozbłysło pomarańczowoczerwone światło. Chwała słońca rosła: słone bagna w dole wyłaniały się z mroku. Król patrzył w dół na monotonną równinę, która dziwnie upodobniła się do morza: wrzosy, które nadal wyglądały jak wrzosy, pomieszały się z wodorostami, tworząc mokre kępy z oślizłym wąsiskiem. Zamiast zwykle orzących wrzosowisko strumyków, równinę znaczyły smugi sinawego szlamu. Tu i ówdzie na tyczkach porozpinano długie sieci – pułapki na nieostrożne gęsi. Artur zorientował się, że właśnie tych pułapek dotyczyły ostrzegawcze nawoływania lecących przodem ptaków. W jedną sieć złapały się dwa czy trzy świstuny; od wschodu człapał już po błocie człowiek, z dala przypominający muchę, wyraźnie ciekaw zawartości pułapki. Wschodzące słońce zabarwiło ogniście srebrne strumyki, a nawet śliski szlam. Kulik, który na długo przed świtem rozpoczął swoje gorzkie żale, odfrunął z obrzeży bagniska. Śpiący na wodzie świstun obudził się i zaraz jął wygwizdywać swe podwójne tony, jak mały parowozik. Od strony lądu, pod wiatr, dreptała kaczka krzyżówka. Brodźce krzątały się i penetrowały teren niczym skrzętne myszy. Chmara malutkich biegusów, podobnych do szpaków, tylko bardziej krępych, przeleciała koło nich z furkotem rozpędzonego pociągu. Z koron sosen na wydmach wyfrunęła czarna gwardia wron, wznosząc ku niebu chrypliwe wiwaty. Wszelkie ptactwo nadmorskie tłoczyło się na linii przypływu, równie piękne, jak zaaferowane. Świt, wschód słońca nad morzem i wzorowa organizacja lotu, miały w sobie tak wiele uroku, że Artur poczuł nieodpartą ochotę do śpiewu. Ponure myśli o człowieku i żałosne marzenia o pokoju, które go przywiodły u schyłku życia do Sali Kombinacyjnej, rozpłynęły się bez śladu w radości, którą dają skrzydła. Artur miał chęć wyśpiewać hymn na cześć życia – a że otaczało go w powietrzu tysiąc gęsi, nie musiał długo czekać na okazję. Klucze dzikich gęsi, wijące się po niebie jak smużki dymu dążące prosto w słońce, podzwaniały muzyką i śmiechem. Każdy klucz śpiewał na inną nutę: te figlarnie, tamte triumfalnie, tamte znów sentymentalnie. Kaplicę świtu wypełnili wdzięczni heroldowie, a wszyscy śpiewali tę oto pieśń: Kręć się, świecie obrotny, kręć pod nasze skrzydła, Wynieś sędziwe słonko, bo noc nam obrzydła. Każdą pierś zdobią dumne purpury, czerwienie, Każda gardziel w fanfary, w dzwony się przemienia, Niebo znaczą wędrowne czarne bataliony: Trębacz, ogar, myśliwy i rumak spieniony. Wolność! Wolność i przestrzeń! Skrzydłami powiewa, Ciągnie Anser albifrons, i szumi, i śpiewa! ROZDZIAŁ XIII W pełni dnia gęsi stanęły na dzikim polu. Wokół Artura paśli się towarzysze i towarzyszki lotu, boczną stroną krótkich, miękkich dziobów szczypiąc trawę i, w odróżnieniu od wdzięcznych łabędzi, czyniąc przy tym wyjątkowo pokraczne wygibasy. Kiedy stado się pasło, jedna gęś zawsze pełniła wartę, stojąc na baczność, z szyją wyciągniętą na podobieństwo węża. Zimą gęsi dobrały się w pary (niektóre pary datowały się z poprzednich zim), więc teraz najchętniej pasły się stadłami, w rodzinach i oddziałach, do których przynależały podczas lotu. Młoda samiczka, która nocą na bagnie stała tuż obok Artura, nie miała jeszcze swego towarzysza. Cały czas zerkała na Króla z wielką ciekawością. W starym Arturze, który też ukradkiem ją obserwował, odżyły lata młodości. Gąska była bowiem wyjątkowo urodziwa. Jej porośnięta delikatnym puchem pierś, pulchne ciałko i subtelne prążki na szyi budziły czułość. Prążki te, jak ukradkiem zauważył, powstały z różnobarwnego upierzenia gęsiej szyjki. Porastające ją piórka były wklęsłe, dzięki czemu każde leżało oddzielnie, tworząc różnobarwne żłobienia – niewątpliwie nader wdzięczną ozdobę. Wtem młoda gąska wymierzyła Arturowi dziobem kuksańca w bok. Do tej chwili to ona stała na warcie. – Twoja kolej – rzekła. Nie czekając odpowiedzi, spuściła głowę i zaczęła się paść. Skubiąc trawę, odsuwała się coraz dalej. Król stanął na straży. Nie wiedział, czego ma wypatrywać, i nie znał wroga gęsi, a wokół widział tylko kity traw i cierpliwie skubiących murawę towarzyszy. Ale nie miał im za złe, że postawili go na czatach. Ku własnemu zdziwieniu, ta męska rola nawet go radowała, gdy pomyślał, że mógłby stać się obiektem zaciekawienia damy. Mimo podeszłych lat, był zbyt naiwny, aby wiedzieć, że już się nim stał. – Co ty wyrabiasz? – spytała Ona, mijając go pół godziny później. – Stoję na warcie. – No wiesz! – zachichotała-zagęgała. – Ale z ciebie frajer! – Dlaczego? – Nie udawaj! – Słowo daję, że nie wiem. Czy robię coś nie tak, jak należy? Nie rozumiem. – Dziobnij następnego. Odstałeś już co najmniej dwie warty pod rząd. Postąpił za jej radą, kolejny strażnik zajął jego miejsce, a Król poszedł się paść obok nowej znajomej. Równo szczypali trawkę, zerkając ku sobie ukradkiem koralikami oczu. W końcu Artur podjął męską decyzję. – Uważasz mnie za durnia – rzekł nieśmiało, decydując się po raz pierwszy ujawnić drugiemu zwierzęciu prawdę o swoim pochodzeniu. – Ale to tylko dlatego, że nie jestem gęsią. Urodziłem się człowiekiem. Pierwszy raz w życiu lecę z dzikimi gęśmi. Nie zdziwiła się zanadto. – Ciekawe powiedziała tylko. – Ludzie najchętniej zamieniają się w łabędzie. Ostatnio mieliśmy u siebie Dzieci Lira. Zresztą, tak czy owak, należymy razem do rodziny anseriformes. – Słyszałem coś o Dzieciach Lira. – Nie podobało im się u nas. To beznadziejni nacjonaliści i dewoci. Stale kręcili się koło jakiejś kaplicy w Irlandii. Na łabędzie prawie w ogóle nie zwracali uwagi. – Mnie się u was podoba. – Takie też odniosłam wrażenie. Po co cię tu przysłano? – Po naukę. Przez chwilę paśli się w milczeniu, aż własne słowa przypomniały Królowi o misji, z którą przybył. – Dlaczego wystawiacie warty? – zapytał. – Czy prowadzimy wojnę? Gąska nie zrozumiała. – Wojnę? – Czy walczymy z ludźmi? – Walczymy? – powtórzyła niepewnie. – Nasi chłopcy biją się czasami o żonę, to wszystko. Oczywiście, nie dochodzi do rozlewu krwi, idzie wyłącznie o ustalenie, kto jest lepszym samcem. Czy to miałeś na myśli? – Nie. Miałem na myśli walkę jednej gęsiej armii przeciwko drugiej. Jego rozmówczynię wyraźnie to ubawiło. – Co za śmieszny pomysł! Żeby dużo gąsiorów siłowało się równocześnie? To by nawet było zabawne widowisko. Zdumiał go jej lekki ton. – Zabawne widowisko? Patrzeć, jak się mordują? – Mordują? Armie gęsi mordujące się nawzajem? Gąska z wolna, niepewnie, zaczynała pojmować myśl Artura. Na jej obliczu odmalowała się odraza. Gdy pojęła na dobre, odwróciła się i w milczeniu podreptała ku innej części pastwiska. Król poszedł za nią, ale pokazała mu plecy. Zaszedł z boku, zajrzał jej w oczy i ze smutkiem dostrzegł w nich wyraz zgorszenia – jakby wyrwało mu się nieprzyzwoite słowo. – Przepraszam cię – wydukał. – Teraz ty nie rozumiesz. – Nie ma o czym mówić. – Przepraszam. A po chwili, nieco zniecierpliwiony, dodał: – Chyba wolno czasem o coś zapytać? Skoro są strażnicy, to moje pytanie było w pełni uzasadnione. Gąska rozgniewała się nie na żarty. – Nie chcę więcej o tym słyszeć! Jaki ty musisz być zepsuty! Nie masz prawa tak mówić. Oczywiście, że wystawiamy warty. Nie słyszałeś o jastrzębiach? O sokołach wędrownych? O lisach, łasicach i ludziach, którzy zastawiają na nas sieci? To są nasi naturalni wrogowie. Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że istnieją na świecie stworzenia tak podłe, aby organizować bandy do mordowania własnych braci? „Jaka szkoda – pomyślał Artur – że nie ma wielkich zwierząt polujących na ludzi! Gdyby na ziemi rozmnożyły się smoki i latające potwory, może cała agresja ludzkości zwróciłaby się przeciwko nim. Ale niestety: na ludzkość dybie tylko mikrob – przeciwnik zbyt mały, aby traktować go z szacunkiem”. Głośno natomiast powiedział: – Chciałem się tylko dowiedzieć. Gąska postanowiła być uprzejma. Jako sawantka chciała pokazać, że ma szerokie horyzonty myślowe. – Musisz się jeszcze sporo nauczyć. – Więc bądź moją nauczycielką. Opowiedz mi o gęsim narodzie. Rozjaśnij mi w głowie. Widać było, że jest trochę nieufna, gdyż przestraszył ją nie na żarty, ale dała się ułagodzić. Jak wszystkie gęsi, była łagodna z natury i łatwo zapominała urazę. Niebawem znów byli przyjaciółmi. – Co chciałbyś wiedzieć? W ciągu następnych kilku dni spędzili razem sporo czasu i Artur przekonał się, że Lyo-lyok jest uroczą osóbką. Przedstawiła mu się na samym początku znajomości, doradzając, aby i on przybrał jakieś stosowne imię. Wspólnie zdecydowali się na Ki- kwa, szlachetne imię zapożyczone od rzadkiego gatunku gęsi z czerwonym podgardlem, które Lyo-lyok poznała na Syberii. Nadawszy Arturowi gęsie imię, Lyo-lyok przystąpiła mężnie do jego edukacji. Nie tylko flirty były jej w głowie. Interesowała się mądrze szerokim światem, a choć Artur często zaskakiwał ją głupimi pytaniami, starała się nie okazywać mu niechęci. Większość pytań Artura wynikała bowiem z jego doświadczeń z mrówkami – te najbardziej dziwiły gąskę. Artur wypytywał o nacjonalizm, o nadzór państwowy, o swobody obywatelskie, o prawo własności, i tak dalej – a więc o to wszystko, co omawiało się w Sali Kombinacyjnej lub obserwowało w mrowisku. Ponieważ większość tych kwestii była gąsce obca i wymagała objaśnień, zanim Lyo-lyok mogła udzielić odpowiedzi, rozmowy stały się nadzwyczaj interesujące. W miłej atmosferze edukacja Artura postępowała błyskawicznie, a przy tym stary Król, ku własnemu zdumieniu, czuł rosnącą sympatię i pokorę wobec gęsiego rodu – uczucia dość podobne do tych, których doznawał Guliwer w świecie koni. – Nie – odpowiadała Lyo-lyok – gęsi nie znają nadzoru państwowego. Nie mają wspólnej własności ani nie uzurpują sobie prawa do żadnej części świata. Cudny glob ziemski nie może, ich zdaniem, należeć do nikogo, tylko do siebie samego: gęsiom wystarczy dostęp do jego surowców. Poszczególne ptaki nie podlegają też żadnej odgórnej dyscyplinie. – Opowieść o mrówce skazanej na śmierć za to, że ośmieliła się odmówić zwrócenia jadła, przyprawiła gąskę o mdłości. – Wśród gęsi – powiedziała Lyo-lyok – każdemu wolno zjeść tyle, ile sam znajdzie, a intruz, który chciałby skorzystać ze znalezionej przez kogoś innego soczystej trawy, najpewniej oberwie dziobem, i dobrze mu tak. Owszem, można mieć coś własnego oprócz jedzenia: na przykład gęsie stadła wracają rokrocznie do tych samych gniazd, pokonując po drodze tysiące mil. Gniazdo i rodzina to sprawy ściśle prywatne. Gęsi nie są rozwiązłe, chyba że w młodości, co Lyo-lyok osobiście uważała za naturalne. Gdy już łączą się w pary, to na całe życie. Jeśli koniecznie trzeba określić ich ustrój polityczny, to byłby to zapewne indywidualizm patriarchalny, oparty na zasadzie wolnego wyboru. No i naturalnie, gęsi nie toczą wojen. Artur ciekaw był, kto i jak zostaje przywódcą stada. – To proste – wyjaśniła Lyo-lyok. – Gęsi po prostu czują, kto jest ich wodzem. Najczęściej zostaje nim starzec o mocno pstrej piersi. Wódz zawsze leci na czele stada. – Pamiętając mrówki, które, niczym ród Borgiów, mordowały się nawzajem bez pardonu w walce o władzę, Król domagał się jednak szczegółów procedury wyboru przywódcy. Dowiedział się, że taka procedura nie istnieje – przynajmniej nie w sensie formalnym. Przywódcą się po prostu zostaje, i już. Zamiast odpowiadać na dalsze drobiazgowe pytania, Lyo-lyok streściła mu pokrótce dzieje migracji dzikich gęsi: – Pierwszy gąsior, który przeleciał z Syberii do Lincolnshire i z powrotem, prawdopodobnie założył rodzinę właśnie na Syberii. Gdy przyszła zima i zabrakło pożywienia, ruszył na zachód sobie tylko znaną trasą. Podążała za nim rodzina, powiększająca się z roku na rok – on sam zaś pełnił rolę pilota i admirała. Po jego śmierci rolę tę objęli najstarsi synowie, gdyż to oni zdążyli najwięcej razy przebyć trasę wędrówki. Młodsi bracia, niepewni drogi, chętnie dawali się prowadzić tym, którzy ją znali. Ale i wśród pierworodnych zdarzają się nicponie, do których rodzina nie ma za grosz zaufania. – A teraz – mówiła dalej – posłuchaj, jak dochodzi do wyboru admirała. Powiedzmy, że na jesieni Wiiik-Wink odwiedzi naszą rodzinę i spyta: czy przypadkiem nie macie między sobą godnego zaufania pilota? Dziadunio, staruszek, zmarł w sezonie malinowym, a Wujo-wujo jakoś nam się nie sprawdza. Rozglądamy się za przewodnikiem. Wówczas my mu odpowiemy: stryjeczny dziadek będzie zachwycony, jeśli się przyłączycie do naszego stada. Z góry jednak zaznaczamy, że nie bierzemy odpowiedzialności za ewentualne niepowodzenia. Serdeczne dzięki, powie na to on. Wasz stryjeczny dziadek jest osobnikiem ze wszech miar godnym zaufania. Czy pozwolicie, że poinformuję Honków o sposobie rozwiązania naszego problemu? Wiem, że i oni cierpią na podobne kłopoty. Prosimy uprzejmie, odpowiemy mu. – I w ten to sposób – podsumowała Lyo-lyok – nasz stryjeczny dziadunio został admirałem. – Niezła metoda. – Spójrz na jego dystynkcje – szepnęła z szacunkiem Lyo-lyok i oboje zwrócili wzrok ku dostojnemu patriarsze, którego pierś zdobiły czarne pasy, biegnące w krąg, właśnie jak złote obręcze na mankietach munduru admirała. Innym razem Artur spytał Lyo-lyok o upodobania i ambicje dzikich gęsi, uprzedzając ją z góry, że wśród ludzi życie bez dóbr materialnych i wojen uchodzi często za nudne. – Ludzie – wyjaśnił – gromadzą wielkie ilości ozdób i przedmiotów zbytku. Widzą w tym cel życia. Niektórzy powiadają, że ta sama skłonność pcha ich ku wojnom – jajednak obawiam się, że gdyby stan posiadania człowieka zredukować do minimum, jakim zadowalacie się wy, dzikie gęsi, człowiek byłby nieszczęśliwy. – Oczywiście – zgodziła się Lyo-lyok. – Wasza świadomość ukształtowana jest przecież zupełnie inaczej niż nasza. Ludzie zmuszeni do życia po gęsiemu byliby równie nieszczęśliwi jak gęsi zmuszone do życia po ludzku. Nie znaczy to jednak, że nie możemy się wiele od siebie nauczyć. – Wątpię, czy gęsi mogą się wiele nauczyć od człowieka. – Żyjemy na ziemi dobre parę milionów lat dłużej niż wy, biedactwa, więc trudno mieć do was pretensje. – Mniejsza o to. Opowiedz mi, proszę, o gęsich marzeniach, ambicjach, planach, czy jakkolwiek tam je nazwać. Domyślam się, że nie są zbyt wygórowane? Lyo-lyok parsknęła śmiechem. – Celem naszego życia jest żyć – odparła krótko. – Zdaje się, że wy, ludzie, zapomnieliście o tej ambicji. Co zaś do naszych marzeń – wcale nie są tak ubogie, jak sądzisz, w porównaniu z ludzkimi świecidełkami i zbytkami. Mamy nawet pieśń na ten temat, zatytułowaną „Sens życia”. – Zaśpiewaj, proszę. – Zaraz. Chcę tylko powiedzieć, że zawsze żałowałam, iż pominięto w tej pieśni jedną niezmiernie ważną rzecz. Różne głosy spierają się tam o to, co daje dzikim gęsiom największą radość, lecz żaden nie wymienia wędrówki. Co za niedopatrzenie! Podróżujemy przecież sto razy dalej niż ludzie, oglądamy wciąż nowe cuda – jak poeta mógł o tym zapomnieć? Moja babka była w Micklegarth, jeden z wujów – w Birmie, a pradziadek chwalił się zawsze że odwiedził Kubę. Artur był pod wrażeniem – zwłaszcza, że o Birmie słyszał tylko od zaskrońca, a Kuby w ogóle jeszcze nie odkryto. Tylko nazwa Micklegarth była mu znajoma: tak w Skandynawii zwano Konstantynopol. – To musi być wspaniała rzecz – powiedział – tak wędrować po całym świecie. Pomyślał przy tym o cudzie, jakim są skrzydła, o podniebnym śpiewaniu, o świecie, który toczy się dołem, wciąż inny, wciąż nowy. – Posłuchaj – rzekła Lyo-lyok i bez dalszych wstępów zaśpiewała wdzięcznie, na gęsią nutę: Pierwszy przemówił Ky-yow: Sednem życia jest zdrowie. Do wiosłonogich, do strzelistopiórych, do zwinnych i sokolookich należy cały świat. Drugi przemówił Ank-Starzec: Sednem życia jest honor. Do tropicieli, żywicieli ludu, strategów i mędrców należy cały świat. Trzecia mówiła Lyo-lyok: Sednem życia jest miłość. Do miękkopuchych, do gniazda wijących, do tych, co chodzą parami należy cały świat. Czwarty przemówił A-ang: Sednem życia jest żarcie. Do lasujących, do trawę skubiących, do sytych i do tłustych należy cały świat. Piąty przemówił Wink – Wink: Sednem życia jest przyjaźń. Do koleżeńskich i niesamolubnych, do wolnych, lecz mądrze uległych należy cały świat. A ja wybieram