Ostatni krążownik Douglas Reeman Tobie, Kim, z wyrazami miłości. ,Bądź mi zawsze moją różą; ona jest wszystkim, co mam. " Wznieś się ku chmurom, by chronić śmiałków, Których serca, bezustannie spragnione Przychylności gwiazd i czułych myśli kochających bliskich, Poddają się kaprysom fal I twardym prawom morza. Szybuj w przestworzach Nad głowami skromnych i dzielnych żeglarzy, Dzięki którym okręty nabierają życia. Ich losy Tworzą legendę mórz i oceanów. Patroluj ich odwieczne, nieśmiertelne szlaki. John Pudney porucznik RAF-u 1942 Prolog W czasie wojny i w czasie pokoju wodowanie wielkiego okrętu jest wydarzeniem nieporównywalnym z niczym innym, zaś udział w jego powstaniu, od pierwszego pomysłu aż do szczegółowych planów, a potem przyglądanie się miesiącami, jak nabierają one realnych kształtów, to przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Dla wielu ludzi, którzy przyczynili się do zbudowania takiej jednostki, nadchodzi wtedy czas dumy i satysfakcji. Dzień po dniu patrzyli, jak okręt rośnie, aż w końcu zaczyna górować nad wszystkim dookoła, tak jak wcześniej zdominował ich życie. Teraz, inaczej niż kiedyś, gdy ukończenie budowy okrętu oznaczało utratę pracy, pochylnia niedługo będzie świecić pustkami. Wszędzie wokół, na obu brzegach rzeki Clyde, wyczuwa się podniecenie. Nawet w sąsiednich stoczniach ludzie przerwają pracę, aby popatrzeć na ogromny, przystrojony flagami okręt, zbudowany do walki, ale jeszcze bezbronny, z dziwnie gołymi, nie wykończonymi nadbudówkami i mostkami. Jednak już teraz można powiedzieć, że ma swoją własną, niepowtarzalną indywidualność. Ludzie morza zawsze uważali, że każdy statek ma swój własny charakter. Do służby na niektórych łatwo się przystosować, bo żadna sztywna linia nie oddziela tam oficerskich kabin od marynarskiej mesy, ale są też takie, na których panuje duch zgoła odmienny. Nad ludźmi wisi tam nieustannie groźba kary. Na innych ciągle zdarzają się jakieś dziwne wypadki i awarie, co nieuchronnie prowadzi do wzajemnych oskarżeń, kończących się zwykle przed sądem wojennym. Ale oto zapada cisza, tak jakby ktoś dał niewidzialny sygnał. Na podwyższeniu ożywają postaci wyglądające jak karzełki na tle wysokiego szarego dziobu. Mała dziewczynka dyga z wdziękiem i wręcza bukiet kwiatów ubranej na biało kobiecie, żonie jakiegoś admirała, której przypadnie zaszczyt dopełnienia rytuału. Towarzyszy jej orszak wyższych oficerów marynarki i przedstawicieli stoczni. Jeden ujmuje jej dłoń i kładzie delikatnie na rękojeści dźwigni, zwalniającej blokadę. Inny odbiera od niej kwiaty. Przez chwilę kobieta spogląda w górę na potężne burty, które patrzą na nią pustymi jeszcze oczodołami kotwicznych kluz. Za jej plecami muzycy z orkiestry dętej Marynarki Królewskiej unoszą do ust puzony i trąby i zamierają w oczekiwaniu na pierwszy ruch batuty. Z głośników słychać ostry głos kobiety: - Nadaję ci imię... Jej słowa nikną w burzy oklasków i wiwatów, do których dołączają się bębny orkiestry, rozpoczynającej hymn Wielkiej Brytanii. - Niech Bóg błogosławi ciebie... Jeszcze chwila konsternacji, podczas której niektórzy z inżynierów stoczni wymieniają nerwowe spojrzenia, aż w końcu, wydając coś w rodzaju ciężkiego westchnienia, ogromny kadłub zaczyna się poruszać. Z początku powoli, potem nabiera prędkości, aż wreszcie w chmurze rdzawego pyłu ożywają przytrzymujące go łańcuchy i okręt spływa na wody rzeki. - .. .i wszystkich, którzy będą żeglować na twoim pokładzie! W czasie wojny okręt może paść ofiarą miny albo torpedy, artyleryjskiego ostrzału lub bomby z samolotu nurkującego, nieczułych narzędzi do zabijania, pozbawionych świadomości i pamięci. Może też pływać długo i po latach wiernej służby dokończyć swoich dni na jakimś portowym złomowisku, wzgardzony i odarty z wszelkiej chwały. Sprawność okrętu zależy od umiejętności jego dowódcy. Okręt nie ma duszy i nie jest w stanie sam decydować o swoim losie. A może jednak? 1 Powrót z zaświatów Jazda do kościoła jedyną taksówką, jaka czekała przed dworcem, wydawała się trwać nie dłużej niż minutę. Opatulony w gruby płaszcz i szalik kierowca od czasu do czasu spoglądał na widoczną we wstecznym lusterku twarz pasażera. Teraz w mundurze oficera marynarki wyglądał obco, ale przecież wychował się w tym małym miasteczku Surrey. Tak jak wszyscy inni chłopcy, jak syn taksówkarza, który jeździł teraz czołgiem po Saharze Zachodniej. - Może zdążymy, sir - odezwał się przez ramię kierowca, byle coś powiedzieć. -Niewykluczone, że coś się opóźniło. Komandor Guy Sherbrooke opuścił kołnierz nieprzemakalnego płaszcza i przytaknął niewyraźnym mruknięciem. Mimo czystego, jasnego nieba powietrze było chłodne. Przyzwyczaił się już do takiej pogody. Rzucił okiem na mijane domy i na bar, przed którym stało paru żołnierzy, czekających na otwarcie. Powrót w rodzinne strony w takich okolicznościach wydawał mu się czymś zupełnie nierealnym; mógł przewidzieć, że tak będzie. Czuł się sztywno i obco w tym płaszczu, zupełnie nowym, jak pozostałe części munduru. Łącznie z czapką, która leżała obok niego na siedzeniu, z daszkiem oblamowanym złotymi, dębowymi liśćmi. Komandorskie dystynkcje. Jak we śnie... W tych szalonych dniach wszystko wydawało się snem. Nie powinien był tu przyjeżdżać. Czekanie na dworcu Waterloo stanowiło doskonałą wymówkę. Pociąg opóźnił się, ponieważ gdzieś tam wyko-leiło się parę wagonów. Zwykłe, podmiejskie składy musiały czekać, żeby przepuścić inne, ważniejsze pociągi. Poszedł do dworcowego bufetu i wypił filiżankę kiepskiej kawy. Tak naprawdę miał ochotę na kieliszek czegoś mocniejszego. Uśmiechnął się mimo woli. Nie wypadało zj awiać się na pogrzebie, pachnąc dżinem. Przeniósł wzrok na rozległy, zielony tor wyścigów konnych w San-down Park, gdzie w dzieciństwie chodził z dziadkiem, by przyglądać się dżokejom ponaglającym swoje wierzchowce na ostatnim zakręcie przed metą. Pozostało z tego już tylko wspomnienie. Był 2 stycznia 1943 roku, zakończył się kolejny rok wojny. W Sandown Park od dawna nie oglądano już bukma-cherów o ochrypłych głosach, tłumów graczy, kłębiących się przy kasach, i zwykłych kieszonkowców. Po wybuchu wojny zadomowiło się tu wojsko: kamienne wykładziny pomalowano na biało, przy bramach stali wartownicy, tu i tam maszerowały w tumanach kurzu oddziały żołnierzy w mundurach koloru khaki z ćwiczebnego batalionu walijskich gwardzistów. Spojrzał przed siebie i zobaczył znany zarys strzelistej wieży kościoła; powiadano, że w pogodny dzień można ją dojrzeć nawet ze szczytu Kingston Hill. Także tu było trochę śladów po bombardowaniach, jednak znacznie mniej niż w innych miastach, gdzie niemal każdy budynek został uszkodzony. Taksówka skręciła w wąską uliczkę koło kościoła i zatrzymała się. Kierowca, który z nastroszonymi wąsami wyglądał niczym stary wiarus z poprzedniej wojny, odwrócił się i powiedział: - Bardzo nas wszystkich zmartwiła wiadomość o pańskim okręcie, sir... że skończył w taki sposób. Na pokładzie był Tim Evans, syn listonosza. - Tak, wiem. - Czy ta tragedia będzie się za nim wlokła już po wszystkie czasy? - Był z niego miły chłopak. Był. Tylu ich zginęło tamtego dnia, tylu pochłonęło straszliwe morze, dławiąc im w piersi ostatni oddech. Kierowca przyjrzał mu siew zamyśleniu. Młodzieńcza, gładko ogolona twarz niemal niczym nie zdradzała przeżyć tego człowieka. Ale stanowczość w jego oczach i mocno zarysowana dolna szczęka zadawały temu kłam. Kierowca sam walczył w tamtej wojnie jako saper, we Flandrii, gdzie pozostały cmentarze nie mniejsze od tego, który rozciągał się o parę kroków od nich, ukryły za starym kamiennym murem. Sherbrooke wiedział, o czym on myśli. Ciągłe naloty, racjonowanie żywności. .. Ludność cywilna miała dość wszystkiego nawet bez tych znienawidzonych telegramów. „Z żalem informujemy, że pani mąż, ojciec, syn..." A mimo to ten stary kierowca był zawsze na dworcu, gdy tylko Sherbrooke zdołał wyrwać się tu na krótki choćby urlop. Teraz nigdzie nie było już miejsca, które mógłby nazwać swoim domem. Może to i lepiej. Zacznie wszystko od początku. Bez wątpliwości i obaw. 10 Wysiadł z taksówki i spojrzał na kościół po drugiej stronie ulicy. Ktoś uchylił właśnie drzwi; zdawało mu się, że słyszy buczenie organów. Przyjechał za późno. Nie powinien był w ogóle przyjeżdżać. Sięgnął do kieszeni: nawet ona wydała mu się inna, obca, jakby wkładał rękę do cudzego ubrania. Stary kierowca pokręcił głową. - Nie, sir, tym razem nie trzeba. - Popatrzył posępnie na fasadę kościoła. - Widzi pan, jego też wiozłem ze stacji, kiedy przyjechał tu po raz ostatni. - Uśmiechnął się. - Spotkamy się jeszcze nieraz. - Po czym odjechał z powrotem na dworzec. Sherbrooke poprawił czapkę i otworzył furtkę. Trumnę poniesiono wokół kościoła, a żałobnicy szli za nią podzieleni na małe, oddzielne grupki. Było wśród nich kilku wyższych oficerów marynarki. Jeden podpierał się laską, a tuż obok niego szła z poważną miną wysoka kobieta z Żeńskich Służb Pomocniczych Królewskiej Marynarki Wojennej . Człowiek ten wyglądał na zmarzniętego, mimo iż miał na sobie gruby płaszcz ze złotymi dystynkcjami wiceadmirała. Trudno sobie wyobrazić, że był kiedyś dowódcą wielkiego okrętu, wchodzącego w skład nie istniejącej już floty śródziemnomorskiej z lat pokoju. Sherbrooke'owi przeszło przez myśl, że nie powinien był przyjąć tego stanowiska. Zajmować miejsca zmarłych. .. Nie, jeszcze nie teraz. Człowiekiem, którego dziś chowano, był komandor Charles Cavendish. W tamtych, tak już odległych dniach służył razem z Sherbrookiem w randze porucznika. Spokojny, rodzinny pogrzeb, jedynie z białą flagą owiniętą wokół trumny na znak szacunku dla zmarłego. Koroner orzekł, że „śmierć nastąpiła wskutek nieszczęśliwego wypadku". Cavendish był dzielnym, sumiennym oficerem, dowodził jednym z najsłynniejszych brytyjskich okrętów. Jego śmierć była smutnym, bezsensownym nawet wydarzeniem. Pod koniec parodniowego urlopu, kiedy to okręt Cavendisha zatrzymał siew zatoce Firth of Forth dla dokonania jakichś napraw, znaleziono go martwego w ulubionym samochodzie firmy Armstrong-Siddeley, przedmiocie jego radości i dumy, kupionym po ślubie z Jane. Sherbrooke'owi stanęło przed oczami jeszcze jedno wspomnienie. Byli tam wtedy wszyscy, uśmiechnięci i szczęśliwi, że uczestniczą w tej uroczystości. Wyciągnęli i unieśli szpady, aby utworzyć szpaler dla pary nowożeńców: wysokiego Cavendisha, który już jako porucznik zachowywał się bardzo poważnie, i uroczej Jane, której jedno spojrzenie wystarczało, aby rozkochać w sobie wybranego mężczyznę i zamrozić innego. Oficerowie marynarki przybyli tu, aby oddać hołd komandorowi Charleso-wi Cavendishowi, odznaczonemu Orderem Zasługi, który umarł samotnie we własnym aucie, stojącym z uruchomionym silnikiem w zamkniętym garażu. 11 Sierżant miejscowej policji wyjaśnił, że dzień był bardzo wietrzny i że drzwi prawdopodobnie zatrzasnęły się same; innego wyjaśnienia zresztą nie potrafiono znaleźć. Jane przebywała właśnie w Londynie i nie miała nic wspólnego z nieoczekiwanym odejściem swojego męża. Gdyby była na miejscu... Ten sam sierżant stał tu teraz wyprostowany, z zasępioną twarzą. Przyjaźnił się z rodziną komandora i wpadał tam na szklaneczkę, kiedy Caven-dish przyjeżdżał na urlop. Sherbrooke odwrócił głowę i spostrzegł, że Jane patrzy prosto na niego. Kiedy pastor otworzył modlitewnik i zaczął czytać na głos, wydmuchując z ust obłoczki pary, nieruchomiejące w przezroczystym powietrzu, skinęła mu najzwyczajniej głową. Nawet tu, na cmentarzu, stała jak zwykle wyprostowana, imponująca. Wydawało się, że jest spokojna i bardzo opanowana. Palcami przytrzymywała czarny płaszcz, a w ostrych promieniach słońca połyskiwała przypięta do niego brylantowa broszka w kształcie okrętu. Posępny przedsiębiorca pogrzebowy i jego ekipa usunęli się na bok. Trumna zniknęła w grobowcu. Wokół wdowy zaczęli gromadzić się ludzie, aby złożyć jej kondolencje. Bez wątpienia niektórzy z nich zastanawiali się, co tak naprawdę się stało. Wiceadmirał podszedł do Sherbrooke'a i oparł się na lasce, której koniec zagłębił się w żwirze. - Do diabła, ludzie sądzą, że taka ceremonia to zwykła formalność. Mogę pana zapewnić, że tak nie jest! - Po czym zniżył głos. - Cieszę się, Sherbrooke, że przyjął pan dowództwo. Zostanie w rodzinie, można by powiedzieć. Twarz Sherbrooke'a skrzywiła się w uśmiechu. Zdawał sobie sprawę, co ma na myśli wiceadmirał, który przeszedł przecież w stan spoczynku niedługo po otrzymaniu admiralskich szlifów, odstawiony na boczny tor, jak sam się wyraził. Ale nie zapomniał czasów, kiedy był kapitanem okrętu. Wówczas, za tamtych beztroskich dni, kiedy wydawało się, że życie zawsze już będzie słoneczne i łatwe, miał w oficerskiej mesie swego okrętu czterech poruczników. John Broadwood zginął półtora roku temu, dowodząc niszczycielem w atlantyckim rejsie. A teraz Charles Cavendish. Do grobu podeszli grabarze z łopatami i Sherbrooke wrócił myślami do teraźniejszości. Został jeszcze Vincent Stagg, obecnie kontradmirał, najmłodszy od czasów Nelsona, jak to otrąbiła jedna z gazet. I ja. Zupełnie bezwiednie znalazł się obok Jane. Poczuł dotyk jej delikatnej, ale silnej dłoni, zimnej jak lód. - To miło z twojej strony, że przyjechałeś. Dużo o tobie myślałam, kiedy straciłeś swój okręt. Wszyscy byliśmy tym wstrząśnięci. - Uśmiechnęła się do kogoś, kto starał się przecisnąć bliżej, ale w jej oczach nie było ani odrobiny ciepła. - Więc to prawda, że przejmujesz okręt Charlesa? - Popatrzyła na niego w zamyśleniu. - Cieszę się z tego. Nie ma sensu siedzieć na 12 jednym miejscujak kura na jajach. - Popatrzyła gdzieś w bok. -Kiedy obejmujesz komendę? - Natychmiast - odparł. Cofnęła rękę i uśmiechnęła się. - Powodzenia, Guy. Na pewno wykorzystasz tę szansę. Kiedy zaczęła się przeciskać przez tłum żałobników, wiceadmirał zapytał: - Wstąpi pan do niej, Sherbrooke? Ot tak, na parę minut, co? - dodał, wyczuwając jego zakłopotanie. - Na mały poczęstunek i kieliszek sherry. Mój Boże, jeszcze niedawno byłem u niego na czymś takim! - Dotknął ramienia Guya. - Podwiozę pana potem do miasta, żeby nie tracił pan czasu. Może znajdzie się i kropelka szkockiej. Dobrze panu zrobi! - Laska wysunęła mu się z dłoni i stojąca obok kobieta schyliła się, żeby ją podnieść. Wiceadmirał westchnął. - Wszyscy tu są tak cholernie młodzi! - Popatrzył na swoją poważną towarzyszkę. - Prawda, Joyce? - Tak, sir - powiedziała obojętnym tonem kobieta. Patrzyła jednak nie na niego, ale na stojącego za nim komandora w nowym, płaszczu bez żadnej zmarszczki. Potem Sherbrooke'owi przyszło do głowy, że może wpatrywała się w kogoś innego, ale zresztą mniejsza o to. Ruszyli wolnym krokiem w kierunku dużego domu na wzgórzu. Jane miała własne pieniądze, i to spore. Sherbrooke złapał się na tym, że kiedy zbliżali się do szerokich, podwójnych drzwi, jego wzrok powędrował w kierunku stojącego obok domu garażu. Przed chwilą był wraz z innymi świadkiem pochowania w grobie tajemnicy. Przypomniał sobie jej głos, tak spokojny i pewny siebie. „Nie ma sensu siedzieć na jednym miejscujak kura na jajach". Poczuł nagle zadowolenie, że zaraz stąd wyjedzie. Biura sztabu operacji morskich i łączności w Leith znajdowały się w ponuro wyglądającym budynku, którego okna wychodziły na wielką zatokę Firth of Forth. Silny wiatr, gwiżdżący w takielunku stojących na cumach okrętów wojennych, ciął jak nożem i sprawiał, że jakakolwiek praca na otwartym powietrzu była prawdziwą udręką. W porównaniu z tym wewnątrz sztabowych pomieszczeń było niemal gorąco, a szyby szerokich okien zaparowały. Dyżurny oficer wydziału operacyjnego podniósł się z krzesła za biurkiem i podszedł do najbliższego z nich. Zbyt zaawansowany w latach jak na swój stopień, po spędzeniu na lądzie okresu między wojnami objął pracę, prowadzoną jego zdaniem na marginesie prawdziwej wojny. Przetarł rękawem szybę i strużki wody pociekły na paski papieru, które miały rzekomo 13 chronić okno przed wybuchami bomb. W tych dniach stało tu jednak o każdej porze tyle okrętów wojennych, że ogień ich karabinów maszynowych i działek przepłoszyłby każdego intruza. Prawie nie słyszał dochodzącego z sąsiednich pokoi monotonnego stukotu maszyn do pisania i dalekopisów: wysyłano stamtąd sygnały, szyfrowane