11466

Szczegóły
Tytuł 11466
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11466 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11466 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11466 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ostatni krążownik Douglas Reeman Tobie, Kim, z wyrazami miłości. ,Bądź mi zawsze moją różą; ona jest wszystkim, co mam. " Wznieś się ku chmurom, by chronić śmiałków, Których serca, bezustannie spragnione Przychylności gwiazd i czułych myśli kochających bliskich, Poddają się kaprysom fal I twardym prawom morza. Szybuj w przestworzach Nad głowami skromnych i dzielnych żeglarzy, Dzięki którym okręty nabierają życia. Ich losy Tworzą legendę mórz i oceanów. Patroluj ich odwieczne, nieśmiertelne szlaki. John Pudney porucznik RAF-u 1942 Prolog W czasie wojny i w czasie pokoju wodowanie wielkiego okrętu jest wydarzeniem nieporównywalnym z niczym innym, zaś udział w jego powstaniu, od pierwszego pomysłu aż do szczegółowych planów, a potem przyglądanie się miesiącami, jak nabierają one realnych kształtów, to przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Dla wielu ludzi, którzy przyczynili się do zbudowania takiej jednostki, nadchodzi wtedy czas dumy i satysfakcji. Dzień po dniu patrzyli, jak okręt rośnie, aż w końcu zaczyna górować nad wszystkim dookoła, tak jak wcześniej zdominował ich życie. Teraz, inaczej niż kiedyś, gdy ukończenie budowy okrętu oznaczało utratę pracy, pochylnia niedługo będzie świecić pustkami. Wszędzie wokół, na obu brzegach rzeki Clyde, wyczuwa się podniecenie. Nawet w sąsiednich stoczniach ludzie przerwają pracę, aby popatrzeć na ogromny, przystrojony flagami okręt, zbudowany do walki, ale jeszcze bezbronny, z dziwnie gołymi, nie wykończonymi nadbudówkami i mostkami. Jednak już teraz można powiedzieć, że ma swoją własną, niepowtarzalną indywidualność. Ludzie morza zawsze uważali, że każdy statek ma swój własny charakter. Do służby na niektórych łatwo się przystosować, bo żadna sztywna linia nie oddziela tam oficerskich kabin od marynarskiej mesy, ale są też takie, na których panuje duch zgoła odmienny. Nad ludźmi wisi tam nieustannie groźba kary. Na innych ciągle zdarzają się jakieś dziwne wypadki i awarie, co nieuchronnie prowadzi do wzajemnych oskarżeń, kończących się zwykle przed sądem wojennym. Ale oto zapada cisza, tak jakby ktoś dał niewidzialny sygnał. Na podwyższeniu ożywają postaci wyglądające jak karzełki na tle wysokiego szarego dziobu. Mała dziewczynka dyga z wdziękiem i wręcza bukiet kwiatów ubranej na biało kobiecie, żonie jakiegoś admirała, której przypadnie zaszczyt dopełnienia rytuału. Towarzyszy jej orszak wyższych oficerów marynarki i przedstawicieli stoczni. Jeden ujmuje jej dłoń i kładzie delikatnie na rękojeści dźwigni, zwalniającej blokadę. Inny odbiera od niej kwiaty. Przez chwilę kobieta spogląda w górę na potężne burty, które patrzą na nią pustymi jeszcze oczodołami kotwicznych kluz. Za jej plecami muzycy z orkiestry dętej Marynarki Królewskiej unoszą do ust puzony i trąby i zamierają w oczekiwaniu na pierwszy ruch batuty. Z głośników słychać ostry głos kobiety: - Nadaję ci imię... Jej słowa nikną w burzy oklasków i wiwatów, do których dołączają się bębny orkiestry, rozpoczynającej hymn Wielkiej Brytanii. - Niech Bóg błogosławi ciebie... Jeszcze chwila konsternacji, podczas której niektórzy z inżynierów stoczni wymieniają nerwowe spojrzenia, aż w końcu, wydając coś w rodzaju ciężkiego westchnienia, ogromny kadłub zaczyna się poruszać. Z początku powoli, potem nabiera prędkości, aż wreszcie w chmurze rdzawego pyłu ożywają przytrzymujące go łańcuchy i okręt spływa na wody rzeki. - .. .i wszystkich, którzy będą żeglować na twoim pokładzie! W czasie wojny okręt może paść ofiarą miny albo torpedy, artyleryjskiego ostrzału lub bomby z samolotu nurkującego, nieczułych narzędzi do zabijania, pozbawionych świadomości i pamięci. Może też pływać długo i po latach wiernej służby dokończyć swoich dni na jakimś portowym złomowisku, wzgardzony i odarty z wszelkiej chwały. Sprawność okrętu zależy od umiejętności jego dowódcy. Okręt nie ma duszy i nie jest w stanie sam decydować o swoim losie. A może jednak? 1 Powrót z zaświatów Jazda do kościoła jedyną taksówką, jaka czekała przed dworcem, wydawała się trwać nie dłużej niż minutę. Opatulony w gruby płaszcz i szalik kierowca od czasu do czasu spoglądał na widoczną we wstecznym lusterku twarz pasażera. Teraz w mundurze oficera marynarki wyglądał obco, ale przecież wychował się w tym małym miasteczku Surrey. Tak jak wszyscy inni chłopcy, jak syn taksówkarza, który jeździł teraz czołgiem po Saharze Zachodniej. - Może zdążymy, sir - odezwał się przez ramię kierowca, byle coś powiedzieć. -Niewykluczone, że coś się opóźniło. Komandor Guy Sherbrooke opuścił kołnierz nieprzemakalnego płaszcza i przytaknął niewyraźnym mruknięciem. Mimo czystego, jasnego nieba powietrze było chłodne. Przyzwyczaił się już do takiej pogody. Rzucił okiem na mijane domy i na bar, przed którym stało paru żołnierzy, czekających na otwarcie. Powrót w rodzinne strony w takich okolicznościach wydawał mu się czymś zupełnie nierealnym; mógł przewidzieć, że tak będzie. Czuł się sztywno i obco w tym płaszczu, zupełnie nowym, jak pozostałe części munduru. Łącznie z czapką, która leżała obok niego na siedzeniu, z daszkiem oblamowanym złotymi, dębowymi liśćmi. Komandorskie dystynkcje. Jak we śnie... W tych szalonych dniach wszystko wydawało się snem. Nie powinien był tu przyjeżdżać. Czekanie na dworcu Waterloo stanowiło doskonałą wymówkę. Pociąg opóźnił się, ponieważ gdzieś tam wyko-leiło się parę wagonów. Zwykłe, podmiejskie składy musiały czekać, żeby przepuścić inne, ważniejsze pociągi. Poszedł do dworcowego bufetu i wypił filiżankę kiepskiej kawy. Tak naprawdę miał ochotę na kieliszek czegoś mocniejszego. Uśmiechnął się mimo