muzykę. Długo dźwięczące echa, buńczuczne rogi, wesołe piosnki, poezja są odbiciem świata. Tak mówi śpiewak Lyow. Piękna to była pieśń, wzruszająca i poważna. Artur spróbował liczyć na palcach jednej stopy nazwane w niej uroki życia, a że palce miał tylko trzy – nie licząc wyrostka z tyłu – musiał każdego użyć po dwa razy. Zdrowie, honor, miłość, jedzenie, przyjaźń, muzyka i poezja, i wędrówka – a przede wszystkim, jak słusznie zauważyła Lyo-lyok: samo życie. Rzeczywiście, nie była to lista uboga w swej skromności, zwłaszcza że można by dopisać do niej: Mądrość. ROZDZIAŁ XIV W stadzie narastało podniecenie. Młodzież flirtowała bezwstydnie albo, zbita w gromadki, oplotkowywała pilotów. Grano też w rozmaite gry, jak to robią dzieci podekscytowane mającym się niebawem odbyć przyjęciem. Jedna z zabaw polegała na tym, że wszyscy stawali kołem, a młode gąsiory, jeden po drugim, kroczyły w środek kręgu, prężąc szyje i sycząc z udawaną złością. Na środku puszczały się biegiem, z szumnym trzepotem skrzydeł, demonstrując w ten sposób swoją odwagę i kwalifikacje na przyszłych amirałów. Coraz też więcej gęsi kręciło dziobami, co zazwyczaj czyniły przed odlotem. Niepokój udzielił się nawet starszyznie – mędrcom, którzy na pamięć znali trasy przelotów. Śledzili oni formacje chmur, oceniali kierunek i siłę wiatru, a także próbowali odgadnąć, skąd wieje. Dźwigający odpowiedzialność za całe stado admirałowie ciężkim krokiem przemierzali w tę i z powrotem mostki kapitańskie. – Dlaczego jestem niespokojny? – pytał sam siebie Artur. – Czuję coś we krwi. Skąd to się bierze? – Poczekaj, sam się przekonasz – odparła tajemniczo Lyo-lyok, gdy zadał jej to pytanie. – Może już jutro, może pojutrze... Kiedy wreszcie nadszedł t e n dzień, słone bagna i błotna równina wyglądały jakoś inaczej. Człowiek-mrówka, który codziennie o świcie obchodził cierpliwie swoje sidła, a pory przypływów znał na pamięć, gdyż błąd w tej mierze oznaczałby dlań pewną śmierć, usłyszał nagle z wysoka odległy dźwięk, przypominający głos trąbki-hejnałówki. Na błotnistych polach nie było ani jednego ptaka. Człowiek nie spotkał też żadnego na pastwisku, przez które przechodził. Był to, w gruncie rzeczy, dobry człowiek: przystanął i w uroczystej ciszy, z nabożeństwem zdjął czapkę z głowy. Wykonywał ten gest każdej wiosny, kiedy gęsi go opuszczały, i każdej jesieni, kiedy dostrzegł pierwsze powracające stado. Na przeprawę przez Morze Północne parowcem potrzeba jakichś dwóch, trzech dni i tyluż nocy, zmagań z opornymi falami. Lecz nie gęsiom – żeglarzom napowietrznym, żywym, rączym strzałom, bezlitośnie prującym chmury; nie podniebnym śpiewakom, uchodzącym przed sztormem z prędkością siedemdziesięciu mil na godzinę; nie geografom, nie wiedzieć skąd czerpiącym nieomylną wiedzę, żeglującym bezbłędnie trzy mile nad ziemią, po cumulusach zamiast morskich wód. Cóż to bowiem dla nich? Tylko radość, nic więcej. Król nie widział ich jeszcze w tak świetnych humorach. Pieśni, które wyśpiewywały całymi godzinami, tryskały radością życia. Niektóre były sprośne – te zostawimy sobie na inną okazję, inne w miarę żartobliwe, a jeszcze inne – wzniosłe lub sentymentalne. Artura ubawiła szczególnie ta: Po niebie szybujem, szu-szu, szum-szum, Na ziemi lądujem, pac-pac, plum-plum, Gę-gę Ga-ga Gą-gą. I szyje zginamy w ucieszny hak Jak rura od zlewu, o – tak, o – tak Ga-ga Gą-gą Gę-gę. I w zgodnym szeregu pasiemy się, Nasz ród bokiem dziobów murawę rwie. Gą-gą Gę-gę Ga-ga. Czy Gę, czy Gą, raduje nas Lot, Czy Gą, czy Gę, raduje nas Żer, Czy Gę, czy Ga, podoba się nam Gę-gę Gą-gą Ga-ga. Pieśń sentymentalna brzmiała tak: Sunie niebem gęsi klucz, Wróć, gąsiorku, do mnie wróć! Pewnego razu, gdy przefruwali nad skalną wysepką zaludnioną przez gęsi bernikle, które w czarnych skórkowych trzewiczkach, szarych toczkach i białych kołnierzykach wyglądają jak stare panny, cały szwadron huknął szyderczo wielkim głosem: Ciotka Bernikla w tłustym błocie tapla się Ciotka Bernikla w tłustym błocie tapla się Ciotka Bernikla w tłustym błocie tapla się Nie poleci z nami, nie! Alleluja, górą nasi! Alleluja, górą nasi! Alleluja, górą nasi! Na Północny Biegun, hej! Nie da się opowiedzieć całego piękna ich wędrówki. Najpiękniejsze było w niej bowiem samo życie – a to trzeba przeżyć na własnej skórze. Nieraz musieli obniżać lot z poziomu chmur pierzastych, żeby złapać lepszy wiatr, a wówczas wpadali w stada cumulusów – puchowych piramid, zbudowanych z kłębów pary wodnej, białych jak wielkie pranie i gęstych jak krem na torcie. Zdarzało się, że w odległości kilku mil dostrzegli taką piramidę – śnieżnobiałą kupę gigantycznego Pegaza. Wówczas kierowali się wprost na nią, ona zaś rosła, cicho, niepostrzeżenie, bez najmniejszego wysiłku – a gdy była tuż-tuż i zdawało się, że zaraz zderzą się dziobami z pozornie litym masywem białej ściany – słońce nagle traciło blask. Każdą gęś oplatały znienacka wilgotne macki przenikliwego chłodu. Otaczała je szara wilgoć, a słońce – blady miedziak – uciekało hen, coraz dalej. Znikały widoczne obok jeszcze przed chwilą skrzydła towarzyszy i towarzyszek i każdy ptak stawał się oto samotną nutą w zimnym niebycie – spóźnionym świadkiem końca świata. Wisiał tak w bladej nicości bez wymiarów – bez lewa, prawa, dołu, góry; bez ruchu, zda się – aż wtem błyskał przez mgłę słoneczny miedziak i węże chłodu na nowo poczynały wić się w powietrzu. Po chwili gęsi bujały z powrotem w roziskrzonym świecie barw: w dole mienił się turkus morza, a dookoła pyszniły się nowe, śnieżnobiałe pałace nieba, na których nie obeschła jeszcze rosa Rajskiego Ogrodu. Jednym z najważniejszych punktów wędrówki był przelot nad skalistą wyspą. Co nie znaczy, że brakowało innych ważnych zdarzeń – dość wspomnieć spotkanie na przecięciu szlaków z kluczem lecących do Abisco łabędzi czarnodziobych, które wydawały odgłos do złudzenia przypominający poszczekiwanie małych piesków przez chusteczki do nosa. Albo wyścig z sową czubatą, wiosłującą z mozołem pod prąd powietrza (mówią, że w ciepłym puchu na grzbiecie tej sowy podróżuje zwykle na gapę maleńki strzyżyk). A jednak najciekawsza była samotna kamienna wyspa. Wyspa należała w całości do ptaków. Ptaki wysiadywały tam jaja i kłóciły się bez przerwy, ale w tonie przyjacielskim. Na szczycie skały, porosłym szczeciną darni, tłoczyły się zaaferowane maskonury. Poniżej, w Uliczce Brzytwodzioba, lokatorzy siedzieli gęsto na tak wąskich półkach skalnych, że musieli się kurczowo czepiać szponami podłoża, dziobami odwróceni ku falom. Jeszcze niżej, w Uliczce Nurzyków, siedziały nurzyki, wznosząc ku niebu spiczaste, pajacowate oblicza, tak jak to robią drozdy, kiedy wysiadują jaja. Najniżej położone były Slumsy Gawii Trójpalczastej. Wszystkie wspomniane ptaki, które, podobnie jak ludzie, z reguły wydają na świat pojedynczego potomka, siedziały stłoczone tak gęsto, że stykały się głowami, a ilekroć ktoś nowy lądował na przepełnionej półce, ktoś inny nieuchronnie fikał kozła w dół. Mimo to humory dopisywały, śmiechom, żarcikom i wzajemnym docinkom nie było końca. Ptasi tłum przypominał przekupki na największym targu rybnym świata, gdzie co chwila wybuchają sprzeczki: wszystkie kobiety jedzą coś stale z papierowych torebek, wszystkie naraz dochodzą swoich racji, wyśpiewują przaśne piosenki, krzyczą na dzieciaki, narzekają na mężów. „Posuńcie no się, ciotko!”, „Z drogi, babuniu!”, „Głupia flądra, znów mi usiadła na krewetkach!”, „Synuś, schowaj no tego lizaka do kieszeni i wysmarkaj nos!”, „Patrzcie, patrzcie, czy to czasem nie wujo Albert? Wiezie piwo!”, „Zmieszczę się tutaj koło was?”, „No to pa, ciociu Emmo... poleciała, szkoda”, „Czy nie przekrzywił mi się kapelusz?”, „Uspokój się, łobuzie!” W zasadzie trzymały się gatunkami, ale – nieliczne zresztą – odstępstwa od tej reguły nikomu nie wadziły. W Uliczce Nurzyków siedziała tu i ówdzie uparta gawia i ani myślała ustępować komukolwiek miejsca. Wszystkich ptaków mogło tam być w sumie z dziesięć tysięcy, a rejwach czyniły ogłuszający. „Ciekawe – pomyślał Król – jak radziłoby sobie w takim ścisku ludzkie miasto zamieszkane przez wiele ras?” Potem gęsi przelatywały nad fiordami i wyspami Norwegii. Właśnie tam rozgrywa się akcja prawdziwej opowieści o gęsiach, którą opisał wielki W.H. Hudson, a która winna dać ludziom sporo do myślenia. Był sobie pewien gospodarz, który mieszkał na wybrzeżu wyspy gnębionej straszliwą plagą lisów. Któregoś dnia gospodarz zastawił wnyki. Nazajutrz, gdy przyszedł je sprawdzić, stwierdził, że we wnyki złapała się dzika gęś – i to najwyraźniej Wielki Admirał, co można było łatwo poznać po masywnej sylwetce i dystynkcjach na piersi. Gospodarz zabrał gęś do domu, zaopiekował się nią, opatrzył jej nogę, a potem puścił między własne kaczki i kury. Z uwagi na lisa musiał co wieczór zamykać kurnik na noc. Zaganiał drób do środka i zamykał drzwiczki na kłódkę. Po jakimś czasie zauważył dziwną rzecz: kury, które dotychczas zawsze uciekały przed wieczorną łapanką, teraz same zbiegały się do kurnika i czekały na zamknięcie. Zaciekawiony gospodarz podpatrzył kiedyś o zmierzchu swoje ptactwo: nie było wątpliwości, że szlachetny jeniec przejął na siebie obowiązki człowieka, które zaobserwował dzięki nieprzeciętnej inteligencji. Pod wieczór, gdy zbliżała się pora zamykania kurnika, mądry stary Admirał zaganiał towarzystwo we właściwe miejsce – tak jakby doskonale rozumiał celowość tego zabiegu. A dzikie gęsi, którymi dawniej dowodził, już nigdy więcej nie osiadły na wyspie, gdzie straciły przywódcę. Aż wreszcie, pośród wysp, nasze gęsi wypatrzyły lądowisko – cel pierwszego dnia podróży. Ach, te odgłosy zachwytu! Te wzajemne gratulacje! Uradowane ptaki niczym grad pocisków spadały z nieba, popisując się po drodze kaskaderskimi sztuczkami. Były dumne z siebie i ze swojego pilota, podniecone bliskimi uciechami życia rodzinnego. Ostatni odcinek w dół przepikowały ze zwiniętymi pod brzuchy skrzydłami. Tuż przed lądowaniem rozpostarły je, nabrały wiatru, zatrzepotały gwałtownie, a potem – klap! – i już siedziały na ziemi. Chwilę trzymały skrzydła uniesione wysoko do góry, po czym złożyły je jednym zręcznym, starannym i wdzięcznym ruchem. Przeleciały nad Morzem Północnym! ROZDZIAŁ XV Wielkie bagna syberyjskie, do których dotarły w kilka dni później, wyglądały z góry jak misa pełna słońca. Okalające je szczyty wciąż wieńczyła koronka śniegu, który, topniejąc, spływał z gór wąskimi strumykami barwy ciemnego piwa. Nad błyszczącymi taflami stawów unosiły się chmary komarów, a pośród nagich brzóz porastających brzegi błądziły wdzięcznie ciekawskie renifery, wtykając czujne nosy w gęsie legowiska, na co gęsi odpowiadały gniewnym sykiem. Lyo-lyok, choć niezamężna, bezzwłocznie przystąpiła do budowy gniazda, Król miał więc wolny czas na rozmyślania. Z natury prostoduszny i poczciwy, dopiero teraz z wolna pojmował ogrom zdrady, jaką mu zgotowała własna rasa. Nareszcie zrozumiał, że zdradzili go wszyscy, nawet własna żona i najbliższy przyjaciel. A ostatnim z plejady zdrajców był jego rodzony syn. Rycerze Okrągłego Stołu – przynajmniej połowa – odwrócili się od Artura, nie inaczej zresztą niż połowa poddanych, którym poświęcił całe swoje życie. I oto żądano od Króla, aby powrócił do służby zdrajcom, on zaś pojął, po raz pierwszy w życiu, że taki powrót oznacza jego koniec. Na cóż mógł bowiem liczyć ze strony ludzi, którzy od czasów Sokratesa systematycznie mordowali każdego, kto próbował przemówić im do rozumu? Zamordowali nawet swego Boga. Każdy głosiciel prawdy stawał się obiektem ludzkiej zdrady i zbrodni. A więc Merlin wydał na niego wyrok śmierci? Pośród gęsi, którym wstrętne były zabójstwo i zdrada, czuł się bezpieczny i szczęśliwy. „Oto – myślał – właściwie miejsce dla kogoś, kto ma serce. Zmęczony życiem człowiek, jeśli czuje powołanie zakonne, zatęskni nieraz do klasztoru – do miejsca, gdzie mógłby w ciszy hodować własną duszę jak kwiat i wzrastać ku Bogu, jakimkolwiek Go pojmuje”. Taka tęsknota obudziła się nagle w starym Arturze: jego upragnionym klasztorem były zalane słońcem bagna. Nie chciał wracać do ludzi; chciał zostać tutaj. Czemu nie miałby założyć gniazda z Lyo-lyok? Nie najgorsze to wyjście dla udręczonego ducha. Porównując Lyo-lyok ze znanymi kobietami, dostrzegł w niej wiele zalet: była zdrowsza niż przeciętna dama, nie cierpiała na migreny, wapory, histerie. Zdrowiem, krzepą i siłą skrzydeł dorównywała Arturowi. Cokolwiek on potrafił, umiała i ona – a więc ich stadło opierałoby się na równowadze sił. Lyo-lyok była ustępliwa, rozważna, wierna i niegłupia. Co się tyczy czystości, przewyższała większość kobiet, gdyż pół dnia spędzała na czyszczeniu piórek, a drugie pół – na pławieniu się w wodzie. Jej rysów nie mąciły barwinka ani róż. Raz poślubiona, nigdy nie znajdzie sobie nowego kochanka. Figurę miała naturalną, nie sztucznie stworzoną, a więc piękniejszą niż przeciętna kobieta. Stąpała wdzięcznie, nie kolebiąc się, jak wszystkie dzikie gęsi. Artur przywykł już nawet do jej upierzenia i docenił jego urodę. Był pewien, że Lyo-lyok będzie kochającą matką. Miał dla niej wiele czułości, choć niewiele miłosnej pasji. Podziwiał jej mocne nogi z kulką stawu na granicy uda, elegancki wykrój dzioba o zębatej krawędzi od spodu i duży język, wypełniający szczelnie cały dziób. A najbardziej podobało mu się, że Lyo-lyok nigdy się nie spieszy. Budowa gniazda dostarczała jej wiele emocji, co Artur obserwował z przyjemnością. Dzieło Lyo-lyok nie było majstersztykiem architektury, ale spełniało swoje zadanie. Długo wybierała wyściółkę do wilgotnego zagłębienia o fakturze przywodzącej na myśl zmiętą bibułę nasączoną brunatnym płynem albo płachtę na cyrkowej arenie: wreszcie wymościła je pędami wrzośca, mchem, porostami i puchem z własnej piersi, mięciutkim jak pajęczyna. Król osobiście przyniósł jej w prezencie kilka wiązek trawy, które, niestety, okazały się nieprzydatne ze względu na niewłaściwy kształt. Ale rwąc trawę, Artur odkrył przypadkiem cudny świat bagien – wszechświat w miniaturze. Japończycy budują takie światy w szklanych słojach. Ale żaden Japończyk nie umiałby wyhodować drzewka bonsai będącego tak wierną miniaturą wielkiego drzewa, jaką jest pęd wrzośca, z sęczkami regularnymi jak dziurki od guzików. U stóp Artura rozciągała się istna puszcza, z polankami i uroczyskami. Najniżej rosnący mech stanowił poszycie lasu, rolę krzewów pełniły porosty. Tu i ówdzie słaniały się malowniczo pnie zmurszałych drzew. Wrzoścowa puszcza miała nawet swoje kwiatki: szkarłatne, woskowate kuleczki na suchych, szorstkich, szarozielonych łodyżkach. Były tam też miniaturowe grzybki, psiaki, o kapeluszach wywiniętych do góry, na kształt kieliszków do jajek. A po chaszczach grasowały żuki w czarnych, lśniących pancerzykach, merdając spiczastymi ogonkami, kiedy chciały sobie poprawić skrzydełka. Odgrywały w tym zaklętym świecie rolę raczej smoków niż lisów i zajęcy. Roiło się tam i od innych stworzeń: zielonych chrabąszczyków błyszczących jak klejnoty, pajączków wielkości główki od szpilki, biedronek, które wyglądały jak świeżo polakierowane. W miejscach podmokłych i grząskich gromadziła się brunatna woda, zamieszkana przez morskie smoki: kijanki i grzbietopławki. Mchy rosły tu wyjątkowo bujnie, i to najrozmaitsze: jeden gatunek miał cieniutkie czerwone łodyżki z zielonymi łebkami i wyglądał jak egzotyczne zboże z krainy Liliputów. Gdzieniegdzie widać było ślady pożaru, wznieconego naturalnie, przez słońce prześwietlające kroplę rosy niby soczewkę – a nie ręką człowieka, który z własnej woli wypala łąki na wiosnę, gdy pełno na nich gnieżdżących się ptaków. Na wrzoścowym pogorzelisku, wśród poczerniałych kikutów minidrzew, widniały rozrzucone, wybielone ogniem skorupki maleńkich ślimaków – nie większych niż ziarnko pieprzu – i wyschłe gąbki szarożółtych porostów, które kruszyły się pod lada dotknięciem. Wrzoścowy bór zadziwiał miniaturowym ogromem: tu unosiły się wonie bagienne, ówdzie – powiewy krystalicznie czystego powietrza, które na mokradłach ma smak niepowtarzalny. Żarliwe słońce przytłaczało