1156
Szczegóły |
Tytuł |
1156 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1156 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1156 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1156 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
fMa�gorzata Musierowicz
Opium w rosole
Signum, Krak�w 1992 r.
korekta anna Koczaska
Niedziela, 30 stycznia 1983
1.
W nocy spad� olbrzymi �nieg.
Teraz, w po�udnie, niebo by�o ju� czyste: wysokie, szafirowe i pe�ne chwa�y. Mr�z jak triumfalne solo na piszcza�ce przeszywa� powietrze, a s�o�ce z eufori� krzesa�o w p�aszczyznach �niegu ca�e chmary zimnych, ta�cz�cych, o�lepiaj�cych p�omyczk�w.
Cz�owiek czu� si� a� niepewnie, dostaj�c za darmo co� tak �wie�ego, czystego i bezinteresownie pi�knego - w tak du�ej przy tym ilo�ci.
A w og�le - czy uczciwa osoba ludzka ma prawo tak bezmy�lnie cieszy� si� urod� �wiata, kt�ry w tej samej przecie� chwili zawiera w sobie tyle cierpie�, okrucie�stwa i z�a?
Tym mniej wi�cej torem bieg�y my�li Ma�ka Ogorza�ki, kiedy tak sobie sta� po kolana w zaspie, przed ko�cio�em Dominikan�w, w oczach wci�� jeszcze maj�c obejrzan� przed chwil� Czarn� Szopk�. Sta� sobie, oddycha� g��boko, patrza� na �niegowe iskry, mru�y� powieki i my�la�, �e prze�ywa oto jeden z tych niezwyk�ych i cudownych dni, kiedy si� wie na pewno, i� Wszech�wiat pe�en jest absolutnego pi�kna
i doskona�ej harmonii, a wszelkie z�o i brzydota s� tylko dodaj�c� smaku przypraw�, jak szczypta soli w s�odkim cie�cie.
Naturalnie, wie si� te rzeczy r�wnie� w dni pochmurne i s�otne, lecz jakby z mniejsz� oczywisto�ci�. Ciekawe dlaczego.
Ruszy� z miejsca i poszed� po skrzypi�cym, migocz�cym, bielutkim �niegu - wysoki, zgrabny ch�opak o bardzo �adnych oczach i bardzo czerwonych uszach. Mro�ny wiaterek igra� z jego bujn�, jasn� czupryn�, bo noszeniem czapki Maciek nie zha�bi� si� jeszcze nigdy
w �yciu, od czas�w niemowl�ctwa, rzecz jasna. Powietrze by�o dzi� jak kryszta�, gdy� ruch ko�owy w Poznaniu po prostu zamar� z powodu nieprzewidzianych opad�w �nie�nych, tote� Maciek oddycha� sobie
z przyjemno�ci� i czu� si� tak, jakby go kto systematycznie nape�nia� gazem rozweselaj�cym. W pewnej chwili zda� sobie spraw�, �e odruchowo prostuje zgarbione plecy i wy�ej unosi zwieszon� dot�d g�ow�.
�nieg iskrzy�, s�o�ce si� jarzy�o. Zastanawiaj�c si� nad dziwnym wp�ywem aktualnego stanu ducha na mi�nie szyjne cz�owieka, jak r�wnie� analizuj�c czynniki psychiczne motywuj�ce zwieszanie g�owy, b�d� jej podnoszenie, i wreszcie dochodz�c do wniosku, �e przyp�ywy nadziei maj� bezpo�redni zwi�zek ze stanem kr�gos�upa ludzkiego i na odwr�t - Maciek Ogorza�ka dotar� do przej�cia dla pieszych, na kt�rym nie zabawi� ni chwili. Jezdnia by�a jak wymar�a, wsz�dzie pusto, cicho i bia�o, wi�c przeszed� ulic� Stalingradzk� na ukos.
Zanim wszak�e dotar� do przeciwleg�ego chodnika - zorientowa� si�, �e kto� go, cholera jasna, �ledzi. Obejrza� si�.
Dzieciak. W dodatku dziewczynka. Dziwaczna jaka�, o ile on si� zna� na dzieciach. Drobna by�a i chuda, n�ki mia�a jak zapa�ki, buzi� brzydk� - wyrazist� i komiczn�, z oczkami jak czarne wi�nie
i plackowatymi rumie�cami w kolorze malin. Rozci�gaj�c usta
w szerokim u�miechu, sz�a teraz za Ma�kiem krok w krok i wymachiwa�a r�kami. Unosi�a ramiona lub nimi wzrusza�a, a przy tym co jaki� czas wybucha�a monotonnym, rozdzieraj�cym kaszlem, brzmi�cym tak, jakby mia�a zamiar wycharcze� z siebie p�uca.
Do Ma�ka dotar�a irytuj�ca prawda, �e dziewczynka go przedrze�nia.
Tak jest. Bez najmniejszych w�tpliwo�ci. Przedrze�nia�a jego
spos�b chodzenia.
Oczywi�cie, wiedzia� o tym, �e id�c ko�ysze si� na boki i zbyt mocno wymachuje r�kami. Brat mu o tym powiedzia�. Ale to nie znaczy, �e przyjemnie mu by�o wie�� za sob� sw� w�asn� parodi�.
W osiemnastym roku �ycia Maciek wyr�s� bujnie a nagle. Kiedy patrza� na swoje r�ce, zdumiewa�o go, �e s� takie d�ugie, a to samo dotyczy�o n�g, kt�re, oczywi�cie, by�y jeszcze d�u�sze. Maciej Ogorza�ka - romantyk o charakterze eksplozywnym i do�� znacznie rozbudowanej ambicji - uwa�a�, �e niestety cholerny los skara� go tym wzrostem, �e wygl�da jak Alicja w krainie czar�w po zjedzeniu wiadomego ciasteczka i �e jest teraz, kr�tko m�wi�c, dziwacznie nieproporcjonalny.
Nie by�. Sylwetk� mia�, �e daj Bo�e ka�demu. a do tego twarz Kmicica, nos orli, u�miech ujmuj�cy, a wejrzenie uczciwe i �mia�e. Co za� do jego sposobu bycia, cechowa� si� on nieco przesadn� powag�
i godno�ci�, kt�rymi Maciek starannie rekompensowa� swe wyimaginowane defekty.
Zmarszczywszy teraz czarne brwi, Maciek wzruszy� ramionami
i przyspieszy� kroku. Dotar� do ko�ca zadrzewionego skweru, przez ca�y czas jednak s�ysza� za sob� zimny �niegowy chrz�st oraz rz꿹cy kaszelek, kt�ry rozlega� si� z nieprzyjemn� monotoni� co kilkana�cie sekund.
Smarkata utrzymywa�a doskona�e tempo. Niesamowity dzieciak. Przez ca�y czas udawa�o si� jej zachowa� sta�� odleg�o�� od Ma�ka - pi�� metr�w, mniej wi�cej. Z tej te� odleg�o�ci ma�powa�a ka�dy jego ruch. On w prawo - ona w prawo. On w lewo - ona te�. On przystaje - ona jak wmurowana,
Odwr�ci� si� ku niej gwa�townie.
Stan�a jak wryta.
Umkn�a wzrokiem. Najpierw spojrza�a w niebo, potem na o�nie�one koronkowe drzewa, zakaszla�a gromko, jak wo�nica, splun�a
i z zaj�ciem pocz�a ogl�da� w�asne buty.
"Sko�czymy teraz z tym idiotyzmem - pomy�la� twardo Maciej Ogorza�ka. - Za�atwimy spraw� po m�sku, cholera jasna psiakrew!" - Wbi�
w dziewczynk� spojrzenie surowe i ostre. Pr�dzej czy p�niej b�dzie musia�a na niego spojrze�, a wtedy pojmie wszystko z wyrazu jego twarzy.
Popatrza�a...
Takie figlarne, z�o�liwe zerkni�cie, jakby lada moment mia�a wybuchn�� �miechem. Ich oczy si� spotka�y i Maciek przez sekund� mia� wra�enie, �e ma�a raczej go lubi. Jednak natychmiast potem zrobi�a tak ohydn� min�, �e przesz�y go ciarki. Czuj�c si� jak w sennym koszmarze, Maciek wykona� zwrot na pi�cie i szybko ruszy� przed siebie. Przeby� z chrz�stem za�nie�on�, skrz�c� si� jezdni�
i pospieszy� stromym chodnikiem wzd�u� Teatralki. Mia� nadziej� tu w�a�nie si� urwa�. By�y na to pewne szans�.
Stawiaj�c wielkie kroki i posuwaj�c si� naprz�d tak szybko, jak tylko m�g� bez pos�dzenia o ch�� ucieczki, Maciek pomy�la�, �e samopoczucie i obraz �wiata kszta�tuj� si�, psiakrew, w dziwnej zale�no�ci od nieoczekiwanych drobiazg�w. Na przyk�ad, jeszcze dziesi�� minut temu snu� jakie� mrzonki na temat doskona�ej harmonii we Wszech�wiecie. Teraz mu przesz�o. Jaka znowu, psiakrew, doskona�a harmonia, skoro - niedaleko szukaj�c - tu� za nim posuwa si� dysonans tak zgrzytliwy, jak ta ohydna ze wszech miar smarkula?