depesze, instrukcje, rozkazy i zamówienia floty wojennej. Jutro wypada Trzech Króli. Rzucił okiem na postrzępione bożonarodzeniowe ozdoby nad oprawionym w ramki portretem Winstona Churchilla i na sztuczny świąteczny ostrokrzew obok tablicy informacyjnej. Przyjrzał się zamazanym konturom mostu Forth Bridge, tego korytarza o podstawowym znaczeniu, który był tak nęcącym celem ataków w pierwszych miesiącach wojny. Nieraz już powtarzał sobie, że powinien czuć się szczęśliwy, mogąc robić coś użytecznego, że jego wiek i doświadczenie są bardzo istotnym elementem przy współpracy z zespołem kobiet z Żeńskich Służb Pomocniczych Królewskiej Marynarki Wojennej, z których większość jest tak młoda, że mogłyby być jego córkami. Czasami jednak to poczucie satysfakcji, że wrócił do tych spraw, nie wystarczało. Przypomniał mu się mały eskortowy niszczyciel, któremu niewiele brakowało, aby nie wrócił do bazy. Obserwował go, jak wpływając, rył dziobem wodę, zanurzonym aż po forkasztel. Na swoje szczęście czy nieszczęście niszczyciel ten, jak tyle innych okrętów weteran poprzedniej wojny, natknął się na niemiecką łódź podwodną w wynurzeniu, która szykowała się do ataku na wolno sunący konwój. Oficer operacyjny wyobraził sobie to spotkanie, jakby był tego świadkiem: jakjego dowódca nagle uprzytamnia sobie, że ma przed sobą, U-Boota, przyłapanego przez zaskoczenie i niezdolnego do zanurzenia się, który otwiera ogień ze swych ciężkich karabinów maszynowych w ostatniej próbie uniknięcia tego, co nieuchronne. Tego dnia na pokładzie niszczyciela złożono kilkanaście kształtów, okrytych flagami: za wszystko trzeba zawsze zapłacić jakąś cenę. Bo niszczyciel parł do przodu i na pełnej szybkości rąbnął w U-Boota, spychając go pod wodę, aż w końcu tylko gładka plama oleju i jakieś resztki osprzętu pozostały w miejscu, w którym jeszcze niedawno się znajdował. Admiralicja daleka była od zachwytu, że eskortujące okręty taranują łodzie podwodne. Bo nawet jeśli tego rodzaju akcja zakończyła się sukcesem, oznaczało to, że okręt mający za sobą podobną przygodę spędzi kilka miesięcy w doku, podczas gdy każda eskortująca jednostka była na wagę złota. Ale gratulacje, jakie posypały się tego dnia ze wszystkich zacumowanych tu okrętów, musiały sprawić, że każdy członek załogi niszczyciela poczuł się 14 jak bohater. Oficer sztabowy był zaskoczony, że wciąż jeszcze jest tak poruszony tym wydarzeniem. Że zazdrości załodze niszczyciela. - Herbata, sir. - Odwrócił się i spojrzał na swoją asystentkę w stopniu podoficera, która towarzyszyła mu od czterech miesięcy. Co by powiedziała, gdyby z okazji święta Trzech Króli zaproponował jej jakąś cichą kolacyjkę w Edynburgu? Prawdopodobnie próbowałaby się wykręcić, a potem poprosiłaby o przeniesienie. Kobieta uśmiechnęła się w duchu. Wiedziała, co chodzi mu po głowie. - Dziś powinien się zjawić nowy dowódca krążownika, sir. Zastanawiam się, jak może wyglądać. Oficer popatrzył na nią. Jak ona się zmieniła od czasu, gdy zastał ją płaczącą z telegramem w dłoni. Jej narzeczony zginął w jakiejś zapadłej dziurze w Afryce Północnej. Czy już się z tym pogodziła? Tyle jest tych telegramów, dokładnie takich samych... Tysiące, może miliony. Przez chwilę zastanawiał się nad jej pytaniem. - Słyszałem o nim to i owo - odparł. - Było to na krótko przedtem, zanim zjawiła się pani tu u nas, w Leith. Nazywa się Guy Sherbrooke i, jak na swój stopień, jest jeszcze młodym człowiekiem. Dowodził „Pyrrhusem", lekkim krążownikiem klasy Leander, takim samym jak sławne „Achilles" i „Ajax". Dzielne okręty, choć oczywiście nieduże, jak na dzisiejsze standardy. Sześć dział kalibru 152 milimetrów jako podstawowe uzbrojenie. -Nie patrząc na nią, wiedział, że siedzi na krześle i słucha tak samo jak tamtego dnia, kiedy znalazł ją z telegramem w dłoni. - Był na jednym z okrętów eskortujących konwój do tego przeklętego piekła, północnej Rosji. W Admiralicji spodziewano się kłopotów, mimo że „Bismarck" leżał już na dnie, a bezpośrednie zagrożenie mogło przyjść tylko ze strony „Scharnhor-sta". Nakazano więc cięższym jednostkom, żeby stały w pogotowiu w rejonie Islandii. - Przypominam sobie, sir. Czytałam o tym w gazetach. Z Norwegii wyszły trzy niemieckie krążowniki i popłynęły w kierunku konwoju. Ale „Scharnhorst" nie pokazał się. Oficer dotknął filiżanki stojącej na biurku. Herbata zdążyła już wystygnąć. - Konwój otrzymał rozkaz rozproszenia się, ale nie „pójścia w rozsypkę", jak by to określił ten czy ów. „Pyrrhus" zajął pozycję między konwojem i nieprzyjacielem. Ale - dodał zgorzkniałym nagle tonem - nasze ciężkie okręty nie nadpłynęły i śmiałe wyzwanie, rzucone przez kapitana Sherbrooke^, okazało się ponad jego siły. „Pyrrhusowi" udało się wprawdzie poharatać jedną z niemieckich jednostek, ale wyszło na jaw, że jest znacznie gorzej uzbrojony niż okręty nieprzyjaciela. 15 - Więc konwój został bez ochrony, sir? Oficer puścił jej pytanie mimo uszu. - Widziałem „Pyrrhusa" na jakiejś morskiej paradzie jeszcze przed wojną. Nie mogłem oderwać od niego oczu. Podczas tej akcji miał na pokładzie czterystu pięćdziesięciu ludzi, z których wyłowiono ośmiu. Jednym z uratowanych był Sherbrooke. We wrześniu nie można długo wytrzymać w lodowatych arktycznych wodach. - A teraz Sherbrooke przyjeżdża tu do nas. - Tak, zgadza się. Kobieta odeszła. Oficer operacyjny był zadowolony, że nie musi nic więcej mówić. Nikt nie wiedział na pewno, co właściwie wydarzyło się tamtego dnia. Jeszcze raz przetarł szybę. Z jego okna nie było widać tego wielkiego okrętu, ale łatwo sobie wyobrazić, jak stoi na kotwicowisku, otoczony barkami i łodziami zaopatrzeniowymi, które podpływają i odpływają bezustannie. Był tam na pewno: wyczuwał jego obecność. Chodziło w końcu o okręt dobrze znany zarówno z czasów pokoju, jak i wojny, legendarną jednostę, symbol floty. Jego poprzedni dowódca, Cavendish, umarł nagle, i to nie na kapitańskim mostku, ale w domu. W komunikacie stwierdzono, że zdarzył się nieszczęśliwy wypadek. Tylko sam Cavendish mógłby powiedzieć, jak było naprawdę. To on dowodził tym ogromnym okrętem na wzburzonym ark-tycznym morzu, kiedy „Pyrrhus" tonął, waląc do końca ze swoich dział. Teraz jego miejsce zajmował Sherbrooke. Obejmował dowództwo legendarnej jednostki... okrętu, który pozwolił jego „Pyrrhusowi" pójść na dno. Do pokoju weszła znów kobieta ze służby pomocniczej. Spojrzała na niego i wykrzyknęła: - Co się stało, sir? Oficer odwrócił się od zaparowanego okna i wzburzonych wód zatoki. - Zastanawiałem się właśnie... chciałem zapytać, czy nie znalazłaby pani wolnego wieczoru na kolację gdzieś na mieście? Zwyczajną, bez żadnych luksusów. - Niestety, jestem już umówiona na najbliższe przepustki - powiedziała. A potem uśmiechnęła się. - Ale bardzo bym chciała. Naprawdę. Oficer rozpromienił się. - Załatwię jakiś transport. Ma się w końcu te oficerskie przywileje! Odwrócił się znowu do okna i popatrzył na ruchliwe kotwicowisko. Wciąż nie mógł go dojrzeć przez mgłę i mżawkę. Ale okręt tam był. Stał i czekał. 16 Komandor Guy Sherbrooke wysiadł ze sztabowego samochodu i odwrócił się w stronę zatoki. Za jego plecami oficer ze sztabu operacyjnego udzielał jakichś instrukcji kierowcy. Przyszło mu do głowy, że wolałby spędzić samotnie tych kilka ostatnich wolnych chwil. Obejmowanie dowództwa, a nawet składanie po raz pierwszy wizyty na jakimś okręcie było zawsze poważnym sprawdzianem. Myślał o tym przez całą drogę z Londynu, czekając na przesiadki i starając się z nikim nie rozmawiać w zatłoczonych przedziałach. Tym razem była to szczególna sytuacja, na co w Admiralicji starano się zwrócić jego uwagę. Prawdopodobnie załogę, którą brał pod swoje dowództwo, bardzo niepokoiło, jakiego dostanie kapitana. Należało przemyśleć wszystko pod tym właśnie kątem. Stary wiceadmirał powiedział na pogrzebie: „To świetna, wspaniała łajba. Oddałbym całe życie, żeby jeszcze raz stanąć na mostku jako jej dowódca". W czasie podróży miał ciągle przed oczami pogrzeb i poczęstunek, kanapki, sherry i pierwszy nerwowy śmiech, kiedy napięcie zaczęło ustępować. Tak naprawdę, czego się tam spodziewał? I dlaczego nie mógł pogodzić się z tym, że nic już nie będzie takie, jak przedtem? „Pyrrhus" zatonął. Nie ma już tamtych twarzy, nie ma ludzi, do których miało się pewną słabość, ani całej reszty, traktowanej z koleżeńską szorstkością. Ośmiu uratowanych. Podróż na północ spędził na przeglądaniu notatek, na przyswajaniu sobie nazwisk ludzi, którzy niedługo staną się częścią jego codziennego życia. Gdy tylko podnosił głowę znad notatnika, jakiś brygadier o rumianej twarzy próbował zmusić go do rozmowy o wojnie. Wypytywał, co naprawdę o niej sądzą marynarze, „błękitne mundury", jak ich nazywał, pociągając od czasu do czasu łyk ze srebrnej flaszki, w której na pewno było coś innego niż herbata. Nie poczęstował jednak Sherbrooke'a, który na to wspomnienie uśmiechnął się niewyraźnie. Nie szkodzi. Prawdopodobnie powiedziałby mu, co o tym myśli! Doszedł go znowu głos oficera sztabowego. Zauważył przelotne spojrzenia, jakie wymieniał on z sierżantem z kobiecej służby pomocniczej. Zupełnie tak samo staruszek wiceadmirał spoglądał na kobietę, pełniącą funkcję jego adiutanta i kierowcy, jakby chciał jej dać do zrozumienia, że nadal jest mężczyzną. Sherbrooke odwrócił się w jego stronę. - Czy mówił pan coś do mnie? - Nie, sir - odparł oficer. - Ten chłopak chce dołączyć do swojej załogi. Pytał o łódź. Powiedziałem mu, żeby się zgłosił do... - Zabiorę go ze sobą. 2 — Ostatni krążownik 17 Spostrzegł młodego porucznika, z całym stosem rozmaitych toreb i z futerałem, w którym prawdopodobnie znajdowało się bandżo. Miał faliste naszywki: kolejny oficer rezerwy na okres działań wojennych. Ostatnio było już ich więcej niż oficerów zawodowych. Ten miał coś, co odróżniało go od innych: wyszywaną złotymi nićmi literę „A" w zagięciu górnej naszywki i skrzydełka pilota na lewym rękawie. - Wspaniale! Dzięki! - zawołał chłopak i nagle speszył się, dopiero teraz zauważywszy dębowe liście na daszku czapki Sherbrooke'a. - O rany, przepraszam, sir! Nie wiedziałem! - Po czym dodał bezradnym tonem: -Mam przydział na „Relianta". Sherbrooke uśmiechnął się. - Tak się składa, że ja też. Porucznik zrzucił z ramion płaszcz przeciwdeszczowy i zasalutował. - Porucznik Rayner, panie komandorze. Ochotnicza Rezerwa Królewskiej Kanadyjskiej Marynarki Wojennej. Sherbrooke odsalutował mu i rzucił okiem na widoczny na ramieniu porucznika napis „Kanada". Marynarka nie była już tym, co kiedyś. Teraz służyli w niej chłopcy na posyłki i bankowi urzędnicy, murarze i konduktorzy z autobusów. Nawet nikt nie zauważył, kiedy do tego doszło. Oficer sztabowy rzucił okiem na zegarek, a potem spojrzał w jego stronę. - Nadpływa szalupa, sir. Sherbrooke wzdrygnął się i to bynajmniej nie z powodu zimna. - W samą porę. Z głosu oficera znikło napięcie. Jego rola już się skończyła. - U nich nie ma mowy o żadnym spóźnieniu - powiedział. - Na tym okręcie... Sherbrooke ledwo go słyszał. Grzebał ręką w kieszeni, jakby spodziewając się, że znajdzie tam swoją fajkę. Aleją też diabli wzięli, prawdopodobnie wtedy, gdy odcinali od jego ciała przymarznięte ubranie. Przez cały czas starał się wtedy zbliżyć do innego rozbitka, którego głos słyszał tuż obok. „Pomóżcie mi! Niech ktoś mi pomoże!" A potem rozległ się inny głos. „To na nic, kapitanie. On już nie żyje." - Przepraszam pana, sir. - Słucham? - Odwrócił się bezwiednie do Kanadyjczyka. - O co chodzi? - Właśnie uświadomiłem sobie, jaki ze mnie głupiec. Wreszcie zdałem sobie sprawę, kim pan jest i co pan dotychczas robił. - Potrząsnął głową. -Bo wszystko to, czym ja się zajmuję... Sherbrooke wyciągnął rękę. - Proszę tak nie mówić. Ten dzień jest jednakowo ważny dla nas obu. -Zdj ął z siebie nowy nieprzemakalny płaszcz i poczuł, że szczypiący w policzki, 18 lodowaty wiatr przenika przez mundur. Ten młody kanadyjski porucznik miał zastąpić pilota okrętowego wodnopłatowca typu Walrus, zwanego pieszczotliwie przez całą załogę „Kaczorkiem", używanego zarówno do celów zwiadowczych, jak i ratowniczych. I dobrze rozpoczął swą służbę. Nawet o tym nie wiedząc, zdążył już uratować dowódcę swego okrętu. Sherbrooke usłyszał gardłowy pomruk silnika szalupy, która, kołysząc się, ciężko płynęła ku nabrzeżu. Na dziobie stał człowiek z bosakiem, sterował podoficer, a obok niego znajdowało się jeszcze paru marynarzy. Na obu burtach wymalowana była flaga kontradmirała. Stagg pysznił się swoją flagową jednostką. Miał czym... Silnik zakasłał na wstecznym biegu i szalupa znieruchomiała bez najmniejszego wstrząsu, dotknąwszy obijaczy nabrzeża. Podoficer wdrapał się na pirs i zasalutował. - Szalupa gotowa, panie komandorze. Sherbrooke odwrócił się, aby uścisnąć dłoń oficerowi operacyjnemu. W pobliżu przystanęło paru przechodniów, aby się pogapić. - Dzięki za pomoc. - Powodzenia, sir. - Oficer uniósł rękę do daszka swojej czapki i zasalutował. Podoficer gapił się na kanadyj skiego porucznika, który stał z zakłopotaną miną, nie wiedząc, jak ma się zachować. Wreszcie zaczął zbierać swój bagaż. - Pan pierwszy, panie komandorze. - Panie Rayner, starsi oficerowie wsiadają zawsze na końcu. Na twarzy porucznika odmalowało się jeszcze większe zakłopotanie. W końcu podbiegł jakiś marynarz, żeby mu pomóc wrzucić torby do szalupy. Sherbrooke wyraźnie wyczuwał, co działo się w jego głowie: gorączkowa analiza sytuacji, ciekawość, może nawet chęć nawiązania jakiegoś porozumienia. W końcu marynarze to przecież jedna wielka rodzina. - Dziób na wodę! Cumę rufową luzuj! - Głos podoficera zabrzmiał przesadnie głośno. Chłopak z pewnością wszystko bacznie obserwował, przygotowując się do tego, co powie swoim kolegom, kiedy zejdzie z wachty. Przecież będą wypytywać, jak wygląda ich nowy dowódca. Szalupa odbiła od nabrzeża i Kanadyjczyk stracił równowagę. Sherbrooke usłyszał brzęk strun bandżo, które uderzyło o pokład. Będzie musiał lepiej poznać tego człowieka, jak zresztą ich wszystkich. Zacisnął dłoń na poręczy relingu, aż poczuł pulsowanie krwi. Ale nie może pozwolić sobie na zbyt wiele serdeczności. Ten jeden raz wystarczy. Przypomniała mu się naraz ostatnia wizyta w Admiralicji, balony zaporowe na czystym niebie niczym wygrzewaj ące się w słońcu cielska wielorybów, 19 ludzie w mundurach z różnych krajów, które znajdowały się teraz pod niemiecką okupacj ą. Kiedy powiedziano mu, że obejmuje „Relianta", zapytał machinalnie: - Dlaczego ja, sir? Admirał uśmiechnął się. Mógł bez trudu odpowiedzieć na to pytanie. - Dowódca grupy, kontradmirał Stagg, osobiście prosił o pana. Wręcz nalegał. Woda bryznęła na owiewkę i Sherbrooke otarł twarz wierzchem dłoni. Czego właściwie oczekiwał? Stał przed problemem starym jak świat, za każdym razem takim samym. Może się bał, że coś go tu nagle zaskoczy? Spojrzał znowu przed siebie i zobaczył go po raz pierwszy. Stało się to tak nagle, że aż trudno było w to uwierzyć. HMS „Reliant", krążownik liniowy, jeden z morskich olbrzymów, żywy symbol świata, który nigdy już nie wróci w swej starej postaci. Okręt był ogromny, ale o zgrabnej sylwetce, szybki i zwinny jak niszczyciel, a przy tym dysponujący siłą ognia pancernika. W chwili wybuchu wojny Wielka Brytania, posiadająca największą flotę świata, miała cztery takie jednostki. Jedną z nich był „Hood", a pozostałe, „Repulse" i „Renown", były bliźniaczymi kopiami „Relianta". „Hood", chyba najpiękniejszy okręt wojenny, jaki kiedykolwiek zbudowano, a przy tym największy ze wszystkich mu podobnych, reprezentował potęgę i majestat floty Jego Królewskiej Mości. Był to jednak okręt zbudowany z myśląo taktyce wojennej, która okazała się przestarzała już w bitwie o Jutlandię. W 1941 roku przyszło mu stawić czoło „Bismarckowi", najpotężniejszemu okrętowi wojennemu Hitlera, który miał być w dodatku niezatapialny, jak utrzymywali niemieccy konstruktorzy. Tego tragicznego dnia „Hood", płynąc po północnym Atlantyku w towarzystwie pancernika „Prince of Wales", który był tak nowy, że miał jeszcze na swym pokładzie robotników stoczniowych, otworzył ogień w kierunku nieprzyjaciela. Został tylko raz bezpośrednio ugodzony ciężkimi pociskami z dział „Bi-smarcka", które wybuchły w magazynie amunicji po przebiciu cienko opancerzonego pokładu, ale to wystarczyło, aby zatonął. Z załogi liczącej około tysiąca czterystu ludzi uratowano tylko jednego podoficera i dwóch marynarzy. Zaledwie kilka miesięcy później „Repulse", płynąc nieopodal malajskie-go wybrzeża w towarzystwie tego samego nieszczęsnego „Prince of Wales", został zaatakowany przez samoloty japońskie. Oba wielkie okręty poszły na dno w ciągu godziny, co spowodowało straszliwe straty w ludziach. Inny był teatr wojenny, ale zgubiło je to samo. Szalupa zaczęła zwalniać, ale Sherbrooke nie poruszył się, choć jego kurtka aż pociemniała od bryzgów wody. 20 Młody Kanadyjczyk Rayner wpatrywał się w niego, pragnąc pojąć i zapamiętać na całe życie to, co działo się w ciągu tych paru chwil. Doświadczony dowódca, Bóg na okręcie, a tak młodo wygląda. Jego twarz budzi zaufanie. I wiarę w sukces. Sherbrooke dojrzał sylwetki majaczące na górnym pokładzie rufowym. Marynarze, oficerowie, ludzie, z którymi będzie się musiał zapoznać i którzy powinni zobaczyć go, zanim nad wodami Firth of Forth zalegną nocne ciemności. A potem zapatrzył się na szare nadbudówki, pełne wdzięku, niczym nie przypominające ogromnych wież, w jakie wyposażano okręty starszej daty. Miał wrażenie, że unosi go, porywa jakaś potężna siła; nigdy dotąd nie doświadczył czegoś takiego. - Cumy obłożone, panie kapitanie! - Załoga szalupy zamarła w oczekiwaniu, a tam, na górze, bosmanmaci przytknęli już do ust srebrne gwizdki, gotowi na powitanie dowódcy. Umarł król. Niech żyje król! Komandor Guy Sherbrooke miał trzydzieści dziewięć lat, z których dwadzieścia siedem spędził w marynarskim mundurze. Bez względu na to, co już przeżył i ile miało go to kosztować, to była jego wielka szansa. Być może jedyna. Może powinien czuć się dumny? Usatysfakcjonowany? Jeśli odczuwał cokolwiek, to tylko niedowierzanie. Zasalutował sternikowi szalupy i sięgnął po linkę bezpieczeństwa. Popatrzył na rufowy komin, na maszt z flagą kontradmirała, wydętą na wietrze tak, jakby była z metalu, i pomyślał, że wrócił z zaświatów. 