woli. Nie wypadało zj awiać się na pogrzebie, pachnąc dżinem. Przeniósł wzrok na rozległy, zielony tor wyścigów konnych w San-down Park, gdzie w dzieciństwie chodził z dziadkiem, by przyglądać się dżokejom ponaglającym swoje wierzchowce na ostatnim zakręcie przed metą. Pozostało z tego już tylko wspomnienie. Był 2 stycznia 1943 roku, zakończył się kolejny rok wojny. W Sandown Park od dawna nie oglądano już bukma-cherów o ochrypłych głosach, tłumów graczy, kłębiących się przy kasach, i zwykłych kieszonkowców. Po wybuchu wojny zadomowiło się tu wojsko: kamienne wykładziny pomalowano na biało, przy bramach stali wartownicy, tu i tam maszerowały w tumanach kurzu oddziały żołnierzy w mundurach koloru khaki z ćwiczebnego batalionu walijskich gwardzistów. Spojrzał przed siebie i zobaczył znany zarys strzelistej wieży kościoła; powiadano, że w pogodny dzień można ją dojrzeć nawet ze szczytu Kingston Hill. Także tu było trochę śladów po bombardowaniach, jednak znacznie mniej niż w innych miastach, gdzie niemal każdy budynek został uszkodzony. Taksówka skręciła w wąską uliczkę koło kościoła i zatrzymała się. Kierowca, który z nastroszonymi wąsami wyglądał niczym stary wiarus z poprzedniej wojny, odwrócił się i powiedział: - Bardzo nas wszystkich zmartwiła wiadomość o pańskim okręcie, sir... że skończył w taki sposób. Na pokładzie był Tim Evans, syn listonosza. - Tak, wiem. - Czy ta tragedia będzie się za nim wlokła już po wszystkie czasy? - Był z niego miły chłopak. Był. Tylu ich zginęło tamtego dnia, tylu pochłonęło straszliwe morze, dławiąc im w piersi ostatni oddech. Kierowca przyjrzał mu siew zamyśleniu. Młodzieńcza, gładko ogolona twarz niemal niczym nie zdradzała przeżyć tego człowieka. Ale stanowczość w jego oczach i mocno zarysowana dolna szczęka zadawały temu kłam. Kierowca sam walczył w tamtej wojnie jako saper, we Flandrii, gdzie pozostały cmentarze nie mniejsze od tego, który rozciągał się o parę kroków od nich, ukryły za starym kamiennym murem. Sherbrooke wiedział, o czym on myśli. Ciągłe naloty, racjonowanie żywności. .. Ludność cywilna miała dość wszystkiego nawet bez tych znienawidzonych telegramów. „Z żalem informujemy, że pani mąż, ojciec, syn..." A mimo to ten stary kierowca był zawsze na dworcu, gdy tylko Sherbrooke zdołał wyrwać się tu na krótki choćby urlop. Teraz nigdzie nie było już miejsca, które mógłby nazwać swoim domem. Może to i lepiej. Zacznie wszystko od początku. Bez wątpliwości i obaw. 10 Wysiadł z taksówki i spojrzał na kościół po drugiej stronie ulicy. Ktoś uchylił właśnie drzwi; zdawało mu się, że słyszy buczenie organów. Przyjechał za późno. Nie powinien był w ogóle przyjeżdżać. Sięgnął do kieszeni: nawet ona wydała mu się inna, obca, jakby wkładał rękę do cudzego ubrania. Stary kierowca pokręcił głową. - Nie, sir, tym razem nie trzeba. - Popatrzył posępnie na fasadę kościoła. - Widzi pan, jego też wiozłem ze stacji, kiedy przyjechał tu po raz ostatni. - Uśmiechnął się. - Spotkamy się jeszcze nieraz. - Po czym odjechał z powrotem na dworzec. Sherbrooke poprawił czapkę i otworzył furtkę. Trumnę poniesiono wokół kościoła, a żałobnicy szli za nią podzieleni na małe, oddzielne grupki. Było wśród nich kilku wyższych oficerów marynarki. Jeden podpierał się laską, a tuż obok niego szła z poważną miną wysoka kobieta z Żeńskich Służb Pomocniczych Królewskiej Marynarki Wojennej . Człowiek ten wyglądał na zmarzniętego, mimo iż miał na sobie gruby płaszcz ze złotymi dystynkcjami wiceadmirała. Trudno sobie wyobrazić, że był kiedyś dowódcą wielkiego okrętu, wchodzącego w skład nie istniejącej już floty śródziemnomorskiej z lat pokoju. Sherbrooke'owi przeszło przez myśl, że nie powinien był przyjąć tego stanowiska. Zajmować miejsca zmarłych. .. Nie, jeszcze nie teraz. Człowiekiem, którego dziś chowano, był komandor Charles Cavendish. W tamtych, tak już odległych dniach służył razem z Sherbrookiem w randze porucznika. Spokojny, rodzinny pogrzeb, jedynie z białą flagą owiniętą wokół trumny na znak szacunku dla zmarłego. Koroner orzekł, że „śmierć nastąpiła wskutek nieszczęśliwego wypadku". Cavendish był dzielnym, sumiennym oficerem, dowodził jednym z najsłynniejszych brytyjskich okrętów. Jego śmierć była smutnym, bezsensownym nawet wydarzeniem. Pod koniec parodniowego urlopu, kiedy to okręt Cavendisha zatrzymał siew zatoce Firth of Forth dla dokonania jakichś napraw, znaleziono go martwego w ulubionym samochodzie firmy Armstrong-Siddeley, przedmiocie jego radości i dumy, kupionym po ślubie z Jane. Sherbrooke'owi stanęło przed oczami jeszcze jedno wspomnienie. Byli tam wtedy wszyscy, uśmiechnięci i szczęśliwi, że uczestniczą w tej uroczystości. Wyciągnęli i unieśli szpady, aby utworzyć szpaler dla pary nowożeńców: wysokiego Cavendisha, który już jako porucznik zachowywał się bardzo poważnie, i uroczej Jane, której jedno spojrzenie wystarczało, aby rozkochać w sobie wybranego mężczyznę i zamrozić innego. Oficerowie marynarki przybyli tu, aby oddać hołd komandorowi Charleso-wi Cavendishowi, odznaczonemu Orderem Zasługi, który umarł samotnie we własnym aucie, stojącym z uruchomionym silnikiem w zamkniętym garażu. 