Znale�li si� teraz w okolicach Teatralki - malowniczy ten skwer po�o�ony jest na zboczu wzg�rza, kt�rego szczytem przebiega ulica Fredry. Samo wzg�rze ze swym ostrym spadem i d�ugim odcinkiem �agodnej pochy�o�ci nadaje si� do wielu rzeczy: do bieg�w, do sadzenia begonii, do czyn�w spo�ecznych, najlepiej jednak - do saneczkowania. Dzi�, w tak wyj�tkowo �nie�n� i s�oneczn� pogod�, k��bi�a si� tu nieprawdopodobna ilo�� dzieci, odzianych
w charakterystyczne dla naszych czas�w czerwone i szafirowe ortalionowe kurteczki o jednakowym z grubsza kroju. Dzieci te, nadaj�ce �nie�nemu wzg�rzu do�� monotonny kolorystycznie wygl�d, oddawa�y si� w zasadzie trzem typom zaj��: albo czeka�y z sankami na swoj� kolej albo w�a�nie zje�d�a�y, albo ju� zjecha�y i teraz mozolnie pi�y pod g�r�, boczkiem trasy. Po bia�ej stromi�nie zsuwa�y si� bezmy�lnie coraz to nowe kohorty sanek, wy�adowanych kwicz�cymi rumianymi postaciami. Tu i �wdzie gburowate wyrostki �lizga�y si� na obcasach, strasz�c grzecznych malc�w i rozdzieraj�c powietrze ochryp�ymi rykami, od czasu do czasu jaki� dzielny narciarz
z przera�eniem wypisanym na buzi szusowa� heroicznie w d�, a na szczycie wzg�rza przytupywa�o zzi�bni�te, wierne, wytrwale wyczekuj�ce stadko rodzic�w. By�o ich dzisiaj tylu, �e gromadzili si� nawet na chodniku w spos�b zagra�aj�cy porz�dkowi publicznemu
i politykowali sobie dla przetrwania tych mro�nych godzin nudy.
Maciek przeszed� pomi�dzy stoj�cymi - swobodny i odpr�ony. Nie musia� ju� ogl�da� si� za siebie. Sz�stym zmys�em wyczuwa�, �e zgubi� smarkul� na dobre. Spokojnie wi�c min�� tor saneczkowy, przeby� Most Teatralny, dotar� do ulicy Roosevelta - i tu dopiero poczu� w plecach jakby mrowienie.
Spojrza� nerwowo.
Ju� by�a.
Musia�a chyba przegalopowa� na ukos ca�� Teatralk�. Teraz - p�kaj�c ze �miechu, dysz�c, kaszl�c i smarkaj�c, ca�a w rumie�cach od biegu po mrozie, depta�a mu niemal po pi�tach, pe�na nowego zapa�u.
Co� w Ma�ku jakby eksplodowa�o z o�lepiaj�cym b�yskiem.
Skoczy� ku niej w ostatecznej furii, nie wiedz�c, co czyni i co chce jej uczyni� - ale ona by�a szybsza, oczywi�cie. Wpad�a do bramy najbli�szej kamienicy i przytai�a si� gdzie� w jej mrocznej czelu�ci.
No, nie. Nie b�dzie przecie� gania� dziewczynek po bramach.
Od kamienicy numer pi��, gdzie mieszka�, dzieli�y go jeszcze dwa domy. Maciek obejrza� si� b�yskawicznie i jak �cigany pobieg� przed siebie co si� w nogach.
Wskoczy� do bramy, zatrzasn�� ci�kie drzwi o kobaltowych szybkach
i opar� si� o nie plecami. Zaraz potem, strofuj�c si� i w duchu sam przed sob� si� wstydz�c, odchyli� jedno skrzyd�o drzwi i ostro�nie wyjrza� na ulic�.
Dziewczynka sta�a w dziwnej pozie, pochylaj�c si� niemal do ziemi
i r�ce opieraj�c o ugi�te kolana. Przekr�ca�a przy tym g�ow� w bok, wpatruj�c si� z uwag� w okna sutereny - i Maciek, kt�ry natychmiast schowa� si� do bramy, mia� dziwn� pewno��, �e te okna nale�� akurat do jego mieszkania.
2.
Kluski ziemniaczane, jak szary paruj�cy kurhan, spocz�y na olbrzymim, niebieskim p�misku z przedwojennego fajansu. Pani Marta Lewandowska ob�o�y�a je ze wszystkich stron kopiastymi porcjami kwaszonej kapusty, ugotowanej z listkiem bobkowym i kminkiem. W�a�nie zacz�a wylewa� na kluski skwiercz�cy t�uszczyk ze skwarkami
i cebulk� - gdy kto� zadzwoni� do drzwi.
Ze spokojem doko�czy�a, co zacz�a. Pola�a r�wniutko ca�� kluskow� g�r�, sprawiedliwie roz�o�y�a skwarki - a tymczasem dzwonek si� powt�rzy�. W chwili za�, gdy pani Marta otar�a d�onie �ciereczk� - zadzwoniono po raz trzeci, d�ugo i natarczywie.
- Czemu nikt nie otwiera? - krzykn�a w stron� jadalni. Ale nie zosta�a us�yszana. Rodzina Lewandowskich ko�czy�a spo�ywanie roso�u
z wo�owiny. Przy stole panowa� rozgwar i szcz�k jak na polu bitwy. Sztu�ce zgrzyta�y o fajans, co chwila wybucha�y g�o�ne spory, zrywa� si� huraganowy �miech albo te� po prostu wszyscy m�wili jednocze�nie, ka�dy o swoim, jak to w rodzinie. Zapewne nawet nie s�yszeli dzwonka.
Pe�na obaw, czy smakowite kluski nie wystygn�, pani Lewandowska pospieszy�a wi�c do drzwi wej�ciowych, marszcz�c z lekka czarne brwi i odruchowo poprawiaj�c uczesanie - ci�ki kok upi�ty z czarnych, siwiej�cych mocno warkoczy.
Pani Marta by�a kobiet� s�usznej postury, tote� gdy otworzy�a drzwi, wzrok jej zawis� na wysoko�ci metra siedemdziesi�t, gdzie w powietrzu nie by�o nawet muchy. Dopiero na b�kni�te gdzie� z do�u "dzie� dobry" opu�ci�a oczy i ujrza�a na progu chud�, niedu�� dziewczynk�. Dziecko mog�o mie� ze sze�� lat. Ustrojono je w drogi ko�uszek, czerwony berecik z prawdziwego mohairu. taki� puszysty szalik oraz eleganckie sk�rzane botki zagraniczne na grubej plastykowej podeszwie.
"Kto to widzia� tak stroi� dzieciaka?" - pomy�la�a, oceniaj�c warto�� botk�w na mniej wi�cej p�torej m�owskiej pensji.
- Dzie� dobry - odrzek�a. - Czego chcesz, ma�a?
Dziewczynka podnios�a na ni� czarne oczy. dygn�a i u�miechn�a si� szeroko, ukazuj�c mn�stwo r�norodnych z�b�w i szczerb.
- Przysz�am na obiadek -oznajmi�a. Pani Lewandowska zacuka�a si�
z lekka.
- Prosz�? - wyrwa�o si� z jej obfitego �ona.- Na co?
- Na obiadek - powt�rzy�a dziewczynka z leciutkim zniecierpliwieniem i prze�kn�a �lin�.
"G�odna jest!" - mign�� w umy�le pani Marty sygna� alarmowy.
pani Marta by�a jedn� z tych os�b, kt�re nie potrafi�yby z pewno�ci� napisa� pracy naukowej, ani te� poematu, ale kt�re za to bez wahania przygarn� bezdomnego kota, bez narzeka� wychowaj� gromad� dzieci, bez zastanowienia zajrz� do chorego s�siada i bez niczyjej namowy przynosi� b�d� zakupy bezradnej staruszce. Nale�a�a do tego cichego
i niemal niedostrzegalnego gatunku ludzi, bez kt�rego �ycie ka�dego spo�ecze�stwa zmieni�oby si� w istn� d�ungl�.
Przez ca�y czas rozmowy mia�a �wiadomo��, �e w kuchni stygnie wielka ilo�� klusek, a zimne kluski, sk�pane w skrzep�ym t�uszczu, mog� powa�nie zaszkodzi� nie tylko jej kulinarnej s�awie, ale i �o��dkom domownik�w.
- No, to chod� - powiedzia�a wi�c po prostu i odsun�a si�
z przej�cia. Sprawnie zdj�a z ma�ej czapk� i ko�uszek, po czym szybko poprowadzi�a j� za sob�.