2 Witamy na pokładzie Komandor Guy Sherbrooke oparł się łokciami o blat biurka i potarł czubkami palców powieki. Biurko, podobnie jak stojące obok krzesła, zawalone było książkami, skoroszytami i wykazami sygnałów. Powiódł wzrokiem po kabinie, w której pracował bez przerwy od popołudnia, kiedy to powitały go na pokładzie bosmańskie gwizdki. Kabina był ogromna, ale „Reliant" został zbudowany w czasach, w których przydzielano oficerom metraż według ich rangi. I taka cicha. Nawet w sytuacji, gdy połowa załogi znajdowała się na tygodniowym urlopie, na pokładzie wciąż pozostawało 21 dużo ludzi. Załoga „Relianta" liczyła w sumie tysiąc dwustu oficerów, marynarzy i żołnierzy piechoty morskiej, ale przez ścianę kabiny prawie nie dochodziły żadne odgłosy. Sherbrooke próbował przypomnieć sobie, jakie wrażenie wywarł na nim ten okręt jeszcze w czasie pokoju, kiedy po raz pierwszy postawił nogę na jego pokładzie. Morze Śródziemne, regaty, wycieczki i przyjęcia. Gale flagowe. Miał to wszystko przed oczami, jakby eskadra wczoraj zawinęła do Neapolu. Może dlatego, że pragnął wymazać ze świadomości ostatnie wydarzenia. Opalone ramiona kobiet i śmiałe dekolty sukni, oficerowie w kremowych mundurach, za wszelką cenę starający się zabawić damy i zrobić na nich wrażenie. Jedną z owych dam była Jane, bawiąca we Włoszech z ojcem, który udał się tam w jakiejś ważnej misji handlowej. Inny świat... Złapał się na tym, że stoi, choć nie mógł sobie przypomnieć, kiedy podniósł się zza biurka. Popatrzył na godło okrętu - uniesiony obosieczny miecz, otoczony laurowym wieńcem. I jego dewizę - Cedemus nunąuam. Nigdy się nie poddamy. Prawdopodobnie w tej właśnie kabinie pożegnał się z ówczesnym dowódcą, z owym wiceadmirałem, którego spotkał na pogrzebie. Z pewnością nie wyglądał on wtedy tak staro... Ale w tamtych czasach wszyscy wyżsi oficerowie byli w jego oczach staruchami. Na ścianie wisiał portret króla ubranego w mundur, były też ślady po kilku obrazkach, które musiały zostać usunięte niedawno. Spojrzał na stos leżących koło drzwi pakunków i pudeł, nakrytych dyskretnie kraciastym kilimkiem. Osobiste rzeczy poprzednika, Charlesa Cavendisha. W oddzielnym, tekturowym pudełku znajdowało się zdjęcie Jane, oprawione w srebrzystą ramkę ze stłuczonym szkłem. Steward powiedział mu, że kiedy okręt był na morzu, Cavendish zawsze zabierał to zdjęcie na mostek, na wszelki wypadek umieszczone w nieprzemakalnym woreczku. Sherbrooke podszedł ze zdjęciem do lampy stojącej na biurku. Ten sam sposób trzymania głowy, to samo szczere, otwarte spojrzenie. Kobieta, którą kiedyś miał nadzieję... Odwrócił się na pięcie. - O co chodzi? W drzwiach stał steward, bosman Arthur Long, zwany Dekowniłdem. Long był na „Reliancie" od wybuchu wojny, kiedy zaokrętowano nową załogę, i obsługiwał już dwóch kapitanów. Przedwcześnie wyłysiały, z odstającymi uszami, wyglądał jak jakiś ponury, złośliwy gnom. Kiedy Sherbrooke zapytał go, czy chciałby nadal pełnić te same obowiązki, nie zawahał się ani na moment. - Oczywiście, panie kapitanie. Sherbrooke'a zdziwiła w pierwszej chwili jego gotowość do pozostania na stanowisku. Niektórzy kapitanowie potrafili dać się porządnie we znaki swoim stewardom. 22 Mimo wszystko był z niego zadowolony. Long odprasował i powiesił w szafkach wszystkie jego nowe ubrania, mundury i koszule. Wyglądało to tak, jakby jakaś jego cząstka była tu obecna już wcześniej. I tak jak okręt czekała na niego. Long zatrzymał się w progu i utkwił wzrok w tacy, stojącej na małym stoliku nakrytym serwetą. Pokręcił smutno głową. - Niedobrze, panie kapitanie. Odgwizdali właśnie obchód inspekcyjny, a pan nie tknął nawet jedzenia! Sherbrooke usiadł za biurkiem i spojrzał na błyszczącą, nową fajkę i kap-ciuch z tytoniem. Jej też nie włożył jeszcze do ust. Dotknął dłonią twarzy. Od tamtej pory, kiedy... - Byłem trochę zajęty. - Popatrzył na stos ksiąg i skoroszytów, które dostarczył mu szef kancelarii okrętowej, małomówny facet, który jak dotąd ani razu nie spojrzał mu prosto w oczy. Następnym gościem okazał się „drugi po Bogu", komandor porucznik John Frazier, zwany Szeryfem. Wyglądał młodo jak na swój stopień i miał poważną, inteligentną fizjonomię. Prawdopodobnie musi się podobać kobietom. Według poufnych informacji, jakie do niego dotarły, Frazierowi miano powierzyć samodzielne dowództwo, ale z jakiegoś powodu został z Cavendi-shem. Przyszło mu do głowy, że być może teraz Frazier bardzo tego żałuje. - Na pewno zjadłby pan chętnie jajecznicę na bekonie, panie kapitanie. Przekażę kucharzowi - powiedział Long, a potem lekko przymrużył powieki, jakby chciał puścić oko. - To mój kolega. Sherbrooke'owi wydało się to nagle ogromnie sympatyczne. Long spojrzał na kraciasty kilimek. - Jutro zajmę się odesłaniem tych rzeczy na ląd. Umówię się z szefem magazynu rzeczy osobistych. - Potrząsnął głową. - Bardzo smutne. Sherbrooke obrzucił go przenikliwym spojrzeniem. Z pewnością Long nie mówił wszystkiego, co wiedział. Potłuczone szkło na zdjęciu. Nie pęknięte od upadku, ale zmiażdżone uderzeniem. Może zdarzyło się to tu, a może w sąsiedniej kabinie sypialnej. Jeszcze jedna tajemnica. - W wolnych chwilach komandor Cavendish lubił wypić szklaneczkę szkockiej, Horse's Neck, panie komandorze - odezwał się Long. - Tak, przypominam sobie. Ja też lubię ten gatunek. Twarz Longa rozjaśniła się w promiennym uśmiechu. - To świetnie, sir. Cieszę się, że nie wszystko będzie inaczej. W jednej chwili na biurku zjawiła się szklaneczka. Long zniknął, najpewniej poszedł do swego kolegi, szefa kuchni. Sherbrooke usiadł wpatrzony w nowiutki mundur z czterema błyszczącymi, złotymi belkami na naramiennikach i niebiesko-białą wstążką 23 Distinguished Service Cross na piersi. Gdyby zginął wraz z innymi, prawdopodobnie dostałby pośmiertnie Victoria Cross. Zgasił lampę na biurku i odsłonił najbliższy iluminator, a potem, po chwili wahania, zwolnił klamry na błyszczącej obręczy i otworzył go na oścież. Poczuł na twarzy odświeżający powiew chłodnego powietrza, jakże innego niż to, którym oddychał w eleganckiej kabinie, odziedziczonej po swym poprzedniku. Wszystko wokół było jednak nieruchome, jakby przebywał na lądzie. Chwilami czuł lekką wibrację, spowodowaną przez jakąś pompę czy generator wewnątrz ogromnego kadłuba. Trzydzieści dwa tysiące ton wyporności i prawie dwieście czterdzieści metrów od rozszerzającego się ku górze dziobu do zgrabnej rufy. Odległość pomiędzy burtami „Relianta" wynosiła ponad trzydzieści metrów. Okręt wojenny, to potężne narzędzie walki. Ale „Reliant" był też sposobem na życie dla ludzi, którzy obsługiwali go od mostka kapitańskiego po maszynownię, od pokładu flagowego po niezgrabnego „Kaczorka", przywiązanego do katapulty za kominami, którym już niedługo miał latać młody Kanadyjczyk. Teraz, w ciemnościach, mając na ustach chłód słonej bryzy, Sherbrooke wyczuwał ogrom okrętu i potęgę jego sześciu dział kaliber 381 milimetrów, które w tempie siedmiu ton na minutę mogły zasypać pociskami o wielkiej sile rażenia cel odległy o dwadzieścia mil morskich. Sięgnął po szklankę. Jeżeli ten cel próbował uciec, „Reliant" miał wystarczający zapas mocy, aby go dogonić. Został wyposażony w turbiny i cztery wielkie śruby, które zapewniały mu prędkość dwudziestu dziewięciu węzłów, dzięki czemu mógł zostawić za rufą nawet niektóre nowoczesne niszczyciele. Krążownik liniowy, uosobienie idei okrętu bojowego, ucieleśnienie snu, który rozwiał się u brzegów Jutlandii. Usłyszał jakieś śpiewy i przybliżył głowę do iluminatora, żeby lepiej słyszeć. Głosy dochodziły z rybackiej motorówki, jednej z wielu, jakich wojenna flota używała w charakterze statków pomocniczych. Wracali nią z przepustki marynarze. Na lądzie trochę za dużo wypili, mając nadzieję, że uda im się przemknąć pod czujnym okiem dyżurnego oficera albo bosmana, obdarzonego twardymi pięściami. Nie ma co myśleć o dniu jutrzejszym. Czy pływasz na „Nelsonie", czy na innym czarcie, I tak pójdziesz, brachu, rybkom na pożarcie! Sherbrooke zatrzasnął iluminator i przykręcił pokrywę. Tyle razy słyszał, jak pijani marynarze z „Pyrrhusa" ryczeli tę samą śpiewkę. Popatrzył na pustą szklankę, jakby się bał, że zadrży mu ręka, w której ją trzyma. 24 Na szczęście w chwili jego przybycia na pokład okrętu Vincent Stagg był nieobecny. Pojechał do Londynu, jak poinformował go Szeryf. W jakiejś ważnej sprawie. Ale Stagg miał przylecieć jutro samolotem, nie ufając wiecznie spóźniającym się pociągom. Ciekawe, jak też on może teraz wyglądać. Był to człowiek, który zawsze chował w zanadrzu jakąś zaskakującą niespodziankę, nawet wtedy, gdy był jeszcze porucznikiem. Przez jakiś czas pełnił obowiązki adiutanta pewnego admirała, który miał królewskie koneksje i niewiele więcej zalet. Dziwne było to, że Stagg nie pokazał się na pogrzebie kapitana swego okrętu flagowego, chociaż przebywał w owym czasie w Londynie. Sherbrooke usłyszał cichy głos Longa i wesołe pobrzękiwanie tacy. Następnego dnia wypadała niedziela. Czeka ich uroczysty apel poranny i msza. „Reliant" miał na pokładzie nawet kapelana, wielebnego Beve-ridge'a. Sherbrooke słyszał już, że marynarska brać ochrzciła go przezwiskiem Paciorek. Będzie to dla niego jako dowódcy okrętu pierwsza prawdziwa próba. Znaj dzie się twarzą w twarz z wszystkimi tymi ludźmi, którzy będą wpatrywać się tysiącem oczu, taksować go i zastanawiać się, jak też wpłynie on na ich losy. A po południu na pokład wróci kontradmirał. - Można, panie komandorze? Sherbrooke dotknął ręką okrętowego godła. Nigdy się nie poddamy. Przemknęło mu przez głowę, że dewiza ta została dobrana wyjątkowo trafnie. Spojrzał na tacę. Stała na niej butelka wina, otwarta, zapraszająca, żeby wypić czyjeś zdrowie. - Przysłali ją z mesy starszych oficerów, panie komandorze. Na powitanie pana na pokładzie. Sherbrooke usiadł przy stoliku, próbując nie patrzeć, jak łysiejący steward napełnia kieliszek. Właściwie była to drobnostka. Może wyłącznie gest Fraziera. Ale dla nowego dowódcy, kiedy unosił kielich w kierunku godła „Relianta", znaczyło to więcej, niż można by przypuszczać. Tym, co przede wszystkim rzucało się w oczy po wejściu do mesy oficerskiej „Relianta", była jej przestronność i surowe dostojeństwo. Czasem jednak, gdy jej młodym bywalcom burzyła się krew w żyłach, stawała się areną zażartych bitew. Krzesła i wszelkie ruchome przedmioty fruwały wtedy nad barykadami zbudowanymi ze stołów. Kończyło się to ogromnymi rachunkami za zniszczenia i kacem moralnym w postaci kar i nagan, które 25 w pewnym stopniu działały jako środek odstraszający. Aż do następnego razu. Świętowano tu urodziny i udane potyczki z nieprzyjacielem, wznoszono toasty za prawie zapomniane zwycięstwa i pamięć kolegów, których także zapominano zbyt prędko. Bywały też inne, ciężkie chwile, kiedy ta sama mesa zamieniała się w szpital dla rannych i chorych, kiedy umieszczano tam marynarzy z zatopionych statków konwoju - poparzonych i zatrutych olejem napędowym, pozbawionych nadziei, nie odczuwających już nawet strachu. Wtedy mesa przybierała zupełnie inne oblicze. Niedziela w porcie była prawdziwym świętem. Zdarzała się zresztą niezbyt często. Oficerowie, którzy codziennie pełnili wachty na stanowiskach w głębi kadłuba albo za pancernymi płytami wież, tego dnia mogli poświęcić godzinkę na spotkania z kolegami. Trudno ich było rozpoznać w galowych mundurach i olśniewająco czystych białych koszulach, ponieważ zwykle chodzili w poobcieranych buciorach z cholewami, szarych flanelowych spodniach i starych marynarskich kurtkach z naszywkami tak zniszczonymi przez sól i wiatr, że wyglądali jak uratowani rozbitkowie. W niedzielę inaczej zachowywali się też stewardzi, którzy uwijali się między oficerami niczym kelnerzy z jakiegoś przedwojennego hotelu. Jeden z zakątków mesy zachowywał pozory pewnej intymności, ponieważ znajdował się za filarem oddzielającym go od reszty pomieszczenia. Filar ten był w rzeczywistości obudową windy, którą transportowano pociski z położonego niżej magazynu do sprzężonego działka kalibru 102 milimetry, zamontowanego na rufowym pomoście, wysoko ponad wypełnionym wrzawą i tytoniowym dymem pomieszczeniem. Z wyjątkiem pewnych szczególnych sytuacji każdy bywalec mesy oficerskiej, bez względu na rangę i stanowisko, miał prawo usiąść tam, gdzie sobie życzył. Oficjalnie panowała tu pełna demokracja. Ale wspomniany kącik, znany oficerskiej kadrze „Relianta" jako Klub, zarezerwowany był nieoficjalnie dla starszych oficerów, dowódców sekcji, którzy mogli tu siedzieć, rozmawiać, popijać i narzekać bez obawy, że jakieś słowo zostanie podsłuchane albo źle zrozumiane. Fotel w samym rogu, tuż obok filaru, należał do komandora porucznika Hugha Onslowa, dowódcy maszynowni, zwanego tu, jak i na większości okrętów, po prostu Szefem. Był to wysoki, mocno zbudowany mężczyzna o okrągłej, mięsistej twarzy i prawie zupełnie białych, krzaczastych brwiach. W zależności od sytuacji twarz ta mogła być wesoła lub zagniewana, ale nigdy nie wyrażała przygnębienia. Na wszystkich okrętach wojennych obsługa maszynowni trzymała się oddzielnie. Jedni powiedzieliby, że stanowią ekskluzywną paczkę, drudzy -bandę zarozumialców. Palacze i mechanicy 26 „Relianta" uważali Szefa za Boga, a jego słowo za święte prawo. Był on zresztą nie tylko seniorem mesy oficerskiej, ale i najstarszym w ogóle członkiem załogi okrętu, dumnym z tego, że przeszedł, jak to sam określił, twardą szkołę. Hugh Onslow rozejrzał się po zatłoczonej mesie, zadając sobie pytanie, co też może czekać w najbliższej przyszłości jego okręt. Ochrona ważnego konwoju, zbombardowanie pociskami artyleryjskimi jakichś nabrzeżnych pozycji wroga, a może kolejna wyprawa na arktyczne wody w przypadku, gdyby „Scharnhorst" opuścił swoją kryjówkę. Zobaczył zastępcę kapitana, Szeryfa, który stał w charakterystycznym rozkroku z jedną rękaw kieszeni kurtki i drinkiem w drugiej, słuchając jakiejś paplaniny okrętowego kapelana Beveridge'a. Onslow dał znak stewardowi, żeby napełnił mu jeszcze raz szklaneczkę. To już trzecia z kolei niedziela w porcie. Za wiele tego dobrego, zwłaszcza dla kapelana. Uderzyło chłopu całkiem do głowy. Na przykład dziś rano, w czasie mszy. Długie rzędy marynarzy i żołnierzy z Królewskiej Piechoty Morskiej, palaczy i służb pomocniczych, zgromadzonych dla wysłuchania słowa Bożego. Onslow zadawał sobie z cynicznym uśmieszkiem pytanie, czy ten Beveridge naprawdę uważa, że może to mieć jakiś pozytywny skutek? Czy on jeszcze nie wie, że kiedy intonuje pieśń Jakiegożprzyjaciela mamy w Jezusie, stare wiarusy podkładaj ą swój e własne słowa? Gdy ta parszywa wojna się skończy, z radości wyskoczę wprost ze skóry... Bo już nie będą sterczał w ogonku po kubek marynarskiej lury... A to wspomnienie o Cavendishu... Czy Beveridge zapomniał, że wielu ludzi z „Relianta" straciło rodziny i przyjaciół, żony i narzeczone? Niektórzy utracili wszystko. Obserwował nowego dowódcę, Sherbrooke'a, który ze spokojnym wyrazem twarzy, nie zdradzającej żadnych uczuć, stał po raz pierwszy przed załogą swojego okrętu. Podobno przyjaźnił się z Cavendishami. Wzrok On-slowa prześliznął się ku oprawionemu w ramki zdjęciu krążownika, na którym prezentował się on jeszcze bez nowego uzbrojenia, wyposażenia sygnałowego i radaru, tego tajemnego, niewidocznego oka, wraz ze wszystkimi należącymi do niego instalacjami. Był to naprawdę piękny okręt, nie zeszpecony podobnymi do pudeł nowoczesnymi mostkami, jakie dobudo-wywano na innych starych weteranach. Zachował nawet pierwotny maszt i lekko pochylone potężne kominy. 