11 Sierżant miejscowej policji wyjaśnił, że dzień był bardzo wietrzny i że drzwi prawdopodobnie zatrzasnęły się same; innego wyjaśnienia zresztą nie potrafiono znaleźć. Jane przebywała właśnie w Londynie i nie miała nic wspólnego z nieoczekiwanym odejściem swojego męża. Gdyby była na miejscu... Ten sam sierżant stał tu teraz wyprostowany, z zasępioną twarzą. Przyjaźnił się z rodziną komandora i wpadał tam na szklaneczkę, kiedy Caven-dish przyjeżdżał na urlop. Sherbrooke odwrócił głowę i spostrzegł, że Jane patrzy prosto na niego. Kiedy pastor otworzył modlitewnik i zaczął czytać na głos, wydmuchując z ust obłoczki pary, nieruchomiejące w przezroczystym powietrzu, skinęła mu najzwyczajniej głową. Nawet tu, na cmentarzu, stała jak zwykle wyprostowana, imponująca. Wydawało się, że jest spokojna i bardzo opanowana. Palcami przytrzymywała czarny płaszcz, a w ostrych promieniach słońca połyskiwała przypięta do niego brylantowa broszka w kształcie okrętu. Posępny przedsiębiorca pogrzebowy i jego ekipa usunęli się na bok. Trumna zniknęła w grobowcu. Wokół wdowy zaczęli gromadzić się ludzie, aby złożyć jej kondolencje. Bez wątpienia niektórzy z nich zastanawiali się, co tak naprawdę się stało. Wiceadmirał podszedł do Sherbrooke'a i oparł się na lasce, której koniec zagłębił się w żwirze. - Do diabła, ludzie sądzą, że taka ceremonia to zwykła formalność. Mogę pana zapewnić, że tak nie jest! - Po czym zniżył głos. - Cieszę się, Sherbrooke, że przyjął pan dowództwo. Zostanie w rodzinie, można by powiedzieć. Twarz Sherbrooke'a skrzywiła się w uśmiechu. Zdawał sobie sprawę, co ma na myśli wiceadmirał, który przeszedł przecież w stan spoczynku niedługo po otrzymaniu admiralskich szlifów, odstawiony na boczny tor, jak sam się wyraził. Ale nie zapomniał czasów, kiedy był kapitanem okrętu. Wówczas, za tamtych beztroskich dni, kiedy wydawało się, że życie zawsze już będzie słoneczne i łatwe, miał w oficerskiej mesie swego okrętu czterech poruczników. John Broadwood zginął półtora roku temu, dowodząc niszczycielem w atlantyckim rejsie. A teraz Charles Cavendish. Do grobu podeszli grabarze z łopatami i Sherbrooke wrócił myślami do teraźniejszości. Został jeszcze Vincent Stagg, obecnie kontradmirał, najmłodszy od czasów Nelsona, jak to otrąbiła jedna z gazet. I ja. Zupełnie bezwiednie znalazł się obok Jane. Poczuł dotyk jej delikatnej, ale silnej dłoni, zimnej jak lód. - To miło z twojej strony, że przyjechałeś. Dużo o tobie myślałam, kiedy straciłeś swój okręt. Wszyscy byliśmy tym wstrząśnięci. - Uśmiechnęła się do kogoś, kto starał się przecisnąć bliżej, ale w jej oczach nie było ani odrobiny ciepła. - Więc to prawda, że przejmujesz okręt Charlesa? - Popatrzyła na niego w zamyśleniu. - Cieszę się z tego. Nie ma sensu siedzieć na 12 jednym miejscujak kura na jajach. - Popatrzyła gdzieś w bok. -Kiedy obejmujesz komendę? - Natychmiast - odparł. Cofnęła rękę i uśmiechnęła się. - Powodzenia, Guy. Na pewno wykorzystasz tę szansę. Kiedy zaczęła się przeciskać przez tłum żałobników, wiceadmirał zapytał: - Wstąpi pan do niej, Sherbrooke? Ot tak, na parę minut, co? - dodał, wyczuwając jego zakłopotanie. - Na mały poczęstunek i kieliszek sherry. Mój Boże, jeszcze niedawno byłem u niego na czymś takim! - Dotknął ramienia Guya. - Podwiozę pana potem do miasta, żeby nie tracił pan czasu. Może znajdzie się i kropelka szkockiej. Dobrze panu zrobi! - Laska wysunęła mu się z dłoni i stojąca obok kobieta schyliła się, żeby ją podnieść. Wiceadmirał westchnął. - Wszyscy tu są tak cholernie młodzi! - Popatrzył na swoją poważną towarzyszkę. - Prawda, Joyce? - Tak, sir - powiedziała obojętnym tonem kobieta. Patrzyła jednak nie na niego, ale na stojącego za nim komandora w nowym, płaszczu bez żadnej zmarszczki. Potem Sherbrooke'owi przyszło do głowy, że może wpatrywała się w kogoś innego, ale zresztą mniejsza o to. Ruszyli wolnym krokiem w kierunku dużego domu na wzgórzu. Jane miała własne pieniądze, i to spore. Sherbrooke złapał się na tym, że kiedy zbliżali się do szerokich, podwójnych drzwi, jego wzrok powędrował w kierunku stojącego obok domu garażu. Przed chwilą był wraz z innymi świadkiem pochowania w grobie tajemnicy. Przypomniał sobie jej głos, tak spokojny i pewny siebie. „Nie ma sensu siedzieć na jednym miejscujak kura na jajach". Poczuł nagle zadowolenie, że zaraz stąd wyjedzie. Biura sztabu operacji morskich i łączności w Leith znajdowały się w ponuro wyglądającym budynku, którego okna wychodziły na wielką zatokę Firth of Forth. Silny wiatr, gwiżdżący w takielunku stojących na cumach okrętów wojennych, ciął jak nożem i sprawiał, że jakakolwiek praca na otwartym powietrzu była prawdziwą udręką. W porównaniu z tym wewnątrz sztabowych pomieszczeń było niemal gorąco, a szyby szerokich okien zaparowały. Dyżurny oficer wydziału operacyjnego podniósł się z krzesła za biurkiem i podszedł do najbliższego z nich. Zbyt zaawansowany w latach jak na swój stopień, po spędzeniu na lądzie okresu między wojnami objął pracę, prowadzoną jego zdaniem na marginesie prawdziwej wojny. Przetarł rękawem szybę i strużki wody pociekły na paski papieru, które miały rzekomo 13 chronić okno przed wybuchami bomb. W tych dniach stało tu jednak o każdej porze tyle okrętów wojennych, że ogień ich karabinów maszynowych i działek przepłoszyłby każdego intruza. Prawie nie słyszał dochodzącego z sąsiednich pokoi monotonnego stukotu maszyn do pisania i dalekopisów: wysyłano stamtąd sygnały, szyfrowane depesze, instrukcje, rozkazy i zamówienia floty wojennej. Jutro wypada Trzech Króli. Rzucił okiem na postrzępione bożonarodzeniowe ozdoby nad oprawionym w ramki portretem Winstona Churchilla i na sztuczny świąteczny ostrokrzew obok tablicy informacyjnej. Przyjrzał się zamazanym konturom mostu Forth Bridge, tego korytarza o podstawowym znaczeniu, który był tak nęcącym celem ataków w pierwszych miesiącach wojny. Nieraz już powtarzał sobie, że powinien czuć się szczęśliwy, mogąc robić coś użytecznego, że jego wiek i doświadczenie są bardzo istotnym elementem przy współpracy z zespołem kobiet z Żeńskich Służb Pomocniczych Królewskiej Marynarki Wojennej, z których większość jest tak młoda, że mogłyby być jego córkami. Czasami jednak to poczucie satysfakcji, że wrócił do tych spraw, nie wystarczało. Przypomniał mu się mały eskortowy niszczyciel, któremu niewiele brakowało, aby nie wrócił do bazy. Obserwował go, jak wpływając, rył dziobem wodę, zanurzonym aż po forkasztel. Na swoje szczęście czy nieszczęście niszczyciel ten, jak tyle innych okrętów weteran poprzedniej wojny, natknął się na niemiecką łódź podwodną