wprost ten bogaty świat, który zasypiał tylko na parę nocnych godzin. A co tam było komarów! Artur myślał nieraz, jak nudno musi być ptakowi wysiadywać jaja. Teraz pojął, że siedząc na gnieździe, Lyo-lyok będzie mogła podziwiać cały oddzielny, tętniący życiem mały świat, który roztaczał się tuż pod jej dziobem. Oświadczył się któregoś popołudnia na roziskrzonym w słońcu jeziorze – bez wielkich słów, bo już za dobrze znał życie, ale wytwornie i z nadzieją. Obrzeżone brązem bezlistnych drzew, wody jeziora odbijały niebo tym błękitniej, przybierając odcień jajeczka kosa, chociaż bez cętek. Król podpłynął do Lyo-lyok z dumnie uniesionym ogonem, wyciągając płasko szyję i głowę, na podobieństwo żmii wodnej. Wyznał jej swoje smutki, grzechy i uczucia. Nie taił, że biorąc ją za żonę, ma nadzieję uciec przed Merlinem i światem. Lyo-lyok, jak zwykle, nie okazała zdziwienia. Z tak samo nisko wyciągniętą szyją podpłynęła ku Arturowi. Słodycz jej spojrzenia napełniła go wielką radością. Niestety – co łatwo zgadnąć – w tej samej chwili porwała Króla w górę czarna ręka. Artur poczuł, że wraca – nie na skrzydłach, nie jak gęsi wędrowne – w dawny świat, obmierzłym tunelem czarów. Zdążył tylko pochwycić z powierzchni jeziora samotne piórko – i Lyo-lyok zniknęła mu z oczu. Raz na zawsze. ROZDZIAŁ XVI – Dobra nasza! – wykrzyknął Merlin, zanim jeszcze Artur zdążył się zmaterializować. – Możemy wrócić do tematu głównego. Uczeń zaczyna dostrzegać światełko w tunelu. – Dajże mu spokój – poprosiła koza. – Patrz, jaką ma nieszczęśliwą minę. – Nieszczęśliwą? – fuknął Merlin. – Bzdura! Nic mu nie jest. Jak już mówiłem, możemy wrócić do tematu... – A więc komunizm... – zaczął krótkowzroczny borsuk, któremu tylko jedno było w głowie. – Nie, nie, kolego! Z bolszewikami już skończyliśmy. Nasz uczeń uzyskał pewne dane ilustrujące zagadnienie Przemocy. Musi z nich sam wyciągnąć wnioski. Królu, wybierz sobie dowolne zwierzę, a ja ci wyjaśnię, dlaczego toczy ono wojny albo nie. – Zapewniam – dodał przymilnym tonem sklepikarza, wciskającego towar klientowi – że nie ma w tym żadnego podstępu. Wybierz, które chcesz: żmiję, amebę, antylopę, małpę człekokształtną, osła, salamandrę... – ...mrówkę, dziką gęś... – wtrącił usłużnie borsuk. – Nie, nie, tylko nie gęsi. Gęsi są za łatwe. Zresztą, nie podpowiadajmy mu, niech sam wybiera. Może być gawron? – Świetnie – zgodził się borsuk. – A więc: gawrony. Merlin rozsiadł się wygodnie, zetknął czubki palców obu dłoni i głośno odchrząknął. – Po pierwsze – rzekł – nim przystąpimy do rozważania przykładów, ustalmy dokładnie definicję pojęcia. Czym jest Wojna? Wojnę, jak mniemam, możemy zdefiniować jako zbiorowe, agresywne użycie przemocy przeciwko społecznościom tego samego gatunku. Podkreślam: społecznościom, inaczej bowiem możemy mówić jedynie o bandytyzmie i chuligaństwie. Atak pojedynczego wilka na sforę wilków nie jest jeszcze wojną. A więc: przemoc zbiorowa w obrębie jednego gatunku. Nasza definicja nie obejmuje ptactwa polującego na szarańczę, kotów łowiących myszy, tuńczyków żerujących na śledziach ani ryb drapieżnych żywiących się innymi rybami. Zjawisko wojny musi bowiem spełniać dwa warunki: po pierwsze – wspólnota gatunkowa, po drugie – życie stadne. Rozważając przykłady wojny występującej w przyrodzie, mamy więc do dyspozycji tysiące gatunków zwierząt, jak to: szpaki, płotki, króliki, pszczoły, itepe. Wobec tej mnogości zdumiewa skąpa liczba gatunków wojowniczych. – Jak ci się wydaje – zwrócił się do Artura – ile spośród nich podejmuje zorganizowane działania agresywne przeciwko grupom własnego gatunku? Wysłuchawszy odpowiedzi, ciągnął wykład. – Masz rację. Wymieniłeś parę owadów, człowieka, pewne mikroby, niektóre krwinki (jeśli można je zaliczyć do wspólnego gatunku) – i na tym koniec. Dowodzi to, że, jak już kiedyś wspomniałem, z gruntu niemoralne zjawisko wojny jest rzadką anomalią natury. A teraz, uwolniwszy się od nadmiaru niestosownych przykładów, przystąpmy do rozważania szczególnych cech tych gatunków, które podejmują działania agresywne. Co stwierdzamy? Czy potwierdza się zaczerpnięta od komunistów teza bobra, iż wojny wywołują gatunki uznające własność prywatną? Przeciwnie: okazuje się, że jest to cecha tych zwierzęcych społeczności, które usiłują ze wszech miar ograniczyć własność prywatną. Cecha mrówek i pszczół, które mają komunalne żołądki i terytoria, cecha człowieka, który tworzy własność państwową kosztem tępienia swoich współziomków. Tymczasem ptaki, które mają prywatne żony, gniazda i żerowiska; króliki posiadające własne żołądki i nory; płotki zamieszkujące oddzielne schronienia, czy altanniki budujące własne skarbce i ozdobne tereny igraszek – wszystkie one żyją w pokoju. Powiesz może, że gniazdo lub żerowisko to wątpliwy obiekt własności prywatnej? Mylisz się: dla zwierzęcia są one tym samym, czym dom i majątek dla człowieka. Ważne, że stanowią własność prywatną. W przyrodzie posiadacze własności prywatnej żyją pokojowo. Wojny toczą wyłącznie ci, co wymyślili własność społeczną. Zauważ, że to, co powiedziałem, przeczy doktrynie totalitarnej. – Naturalnie – ciągnął – właściciele prywatni bywają nieraz zmuszeni bronić swej własności przed rabusiami i pasożytami. Rzadko doprowadza to jednak do większego rozlewu krwi, a wśród ludzi sprawa została właściwie rozwiązana, odkąd nasz Król przekonał ich do powołania policji. – Wiem, wiem, powiesz zaraz, że to nie nacjonalizm spaja wojownicze społeczności, że wojują one z innych powodów – na przykład dlatego, iż wszystkie są wytwórcami jednego produktu albo wszystkie są hodowcami, albo rolnikami, albo, jak mrówki, gromadzą zapasy żywności. Nie będę cię zanudzał omawianiem wszystkich przykładów, musisz je przeanalizować sam. Weźmy jednak pierwszy z brzegu: pająki. Są największymi w przyrodzie wytwórcami – a jednak nie wojują. Natomiast wiele wojowniczych gatunków mrówek nie gromadzi żywności. Poszukując, jak w matematyce, wspólnego mianownika, musisz w końcu dojść do wniosku, który przed chwilą wygłosiłem, gdyż jest on oczywisty: główną przyczyną wojen jest własność społeczna – zalecana dziś powszechnie przez wszystkich demagogów spod znaku tak zwanego Nowego Porządku Świata. – Ale niepotrzebnie wybiegam naprzód, Wróćmy do konkretnych przykładów. Przypatrzmy się, jak żyją gawrony. – Gawron, podobnie jak mrówka, jest zwierzęciem stadnym. Skrzydlate osobniki łączą się w podniebne społeczności. Nacjonalizm gawronów ogranicza się do brutalnego niekiedy odpędzania członków innych stad, jeśli usiłują budować gniazda na ich drzewach. Nie zdradzają jednak gawrony najmniejszej skłonności do traktowania swych żerowisk jako własności społecznej. Każde bogate w ziarno i pędraki pole nawiedzane jest nie tylko przez gawrony różnych stad, ale również przez okoliczne kawki i gołębie, i nikt się o nie z nikim nie wadzi. Poczucie wspólnej własności ogranicza się u gawronów do gniazdowiska – dlatego nie toczą wojen. Uważają za naturalne, że dostęp do surowców i żywności reguluje zasada prywatnej konkurencji. – Wróćmy na chwilę do gęsi. To jedna z najstarszych ras na ziemi, wysoce kulturalna i najlepiej zaawansowana pod względem mowy. Gęsi to muzykanci i poeci. Od milionów lat panują w powietrzu, choć nigdy nie zrzuciły ani jednej bomby. Są monogamiczne, zdyscyplinowane, inteligentne, uczciwe i odpowiedzialne. Choć żyją w stadach, nie przyszłoby im do głowy, że którekolwiek stadło lub plemię może rościć sobie pretensję do naturalnych dóbr tego świata. Na dobrym rżysku albo wrzosowisku pomieści się i dwa, i dziesięć tysięcy gęsi. W kluczu gęsi zdążających z żerowiska na miejsce noclegu zobaczymy i białoczelne, i gęgawe, i zbożowe, i bernikle. Świat jest dla wszystkich. A przecież jak daleko gęsiom do komunistów! Niech no sąsiad spróbuje zagarnąć nadgniły ziemniak – zaraz oberwie dziobem, nie mówiąc już o nienaruszalnej prywatności małżonki i gniazda. Gęsi, przeciwnie niż mrówki, nie wyznają bowiem zasady wspólnego żołądka. Te przepiękne stworzenia, bujające swobodnie nad całą powierzchnią globu, nie roszcząc sobie doń najmniejszych pretensji, nie wiedzą, co to wojna. – Przekleństwem człowieka – ciągnął Merlin – jest nacjonalizm: uzurpowanie sobie praw do coraz większych połaci wolnej ziemi jako do własności społecznej. Wrogowie człowieka to zagorzali adwokaci nacjonalizmu w Irlandii, w Polsce, nawet w Anglii – ci, którzy toczą wojny w obronie tak zwanych „praw małych narodów do samostanowienia”: owe grupki naiwnych idiotów, wiedzione na pasku otumanionych łotrów. A zresztą, nie zwalajmy całej winy na Anglików, Irlandczyków i Polaków: wszystkich nas to dotyczy. Homo impoliticus jest, w masie swojej, gatunkiem durniów. Pragnę z góry zaznaczyć, że mam prawo wypowiadać się o Anglikach, gdyż żyłem wśród nich dobre parę stuleci. Nawet jeśli nie są do końca zidiociałymi łotrami, to na pewno można ich nazwać otumanionymi naiwniakami – co, mimo wszystko, stawia ich w moich oczach wyżej od cynicznych i głupich tyranów pokroju Hunów, którzy dziś właśnie z nimi walczą. Co do tego nie ma dwóch zdań. – Przepraszam – wtrącił się grzecznie borsuk. – A jak wygląda praktyczne rozwiązanie tej sprawy? – Najprościej w świecie. Należy znieść bariery celne, paszporty i prawa imigracyjne, przekształcając ludzkość w federację jednostek. Trzeba unieważnić narody i państwa oraz wszystkie ciała społeczne poza rodziną. Być może niezbędne stanie się globalne ograniczenie wysokości dochodów, aby najbogatsi nie stworzyli z czasem świata w świecie. W każdym razie, na pewno nie zalecam komunizmu, który jest wbrew naturze. W ciągu tysiąca lat, jeśli szczęście nam dopisze, ludzkość wykształci wspólny język, ale najważniejsze, aby mieszkaniec Stonehenge mógł w każdej chwili spakować manatki i wyruszyć szukać szczęścia w Timbuktu. – Człowiek stanie się zwierzęciem wędrownym – podsumował, sam zdziwiony taką konkluzją. – Ależ to będzie katastrofa! – zgorszył się borsuk. – Co się stanie z japońską siłą roboczą? Handel upadnie! – Tere-fere-kuku. Wszyscy ludzie mają dwie ręce, dwie nogi i żołądek. Jeśli japoński kulis rujnuje cię, zjadając miskę ryżu dziennie, to lepiej sam jedź do Japonii po swój ryż. Zrujnujesz wówczas kulisa, który będzie się tymczasem rozbijał po Londynie twoim rolls-royce’em. – To, co proponujesz, jest zamachem na cywilizację! Stopa życiowa spadnie... – Banialuki. Zauważ, jak podniesie się stopa życiowa kulisa. Jeśli okaże się on zdolnym człowiekiem i wejdzie z tobą w równą konkurencję, to trzeba mu tylko życzyć szczęścia. Takich nam potrzeba. Co zaś do cywilizacji, której tak bronisz – spójrz na nią. – Dojdzie do rewolucji gospodarczej! – Wolisz koniec świata? Każda zdobycz kosztuje, mój borsuku. – Rzeczywiście – spotulniał nagle borsuk. – Nic innego ludziom nie pozostaje. – A widzisz. Zresztą, zostaw na chwilę człowieka i jego drobne kłopoty, a przyjrzyj się sobie i dwustu pięćdziesięciu tysiącom innych gatunków zwierząt. Wszystkie mają jakiś tam zmysł polityczny. Wybór jest prosty: mrówka czy dzika gęś? Nasz Król będzie musiał po powrocie w świat ludzi jasno określić swoje stanowisko. Borsuk, wróg wszelkiej przesady, ostro przeciw temu zaprotestował: – Jak to? Człowiek miałby wybierać między mrówką a gęsią? Chyba się zagalopowałeś. Po pierwsze, człowiek nigdy nie będzie ani mrówką, ani gęsią, a po wtóre – wiemy przecież, że mrówki nie skarżą się na swój los. Merlin ripostował natychmiast: – Drobne wyjaśnienie. Użyłem metafory. Chodzi o to, że przed każdym gatunkiem stoi tylko jedna alternatywa: rozwój własną drogą ewolucyjną albo zagłada. Mrówki miały do wyboru: pozostać mrówkami lub zginąć. To samo gęsi. Nie uważam, że mrówki się mylą, a gęsi mają rację. Cechą mrówki jest mrówkość, a cechą gęsi – gęsiość. W myśl tej samej teorii, człowiek ma do wyboru: zginąć lub być człowiekiem. Wybór człowieczeństwa zasadza się w znacznej mierze na inteligentnym rozwiązaniu kwestii wojny i przemocy, które badaliśmy dotąd na przykładach innych gatunków stworzeń. Oto, co Król winien zakomunikować swoim współbraciom. Archimedes chrząknął znacząco. – Jeśli łaska, Mistrzu, czy widzisz dzisiaj w przyszłość dość wyraźnie, aby nam zdradzić, czy Królowi się powiedzie? Merlin poskrobał się po głowie i przetarł okulary. – W końcu kiedyś mu się powiedzie – rzekł z ociąganiem. – Na pewno. W przeciwnym razie jego rasa wymrze jak amerykańskie dzikie gołębie, których, nota bene, było swego czasu o wiele więcej niż ludzi, a jednak wystarczyło jakieś dziesięć lat pod sam koniec dziewiętnastego wieku, by wymarły do cna. Czy się jednak powiedzie tym razem, czy następnym – to, wybaczcie, jest dla mnie niejasne. Gdy się żyje wstecz, a myśli do przodu, teraźniejszość okropnie się mąci. Dlatego taki ktoś jak ja woli uciekać w dziedzinę abstrakcji. Merlin zaplótł dłonie na brzuchu, wyciągnął nogi do ognia i, wzdychając nad swoją dziwną sytuacją w Czasie, wyrecytował fragment z ulubionej książki: „Przed moimi oczami rozgrywały się dzieje śmiertelnych najrozmaitszych ras... Królowie i królowe, cesarzowie i republikanie, patrycjusze i plebejusze defilowali tłumnie pod prąd czasu... Czas pędził wstecz, ukazując zawrotne panoramy. Wielcy tego świata umierali, zanim zyskali sławę. Królowie pozbawiani byli tronów przed koronacją. Nero, ród Borgiów, Cromwell, Asquith i jezuici stopniowo tracili fatalną reputację. Moja ojczyzna przemieniała się z wolna w barbarzyńską Brytanię, Bizancjum cofnęło się w Rzym, Wenecja – w Henetian Altino, a Hellada pogrążyła się w migracyjnym chaosie. Krew się lała, zanim zadano cios”. Porywający cytat uczczono chwilą milczenia, po czym koza podjęła wcześniejszy temat: – Mów sobie, co chcesz, a ja twierdzę, że on ma bardzo nieszczęśliwą minę. Wszyscy bacznie przyjrzeli się Królowi po raz pierwszy od jego powrotu z krainy czarów – i słowa uwięzły im w gardłach. ROZDZIAŁ XVII Artur też na nich patrzył. W dłoni trzymał piórko – wspomnienie pięknych chwil. Wyciągnął je bezwiednie przed siebie jak miecz, jakby się bronił przed zwierzętami. – Nie wracam – oświadczył. – Znajdźcie sobie nowego wołu do kieratu. Po coście mnie tu w ogóle sprowadzili? Czemu miałbym umierać za Człowieka, skoro wy sami tak źle o nim mówicie? Bo wrócić tam – znaczy umrzeć, to wiadomo. Macie zupełną rację: ludzie są podli i głupi. Zadali mi już wszystkie ciosy, oprócz śmiertelnego. Czemu głupcy mieliby nagle posłuchać głosu rozsądku i złożyć broń? Nie zrobią tego: ukatrupią mnie i koniec, jak mrówki albinosa. – A ja, Merlinie – podniósł głos do krzyku – boję się śmierci! Ja nie chcę umierać, ponieważ jeszcze nie żyłem! Nigdy nie miałem własnego życia, nigdy nie miałem czasu na odkrywanie piękna, teraz je odkrywam. To ty, Merlinie, ukazujesz mi piękno, a potem je odbierasz! Traktujesz mnie jak pionka na szachownicy! Kto ci dał prawo dysponowania moją duszą, okradania mnie z własnych myśli? – Ach, drogie zwierzęta! – ciągnął z rozpaczą. – Zawiodłem was, wiem. Lecz, wybaczcie, nie zniosę już jarzma, gdyż dźwigałem je zbyt długo. Czemu miałbym zostawić Lyo-lyok? Jak dobrze wiecie, nigdy nie wyróżniałem się mądrością, jedynie cierpliwością, ale nawet cierpliwość ma swoje granice. Nikt nie śmiał odpowiedzieć, nikt nie znalazł słów. Artur szalał, bronił się rozpaczliwie, targany poczuciem winy i niespełnionej miłości. – Wy, to co innego, wy jesteście mądre. Znacie długie słowa i umiecie nimi żonglować. Bawi was układanie pięknych zdań. Lecz czy pamiętacie, że przedmiotem waszej radosnej paplaniny jest ludzka dusza – moja dusza, jedyna, jaką mam? A wy ją przekreślacie jednym słowem. Lyo-lyok także ma duszę. Kto wam dał boskie prawo igrania z przeznaczeniem; kto wam dał władzę nad sercem drugiej istoty, że je możecie przywołać lub odwołać? Ani myślę babrać się dłużej w waszych brudnych sprawkach. Dość mam waszych obmierzłych planów. Odchodzę do dzikich gęsi, tam umrę spokojnie... Głos Króla załamał się żałośnie, jak prośba żebraka. Artur osunął się na oparcie fotela i ukrył twarz w dłoniach. Pośrodku komnaty stał jeż. Mały, bojowy, grubiański, zapchlony jeż: zacisnął w