27 Wszyscy wyżsi rangą członkowie załogi słyszeli o komandorze Sher-brooke'u, ale który z nich naprawdę go znał? Miał wyrazistą, miłą twarz, a przy pierwszym spotkaniu, trwającym tylko chwilę, Onslow zwrócił uwagę na jego oczy. Niebieskie, ale nie surowe, jakie widuje się czasami u innych, pozbawione chłodu. Oczy, które nie zapomniały tego, co dane im było oglądać. Albo nie chciały zapomnieć... - Dżin, panie komandorze - powiedział steward. Onslow odchrząknął. Niedługo zje dobry lunch, ale poobiedniej drzemki nie będzie. Jego sekcja należała do najważniejszych, a należący do niej ludzie wiedzieli, czego się od nich oczekuje. Mimo to Onslow, podobnie jak inni sekcyjni dowódcy, postanowił obejść swoje gospodarstwo i sprawdzić wszystko, zanim po południu wróci na pokład kontradmirał. Stanęła mu przed oczami kamienna twarz Sherbrooke'a, z jaką słuchał monotonnego kazania Beveridge'a, i zadał sobie pytanie, jaki też może być jego stosunek do Stagga. Spojrzał przez całą szerokość mesy na Fraziera. Szeryf opróżnił już szklankę, ale jego postawa i wyraz twarzy nie zmieniły się. Wiedział, że Frazierowi proponowano samodzielne dowództwo. Jak na tak młodego człowieka był to dobry oficer, lepszy niż większość jego rówieśników. Mógłby być dowódcą każdej jednostki. Ale został tutaj. Onslow uśmiechnął się w duchu. Tak jak on sam. Frazier także pewno próbował otaksować nowego dowódcę. Jako jego zastępca musiał zadbać o to, żeby okręt zawsze był gotów do walki. Ale miał też inne obowiązki. Zgłaszał ludzi do awansów, wysyłał na kursy na lądzie, odpowiadał za utrzymanie dyscypliny. Tak, jakby był burmistrzem albo sędzią w małym miasteczku. Rozmyślania przerwał mu ktoś, kto podszedł do pustego krzesła i zapytał: - Zajęte, sir? Onslow powstrzymał się od ostrej odpowiedzi. Był to nowy chłopak, z ochotniczej rezerwy Marynarki Królewskiej. Miał skrzydła na rękawie i niewinny, dobrotliwy wygląd, co z pewnością wkrótce wpędzi go w kłopoty. - Proszę siadać - powiedział uprzejmie. - Instalujemy się? Porucznik Rayner rzucił mu ostrożne spojrzenie. - Tak, próbuję, sir - powiedział i pokręcił głową. - Wszystko tu takie wymuskane. Myślałem, że zapomina się o tym w czasie wojny. Onslow uśmiechnął się. - W marynarce nie zapomina się o tym nigdy. Wojna to tylko chwilowy kłopot! - powiedział i zachichotał. - Proszę sobie zamówić dżin. Stawiam. - Jeśli można, poproszę o jakiś sok - odpowiedział Rayner i uśmiechnął się. 28 Onslow machnął ręką na biegającego stewarda. - To ci dopiero! Kosztuje dwa razy tyle co dżin! Do „klubowego" kącika podszedł Frazier. - Pozwolisz, że usiądę koło ciebie - powiedział, ale jego oczy mówiły: „Zamiast słuchać kazania, uciąłeś sobie drzemkę". - Czego tym razem chciał ten naprawiacz duszyczek? Frazier uśmiechnął się. - Chodziło mu o jednego z naszych palaczy. Nazywa się Lucas. Jego żona spodziewa się dziecka. Onslow prychnął pogardliwie. - Przecież on nie odróżnia d... od łokcia! Jak mu się udało je zrobić? Frazier wziął szklankę. - Beveridge chce, żeby dziecko zostało ochrzczone w okrętowej kaplicy - powiedział. Onslow klepnął młodego Kanadyjczyka po kolanie. - A nie mówiłem? Rayner wstał z krzesła. - Widzę, że jest tu mój nawigator - powiedział i uśmiechnął się delikatnie. - Jeszcze jeden obcokrajowiec. Z Nowej Zelandii. Onslow westchnął. - Nie przejmuj się tym, synu. Wszystko będzie dobrze. - Próbowałeś dać mu szkołę? - zapytał Frazier po odejściu Raynera. Onslow puścił jego pytanie mimo uszu. - Jak tam nasz nowy stary? - zapytał i uśmiechnął się. Dziwne było określić w ten sposób Sherbrooke'a. Frazier zawahał się. - Wydaje mi się... jakiś inny. - John, co to za określenie? Inny od kogo? Od Cavendisha? Nie rób z tego tajemnicy! Frazier oparł się na krześle. W głowie mu huczało, nie mógł przestać myśleć o różnych sprawach do załatwienia, o ludziach, z którymi trzeba się spotkać, o pracach, które należało wykonać, zanim okręt opuści Firth of Forth. - Wydaje się, jakby coś nurtowało go w środku. Nie wiem, co to może być. Ale czułem to wyraźnie. - Niegroźne, jeżeli nie jest to chęć odegrania się. Kiedy po raz pierwszy wyszedłem na morze, okrętem dowodził gość, który stracił swój poprzedni okręt. Powiedział nam wprost: płynę, żeby się odegrać. Odsunięto na bok długą zasłonę. Oficerowie ruszyli do swoich stołów, zatrzymując się przy wejściu, żeby wziąć ze stelaża serwetkę. Szef stewardów przyglądał się im uważnie, tak jakby bał się, że coś ukradną. 29 Obaj opróżnili swoje szklaneczki. - I jak się to skończyło? - zapytał Frazier. Onslow wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Chryste, po tygodniu mieliśmy go dość! Frazier usiadł. Trudno było uwierzyć, że Onslow walczył w poprzedniej wojnie. Musiał być wtedy bardzo młody, jak niektórzy marynarze na tym okręcie. „Reliant" także brał udział w tamtej wojnie. Tyle lat, tyle mil za rufą. Zadziwiające, ile dowiedział się o tym okręcie w czasie osiemnastu miesięcy, jakie upłynęły od jego przyspieszonego awansu. Słyszał nawet, że żona pierwszego kapitana „Relianta" opuściła go w dniu wodowania okrętu. A jak to było z Cavendishem? Beveridge nazwał jego odejście tragedią. Cóż, możliwe. Ale żeby miał to być nieszczęśliwy wypadek? Trudno w to uwierzyć. A teraz nowy dowódca, zaciskaj ący zęby tak samo jak wszyscy poprzednicy. Co ten okręt miał takiego w sobie? Odwrócił głowę i zobaczył podoficera z zaczerwienioną od zimna twarzą, który stanął nieśmiało za jego krzesłem. - Depesza ze Sztabu Operacyjnego, sir - powiedział, błądząc wzrokiem po pełnych talerzach. Co się tyczy jedzenia, to marynarze zawsze zachowywali się tak samo. - I co? - zapytał Frazier. - Admirał przyjeżdża o czternastej czterdzieści pięć, sir. Godzinę wcześniej, niż się spodziewano. - Dziękuję - powiedział Frazier i wstał. - Przekażę dowódcy. Onslow wytarł talerz kawałkiem świeżego chleba. Wielkie okręty mają przynajmniej tą zaletę, że na każdym wypieka się własny chleb. - John, jakieś problemy? Frazier dotknął jego ramienia. Czuł w głębi serca, że w następną niedzielę Szef pokaże się znowu w swoim nieskazitelnie białym kombinezonie. - Mam wrażenie, że bomba niedługo pójdzie w górę. - Zobaczył, że siedzący w pobliżu spoglądają na nich z zaciekawieniem. - Wystartujemy do następnego wyścigu. Onslow sięgnął po jeszcze jedną kromkę chleba. Wojna to rzeczywiście niezły kłopot. Ledwo przebrzmiały ostre dźwięki bosmańskich gwizdków, kontradmirał Vincent Stagg pojawił się na szczycie długiej, wiszącej drabinki i podniósł rękę do daszka czapki. Szybko zlustrował wzrokiem pokład rufowy, aż do admiralskiej flagi na maszcie i z powrotem, do stojących na baczność 30 marynarzy. Wspinaczka ze stojącej przy burcie szalupy nie była łatwa, ale Stagg nie dostał nawet lekkiej zadyszki. Ich oczy spotkały się po raz pierwszy. - Witam na pokładzie, sir - powiedział Sherbrooke. - Ja też cię witam, Guy. Dobrze, że jesteś. Znakomicie! Sherbrooke dobrze pamiętał jego oczy. Piwne, bardzo przenikliwe, pełne energii i wiecznego niepokoju. Mimo grubej, złotej admiralskiej naszywki na rękawie i podwójnego rzędu liści dębowych na daszku czapki Stagg wyglądał tak samo jak wtedy, gdy widzieli się po raz ostatni. Było to około osiemnastu miesięcy temu w Scapa, w przerwie między konwojami. Na pierwszy rzut oka robił wrażenie wysokiego mężczyzny, wyższego, niż był w rzeczywistości. Po prostu pamiętał, aby zawsze chodzić wyprostowany. Zawsze wyróżniał się sprawnością fizyczną. Jeszcze jako młodszy oficer udowodnił, że jest walecznym i utalentowanym bokserem. Po tamtych czasach pozostał mu złamany nos, co nadawało mu zawadiackiego, łobuzerskiego wyglądu, dzięki czemu zdobył popularność w prasie. Zdobył też sławę we flocie dzięki meczom tenisowym, w których rzadko schodził z kortu jako pokonany, i szermierce: walcząc na florety i szable, nie przegrał nigdy żadnych zawodów. Jednym słowem był chłopem na schwał. Prasa utrzymywała, że właśnie takich dowódców brakowało dotąd we flocie. Stagg ruszył w kierunku rufy, gestykulując żywo. Jego śladem posuwał się mały orszak, do którego należeli: jego adiutant Ho we, wysoki oficer o zatroskanej twarzy, z wypchaną teczką, który zszedł na brzeg, aby powitać admirała na miejscowym lotnisku RAF-u, porucznik Villar, sekretarz Stagga z białym paskiem kasjera między naszywkami, który z trudem starał się dotrzymać im kroku, a także pisarz i niespokojny marynarz, którego jedynym obowiązkiem było noszenie admiralskiej czapki i rękawiczek. Sherbrooke westchnął w duchu. Niedługo wszystkich ich pozna. Stagg wszedł do ogromnej kabiny i rozejrzał się po niej. - Otwórzcie jakieś świetliki! Tu jest ciemno jak w grobie! - Podszedł do stołu i spojrzał na kilka listów, ułożonych na srebrnej tacy. - Przyszedł pan komandor, sir - odezwał się jakiś głos. Do kabiny wszedł Frazier z czapką pod pachą. - Słucham, panie admirale? - Będzie mi potrzebny pełny raport dotyczący ludzi, którzy zastąpili przeniesionych na inne okręty albo odesłanych na ląd na ćwiczenia. Nie jestem zadowolony z tego, że ich lordowskie moście ignorują nasze zapotrzebowanie na personel najwyższej klasy. - Spojrzał na niego błyszczącymi, niecierpliwymi oczami. - Dotyczy to także oficerów. - Tak jest, panie admirale. Jak dotąd mieliśmy szczęście. 31 Stagg odwrócił się do wysokiego lustra na jednej z grodzi. - To jest okręt admiralski. Szczęście nie ma tu nic do rzeczy. Sherbrooke wyczuwał napięcie w jego głosie, a także, że inni próbowali tego nie zauważać. - Jeszcze jedno. - Stagg dotknął włosów na głowie w miejscu, w którym przypłaszczyły się od czapki. - Kiedy przed chwilą wchodziłem na okręt, widziałem paru ludzi palących papierosy na mostku celowniczym dział 102 milimetry. Adiutant otworzył teczkę i wyjął lornetkę. - Dziś jest niedziela, sir - powiedział Frazier. - Część załogi wykonywała dodatkową robotę z powodu urlopów. Stagg nie odwrócił się od lustra. - Mam to w nosie, John, nawet gdyby to było Boże Narodzenie. Nie ścierpię obniżania dyscypliny na tym okręcie. To, że zwrócił się do Fraziera po imieniu, jeszcze pogarszało sprawę. Stagg odwrócił się twarzą do obecnych. Nawet ten ruch objawił jego niespożytą energię. Wyżsi oficerowie starali się zachowywać dystans i opanowanie nawet w obliczu niebezpieczeństwa. Kontradmirał Stagg był ich całkowitym przeciwieństwem. Jakby nie mógł zapanować nad swoim temperamentem. - Razem z komandorem Sherbrookiem uczynimy z tego okrętu wzór do naśladowania. Wchodzimy w fazę wojny, która może zadecydować o ostatecznym zwycięstwie. Stagg zaczekał, aż Frazier znowu skupi na nim swoją uwagę. - A teraz co do urlopów, John. Nie dawaj za wiele okolicznościowych zwolnień, takich z litości, rozumiemy się? Jeśli przyłapiesz jakiegoś człowieka na symulowaniu, zastąp go innym. Wolę mieć świeżych, chętnych do pracy rekrutów niż pojękujących koszarowych obiboków. Frazier przełknął ślinę. - Zeszłej nocy były dwa ciężkie naloty, na Londyn i Portsmouth. Można się spodziewać, że ludzie zgłoszą się z prośbami o urlopy. Stagg uśmiechnął się. - Zignoruj je. Bądź twardy. Wszyscy prócz Stagga i Sherbrooke'a wyszli z kabiny. Jako ostatni zrobił to marynarz, który wręczył stewardowi błyszczącą, admiralską czapkę. Stagg rozłożył ręce. - No, świetnie. - Popatrzył uważnie na Sherbrooke'a. - Myślisz, że byłem trochę za surowy dla Fraziera? Jako dowódca okrętu uważasz pewnie, że tylko ty masz prawo do krytyki. - Zamilkł na chwilę, kiedy jego osobisty steward, Price, stawiał na stole tacę z kieliszkami i karafkę, a potem dodał: - 32 Masz oczywiście absolutną rację. Albo raczej będziesz ją miał, jak dobrze staniesz tu na nogach. Powinieneś od początku wziąć wszystko twardo w garść. Wkrótce się przekonasz, jakie to ważne. Spojrzał na oprawioną w ramki fotografię okrętu. - Właśnie dlatego poprosiłem, żebyś to ty zastąpił biednego Cavendi-sha. Czytałem raporty na temat „Pyrrhusa" i wiem, co zrobiłeś, żeby uratować konwój. Na przekór wszystkiemu. Pomyślałem, że jesteś człowiekiem, jakiego potrzebuję. Zdecydowanie i śmiałość. To, co załoga skłonna jest ostatecznie uznać. W Norwegii, w Grecji, na Krecie, na Atlantyku obaj widzieliśmy dość cholernego maruderstwa i niekompetencji. Stare baby w oficerskich mundurach, ludzie, którzy nie nauczyli się absolutnie niczego z doświadczeń poprzedniej wojny. Sherbrooke spojrzał na niego uważnie. Kogo miał na myśli? Fraziera, który przeoczył mały objaw niezdyscyplinowania, kiedy Stagg wchodził na pokład? Czy Cavendisha? - Szkocką? - zapytał ostro Stagg i kiwnął głową na stewarda. - Słońce dawno zeszło poniżej rei! Można się już napić. Słyszałem, że byłeś na pogrzebie. Taki Stagg bardzo przypominał pełnego niespodzianek człowieka, którego znał, gdy był jeszcze porucznikiem. Pewnie celowo chce sprawić wrażenie, że wie wszystko o swoim podwładnym Sherbrooke spróbował whisky, parzącej w język jak ogień, i zauważył, że Stagg nie tknął nawet swego kieliszka. Jeszcze jeden test? Aby zobaczyć, czyjego nowy dowódca okrętu nie ma skłonności do ulegania histerii wojennej i nie przebywa ciągle myślami ze swoim starym okrętem i jego załogą? - Tak, ja też pojechałem do Londynu, sir - powiedział. Stagg uśmiechnął się szeroko. - No cóż, co do mnie, to tego dnia miałem lepsze rzeczy do roboty -powiedział i spojrzał na zegarek. - Wieczorem schodzę znowu na brzeg. Przypuszczam, że zaproszą cię do mesy. Żeby cię otaksować. Spróbuj wyczuć, jaki duch panuje wśród kadry. Zdaniem Sherbrooke'a Stagg z całą pewnością wiedział, że tak zrobią, prawdopodobnie polecił im nawet, żeby go zaprosili. - Wydaje się, że okręt ma dobrych oficerów, sir. Stagg wypił łyk whisky i zmarszczył lekko brwi, jakby odkrywając jakiś słaby punkt w jego rozumowaniu. - Nie zawsze da się to ocenić na podstawie ksiąg okrętowych... ale ty przecież wiesz o tym doskonale. Drzwi zamknęły się, jakby na jakiś tajemny znak. Zostali sami. 3 — Ostatni krążownik 33 - Faktem jest, Guy, że będę chciał wydusić trochę więcej z tej krypy. Dlatego pojechałem do Admiralicji. Nie zaszkodzi dać im do zrozumienia, co zamierzamy robić, żeby wygrać tę wojnę. Odwrócił się znowu do lustra i lodowatym wzrokiem przyjrzał się swemu odbiciu, jakby patrzył na podwładnego, któremu czegoś tam brakowało do idealnego wyglądu. - I nie przejmuj się tym Cavendishem - powiedział przez ramię. - Mam na myśli to, co się stało. Że wchodzisz w buty po nieboszczyku. To już historia, przynajmniej w odniesieniu do tego okrętu. Sherbrooke uświadomił sobie, że Stagg wpatruje się w jego odbicie w lustrze. - Mnie też przyszło na myśl coś takiego, sir. Stagg nie odpowiedział mu uśmiechem. - Zadbaj tylko, żeby te buty cię nie uwierały, dobra? Sherbrooke odstawił szklankę, aby zyskać na czasie. Przyszło mu do głowy, że przecież służyli razem jako porucznicy i jednocześnie otrzymali komandorskie szlify. A dziś różnili się od siebie tak, że nie było mowy o znalezieniu wspólnego języka. Obok drzwi wisiał portret admirała Beatty'ego na tle krążownika, który wyglądał niczym ogromny statek widmo. Sir David Beatty dowodził flotą koło Jutlandii w tamtej wojnie, odległej już o całe pokolenie. Krążownik liniowy był wtedy nową ideą, snem i legendą. Ale koło Jutlandii sen przerodził się w koszmar, kiedy te ogromne, zbyt słabo opancerzone okręty jeden po drugim szły na dno pod ogniem ulepszonych niemieckich pocisków, wystrzeliwanych przez lepiej wyszkolonych artylerzystów. Popatrzył na Stagga. Czy on tak właśnie widział siebie? Chciał być jeszcze jednym Beattym? - Guy, nie byłeś nigdy żonaty, prawda? - zapytał niespodziewanie Stagg. - Nie, sir. - Zdał sobie sprawę, że udziela tej odpowiedzi bez złości, bez straszliwego żalu, który targał nim kiedyś. Stagg wiedział jednak, że jego narzeczona zginęła od bomb w tym czasie, gdy „Pyrrhus" odbywał jedną ze swych wypraw do północnej Rosji. Stagg pokiwał głową, jakby z poczuciem osobistej satysfakcji. - Możesz więc czuć się tak, jakbyś zaczynał miodowy miesiąc. - Popatrzył na fotografię swego flagowego okrętu. - On cię nie zawiedzie. Sherbrooke'owi stanął nagle przed oczami przykościelny cmentarz w Esher, niedaleko toru wyścigów konnych w Sandown Park. I wysoka kobieta w czerni. Nie ma sensu siedzieć w miejscu... Trudno o lepszą konkluzję. 