w wynurzeniu, która szykowała się do ataku na wolno sunący konwój. Oficer operacyjny wyobraził sobie to spotkanie, jakby był tego świadkiem: jakjego dowódca nagle uprzytamnia sobie, że ma przed sobą, U-Boota, przyłapanego przez zaskoczenie i niezdolnego do zanurzenia się, który otwiera ogień ze swych ciężkich karabinów maszynowych w ostatniej próbie uniknięcia tego, co nieuchronne. Tego dnia na pokładzie niszczyciela złożono kilkanaście kształtów, okrytych flagami: za wszystko trzeba zawsze zapłacić jakąś cenę. Bo niszczyciel parł do przodu i na pełnej szybkości rąbnął w U-Boota, spychając go pod wodę, aż w końcu tylko gładka plama oleju i jakieś resztki osprzętu pozostały w miejscu, w którym jeszcze niedawno się znajdował. Admiralicja daleka była od zachwytu, że eskortujące okręty taranują łodzie podwodne. Bo nawet jeśli tego rodzaju akcja zakończyła się sukcesem, oznaczało to, że okręt mający za sobą podobną przygodę spędzi kilka miesięcy w doku, podczas gdy każda eskortująca jednostka była na wagę złota. Ale gratulacje, jakie posypały się tego dnia ze wszystkich zacumowanych tu okrętów, musiały sprawić, że każdy członek załogi niszczyciela poczuł się 14 jak bohater. Oficer sztabowy był zaskoczony, że wciąż jeszcze jest tak poruszony tym wydarzeniem. Że zazdrości załodze niszczyciela. - Herbata, sir. - Odwrócił się i spojrzał na swoją asystentkę w stopniu podoficera, która towarzyszyła mu od czterech miesięcy. Co by powiedziała, gdyby z okazji święta Trzech Króli zaproponował jej jakąś cichą kolacyjkę w Edynburgu? Prawdopodobnie próbowałaby się wykręcić, a potem poprosiłaby o przeniesienie. Kobieta uśmiechnęła się w duchu. Wiedziała, co chodzi mu po głowie. - Dziś powinien się zjawić nowy dowódca krążownika, sir. Zastanawiam się, jak może wyglądać. Oficer popatrzył na nią. Jak ona się zmieniła od czasu, gdy zastał ją płaczącą z telegramem w dłoni. Jej narzeczony zginął w jakiejś zapadłej dziurze w Afryce Północnej. Czy już się z tym pogodziła? Tyle jest tych telegramów, dokładnie takich samych... Tysiące, może miliony. Przez chwilę zastanawiał się nad jej pytaniem. - Słyszałem o nim to i owo - odparł. - Było to na krótko przedtem, zanim zjawiła się pani tu u nas, w Leith. Nazywa się Guy Sherbrooke i, jak na swój stopień, jest jeszcze młodym człowiekiem. Dowodził „Pyrrhusem", lekkim krążownikiem klasy Leander, takim samym jak sławne „Achilles" i „Ajax". Dzielne okręty, choć oczywiście nieduże, jak na dzisiejsze standardy. Sześć dział kalibru 152 milimetrów jako podstawowe uzbrojenie. -Nie patrząc na nią, wiedział, że siedzi na krześle i słucha tak samo jak tamtego dnia, kiedy znalazł ją z telegramem w dłoni. - Był na jednym z okrętów eskortujących konwój do tego przeklętego piekła, północnej Rosji. W Admiralicji spodziewano się kłopotów, mimo że „Bismarck" leżał już na dnie, a bezpośrednie zagrożenie mogło przyjść tylko ze strony „Scharnhor-sta". Nakazano więc cięższym jednostkom, żeby stały w pogotowiu w rejonie Islandii. - Przypominam sobie, sir. Czytałam o tym w gazetach. Z Norwegii wyszły trzy niemieckie krążowniki i popłynęły w kierunku konwoju. Ale „Scharnhorst" nie pokazał się. Oficer dotknął filiżanki stojącej na biurku. Herbata zdążyła już wystygnąć. - Konwój otrzymał rozkaz rozproszenia się, ale nie „pójścia w rozsypkę", jak by to określił ten czy ów. „Pyrrhus" zajął pozycję między konwojem i nieprzyjacielem. Ale - dodał zgorzkniałym nagle tonem - nasze ciężkie okręty nie nadpłynęły i śmiałe wyzwanie, rzucone przez kapitana Sherbrooke^, okazało się ponad jego siły. „Pyrrhusowi" udało się wprawdzie poharatać jedną z niemieckich jednostek, ale wyszło na jaw, że jest znacznie gorzej uzbrojony niż okręty nieprzyjaciela. 15 - Więc konwój został bez ochrony, sir? Oficer puścił jej pytanie mimo uszu. - Widziałem „Pyrrhusa" na jakiejś morskiej paradzie jeszcze przed wojną. Nie mogłem oderwać od niego oczu. Podczas tej akcji miał na pokładzie czterystu pięćdziesięciu ludzi, z których wyłowiono ośmiu. Jednym z uratowanych był Sherbrooke. We wrześniu nie można długo wytrzymać w lodowatych arktycznych wodach. - A teraz Sherbrooke przyjeżdża tu do nas. - Tak, zgadza się. Kobieta odeszła. Oficer operacyjny był zadowolony, że nie musi nic więcej mówić. Nikt nie wiedział na pewno, co właściwie wydarzyło się tamtego dnia. Jeszcze raz przetarł szybę. Z jego okna nie było widać tego wielkiego okrętu, ale łatwo sobie wyobrazić, jak stoi na kotwicowisku, otoczony barkami i łodziami zaopatrzeniowymi, które podpływają i odpływają bezustannie. Był tam na pewno: wyczuwał jego obecność. Chodziło w końcu o okręt dobrze znany zarówno z czasów pokoju, jak i wojny, legendarną jednostę, symbol floty. Jego poprzedni dowódca, Cavendish, umarł nagle, i to nie na kapitańskim mostku, ale w domu. W komunikacie stwierdzono, że zdarzył się nieszczęśliwy wypadek. Tylko sam Cavendish mógłby powiedzieć, jak było naprawdę. To on dowodził tym ogromnym okrętem na wzburzonym ark-tycznym morzu, kiedy „Pyrrhus" tonął, waląc do końca ze swoich dział. Teraz jego miejsce zajmował Sherbrooke. Obejmował dowództwo legendarnej jednostki... okrętu, który pozwolił jego „Pyrrhusowi" pójść na dno. Do pokoju weszła znów kobieta ze służby pomocniczej. Spojrzała na niego i wykrzyknęła: - Co się stało, sir? Oficer odwrócił się od zaparowanego okna i wzburzonych wód zatoki. - Zastanawiałem się właśnie... chciałem zapytać, czy nie znalazłaby pani wolnego wieczoru na kolację gdzieś na mieście? Zwyczajną, bez żadnych luksusów. - Niestety, jestem już umówiona na najbliższe przepustki - powiedziała. A potem uśmiechnęła się. - Ale bardzo bym chciała. Naprawdę. Oficer rozpromienił się. - Załatwię jakiś transport. Ma się w końcu te oficerskie przywileje! Odwrócił się znowu do okna i popatrzył na ruchliwe kotwicowisko. Wciąż nie mógł go dojrzeć przez mgłę i mżawkę. Ale okręt tam był. Stał i czekał. 