piąstki fioletowe łapki, zadarł buńczucznie spiczasty nos i, sapiąc wściekle, strasząc igły pełne najrozmaitszych śmieci, natarł na Wysoką Komisję: – A dajta wy mu wreszcie spokój, co? Zajmijta sie swoimi sprawami. Co sie chłopa czepiacie! To rzekłszy, stanął między swoim idolem a resztą towarzystwa, gotów bronić Artura przed każdym, kto chciałby się doń zbliżyć. – Patrzcie no ich! – szydził. – Prokuratory od siedmiu boleści! Ponckie Piłaty! Bedom sońdzić Człowieka! Parle-parle, sucho w garle! Niech no sie który ruszy, to jak go zamaluje w ten głupi łeb... Merlin spróbował łagodzić sytuację. – Ależ nikt tu nie chce nikogo do niczego zmuszać... Jeż podszedł do niego, wystawił wilgotny, rozdygotany nochal, dotykając nim prawie okularów czarodzieja, i fuknął z całej siły! Merlin cofnął się z obrzydzeniem. – Jasne! – szydził jeż. – Nik nikogo nie zmusza. Tylko sie jakoś nie pamienta, że gość też ma prawo cóś chcieć! Odwrócił się do zrozpaczonego Króla i ruszył ku niemu, lecz ze względu na swoje pchły zatrzymał się w bezpiecznej odległości. – Mistrz ma racje. Dosyć tego. Niech mistrz lepiej idzie w świat z brzydkim jeżem. Nawdycha sie Mistrz świeżego powietrza, poleży Mistrz na gołej ziemi... Niech Mistrz wcale nie słucha tych mondralów. Niech sie same uczom, aż im sie znudzi. A my sobie we dwóch pójdziem w pole, popatrzym sie w niebo... Artur wyciągnął dłoń do jeża, który przyjął ją z nabożną czcią, wytarłszy wpierw własną łapę o kolce na grzbiecie. – Jestem zwierze parszywe – obwieścił z dumą – ale ućciwe. Jeż i Król, ręka w rękę, ruszyli do wyjścia. W progu jeż odwrócił się i spojrzał po sali. – Orewuar! – skłonił się Wysokiej Komisji z ironiczną pogardą. – Żebyście tylko nie zdemolowali świata, zanim sie wrócim! I nie urzońdzili nowego! Zgnębionemu Merlinowi złożył oddzielny błazeński ukłon: – Żegnamy boga ojca! -1 syna bożego! – krzyknął do Archimedesa, który, wyprężony jak struna, przymknął oczy i odwrócił głowę. – I ducha świentego tyż! – rzucił na odchodnym nieszczęsnemu borsukowi. ROZDZIAŁ XVIII Cóż może być przyjemniejszego, niż znaleźć się na wsi wiosenną nocą, a jeszcze lepiej tuż przed pierwszym brzaskiem – i do tego samemu? Słyszeć wiatr buszujący po krzakach, mlaskanie pasących się krów (ale to dopiero, gdy się na którąś niemal wpadnie po ciemku), tajemnicze szelesty liści, dziwne chrobotania i odgłosy skubania trawy, szum krwi we własnych żyłach; widzieć w mroku groźne zarysy drzew i pagórków, a na niebie gwiazdy, sunące gładko po dobrze naoliwionych orbitach; gdy w oddali rozbłyśnie samotne światełko jakiejś chaty, oznajmiając czyjąś chorobę lub wczesną pobudkę do niewiadomych zajęć; gdy rozlegnie się stukot końskich kopyt i zaskrzypi stary wóz drabiniasty, zdążający na targ, choć woźnica drzemie jeszcze na koźle, zakutany w worki; gdy zabrzęczą łańcuchy psów gospodarskich, lisica szczeknie krótko na pożegnanie nocy, a sowy umilkną – wtedy, bracie, najlepiej jest żyć i mieć oczy i uszy otwarte, chociaż inni ludkowie chrapią smacznie w ciepłych pieleszach, zdani na łaskę snu. Wiatr ustał. Gwiezdny pył rozproszył się po nieboskłonie niczym nuty w bezgłośnej muzyce. Majestatyczne wzgórze, na które wspinali się człowiek i jeż, wznosiło się przed nimi jak horyzont. Mały jeż dreptał mozolnie, potykając się o kępy traw, klnąc pod nosem, ilekroć wdepnął w kałużę, i z ciężkim sapaniem pokonując niewinne kopczyki. Znużony Król pomagał mu na najtrudniejszych odcinkach, przenosił na twardszy grunt lub popychał z tyłu, rozczulony widokiem miękkich, bezbronnych łapek towarzysza. – Wielkie dzieńki – sapał za każdym razem jeż. – Stokrotne dzieńki. Doszli wreszcie na szczyt i usiedli: jeż łapał oddech, a stary Król podziwiał panoramę. W dole, pod zachodzącym księżycem w trzeciej kwadrze, z wolna wyłaniała się z mroku jego Anglia – królestwo Gramarii. Sięgało ono aż po krańce północy, aż po legendarne Hebrydy. Anglia. Ojczyzna Króla Artura. W blasku księżyca cienie drzew przerastały same drzewa, ciche wstążeczki rzek lśniły rtęciowo, pomniejszone perspektywą pastwiska były gładkie jak aksamit, a nad wszystkim wisiała lekka, poranna mgła. Artur czuł, że rozpoznałby ten pejzaż nawet po ciemku. Wiedział, że tam płynie rzeka Severn, tam morze wdziera się w głąb lądu, a tam są góry – chwilowo niewidoczne, ale zawsze obecne, ojczyste. Na tamtym polu z pewnością pasie się biały koń, a na okalającym je żywopłocie schnie pranie. Tak było zawsze, więc tak musiało być. Ogarnęło go jakieś dziwne, rzewne zachwycenie samym życiem – byciem, i pomyślał: nieważne, co jest dobre, a co złe, bo najwyższym prawem istot żywych jest życie. Nagle zatęsknił do świata w dole, nie dlatego, że świat ten był dobry albo zły, lecz dlatego, że po prostu był – a w nim cienie kopiastych stogów siana o zachodzie słońca; dzwonki owiec i śmieszne ogonki jagniątek; chmury chroniące za dnia przed żarem słońca; stada zielonozłotych siewek, buszujących po pastwiskach za robakami i znienacka, jak na komendę, wzlatujących prosto pod wiatr; staropanieńskie czaple, o których David Garnett mówi, że spinają koki rybią ością – ptaki tak płochliwe, że mdleją, gdy się podkraść i krzyknąć „bum!”; i niebieskawe smugi dymów z chat, szybujące prosto w niebo; i gwiazdy, jeszcze jaśniejsze, gdy odbijają się w kałuży; i same kałuże, i rynsztoki, i śmietniska, na których wyrastają dzikie maki; i łososie baraszkujące w strumieniach; i świeczki kasztanowców, które z pierwszym balsamicznym tchnieniem wiosny wyskakują z pąków jak diabełek z tabakierki, rozczapierzając na postrach wiotkie płatki; i kawki budujące gniazda – bo zawieszona w powietrzu kawka z gałązką w dziobie jest stokroć piękniejsza nawet od gołębicy niosącej gałązkę oliwną do Arki Noego; i jest jeszcze dar snu pod srebrnym księżycem – najcudniejsze błogosławieństwo, którego Pan Bóg co dzień udziela światu. Pojął, że kocha tę ziemię – bardziej niż Ginewrę, bardziej niż Lancelota, bardziej niż Lyo-lyok. Była ona jego matką – i córką. Znał mowę jej ludu. Znał na pamięć jej geografię – dobrze wiedział, jak zmieniałby się pod nim krajobraz, gdyby mógł przefrunąć błyskawicznie jak dzika gęś (wszak był nią niedawno) z Walii do Szkocji. Znał sposób myślenia prostych ludzi: umiał przewidzieć, co odpowiedzą na to lub owo, nim jeszcze zadał im pytanie. Był ich królem. A oni – jego ludem. Czuł się za nich odpowiedzialny – i za stultus, i zaferox – tak jak wzięty w niewolę gęsi admirał czuł się odpowiedzialny za ptactwo w kurniku. Nocą ludzie nie byli krwiożerczy: nocą ludzie spali. Anglia leżała u stóp starego Króla niczym śpiące dziecko. Gdy wstanie, znowu zacznie wrzeszczeć, tupać, psuć wszystko dookoła, zabijać motyle, ciągnąć koty za ogony i na wszelkie inne sposoby demonstrować, kto tu jest panem. Ale we śnie jej dyktatorskie zapędy gdzieś się ulatniały. Leżała cicha, bezbronna – właśnie jak małe dziecko, ufne w to, że świat pozwoli mu spać spokojnie. Artur dostrzegł nagle całe piękno ludzi, a nie ich ohydę. Pomyślał o zastępach męczenników – młodych mężczyzn, niejednokrotnie tuż po ślubie, którzy na ochotnika szli ginąć za cudzą sprawę na błotnistych polach bitewnych, pod Bedegraine i gdzie indziej. Szli, bo wierzyli w słuszność sprawy. Szli, nienawidząc wojny. Może istotnie byli młodzi i głupi, może sprawa, za którą oddali życie, nie była tego warta – lecz ich głupota wynikała z niewinności. Z głupiej niewinności dokonywali czynów bohaterskich, nie na własną chwałę. Pomyślał o tych wszystkich, którzy się dobrowolnie poświęcali: o uczonych ginących za prawdę śmiercią głodową, o poetach gardzących łatwym poklaskiem, o rodzicach za wszelką cenę ratujących życie dzieci, o lekarzach i świętych mężach, którzy umarli, niosąc pomoc innym, o milionach uczestników wypraw krzyżowych, którzy szli na krucjatę z głupoty i ginęli z głupoty – ale mieli dobre intencje. Tak, liczą się tylko dobre intencje! Ta nadzwyczajna, rzadka, osobliwa cecha człowieka: bezinteresowny upór, który każe pisarzom i naukowcom głosić prawdę nawet za cenę śmierci. Epur si muove – powiedział Galileusz – a jednak się kręci! Gotowi byli spalić go na stosie za uporczywe głoszenie nonsensownej tezy, że Ziemia kręci się wokół Słońca – a jednak nie zamilkł, gdyż prawdę cenił wyżej niż własne życie. Prawda. Dociekanie tego, co Jest. Oto właśnie zadanie na miarę człowieka, na miarę Anglików, tych jego ukochanych, śpiących, bezbronnych Anglików. Może i byli głupi, agresywni, niepolityczni, niepoprawni – lecz w tej ciemnej masie zdarzały się jednostki – jakże nieliczne, za to jakże wspaniałe – które się nie ulękły tortur, kata, zagłady, stając śmiało w obronie sprawy większej niż życie. Czymże jest prawda? – pytał drwiąco Piłat. A jednak od tysięcy lat młodzi głupcy giną w imię prawdy, i ginąć będą dalej, przez następne tysiąc lat. Ich prawda nie zawsze musi być słuszna, tak jak słuszną okazała się prawda Galileusza. Ważne, że ci nieliczni męczennicy ginący w imię prawdy tworzą wielkość człowieka – rzecz cenniejszą niż wszystkie inne skarby pod słońcem. Lecz zaraz ogarnęła Artura nowa fala smutku, na myśl o przebudzeniu uśpionego dziecka – owej okrutnej, bezmyślnej większości, w której męczennicy za prawdę stanowią tak rzadkie wyjątki. A jednak się kręci! Jak mało, jak żałośnie mało jest tych, którzy gotowi są bronić tego stanowiska. Miał ochotę zapłakać nad małością świata, nad jego potwornością, tak przecież żałosną. – Przyjemne miejsce, no nie? – zauważył jeż. – Szkoda ludzisków – westchnął Artur. – Ale co ja mogę dla nich zrobić? Nic... – Jak to nic, Mistrzu? Odwaliłeś robótkę pierwsza klasa. W dolinie obudziła się pierwsza chata. Łypnęła światłem z okna. Artur wyobraził sobie człowieka, który zapalił łuczywo: pewnie to kłusownik, ślamazarny, niezdarny i cierpliwy jak borsuk; wzuwa właśnie ciężkie buciory. – Waszamość Królu? – zagadnął jeż. – Mówi się waszmość, a nie waszamość. – Waszmość Królu? – Czego tam znowu? – Pamięta waszamość, jakeśmy sobie drzewiej do spółki śpiewali? – Jakżeby nie! „Mosteczek”, „Genowefę” i tego, no, jak mu tam... – „Dom, mój dom”. Król nagle posmutniał. – Zaśpiewajmy sobie jak dawniej, co, waszamość? Król kiwnął głową. Jeż wstał dziarsko i w blasku księżyca przyjął godną pozę śpiewaka: na baczność, przednie łapki splecione na brzuszku, wzrok wbity w przestrzeń. Tak przygotowany, czystym, choć nie szkolonym tenorem, odśpiewał Królowi Anglii „Dom, mój dom”. Banalna melodyjka odleciała w przestrzeń – a jednak w blasku księżyca, na szczycie góry z widokiem na całe królestwo, wcale nie brzmiała banalnie. Jeż szurał łapkami, pochrząkiwał i wyraźnie miał chęć na dalsze występy. Król jednak milczał. – Za pozwoleniem... – bąknął nieśmiało jeż – znam jeszcze jednom... Odpowiedzi nie było. – Jakem się dowiedział, że waszamość przyjeżdża, wyuczyłem się nowej pioseneczki. Niby, na powitanie. Ten tam, Marian, mnie nauczył. – Śpiewaj – poddał się Król. Wyciągnął się na murawie. Było mu wszystko jedno. A jeż stanął na szczycie Anglii, uniósł dumnie miecz ułamanej gałązki i z wzorową dykcją (której wyuczył się pilnie od Merlina), do muzyki przyszłości (dziewiętnastowiecznej melodii Parry’ego), jął wznosić śpiewem (za Williamem Blakiem) Nowe Jeruzalem: Dajcie mi łuk mój z płomiennego złota. Dajcie mi strzały rącze pożądaniem. Dajcie mi włócznię moją. Precz, ciemnota! Niech na ognistym wzniosą się rydwanie. Bo w walce mojej myślnej nie ustanę Miecz mój nie spocznie – aż w onej godzinie Gdy wybuduję Nowe Jeruzalem W zielonej Anglii, w tej cudnej krainie. ROZDZIAŁ XIX Blade twarze skupionej przy kominku Wysokiej Komisji jak na komendę zwróciły się ku drzwiom i sześć par zawstydzonych oczu spojrzało na Artura. Lecz w progu stał ktoś inny: Król Anglii. Obyło się bez słów: wszystko zdołali wyczytać z jego twarzy. Wstali, jeden po drugim, zbliżyli się pokornie i obstąpili go kołem. Merlin – o dziwo – był teraz zgrzybiałym staruszkiem z drżącymi rękami. Co chwila smarkał w myckę, spod której sypały się zasuszone myszy i żaby. Borsuk szlochał gorzko, bezwiednie zlizując łzy z koniuszka nosa. Archimedes ze wstydu odwrócił głowę o całe sto osiemdziesiąt stopni. Kawałł miał minę udręczoną. Zaskroniec złożył zasmarkany pyszczek na królewskim bucie. A Balin mrugał okiem z szybkością telegrafu. – Boże chroń Króla! – zawołali chórem. – Możecie siadać. Poczekali z szacunkiem, aż Król zajmie honorowe miejsce i obsiedli go z obu stron, jako Rada Przyboczna. – Wkrótce wracamy do kraju – oznajmił Król. – Zanim to jednak nastąpi, mamy kilka pytań. Po pierwsze: uprzedzano nas, że w Anglii zacznie niebawem działać niejaki John Bali, głoszący niesłuszny podobno w świetle wiedzy przyrodniczej pogląd, iż ludzie powinni żyć jak mrówki. Chcielibyśmy wiedzieć, czemu ów pogląd jest niesłuszny? Merlin powstał. Zdjął kapelusz. – To kwestia moralności gatunku, Wasza Wysokość. Komisja jest zdania, że każdy gatunek zwierząt winien kierować się zasadami własnej specjalizacji. Słoń ma dbać o trąbę, a żyrafa, inaczej mówiąc kameleopard – o szyję. Niemoralnym byłoby żądać od słonia, aby latał, gdyż nie ma on skrzydeł. Specjalnością człowieka – cechą wykształconą u niego jak szyja u żyrafy – jest neopallium. Jest to ta część mózgu, która nie rządzi instynktami, lecz pamięcią, dedukcją i myśleniem abstrakcyjnym: dzięki niej człowiek jest świadom samego siebie i własnej odrębności od innych istot. U zwierząt i osobników prymitywnych cecha ta występuje niezmiernie rzadko. Stąd wniosek, że wszelkie formy kolektywizmu są sprzeczne ze specjalizacją gatunkową człowieka. – Z tego właśnie powodu – ciągnął wolno stary czarodziej, przymykając znużone, jasnowidzące, sępie oczy – żyjąc wstecz na przestrzeni niewesołych wieków, toczę nieustannie swoją małą prywatną wojnę z przemocą we wszystkich jej postaciach i, słusznie czy niesłusznie, wciągam w nią inne osoby. Dlatego swego czasu nauczyłem Waszą Wysokość gardzić żądnymi burdy awanturnikami, przeciwstawiać się Sile Pięści Siłą Rozumu, ufać potędze Sprawiedliwości i usilnie dążyć – co czyniliśmy wspólnie dzisiejszej nocy – do zrozumienia przyczyn naszej krucjaty. Wojna jest bowiem w świecie żywiołem nieposkromionym. Siła fizyczna sama w sobie nie jest złem. Taki boa-dusiciel, będący jednym wielkim potężnym mięśniem, powie przecież, że Siła jest dobrem. Mrówka, zgodnie z własną naturą, stwierdzi słusznie, że Jednostka jest niczym wobec Państwa. Człowiek natomiast, wyspecjalizowany przez swe szare komórki w samoświadomości, nie gorzej niż wspomniany boa- dusiciel w sile mięśni, będzie miał słuszność mówiąc, że najważniejsza jest Prawda i Uczciwość, a nie Siła; że Jednostka ważniejsza jest zatem od Państwa – tak dalece ważniejsza, że może obejść się bez niego. Niech się boa-dusiciel napawa swą siłą: zapasy, walka, przemoc – to jego naturalny żywioł. Zostawmy mrówkom głoszenie chwały państwa totalitarnego – to ich słuszne prawo. A człowiek niech się specjalizuje w człowieczeństwie – i to nie z powodu wątpliwych definicji Dobra i Zła, lecz z nakazu natury, aby każdy gatunek rozwijał własne cechy. Komisja jest zdania, że Przemoc w świecie ludzi nigdy nie jest słuszna, że Państwo w żadnych warunkach nie przewyższa Jednostki, a przyszłością ludzkości jest indywidualizm. – Czy mógłbyś powiedzieć mi coś więcej na temat mózgu? – Oczywiście, Wasza Wysokość. W tej starej puszce dzieją się cuda niezliczone, lecz my ograniczymy się tylko do dwóch obszarów kresomózgowia: kory nowej i ciała prążkowanego. To drugie, mówiąc najprościej, zawiaduje instynktem i funkcjami motorycznymi. Kora nowa natomiast jest siedliskiem rozumu, na cześć którego gatunek nasz nazwano sapiens. Posłużę się metaforą, choć to często upraszcza sprawę i wiedzie na manowce. Ciało prążkowane działa jak pojedyncze lustro, a sterowane przezeń instynktowne reakcje są jak lustrzane odbicia obiektu wysyłającego bodźce. Kora nowa natomiast działa jak zespół dwóch luster, które odbijają się w sobie wzajemnie, a dzięki temu wiedzą nawzajem o swoim istnieniu. Człowieku, poznaj sam siebie! – jak powiedział ktoś mądry, nie pamiętam kto, a poeta powtórzył za