34 3 Próba sił Wydawało się, że minęło stulecie, zanim jego umysł wrócił do rzeczywistości, do chwili obecnej. A jednak Sherbrooke wiedział już z własnych, przykrych doświadczeń, że była to tylko sprawa kilku sekund. Niemal machinalnie obrócił się na wąskiej koi i postawił stopy na podłodze. Ta chwila wystarczyła, aby jego świadomość i słuch dostroiły się i wyostrzyły. Rzucił okiem na mały zegar. Dopiero co minęła szósta rano, połowa porannej wachty. Ku swemu zaskoczeniu zdołał zasnąć, zostawiając na wszelki wypadek zapaloną lampkę nad koją. Była to rutynowa czynność i zarazem obrona przed popadnięciem w koszmar, który mógł zaatakować go bezlitośnie, gdyby przestał się pilnować. Może zresztą był w błędzie i te nocne zmory nie wrócą więcej. Wciągnął wysokie, marynarskie buty i rozejrzał się po małej kajucie na mostku kapitańskim, która służyła mu za dom przez większą część czasu, odkąd „Reliant" podniósł kotwicę w pewien chłodny, mglisty ranek i wymknął się cicho z zatoki Firth of Forth, aby bez zamieszania i zbędnych ceremonii dołączyć do swej eskorty niszczycieli. Było to pięć dni temu. Od tamtej pory płynął na północ, ku znajomym, niegościnnym wodom. Sherbrooke stanął na nogach i znieruchomiał, czekając, aż pokład pod stopami powie mu o ruchu okrętu, jak by to uczynił natychmiast pokład „Pyrrhusa". Wyczuł ruch, ale powolny i stały, zgodny z kołysaniem morza, przypominający głębokie oddechy. Pochylił się nad małą umywalką i przyjrzał się swemu odbiciu w lustrze. Ogolił się przed pójściem spać, jak to mu weszło w zwyczaj wówczas, kiedy wojna pokazała swoje pazury. Nie wpłynęłoby to dobrze na wachtowych, gdyby zobaczyli, że ich dowódca jest nie ogolony i ma zamglone od snu oczy. Szczególnie tamtego ranka, kiedy podnosili kotwicę. Marynarze na dziobie wyglądali wtedy jak czarne karaluchy w swych nieprzemakalnych ubraniach, jakby o całe mile oddaleni od wysokiego mostku. W pobliżu majaczyły dwa holowniki na wypadek, gdyby nowy dowódca popełnił jakiś błąd. W czasie tego manewru kontradmirał Stagg trzymał się wprawdzie na uboczu, ale wyczuwało się jego obecność. Wielki dziób kołysał się dostojnie, jakby to nie okręt parł ku morzu, ale ląd prześlizgiwał się wzdłuż jego burt. Spuszczono banderę, a nad wodą ukazała się kotwica, kołysząca się niczym gigantyczne wahadło. I wszędzie taki spokój. Sternik i sygnaliści daleko w dole, pod mostkiem, ukryci za pancernymi płytami. Oficerowie na oku śledzący farwater. Potężna, brodata 35 postać nawigatora, kapitana marynarki Rhodesa, pochylona nad mapą, jego grube paluchy zwinnie manipulujące cyrklem i linijką. Na „Pyrrhusie" pilotem był oficer z rezerwy Marynarki Królewskiej, który pływał kiedyś w marynarce handlowej i miał patent szypra. Czasami podczas długich, nocnych wacht snuł opowieści o innym świecie, o dalekomorskich statkach i długich podróżach, o pieniądzach i o pasażerach, z których wielu pojawiało się każdego roku, żeby popłynąć w ten czy inny rejs. Słuchając ich, Sherbrooke uciekał od teraźniejszości. Pomyślał, że po jakimś czasie pozna bliżej także Rhodesa. Ale nawet to wspomnienie na nowo otworzyło ranę w jego sercu. Ktoś zapukał do drzwi. - Czy można, panie komandorze? Był to chłopiec okrętowy, który przyszedł na mostek, niosąc ostrożnie na tacy kubek herbaty. Sherbrooke był zaskoczony tym, że przez dwa pierwsze ranki na morzu herbatę przynosił jego steward, bosman Long, jakby nie ufał nikomu. A może miał po temu jakieś osobiste, sobie tylko znane powody? Zaczął popijać herbatę, typową, marynarską mieszankę cukru i mleka z puszki. Mówiono o niej, że przykleja się do żeber. Pewnie roznoszą ją teraz po górnym pokładzie, gdzie znajdowały się stanowiska działek przeciwlotniczych. Już teraz obsadzone były ludźmi, bo nawet ciężki krążownik nie może sobie pozwolić na żadną nieostrożność. Sherbrooke miał przed oczami dokładny obraz mapy, jakby przed chwilą ją przestudiował. Znajdowali się o trzysta mil na południe od brzegów Islandii, a ściśle biorąc od Seydisfjord, i o dwieście mil na zachód od Faro-es. Morska pustynia, a zarazem dżungla, w której myśliwy i zwierzyna mogli łatwo zamienić się rolami. Eskorta składała się z sześciu niszczycieli, w tym kilku nowej klasy M, być może największych, jakie do tej pory zbudowano. Mimo to z pewnością trudno im było utrzymywać pozycję względem głównego okrętu eskadry. Ich pokłady zanurzały się w wodzie i tańczyły ludziom pod nogami. - Jak tam wygląda na dworze? Marynarz zawahał się, zaskoczony, że dowódca odezwał się do niego. - Trochę buja, sir. Ale okręt daje sobie radę. Sherbrooke spojrzał na niego i marynarz spuścił oczy, obawiając się może, że posunął się za daleko. Ale Sherbrooke przede wszystkim zwrócił uwagę na to, jak dumny jest on ze swojego okrętu Marynarz wyszedł cicho. Ten wielki kadłub mieścił w sobie tysiąc dwustu takich jak on. Kiedy „Reliant" opuszczał Firth of Forth, brakowało kilku ludzi. Dwóch udało się na okolicznościowe urlopy, gdyż ich domy zostały 36 zniszczone podczas nalotów bombowych, a jeden pojechał na południe, żeby zobaczyć się z żoną. Doniesiono mu, że romansuje z innym mężczyzną. Takie rzeczy zdarzały siew czasie wojny dość często, ale wciąż były wielką tragedią dla zdradzonych mężów. Sąsiedzi usłyszeli jakieś krzyki i policja znalazła niewierną żonę w stanie agonii. Na miejsce zdarzenia wysłano patrole marynarki wojennej, które przy współdziałaniu z miejscową policją powinny wkrótce złapać sprawcę tego czynu. Podobno był dobrym marynarzem, a teraz został dezerterem mordercą. Jak zwykle byli też i tacy, którzy zwyczajnie przedłużyli sobie krótkie urlopy. Może wypili za dużo, może w grę wchodziła jakaś kobieta. Wszystkim tym powinien zająć się komandor porucznik Frazier. Sherbrooke uśmiechnął się i sięgnął po czapkę. Szeryf. Uchylił drzwi i spojrzał na małą, spartańską koję. Stagg śpi teraz we własnej, luksusowej kabinie na rufie. Wsłuchał siew ciche odgłosy sygnałów nadawanych morse'em. Co jakiś czas słychać było trzaski zakłóceń radiowych. Wciąż trudno było mu uwierzyć, że to jego okręt. Marynarze powinni już wiedzieć, że nadchodzi. Zawsze to wiedzą. Pewnie szepcą teraz: „Stary idzie! Ciekawe, jak dziś wygląda? Żeby już ta cholerna wachta się skończyła!" Wszedł do mrocznego pomieszczenia na górnym pomoście i zaczekał na podanie pozycji. Dziób okrętu zanurzył się powoli w wodnym wale. Lodowate bryzgi cięły po szybach niczym grad. Powoli przyzwyczajał się do rozmiarów pomostu, na którym znajdowało się centrum dowodzenia - nerwy, oczy i mózg okrętu. Ciemne postaci stały na swoich stanowiskach, chociaż jakiemuś laikowi mogłoby się wydać, że znalazły się tu przypadkowo, bez konkretnego celu. Łącznicy koło rzędu lśniących rur głosowych, bosman przy mikrofonie głośników pokładowych, ktoś inny zbierał z pokładu puste kubki. Poranną wachtę miał, jak zwykle, oficer nawigacyjny. Zawsze gotów był powitać nowy dzień o świcie, kiedy inni padali ze zmęczenia i myśleli tylko o śniadaniu. Pomocnikiem Rhodesa był młody porucznik Frost, bardzo pracowity, usiłujący bez powodzenia zapuścić brodę, z czego niemiłosiernie żartowano. W tej chwili wyglądał jak dzieciak, który przylepił sobie do twarzy jakieś kłaczki, żeby wziąć udział w szkolnym przedstawieniu. - Dzień dobry, panie nawigatorze - powiedział Sherbrooke. - Jak tam, spokój? Rhodes stanął obok przezroczystej osłony i wskazał ręką rosnący wał wodny. W bladym świetle morze było czarne jak węgiel, ale zagłębienie między falami lśniło niczym ciemne szkliwo. Fala rosła coraz wyżej i wydawało 37 się, że krążownik ześlizguje się burtą z nie kończącego się zbocza, nie dającego mu żadnej podpory. Dziób zanurzył się znowu i Sherbrooke zobaczył, że wodny wał przewala się po dziobowym pokładzie, a rwące kaskady wdzierają się otworami ściekowymi w nadburciu, aż wreszcie okręt z ledwo wyczuwalnym drżeniem uniósł się znowu i wodna kipiel spłynęła za burtę albo rozbiła się o wieżyczki dział i inne przeszkody na pianę, która w bladym oświetleniu wydawała się niemal żółta. - Mieliśmy sygnał z „Montagu", panie komandorze. Zmyło jedną z ich szalup i prosili o pozwolenie, żeby zawrócić i jej poszukać. - Odmówił pan? Rhodes kiwnął głową. - Znają rozkazy tak samo dobrze jak i my. Żadnego zatrzymywania się. Sherbrooke uchwycił się mocno poręczy krzesła, przyśrubowanego po lewej stronie pomostu. Rhodes sam podjął decyzję, ale wielu oficerów na jego miejscu, bez względu na rozkazy, obudziłoby dowódcę choćby po to, żeby nie brać na siebie żadnej odpowiedzialności. Wyjrzał przez boczne okna, z których widać było pokład sygnałowy. Zobaczył kilkanaście postaci w sztormiakach, które poruszały sięjakby w jakimś rytualnym tańcu. Co pewien czas rozwijała się któraś z flag sygnałowych, tworząc j askrawą plamę na mrocznym tle, po czym znikała. Obsługa lamp Aldisa gotowa była do wysłania pierwszego sygnału tego dnia: „Wszystkie okręty ćwiczą pogotowie bojowe". Zarówno ludzie, którzy dopiero co zakończyli wachtę, jak i ci, którzy zdrzemnęli się w dusznym kubryku, poderwali się, słysząc naglące alarmowe klaksony, chociaż każdy wiedział, że to tylko ćwiczenie. Sherbrooke poczuł, że oparcie krzesła wciska mu się w żebra, kiedy wielki kadłub zaczął się prostować z przechyłu. O „Reliancie" pisano, że to szczęśliwy okręt. Pewnie to prawda, jeśli porównać go z niektórymi innymi jednostkami. Podobno Gunther Prien, jeden z pierwszych niemieckich asów, pływających na U-Bootach, który dokonał rzeczy na pozór niemożliwej -wszedł do Scapa Flow i storpedował pancernik „Royal Oak", powodując ogromne straty w ludziach - w pierwszej chwili miał zamiar zaatakować „Relianta". A koło Jutlandii, kiedy eskadra krążowników dostała się pod bezpośredni obstrzał, nagle zaciął mu się ster, co zmusiło okręt do zatoczenia szerokiego łuku z dala od płynącej w szyku bojowym eskadry i uratowało od niechybnego zniszczenia. Niestety, szczęście nie zawsze wystarczało. Usłyszał zbliżające się głosy, przyciszone, powściągliwe. 38 Wiedzą, że już tu jest. Na pomost wszedł Frazier z zaczerwienioną od wiatru i lodowatych bryzgów twarzą. - Dzień dobry, panie komandorze. - Dzień dobry, John - odpowiedział. Frazier na pewno obszedł już cały okręt, ponieważ zawsze musiał upewnić się o wszystkim osobiście. Jak dotąd Sherbrooke'owi nie udało się do niego zbliżyć. - Czy sąjakieś specjalne rozkazy? - Frazier tak był zżyty z okrętem, że nie zawracał sobie głowy tym, by przytrzymać się czegoś. - Przeprowadź ćwiczebną kontrolę uszkodzeń. Ale tym razem weź do tego innych ludzi. Niech się uczą. Spojrzał na obracającą się antenę radarową w przedniej części pomostu. Niewidzialne oko. Kiedy pojawił się ten wynalazek, nikt nie wierzył w jego skuteczność. - Niech piechota morska poćwiczy obsługę wieży Y. Nie zawsze będziemy mogli liczyć na cud. Zobaczył, że młody porucznik Frost zerka na zegar na mostku, a bosmanmat sprawdza działanie głośników. Czas na rozpoczęcie ćwiczeń. Mogło to nawet przyciągnąć na pomost Stagga. Łącznik pochylił się nad wylotem rury głosowej. - Pomost dziobowy? - zapytał i odwrócił się do Sherbrooke'a. - Radiotelegrafiści otrzymali sygnał. - Niech przyniosą - powiedział. Mógł to być meldunek o jakimś statku, któremu grozi niebezpieczeństwo, o ataku U-Bootów na konwój albo o samolocie RAF-u, który spadł do morza. Na pomoście pojawił szef telegrafistów Elphick, jeszcze jeden człowiek, który wstał wcześnie, żeby sprawdzić, czyjego sekcja jest w porządku. Sherbrooke otworzył księgę sygnałów, czując, że wszystkie spojrzenia koncentrują się na nim. - Bezpośredni meldunek z Admiralicji - powiedział. - Rozpoznanie lotnicze donosi, że niemiecki krążownik „Minden" wyszedł w morze. Prawdopodobnie wypłynął dwa dni temu z Tromso. Pierwszy odezwał się Rhodes. - Mieliśmy meldunki, że była wtedy zła pogoda, sir. - Teraz może być wszędzie - powiedział Frazier i popatrzył po twarzach obecnych. - Ale nie tutaj. W jakimś innym miejscu. Sherbrooke nie słyszał ich prawie. Podniósł słuchawkę, znajdującą się naprzeciwko jego krzesła, na której paliło się niczym złowieszcze oko małe, czerwone światełko. Stagg natychmiast się zgłosił, jakby tylko na to czekał. 39 - Cholerne osły! Czy oni nie zdają sobie sprawy, jak ważne jest, żeby śledzić każdy ruch Niemców?! - wykrzyknął i zamilkł na chwilę. - „Min-den"? Ten sam, z którym już się spotkałeś? - Tak, panie admirale - odparł Sherbrooke. - To on zatopił mój okręt. -Odłożył słuchawkę i powiedział: - Ogłosić pogotowie bojowe. Frazier zawahał się. - Bardzo panu współczuję - powiedział. Przez chwilę Sherbrooke'owi wydawało się, że są tu sami. Dwaj zwykli ludzie. Położył rękę na ramieniu Fraziera. - Mam nadzieję, że panu nigdy się to nie przydarzy. To było coś... Reszta jego słów utonęła w przeraźliwym hałasie alarmowych klaksonów i w trzaskaniu wodoszczelnych drzwi. Sherbrooke podniósł się z krzesła i podszedł do stołu nawigacyjnego z rozłożonymi na nim mapami. Sprawa wyglądała piekielnie tajemniczo. Kontradmirał Vincent Stagg usiadł wygodnie na szafce z mapami i skrzyżował nogi. - Pogoda poprawia się - powiedział. - Powinniśmy dojść do Seydis-fjord bez opóźnienia. - Spojrzał ostro na oficera nawigacyjnego, jedyną prócz Sherbrooke'a osobę w kabinie. - Zgadza się? Rhodes sięgnął po notes leżący na stole. - Jutro o jedenastej. Stagg rozejrzał się po kabinie, do której nie docierała wrzawa panująca na mostku, gdzie bezustannie wchodzili i wychodzili wachtowi i specjaliści różnych służb. - Dobrze - powiedział. - Może pan wrócić do swoich zajęć. Zdaje się, że ma pan parę rzeczy do zrobienia. Rhodes uśmiechnął się. - Tak, jest tego trochę, sir. Kiedy drzwi zamknęły się za nim, Stagg odwrócił się do Sherbrooke'a. - Zdolne chłopisko. Nie chciałbym go stracić. - Rozpiął kurtkę i wyjął skórzaną papierośnicę. - Możesz się nie niepokoić, Guy. Nie było więcej meldunków o „Mindenie". Niech się nim martwią inni, dopóki nie schowa się z powrotem w Tromso albo w jakiejś innej zatraconej dziurze. W końcu coś zaczyna się dziać. Potrzebujemy jednostek typu Force H. Nasz bliźniaczy okręt „Renown", lotniskowiec i silna eskadra eskortowców potrafiły zdziałać cuda. A my możemy zrobić to jeszcze lepiej. Powiedziałem w Admiralicji, żeby przestali wreszie bawić się z nami w ciuciubabkę! - Zapalił cygaro, uśmie-chając się na myśl o niedawnej wizycie w Londynie. - Wiesz, Guy, jestem 40 słodki jak cukierek, kiedy traktują mnie z szacunkiem, ale niech tylko ktoś spróbuje nadepnąć mi na odcisk! Zatrzeszczał głośnik w kabinie i Stagg zerknął w jego stronę. - Popołudniowa wachta na obiad! - Na lunch - poprawił cichym głosem Stagg. Pochylony nad stołem nawigacyjnym Sherbrooke prawie go nie słyszał. Minęło sześć godzin od chwili otrzymania tamtej wiadomości. „Minden" był znowu na morzu. Tamtego dnia, kiedy „Pyrrhus" poszedł na dno, zjawiły się trzy niemieckie okręty. A on ciągle nie mógł sobie uzmysłowić, jak to się właściwie stało. W jednej sekundzie stalowe płyty na mostku wgięły się do środka jak mokry karton. Z rur głosowych dochodziły bezustanne wołania, na