16 Komandor Guy Sherbrooke wysiadł ze sztabowego samochodu i odwrócił się w stronę zatoki. Za jego plecami oficer ze sztabu operacyjnego udzielał jakichś instrukcji kierowcy. Przyszło mu do głowy, że wolałby spędzić samotnie tych kilka ostatnich wolnych chwil. Obejmowanie dowództwa, a nawet składanie po raz pierwszy wizyty na jakimś okręcie było zawsze poważnym sprawdzianem. Myślał o tym przez całą drogę z Londynu, czekając na przesiadki i starając się z nikim nie rozmawiać w zatłoczonych przedziałach. Tym razem była to szczególna sytuacja, na co w Admiralicji starano się zwrócić jego uwagę. Prawdopodobnie załogę, którą brał pod swoje dowództwo, bardzo niepokoiło, jakiego dostanie kapitana. Należało przemyśleć wszystko pod tym właśnie kątem. Stary wiceadmirał powiedział na pogrzebie: „To świetna, wspaniała łajba. Oddałbym całe życie, żeby jeszcze raz stanąć na mostku jako jej dowódca". W czasie podróży miał ciągle przed oczami pogrzeb i poczęstunek, kanapki, sherry i pierwszy nerwowy śmiech, kiedy napięcie zaczęło ustępować. Tak naprawdę, czego się tam spodziewał? I dlaczego nie mógł pogodzić się z tym, że nic już nie będzie takie, jak przedtem? „Pyrrhus" zatonął. Nie ma już tamtych twarzy, nie ma ludzi, do których miało się pewną słabość, ani całej reszty, traktowanej z koleżeńską szorstkością. Ośmiu uratowanych. Podróż na północ spędził na przeglądaniu notatek, na przyswajaniu sobie nazwisk ludzi, którzy niedługo staną się częścią jego codziennego życia. Gdy tylko podnosił głowę znad notatnika, jakiś brygadier o rumianej twarzy próbował zmusić go do rozmowy o wojnie. Wypytywał, co naprawdę o niej sądzą marynarze, „błękitne mundury", jak ich nazywał, pociągając od czasu do czasu łyk ze srebrnej flaszki, w której na pewno było coś innego niż herbata. Nie poczęstował jednak Sherbrooke'a, który na to wspomnienie uśmiechnął się niewyraźnie. Nie szkodzi. Prawdopodobnie powiedziałby mu, co o tym myśli! Doszedł go znowu głos oficera sztabowego. Zauważył przelotne spojrzenia, jakie wymieniał on z sierżantem z kobiecej służby pomocniczej. Zupełnie tak samo staruszek wiceadmirał spoglądał na kobietę, pełniącą funkcję jego adiutanta i kierowcy, jakby chciał jej dać do zrozumienia, że nadal jest mężczyzną. Sherbrooke odwrócił się w jego stronę. - Czy mówił pan coś do mnie? - Nie, sir - odparł oficer. - Ten chłopak chce dołączyć do swojej załogi. Pytał o łódź. Powiedziałem mu, żeby się zgłosił do... - Zabiorę go ze sobą. 2 — Ostatni krążownik 17 Spostrzegł młodego porucznika, z całym stosem rozmaitych toreb i z futerałem, w którym prawdopodobnie znajdowało się bandżo. Miał faliste naszywki: kolejny oficer rezerwy na okres działań wojennych. Ostatnio było już ich więcej niż oficerów zawodowych. Ten miał coś, co odróżniało go od innych: wyszywaną złotymi nićmi literę „A" w zagięciu górnej naszywki i skrzydełka pilota na lewym rękawie. - Wspaniale! Dzięki! - zawołał chłopak i nagle speszył się, dopiero teraz zauważywszy dębowe liście na daszku czapki Sherbrooke'a. - O rany, przepraszam, sir! Nie wiedziałem! - Po czym dodał bezradnym tonem: -Mam przydział na „Relianta". Sherbrooke uśmiechnął się. - Tak się składa, że ja też. Porucznik zrzucił z ramion płaszcz przeciwdeszczowy i zasalutował. - Porucznik Rayner, panie komandorze. Ochotnicza Rezerwa Królewskiej Kanadyjskiej Marynarki Wojennej. Sherbrooke odsalutował mu i rzucił okiem na widoczny na ramieniu porucznika napis „Kanada". Marynarka nie była już tym, co kiedyś. Teraz służyli w niej chłopcy na posyłki i bankowi urzędnicy, murarze i konduktorzy z autobusów. Nawet nikt nie zauważył, kiedy do tego doszło. Oficer sztabowy rzucił okiem na zegarek, a potem spojrzał w jego stronę. - Nadpływa szalupa, sir. Sherbrooke wzdrygnął się i to bynajmniej nie z powodu zimna. - W samą porę. Z głosu oficera znikło napięcie. Jego rola już się skończyła. - U nich nie ma mowy o żadnym spóźnieniu - powiedział. - Na tym okręcie... Sherbrooke ledwo go słyszał. Grzebał ręką w kieszeni, jakby spodziewając się, że znajdzie tam swoją fajkę. Aleją też diabli wzięli, prawdopodobnie wtedy, gdy odcinali od jego ciała przymarznięte ubranie. Przez cały czas starał się wtedy zbliżyć do innego rozbitka, którego głos słyszał tuż obok. „Pomóżcie mi! Niech ktoś mi pomoże!" A potem rozległ się inny głos. „To na nic, kapitanie. On już nie żyje." - Przepraszam pana, sir. - Słucham? - Odwrócił się bezwiednie do Kanadyjczyka. - O co chodzi? - Właśnie uświadomiłem sobie, jaki ze mnie głupiec. Wreszcie zdałem sobie sprawę, kim pan jest i co pan dotychczas robił. - Potrząsnął głową. -Bo wszystko to, czym ja się zajmuję... Sherbrooke wyciągnął rękę. - Proszę tak nie mówić. Ten dzień jest jednakowo ważny dla nas obu. -Zdj ął z siebie nowy nieprzemakalny płaszcz i poczuł, że szczypiący w policzki, 18 lodowaty wiatr przenika przez mundur. Ten młody kanadyjski porucznik miał zastąpić pilota okrętowego wodnopłatowca typu Walrus, zwanego pieszczotliwie przez całą załogę „Kaczorkiem", używanego zarówno do celów zwiadowczych, jak i ratowniczych. I dobrze rozpoczął swą służbę. Nawet o tym nie wiedząc, zdążył już uratować dowódcę swego okrętu. Sherbrooke usłyszał gardłowy pomruk silnika szalupy, która, kołysząc się, ciężko płynęła ku nabrzeżu. Na dziobie stał człowiek z bosakiem, sterował podoficer, a obok niego znajdowało się jeszcze paru marynarzy. Na obu burtach wymalowana była flaga kontradmirała. Stagg pysznił się swoją flagową jednostką. Miał czym... Silnik zakasłał na wstecznym biegu i szalupa znieruchomiała bez najmniejszego wstrząsu, dotknąwszy obijaczy nabrzeża. Podoficer wdrapał się na pirs i zasalutował. - Szalupa gotowa, panie komandorze. Sherbrooke odwrócił się, aby uścisnąć dłoń oficerowi operacyjnemu. W pobliżu przystanęło paru przechodniów, aby się pogapić. - Dzięki za pomoc. - Powodzenia, sir. - Oficer uniósł