nim: „Sam człowiek jest właściwą nauką człowieka”*. A to wszystko dzięki szarym komórkom. U innych obdarzonych mózgiem zwierząt, ciało prążkowane ma zdecydowaną przewagę objętościową nad korą mózgową. Poza człowiekiem, tylko nieliczne stworzenia zdolne są do samoświadomości. A nawet u ludów prymitywnych rozróżnienie między sobą a otoczeniem nastręcza jednostce spore trudności: dziki Indianin, jak może słyszałeś, czuje się tak dalece częścią przyrody, że gdy chce skłonić chmury do spuszczenia deszczu – pluje na ziemię. System nerwowy mrówki jest systemem, że posłużę się naszą metaforą, „jednolustrzanym”: dlatego mrówce * Aleksander Pope, Wiersz o człowieku, tłum. Ludwik Kamiński przystoi być komunistą, zagubić się w tłumie. Jednak umysł człowieka cywilizowanego to podwójne lustro, wzajemnie się w sobie przeglądające, i dlatego człowiek cywilizowany nigdy nie zdoła do końca wyrzec się siebie i wtopić w masy proletariatu. Musi zachować własne j a i wszystkie jego atrybuty, w tym egoizm i własność prywatną. Proszę łaskawie darować porównanie z mrówką, jeśli Wasza Wysokość uznał je za niestosowne. – Czy gęś ma korę mózgową? Merlin wstał na nowo, bo zdążył już usiąść. – Owszem, nawet dość dobrze rozwiniętą, jak na ptaka. Mrówki natomiast mają w mózgu tylko ciało prążkowane i całkiem inny układ nerwowy. – Moje drugie pytanie dotyczy wojny. Na tym forum wiele mówiło się o tym, że wojnom należy położyć kres, ale nie wysłuchaliśmy, że tak powiem, zdania samej wojny: może dałoby się coś powiedzieć na jej korzyść? Chcielibyśmy to usłyszeć. Merlin postawił na ziemi swą spiczastą czapkę i szepnął coś na ucho borsukowi, który bezzwłocznie podreptał do stosu akt i – ku zdumieniu wszystkich – wrócił zaraz, z właściwym dokumentem. – Wasza Wysokość – podjął Merlin. – Kwestia ta od dawna zajmuje uwagę naszej Komisji. Pozwoliliśmy sobie sporządzić niniejszą tabelę plusów i minusów wojny. Wasza Wysokość pozwoli, że zacytuję. Odchrząknął i uroczyście oznajmił: – Plusy. – Wojny, rzecz jasna – dodał usłużnie borsuk. – Punkt pierwszy – czytał Merlin. – Wojna sprzyja literaturze i romansom. Bez wojny nie byłoby ani Rolanda, ani Machabeuszy, ani Lawrence’a z Arabii. Bez wojny nie mielibyśmy Krzyża Wiktorii ani innych orderów za odwagę. Wojna jest kuźnią tak zwanych męskich cnót, jak bohaterstwo i solidarność. Trudno całkowicie odmówić wojnie romantyzmu. Bez wojny, powtarzam, nie powstałaby połowa światowej literatury. Sztuki Szekspira, jak doskonale wiemy, są naszpikowane wojną. – Po drugie – ciągnął – wojna reguluje przyrost naturalny, choć jest regulatorem brutalnym i w gruncie rzeczy mało skutecznym. Tenże Szekspir, który miał poglądy na wojnę bliskie Niemcom i ich czołowemu apologecie, Nietzschemu, powiada w jednej ze swych sztuk, że wojna leczy krwią chorą ziemię i oczyszcza świat z nadmiaru ludzkości. Z całym szacunkiem, nasz wieszcz dziwnie ciepło traktował wojnę. Dla mnie Król Henryk Kto najobrzydliwsza sztuka w dziejach dramatu, a sam Henryk budzi moje skrajne obrzydzenie. – Po trzecie: wojna to wentyl dla ludzkiej gwałtowności, a ponieważ człowiek w gruncie rzeczy jest jeszcze dzikusem, wentyl taki bywa mu niezbędny. Komisja na podstawie wnikliwych badań historycznych ustaliła, że gdy człowiekowi zabronić jednych form okrucieństwa – natychmiast znajdzie sobie inne. W wieku osiemnastym i dziewiętnastym, gdy udział w wojnach ograniczał się do zawodowych armii, rekrutowanych spośród kryminalistów, reszta społeczeństwa znajdowała pociechę w publicznych egzekucjach, rwaniu zębów bez znieczulenia, krwawych sportach i biciu dzieci. W dwudziestym wieku, gdy nastały wojny powszechne – wieszanie, ćwiartowanie, walki kogutów i bicie potomstwa jakoś wyszły z mody. – Po czwarte – wyliczał dalej – Komisja nasza zajmuje się obecnie skomplikowaną analizą potrzeb fizycznych i psychicznych człowieka. Na dzień dzisiejszy nie jesteśmy jeszcze w stanie przedstawić w tej kwestii wiążącego raportu, jednak w oparciu o dotychczasowe ustalenia stwierdzamy, iż wojna zaspokaja jakąś realną potrzebę człowieka – być może wspomnianą w Artykule Trzecim potrzebę rozładowania agresji. Zaznaczam jednak, że możemy się mylić. Wiele wskazuje na to, że już po trwającym przez jedno pokolenie okresie pokoju, ludzie zaczynają popadać w nerwice i frustracje. Nasz nieśmiertelny i chyba nieomylny Łabędź Avonu wysuwa tezę, iż pokój wywołuje w ludziach chorobę, która narasta jak wrzód, by w końcu pęknąć i rozlać się w postaci wojny. Wojna – twierdzi on – jest to, powstały z nadmiaru dobrobytu i pokoju wrzód, który pęka, nie ujawniając na zewnątrz przyczyny śmierci człowieka. W takim ujęciu, to pokój byłby przewlekłą chorobą, natomiast pęknięcie wrzodu – czyli wojna – byłoby raczej zjawiskiem pozytywnym, bo oczyszczającym. Komisja dostrzega dwa potencjalne rodzaje destruktywnego wpływu nieobecności wojny na rodzaj ludzki: zniewieścienie lub otępienie wywołane zaburzeniami hormonalnymi. Co do pierwszego, zauważmy, że każda wojna podwaja przyrost naturalny. Kobiety tolerują wojnę tylko dlatego, że pobudza ona męskość ich samców. – Po piąte, i ostatnie: każde chyba zwierzę na ziemi, z wyjątkiem człowieka, przyzna, że niezaprzeczalną zaletą wojen jest to, iż ukazują szanse na szczęśliwy i niezakłócony rozkwit przyrody: za każdym bowiem razem jest nadzieja, że dojdzie do eksterminacji całej ludzkiej rasy. – Minusy – obwieścił czarodziej po krótkiej pauzie. Król przerwał mu jednak: – Minusy znamy. Zatrzymajmy się chwilę przy temacie użyteczności wojny. Skoro użycie Siły miewa uzasadnienie, czemu Komisja jest jej tak przeciwna? – Komisja, Wasza Wysokość, usiłuje ustalić fizjologiczne źródło agresji, związane zapewne z systemem hormonalnym. Możliwe, że organizm człowieka wymaga dla prawidłowego funkcjonowania okresowych dawek adrenaliny. (Japończycy regulują swój układ hormonalny, spożywając znaczne ilości ryb: jod zawarty w rybach powiększa ich tarczyce i sprawia, że stają się drażliwi). Do czasu zakończenia badań kwestia pozostaje niejasna, jednak Komisja już teraz pragnie zauważyć, że wspomnianą potrzebę fizjologiczną, bez względu na jej źródło, można starać się zaspokoić na inne sposoby. Wojna, jak wielokrotnie wykazano, jest pozornym regulatorem przyrostu ludności; może więc okazać się równie wątpliwym stymulatorem gruczołów nadnercza, które pobudza, jak wiadomo, przez uczucie strachu. – Jakie inne sposoby masz na myśli? – Za czasów Imperium Rzymskiego substytutem wojny były krwawe pokazy cyrkowe, przynoszące publiczności efekt katharsis – oczyszczenia – o którym wspomina w swych pismach Arystoteles. Można by poszukać czegoś w tym rodzaju. Nauka proponuje bardziej radykalne metody wyrównywania niedoborów hormonalnych: okresowe szczepienia ludzkości adrenaliną czy też innym potrzebnym hormonem, albo odpowiednie zabiegi chirurgiczne. Może przyczynę wojny da się zwyczajnie wyciąć skalpelem, jak wyrostek robaczkowy. – Wcześniej słyszeliśmy, że przyczyną wojen jest własność społeczna; teraz dowiadujemy się, że wszystkiemu winne gruczoły – jak to właściwie jest? – Jedno z drugim ma wiele wspólnego, Wasza Wysokość. Załóżmy, że wojny byłyby tylko wynikiem zbiorowej zachłanności: wówczas toczyłyby się tak długo, jak długo istnieje jakakolwiek własność społeczna – a więc bez końca. Widzimy jednak, że następują między wojnami okresy uśpienia, zwane pokojem. W tych okresach rasa ludzka, jako się rzekło, niewieścieje i tępieje, aż osiąga punkt krytyczny niedoboru adrenaliny i szuka na gwałt pierwszej lepszej okazji do napędzenia sobie strachu. Taką okazjąjest zawsze chęć pomnożenia społecznej własności. Chęć ta przyświeca nawet tak zwanym wojnom religijnym, krucjatom przeciwko Saladynowi, albigensom czy Montezumie. Komu by się chciało nieść Dobrą Nowinę do kraju Montezumy, gdyby nie obietnica złotych sandałów – ale, pytajmy dalej: komu by się chciało nadstawiać karku za garść złota, gdyby nie niedobór adrenaliny w organizmie? – Wspomniałeś o cyrku rzymskim jako terapii hormonalnej. Mówiłeś poważnie? Archimedes zachichotał niespodzianie. – Merlin, Wasza Wysokość, planuje założenie w jakimś rezerwacie międzynarodowego wesołego miasteczka, z mnóstwem karuzeli, diabelskich kół i błyskawicznych kolejek wąskotorowych. Wszystko to miałoby być troszkę niebezpieczne: powiedzmy, że co setny klient powinien się zabić. Wstęp wolny – Merlin jest bowiem zdania, że przymusowy pobór do wojska jest gorszy niż sama wojna. Jego zdaniem, ludzie będą walić do wesołego miasteczka z własnej woli: przygna ich tam nuda albo, jak kto woli, niedostatek adrenaliny. Zdaniem Merlina, dotyczy to większości osobników między dwudziestym piątym a czterdziestym piątym rokiem życia. Wesołe miasteczko stanie się sławne i modne. Każdy, kto je odwiedzi, otrzyma pamiątkowy medal; ci, co przyjdą pięćdziesiąt razy – Srebrny Krzyż Zasługi, a ci, co przyjdą sto razy – Złoty Krzyż Zasługi. Merlin, bardzo zmieszany, wyłamywał palce. – To był pomysł czysto teoretyczny – bąknął. – Nic konkretnego. – Rzeczywiście, jakby nie z tej epoki – przyznał Król. – A nie masz czegoś na dzisiejsze czasy? – Komisja zaproponowała pewne antidotum, mogące przynieść chwilowy efekt, jak soda przy nadkwasocie żołądka. Choroby nie uleczy, ale złagodzi objawy. Innymi słowy: może ocalić parę milionów istnień ludzkich w ciągu stulecia. – Cóż to za antidotum? – Jak zapewne Wasza Wysokość sam zauważył, osoby odpowiedzialne za wszczynanie wojen i ogólną ich strategię, nie mają skłonności do narażania się na największe trudy walki. Wasza Wysokość miał okazję obserwować to zjawisko w batalii pod Bedegraine: królowie i dowódcy mają szczególny talent do unikania śmierci na polu bitwy. W związku z tym Komisja proponuje, aby po każdej wojnie wszystkich dowódców strony pokonanej – od pułkownika wzwyż – karać bezwarunkową śmiercią, bez względu na stopień obciążenia zbrodnią wojny. Na pewno nie uniknie się przy tym pewnej dozy niesprawiedliwości, ale za to świadomość, że za przegraną wojnę dowódcy płacą życiem, podziała odstraszająco na nowych podżegaczy, zapobiegając w rezultacie paru wojnom i oszczędzając życie paru milionom prostych ludzi. Nawet taki fiihrer jak Mordred zastanowi się dwa razy, zanim wypowie wojnę, gdy będzie wiedział, że za klęskę czeka go egzekucja. – Brzmi to całkiem dorzecznie. – Niestety, nie jest tak dorzeczne, jak brzmi, choćby dlatego, że wojnom winni są nie tylko wodzowie. Wodza wybiera przecież lud; lud sam decyduje, czy pójdzie za wodzem, czy nie. Ta hydra o nieprzeliczonej masie głów nie jest wcale taka niewinna, jaką udaje. Wybierając wodza, bierze przecież na siebie moralną odpowiedzialność za ten wybór. – Mimo wszystko uważam, że propozycja Komisji nauczyłaby wodzów ostrożności: trudniej byłoby pchnąć takiego wodza do wojny, a to już coś. – Tak, to już coś. Jednak wyłaniają się pewne trudności. Po pierwsze: jak przekonać rządzących i dowódców do przyjęcia takiej zasady? A po wtóre: zawsze znajdzie się maniak, żądny sławy i władzy choćby za cenę życia – takiego perspektywa męczeńskiej śmierci nie odstraszy, a wprost przeciwnie: przyciągnie. W mitologii irlandzkiej królowie mieli obowiązek występować w bitwie na czele armii, co powodowało znaczną śmiertelność koronowanych głów – a mimo to nigdy w dziejach Zielonej Wyspy nie zabrakło królów gotowych poprowadzić wojsko do boju. – A co z tym nowomodnym Prawem, które wymyślił nasz Król? – spytała koza. – Skoro można odpowiednim paragrafem odstraszyć pojedynczego człowieka od popełnienia zbrodni, to czemu nie stworzyć prawa międzynarodowego, które by odstraszało narody od wszczynania wojen? Może ten czy ów agresywny naród wybrałby pokój, wiedząc, że jeśli dopuści się agresji na inny naród, sąd międzynarodowy skaże go, powiedzmy, na rozproszenie przez deportację obywateli do różnych krajów. – Dwa zastrzeżenia. Po pierwsze: jest to pomysł na leczenie choroby, a nie zapobieganie. Po drugie: wiemy z doświadczenia, że kara śmierci nie wyeliminowała morderstw. Niemniej jednak, byłby to jakiś doraźny krok we właściwym kierunku. Merlin gestem Chińczyka założył ręce ukryte w szerokich rękawach szaty i potulnie popatrzył po zgromadzeniu, oczekując dalszych pytań. W jego oczach czaiło się pewne roztargnienie. – Merlin pisze książkę pod tytułem Libellus Merlini: Proroctwa Merlina – rzekł ironicznym tonem Archimedes, widząc, że poprzedni temat został zamknięty. – Na pewno chciałby przeczytać Waszej Wysokości parę ustępów. – Chętnie posłuchamy. Merlin załamał ręce. – Ależ Wasza Wysokość! To tylko głupie wróżby, cygańskie sztuczki. Przepadali za tym w dwunastym wieku, więc napisałem, potem długo był spokój, aż w dwudziestym wieku moda wróciła. Zapewniam Waszą Wysokość, że to zwykła salonowa zabawa, z całą pewnością nie warta łaskawej uwagi Waszej Wysokości. – A jednak chciałbym usłyszeć jakiś fragment. Zgnębiony mędrzec, który w ciągu minionej godziny stracił gdzieś cały koncept i kontenans, sięgnął do paleniska po nadpalony manuskrypt i rozdał wkoło w miarę jeszcze czytelne kawałki – rzeczywiście przypominało to grę we flirt towarzyski. Zwierzęta odczytywały kolejno sentencje ze świstków: – Pan Bóg dopuści, dodo nie wypuści. – Poty niedźwiedź wodę nosi, póki mu się ucho nie urwie. – Lew legnie z orłem i powie: nareszcie wszystkie zwierzęta są braćmi! Ale diabeł zamieszka w szczegółach. – Gwiazdy, co nauczyły słońce wstawać, za dnia muszą mu ustąpić, bo zbledną. – Dziecię stanie na Broadwayu i krzynie: Mamo, popatrz – człowiek! – Nie od razu Jerozolimę zbudowano – powie pająk, plotąc sieć na parterze Empire State Building. – Kto się w życiu rozpycha, temu ciaśniej w trumnie – powiedział żuk. – Siła rodzi siłę. – Wojny plemienne, gminne, regionalne, domowe, narodowe, religijne, kontynentalne, rasowe. Potem kara Boska. A może przedtem? – Imitacja (uiunaic) przed akcją – zbawieniem ludzkości. – Rogi przerosły łosia, padł niebożę. – Nie trzeba było zderzenia z Księżycem, żeby wyginęły mamuty. – Na szczęście, przeznaczeniem wszystkich gatunków jest zagłada. Po ostatniej sentencji zapadła cisza: słuchacze pogrążyli się w rozmyślaniach. – Co właściwie znaczy to zdanie z greckim słowem? – Ma ono bardzo wiele interpretacji, Wasza Wysokość. Między innymi tę: nadzieja rasy ludzkiej leży w nauce bez przymusu. Konfucjusz ujmuje to nieco inaczej: Kto chce pouczać świat, niech nauczy się najpierw rządzić własnym krajem. Kto chce rządzić własnym krajem, niech nauczy się najpierw rządzić własną rodziną. Kto chce rządzić własną rodziną, niech nauczy się najpierw panować nad własnym ciałem przez poranne ćwiczenia. Kto chce panować nad własnym ciałem, niech najpierw zapanuje nad własnym umysłem. Kto chce zapanować nad własnym umysłem, musi być najpierw szczery w swych zamiarach. Kto chce być szczery w swych zamiarach, musi najpierw poszerzyć swoją wiedzę. – Rozumiem – rzekł Król. – Czy pozostałe sentencje są równie znaczące? – Funta kłaków nie warte – odparł Merlin. – W takim razie, ostatnie pytanie. Mówiłeś kiedyś, że polityka to gra nie warta świeczki, ale nie można jej całkiem lekceważyć, bo ma za wiele wspólnego z wojną. Sam przedstawiałeś się jako zwolennik kapitalizmu. Czy podtrzymujesz swoje poglądy? – Przesadziłem, Wasza Wysokość. Borsuk mnie zdenerwował swoją komunistyczną agitacją, więc uznałem za stosowne odpowiedzieć mu jako kapitalista. W gruncie rzeczy jestem anarchistą, jak każdy rozsądny człowiek. Jeszcze parę stuleci, a kapitaliści i komuniści zmienią się tak, że będą nie do rozróżnienia: wtedy zacznie się ich wszystkich nazywać demokratami. Faszyści, niestety, też zmienią się nie do poznania. Jednak bez względu na to, jakie formy przybiorą te trzy główne odmiany kolektywizmu, i przez ile jeszcze stuleci będą się wyrzynać nawzajem z czystej głupoty i złośliwości – faktem jest, że dla istoty obdarzonej korą mózgową każda forma kolektywizmu jest niewłaściwa. Przeznaczenie człowieka ma wymiar jednostkowy, i w tym tylko sensie mogłem wyrażać pochwałę kapitalizmu – jeśli takową wyrażałem. Pogardzani kapitaliści ery wiktoriańskiej, którzy przynajmniej przyznawali