które nikt nie odpowiadał, bo ludzie leżeli na swoich stanowiskach martwi albo umierający. A potem? Pustym wzrokiem wpatrywał się w mapę brzegów Islandii. Musiała nastąpić jeszcze jedna potężna eksplozja, ale przypominał sobie tylko to, jak wydostał się na powierzchnię, łapiąc powietrze do płuc i krzycząc, obezwładniony przez chłód lodowatej wody. Okrętu nie było. Pustka. Tylko parę zachłystujących się, poruszających się z trudem postaci. Ludzie, których znał. Ludzie, którzy mu zaufali. Stagg pochylił się do przodu. Kosmyk kasztanowatych włosów opadł mu na czoło. - Dobrze się spisałeś, Guy. Diabelnie dobrze. Objąć dowództwo okrętu w tak krótkim czasie... - powiedział i zaraz potem dodał z naciskiem: -Chciałem cię tu mieć. Znam twoją przeszłość i twój styl dowodzenia. Rozumiesz, to się liczy. - Zerwał się nagle na nogi, znowu tryskając niepohamowaną energią. -W każdej wojnie trzeba czasu, żeby się pozbyć niepotrzebnego balastu. Zasady, które prawie się nie zmieniły od bitwy pod Trafalga-rem, wyrzucono za burtę z chwilą, gdy na morzu pojawiły się pierwsze łodzie podwodne. Liczy się tylko to, żeby wygrać. Zasady dobre są dla tych, którzy przegrywają! Zatrzymał się koło stołu i Sherbrooke poczuł zapach używanej przez niego wody po goleniu, intensywny i mocny jak on sam. - Na Islandii dołączy do nas „Seeker", nowy lotniskowiec eskortowy. -Rzekłszy to, Stagg uśmiechnął się i popatrzył, jak wentylator pod sufitem wciąga dym z jego cygara. -Nie jest to jakiś olbrzym, ale w sam raz na początek. Będziemy stanowić niedużą, samodzielną grupę, która wkrótce się rozrośnie. - Uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Ale „Reliant" jest tylko jeden! Uśmiech znikł z jego twarzy, tak jakby Stagg doszedł do wniosku, że uzyskał już wystarczający efekt. - Chciałbym, żebyś poszedł ze mną, kiedy będę składał wizytę admirałowi dowodzącemu na Islandii. Nasze niszczyciele zatankują paliwo, a ja 41 zażądam wyczerpującego raportu, dlaczego „Montagu" stracił szalupę. Jego dowódca ma bardzo wysokie mniemanie o sobie... to go nauczy pokory. Od drzwi doszedł jakiś hałas. Stagg odwrócił się i zawołał: - Och, na litość boską! Powiedziałem, żeby mi nie przeszkadzano! Drzwi uchyliły się. Ukazał się w nich znowu Rhodes. - Sygnał z Admiralicji, sir. Informują, że „Minden" wrócił do portu. Widziano go, jak płynął w kierunku Lofotów. - A pan co o tym myśli? - zapytał ostrym tonem Stagg. - Pewnie jest w Bodo, sir - odparł bez wahania Rhodes. - To wielki norweski fiord. Szwaby zbudowały tam lotnisko wojskowe. -Zobaczył, że kontradmirał unosi brwi. - Wiem to z informacji wywiadu lotniczego. - Co jeszcze? - zapytał Sherbrooke. Rhodes spojrzał wprost na niego. - „Minden" natknął się na radziecki niszczyciel i kilka trałowców -powiedział Rhodes i odwrócił się do kontradmirała. Sherbrooke był jednak pewien, że mówi nadal do niego. - Zatopił je wszystkie. Nikt nie przeżył. Sherbrooke starał się oderwać od wspomnień. Daleko ważniejsze było ustalić, dlaczego „Minden" wyszedł w morze, a potem skierował się na ko-twicowisko bronione przez potężne siły powietrzne i stanowiące dogodniejszą bazę do następnego wypadu na południe, a nawet próby wejścia na Bałtyk i powrotu do Niemiec. Jednak ciągle miał przed oczami ciemną, przyczajoną sylwetkę krążownika, którego działa prowadziły ogień z zadziwiającą precyzją. - Proszę informować nas na bieżąco - zwrócił się do Rhodesa Stagg i spój -rżał na zegarek. - Przejdę się z powrotem na rufę... coś przekąsić. - W zamyśleniu schował papierośnicę do kieszeni. - Przez parę dni będziemy współpracować z „Seekerem", aż przejdą dwa duże konwoje. Kto wie, może rąbniemy gdzieś po drodze tego twojego cholernego „Mindena", choć raczej w to wątpię. Cóż, gdyby to był „Scharnhorst", wtedy mielibyśmy się czym pochwalić. Sherbrooke poczuł, że opuszcza go napięcie. Być może Stagg miał rację. Lepiej zapomnieć o własnych odczuciach. I mieć zawsze oczy otwarte, czekając na tę jedną, jedyną szansę... - Byliśmy tak cholernie zajęci - zauważył Stagg - że nie miałem okazji porozmawiać z tobą o pogrzebie. Dużo przyszło ludzi? Sherbrooke pokręcił głową. Przed oczami znowu stanęły mu ciemne ubrania, wiceadmirał i poważna kobieta za kierownicą jego samochodu. - Tylko paru krewnych... a także kilku z naszej paczki. Stagg spojrzał na niego w zamyśleniu. - A Jane... to znaczy pani Cavendish? Dobrze to zniosła? No tak, całkiem zapomniałem. Przecież i ty podkochiwałeś się w niej kiedyś, prawda? - 42 Sięgnął po swoją czapkę i popatrzył na dwa rzędy błyszczących, dębowych liści. - No cóż, Guy, może teraz miałbyś u niej większe szansę. Wyszedł, uśmiechając się, a Sherbrooke odczekał chwilę, zanim podpisał dziennik nawigacyjny Rhodesa. Chciał zyskać na czasie. Przypomniał sobie jej twarz, kiedy rozmawiali ze sobą, jej wyprostowaną głowę i bijącą od niej siłę. Przypomniał sobie także eleganckie auto arm-strong-siddeley, w którym samotnie umarł Charles Cavendish. Podobnie jak fotografia ze stłuczonym szkłem nie była to sprawa przypadku i Stagg musiał o tym wiedzieć. Usłyszał czyjeś kroki za drzwiami. Być może to Rhodes czekał na polecenie kolejnej zmiany kursu. Okręt potrzebował Sherbrooke'a, ale nie tak bardzo, jak on sam potrzebował okrętu. Wyszedł z kabiny nawigacyjnej i zobaczył wyraz odprężenia na brodatej twarzy Rhodesa. Nic dziwnego, okręty codziennie, przez okrągły tydzień padały ofiarą bomb, torped albo artyleryjskich pocisków. Taki był ich świat. I liczyło się tylko przeżycie. Usiadł na krześle i uświadomił sobie, że nic nie jadł od wczorajszego wieczoru. Long Dekownik nie byłby z tego zbytnio zadowolony. Pochylił się do przodu, aby popatrzeć na lśniący od wodnych rozbryzgów pokład i szeroki dziób, który rozcinał i odrzucał unoszące się ku niemu fale. - Czas na zmianę kursu? - zapytał Rhodesa, który odpowiedział mu szerokim uśmiechem. - Powinniśmy zmienić kurs na zero-jeden-zero - powiedział Rhodes, spoglądając na swojego dowódcę. Tak samo patrzył na niego, kiedy telegrafista przyniósł meldunek o niemieckim krążowniku. Rhodes zdawał sobie sprawę, że nigdy nie zdoła w pełni zrozumieć Sherbrooke'a. - Połóż okręt na nowym kursie. Zasygnalizuj niszczycielom, żeby po kolei zmieniły kurs. - Przypomniało mu się, z jakim zadowoleniem Stagg przyjął meldunek o zaginionej łodzi. -1 przekaż sygnał kapitanowi „Mon-tagu", żeby zameldował się na naszym pokładzie, jak dopłyniemy do portu. Rhodes wydał rozkazy i po obu stronach mostka zaklekotały jednocześnie lampy sygnałowe. Wszystkie niszczyciele odpowiedziały natychmiast, błyskając aldisami. Sherbrooke przypomniał sobie słowa starego oficera sztabowego, że na tym okręcie zawsze wszystko jest zrobione na czas. I tak ma pozostać Zgrabna szalupa z kontradmiralską flagą wymalowaną na dziobie po obu burtach pomknęła po wodzie. Ryk jej motoru odbił się echem od ścian 43 fiordu. Dziób z chrzęstem kruszył odłamki lodu. Sherbrooke stanął w kok-picie i poczuł na twarzy wiatr, który ciął jak nóż. Jak ludzie mogą pędzić na Islandii normalne życie. Z kabiny dobiegł go gniewny głos Stagga. Kontradmirał znowu beształ swego adiutanta. Howe jeszcze raz mógł się przekonać, że służba przy takim zwierzchniku jak Stagg to nie zabawa. Od chwili, gdy „Reliant" rzucił kotwicę, wszystko szło jak najgorzej. Eskortowy lotniskowiec „Seeker", który miał popłynąć z nimi, nie był gotowy do drogi. Podczas podchodzenia do lądu zderzył się z rybackim trawlerem. Kraksa nie była groźna, ale spowodowała zniszczenia w dolnej części kadłuba „Seekera". Podjęto już prace naprawcze w Reykjaviku, jednak nikt nie wiedział, jak długo mogą one potrwać. Stagg wpadł we wściekłość, zwłaszcza gdy dowodzący miejscową bazą admirał powiedział mu, że islandzkie władze zamierzają pociągnąć do odpowiedzialności brytyjską marynarkę za poważne uszkodzenie jednostki, należącej do ich rybackiej floty. Stagg nie krył swego oburzenia. - Cholerni Islandczycy, oni nas po prostu nienawidzą! Byliby zadowoleni, mając tu Niemców zamiast nas! Ale admirał Dónitz dałby im dobrą szkołę! Udali się na pokład „Seekera", żeby porozmawiać z jego kapitanem. Atmosfera wizyty była bardzo napięta. „Seeker", eskortowy lotniskowiec klasy „Smiter", nie był ani tak piękny, ani tak wielki jak lotniskowce z prawdziwego zdarzenia. Był początkowo statkiem handlowym. Został wypożyczony i przebudowany na podstawie angielsko-amerykańskiej umowy o dzierżawie. Okręty takie miały drewniane pokłady do startu i lądowania i traciły stateczność przy gorszej pogodzie. Nie wytrzymałyby nawet pięciu minut w walkach na Morzu Śródziemnym ani u boku Amerykanów na Pacyfiku. Jednak dzięki „Seekerowi" i innym tego rodzaju jednostkom osiągnięto coś, co jeszcze osiemnaście miesięcy temu zdawało się rzeczą nie do wiary. W decydującej bitwie o Atlantyk, gdy tracono coraz więcej statków i ich tak bardzo potrzebnych ładunków, udało się zabezpieczyć te przestrzenie oceanu, do których nie mogły dotrzeć samoloty startujące z lądu. Bez względu na to, czy konwoje płynęły ze Stanów Zjednoczonych, z Kanady, z Wielkiej Brytanii, czy z bazy na Islandii, zawsze istniała dotąd jakaś luka, jakieś „pole śmierci", jak określali to starzy atlantyccy marynarze. U-Booty wynurzały się bezkarnie, żeby ze zwiększoną szybkością ścigać konwój, ładując jednocześnie swoje akumulatory. A potem, nocą, przybliżały się do powolnych statków handlowych i atakowały. Straty rosły, przekraczając zdolność stoczni do budowania nowych statków na miejsce zatopionych. 44 Nieduże lotniskowce eskortowe zmieniły ten stan rzeczy. Załogom U-Bootów setki mil od którejkolwiek z baz lądowych zaczęły zagrażać szybkie myśliwce i bombowce. Nieprzyjaciel musiał spędzać coraz więcej czasu w zanurzeniu, a przy zmniejszonej szybkości trudniej było wyśledzić i storpedować ciężko poruszające się statki handlowe. Sherbrooke otarł twarz rękawiczką i zobaczył „Relianta". Na tle ponurych ścian fiordu okręt był zupełnie biały i błyszczał oślepiająco. Jego potężny kadłub, wysokie pomosty i kominy pokrywała warstwa lodu. Stał tak nieruchomo, że można go było wziąć za przedłużenie lądu. Tylko bandery i cienka smużka dymu z jednego z kominów mówiły o jego ukrytej potędze. Stagg wyszedł z kabiny i stanął obok niego. - Ładny, co? Sherbrooke spojrzał na niego. Czyżby się już uspokoił? A może ogarnęła go rezygnacja. - Mogą upłynąć tygodnie, zanim „Seeker" dołączy do nas - mruknął Stagg. - Beznadziejna sprawa! Marynarz na dziobie zajął pozycję z bosakiem w rękach. Sherbrooke zobaczył u szczytu trapu wyprostowanych, zesztywniałych z zimna marynarzy. Prawdopodobnie postawiono ich tam po sygnale adiutanta sztabu, zapowiadającym powrót admirała. - Stracony dzień! - powiedział Stagg z błyskiem w oczach. - Jak wrócimy na pokład, porozmawiam z kapitanem „Montagu". Mam akurat odpowiedni nastrój. Zabrzmiały gwizdki i Sherbrooke zauważył, że Stagg popisuje się swo-j ą tężyzną fizyczną i wchodzi na pokład bez płaszcza, który pozostawił w rękach adiutanta. Frazier czekał już w gotowości, żeby ich powitać. - Sam obwieścisz im wielkie nowiny, Guy - powiedział Stagg. - Ja idę na rufę. - Jego wzrok prześliznął się po grupce marynarzy, którzy zaplatali liny z bosmańskiego magazynu. Byli to bardzo młodzi chłopcy z ostatnich uzupełnień, ciągle zagubieni w nowym środowisku. Stagg podszedł do nich i kiwnął głową dowodzącemu nimi marynarzowi. - Twoje nazwisko, chłopcze? - zapytał szorstko jednego z nich. Młodzieniec wytrzeszczył oczy na naszywki na rękawie munduru Stag- ga. Miał taką minę, jakby go zatkało. - Baker, s... sir! - powiedział w końcu. - Skąd jesteś? - Z Leeds, sir. Stagg uśmiechnął się. - Dobrze. - Wyjął linę i marszpikiel z niemrawych rąk marynarza. -To się robi tak, widzisz? Przytrzymaj to! 45 Był to doskonały pokaz zaplatania lin. Skończywszy, Stagg schował rękę do kieszeni. - To jest jak jazda na rowerze, chłopcze... Nigdy się tego nie zapomina! Sherbrooke zauważył krew na jego palcach. Po co Stagg zadał sobie tyle trudu. Szanowano go, podziwiano, bano się. Nie musiał niczego udowadniać. Stagg odszedł sztywnym krokiem w stronę rufy, z przekrzywioną zawadiacko czapką. Całkiem jak Beatty, pomyślał Sherbrooke. Być może właśnie o to mu chodziło. Frazier wszedł za nim do kabiny, gdzie czekał już bosman Long. - John, wypijesz szklaneczkę? - zapytał Sherbrooke, spoglądając na plik skoroszytów, które Frazier niósł pod pachą. - Co to jest? - Meldunki operacyjne. Przysłał je adiutant szefa sztabu, kiedy byliście na „Seekerze" - odparł Frazier. - Powinien to zobaczyć admirał. - Myślałem, że to może poczekać, sir. Nie ma tam nic, co by dotyczyło nas bezpośrednio - powiedział usprawiedliwiająco Frazier. Sherbrooke spojrzał znad papierów w stronę Longa. - Później, na razie dziękuję. - Po czym zwrócił się do Fraziera: - Zaniosę mu to. Stagg popijał właśnie drinka, trzymając nogi na krześle. - Och, na litość boską, Guy, nie mogłeś z tym poczekać? - Uśmiechał się, ale w jego spojrzeniu brakowało ciepła. - Arkusz operacyjny, sir - powiedział Sherbrooke, spoglądając na niego tak samo obojętnym wzrokiem. - Chyba nie można z tym czekać. - Och, dobrze, dobrze. Pokaż, co tam jest. Sherbrooke odwrócił pierwszą stronicę. - Admiralicja zasygnalizowała, że jedna z naszych łodzi podwodnych storpedowała niemiecki krążownik w cieśninie Skagerrak. Prawdopodobnie był to „Flensburg". - Brawo dla naszych dzielnych podwodniaków! Powiedziałem ci, że szkopy prawdopodobnie zamierzająprzesunąć swoje okręty na Bałtyk. Ich siły lądowe będą potrzebowały wsparcia wszelakiego rodzaju, jak tylko zrobi się cieplej. - „Flensburg" kierował się na zachód, sir. - Daj, sam zobaczę - powiedział Stagg znudzonym tonem, jakby trochę niezadowolony, że przerwano mu odpoczynek. Sherbrooke patrzył, jak admirał czyta raporty, coraz bardziej koncentrując się na nich. - Właśnie w tym czasie „Minden" na krótko wyszedł z portu - powiedział w zamyśleniu Stagg i pokręcił głową. -Nie, przecież nie zaryzykowaliby ataku 46 na kolejny konwój do Murmańska przy takim oblodzeniu. Później, może w kwietniu... - Jego piwne oczy podniosły się znad papierów. - Widzę, że domyśliłeś się już, o co im chodzi. - Przypuszczam, że krążownik zamierzał dołączyć do „Mindena", sir, być może wraz z innymi okrętami. Wiemy tylko tyle. O tej porze roku wywiad lotniczy nie daje nigdy pewnych informacji. Myślę, że wybierają się w te okolice. Będą ścigać wielki konwój, ten, o którym nic się jeszcze nie mówi. Stagg poniósł się niepewnie na nogi. - Nie ośmieliliby się! Mieliby to zrobić teraz, kiedy jesteśmy tu my i eskadra krążowników admirała Simmsa? Nigdy! Sherbrooke stał w milczeniu. Zastanawiał się, dlaczego według Fraziera nie była to wystarczająco ważna sprawa, by natychmiast przekazać ją wyżej. - Krążowniki znajdują się prawdopodobnie pięćset albo sześćset mil na północny wschód od Islandii. A co do nas... - Niewiele brakowało, a wzruszyłby ramionami. -Nie stalibyśmy tutaj, gdyby „Seeker" nie miał kłopotów. Stagg kiwnął głową. - Masz rację. Nie zawahaliby się rzucić paru krążowników, gdyby tylko mogli dobrać się do tego konwoju. - Utkwił twarde spojrzenie w twarzy Sherbrooke'a. - Ilu żołnierzy może on przewozić? - Całą armię, sir. Stagg przyłożył dłoń do ust. Wciąż jeszcze krwawiła po pokazie zaplatania lin. - Myślisz, że moglibyśmy zdążyć? - Tak, zdążymy, jeśli podniesiemy kotwicę dziś po południu. Gdyby zażądał pan w Admiralicji posiłków ze Scapa, mogłoby być za późno. - Nie zapomina się starych trików, prawda? - zapytał spokojnym tonem Stagg, spoglądając na swoją rękę. Sherbrooke popatrzył na skuty lodem ląd, widoczny przez iluminator. Zaskoczyło go to, że głos Stagga był tak spokojny. Tak ufny. - Tak, jak jazdy na rowerze - powiedział. 