rękę do daszka swojej czapki i zasalutował. Podoficer gapił się na kanadyj skiego porucznika, który stał z zakłopotaną miną, nie wiedząc, jak ma się zachować. Wreszcie zaczął zbierać swój bagaż. - Pan pierwszy, panie komandorze. - Panie Rayner, starsi oficerowie wsiadają zawsze na końcu. Na twarzy porucznika odmalowało się jeszcze większe zakłopotanie. W końcu podbiegł jakiś marynarz, żeby mu pomóc wrzucić torby do szalupy. Sherbrooke wyraźnie wyczuwał, co działo się w jego głowie: gorączkowa analiza sytuacji, ciekawość, może nawet chęć nawiązania jakiegoś porozumienia. W końcu marynarze to przecież jedna wielka rodzina. - Dziób na wodę! Cumę rufową luzuj! - Głos podoficera zabrzmiał przesadnie głośno. Chłopak z pewnością wszystko bacznie obserwował, przygotowując się do tego, co powie swoim kolegom, kiedy zejdzie z wachty. Przecież będą wypytywać, jak wygląda ich nowy dowódca. Szalupa odbiła od nabrzeża i Kanadyjczyk stracił równowagę. Sherbrooke usłyszał brzęk strun bandżo, które uderzyło o pokład. Będzie musiał lepiej poznać tego człowieka, jak zresztą ich wszystkich. Zacisnął dłoń na poręczy relingu, aż poczuł pulsowanie krwi. Ale nie może pozwolić sobie na zbyt wiele serdeczności. Ten jeden raz wystarczy. Przypomniała mu się naraz ostatnia wizyta w Admiralicji, balony zaporowe na czystym niebie niczym wygrzewaj ące się w słońcu cielska wielorybów, 19 ludzie w mundurach z różnych krajów, które znajdowały się teraz pod niemiecką okupacj ą. Kiedy powiedziano mu, że obejmuje „Relianta", zapytał machinalnie: - Dlaczego ja, sir? Admirał uśmiechnął się. Mógł bez trudu odpowiedzieć na to pytanie. - Dowódca grupy, kontradmirał Stagg, osobiście prosił o pana. Wręcz nalegał. Woda bryznęła na owiewkę i Sherbrooke otarł twarz wierzchem dłoni. Czego właściwie oczekiwał? Stał przed problemem starym jak świat, za każdym razem takim samym. Może się bał, że coś go tu nagle zaskoczy? Spojrzał znowu przed siebie i zobaczył go po raz pierwszy. Stało się to tak nagle, że aż trudno było w to uwierzyć. HMS „Reliant", krążownik liniowy, jeden z morskich olbrzymów, żywy symbol świata, który nigdy już nie wróci w swej starej postaci. Okręt był ogromny, ale o zgrabnej sylwetce, szybki i zwinny jak niszczyciel, a przy tym dysponujący siłą ognia pancernika. W chwili wybuchu wojny Wielka Brytania, posiadająca największą flotę świata, miała cztery takie jednostki. Jedną z nich był „Hood", a pozostałe, „Repulse" i „Renown", były bliźniaczymi kopiami „Relianta". „Hood", chyba najpiękniejszy okręt wojenny, jaki kiedykolwiek zbudowano, a przy tym największy ze wszystkich mu podobnych, reprezentował potęgę i majestat floty Jego Królewskiej Mości. Był to jednak okręt zbudowany z myśląo taktyce wojennej, która okazała się przestarzała już w bitwie o Jutlandię. W 1941 roku przyszło mu stawić czoło „Bismarckowi", najpotężniejszemu okrętowi wojennemu Hitlera, który miał być w dodatku niezatapialny, jak utrzymywali niemieccy konstruktorzy. Tego tragicznego dnia „Hood", płynąc po północnym Atlantyku w towarzystwie pancernika „Prince of Wales", który był tak nowy, że miał jeszcze na swym pokładzie robotników stoczniowych, otworzył ogień w kierunku nieprzyjaciela. Został tylko raz bezpośrednio ugodzony ciężkimi pociskami z dział „Bi-smarcka", które wybuchły w magazynie amunicji po przebiciu cienko opancerzonego pokładu, ale to wystarczyło, aby zatonął. Z załogi liczącej około tysiąca czterystu ludzi uratowano tylko jednego podoficera i dwóch marynarzy. Zaledwie kilka miesięcy później „Repulse", płynąc nieopodal malajskie-go wybrzeża w towarzystwie tego samego nieszczęsnego „Prince of Wales", został zaatakowany przez samoloty japońskie. Oba wielkie okręty poszły na dno w ciągu godziny, co spowodowało straszliwe straty w ludziach. Inny był teatr wojenny, ale zgubiło je to samo. Szalupa zaczęła zwalniać, ale Sherbrooke nie poruszył się, choć jego kurtka aż pociemniała od bryzgów wody. 20 Młody Kanadyjczyk Rayner wpatrywał się w niego, pragnąc pojąć i zapamiętać na całe życie to, co działo się w ciągu tych paru chwil. Doświadczony dowódca, Bóg na okręcie, a tak młodo wygląda. Jego twarz budzi zaufanie. I wiarę w sukces. Sherbrooke dojrzał sylwetki majaczące na górnym pokładzie rufowym. Marynarze, oficerowie, ludzie, z którymi będzie się musiał zapoznać i którzy powinni zobaczyć go, zanim nad wodami Firth of Forth zalegną nocne ciemności. A potem zapatrzył się na szare nadbudówki, pełne wdzięku, niczym nie przypominające ogromnych wież, w jakie wyposażano okręty starszej daty. Miał wrażenie, że unosi go, porywa jakaś potężna siła; nigdy dotąd nie doświadczył czegoś takiego. - Cumy obłożone, panie kapitanie! - Załoga szalupy zamarła w oczekiwaniu, a tam, na górze, bosmanmaci przytknęli już do ust srebrne gwizdki, gotowi na powitanie dowódcy. Umarł król. Niech żyje król! Komandor Guy Sherbrooke miał trzydzieści dziewięć lat, z których dwadzieścia siedem spędził w marynarskim mundurze. Bez względu na to, co już przeżył i ile miało go to kosztować, to była jego wielka szansa. Być może jedyna. Może powinien czuć się dumny? Usatysfakcjonowany? Jeśli odczuwał cokolwiek, to tylko niedowierzanie. Zasalutował sternikowi szalupy i sięgnął po linkę bezpieczeństwa. Popatrzył na rufowy komin, na maszt z flagą kontradmirała, wydętą na wietrze tak, jakby była z metalu, i pomyślał, że wrócił z zaświatów. 