jednostce prawo do zabawy, byli o wiele bardziej postępowi niż ci wszyscy dwudziestowieczni fanatycy Nowych Porządków. Wiktoriański kapitalista jest człowiekiem przyszłości, gdyż wierzy w indywidualizm – a indywidualizm to przyszłość człowieka. Jakże staroświeccy są przy nim faszyści i komuniści! Ale i on jest, obiektywnie rzecz biorąc, zacofany wobec anarchisty, za którego osobiście się uważam. Pamiętaj, że dzikie gęsi to też anarchiści. Wiedzą, że źródła moralności tkwią wewnątrz, a nie na zewnątrz. – Miałem wrażenie – wtrącił żałośnie borsuk – że komunizm to właśnie krok w stronę anarchii. Myślałem, że gdy uda się zbudować prawdziwy komunizm, państwo obumrze w sposób naturalny... – Słyszałem takie teorie, ale w nie nie wierzę. Nie wyobrażam sobie, jak będziecie emancypować jednostkę, skoro najpierw tworzycie wszechwładne państwo. W przyrodzie państwa nie istnieją – chyba że wśród takich potworów jak mrówki. Mam wrażenie, że twórcy państw – na przykład Mordred ze swymi Młockarzami – sami nieuchronnie wpadają we własne sidła. Ale kto wie, może to ty masz rację. Obyś ją miał. Na razie jednak zostawmy politykę nędznym tyranom, którzy ją uprawiają. Może za jakieś dziesięć tysięcy lat zajmą się nią naukowcy, na razie jednak jest na to za wcześnie: ludzkość musi dojrzeć. Poprzestańmy na wnioskach z dzisiejszych rozważań dotyczących problemu przemocy: wojna jest wynikiem tworzenia własności społecznej i działania pewnych hormonów. Koniec, kropka i amen. Czarodziej drżącą ręką zgarnął notatki. Niedawne docinki jeża szczerze go uraziły, gdyż w głębi serca bardzo kochał swego ucznia. Gdy koronowany bohater powrócił zwycięsko z wyprawy po słuszny wybór drogi działania, Merlin zrozumiał, że tu się kończy jego rola preceptora: dalej Artur musi kształcić się sam. Nigdy więcej nie będzie małym Wartem – Merlin pamiętał, że już kiedyś mu to mówił, jednak dopiero teraz poczuł, że to prawda. On sam również porzucił dawną rolę, schodząc z piedestału autorytetu i wyroczni. Sporo go ta abdykacja kosztowała: stracił cały swój słynny magiczny wdzięk. Koniec z kalamburami, rebusami, zagadkami, koniec z efektownym rozpościeraniem czarodziejskiego płaszcza. Merlin nie myślał już, że zjadł wszystkie rozumy świata: czuł się tylko stary jak świat i skonfundowany. Stary Król, który oto pożegnał resztki dzieciństwa, bawił się machinalnie karteczką porzuconą na stole. Zawsze gdy nad czymś rozmyślał, przyglądał się swoim dłoniom. Bezwiednie, starannie składał papierek w różne strony, rozkładał, i tak w kółko. Była to jedna z licznych fiszek Medina – cytat z pism historycznych Brata Clynna, który zmarł w roku 1348. Zakonnik ów, mianowany klasztornym kronikarzem, czując, że zbliża się po niego Czarna Śmierć – mordercza epidemia, która już pochłonęła jedną trzecią ludności Europy i groziła unicestwieniem reszty – pozostawił na piśmie takie oto przesłanie: „Patrząc na ogrom zła i cały świat pogrążający się w malignie, oczekując pośród umarłych, aż śmierć przyjdzie i mnie zabierze, spisuję to, com usłyszał i zbadał, samą prawdę. Na wypadek zaś, gdyby pisma moje zginąć miały wraz z pisarzem – dzieło wraz z rzemieślnikiem – pozostawiam czyste stronice pergaminu dla innego pióra, by mogło podjąć moje dzieło, jeśli tak się szczęśliwie zdarzy, że choć jeden człowiek na ziemi ocaleje, że choć jeden potomek Adama uniknie tej zarazy, aby kontynuować dzieło, które ja kiedyś rozpocząłem”. Napisał to po łacinie, istotnie zostawiając kilka czystych kart pergaminu w księdze, której nie dane mu było zapisać do końca. Król poskładał papierek starannie i położył na stole. Wszyscy w napięciu czekali, kiedy wstanie, aby bezzwłocznie pójść za jego przykładem. – Zrozumieliśmy zagadkę – powiedział Król. Postukał papierkiem w blat i podniósł się z miejsca. – Trzeba nam wrócić przed świtem. Zwierzęta również powstały. Odprowadziły Króla do drzwi, gdzie każde z szacunkiem ucałowało jego dłoń, życząc szczęśliwej podróży. Emerytowany preceptor, który miał odprowadzić Artura do domu, pełnił honory odźwiernego. Jego postać – czy była jawą, czy snem – zamazywała się stopniowo, podobnie jak postaci pozostałych stworzeń. Słychać było tylko głosy: – Powodzenia, Wasza Wysokość! Oby misja nie trwała zbyt długo! Artur odpowiedział z poważnym uśmiechem: – Mam nadzieję, że nie potrwa długo. Wszyscy zrozumieli, że czyni aluzję do własnej śmierci. – Klęska nie będzie ostateczna, Wasza Wysokość – zapewnił go zaskroniec. – Proszę przypomnieć sobie historię świętego Jerzego. Homo sapiens nie zmienił się jeszcze. Wasza Wysokość przegra tym razem, gdyż jest w naturze człowieka zabijać bliźnich, z głupoty lub ze złości. Lecz klęska rodzi sukces, a natura ludzka z wolna ulega zmianie. Przykład szlachetnego człowieka oświeca głupców i stępia ostrze ich złości. Dzieje się to powoli, przez stulecia, lecz w końcu duch osiągnie harmonię. A zatem – odwagi, Wasza Wysokość! I pogody ducha! Artur skłonił się temu, który wiedział wszystko, i przekroczył próg. W ostatniej chwili ktoś go szarpnął za rękaw. Zapomniał o jeżu! Podniósł go z ziemi oburącz; spojrzeli sobie w oczy. – Bywaj, stary – rzekł Król. – Stokrotne dzięki. Bywaj i śpiewaj dalej, niech ci się wiedzie. Jeż gwałtownie przebierał w powietrzu łapkami, jak dziarski rowerzysta, domagając się powrotu na ziemię. Znalazłszy się tam, znów pociągnął Króla za rękaw. Stary monarcha zniżył sędziwą głowę i nadstawił ucha na szept jeża. – Tak nie wolno – wychrypiał jeż, patrząc mu poważnie w oczy i ściskając kurczowo królewską dłoń. – Nie mówi sie bywaj. Mówi sie orewuar. Orewuar. ROZDZIAŁ XX I tak oto nasza kręta opowieść dobiega końca. Artur Król Anglii powrócił na ten świat, aby dopełnić swoich obowiązków. Zawarł pokój z Mordredem za cenę połowy królestwa. Prawdę mówiąc, gotów był w razie potrzeby oddać całe państwo: jemu było już na nic, skoro ponad wszystkie królestwa świata cenił sobie pokój. Wiedział jednak, że jeśli się uda, powinien zatrzymać sobie przynajmniej połowę – a to z tego choćby powodu, że mając do dyspozycji pół świata, mógł na tym obszarze zasiać ziarno zdrowego rozsądku, przyniesione od dzikich gęsi i innych zwierząt. Rozpoczęła się ceremonia zawarcia pokoju. Zwaśnione armie stanęły w szyku naprzeciwko siebie, każda pod dumnym sztandarem na wysokim drzewcu z okrętowego masztu, wiezionym na kółkach – drzewcu zwieńczonym szkatułką z poświęconą Hostią. Na jednym ze sztandarów widniał Smok, na drugim – Oset Górski. Mordredowi rycerze nosili czarne zbroje i czarne pióropusze, a na ramionach – emblematy ze szkarłatnym pejczem, podobnym do krwawej pręgi: symbol partii Mordreda. Ich wygląd był zapewne groźniejszy niż oni sami. Żołnierze mieli rozkaz trzymać miecze w pochwach i powstrzymać się od wszelkich wrogich manifestacji. Tylko na wypadek zdrady – jeśliby w dłoni którejś z układających się stron błysnął miecz – mieli szarżować bez pardonu. Artur ze swym sztabem wystąpił na środek pola rozdzielającego armie. Z przeciwnej strony nadszedł Mordred z czarną świtą. Wymienili powitania. Król po raz pierwszy od dawna spojrzał w twarz syna, wynędzniałą i udręczoną. Nieszczęsny Mordred także miał za sobą podróż poza granice Rozpaczy i Samotności, w krainę Kennaquhair, lecz zbłądził po drodze, gdyż wędrował bez przewodnika. Uzgodnienie warunków traktatu poszło łatwiej, niż się Artur spodziewał. Pół królestwa zostało pod jego władzą. Na chwilę zapanowała radość i harmonia. Niestety, tylko na ułamek sekundy. Oto bowiem samobójczy Adam odrodził się w nowej postaci. Cóż, że Artur dał radę wojnom feudalnym, sobiepaństwu baronów, zbrodni i rewolucji, skoro teraz pokonać go miał banalny epizod, dowodzący, że w człowieku drzemie instynkt mordercy. Oto w trawie, pod stopami jednego z oficerów Mordreda, śmignął zaskroniec. Oficer odruchowo szarpnął rękojeść miecza – stalowe ostrze błysnęło w słońcu, kierując się przeciwko nieszkodliwemu wężowi. To wystarczyło. Armie przecież tylko czekały na oznakę zdrady. Las kopii po obu stronach skłonił się do ataku. Siwy Król Artur z rozwianym włosem już pędził ku swym oddziałom, powstrzymując je gestem wyciągniętych ramion, jakby chciał być ostatnią, żywą tamą tej straszliwej powodzi Przemocy, z którą walczył przez całe życie, ledwie bowiem poprawił umocnienia w jednym miejscu, żywioł wdzierał się gdzie indziej. Wrzawa rosła, rogi grały hejnał do boju; fale nienawiści spotkały się nad głową Artura. Lancelot przybył za późno. Gnał co koń wyskoczy, ale nie zdążył. Pozostało mu tylko uspokoić wzburzonych i pogrzebać poległych. Przywróciwszy pozory ładu, pospieszył do Ginewry. Spodziewał sieją zastać w Tower, skoro twierdza nie uległa oblężeniu Mordreda. Lecz Ginewra znikła bez śladu. W owych czasach reguły klasztorne nie były tak surowe, jak dziś. Klasztory pełniły częstokroć rolę modlitewnych pensjonatów dla osób szlachetnie urodzonych. Ginewra przywdziała welon zakonny w opactwie Amesbury. Nie chciała widzieć dawnego kochanka. Uznała, że zbyt wiele oboje wycierpieli, i zbyt wiele cierpienia przysporzyli innym. Oświadczyła, że pragnie pogodzić się z Bogiem. Było to jawne kłamstwo, gdyż Ginewra nigdy nie dbała o Boga. Znała się trochę na teologii, ale cóż to miało wspólnego z religią? Po prostu, jako stara i mądra kobieta rozumowała słusznie, że skoro Lancelot jest tak szczerze oddany Bogu, ona również powinna zwrócić się w tym kierunku. Zrobiła to dla niego, aby ułatwić mu decyzję. Był to gest iście królewski, przekreśliła nim bowiem wszystko, o co walczyła całe życie. Królowa dała przykład. Jej decyzja była nieodwołalna. Usunęła się ze sceny świata. Lancelot w znacznej mierze domyślał się prawdy, toteż na wieść, że Ginewra odmawia spotkania, wspiął się po murze do jej okna, nie bacząc na swój podeszły wiek. Niepoprawny stary romantyk. Błagał, by porzuciła klasztor, ona jednak pozostała nieugięta. Incydent z Mordredem odebrał jej apetyt na życie. Rozstali się więc, by już nigdy nie spotkać się na tej ziemi. Ginewra z czasem została przeoryszą. Władcza i światła, miała klarowną wizję swego klasztoru i zarządzała nim wielce umiejętnie. W przyklasztornej szkole wychowywano małe uczenniczki na wielkie szlachcianki, wierne starym, dobrym tradycjom. Siostry podglądały Ginewrę, gdy spacerowała po ogrodzie, dumna, nieprzystępna, z dłońmi mieniącymi się klejnotami, w cienkiej, kosztownej bieliźnie pod habitem i, wbrew regule, woniejąca pachnidłami. Nowicjuszki uwielbiały ją bezkrytycznie, jak to pensjonarki, i nieustannie plotkowały o jej przeszłości. Ginewra zestarzała się jak wielka dama. Gdy umarła, zasuszony i siwy jak gołąbek staruszek Lancelot przyjechał po jej ciało, by je pochować obok małżonka. Królowa Ginewra spoczęła więc w słynnym grobowcu Króla Artura. Jej spokojne, dostojne oblicze przykryła ziemia. A Lancelot? Lancelot został pustelnikiem. Wraz z siedmioma innymi rycerzami wstąpił do klasztoru nieopodal Glastonbury, by tam poświęcić się modlitwie i medytacji. Nie miał już Artura, Ginewry ani Elaine, lecz kochał ich duchy. Modlił się za nie dwa razy dziennie z właściwą sobie żarliwością i pogodnie znosił trudy życia z dala od ludzi. Nauczył się rozróżniać w lesie głosy ptaków i wreszcie znalazł czas na to wszystko, czego odmawiał mu w dzieciństwie wujaszek Dap. Z czasem zasłynął jako doskonały ogrodnik. Mówiono o nim „święty”. Jest taki średniowieczny wiersz, opiewający krzyżowca, który, jak Lancelot, porzucił życie świeckie, choć był wielkim panem: Ipse post militiae cursum temporalis, Illustratus gratia doni spiritualis, Esse Christi cupiens miles specialis, In hac domo monachus/actus est claustralis. On to, poznawszy świata hałaśliwe boje, Łaską Bożą oświecon, poczuł powołanie, By w służbę Chrystusowi życie oddać swoje I w klasztorze tutejszym odnaleźć mieszkanie. Cichy i ustępliwy, serca łagodnego, A z racji lat podeszłych – jako łabędź biały, Uczynny i serdeczny, że nie masz milszego: Tak się w jego osobie łaski Ducha zlały. Zawszeć on Kościół Święty najpilniej nawiedzał, I do Mszy Świętej służył z radością bezmierną, Chwałę Bogu oddając, czy klęczał, czy siedział, I śpiewem swoim głosząc miłość Panu wierną. Miłe z nim były modły, miłe rozhowory, Gawędy ku nauce, lubo ku przestrodze; Od wszystkich miłowany dla wielkiej pokory, Bo ani się wywyższał, ani gniewał srodze. Nieraz się po krużgankach przechadzał z brewiarzem, Kłaniając się braciszkom, to jednym, to drugim, I głową wygoloną łyskał raz za razem, Dwa razy pozdrawiając, których więcej lubił. Hic per cłaustrum ąuotiens transiens meavit, Hinc et hinc ad monachos caput inclinavit, Et sic nutu capitis eos salutavit, Quos affectu intimo plurimum amavit. W godzinie śmierci Lancelota wielu braci miało senne widzenia. Staremu opatowi przyśniły się rozśpiewane dzwony i roześmiani aniołowie, unoszący Lancelota prosto do nieba. On tymczasem leżał już martwy w celi. Umierając, dokonał trzeciego i ostatniego ze swych cudów: otoczył się Wonią Świętości. Gdy święci umierają, ich ciała wydzielają przecudny zapach – kwiatów, świeżego siana, morskiej bryzy – różnie to bywa. Mowę nad grobem, wyjątkowo piękną i wzruszającą, wygłosił brat zmarłego, Ector. Mówił tak: – O, Lancelocie! Nie dorównał ci nigdy żaden z chrześcijańskich rycerzy. A oto leżysz martwy – ty, Sir Lancelocie! Ty, któremu nie sprostał żaden król na ziemi! Swą galanterią przewyższałeś wszystkich, chlubiących się tarczą i mieczem. Nie miałeś równych sobie w przyjaźni ani w miłości, tyleż grzesznej, co szczerej. Najłagodniejszy z władających mieczem. Najpobożniejszy z całego rycerstwa. Najdworniejszy wobec dam. Najlitościwszy dla wrogów. Żegnaj, Lancelocie! Okrągły Stół został dawno rozbity w proch pod Salisbury, a jego niedobitki stopniowo wymierały. W końcu zostało ich tylko czterech: mizogin Bors, Bleoberis, Ector i Demaris. Wszyscy czterej udali się na pielgrzymkę do Ziemi Świętej, w intencji poległych towarzyszy. Tam też zmarli, w Wielki Piątek, na chwałę Bożą. Ostatni rycerze Okrągłego Stołu. Zostali nam tylko rycerze Orderu Łaźni i Podwiązki. Co do śmierci Artura Króla Anglii, po dziś dzień spowija ją mgła tajemnicy. Jedni uważają, że Artur i Mordred zabili się nawzajem w ostatniej walce. Robert z Thornton opisuje badanie rannego Króla przez medyka z Salerno, który miał stwierdzić, że o powrocie do zdrowia nie ma mowy, na co Król westchnął ponoć: „In manus... „– i skonał. Zwolennicy tej wersji utrzymują, że Artur pochowany został pod Glastonbury, pod kamieniem noszącym inskrypcję: HIC IACET ARTURUS REX QUONDAM REX QUE FUTURUS, a ciało jego ekshumował król Henryk II na złość walijskim nacjonalistom, którzy głosili, że Artur w ogóle nie umarł i wkrótce wróci, aby stanąć na ich czele w walce o wolność. Kwestionowali przy tym narodowość Artura. Z kolei niejaki Adam z Domerham pisze, że ekshumacja, owszem, była, ale miała miejsce za Edwarda I, czego on, Adam, był naocznym świadkiem. Grobu Króla Artura poszukiwano bezskutecznie także za króla Edwarda III, który, nota bene, w roku 1344 wskrzesił tradycje Okrągłego Stołu w solennym ceremoniale przyznawania Orderu Podwiązki. Tak czy owak, wszyscy wypowiadający się na temat ekshumacji są zgodni co do tego, że szkielet nieboszczyka był gigantycznych rozmiarów, a Ginewra wciąż miała złote włosy. Według innej mocno rozpowszechnionej wersji, nasz bohater został przeniesiony magiczną łodzią na wyspę Avalon, w asyście pięknych dam. Podobno wzięły go do siebie, za rzekę Severn, aby uleczyć z ran. Włosi też mają swojego Artura: w ich legendzie, niejaki Arturo Magno, przeniesiony został po śmierci na wulkan Etna, gdzie po dziś dzień można go od czasu do czasu oglądać. A Don Kichot – ten słynny uczony Hiszpan, któremu z nadmiaru wiedzy poplątało się w głowie – utrzymuje, że był kiedyś zamieniony w kruka: czy nie przypomina to w niczym naszej opowieści o Królu Arturze? Irlandczycy utożsamiają go ze swoim FitzGeraldem z Londonderry, a Szkoci upierają się, że Artur zasiada na tronie w Edynburgu i śpiewają o nim tak: Jedzie Artur, jedzie Noc przed nim na przedzie Błyska miecz stalowy Parska rumak płowy. Bretończycy