Kluski nie zd��y�y jeszcze ostygn��. Pani Marta d�wign�a obur�cz ci�ki p�misek i wiod�c za sob� ma�ego go�cia, pospieszy�a do jadalni.
To by� w�a�nie ten pok�j w suterenie, kt�rego okna wychodzi�y na chodnik ulicy Roosevelta. Przy d�ugim stole, spowici przyt�umionym �wiat�em bij�cym z g�rnych tylko cz�ci okien (dolne bowiem znajdowa�y si� ju� poni�ej poziomu chodnika) siedzieli wszyscy cz�onkowie rodziny Lewandowskich, zaproszeni tu dzi� na niedzielny obiad. Byli wi�c trzej przystojni, w�saci i czarniawi synowie pani Marty, jej w�saty i siwy m�� Franciszek oraz gruba, nie�mia�a i wci�� u�miechni�ta synowa Mariolka z p�rocznym niemowl�ciem.
Niemowl� wypluwa�o smoczek i zanosi�o si� co chwila �miechem pe�nym czystego szcz�cia, pan Franciszek �askota� je pod br�dk�
i przemawia� czu�ym basem, synowie przekrzykiwali si� gromkimi barytonami, jedna tylko synowa Mariolka nic nie m�wi�a, bowiem ze spokojnym u�miechem na ustach ko�czy�a w�a�nie je�� blady ros�
z kawa�kami gotowanej wo�owiny.
Wej�cie matki z wielkim p�miskiem powitano okrzykami uznania. W�r�d gwaru i zapa�u nikt nie zwr�ci� uwagi na dziewuszk�, krocz�c� �ladem pani Marty. U�miechaj�c si� bezwiednie, dziewczynka usiad�a wi�c na wolnym krze�le obok pana domu i rozgl�da�a si� wok� z niezwyk�ym zaj�ciem.
Pani Lewandowska uplasowa�a uroczy�cie p�misek po�rodku sto�u, zasiad�a i powiedzia�a:
- Jedz, dziecko - stawiaj�c przed dziewczynk� talerz z roso�em. Zach�ci�a domownik�w, by brali si� za kluski, po czym nala�a wreszcie i sobie.
posila�a si� godnie, bez po�piechu, spogl�daj�c bokiem na dziewczynk�. Zauwa�y�a, �e ma�a nie jest specjalnie wyg�odzona. Jad�a ch�tnie, lecz nieuwa�nie, zaj�ta przede wszystkim tym, co dzia�o si� przy stole. Poufa�e �arty, docinki i rozmowy zdawa�y si� j� zachwyca�. Wodzi�a l�ni�cymi oczami od jednej osoby do drugiej
i rado�nie wt�rowa�a ka�demu wybuchowi �miechu. Mocne rumie�ce wyst�pi�y na jej poci�g�� buzi�, nakryt� czarn�, sztywn� i b�yszcz�c� czupryn�, stercz�c� na wszystkie strony. Po obu stronach g�owy wykwita�y z tych stercz�cych kosmyk�w du�e r�owe uszy, ��cz�ce si�
w weso�� ca�o�� z cienkim, spiczastym noskiem - a to przy pomocy nadzwyczaj szerokiego u�miechu.
"Istny je�yk - pomy�la�a pani Marta, si�gaj�c po kluski. - Ale te� kaszle okropnie, powinna le�e� w ��ku co najmniej tydzie�".
Na�o�y�a spor� porcj� klusek na talerz dziewczynki, przyda�a skwarek i kapusty.
- Jedz, to dobre - mrukn�a zach�caj�co w odpowiedzi na pytaj�ce spojrzenie ma�ej.
Nie bardzo mia�a ona zaufanie do tych szarych kluseczek. Gmera�a
w talerzu widelcem, obw�chiwa�a danie ze wszystkich stron i nie mog�a si� zdecydowa� na pierwszy k�s.
Pani Marta taktownie zostawi�a j� w spokoju. Wiedzia�a, �e samym swym zapachem kluski zrobi� swoje. I rzeczywi�cie: ju� po chwili dziewczynka wsuwa�a, a� si� jej te r�owe uszka trz�s�y, a mlaska�a przy tym tak rozkosznie, �e �ci�gn�a na siebie spojrzenie pana domu.
Otar�szy w�sy, pan Lewandowski odsun�� talerz, odchyli� si� w krze�le i zwr�ci� do dziewczynki swe szerokie, przyjazne oblicze. Nie pyta�
o pow�d jej przybycia, ufaj�c, �e to i tak si� oka�e, je�li okaza� si� ma; je�li za� okaza� si� nie ma, to tym bardziej pyta� nie wypada. Zwr�ci� si� do niej tylko ze s�owami:
- Jak masz na imi�, malu�ka? - poniewa�, szanuj�c ka�d� bez wyj�tku istot� �yj�c�, chcia� przy sposobno�ci przem�wi� do dziewczynki jak do kogo� ju� znajomego, po prostu po to, by poczu�a, �e jest pod jego dachem mile widziana.
Skierowa�a na niego bystre spojrzenie! u�miechn�a si� szczodrze od
ucha do ucha, co wygl�da�o, jakby jaki� r�owy owoc nagle p�k�
w po�owie.
- Genowefa - odrzek�a g�osem solennym. - Genowefa ee... Lompke. Tak, Lompke. - Przyjrza�a si� dok�adnie roz�o�ystej twarzy pana Franciszka, wszystkim jej zacnym zmarszczkom, szarym oczom i kosmatym brwiom, po czym oznajmi�a z najszczersz� sympati�:
- Przysz�am specjalnie na obiadek.
- Specjalnie, h�? - pan Franciszek uszczypn�� dziewczynk� w ucho
i potarmosi� za grzywk�. - Na obiadek, h� - Geniusia? - nie wiadomo czemu roze�mia� si� tubalnie, klepn�� po kolanach i rozejrza� si� po zebranych przy stole cz�onkach rodziny, jakby szuka� ich aprobaty dla wspania�ego post�pku niezwyk�ej Genowefy.
- Tak. Ja chcia�am tu by� - ci�gn�a swe wyja�nienia rozpromieniona dziewczynka. - Widzia�am przez okno, jak tu jest fajnie. Wszyscy siedz� i jedz�. I si� �miej�. To przysz�am.
Pan Lewandowski spojrza� na ni� z zastanowieniem i chrz�kn��. Pani Marta za� pochyli�a si� ku ma�ej, pytaj�c p�g�osem, gdzie s�
jej rodzice.
- Umarli - odpali�a bezzw�ocznie dziewczynka. - Umarli na
bronchit.
Pa�stwo Lewandowscy popatrzeli na siebie, poruszeni.
- A gdzie ty mieszkasz, Geniusia?
- Tu... tego, niedaleko - b�kn�a dziewczynka. - W blokach. - Rozejrza�a si� z zachwytem po niskim, ciemnawym i biednym pokoju
z dwojgiem okien, w kt�rych wida� by�o przemykaj�ce po chodniku nogi - to w t�, to w tamt� stron�. Ale nie s�ysza�o si� tego przez podw�jne szyby - zw�aszcza �e w�a�nie zamkni�to okno. Pok�j by� zaciszny i przytulny, zagracony niezgrabnymi meblami z epoki, kiedy pani Marty jeszcze nie by�o na �wiecie. Najokazalej prezentowa� si� kredens, zaopatrzony w drzwiczki i lustra oraz pi�knie r�ni�te szybki o t�czowych kraw�dziach, nasuwaj�cy domys�y najr�niejszych smako�yk�w ukrytych w jego ciemnym wn�trzu. Czy�ciutki obrus na stole by� sztywny od krochmalu i pachnia� �elazkiem, a st� otacza�y ci�kie krzes�a o wysokich, twardych
oparciach.
W pokoju panowa�o mi�e zag�szczenie i Genowefa ze szczerym
�alem powiedzia�a:
- O, u nas nie jest tak �licznie - a potem rozejrza�a si� po stole
i zapyta�a ca�kiem szczerze: - A deser b�dzie?
- Kompot - odpowiedzia�a pani Marta. - Wi�niowy.
- Gruszkowy otw�rz, mamusia, gruszkowy... - przymili� si� najm�odszy z syn�w, mniej wi�cej dwudziestoletni w�sacz o kruczej czuprynie, rumiany i b��kitnooki.
- Ty, S�awek, kompletnie smaku nie masz, gruszkowy przy wi�niowym mo�e si� schowa�! - przekrzycza� go �arliwie starszy brat, m�� Mariolki, za� pani Marta oznajmi�a, �e otworzy si� jeden i drugi, �eby dla wszystkich starczy�o i �eby wszyscy byli zadowoleni.
Jak powiedzia�a, tak zrobi�a.