4 Koło ratunkowe Psia wachta, od północy do czwartej nad ranem, nie bez powodu została ochrzczona takim imieniem. Zaczynała się za wcześnie, aby wachtowi mogli pospać dłużej niż godzinę przed udaniem się na stanowiska, 47 a kończyła się w chwili, gdy na horyzoncie zaczynało już jaśnieć. Były to cztery trudne godziny, w czasie których ludzie mieli kłopoty ze skoncentrowaniem się na najbardziej nawet rutynowych i prostych obowiązkach, walcząc z sennością. Ten sam problem istniał na mostku „Relianta", osłoniętym od wiatru i bryzgów wody. Kapitan marynarki Christopher Evershed stał na samym środku z założonymi rękami, śledząc poruszające się wokół niego postaci, nasłuchując dźwięku telefonu i sygnałów z rury głosowej, patrząc na zamgloną panoramę morza przed dziobem. Mógł też dojrzeć lufy podwójnych dział kalibru 381 milimetrów w wieżyczkach A i B, który to widok napawał go dumą i satysfakcją. Evershed był oficerem odpowiedzialnym za artylerię „Relianta", zajmując bardzo ważną pozycję w okrętowej „drużynie", jak lubił ich określać kontradmirał Stagg. Pływał na tym ciężkim krążowniku niemal od chwili, gdy został on doprowadzony do gotowości bojowej zaraz na początku wojny. Przerwał służbę tylko raz, oddelegowany na szkolenie, po którym został szefem okrętowej artylerii. Przypuszczał, że koledzy z jego sekcji zazdrościli mu awansu, tak jak on zazdrościł niegdyś swojemu zwierzchnikowi. Odwrócił głowę i zobaczył marynarza w grubym, wełnianym płaszczu, który doprowadzał do porządku swój sprzęt świadom tego, że znajduje się pod jego badawczym spojrzeniem. Kiedy Evershed był oficerem dyżurnym, na nocnych wachtach zachowywano żelazną dyscyplinę. Jego działa, sprawność obsady każdego z nich stanowiły gwarancję siły całego okrętu. Była to odpowiedzialna funkcja w każdych okolicznościach, ale w sytuacji, gdy na pokładzie znajdował się dowódca grupy, Evershed absolutnie nie mógł pozwolić sobie na chwilę odprężenia. Przyglądał się wycieraniu po raz kolejny osłon obserwacyjnych namier-ników, ale tym razem nie z bryzgów wody ani nie ze szronu. Była to mgła, bardzo niebezpieczna dla ich wielkiego okrętu i sześciu niewidocznych jednostek eskortowych, które wraz z nim pędziły na ślepo, nie zmniejszając szybkości. Przeniósł wzrok na ekran radaru po lewej stronie mostka, umieszczony blisko pustego teraz fotela dowódcy okrętu. Czuł, jak ogromny kadłub tnie okryte mglistym całunem fale. Wyobrażał sobie, jakna towarzyszących mu niszczycielach pracuje asdic. Nie było wprawdzie meldunków o U-Bootach w tym rejonie, ale należy zachować czujność. Evershed zrobił kilka ćwiczeń gimnastycznych. Zawsze starał się zachować sprawność fizyczną, którą uważał za rzecz podstawową u oficera, pragnącego świecić przykładem. Patrząc na migocący ekran, zaczął się zastanawiać, kiedy dostanie własny okręt. Wszystkie te niszczyciele dowodzone 48 były przez oficerów mających taki sam stopień jak on, z wyjątkiem „Mul-grave'a", którym dowodził komandor. Usłyszał, że ktoś szepce, i zobaczył, że jego adiutant, porucznik Gerald Drakę, zatrzymał się, żeby porozmawiać z jednym z sygnalistów. Zirytowało to Eversheda. Był zmęczony i czuł napięcie wywołane bezustannym czuwaniem, choć nigdy nie przyznałby się do tego. Drakę był porucznikiem z ochotniczej rezerwy Marynarki Królewskiej, oficerem czasu wojny. Na początku wojny nie posyłano takich na wielkie okręty. Obecnie oficerowie czasu wojny byli wszędzie. Wielu z nich dowodziło niszczycielami i poobijanymi atlantyckimi korwetami, wsławionymi śmiałymi wyczynami jednostkami z lekkich sił przybrzeżnych, kutrami torpedowymi i kanonierkami. Nawet kontradmirał Stagg, który z początku bardzo krytykował rezerwistów, zmienił ton swoich wypowiedzi. Drakę był młodym, dwudziestoparoletnim człowiekiem, zbyt pewnym siebie jak na jego stopień i brak doświadczenia. Podobno w cywilu był adwokatem i miał w rodzinie kilku sędziów. Ojciec Eversheda mawiał o takich: uprzywilejowani. Choćby wtedy w Scapa, na przyjęciu w mesie „Relianta", urządzonym dla prasy. Evershed widział na własne oczy, jak witał się z Drakiem jeden z korespondentów, człowiek znany z kronik filmowych i z radia. Robili wrażenie, że są starymi kumplami. Najwyraźniej byli kolegami ze szkoły. Zauważył to nie tylko on, ale także i kontradmirał. Evershed ruszył sztywnym krokiem do kabiny nawigacyjnej. Uprzywilejowani... Usłyszał, że Drakę z czegoś tam chichocze. Postanowił pogadać z nim o plotkowaniu ze zwykłymi marynarzami. Może Drakę chciał zdobyć w ten sposób popularność? Prędko przekona się, czym to pachnie. Będą śmiać się z niego za jego plecami. Zobaczył swoje odbicie w szybie apteczki pokładowej: szczupła, czujna twarz, krótko obcięte, zaczesane do tyłu włosy. Szef sekcji ogniowej na słynnym okręcie. Na legendarnym krążowniku. Zmarszczył brwi i pochylił się nad mapą. Minęły trzy dni, odkąd podnieśli kotwicę i wyszli z Seydisfjordu. Popłynęli na południowy wschód, a potem na południe. Z powodu rozszalałego morza strasznie trudno było utrzymać kurs nawet zwinnym niszczycielom. Pomyślał, że Admiralicja nie każe im zbyt długo płynąć w tym kierunku. Jego spojrzenie przesunęło się ku poszarpanej linii brzegowej Norwegii, odległej zaledwie o sto pięćdziesiąt mil. Na mapie zaznaczony był dokładnie obszar zaminowany, ostrzeżenie dla każdego kapitana zarówno naszego, jak i wrogiego okrętu, który mógł zboczyć ze swojej drogi. Była tu też niemiecka baza lotnicza Stavan-ger. Chyba Stagg świadom jest dodatkowego ryzyka? 4 — Ostatni krążownik 49 Wsłuchał się w odgłosy, dochodzące z głębi okrętu, w regularne wibracje maszyn i czterech wielkich śrub tnących wodę. Ciekawe, jaki jest ten Sherbrooke. Robił wrażenie człowieka tak spokojnego i mającego na wszystko oko, jakby sam był częścią okrętu. Jak on się czuł, kiedy jego okręt rozleciał mu się pod nogami? Poprzedni dowódca, Cavendish, był inny. Bardzo przystępny, chętnie słuchał innych, no i parę razy napomknął coś o szansach na awans dla Ever-sheda. Ale nawet Cavendish nie rozumiał, że on, Evershed, nie chciał skończyć jako szef szkoły dla artylerzystów albo kierownik kursów uzupełniających. Marzył o własnym okręcie. Ale pod koniec Cavendish zmienił się. Evershed był na tyle bystry, aby dostrzec, kiedy nastąpiła ta zmiana. Tuż przed albo zaraz po tym, jak niemieckie krążowniki zaatakowały konwój płynący do Murmańska, a „Pyr-rhus" Sherbrooke'a wyłamał się z szyku, aby wyjść im samotnie naprzeciw. „Reliant" czekał pod parą w gotowości bojowej na sygnał, że „Scharnhorst", a może nawet potężny „Tirpitz", od tak dawna uwięziony za zaporami, w głębi norweskiego fiordu, wychodzą w morze. Czekał i nie ruszył się z miejsca. Evershed widział wyraz twarzy Cavendisha, gdy opuszczał on kabinę Stagga. Nigdy tego nie zapomni. Malowała się na niej złość pomieszana ze zdumieniem. Evershed zerknął na zegar w kabinie i powstrzymał ziewnięcie. Trzy dni powinny wystarczyć. Jeszcze dziś Stagg otrzyma rozkaz, żeby przerwać polowanie. Niemiecki krążownik znajdował się prawdopodobnie z powrotem w fiordzie, a w tej chwili jego załoga smacznie spała. Szczęściarze... Za półtorej godziny zacznie się nowa wachta i obowiązki Eversheda przejmie Rhodes. Nie miał mu do przekazania nic istotnego. W drzwiach stanął bosmanmat. - Zdaje się, że pan Drakę chciałby rozmawiać z panem, sir. Evershed rzucił mu groźne spojrzenie. - Przed chwilą go widziałem i już... O co mu chodzi? Na mostku nic się nie zmieniło. Tyle tylko, że ktoś zbierał kubki, żeby roznieść następną porcję herbaty. - Co się stało? Porucznik Drakę odwrócił się od ekranu radaru. - Przed chwilą straciłem kontakt z „Mulgrave'em", sir - powiedział spokojnym, ostrożnym tonem, jakby rozpoczynał przesłuchanie nie znanego sobie świadka. Evershed pochylił się nad ekranem i przyjrzał się obracającemu się jednostajnie promieniowi. Eskortujące ich niszczyciele pojawiały się i znikały, doskonale zachowując szyk. 50 - Jak to, przecież „Mulgrave" jest w tej chwili tam, zgadza się? - Pomyślałem, że powinienem zawiadomić pana o tym, sir... Co za laluś. Evershed nie pierwszy już raz zwrócił uwagę na doskonały krój munduru Drake'a. Jego płaszcz mógł dobrze wyglądać nawet na wymagającym admirale. Uprzywilejowani... - Musi pan nauczyć się wreszcie tych rzeczy - powiedział ostro. Nie zwracał uwagi na to, że z boku przysłuchują się inni wachtowi. Ten Drakę musi zrozumieć, że jego osoba nie jest dla Marynarki Królewskiej jakimś darem niebios i że nie będzie tu... - Chryste Panie! - Główny sygnalista nie mógł powstrzymać się od głośnego okrzyku. -Znowu zniknął! Evershed odepchnął go na bok i z niedowierzaniem patrzył na ekran, na którym bladozielone punkciki okrętów zanikły niemal zupełnie, zlewając się ze sobą niczym widma w jakimś dzikim tańcu. - Wezwijcie tu głównego mechanika od radarów, niech przyjdzie jak najprędzej! - powiedział. Miał już odwrócić się do Drake'a, kiedy ekran zamigotał nagle i zgasł. Żadnego obrazu. Evershedowi stanęła przed oczami sylwetka wielkiego, ciężkiego krążownika, który pędził przed siebie we mgle. Kompletnie na ślepo. W każdej chwili nawet najmniej sza zmiana kursu mogła doprowadzić do kolizj i, z którymś z okrętów eskorty. Trzeba zmniejszyć szybkość. Pochylił się nad otworem rury głosowej i rzucił: - Obie maszyny połowa naprzód! Wydawało się, że minął wiek, zanim sterówka potwierdziła odbiór, choć w rzeczywistości trwało to zaledwie kilka sekund. Marynarz przy sterze, wpatrujący się w łykający cicho żyrokompas, odpowiedział zadziwiająco trzeźwym głosem: - Jest, obie maszyny połowa naprzód, sir! Obroty jeden-jeden-zero! Evershed przylgnął twarzą do okna na pomoście. Mgła zgęstniała jeszcze bardziej. Wydawało się, że okręt ma na swej drodze jakąś masywną zaporę. - Wolno naprzód! - rzucił machinalnie. - Zmniejszyć obroty do sie-dem-zero! - Zobaczył, że Drakę przygląda mu się. Sam diabeł musiał maczać w tym palce! Oparł się o kapitański fotel i poczuł, że wielki okręt zaczyna zwalniać. Niszczyciele powinny zorientować się w tym, jeśli tylko ludzie na nich nie śpią, a ich radary pracują normalnie. Jeśli tylko... Drgnął na widok mrugającego czerwonego światełka. W tej samej chwili admiralski telefon zaskrzeczał nieprzyjemnie. Evershed podniósł słuchawkę. 51 - Pomost nawigacyjny, sir! Oficer dyżurny przy telefonie! -Nie zdążył powiedzieć nic więcej. Usłyszał gderliwy głos Stagga. - Wiem, kim jesteś! Dlaczego zredukowałeś prędkość? Evershed próbował przełknąć ślinę, ale gardło miał zaciśnięte ze zdenerwowania. - Chodzi o radar, sir. - Zobaczył rękę, która wysunęła się zza jego pleców i wzięła od niego słuchawkę. Był to Sherbrooke. - W porządku, sam się tym zajmę - powiedział Sherbrooke i podniósł słuchawkę do ucha. - Mówi dowódca okrętu, sir. Mamy kłopoty z radarem. Przekażę sygnał na eskortowce. Chciałbym ogłosić alarm bojowy, a potem na wszelki wypadek opróżnić dolny pokład. - Zawiesił głos, spodziewając się sprzeciwu. Czuł na sobie spojrzenia wszystkich obecnych. Już w chwili, gdy wchodził na pomost, wyczuł nagłe napięcie. - Jeżeli tak uważasz - mruknął Stagg i zawahał się. - Dobrze. Zaraz tam przyjdę. Sherbrooke rozejrzał się po kabinie. Zjawił się już oficer nawigacyjny Rhodes, być może kierując się tym samym instynktem, który powiedział Sherbrooke'owi w jego maleńkiej kabinie, że coś nie gra. - Ogłosić alarm. Wezwać komandora Fraziera i przedstawić mu sytuację. Przygotować łodzie i tratwy - zarządził Sherbrooke. Jego wzrok padł na przyglądającego mu się porucznika Drake'a. - Nie macie nic do roboty, poruczniku? - Uśmiechnął się. - No to skoczcie i spróbujcie znaleźć coś do picia, dobra? Poczuł, że napięcie opada. Ulegli mu tak łatwo. Całkiem jak jego ludzie tamtego dnia, kiedy większość z nich zginęła. Sprawa zaufania. Między pokładami zaryczały klaksony. Ludzie z tupotem biegli do drabinek i wodoszczelnych grodzi. Sherbrooke rzucił okiem na żyrokompas. - Trzymać kurs jeden-sześć-zero - powiedział, a potem dodał cichym głosem. - Tylko spokojnie, już niejeden raz dawaliśmy sobie z tym radę. Tylko Evershed czuł się zupełnie bezradny, sparaliżowany, niezdolny do myślenia. Nigdy dotąd nie przeżywał czegoś takiego. Wszędzie widać było ruch na pokładzie, ludzie spieszyli na swoje stanowiska, a rury głosowe i telefony huczały i brzęczały niczym pszczoły w ulu. Obok Eversheda stanął oficer nawigacyjny. Jego oczy ukryte były w cieniu. - Idź lepiej do siebie, Chris - powiedział cicho Rhodes. - Twoja drużyna czeka pewno na swojego pana i władcę. Evershed bez słowa przeszedł obok niego. Ktoś mógłby powiedzieć, że są dla siebie obcymi ludźmi. 52 Sherbrooke usiadł w kapitańskim fotelu, przyjmując meldunki. - Okręt w gotowości bojowej, sir! Gdy tylko Sherbrooke wszedł na pomost, zauważył konsternację Ever-sheda. Jakby wyczuł to już wcześniej i właśnie dlatego opuścił zacisze kajuty sypialnej. Była to długa noc. Może Evershed czuł się przemęczony. W każdym razie wyjaśniło się parę rzeczy. „Minden" opuścił kotwico-wisko, a sygnały z Admiralicji wskazywały, że może płynąć na zachód. Prawdopodobnie Admiralicja otrzymała jakieś informacje od agentów z Norwegii, od ludzi, którzy codziennie ryzykowali własne życie, życie swoich rodzin i przyjaciół, przesyłając ważne informacje najszybciej, jak to było możliwe, zanim Niemcy zdołali namierzyć ich radiostację. Represje gestapo spowodowały, że Norwegowie bali się i unikali konfliktów z członkami ruchu oporu. Wielu uważało, że nie należy sprzeciwiać się okupantom. Główna część konwoju została skierowana drogą wokół Szkocji i należało ją eskortować do zatoki Firth of Forth, tej samej, w której Sherbrooke niecały miesiąc temu objął dowództwo. Stagg odbierał kolejne sygnały bez żadnych uwag, a jego adiutant Howe nosił meldunki tam i z powrotem. Mając nieczynny radar, musieli wrócić do portu. Na razie, z powodu radiowej ciszy, „Reliant" pozostawiony był samemu sobie, ale ich lordow-skie moście, wyciągnięte z łóżek ponownym pojawieniem się „Mindena" i zmianą kursu wielkiego konwoju z wojskiem, zapewne wkrótce wezwą Stagga, żeby złożył im sprawozdanie, i nakażą mu przerwać poszukiwania. Bez radaru i przy tak gęstej mgle nie było sensownej alternatywy. Sherbrooke zaczął zastanawiać się jeszcze raz nad nieuchwytnym „Min-denem". Według meldunków był to, jeśli nie liczyć „Prinza Eugena", najlepiej uzbrojony okręt niemieckiej floty. Udowodnił to zresztą, niszcząc mu poprzedni okręt. Sherbrooke zdziwił się, że może o tym myśleć z takim spokojem. Ale przecież właśnie tego uczono go od lat. Czy powinien odczuwać nienawiść, żądzę odwetu? Wiozące żołnierzy statki były szybkimi, pasażerskimi transatlantykami i miały szansę umknąć sforom U-Bootów, pod warunkiem że eskortujące konwój niszczyciele zmuszą nieprzyjaciela do pozostawania w zanurzeniu. Statki przewoziły ludzi z Australii, Nowej Zelandii i Kanady, takich jak nowy pilot „Kaczorka", który zabrał nawet swoje bandżo. Podobnie jak wielu zawodowych oficerów także Sherbrooke'a można było podejrzewać o zbyt wielki optymizm i ogromną wiarę we własne siły. Coś jednak zaczęło się zmieniać i po raz pierwszy niemiecki korpus ekspedycyjny w Afryce cofał się i walczył w defensywie. Ciężkie ciosy zadawały 53 nieprzyjacielowi samoloty RAF-u i stacjonujące w Anglii amerykańskie eskadry lotnicze. Fabryki, stocznie i schrony dla łodzi podwodnych bombardowane były w dzień i w nocy. Coś takiego jeszcze nie tak dawno nie byłoby możliwe. Następnym krokiem musiała być inwazja na kontynent europejski. Alianci potrzebowali więcej ludzi niż kiedykolwiek przedtem, ale koncentracji takiej armii nie dało się przeprowadzić w całkowitej tajemnicy. To nie zwykły zbieg okoliczności, że niemieckie dowództwo zaryzykowało akcję „Mindena", przeprowadzenie „Scharnhorsta" przez kanał La Manche pod okiem Marynarki Królewskiej czy przedarcie się potężnego „Bismarcka" z jego kryjówki do lepszej strategicznie bazy w okupowanej Francji. Flota przybrzeżna przychwyciła go i posłała na dno, ale przedtem niemieccy artylerzyści jedną salwą zatopili „Hooda". - Przyszedł pan admirał, sir - odezwał się jakiś głos. Trzasnęły drzwi i Stagg wkroczył do kabiny, wypełnionej bladym światłem lamp i migocących wskaźników. Sherbrooke uniósł się z fotela. - Czekam na raport mechaników, sir. - Przeleciało mu przez głowę, że dziwnie się czuje, oglądając Stagga w tak niedbałym stroju. Kontradmirał miał na sobie zmięty kaftan z bai, bo właśnie on wpadł mu w rękę, kiedy wybierał się tu okrężną drogą przez górny pokład, aby uniknąć zakręconych na głucho wodoszczelnych drzwi. Stagg prychnął pogardliwie. - Dużo ci z niego przyjdzie! Poczęstują cię jakimś bigosem technicznego żargonu, którego nikt tu nie rozumie! - powiedział i rozejrzał się po twarzach ludzi znajdujących się w kabinie. - Obedrę tych cholernych radarow-ców żywcem ze skóry, jak tylko wrócimy do bazy! - Przeszedł do kabiny nawigacyjnej i zaczekał, aż Sherbrooke zamknie drzwi. W blasku lamp oświetlających mapę wyglądał na niezwykle wyczerpanego. Był nie ogolony. Sherbrooke przyglądał się, jak admirał sprawdza pozycję na mapie i studiuje dziennik okrętowy. - Kapitan Cavendish był niezadowolony z ostatniego remontu, sir - powiedział po chwili. - Przeprowadzono go w zbyt wielkim pośpiechu... Stagg spojrzał na niego ostro. - Kto ci o tym powiedział? - Znalazłem to w jego dzienniku okrętowym, sir. Przeczytałem go, zapoznając się z dokumentami okrętowymi i książkami sygnałowymi. - Rozumiem - odparł Stagg i odwrócił się ze złością. - No cóż, szkoda, że nie ma go tu dzisiaj. Pierwszy raz słyszę o tych problemach... nie mogę przecież sam dopilnować wszystkiego. 