2 Witamy na pokładzie Komandor Guy Sherbrooke oparł się łokciami o blat biurka i potarł czubkami palców powieki. Biurko, podobnie jak stojące obok krzesła, zawalone było książkami, skoroszytami i wykazami sygnałów. Powiódł wzrokiem po kabinie, w której pracował bez przerwy od popołudnia, kiedy to powitały go na pokładzie bosmańskie gwizdki. Kabina był ogromna, ale „Reliant" został zbudowany w czasach, w których przydzielano oficerom metraż według ich rangi. I taka cicha. Nawet w sytuacji, gdy połowa załogi znajdowała się na tygodniowym urlopie, na pokładzie wciąż pozostawało 21 dużo ludzi. Załoga „Relianta" liczyła w sumie tysiąc dwustu oficerów, marynarzy i żołnierzy piechoty morskiej, ale przez ścianę kabiny prawie nie dochodziły żadne odgłosy. Sherbrooke próbował przypomnieć sobie, jakie wrażenie wywarł na nim ten okręt jeszcze w czasie pokoju, kiedy po raz pierwszy postawił nogę na jego pokładzie. Morze Śródziemne, regaty, wycieczki i przyjęcia. Gale flagowe. Miał to wszystko przed oczami, jakby eskadra wczoraj zawinęła do Neapolu. Może dlatego, że pragnął wymazać ze świadomości ostatnie wydarzenia. Opalone ramiona kobiet i śmiałe dekolty sukni, oficerowie w kremowych mundurach, za wszelką cenę starający się zabawić damy i zrobić na nich wrażenie. Jedną z owych dam była Jane, bawiąca we Włoszech z ojcem, który udał się tam w jakiejś ważnej misji handlowej. Inny świat... Złapał się na tym, że stoi, choć nie mógł sobie przypomnieć, kiedy podniósł się zza biurka. Popatrzył na godło okrętu - uniesiony obosieczny miecz, otoczony laurowym wieńcem. I jego dewizę - Cedemus nunąuam. Nigdy się nie poddamy. Prawdopodobnie w tej właśnie kabinie pożegnał się z ówczesnym dowódcą, z owym wiceadmirałem, którego spotkał na pogrzebie. Z pewnością nie wyglądał on wtedy tak staro... Ale w tamtych czasach wszyscy wyżsi oficerowie byli w jego oczach staruchami. Na ścianie wisiał portret króla ubranego w mundur, były też ślady po kilku obrazkach, które musiały zostać usunięte niedawno. Spojrzał na stos leżących koło drzwi pakunków i pudeł, nakrytych dyskretnie kraciastym kilimkiem. Osobiste rzeczy poprzednika, Charlesa Cavendisha. W oddzielnym, tekturowym pudełku znajdowało się zdjęcie Jane, oprawione w srebrzystą ramkę ze stłuczonym szkłem. Steward powiedział mu, że kiedy okręt był na morzu, Cavendish zawsze zabierał to zdjęcie na mostek, na wszelki wypadek umieszczone w nieprzemakalnym woreczku. Sherbrooke podszedł ze zdjęciem do lampy stojącej na biurku. Ten sam sposób trzymania głowy, to samo szczere, otwarte spojrzenie. Kobieta, którą kiedyś miał nadzieję... Odwrócił się na pięcie. - O co chodzi? W drzwiach stał steward, bosman Arthur Long, zwany Dekowniłdem. Long był na „Reliancie" od wybuchu wojny, kiedy zaokrętowano nową załogę, i obsługiwał już dwóch kapitanów. Przedwcześnie wyłysiały, z odstającymi uszami, wyglądał jak jakiś ponury, złośliwy gnom. Kiedy Sherbrooke zapytał go, czy chciałby nadal pełnić te same obowiązki, nie zawahał się ani na moment. - Oczywiście, panie kapitanie. Sherbrooke'a zdziwiła w pierwszej chwili jego gotowość do pozostania na stanowisku. Niektórzy kapitanowie potrafili dać się porządnie we znaki swoim stewardom. 22 Mimo wszystko był z niego zadowolony. Long odprasował i powiesił w szafkach wszystkie jego nowe ubrania, mundury i koszule. Wyglądało to tak, jakby jakaś jego cząstka była tu obecna już wcześniej. I tak jak okręt czekała na niego. Long zatrzymał się w progu i utkwił wzrok w tacy, stojącej na małym stoliku nakrytym serwetą. Pokręcił smutno głową. - Niedobrze, panie kapitanie. Odgwizdali właśnie obchód inspekcyjny, a pan nie tknął nawet jedzenia! Sherbrooke usiadł za biurkiem i spojrzał na błyszczącą, nową fajkę i kap-ciuch z tytoniem. Jej też nie włożył jeszcze do ust. Dotknął dłonią twarzy. Od tamtej pory, kiedy... - Byłem trochę zajęty. - Popatrzył na stos ksiąg i skoroszytów, które dostarczył mu szef kancelarii okrętowej, małomówny facet, który jak dotąd ani razu nie spojrzał mu prosto w oczy. Następnym gościem okazał się „drugi po Bogu", komandor porucznik John Frazier, zwany Szeryfem. Wyglądał młodo jak na swój stopień i miał poważną, inteligentną fizjonomię. Prawdopodobnie musi się podobać kobietom. Według poufnych informacji, jakie do niego dotarły, Frazierowi miano powierzyć samodzielne dowództwo, ale z jakiegoś powodu został z Cavendi-shem. Przyszło mu do głowy, że być może teraz Frazier bardzo tego żałuje. - Na pewno zjadłby pan chętnie jajecznicę na bekonie, panie kapitanie. Przekażę kucharzowi - powiedział Long, a potem lekko przymrużył powieki, jakby chciał puścić oko. - To mój kolega. Sherbrooke'owi wydało się to nagle ogromnie sympatyczne. Long spojrzał na kraciasty kilimek. - Jutro zajmę się odesłaniem tych rzeczy na ląd. Umówię się z szefem magazynu rzeczy osobistych. - Potrząsnął głową. - Bardzo smutne. Sherbrooke obrzucił go przenikliwym spojrzeniem. Z pewnością Long nie mówił wszystkiego, co wiedział. Potłuczone szkło na zdjęciu. Nie pęknięte od upadku, ale zmiażdżone uderzeniem. Może zdarzyło się to tu, a może w sąsiedniej kabinie sypialnej. Jeszcze jedna tajemnica. - W wolnych chwilach komandor Cavendish lubił wypić szklaneczkę szkockiej, Horse's Neck, panie komandorze - odezwał się Long. - Tak, przypominam sobie. Ja też lubię ten gatunek. Twarz Longa rozjaśniła się w promiennym uśmiechu. - To świetnie, sir. Cieszę się, że nie wszystko będzie inaczej. W jednej chwili na biurku zjawiła się szklaneczka. Long zniknął, najpewniej poszedł do swego kolegi, szefa kuchni. Sherbrooke usiadł wpatrzony w nowiutki mundur z czterema błyszczącymi, złotymi belkami na naramiennikach i niebiesko-białą wstążką 23 Distinguished Service Cross na piersi. Gdyby zginął wraz z innymi, prawdopodobnie dostałby pośmiertnie Victoria Cross. Zgasił lampę na biurku i odsłonił najbliższy iluminator, a potem, po chwili wahania, zwolnił klamry na błyszczącej obręczy i otworzył go na oścież. Poczuł na twarzy odświeżający powiew chłodnego powietrza, jakże innego niż to, którym oddychał w eleganckiej kabinie, odziedziczonej po swym poprzedniku. Wszystko wokół było jednak nieruchome, jakby przebywał na lądzie. Chwilami czuł lekką wibrację, spowodowaną przez jakąś pompę czy generator wewnątrz ogromnego kadłuba. Trzydzieści dwa tysiące ton wyporności i prawie dwieście czterdzieści metrów od