też podobno słyszeli dźwięk Arturowego rogu i widzieli jego zbroję: więc i oni czekają na powrót bohatera. Z kolei w dziele pt. Wzniosła Historia Świętego Graala, przełożonym na język angielski przez niezmordowanego szkolarza, doktora Sebastiana Evansa, wyczytać można, iż Artur pochowany został skromnie w pewnej świątyni. Co innego twierdzi panna Jessie L. Weston, powołując się na tajemniczy rękopis, któremu nadała kryptonim 1533, potwierdzający informacje zawarte w dziele Malory’ego: podobno damą, która uniosła Artura na zaczarowaną wyspę Avalon była sama Morgana le Fay – jego przyrodnia siostra. Doktor Sommer twierdzi, że to bzdury. Uczony chaos skutecznie pogłębiają rozmaici profesorowie Wolframowie, von Eschenbachowie, Ulrichowie von Zatzikhoven, Wechsslerowie, Zimmerowie, itepe. Chaucer, Spenser, Szekspir, Milton, Wordsworth, Tennyson i paru innych autorów, którym można ufać, twierdzą, że Artur jest wciąż na ziemi – przy czym Milton skłania się raczej ku tezie, że leży gdzieś pogrzebany (Arthurumque etiam sub terris bełla moventem), natomiast Tennyson przewiduje jego powrót pod postacią wykwintnego dżentelmena w typie Księcia Małżonka. Szekspir każe Falstaffowi po śmierci złożyć głowę nie na łonie Abrahama, lecz na łonie Artura. Legendy prostego ludu są zaś piękne, osobliwe i optymistyczne. Gerwazy z Tilbury pisał w roku 1212 o lasach Brytanii: „leśnicy powiadają, że co pewien czas, w samo południe albo o północy przy pełni księżyca, spotkać można w lesie grupę zbrojnych, którzy na pytanie, kim są, przedstawiają się jako rycerze Artura”. Zapewne byli to zwyczajni sascy kłusownicy, podobni do tych z bandy Robin Hooda, którzy przywódcę swego gangu ochrzcili na cześć słynnego Króla. Wieśniący z Devon pokazują letnikom „karło i palenisko” Artura: dwa z wielu głazów na skalistym wybrzeżu. Leland wspomina, iż w hrabstwie Somersetshire jest wiele miejscowości noszących nazwę Wschodni lub Zachodni Camel(ot): ich mieszkańcy opowiadają legendy o królu w złotej koronie. W tym samym hrabstwie płynie rzeka Ivel, z której, według Draytona, wzięła się cała dzielność i odwaga Króla; tamże mieści się parafia South Cadbury, w której, jak relacjonuje proboszcz, „ludzie powiadają, że przy pełni księżyca Król Artur i rycerze galopują dokoła wzgórza, a gdy je objadą, idą poić konie w źródełku, które ponoć spełnia życzenia”. Jest wreszcie mała wioska Bodmin w Kornwalii: tamtejsi mieszkańcy są przekonani, że Król Artur mieszka w pobliskim kurhanie. W roku 1113 pobili nawet, i to – rzecz niesłychana – w świątyni!, grupę zakonników z Bretanii, którzy ośmielili się podać tę legendę w wątpliwość. Chronologia arturiańska jest, jak widać z powyższego, mocno powikłana: nawet największy w tej dziedzinie autorytet – Thomas Malory – traktuje daty powściągliwie. Co do mnie – przyznam się, że wciąż nie dają mi spokoju pożegnalne słowa jeża, wzmianka Don Kichota o krukach, i Miltonowska wizja świata podziemi. To, oczywiście, tylko czysta spekulacja, ale gdyby tak okazało się, że wspomniany kurhan w kornwalijskiej wsi Bodmin przypomina olbrzymie kretowisko i ma z boku otwór ciemnego korytarza – i gdyby jeszcze w pobliżu udało się wytropić ślady bobrów – wówczas wnioski narzucałyby się same. Wierzę bowiem głęboko, że mój ukochany Artur przyszłości zasiada w tej właśnie chwili w Sali Kombinacyjnej, otoczony mędrcami z Kolegium Życia, i wspólnie obmyślają ratunek dla naszego osobliwego gatunku. I mam nadzieję, że pewnego dnia, kiedy nie tylko Anglia, ale cały świat zechce usłuchać głosu rozsądku – głos ten dobędzie się z wnętrza kurhanu, dźwięczny i radosny. Może Wysoka Komisja przywróci nam szczęśliwy świat rycerstwa i średniowiecznej prostoty ludzi, którzy przynajmniej próbowali położyć kres odwiecznym krwawym zakusom Atylli, wodza Hunów. Explicit liber Regis Quondam, graviter et laboriose scriptus inter annos MDCCCCXXXVI et MDCCCCXLII, nationibus in dim bello certantibus. Hic etiam incipit, si forte in futuro homo superstes pestilenciam possit evadere et opus continuare inceptum, spec Regis Futuri. Ora pro Thoma Malory Equite, discipuloque humili eius, qui nunc sua sponte libros deponit utpro specie pugnet. Tu kończy się księga o Królu Przeszłości, spisana z wielkim bólem i mozołem w latach 1936-1942, gdy narody pogrążyły się w wielkiej wojnie feudalnej. Tu się także zaczyna – jeśli choć jeden człowiek przetrwa obecną plagę i podejmie rozpoczęte dzieło – nadzieja na opowieść o Królu Przyszłości. Módlmy się za Tomasza Malory’ego, Rycerza, i jego pokornego ucznia, który oto dobrowolnie składa na bok niniejszą księgę, aby bronić swoich współbraci. POSŁOWIE Ten sen, tak jak poprzedni, trwał około pół godziny. Ostatnie trzy minuty wypełniła gonitwa ryb, smoków i innych morskich stworów. Smok połknął kamyk, ale zaraz go wypluł. W końcowym ułamku sekundy – okresie krótszym niż odcinek milimetra na dwumetrowej linii – pojawił się człowiek. Człowiek rozszczepił ostatni kamyk pozostały z wielkiej góry. Uczynił z niego grot strzały i zabił swego brata. Miecz dla króla ROZDZIAŁ XVIII; wersja oryginalna „Ojciec zbudował dla mnie drewniany zamek, tak duży, że mieściłem się w środku; a w otworach strzelniczych osadził lufy prawdziwych pistoletów, aby w dniu moich urodzin wystrzelić na wiwat. Była noc – czarna indyjska noc – kiedy kazał mi usiąść przed zamkiem i przyjąć salut, ja zaś, pewien, że mam zostać rozstrzelany, rozpłakałem się”. Lęk towarzyszył White’owi przez całe życie; miewał źródła zewnętrzne – agresywna, psychopatyczna matka, „potrząsający rózeczką” nauczyciele w Cheltenham College, ubóstwo, gruźlica, opinia publiczna; miewał też źródła wewnętrzne – lęk przed uczuciem strachu, lęk przed porażką, lęk przed kompromitacją. White bał się śmierci i ciemności. Bał się własnych, w powszechnej opinii nagannych, skłonności do alkoholu, młodych chłopców i sadyzmu. Co znamienne – nie bał się Boga, lecz generalnie odczuwał lęk przed rasą ludzką. Przez całe życie toczył walkę z lękiem, broniąc się przed nim odwagą, lekkomyślnością, sardonicznym dowcipem i przedsiębiorczością. Zawsze pełen planów, nigdy nie miał dość nauki, zwłaszcza że wysoko oceniał własne zdolności. Ocenę tę podzielali profesorowie z Uniwersytetu Cambridge. Gdy gruźlica zmusiła White’a do przerwania nauki na drugim roku studiów, grupa wykładowców złożyła się, aby sfinansować jego roczny pobyt zdrowotny we Włoszech. White poczuł się we Włoszech jak ryba w wodzie, nauczył się języka, nawiązał przyjaźnie z ludźmi niskiego stanu, poznał życie ubogiego żaka – i napisał swą pierwszą powieść, They Winter Abroad. Pomysłodawca profesorskiej składki wspominał po latach: „...wrócił w doskonałej formie, z silnym postanowieniem, że rzuci profesorów na kolana – i rzeczywiście: w 1929 uzyskał w brawurowym stylu dyplom Pierwszej Klasy z Wyróżnieniem”. W roku 1932, dzięki rekomendacji Cambridge, mianowany został dyrektorem katedry anglistyki gimnazjum w Stowe. Była to funkcja wysoka, a światły dyrektor szkoły pozostawił White’owi znaczną swobodę działania. Uczniowie pamiętają go do dziś: jedni za pasję pedagogiczną, inni za zjadliwy krytycyzm, jeszcze inni za pozalekcyjne wyprawy na zaskrońce. Aby pokonać lęk wysokości, ukończył kurs szybownictwa, a spotkania z farmerami w miejscowej karczmie złagodziły nieco jego pogląd na rasę ludzką. Jednak po paru latach Stowe znudziło go: zaczął bezpodstawnie zarzucać dyrektorowi szkoły, iż chce się go pozbyć. Z lęku przed ubóstwem napisał w pośpiechu dwa czytadła i zaplanował trzecie. Przypadkowe wakacje wielkanocne, które spędził samotnie, w strugach deszczu, nad rzeką w Szkocji, uświadomiły mu, czego naprawdę pragnie: być wolnym i pisać, złowić w sobie własną książkę, jak łososia w strumieniu. W środku lata 1936 rzucił posadę w szkole i wynajął leśniczówkę w Stowe Ridings, na terenie majątku Stowe. Druga książeczka – kompilacja wyimków z dziennika, poświęconych wędkarstwu, myślistwu, strzelectwu i szybownictwu – ukazała się pod tytułem England Have My Bones i stała się takim bestsellerem, że wydawca zaproponował White’owi roczną pensję w wysokości dwustu funtów, pod warunkiem, że napisze co rok nową książkę. Leśniczówka – solidny, lecz pozbawiony wygód wiktoriański domeczek – stała w sercu puszczy. Pewnego wieczoru, przy świetle lampy naftowej, White sięgnął na półkę po stary egzemplarz Morte d’Arthur Malory’ego, z którego swego czasu pisał pracę semestralną z literatury angielskiej. Wówczas chciał przede wszystkim olśnić egzaminatorów; teraz czytał dzieło Malory’ego dla własnej przyjemności. Dyplom Pierwszej Klasy z Wyróżnieniem potwierdzał, że White potrafi wnikliwie czytać literaturę. Przestudiował Morte d’Arthur z drobiazgową sumiennością. Notatka podsumowująca te studia może uchodzić za wstępny szkic do wieloksięgu Był sobie raz na zawsze król. Oto jej treść: „Cała legenda arturiańska rozwija się według greckiego schematu klątwy, patrz historia Orestesa. Uther zapoczątkował zło wyrządzone rodowi księcia Kornwalii; potomek tegoż rodu dopełnił za to zemsty na Arturze. Ojcowie – amatorzy kwaśnych jabłek, itd. Artur musi zapłacić za zbrodnię ojca; dla podkreślenia zasady sprawiedliwości losu, i jemu przychodzi jednak popełnić zbrodnię (na Kornwalach): w ten sposób dopełnia się jego identyfikacja z obiektem potępienia. Kolejność zdarzeń: Książę Kornwalii poślubił Igraine i miał z nią trzy córki: Morganę le Fay, Elaine i Morgause. Uther Pendragon zakochał się w Igraine i, aby ją zdobyć, zabił w bitwie jej małżonka. Z Igraine począł Artura: Artur jest więc bratem przyrodnim trzech wspomnianych panien. Wychowywał się jednak oddzielnie. Panny poślubiły, kolejno, Uriensa, Nentresa i Lotha; wszyscy trzej to królowie. Zrozumiałe, że odczuwały niechęć do Uthera i wszystkich osób z nim związanych. Po śmierci Uthera Artur w tajemniczych okolicznościach przejął jego tron – a wraz z nim odium zemsty. Panny namówiły swych mężów, aby stanęli na czele rewolty jedenastu królów. Artur dowiedział się, że Uther był jego ojcem, lecz wiązał z nim tylko wyobrażenie krewkiego starca; Merlin bardzo głupio zapomniał poinformować Artura, kim była jego matka. Po wielkiej bitwie, w której jedenastu królów poniosło klęskę, Morgause, żona króla Lotha, przybyła do Artura z poselstwem. Żadne z nich nie wiedziało wówczas, że są spokrewnieni. Spodobali się sobie, poszli do łóżka, a owocem romansu był Mordred. Mordred jest zatem owocem kazirodztwa (jego ojciec był przyrodnim bratem jego matki) i to właśnie on ściągnie w końcu potępienie na głowę Artura. Grzechem jest kazirodztwo, karą – Ginewra, a instrumentem kary – Mordred, owoc grzechu. To Mordred upiera się przy ujawnieniu romansu Lancelota z Ginewrą, podczas gdy Artur wolałby przymknąć oko na całą sprawę i nie nazywać głośno rzeczy po imieniu”. En trentiesme annee de mon age Quand toutes mes hontesj’ai bues... White miał lat trzydzieści, gdy wynajął leśniczówkę. Zerwawszy z przeszłością, żył w zgodzie z sobą samym, był wolny. W samotności towarzyszyły mu, jeden po drugim, liczne sokoły, a także uratowany od śmierci puszczyk i suka setera, która stała się głównym obiektem jego niespełnionej miłości. Legenda arturianska pozwoliła mu zrealizować inną niespełnioną potrzebę – potrzebę uwielbienia – a przy okazji wykorzystać bogaty bagaż wiedzy oraz znajomość przyrody i dzieła Malory’ego. Potraktował temat całkiem na nowo, z pasją nowicjusza. W przeciwieństwie do eleganckiej, kuglarskiej wręcz zręczności stylistycznej wcześniejszych „chałtur”, Miecz dla króla odznacza się niefrasobliwą pasją, typową dla utworów debiutanckich. Tchnie poezją, farsą, obrazoburstwem, a nade wszystko – pochwałą młodości, widoczną w portretowaniu młodego Artura. Powieść ukazała się rychło po obu stronach Atlantyku, a w Stanach Zjednoczonych nominowana była (z powodzeniem) do Klubu Książki Miesiąca. Był to jednak rok 1938 – rok Monachium: lufy pistoletów w miniaturowym forcie miały wkrótce zagrzmieć bynajmniej nie na wiwat. Lęk przed wojną sparaliżował White’a, gdy przydzielono mu, jak wszystkim, maskę gazową; lęk ten przygasł nieco – gdy Chamberlain przyjął pokój na warunkach Hitlera – lecz nie ulotnił się do końca. Filozofia White’a była typowa dla ery tuż powojennej: wojna to niszczycielskie szaleństwo – tłamsi prawo, zabija poetów, wynosi pyszałków, napycha kabzy chciwcom, poniża cichych i pokornych; nie przynosi żadnych korzyści; jest niedopuszczalnym archaizmem. Nikt nie chce wojny. (Niestety, nikt nie palił się też zanadto do Ligi Narodów). White postanowił sobie, że jeśli – wbrew wszelkiej logice i zdrowemu rozsądkowi – dojdzie jednak do wybuchu nowej wojny, on zadeklaruje się jako pacyfista. Mimo to, w pierwszym samobójczym odruchu chciał zgłosić się do wojska na ochotnika – o czym wspomniał w liście do Davida Garnetta: „Pisałem już do Siegfrieda Sassoona i do dyrektora w Stowe (na tym kończy się moja żałosna lista osób wpływowych) z prośbą o znalezienie dla mnie jakiejś sensownej posady na wypadek tej przeklętej wojny, jeśli do niej dojdzie. Oto moje ultimatum: jeśli któryś z was nie załatwi mi wcześniej godziwej pracy, zapowiadam, że w ciągu miesiąca od dnia rozpoczęcia działań wojennych zaciągnę się do armii jako szeregowiec”. Chamberlain skapitulował, kryzys minął, a White zabrał się do pisania Wiedźmy z lasu (drugiej części Był sobie raz na zawsze król), jednak przerwał ją wkrótce dla innej, nigdy nie ukończonej powieści – Grief for the Grey Geese. Był to dlań okres wielkiej aktywności fizycznej. Zamieszkał sam na onieśmielającej bezkresem równinie Wash i oddał się realizacji dawnego marzenia, które łączyło w sobie ambicje sportowe i żyłkę sadystyczną: ustrzelić dziką gęś w locie. Znamienna to ambicja. W opowieści White’a myśliwi wypowiadają wojnę gęsiom. Jednak w gronie myśliwych znajduje się zdrajca, który staje po stronie ptaków i kieruje ich lot w bezpieczną stronę. White, który sam marzył o ustrzeleniu dzikiej gęsi, w powieści wyraźnie utożsamia się z owym zdrajcą. W styczniu 1939 pisał do Garnetta, który zapraszał go do Irlandii na połów łososi: „Będę szczęśliwy, mogąc jakimkolwiek sposobem wyrwać się z tego przeklętego kraju przed ostateczną katastrofą. Dwa lata bolesnych rozmyślań na ten temat przekonały mnie, że powinienem ratować własną skórę i że mam do tego prawo. Drugim wyjściem jest palnąć sobie w łeb w momencie wybuchu konfliktu. Nie lubię wojny, nie chcę wojny, nie ja ją rozpętałem. Wydaje mi się, że mógłbym od biedy żyć w roli tchórza, ale nigdy nie zniósłbym życia w roli bohatera”. W miesiąc później był już w Irlandii, mieszkał na farmie Doolistown, w hrabstwie Meath. Zapowiadał, że zostanie tam tak długo, aż ukończy Wiedźmę z lasu (wydaną niebawem) i złowi łososia. Wbrew tym deklaracjom, Doolistown stało się jego domem na całe sześć i pół roku, z czego przez sześć lat mowy angielskiej nie słyszał White w ogóle, a „kulturalną” mowę irlandzką – niezmiernie rzadko. Irlandzka prowincja wciągnęła go jak bagno. Uciekł ze swojej „przeklętej” ojczyzny, ale nie mógł całkiem odciąć się od napływających z Anglii wieści. Dziennik, 26 kwietnia 1939 W Anglii na serio mówi się o mobilizacji i wszyscy żyją od jednego przemówienia Hitlera do drugiego. Przeglądam wstecz te notatki, śledząc własne błazeńskie decyzje, które kolejno usiłowałem podejmować pod naciskiem Bestii: zostać pacyfistą, walczyć, znaleźć jakieś konstruktywne zatrudnienie na czas wojny, łączące w sobie możliwości pracy twórczej i służby ojczyźnie. Cóż za żałosne, paniczne szusy z jednej ślepej uliczki w drugą. Przez chwilę usiłował bronić równowagi ducha kolejnym szusem, w nową zgoła stronę. Mieszkając w domu katolickim, gdzie traktowano go jak członka rodziny, zaczął rozważać możliwość przejścia na katolicyzm. Ponieważ kaprys losu zdarzył, że ojciec jego przyszedł na świat w Irlandii, White zaczął się na siłę doszukiwać irlandzkich korzeni. Zaczytywał się w historii Irlandii, z naukową pasją studiując pisma zwolenników obu stron zadawnionego konfliktu z Anglią; usiłował uczyć się Erse – rdzennej mowy irlandzkiej – uczęszczając raz w tygodniu na lekcje do nauczyciela miejscowej szkoły i „co rano odrabiając ćwiczenia”; wynajął nowy dom, Sheskin Lodge, w hrabstwie Mayo, gdzie mógł swobodnie polować; w późniejszym okresie zajmował się owianym legendą Godstone (Kamieniem Bożym) na wyspie Inniskea. Jednak najbardziej – zgoła niespodziewanie – zauroczyła go posępna uroda wyludnionego przylądka Erris – tej części hrabstwa Mayo, która leży między łańcuchem górskim Nephin Beg a oceanem. Właśnie w otoczonej bagnami gajówce Sheskin Lodge, tonącej w fuksjach i rododendronach, usłyszał White ostatnie angielskie słowa. Były to słowa pożegnania. Wojna została wypowiedziana; przebywający u niego w gościnie Garnettowie wracali do Anglii. Gdy upłynął termin wynajmu Sheskin, White powrócił do Doolistown. Pilnie śledził doniesienia z kraju. 