Obiad zako�czy� si� wspania�ym podw�jnym akcentem i Genowefa Lompke, objedzona zar�wno kompotem gruszkowym, jak wi�niowym, poczu�a si� wida� w obowi�zku odp�aci� go�cinnemu domowi czym� prawdziwie cennym.
- Powiem wierszyk! - oznajmi�a nagle, zdejmuj�c botki i w�a��c na krzes�o. Odkaszln�a leciutko, by skierowa� na siebie uwag� zebranych, z�o�y�a wiotkie r�czki wyuczonym ruchem, przybra�a sztuczn� mink� i sztucznym blaszanym g�osikiem wyrecytowa�a, patrz�c g��boko w oczy pana Lewandowskiego:
- Stary jeste�, �mier� ci� czeka. Garbarz po tw� sk�r� po�le. Ju� nied�ugo twego �ycia. M�j ty stary, biedny o�le.
Urwa�a.
Zapanowa�o ci�kie, pe�ne konsternacji milczenie, w kt�re Genowefa niezw�ocznie zn�w wkroczy�a, ulegaj�c nag�emu atakowi kaszlu. Wykaszlawszy si�, z�apa�a r�wnowag� i z wysoko�ci krzes�a oznajmi�a
z oszo�omion� min�:
- Do diab�a, zapomnia�am, jak to dalej leci.
- Ca�e szcz�cie - burkn�� S�awek. - Nie wiadomo, do czego by dosz�o.
Wmiesza�a si� pani Marta.
- A kto ciebie, dziecko, uczy takich wierszyk�w? - spyta�a surowo.
- Tatu�. - odpowiedzia�a Genowefa ca�kiem po prostu. Odchrz�kn�a soczy�cie i stropi�a si� na widok miny pani Lewandowskiej.
- O, - powiedzia�a. - Co� nie w porz�dku?
- No chyba - pani Lewandowska wci�� patrza�a na ni� podejrzliwie. - To tatu� �yje? ...
- No chyba - ze zdziwieniem odpar�a dziewczynka.
Pani Marta siedzia�a przez chwil� bez ruchu, potem mrugn�a
i potrz�sn�a g�ow�.
- Jak... to si� sta�o? - zada�a bezradne pytanie.
- Tego nie wiem - o�wiadczy�a Genowefa, spogl�daj�c spode
�ba. - A bo co?
- Bo z pocz�tku m�wi�a�, �e rodzice umarli...
- Z pocz�tku czego? - spyta�a Genowefa z usilnym zastanowieniem.
- To nie jest na moje nerwy - powiedzia�a pani Marta do m�a,
kt�ry uparcie walczy� ze �miechem. - Poczekaj - zwr�ci�a si� zn�w do Genowefy. - M�wi�a� przecie�, �e tatu� i mamusia umarli, tak?
- M�wi�am?
- M�wi�a�. I �e tatu� uczy ci� wierszyk�w, te� m�wi�a�. Wi�c
ja tego nie rozumiem.
- Ja te� - stwierdzi�a Genowefa. - Ale to naprawd� tatu� mnie
uczy tych wierszyk�w. �ebym m�wi�a przy go�ciach.
- Pewnie jaki pijus - przem�wi� ponuro najstarszy z w�satych
syn�w. - Mam racj�, ma�a? Tata lubi wypi�, nie?
- Lubi - przyzna�a dziewczynka. - Bardzo du�o pije...
- A widzi ojciec! - powiedzia� najstarszy syn z pos�pnym
triumfem. - Ja znam �ycie.
- ...Herbaty. A najwi�cej to kawy - uzupe�ni�a Genowefa, ko�ysz�c si� na pi�tach i z wysoko�ci krzes�a patrz�c na zgromadzonych. By�a wyra�nie w formie, r�owa i zadowolona z powszechnego zainteresowania. - Ale m�j tatu� nie jest pijusem. Jest tym...
no, zapomnia�am.
- Narkomanem! - podsun�� S�awek.
- Nie. Na "I".
- Inwalid�? - podsun�a nie�mia�o synowa Mariolka, kt�ra
dopiero teraz sko�czy�a je�� pot�n� porcj� klusek.
- Nie, no zaraz... - wyt�a�a si� Genowefa. - I... i... i...
- Inspektorem! - rzuci� S�awek na chybi�-trafi�.
- Nie...
- Inkasentem!
- Nieee... podobnie, ale nie tak...
- Kasjerem!
- Nie... takie d�ugie s�owo...
- Dajcie spok�j - wmiesza�a si� pani Marta. - Geniusia, z�a� ju�
z tego krzes�a i w�� buty. U nas nie musisz m�wi� �adnych wierszyk�w.
- O, ju� wiem! - powiedzia�a z ulg� Genowefa. - Inte-le-ktua-list�.
3.
Genowefa Lompke opu�ci�a dom Lewandowskich o pi�tej - i to tylko dlatego, �e w�sacze si� ruszyli. Po herbacie i placku dro�d�owym
z kruszonk� wszyscy - z wyj�tkiem S�awka, kt�ry mieszka� u rodzic�w - poszli do siebie. Zrobi�o si� pusto i S�awek zaproponowa� Genowefie, �e j� odprowadzi.
- Bo ju� ciemno - powiedzia�. - Taka du�a panna nie powinna chodzi� sama po ciemku.
Pan Franciszek pog�aska� Genowef� po g�owie i zach�ci� j� �yczliwie, by przysz�a jeszcze kiedy�.
- Taka jeste� fest dziewuszka - doda� serdecznie.
Zdziwi� si� i wzruszy�, kiedy dziecko rzuci�o mu si� gwa�townie na szyj� i mocno uca�owa�o w oba policzki, najpierw jego, a potem Mart�.
- Przyjd� na pewno! - obieca�o, wisz�c d�ugo na szyi pani Lewandowskiej i z ca�ej si�y �ciskaj�c j� chudymi ramionkami. - Na pewno! Na pewno! - oderwa�a si� niech�tnie, po czym szybko wzi�a za r�k� S�awka, kt�ry - ubrany ju� do wyj�cia - czeka� ko�o drzwi. - Do widzenia! - zawo�a�a wychodz�c. - Do widzenia! Cze�� i czo�em! - brzmia�o to tak, jakby �egna�a si� z Lewandowskimi na wieki.
Ogl�da�a si� za siebie nawet w�wczas, gdy drzwi zosta�y ostatecznie zamkni�te za jej plecami.
- Gdzie mieszkasz? - spyta� S�awek, zaci�gaj�c suwak kurtki i ujmuj�c zn�w r�k� dziewczynki.
- Na... Na Norwida - odpowiedzia�a.
- No, to bliziutko - stwierdzi� S�awek i poszli przed siebie w�skim, zimnym korytarzem, kt�ry si� ci�gn�� przez szeroko�� budynku. Po prawej stronie by�y jeszcze drzwi innego mieszkania z tabliczk�, na kt�rej du�e drukowane litery sk�ada�y si� na napis: Ogorza�ka. Po lewej wida� by�o drzwiczki z desek, prowadz�ce do piwnic. Korytarzyk by� ciemnawy i nieprzytulny. Genowefa wyda�a z siebie mimowolne westchnienie ulgi, kiedy po przebyciu paru schodk�w znale�li si� wreszcie na szerokim pode�cie parteru. Dotarli do bramy i w�a�nie S�awek si�ga� po klamk� ci�kich d�bowych drzwi o kobaltowych szybkach - kiedy kto� nacisn�� je z zewn�trz. Usun�li si� na bok
i przepu�cili wchodz�c� osob� - bujn� pi�kno�� o rudych lokach
i wybitnym biu�cie. Ol�niewaj�ca ta dziewczyna mia�a bardzo zgrabne nogi, zielone oczy, urocze piegi i czekoladowy p�aszczyk, w kt�rym by�o jej bardzo do twarzy. Na jej widok S�awka zupe�nie zamurowa�o, dziewczyna za� stan�a jak wryta i zrobi�a si� czerwona na twarzy
i szyi, co Genowefa odnotowa�a nie bez zdziwienia.
- Dzie� dobry - powiedzia� nieswoim g�osem S�awek. - Genowefa poczu�a, jak d�o�, obejmuj�ca jej �apk�, zaciska si� nagle
bardzo mocno.
- Dzie� dobry... - odpar�a ruda pi�kno��, g�sto mrugaj�c rudymi rz�sami. Nast�pnie zrobi�a si� jeszcze bardziej czerwona, wsadzi�a kciuk w usta i zacz�a nerwowo gry�� palec r�kawiczki w��czkowej.
- Ida - szepn�� gwa�townie S�awek po chwili milczenia.
- Tak? - szepn�a ona niemal jednocze�nie.
- Chyba ju� czas, �eby�my zacz�li rozmawia� ze sob�.
Pi�kna panna omal nie upu�ci�a torebki.
- O... o czym? - spyta�a.
- O nas - rzek� z moc� S�awek, nadal �ciskaj�c �apk� Genowefy- �aden inny temat mnie nie interesuje. Tylko ty i ja.