rozszerzającego się ku górze dziobu do zgrabnej rufy. Odległość pomiędzy burtami „Relianta" wynosiła ponad trzydzieści metrów. Okręt wojenny, to potężne narzędzie walki. Ale „Reliant" był też sposobem na życie dla ludzi, którzy obsługiwali go od mostka kapitańskiego po maszynownię, od pokładu flagowego po niezgrabnego „Kaczorka", przywiązanego do katapulty za kominami, którym już niedługo miał latać młody Kanadyjczyk. Teraz, w ciemnościach, mając na ustach chłód słonej bryzy, Sherbrooke wyczuwał ogrom okrętu i potęgę jego sześciu dział kaliber 381 milimetrów, które w tempie siedmiu ton na minutę mogły zasypać pociskami o wielkiej sile rażenia cel odległy o dwadzieścia mil morskich. Sięgnął po szklankę. Jeżeli ten cel próbował uciec, „Reliant" miał wystarczający zapas mocy, aby go dogonić. Został wyposażony w turbiny i cztery wielkie śruby, które zapewniały mu prędkość dwudziestu dziewięciu węzłów, dzięki czemu mógł zostawić za rufą nawet niektóre nowoczesne niszczyciele. Krążownik liniowy, uosobienie idei okrętu bojowego, ucieleśnienie snu, który rozwiał się u brzegów Jutlandii. Usłyszał jakieś śpiewy i przybliżył głowę do iluminatora, żeby lepiej słyszeć. Głosy dochodziły z rybackiej motorówki, jednej z wielu, jakich wojenna flota używała w charakterze statków pomocniczych. Wracali nią z przepustki marynarze. Na lądzie trochę za dużo wypili, mając nadzieję, że uda im się przemknąć pod czujnym okiem dyżurnego oficera albo bosmana, obdarzonego twardymi pięściami. Nie ma co myśleć o dniu jutrzejszym. Czy pływasz na „Nelsonie", czy na innym czarcie, I tak pójdziesz, brachu, rybkom na pożarcie! Sherbrooke zatrzasnął iluminator i przykręcił pokrywę. Tyle razy słyszał, jak pijani marynarze z „Pyrrhusa" ryczeli tę samą śpiewkę. Popatrzył na pustą szklankę, jakby się bał, że zadrży mu ręka, w której ją trzyma. 24 Na szczęście w chwili jego przybycia na pokład okrętu Vincent Stagg był nieobecny. Pojechał do Londynu, jak poinformował go Szeryf. W jakiejś ważnej sprawie. Ale Stagg miał przylecieć jutro samolotem, nie ufając wiecznie spóźniającym się pociągom. Ciekawe, jak też on może teraz wyglądać. Był to człowiek, który zawsze chował w zanadrzu jakąś zaskakującą niespodziankę, nawet wtedy, gdy był jeszcze porucznikiem. Przez jakiś czas pełnił obowiązki adiutanta pewnego admirała, który miał królewskie koneksje i niewiele więcej zalet. Dziwne było to, że Stagg nie pokazał się na pogrzebie kapitana swego okrętu flagowego, chociaż przebywał w owym czasie w Londynie. Sherbrooke usłyszał cichy głos Longa i wesołe pobrzękiwanie tacy. Następnego dnia wypadała niedziela. Czeka ich uroczysty apel poranny i msza. „Reliant" miał na pokładzie nawet kapelana, wielebnego Beve-ridge'a. Sherbrooke słyszał już, że marynarska brać ochrzciła go przezwiskiem Paciorek. Będzie to dla niego jako dowódcy okrętu pierwsza prawdziwa próba. Znaj dzie się twarzą w twarz z wszystkimi tymi ludźmi, którzy będą wpatrywać się tysiącem oczu, taksować go i zastanawiać się, jak też wpłynie on na ich losy. A po południu na pokład wróci kontradmirał. - Można, panie komandorze? Sherbrooke dotknął ręką okrętowego godła. Nigdy się nie poddamy. Przemknęło mu przez głowę, że dewiza ta została dobrana wyjątkowo trafnie. Spojrzał na tacę. Stała na niej butelka wina, otwarta, zapraszająca, żeby wypić czyjeś zdrowie. - Przysłali ją z mesy starszych oficerów, panie komandorze. Na powitanie pana na pokładzie. Sherbrooke usiadł przy stoliku, próbując nie patrzeć, jak łysiejący steward napełnia kieliszek. Właściwie była to drobnostka. Może wyłącznie gest Fraziera. Ale dla nowego dowódcy, kiedy unosił kielich w kierunku godła „Relianta", znaczyło to więcej, niż można by przypuszczać. Tym, co przede wszystkim rzucało się w oczy po wejściu do mesy oficerskiej „Relianta", była jej przestronność i surowe dostojeństwo. Czasem jednak, gdy jej młodym bywalcom burzyła się krew w żyłach, stawała się areną zażartych bitew. Krzesła i wszelkie ruchome przedmioty fruwały wtedy nad barykadami zbudowanymi ze stołów. Kończyło się to ogromnymi rachunkami za zniszczenia i kacem moralnym w postaci kar i nagan, które 25 w pewnym stopniu działały jako środek odstraszający. Aż do następnego razu. Świętowano tu urodziny i udane potyczki z nieprzyjacielem, wznoszono toasty za prawie zapomniane zwycięstwa i pamięć kolegów, których także zapominano zbyt prędko. Bywały też inne, ciężkie chwile, kiedy ta sama mesa zamieniała się w szpital dla rannych i chorych, kiedy umieszczano tam marynarzy z zatopionych statków konwoju - poparzonych i zatrutych olejem napędowym, pozbawionych nadziei, nie odczuwających już nawet strachu. Wtedy mesa przybierała zupełnie inne oblicze. Niedziela w porcie była prawdziwym świętem. Zdarzała się zresztą niezbyt często. Oficerowie, którzy codziennie pełnili wachty na stanowiskach w głębi kadłuba albo za pancernymi płytami wież, tego dnia mogli poświęcić godzinkę na spotkania z kolegami. Trudno ich było rozpoznać w galowych mundurach i olśniewająco czystych białych koszulach, ponieważ zwykle chodzili w poobcieranych buciorach z cholewami, szarych flanelowych spodniach i starych marynarskich kurtkach z naszywkami tak zniszczonymi przez sól i wiatr, że wyglądali jak uratowani rozbitkowie. W niedzielę inaczej zachowywali się też stewardzi, którzy uwijali się między oficerami niczym kelnerzy z jakiegoś przedwojennego hotelu. Jeden z zakątków mesy zachowywał pozory pewnej intymności, ponieważ znajdował się za filarem oddzielającym go od reszty pomieszczenia. Filar ten był w rzeczywistości obudową windy, którą transportowano pociski z położonego niżej magazynu do sprzężonego działka kalibru 102 milimetry, zamontowanego na rufowym pomoście, wysoko ponad wypełnionym wrzawą i tytoniowym dymem pomieszczeniem. Z wyjątkiem pewnych szczególnych sytuacji każdy bywalec mesy oficerskiej, bez względu na rangę