20 października 1939 Jak się wydaje, nie ma jeszcze zbyt wielu ofiar, nie doszło do haniebnych ataków z użyciem gazu i bakterii. Ale kończą się zapasy prawdy. Zamiast gazu dusi nas propaganda, zabijając pomału szare komórki. 23 października Ta wojna, nadawana przez radio, jest straszliwsza niż wszystko, co wyobrażałem sobie dotąd na temat śmierci. Śmierć, myślę teraz, musi być wzniosłą, przejmującą tajemnicą, bez względu na religię, którą się wyznaje, i okoliczności. Jest ona bowiem rzeczą naturalną. To zaś, co słychać przez radio, nie jest naturalne. Te nosowe głosy, wyśpiewujące o Hitlerze i śmierci, pobrzmiewają szyderstwem i wisielczym humorem. Tak śpiewać muszą diabli w piekle. Pisząc te słowa, White szykował się do podjęcia pracy nad Rycerzem spod Ciemnej Gwiazdy (pół roku wcześniej wydawca odesłał autorowi Wiedźmę z lasu, sugerując znaczne zmiany), w związku z czym pilnie studiował postać Sir Lancelota w dziele Malory’ego. Znajdował w tej postaci wiele własnych cech: „Prawdopodobnie typ sadystyczny, inaczej nie dbałby tak strasznie o to, żeby nikogo nie skrzywdzić... Lubi być sam”. Postać Ginewry mógł analizować tylko teoretycznie, gdyż w kwestii kobiet nie miał osobistych doświadczeń; usilnie starał się przy tym pohamować organiczną awersję do płci żeńskiej. „Ginewra nie była pozbawiona zalet. Umiała wybrać najlepszego kochanka i miała dość odwagi, aby wdać się z nim w romans”. „Trudno zaliczyć Ginewrę do ulubionych postaci Malory’ego, cokolwiek na ten temat sądzi Tennyson”. Tak programowe i metodyczne podejście do tematu było nowością w pisarstwie White’a. W Rycerzu spod Ciemnej Gwiazdy, gdzie pętla klątwy zaciska się wokół Artura, a Lancelot staje się jej ślepym narzędziem przez swą miłość do Ginewry, nie ma żadnej łatwizny narracyjnej. White pisał tę księgę w prowincjonalnym hoteliku w Belmullet na przylądku Erris, w przerwach odbywając wyprawy badawcze do Godstone, wyczekując mroźnym świtem na przelot dzikich gęsi, gwarząc z sąsiadami i od czasu do czasu pijąc na umór (po czym zawsze barykadował się w swoim hotelowym pokoju, w panicznym strachu przed IRA). 1 października, ukończywszy Rycerza spod Ciemnej Gwiazdy, White powrócił do Doolistown, by tam pisać Świecę na wietrze. Miał już wówczas szkicową wersję sceniczną ostatniej księgi Morte d’Arthur, w której główny bohater stopniowo pogrąża się w klęsce. White nie umiał pisać powoli. Jesienią szkic dramatyczny uzyskał ostateczną formę powieściową, a autor zastanawiał się nad tytułem całej tetralogii: Odwieczne zło?... Artur Pendragonl... 14 listopada 1940 Pendragona da się jeszcze zbawić i wynieść na piedestał chwały, trzeba tylko zmienić finał Księgi IV i odesłać Artura z powrotem do zwierząt. Przedłużyć legendę o jego zejście pod ziemię, do borsuczej nory, gdzie czekają na niego borsuk, jeż, wąż, szczupak (wypchany w gablocie) i reszta towarzystwa. Muszą oni, z udziałem Merlina, omówić kwestię wojny z punktu widzenia przyrodnika, tak jak ja to od niedawna czynię w niniejszych zapiskach. Muszą gruntownie – korzystając z długiej wizyty Artura pod ziemią – przeanalizować Człowieka na tle innych zwierząt: jest nadzieja, że pozwoli to ujrzeć go w nowym świetle. Taki zresztą byl od początku cel Merlina: stąd pomysł zaznajomienia Artura ze zwierzętami. Czego zatem możemy nauczyć się od zwierząt, jeśli idzie o zaniechanie wojen? „Pendragona da się jeszcze zbawić” – White myślał tak i o sobie. Przybył do Belmullet przekonany, że Irlandia jest jego domem. Wyjeżdżał stamtąd jako Anglik na wygnaniu. W Irlandii przyjęto go jak atrakcyjną nowinkę, lecz nigdy nie zaakceptowano. Na przeszkodzie stanęło właśnie Odwieczne Zło: przepaść między rasą znienawidzoną a rasą nienawidzącą. Podejrzewano White’a o szpiegostwo (chodziły plotki o inwazji Anglików i prawie całe Belmullet nie spało po nocach); śledzono każdy jego krok; składano donosy na policję; zakazano mu opuszczać stały ląd, a gdy wstąpił do oddziału samoobrony – poproszono go, aby nie uczestniczył w defiladach. Śladów jego rozczarowania takim przyjęciem można się doszukać w Świecy na wietrze, gdzie dobra wola Artura pozostaje nie doceniona przez jego odwiecznych wrogów. White’a czekała oto kolejna zima: zima intelektualnej samotności, w której mógł konsultować się tylko z sobą i tylko siebie słuchać. Miał dach nad głową, własny pokój, regularne posiłki i pocięte liniami żywopłotów pola hrabstwa Meath, po których mógł spacerować z psem. Nie było się na co skarżyć – nie było czym się cieszyć. Wojna uwięziła go w miękkiej celi. Mówiąc o Pendragonie, miał na myśli własne zbawienie. 6 grudnia pisał do LJ. Pottsa, dawnego profesora z Cambridge, który na zawsze pozostał jego korespondencyjnym spowiednikiem: „Następny tom będzie nosił tytuł Świeca na wietrze (dziś należałoby dodać „z Bożej łaski”)... Zakończy się opisem nocy po ostatniej bitwie, kiedy Artur jest w skrajnej rozpaczy. Potem zamierzam dodać Księgę V, w której Artur zstąpi za Merlinem w podziemia (do bosruczej nory z Księgi I); jeszcze raz pojawią się zwierzęta, przede wszystkim mrówki i dzikie gęsi. Nie krzyw się. To natchnienie zesłane przez Boga. Nagle odkryłem, że: (1) centralnym tematem Morte d ‘Arthur jest poszukiwanie antidotum na wojnę, (2) najlepszą metodą badania poczynań człowieka jest obserwować go, za Arystotelesem, jako zwierzę polityczne. Nie chcę się teraz wdawać w szczegóły, aby nie popsuć Ci świeżego odbioru przyszłej książki, dodam więc tylko, że, wzorem Sama Butlera, sporo rozmyślałem ostatnio o człowieku jako zwierzęciu między zwierzętami – o mózgu ludzkim, itd. Uważam, że mam coś istotnego do powiedzenia na temat wszystkich napuszonych izmów (komunizmu, faszyzmu, konserwatyzmu, itd.) – wystarczy dać krok wstecz w realny świat, gdzie człowiek jest tylko jednym z niezliczonych gatunków stworzeń. Szkicując zatem mój »morał« (którego tu nie sformułuję): dostrzegłem wyśmienitą możliwość domknięcia całego cyklu i zakończenia go motywem zwierzęcym, od którego się rozpoczął. To uczyni mój epos owocem doskonałym, »krągłym, rumianym i skończonym. Tego samego dnia pisał do Garnetta, pytając o tytuł książki, w której Garnett miał rzekomo wyczytać o bandyckim napadzie Malory’ego na klasztor. W dalszym ciągu listu wywodzi: „Zanosi się na to, że mój tom piąty poświęcony będzie w całości anatomii mózgu. Może to dziwić w odniesieniu do Artura, ale tak jest. Czy nie wiesz przypadkiem o jakiejś książce, która w sposób przystępny, lecz gruntowny, traktuje o anatomii mózgu u zwierząt, ryb, owadów, itd.? Chciałbym poznać różnice między mózgiem mrówki a dzikiej gęsi. Wiem, że zwracam się z tym pytaniem do właściwej osoby”. Mimo iż w liście do Pottsa White używa czasu przyszłego, trudno uwierzyć, aby czekał z rozpoczęciem Księgi Merlina od 14 listopada do 6 grudnia. Księga V z takim wigorem podejmuje wątek urwany w Księdze IV, że nie mogła ich dzielić wielka przepaść czasu. Artur wciąż siedzi sam w namiocie pod Salisbury, oczekując ostatniej bitwy: stracił resztki nadziei, szlocha pogrążony w starczej bezsilności. Merlin wkracza do akcji, pragnie odnowić dawną relację mistrz-uczeń, lecz widząc ogrom rozpaczy Artura, wątpi, czy aby nie jest na to za późno. Jego zapewnienie, iż Artur i Okrągły Stół żyć będą w legendzie, choć historia położy im kres, nie wywołuje żadnego odzewu ze strony Króla. Merlin przywołuje więc wspomnienie przeszłości. Lecz okazuje się, że uczeń przerósł mistrza. Artur zbywa go krótkim: Le roi s ‘advisera. W żadnej z czterech poprzednich ksiąg nie uczynił White Artura tak władczym, tak królewskim, jak w owej scenie ostatecznej porażki. W napisanej w latach trzydziestych powieści Farewell Victoria, White ukuł frazę „nieśmiertelni generałowie klęski”. W pierwszym rozdziale Księgi Merlina zobrazował to powiedzenie. Treścią Księgi V jest zstąpienie Artura w podziemia, gdzie zwierzęta z Księgi I wciągną go w dysputę, a Merlin udostępni mu fragmenty zapisków z notatnika samego White’a, z których wynika, czego człowiek może nauczyć się od zwierząt w kwestii wojny. Ponieważ zwierzęta na ogół nie wojują w obrębie własnego gatunku, jest to wdzięczny temat do rozważań. Niestety, Merlin od początku wypacza obiektywizm dyskusji, dowodząc niższości człowieka wobec innych stworzeń. Liber scriptus proferetur... Merlin kartkuje notes White’a i znajduje w nim żałośnie mało argumentów przemawiających za słusznością włączenia człowieka w grono dwóch tysięcy ośmiuset pięćdziesięciu innych gatunków ssaków zamieszkujących ziemię. Wszystkie one potrafią żyć stosownie, bez wojen i podbojów. Człowiek – przeciwnie. Merlin osłabia jednak ostrze swojej krytyki, nazywając człowieka parweniuszem – a więc nie równym partnerem pozostałych. W tym punkcie dysputy nikt nie ośmiela się sugerować, że człowiek może się poprawić następnym razem. Artur, przedstawiciel parweniuszy świata zwierzęcego, broni człowieka, cytując przykłady jego pozytywnych działań, takich jak budowa miast i uprawa roli. W odpowiedzi zostaje zasypany informacjami o osiągnięciach twórczych koralowców, bobrów, ptaków roznoszących nasiona drzew oraz tak cenionej przez Darwina dżdżownicy. Nie porusza się przy tym tematu świadomości twórczej, lecz dyskusja natychmiast zbacza na zagadnienie nomenklatury: czy homo winien nosić przydomek ferox {sapiens w ogóle nie wchodzi w rachubę), czy stultus, czy też może impoliticus. Ta ostatnia nazwa sugerowałaby, że człowiek dopóty pozostanie dzikusem i głupcem, dopóki nie nauczy się, wzorem innych zwierząt, żyć w pokoju. Nietrudno dostrzec luki w argumentacji White’a. Księga Medina powstała z nagłego impulsu twórczego. Jest inteligentna, chwilami niepokojąca, zaskakująca, błyskotliwa, wzruszająca i pouczająca. Niestety, główny idelog tej księgi – Merlin – przemawia tonem rozgoryczenia, a jest to rozgoryczenie samego White’a. Wojna odnowiła w nim, pokonany zdawało się, lęk przed rasą ludzką; lęk ten przerodził się w furię, a obiektem furii stała się ludzkość, która nie tylko toczy wojny, lecz je gloryfikuje. Ani cienia tych uczuć nie znajdziemy w osobie Artura. Ilekroć niepoprawny gaduła Merlin dopuszcza go do głosu, staje przed nami człowiek poczciwy, nieskory do gniewu, chętny do nauki i niegłupi. Artur jest żywotny jak trawa i gotowy słuchać każdego, kto ma coś ciekawego do powiedzenia. Gdy Merlin każe mu dla kontynuacji nauki zostać mrówką, Artur godzi się na to bez szemrania. Zamieniony w mrówkę robotnicę, wkracza do mrowiska, które Merlin trzyma w laboratorium do celów doświadczalnych. Znajduje tam państwo totalitarne, tak jak je sobie wyobrażał White. Połączenie służalczej bezmyślności i wojowniczości charakteryzujące mrówki oburza Artura tak dalece, że przeciwstawia się on, sam jeden, zorganizowanej armii – Merlin musi interweniować, porywając buntownika z mrowiska. Na ostatnią lekcję wysyła White swego bohatera tam, gdzie sam doświadczył nieopisanego szczęścia, polując na gęsi zimą 1938 roku. O tym, jak bogate i intensywne było życie White’a świadczy fakt, że powieści Grief for the Grey Geese i Księga Merlina powstały w odstępie niewiele ponad dwóch lat. Jadąc na ryby do Irlandii, White zabrał z sobą książkę o gęsiach: rozdział XII Księgi Medina otwiera opis bezkresnej, ciemnej równiny Lincolnshire Wash, smaganej nieustannie horyzontalnym wiatrem. A oto i Artur: zamieniony w dziką gęś, wyciąga dziób pod wiatr, czuje grzęzawisko pod zaopatrzonymi w błony pławne stopami, ale nie jest jeszcze do końca ptakiem: jeszcze nie latał. Dopiero kiedy gęsi odlecą o świcie, wzbije się w powietrze razem z nimi. A jednak nie da się wejść dwa razy do tej samej rzeki. Zimą dwa lata wcześniej White był u szczytu formy fizycznej i psychicznej. W tym okresie niebywałej spostrzegawczości i wzlotów wyobraźni pisał do Sydneya Cockerella: „Jestem tak zdrów fizycznie, że wprost rozpiera mnie morskie powietrze i lodowce, i świty, i noce, i zachody słońca; tak głodny i trzeźwy, tak bogaty i mądry, że mój intelekt pogrążył się w letargu”. W Dooliston było zupełnie inaczej: White cierpiał na bezsenność, był rozdrażniony i pełen pretensji do świata. Przez kilka stron sceny, w której Artur obserwuje gęsi, zdołał jeszcze zachować pozory dawnej witalności – ale już w rozdziale XIII popada w ton moralizatorski i nie porzuci go do końca książki, z krótką przerwą na opis wycieczki Artura z jeżem na szczyt góry, skąd Król patrzy na uśpione pod księżycem królestwo i wybacza złym przez wzgląd na dobrych. Poza tym fragmentem, czytelnik jest bombardowany analizami, dowodami, kazaniami, przykładami, objaśnieniami, nawiązaniami do historii, parabolami ze świata przyrody – nawet jeż za dużo gada. A przecież temat był dobry, i na czasie; White, na szczęście, nie traci z oka swoich bohaterów, zabarwiając ich stylem poszczególne wywody i nie żałując przy tym języka potocznego. Maszynopis Księgi Merlina dowodzi, jak bardzo sam autor świadom był potrzeby takiego zabiegu: większość korekt stylistycznych poczyniona została przezeń odręcznie. Tam, gdzie White’owi udało się ujść przed programowym dydaktyzmem we właściwą domenę narracji, Księga Merlina potwierdza jego niepośledni talent pisarski. Ma się wręcz wrażenie, że tę książkę pisały dwie osoby: uroczy gawędziarz i pedantyczny mądrala z notesem w garści, który usiłuje zakrzyczeć tego pierwszego. Może White zbłądził na pustyni słów i opinii, bo zabrakło mu dawnego przewodnika? Malory powraca w ostatnim rozdziale, aby White mógł pod jego kierunkiem opowiedzieć o tym, jak Artur poległ w bitwie, a Ginewra i Lancelot – dostojna przeorysza i pokorny pustelnik – w swoim czasie spokojnie dokonali żywota. To jedne z najpiękniejszych stronic w całej prozie White’a. Żadnego mędrkowania, żadnych popisów erudycyjnych – nie miejsce dla nich tu, gdzie domyka się koło legendy, a White i Malory mówią sobie do widzenia po długiej wspólnej podróży, rozpoczętej w leśniczówce w Stowe Ridings. Powinien to być ostatni rozdział pięcioksięgu Był sobie raz na zawsze król. Niestety. „Nagle odkryłem, że... centralnym tematem Morte d ‘Arthur jest poszukiwanie antidotum na wojnę”. Aby uprzedzić nieco tę rewelację, która znalazła pełny wyraz w Księdze V, White postanowił włączyć niektóre fragmenty Księgi Merlina do wcześniejszych, już opublikowanych, trzech tomów. W listopadzie 1941 wysłał je, wraz ze Świecą na wietrze i Księgą Merlina, do wydawcy w Londynie, domagając się opublikowania dzieła w całości. Wydawca – Collins – był zaskoczony. Odpisał, że propozycja wymaga zastanowienia. Na tak obszerne dzieło potrzeba było znacznej ilości papieru, którego zasoby wojna poważnie nadszarpnęła, gdyż masowo drukowano formularze, rozporządzenia, raporty, instrukcje dla ludności cywilnej, lekkie czytadła dla żołnierzy, itd. Mimo to White upierał się przy wydaniu całości. Pochłonięty przeciągającymi się negocjacjami, nie upomniał się (wbrew niezłomnemu dotychczas obyczajowi) o korektę Księgi Merlina – wielka szkoda, gdyż zawsze twierdził, że dopiero w druku ujawniają się wszystkie niedomówienia i przegadania. Pięcioksiąg ostatecznie trafił na półkę. Był sobie raz na zawsze król ukazał się dopiero w roku 1958. Dzieło opublikowano jako tetralogię. Księga Merlina – próba znalezienia antidotum na wojnę – podzieliła los ofiar wojennych. Sylwia Townsend Warner