Nag�y skowyt wdar� si� w jego wywa�one s�owa w momencie, gdy Ida szykowa�a si� do udzielenia odpowiedzi.
- Aaaa-u! - zawy�a Genowefa. - Co robisz, stary wariacie? Boli! Pu��!!!
- O Jezus, przepraszam - sp�oszy� si� S�awek.- Ca�kiem O tobie zapomnia�em.
Genowefa by�a oburzona.
- �ciska mi r�k� jak wariat! - po�ali�a si� rudej pannie. Spojrza�a na jej ucieszon� min� i spyta�a bezpo�rednio: - Jak si� nazywasz?
- Borejko - odpar�a z u�miechem ruda panna Ida.
- Aha. A ja Genowefa Sztompke.
- Bardzo mi mi�o.
- Mnie te� jest bardzo mi�o. Bardzo, Bardzo a bardzo - prowadzi�a konwersacj� Genowefa. - Mieszkasz gdzie� tutaj?
Rudow�osa wyja�ni�a, �e zamieszkuje lokal numer dwa, pierwsze drzwi na prawo, parter.
- Tu? Tak blisko? - ucieszy�a si� Genowefa Sztompke. - To ja wpadn� kiedy� do ciebie, dobrze?
S�awek wydawa� si� zniecierpliwiony t� wymian� uprzejmo�ci.
- Ida! - odezwa� si� tonem kategorycznym. - Naprawd� ju� do�� tego.
- Czego? - spyta�a bezzw�ocznie Genowefa Sztompke.
- Tego milczenia! - hukn�� S�awek. - Tego mijania si� na schodach. Ja jestem cierpliwy. Ida, przeczeka�em wszystkich. Tego Waldka. I tego Krzycha. I tego cholernego Klaudiusza. Czeka�em spokojnie, bo wiedzia�em, �e nic z tego nie wyjdzie. Ale teraz ju� nie b�d� czeka�. Teraz nasta� m�j czas, Ida. Wi�c przesta� mi ucieka� i udawa�, �e nie wiesz...
- Czego? - chcia�a wiedzie� Genowefa.
- ... �e nie wiesz... no, wiesz czego.
- Nie, nie wiem - szepn�a Ida, wpatruj�c si� w b��kitne oczy S�awka jak zahipnotyzowany go��bek.
- Wiesz, Ida. Wiesz. �e ci� kocham.
- Kolanko mi zmarz�o. Tu tak wieje z tych otwartych drzwi - wtr�ci�a Genowefa. - A ja sobie wyla�am ros� na rajstopy. I herbat�. Chcecie jeszcze d�ugo sta� w tym zimnie?
- O tak - stanowczo rzek� S�awek Lewandowski, patrz�c nieustannie
w oczy Idy.
- To ja polec� - zaproponowa�a Genowefa. - Nie musisz mnie odprowadza�. Mam blisko.
- To le� - zgodzi� si� S�awek, puszczaj�c �apk� Genowefy
i natychmiast ujmuj�c d�o� we w��czkowej r�kawiczce.
- To cze�� i czo�em - po�egna�a si� �yczliwie Genowefa Sztompke. By�a nieco ura�ona, bo nikt jej nie odpowiedzia�.
Wtorek, 1 lutego
1.
By�o jak na japo�skim drzeworycie tr�jbarwnym: bia�� spadzisto�� Teatralki przecina�y pionowo czarne pnie kasztan�w o powykr�canych dziwacznie ga��ziach; tkwi�y na nich oci�ale ob�e �niegowe poduchy. Pod drzewami, osiad�e na listwach r�owych �awek, ci�gn�y si� rytmicznie pi�ciolinie bieli. Powietrze by�o ciemnoszare, pokropkowane du�ymi p�atkami, kt�re opada�y tak wolno, �e zdawa�o si�, i� wisz� bez ruchu. W miar�, jak Maciej Ogorza�ka pokonywa� tras� z supersamu, �niegu by�o coraz wi�cej i wi�cej, a ruch p�atk�w stawa� si� wyra�niej dostrzegalny. W kr�tce cicha faluj�ca zas�ona skry�a mi�osiernie panoram� miasta, ogarni�tego zam�tem. Tramwaje oczywi�cie sta�y, bo szyny zawalone g�st�, rozjechan� kasz� �niegow�, by�y ca�kowicie nieprzejezdne. Tylko w samym �r�dmie�ciu samochody kot�owa�y si� w korkach ulicznych, o czym �wiadczy�a daleka pl�tanina klakson�w. Tu wok� panowa�a g�ucha, tajemnicza cisza.
Maciek czu� si� niezwykle - troch� jak we �nie, a troch� jak w kinie. Ludzie mijali si� powoli, p�ynnie, jak cienie zatarte przez dr��cy bia�y raster. Zagapiony, rozmarzony, szed� Maciek powoli, wymachiwa� torb� z ksi��kami i niemal wl�k� po �niegu siatk� pe�n� pieczywa
i sera. P�atki �niegu zasypywa�y mu twarz, osiada�y �agodnie na policzkach, brwiach i nawet rz�sach.
Nagle w tym cichym, wiruj�cym �niegu, w tej przytulnej szaro�ci, tu� przed Ma�kiem zamajaczy�a wysmuk�a posta� ludzka w d�ugim, wci�tym ko�uszku. Maciek zatrzyma� si�, posta� ludzka te� si� zatrzyma�a
i podni�s�szy za�nie�one rz�sy, ukaza�a w ich bia�ej oprawie ch�odne jak �r�d�o, jasne oczy o przejrzystych t�cz�wkach i tajemniczym wejrzeniu. Oczy te l�ni�y w twarzy zar�owionej od mrozu, do�� nijakiej, prawd� m�wi�c, ale harmonijnej. Natomiast po�o�one poni�ej usta by�y ca�kowicie niezwyk�e. Mianowicie mia�y taki wyraz, jakby ich w�a�cicielka bezustannie gotowa�a si� do ca�owania.
W Ma�ka jakby grom strzeli�. O, nieba. To si� musia�o sta� tego dziwnego dnia. Z pewno�ci� by�o to zapisane w ksi�dze jego losu.
Maciek sta� w miejscu i patrza� w przejrzyste oczy, a one sygnalizowa�y mu takie mn�stwo r�no�ci, �e biedaczysko doznawa� niemal zawrotu g�owy. Po raz pierwszy bowiem oczy dziewcz�ce m�wi�y mu z tak bliska i tak bez ogr�dek, �e jest przystojny, wspania�y
i m�ski, i bardzo-bardzo interesuj�cy, i �e kto wie... kto wie...
Min�a go.
Maciek nie zamierza� pozwoli�, by cudowne zjawisko znikn�o z jego �ycia tylko dlatego, �e on si� zagapi. Zawr�ci� gwa�townie w miejscu i pod��y� �ladem fascynuj�cej dziewczyny. Postanowi� sobie, �e przynajmniej raz jeszcze spojrzy w te zagadkowe oczy i wypatrzy
w nich zn�w ten czarodziejski, jak�e podnosz�cy na duchu wyraz aprobaty - a mo�e i czego� wi�cej ni� aprobaty.
Teraz, rzecz jasna, by�o to niemo�liwe. Szed� za ni� i tylko od czasu do czasu, gdy zwraca�a g�ow� w bok, m�g� widzie� kawa�ek jej profilu. Jednak�e i ta sytuacja mia�a swoje dobre strony: widzia�
d�ugie bladoz�ote w�osy sp�ywaj�ce spod futrzanej czapeczki oraz
nadzwyczaj zgrabn� figur� pod wci�tym ko�uszkiem. By�o zaiste co� niezwyk�ego w - tej poetycznej istocie - mo�e to zagadkowe spojrzenie, a mo�e co� w wyrazie twarzy... przysz�o mu do g�owy co�, co w�a�nie nazywa si� urokiem osobistym.
Rzuci�a na niego urok osobisty. Bez w�tpienia.
No prosz�, jak ona �licznie si� porusza. Jakby ta�czy�a po tym �niegu. Na chwil� stan�a przed gablotkami pe�nymi fotos�w, potem bez wahania pobieg�a po stromych, wysokich i ca�kowicie nie od�nie�onych schodach Opery. Kiedy znika�a za ci�kimi drzwiami, Maciej ju� forsowa� podn�e schod�w. �lisko by�o. Z obu stron pos�pnie przygl�da�y mu si� wielkie, kamienne postacie: tytaniczny p�nagi facet w draperii na biodrach, stoj�cy obok kamiennej lwicy -
i golusie�ka szara facetka, siedz�ca boczkiem na lwie. Oboje mieli bia�e �niegowe czapki, bia�e naramienniki i po kupce �niegu na nosie.
W przestronnym marmurowym hallu by�o cicho, ciep�o i mrocznie. Nic si� jeszcze nie dzia�o za dwiema parami przeszklonych drzwi, kt�re wiod�y w g��b westybulu, ku widowni. Wszystko tu spowite by�o tajemniczym, pe�nym oczekiwania mrokiem, tylko z okienka kasy bi�o rzeczowe i rze�kie ��te �wiat�o elektryczne - tam te� sta�a Ona
i w t� te� stron� poci�gn�o Ma�ka. Trafi�a si� niepowtarzalna okazja, by j� obejrze� z bliska. Stan�� przy okienku, wczytuj�c si� �arliwie w program na najbli�sze dwa tygodnie, wydrukowany na r�owej kartce. Kartka by�a przyklejona do szyby, znajdowa�a si� mniej wi�cej dwa centymetry od jej promiennej g�owy.
Kupowa�a bilety na dzi� - na "Straszny Dw�r", - dwa bilety! Otworzy�a torb�, �eby wyj�� pieni�dze, i nozdrza oszo�omionego Ma�ka po�askotane zosta�y leciutkim, �wie�ym i cierpkim zapachem cytryn. Mia�a ich w torbie ca�e p� kilo!... Przez opar fascynacji dotar�a do niego b�yskawiczna my�l: "Gdzie� sprzedawali!" - lecz ju� za chwil� zapomnia� o realiach, poniewa� us�yszawszy g�os dziewczyny, znalaz� si� jakby po�rodku wiru gor�cego powietrza, kt�re odbiera�o mu dech
i zdolno�� widzenia. Pyta�a o cen� bilet�w, ale on nie s�ysza� s��w, tylko ton jej g�osu. Brzmia� jak saksofon altowy: ciep�o, zamszowo
i g��boko.
Maciek westchn�� mimo woli.
Odwr�ci�a g�ow�. Zosta� obdarzony szybkim spojrzeniem spod brwi.
I ju�. I to wszystko. Ju� sz�a w stron� wyj�cia.
Rzuci� w okienko kasy pro�b� o dwa bilety obok tych. co przed chwil�... prze�y� sekundy trwogi, �e nie starczy mu forsy, wysup�a� ostatnie grosze ze wszystkich kieszeni - zap�aci� - i ju� lecia� za ni�, �owi�c cie� cytrynowej woni w nagrzanym powietrzu hallu.
Kiedy wypad� na zewn�trz - ona w�a�nie sfruwa�a z ostatnich stopni. Maciek rzuci� si� ku schodom, gdy nagle k�tem oka zarejestrowa� b�yskawiczne poruszenie przy figurze kamiennego tytana. Co� si� buja�o na ogonie za�nie�onej lwicy. Zanim Maciek zd��y� odwr�ci� g�ow�, ju� wydarzenia potoczy�y si� zgodnie z w�asn� dynamik�, jak nieuchronna kamienna lawina: niedu�y ciemny kszta�t z g�o�nym "Huhuuu!" odpad� od ogona lwicy, z wrzaskiem wyl�dowa� pod stopami Ma�ka, zbi� go z n�g i spowodowa�, �e ch�opak rzuci� si� naprz�d d�ugim szczupakiem, by nie przydepn�� tego czego� -; ma�ego, skulonego i wyj�cego niecz�owieczym g�osem. A skoro ju� si� rzuci�, to i spad� -jak ci�ki w�r. t�uk�c sobie bole�nie ko�� ogonow�, a gdy ju� le�a�, to niestety przysz�o mu do g�owy, �eby wsta�, wskutek czego zsun�� si� ze �liskiej kraw�dzi stopnia i - podskakuj�c na ka�dym kolejnym kancie - zjecha� na siedzeniu a� do samego podn�a schod�w. Tam to, obserwuj�c ca�e zaj�cie i p�kaj�c ze �miechu, sta�a cytrynowa dziewczyna. Tak, �mia�a si�! �mia�a si� jeszcze wtedy, gdy sz�a w stron� miasta - i ten jej ciep�y, zamszowy �miech jak muzyczna fraza rozbrzmiewa� czas jaki�, a� zacich� w �nie�nej zamieci.
To by� koniec.
Maciek siedzia�, jak ugodzony sztyletem w serce, rozrzuciwszy r�ce na obie strony, wsparty palcami o wy�ej po�o�one stopnie, z g�ow� dramatycznie odrzucon� w ty�. Nie chcia�o mu si� wstawa�. Nie chcia�o mu si� �y�. Nie mia� tak�e najmniejszej ochoty sprawdza�, co by�o przyczyn� jego upadku i - by� mo�e - czego� wi�cej: utraty najbardziej bajecznej z �yciowych szans. Nie ogl�daj�c si� nawet wiedzia� i tak, �e przyczyn� by�a ona: ta ma�a, ta obrzydliwa, ta wstr�tna dziewczynka, ten niesamowity bachor, ten sam ci�gle z�o�liwy gnom, co go prze�ladowa� w niedziel� i kt�rego obecno�ci za plecami obawia� si� pod�wiadomie za ka�dym razem, kiedy wychodzi� z domu.
W tej chwili odczuwa� niemal ulg�; tak to zwykle bywa, gdy dopadnie cz�owieka niebezpiecze�stwo, kt�rego obawia� si� zbyt d�ugo. W ka�dym razie uczucie l�kliwego oczekiwania na cios Maciek mia� ju� za sob�. Cios w�a�nie nast�pi�. Nie mog�o chyba zdarzy� si� nic gorszego.
Podni�s� si� z uczuciem, �e zamiast serca ma lodowat� wyrw�,
a zamiast ko�ci ogonowej - porcj� jakiej� obola�ej siekaniny. Otrzepa� spodnie i rozmasowa� sobie po�ladki. Potem, posykuj�c zszed� z ostatniego stopnia. Ju� chcia� pod��y� w swoj� stron�, gdy rz꿹cy kaszelek, kt�ry rozbrzmiewa� tu� za jego plecami, kaza� Ma�kowi odwr�ci� si� gwa�townie.
Sta�o tam, patrza�o na niego okr�g�ymi czarnymi oczami i wydawa�o si�
zadowolone! Ale mia�o te� poczucie winy; kiedy tylko ich spojrzenia si� zetkn�y, niesamowite dziecko, trzepi�c r�kami, powiedzia�o:
- Yhi-hyy! - odskoczy�o w bok i biegiem rzuci�o si� przed siebie. Znikn�o za g�stniej�c� kurtyn� �niegu tak nagle, jak znika nocny koszmar albo z�y duch.
2.
Maciek mieszka� tylko z bratem.
Najpierw doje�d�a� do swego liceum z odleg�ych o trzydzie�ci kilometr�w Pobiedzisk. Ale potem Piotr wpakowa� si� w k�opoty, potem si� za�ama�, potem zacz�� dziwacze� - i rodzina uzna�a, �e nie powinien mieszka� sam. Na mocy decyzji rady familijnej (ojciec, mama, dwie starsze siostry oraz ciotka Leokadia) Maciek zosta� zameldowany u Piotra, w jego malutkim pokoju z kuchni� - w suterenie - wci�ni�tym mi�dzy mieszkanie Lewandowskich a prywatny zak�ad szycia ko�der.
Dobrze mu si� tu mieszka�o.
Przede wszystkim, w mieszkaniu Piotra panowa� duch swobody. Umeblowane bardzo ascetycznie, tu i �wdzie zastawione nie rozpakowanymi jeszcze od przeprowadzki skrzynkami, kipia�o ono mn�stwem przedmiot�w, gromadzonych od przypadku do przypadku
i osadzaj�cych si� warstwami jak gleba. Obok p�ek z ksi��kami sta� tu na przyk�ad akumulator samochodowy, pod��czony do prostownika na nieokre�lony czas; pod �cianami pokrywa�o si� py�em kilka opon, silnik do �odzi, stara drewniana pi�ta, powi�kszalnik fotograficzny "Krokus", przykryty bardzo szarym workiem z folii, stosy gazet
i czasopism pouk�adanych wprost na pod�odze i zdekompletowany zestaw do majsterkowania. �eby przej�� od drzwi do tapczanu Piotra, nale�a�o lawirowa� mi�dzy sprz�tem sportowym a puszkami z farb� emulsyjn� zmagazynowan� na wypadek remontu, przy czym zawsze istnia�a mo�liwo��, �e narty jednak si� obsun� i uderz� nieostro�nego w�drowniczka po g�owie.
Przy tapczanie Ma�ka zamiast akcesori�w samochodowych znajdowa�y si� cz�ci i opony od roweru, a zamiast powi�kszalnika - panoszy� si� na pod�odze adapter stereofoniczny, jedyny przedmiot w tym pokoju odkurzany przez w�a�ciciela przynajmniej raz dziennie. Pozosta�e przedmioty nie mia�y tyle szcz�cia. Porz�dki odbywa�y si� tu
z rzadka, tylko przy uroczystych okazjach. Dzi�ki temu w mieszkaniu panowa� szczeg�lny rodzaj zasiedzia�ej przytulno�ci - bowiem zgodnie z tendencjami m�skiej psychiki, zaprowadzono tu jednak swoisty �ad, oparty na jakich� nieokre�lonych, lecz logicznych zasadach, gazety posk�adane by�y rocznikami, ksi��ki sta�y w idealnym porz�dku
i zawsze wiadomo by�o, gdzie si�gn��, �eby wyj�� potrzebny tom,
a wszystkie lu�ne papiery, listy i zeszyty wt�oczone by�y po prostu do szuflad, podobnie jak skarpetki, chustki i krawaty.
Maciek w ka�dym razie bardzo lubi� swoje mieszkanie, skromne
i ubogie, tak r�ne od b�yszcz�cych wn�trz, w jakich �yli jego koledzy. Co wi�cej, koledzy te� woleli przychodzi� do niego i zawsze, kiedy wynika� problem - u kogo si� uczy�, wszyscy opowiadali si� za tym, �eby p�j�� do Ma�ka. Twierdzili, �e jest tu atmosfera.
Ogarnia�o to cz�owieka od samego progu - i teraz te� Maciek poczu� to znajome, mi�e tchnienie domowego powietrza, kiedy tylko otworzy� drzwi. Owion�� go spok�j pe�en bezpiecze�stwa. Zamkn�� za sob� drzwi i zasun�� rygiel, a potem jeszcze dwukrotnie przekr�ci� klucz; zupe�nie jakby zawala� wej�cie do swej pieczary ci�kim g�azem, kt�rego nikt obcy nie ruszy.
Piotra nie by�o. Ju� od paru dni odbywa� sw�j zwyk�y objazd. Odk�d straci� posad� w "Cegielskim", pracowa� u znajomego prywaciarza
w warsztacie galanterii metalowej. Kiepska to by�a praca dla dobrego in�yniera - ale by�a to jednak jaka� praca. Szkoda tylko, �e do obowi�zk�w Piotra nale�a�y te podr�e: co pewien czas musia� rozwozi� furgonetk� towar po prywatnych sklepikach pami�tkarskich ca�ej Polski p�nocnej.
My�l o bracie przemkn�a Ma�kowi przez g�ow� razem z konstatacj�, �e niepotrzebnie kupi� dwa bilety do Opery, i to na dzi�, kiedy przecie� powrotu Piotra nie nale�y si� spodziewa� przed up�ywem trzech dni. Pokiwa� g�ow� i u�miechn�� si� na my�l o tym odruchu, kt�ry kaza� mu zawsze kupowa� wszystkiego po dwa. Po�o�y� dwa �wistki na kuchennym stole, �eby o tej sprawie nie zapomnie� i postawi� imbryk na gazie.
Kuchnia by�a ma�a i przyjemna, spinning wisia� na kredensie z dw�ch podbierak�w i siatki na ryby, a pude�ko z haczykami i b�ystkami dekorowa�o st� jadalny.
Maciek dokona� powierzchownych porz�dk�w, kantem d�oni przesuwaj�c wszystko, co przeszkadza�o na stole - w stron� �ciany. Nast�pnie usma�y� sobie jajecznic� i zjad� j� z chlebem wprost z patelni.
W czasie, gdy �wie�o zaparzona herbata dochodzi�a w czajniczku do stanu doskona�o�ci, otworzy� pustaw� lod�wk�. Na p�eczce le�a�a tu cytryna, jedna z tych dw�ch, kt�re pani Lewandowska przynios�a
w grudniu. Maciek mia� wtedy angin�, a Piotr gryp� z powik�aniami
i dobra s�siadka podzieli�a si� z nimi drogocennym artyku�em. Oszcz�dzali wtedy z Piotrem, nie zjedli cytryn od razu i teraz w�a�nie op�aci�a si� ta wstrzemi�liwo��: mo�na by�o sta� sobie przy lod�wce, trzyma� w d�oni jedwabisty owoc, przymkn�� oczy i wch�ania� wo� cytrynowej sk�rki, przywo�uj�c w pami�ci wyraz pewnych oczu.
Terkot dzwonka wyrwa� Ma�ka raptownie i bardzo niemi�o z tej rozkosznej kontemplacji. Zaczerwieniwszy si� z lekka, Maciek w�o�y� cytryn� z powrotem do lod�wki i pospieszy� otwiera� drzwi.
W swobodnej pozie, oparta ramieniem o futryn�, sta�a na progu Kreska, mieszkanka s�siedniej kamienicy, wnuczka profesora Dmuchawca. Pierwszy rok w Ma�kowym liceum przebiega� jej jak po grudzie, wi�c przychodzi�a tu zawsze, ilekro� mia�a problemy z matematyk�, co zdarza�o si�, niestety, a� nazbyt cz�sto. Kreska by�a delikatnym, mi�ym i zbzikowanym stworzeniem o promiennych burych oczach
z wielkimi rz�sami i burych w�osach obsmyczonych na Izabel� Trojanowsk�. By�a �adna - kt�rej to cechy nie zdo�a�a jeszcze ca�kowicie zniweczy� przez sw�j spos�b ubierania si�. Nosi�a jakie� dziwaczne p�aszcze, jakby ze starej ciotki, d�ugie kamizele w�asnej roboty, pozszywane z �atek, kolorowe getry z w��czki oraz takie� czapki-uszanki, swetry-olbrzymy i parometrowe szale z fr�dzlami. Posuwa�a si� nawet niekiedy do w�asnor�cznego wykonywania but�w
i torebek. Wszystko to wygl�da�o raczej biednie, ale zabawnie
i modnie, a Ma�kowi podoba�o si� przede wszystkim dlatego, �e wiedzia�, co si� kryje za tym nieustaj�cym festiwalem pomys�owo�ci: Kreska chronicznie nie mia�a forsy. Przechodzi�a nad tym problemem
w spos�b imponuj�cy i pe�en rozmachu (wiadomo by�o, �e mieszka
u dziadka i �e zarabia szyciem) - bo by�a to rzeczywi�cie �wietna dziewczyna, tylko �e Maciek nie przepada� za jej towarzystwem. Razi� go w Kresce ca�kowity brak poetycznej zadumy i tego tchnienia romantyzmu, kt�ry cechowa� winien dziewczyn� - zw�aszcza �adn�. Kreska by�a, niestety, przera�liwie rzeczowa, odpychaj�co kole�e�ska, i w og�le zachowywa�a si� jak kapral.
- Co jest, stary p�g��wku? - powita�a go od progu, �yskaj�c
w p�mroku bia�ymi z�bami i ciep�ymi gwiazdkami oczu. - Co� tak si� zaszy�? Rygle, zamki, �a�cuchy - co jest, rewizji si� spodziewasz? - to m�wi�c wkroczy�a do korytarza, a stamt�d do kuchni. - Z�apa�am dw�j�, no. Przysz�am zaraz po szkole, bo absolutnie nie dam z matm� rady.
- Nie by�a� jeszcze w domu? - burkn�� Maciek, niezadowolony z jej przybycia. By�oby lepiej, gdyby sobie posz�a. Mia�by jeszcze czas dla siebie, m�g�by sobie rozpami�tywa� zapach cytryny i my�le�
o dzisiejszym wieczorze. - Mo�e powinna� - rzek� niech�tnie - zje�� najpierw obiad, to ci rozja�ni umys�...
Zrozumia�a to po swojemu.
- Ale� nie, synu, nie r�b sobie k�opotu... - powiedzia�a szybciutko, czerwieni�c si� po uszy. - Kompletnie nie jestem g�odna, zreszt�, nie dojad�am w szkole �niadania... Jak mi wyt�umaczysz matm�, to zaparz� fantastyczn� herbat� i zjem moj� kanapk�...
- Ju� zaparzona - rzek� Maciek z mroczn� rezygnacj� i wyj��
z kredensu dwie szklanki. - Mo�e jednak usma�� ci jajko?
- Stary, nie b�d� szalony - zdenerwowa�a si� ona. - Daj herbaty, powtarzam, a ja ju� jem. - To m�wi�c, zapu�ci�a r�k� a� po �okie�
w czelu�ci torby uszytej z kawa�ka starego dywanika. Po d�u�szym
w niej gmeraniu wyj�a foliowy woreczek, a z niego - kanapk� z bia�ym serem, owini�t� w czy�ciutki papier. Wbi�a z�by w chleb z takim g�odnym zapa�em, �e Maciek czym pr�dzej odwr�ci� wzrok, po czym wsta� i bez s�owa nape�ni� szklanki herbat�. Potem, pogwizduj�c niefrasobliwie, wyj�� z lod�wki rarytas w postaci ��tego sera, p� kostki mas�a kartkowego oraz ketchup firmy polonijnej. Postawi� to wszystko na stole przed Kresk�, do�o�y� chleba i zacz�� je��, cho� �o��dek mia� ca�kowicie wype�niony.
Chcia� tym sposobem zach�ci� Kresk� do jedzenia, lecz na nic si� zda�a jego ofiara. Kreska poch�on�a swoj� kanapk�, u�miechn�a si� cynicznie, o�wiadczy�a, �e si� ob�ar�a po uszy i odwr�ciwszy spojrzenie od sto�u, wbi�a je w zeszyt do matematyki.
- Doko�cz - powiedzia�a, popijaj�c nies�odzon� herbat�. - Masz ruszy� g�ow�, a ty miamlesz szcz�kami. Miamlesz i miamlesz!
Maciek z oburzenia omal nie wyplu� wszystkiego, co mia� w ustach. Oto i nagroda za jego po�wi�cenie i dobr� wol�! No, nie, naprawd�, ta jej rubaszno�� by�a nie do zniesienia.
Wsta� sztywno od sto�u i w milczeniu wzi�� si� za uprz�tanie talerzy oraz �ywno�ci. Kiedy wyciera� bia�y blat sto�u, Kreska dostrzeg�a bilety.
- Uuuu! - powiedzia�a. - Wiew kultury. Moje gratulacje. Kultura
dzisiaj rzecz bezcenna. Ile te� wybuli�e�?
- Niewa�ne - pos�pnie rzek� Maciek, kt�ry wybuli� trzysta. Przysz�o mu do g�owy, �e trzeba by odsprzeda� komu� bilet... mo�e Kresce na przyk�ad, jak ju� przylaz�a. Nie, jej w�a�nie odsprzeda� nie wypada. Dziewczyna jest bez forsy. Ale w�a�ciwie mi�o by�oby p�j�� z ni� dzi� wiecz�r. Sw�j cz�owiek, a przynajmniej bilet si� nie zmarnuje. - Kupi�em jak g�upi - powiedzia� g�o�no. - Piotr wyjecha�, a ja zapomnia�em i kupi�em na dzi�. Na "Straszny Dw�r". Ty chod� ze mn�, co? Dyryguje jaki� s�awny facet, zapomnia�em nazwiska.
No, nie, ona jednak by�a nie do wytrzymania. Upu�ci�a �y�eczk� i ni st�d, ni zow�d zanurkowa�a pod st�, padaj�c na czworaki. Zabawi�a tam d�u�sz� chwil�, wreszcie wylaz�a - bez �y�eczki - ca�a czerwona, z drwi�cym u�miechem.
- Ostatnio jestem bez grosza - powiedzia�a hardo.
- Tyle masz na pewno - pospieszy� Maciek. - To bilety ulgowe. Dla pracownik�w kultury.
- Dla pracownik�w kultury?
- Tak, dla nich.
- Sk�d ty do pracownik�w kultury nagle?
- Po znajomo�ci. Trzy dychy. Jak nie masz, to oddasz p�niej. nie pali si�.
- Tyle mam - odpowiedzia�a porywczo. - Nie ��esz czasem, �e to tak tanio?
Maciek wzruszy� ramionami i ze znudzon� min� popi� ze szklanki.
- Dobra, dawaj t� matm� - rzek� sucho. - Trzeba szybko machn�� wszystko, co zadane, bo wiecz�r i tak mamy stracony.
Zdziwi� si�, czemu spojrza�a nagle na niego tak, jakby j� co� zabola�o czy obrazi�o. �
3.
Zagadkowa dziewczyna nazywa�a si� Matylda St�giewka i by�a bardzo spostrzegawcza. Spostrzeg�a w�r�d �nie�nej zamieci zgrabnego, wysokiego blondyna o orlim profilu i marzycielskim wejrzeniu; zauwa�y�a nawet, �e ma on oczy koloru czekolady i zamaszyste czarne brwi. Tote� pokierowa�a swymi krokami tak, by na niego wpa��. Nast�pnie uczyni�a wszystko, by w jednym spojrzeniu pomie�ci� sto procent uwodzicielskiej mocy, jak� dysponowa�a. Uda�o si� bez pud�a. Obiekt eksperymentu okr�ci� si� wok� w�asnej osi i niezw�ocznie pospieszy� za Matyld�.
Nie by�a zaskoczona, gdy ujrza�a go za sob�, przy kasie Opery.
Z uznaniem stwierdzi�a, �e pi�kny ch�opak ma refleks - kupowa� bilety w jej rz�dzie. Pozwala�o to �ywi� nadziej�, �e nie widz� si� po raz ostatni. Wola�aby wprawdzie, �eby kupi� jeden bilet, nie dwa -
z drugiej jednak strony, istnienie jakiej� ewentualnej rywalki nie by�o dla Matyldy powodem do zmartwienia.
Incydent na schodach Opery rozweseli� j� znacznie mniej, ni� okaza�a. Wybuchn�a �miechem wy��cznie dlatego, �eby ch�opca rozz�o�ci� i �eby zadrasn�� jego ambicj�. Wiedzia�a, �e ten ostatni zw�aszcza czynnik skuteczniej ni� cokolwiek innego ka�e mu o niej pami�ta� a� do wieczora. Uwa�a�a, �e si� zna na psychologii. I jak na siedemnastolatk�, by�a ona rzeczywi�cie niez�ym psychologiem, ta Matylda St�giewka.
Zostawi�a ch�opaka siedz�cego z g�upi� min� u podn�a schod�w
i lekkim krokiem pospieszy�a do domu.
Id�c tak sobie mi�kko po mi�kkim �niegu, nagle - pomi�dzy jedn� tward� my�l� a drug� - Matylda z�apa�a si� na dziwnym wra�eniu, �e jest obserwowana. Obejrza�a si� raz i drugi, ale nie zauwa�y�a �adnej postaci o predyspozycjach �ledczych. W�r�d ta�cz�cych p�atk�w wyr�ni�a sylwetki drepcz�cych kobiet z siatkami, chudego dziecka, przytulonej i zagadanej pary student�w - i uzna�a, �e wmawia sobie jakie� g�upstwa. Ale pomy�la�a tak�e, �e wmawianie sobie jakich� g�upstw by�o praktyk� dotychczas jej obc�. W dodatku to dziwne, mrowi�ce uczucie w okolicach karku pojawi�o si� znowu - zupe�nie, jakby kto� id�cy za ni� w to w�a�nie miejsce wpija� sw�j niech�tny wzrok.
Postanowi�a, �e nie b�dzie wi�cej o tym my�le�, przypisa�a dreszczyk w karku niskiej temperaturze i zamieci, po czym skr�ci�a w ulice Stalingradzk� i posz�a wzd�u� szarej bry�y operowego budynku w d� ulicy. Mieszka�a za skwerkiem, w willi po�o�onej naprzeciw ��tego gmaszyska Domu Studenckiego. �eby dotrze� na lew� stron� ulicy, musia�a teraz pokona� przej�cie dla pieszych ko�o ko�cio�a Dominikan�w, a potem drugie, przy Parku Moniuszki. �wiat�a sygnalizacyjne by�y zalepione �niegiem, wi�c posz�a z t�umem. Kiedy przechodzi�a przez pierwsz� jezdni�, uczucie mrowienia w karku jeszcze si� wzmog�o. Na drugim przej�ciu us�ysza�a za sob� wyra�ne cz�apanie.
Ma�a, za�nie�ona dziewczynka sz�a za ni� krok w krok, pow��cz�c
w �niegowej kaszy cienkimi n�kami w botkach. Spod przysypanego �niegiem beretu wida� by�o czerwone jak jab�ka policzki, czerwon� kuleczk� nosa i szerokie usta, z kt�rych w�a�nie, w spos�b nader obra�liwy, wysun�� si� spory r�owy j�zor.
Matylda nie wzi�a tego do siebie.
Natomiast zastanowi�o j� - ba, zaniepokoi�o - co� innego: to dziecko mia�o postaw� oskar�ycielsk�.
Ot�, ma�o jest ludzi, na kt�rych co� takiego nie podzia�a.
Ka�dy chyba uczyni� cho� raz w �yciu co�, czego si� wstydzi
i z powodu czego miewa wyrzuty sumienia. Oczywi�cie, wyrzuty te mog� stanowi� m�czarni� dla duszy lub te� by� s�abym zaledwie �wierzbieniem na powierzchni pami�ci; zale�y to od kalibru owego uczynku, od tego - czy mia�o miejsce grube �wi�stwo, czy te� zaledwie potkni�cie towarzyskie. Zale�y tak�e od kalibru, stylu i klasy cz�owieka. Jeden skr�ca si� ze wstydu przez d�ugie lata, bo zdarzy�o mu si� plotkowa� o osobie, kt�rej obecno�ci nie by� �wiadomy. Kto inny wszak�e skrzywdzi lub poni�y bli�niego, oszuka go, pobije lub zabije - i nie b�dzie mia� z tego powodu �adnych niepokoj�w, pr�cz mo�e jednego, czy si� jednak na nim kto� kiedy� nie zem�ci. R�nie bywa. R�nie. I oczywi�cie przyk�ady mo�na by mno�y�. Wniosek z nich