54 - Ciągle jednak myślę - powiedział Sherbrooke - że to wyjście nie może być sprawą przypadku. - Masz na myśli „Mindena"? - Jeżeli dostanie się między statki z wojskiem, nie będą miały żadnej szansy. - Gdyby nie ten cholerny rybacki kuter, mielibyśmy tu nasz lotniskowiec! -mruknął Stagg. Sherbrooke nie odpowiedział. Przecież Stagg nie jest głupcem i musi wiedzieć, że w taką pogodę z lotniskowca nie wystartuje żaden samolot. Gdyby nawet to uczynił, zabrakłoby mu w końcu paliwa i runąłby do wody. A na tych ponurych, lodowatych wodach między Norwegią i Szetlandami nie było żadnych służb ratowniczych. Załoga samolotu nie przeżyłaby dłużej niż pięć minut. Zadzwonił telefon i Sherbrooke podniósł słuchawkę. - Słucham. Okazało się, że to Rhodes. - Dostałem meldunek od dowódcy „Mulgrave'a", sir. Mają pełny kontakt radarowy. Stagg pochylił się znowu nad mapą. - Prowadził ślepy kulawego. Wiesz, Guy, zamierzam zwolnić tego gnojka - powiedział i westchnął. - Powinniśmy wysłać kodowany sygnał do Admiralicji. - Zobaczył nagle stężałą w napięciu twarz Sherbrooke'a. -Co takiego? - Myślę, że należy iść w stronę konwoju, sir. Bez względu na mgłę. Stagg otworzył usta, jakby miał zamiar się sprzeciwić. - Może poprowadzić nas „Mulgrave", zapalając rufowe światła - ciągnął Sherbrooke. - Warto też przeciągnąć kabel telefoniczny na dziób i postawić na oku doświadczonego oficera, żeby mieć pewność, że nie wpadniemy na okręt prowadzący. Stagg potarł ręką szorstką, szczeciniastą brodę. Sherbrooke wyczuł jego wahanie. - Sztab na Islandii z pewnością przedstawi Admiralicji naszą sytuację, sir. - Usłyszał szczękanie jakichś instalacji i przyrządów nawigacyjnych, czego przedtem nie było. Płynąc ze zmniejszoną prędkością, okręt bardziej się kołysał. - Myślę, że „Minden" już nas minął, sir - dodał. - Znajduje się przed nami, a ich wywiad dostarcza mu być może dokładniejszych i bardziej aktualnych informacji od tych, które my dostajemy. Stagg przyglądał mu się chłodnym, pozbawionym wyrazu wzrokiem. - To ja tutaj odpowiadam za wszystko, Guy. Nie muszę robić niczego, co... W słuchawce, którą Sherbrooke trzymał w dłoni, rozległy sięjakieś trzaski. 55 - Jest pan tam jeszcze, panie komandorze? - zapytał Rhodes. Stagg machinalnie wyciągnął rękę. - Daj mi - mruknął, a potem powiedział do słuchawki: - Pilot? Odkurz swój arkusz operacyjny i oblicz kurs na spotkanie z konwojem. Kapitan Sherbrooke powie ci, co trzeba. - Odłożył słuchawkę i przez dłuższą chwilę nie odrywał od niej wzroku. - W Bogu nadzieja, że masz rację. Sherbrooke wyszedł z kabiny. Rzut oka na ekran wystarczył, by stwierdzić, że radar nadal nie działa. - Powiem wam, co trzeba natychmiast zrobić. Niech tu przyjdzie komandor Frazier. Jedna ze stojących w cieniu postaci poruszyła się. - Jestem tu, panie kapitanie. - Pójdziemy nowym kursem za rufą „Mulgrave'a". Chcę nadać sygnał do jego dowódcy. Szef sygnalistów przybliżył swój notes do przyćmionych świateł i zapisał dokładnie, co ma robić „Mulgrave" i inne niszczyciele, kiedy eskadra weźmie nowy kurs. Kiedy zasalutował, żeby wyjść, Sherbrooke zawołał: - Zaczekajcie, Donovan! Dodajcie jeszcze: powodzenia. Podoficer spojrzał na niego z kamienną twarzą. - Tak jest, panie komandorze - powiedział i zawahał się. - Nazywam się York. Sherbrooke wyciągnął rękę i dotknął rękawa jego kurtki. - Oczywiście. Przepraszam. Nie musiał niczego wyjaśniać. Jeżeli cała flota była wielką rodziną, to sekcja sygnalistów stanowiła jej rdzeń. Wszyscy wiedzieli, że kiedy „Pyrr-hus" szedł na dno, szefem sygnalistów był na nim podoficer o nazwisku Donovan. W kabinie zjawił się Stagg. - Myślę, że możesz odwołać pogotowie bojowe - powiedział. - Niech zaniosą na stanowiska coś ciepłego do jedzenia i picia. Marynarz zawsze pracuje lepiej, kiedy ma pełny żołądek. Jeżeli już o tym mowa, to ja też! -Zobaczył pośród innych swojego adiutanta. - Chodź, chłopcze, pobiegasz jeszcze trochę. Mamy przed sobą kupę roboty. Niektórzy z obecnych zaczęli ukradkiem wymieniać porozumiewawcze uśmiechy. Czuli się zadowoleni, może nawet dumni, że biorą w tym udział. Sherbrooke podszedł do fotela, układając sobie po drodze to, czym chciał się z nimi podzielić. Niedawno czytał w jednej z popularnych gazet mocno podkoloryzowany artykuł o Staggu. Autor opisał charyzmę kontradmirała, jego zdolność 56 do mobilizowania ludzi, którymi dowodził. Sherbrooke zobaczył właśnie, na czym to polega. Czuł się trochę tak, jakby oglądał film puszczony od końca. Przed oczami przesuwały mu się obrazy z lat, kiedy obaj byli porucznikami na tym samym okręcie, ucząc się i przygotowując do tego, co musiało przyjść nieuchronnie. Zajmowali się różnymi sprawami od eskortowania królewskiego jachtu podróżującego po imperium aż po udział w hiszpańskiej wojnie domowej. Na morskich paradach spotykali się z wieloma niemieckimi oficerami. Jednym z nich mógł być także kaptan „Mindena". W uszach zabrzmiał mu ze wstrząsającą wyrazistością głos spotkanego na pogrzebie starego wiceadmirała, który w tamtych nierealnych latach był ich dowódcą. Działo się to tu, na tym pomoście. Szczegóły okoliczności zatarły się z upływem czasu, ale głos zabrzmiał nagle jasno i dobitnie: „Może pan mydlić oczy innym, panie Stagg, ale mnie pan nie oszuka!" Ku jego zaskoczeniu ta reminiscencja uspokoiła go. Popatrzył na wyczekujące twarze. Rhodes wręczył mu swój notes sygnałowy i zamarł bez ruchu. - W zależności od warunków pogodowych i naszej prędkości jutro około południa okaże się, czy zgubiliśmy nieprzyjaciela, czy też posłaliśmy go na dno. Rzekłszy to, odwrócił się. Nie był w stanie patrzeć prosto w ich twarze. Widział wśród nich zbyt wielu ludzi, których nie powinien był tu zobaczyć, takich jak Donovan, Cavendish i wielu, wielu innych. Duchy. - Zabierać się do roboty - rzucił szorstko. Przeleciało mu przez głowę, że wie już, kim jest naprawdę. Był gotów. Porucznik Dick Rayner, ochotnik Królewskiej Kanadyjskiej Marynarki Wojennej, dociągnął suwak swej ocieplanej lotniczej kurtki. Był wczesny ranek, a kiedy ostatni raz wyjrzał na dwór, morze było czarne jak smoła. Piekielnie zimno, nawet w porównaniu z kanadyjskimi mrozami. Na pokładzie panował spokój. Jeszcze jeden nudny dzień czy też może nadszedł czas na jakąś bojową akcję? Nikt nie miał co do tego żadnej pewności. Wezwano na stanowiska ludzi, którzy zastąpili poprzednią wachtę, przyniesiono herbatę i kanapki z konserwową wołowiną. Wczesne śniadanie. Prawdopodobnie ostatnie, jak zauważył jakiś żartowniś. Rayner rozejrzał się po pomieszczeniu zwanym „kabiną gotowości". Przypominała wielką, ponurą puszkę po sucharach, pełną opisów, zdjęć i szczegółowych danych o nieprzyjacielskich okrętach i samolotach. Stało 57 tu pudło na napisane ostatnio listy do domu, w innym znajdował się sprzęt pierwszej pomocy. Przy jedynym stole siedział bez ruchu jego nawigator podporucznik Buck, Nowozelandczyk z Wellington, trzymając pióro nad czystą kartką. Rayner skończył już dwadzieścia sześć lat i czuł się staro w towarzystwie niektórych młodszych oficerów „Relianta". Buck, dla kolegów po prostu Eddy, miał lat dziewiętnaście, a wyglądał na dwunastolatka. Był sympatycznym i lekkomyślnym chłopakiem, ciągle piszącym listy do dziewczyn. Myśli Raynera powędrowały do rodziny w Toronto. W tej chwili także tam musiało być mroźno, a wiatr od jeziora ciął jak nóż. Było ich czworo, trzech braci i siostra. Ojciec nieźle zarabiał, toteż mieszkali w dużym, starym domu. Często zastanawiał się, jak ojciec poradził sobie w latach trzydziestych, kiedy po krachu na giełdzie także Kanadę dotknął kryzys gospodarczy. Był wtedy właścicielem małej firmy przewozowej i jakoś przetrwał ten trudny okres po zainwestowaniu w dwie małe fabryczki. Z wybuchem wojny nastały dla niego pomyślne lata. Fabryki wytwarzały obecnie broń, a jego firmę przewozową znano w całym kraju, od jednego oceanu do drugiego. Ojciec nie mógł zrozumieć powodu decyzji dwóch synów, którzy na ochotnika zgłosili się do marynarki wojennej. Jeszcze trudniej było pogodzić się z tym matce Raynera. Starszy brat, Lany, został także skierowany do lotnictwa marynarki wojennej. Twierdził, że był to jedyny sposób, żeby uniknąć musztry na lądzie. Został zestrzelony podczas obrony konwoju, który płynął na Maltę. Młodszy brat, Bob, pojechał do Kingston i wstąpił do kanadyjskich sił powietrznych. Podobnie jak Eddy miał dziewiętnaście lat. Zgłosili się na ochotnika, tak jak ich ojciec uczynił to w czasie poprzedniej wojny. Usłyszał głosy mechaników, rozmawiających za zamkniętymi, stalowymi drzwiami. Także oni się nudzili. Pomyślał o dużym, niezgrabnym wodnosamolocie, umocowanym na zewnątrz do katapulty. Wiele osób dziwiło się, dlaczego Reginald Mitchell, znakomity konstruktor, który stworzył spitfire'a, prawdopodobnie najpiękniejszy samolot w tej wojnie, wymyślił takiego brzydkiego, nieruchawego „Kaczorka". Rayner, zachęcony przykładem swego brata i doniesieniami o bitwie o Wielką Brytanię, początkowo zamierzał zostać pilotem myśliwców. Trafił jednak do marynarki i wkrótce stwierdził, że właściwie tutaj jest jego miejsce. Szef instruktorów zdziwił się, gdy Rayner powiedział mu, że pilotował wodnopłatowce jeszcze przed osiągnięciem pełnoletności. - Więc macie praktykę w lądowaniu na wodzie? 58 To zadecydowało. Posłano go do Halifaksu, a potem znowu do Anglii, do bazy lotnictwa marynarki wojennej wYeovilton. Później znalazł się w Scapa Flow, gdzie trening był szczególnie intensywny. Następnie dostał przydział na wielki, staromodny krążownik klasy County, z trzema cienkimi, wysokimi kominami. Był to prawdziwy skok na głęboką wodę. Dopiero ten stary krążownik naprawdę nauczył go latać. Gdziekolwiek popłynął, walka przybierała niepomyślny dla nich obrót. Byli wciąż w defensywie. Krążownik działał jako ciężki eskortowiec konwojów z Kanady i Stanów Zjednoczonych do Gibraltaru i na zwodniczo łaskawe, błękitne wody Oceanu Indyjskiego. Przeważnie jednak pływał po niegościnnym Atlantyku. Statki tonęły, pozostawiane samym sobie, ponieważ nie pozwalano nikomu, aby zatrzymał się w celu ich ratowania. Raynera wielokrotnie wysyłano w poobijanym walrusie, aby tropił wynurzone U-Booty. Pewnego razu może nawet udało się mu zatopić j eden z nich bombami głębinowymi. Ale kapitan krążownika spojrzał na niego niechętnie i uciął: „Nie ma dowodów, więc nie uznajemy tego zwycięstwa!" Rayner podejrzewał, że był to przejaw brytyjskiej lojalności wobec wroga. Przestrzegając jej, omal już nie przegrali wojny. Przebywając na urlopach w Londynie i w Plymouth, gdzie bombardowania były wyjątkowo ciężkie i bezlitosne, wyczuł determinację obrońców Wielkiej Brytanii, o której pisał mu wcześniej brat. Gdy zginął któryś z kolegów, nie roztkliwiano się nad tym, bo nie wiadomo było, kto będzie następny. Czasami lądowali na wodzie, żeby ratować oszołomionych, nieprzytomnych rozbitków. Ludzie ci ciężko łapali powietrze i szlochali niezdolni nawet do okazania wdzięczności. Przypomniał sobie dni niepewności przed przyjściem na „Relianta", gdy tamten krążownik został przekazany do doku po kilku przygodach, które omal nie zakończyły się katastrofą. Porzucenie starego krążownika z długimi kominami było dla Raynera prawdziwym wstrząsem. Właśnie udało mu się poznać wszystkich członków załogi, a kapitan zatwierdził jego awans na porucznika. Na pożegnanie kapitan powiedział mu: „»Reliant« jest świetnym okrętem. Ale to wielka jednostka, więc zdobywaj jąkrok po kroku". Dla Raynera była to chwila największego emocjonalnego zbliżenia z dowódcą. A teraz uczył się wszystkiego od początku. Starał się zapamiętać nazwiska i twarze, a także umiejscowić je w okrętowej topografii. Nadal miał jednak niezgrabnego „Kaczorka", do którego zdążył się przywiązać. Był głęboko wzruszony, kiedy zobaczył, że jeden z mechaników wymalował jasnoczerwony, klonowy liść na burcie kabiny. 59 Poczuł, że się uśmiecha na myśl o dawnym marzeniu, żeby zostać pilotem samolotu myśliwskiego. Teraz nie wyobrażał sobie, że mógłby latać na czymś innym. Zobaczył, że Eddy Buck podskoczył na krześle, kiedy zadzwonił głośno telefon. - Odbierz, Eddy - powiedział. - Ja idę do samolotu. Eddy zamienił parę słów i zakrył dłonią słuchawkę. - Do ciebie - powiedział i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Nie mogłem skłamać, że jesteś na dworze. - Porucznik Rayner, słucham. - Mówi dowódca okrętu. Proszę przyj ść zaraz na mostek. - W słuchawce zapanowała cisza. - To był sam szyper - powiedział cicho Rayner. - Kapujesz coś z tego? Buck zakleił kopertę i wrzucił ją do pudła. - Musiał ciebie polubić. Pomyślał pewnie, że i z dawnych kolonii przyjechał jakiś oryginalny typek. Rayner wcisnął czapkę na głowę. Przypomniała mu się młodzieńcza twarz Sherbrooke'a, kiedy spotkali się po raz pierwszy na nabrzeżu. Wybierali się na ten sam okręt. Wyglądał tak, jakby niedawne przeżycia nie zostawiły na nim żadnego śladu. Jak wiele może wycierpieć i znieść człowiek? - Jak wyskoczymy na brzeg - powiedział Eddy - umówię cię z pewną dziewczyną. Bardzo ładną. - Dobra, przypomnę ci o tym. Idąc na mostek kapitański, Rayner przyjrzał się przygotowaniom do akcji. Obsługi dział były w ocieplanych kurtkach i w hełmach, miały też pod ręką sprzęt przeciwpożarowy. Sześć dział kalibru 381 milimetrów w trzech wielkich wieżach obrotowych. Dwadzieścia kalibru 102 milimetry, częściowo sprzężonych po trzy w celu zwiększenia siły ognia przeciwko samolotom i szybkim nieprzyjacielskim jednostkom nawodnym. Doszedł do mostka kapitańskiego, na którym ubrani w nieprzemakalne płaszcze sygnaliści wpatrywali się w płynący najbliżej burty niszczyciel. Mgła znikła prawie zupełnie, snując się jeszcze tylko nad głębokimi bruzdami wałów wodnych, rozcinanych przez dziób. Na mostku panowała atmosfera wzmożonej czujności, mruczały rury głosowe, a parę postaci trzymało lornetki wycelowane w prowadzący niszczyciel, którego rozmazane przez mgłę niebieskie rufowe światło odbijało się w jego własnym kilwaterze. Porucznik Frost spojrzał na Raynera. - Nie bój się, chłopie, tu nie ma duchów! 60 Nikt się nie roześmiał. Sherbrooke obrócił się na swym fotelu. - Długa wspinaczka, co? - zapytał. Jego wygląd i głos wskazywały, że jest w miarę wypoczęty, chociaż od paru ładnych godzin niemal bez przerwy był na mostku. Rayner stanął koło fotela, patrząc przez szybę na potężny dziób okrętu, który unosił się i opadał, wzbijając w górę fontanny rozpylonej wody. - Nie ma nowych meldunków o „Mindenie". Mogli go zgubić we mgle. Ale nie ma też sygnałów o konwoju - powiedział Sherbrooke. Rayner przyjrzał się uważnie młodzieńczej, gładko wygolonej twarzy dowódcy. Szczególną uwagę zwracały wydatne kości policzkowe i harmonijność rysów. Przyszło mu do głowy, że gdyby ujrzał tę twarz w tłumie innych, na pewno by ją zapamiętał. - Mieliśmy jednak inny sygnał - podjął kapitan. Odwrócił się z fotelem, spoglądając na niego badawczo. - Amerykański samolot wojskowy lądował przymusowo na wodzie. Meldowała o tym baza na Islandii po otrzymaniu radiowego sygnału SOS. Prawdopodobnie przewoził stamtąd pocztę do Szkocji. - To mogła być dakota, panie komandorze. Latają przeważnie nimi. Całkiem niezłe maszyny, można na nich polegać... a poza tym... - Załoga? - Cztery osoby. Mogli przewozić też pasażerów. - Nie wspomniano o nich. Odezwały się jakieś wskaźniki na tablicy rozdzielczej i Rayner zauważył, że Sherbrooke wkłada jedną rękę do kieszeni. Odruch? Przyzwyczajenie? Może coś mu się przypomniało? - Nie wytrzymaliby długo w tych warunkach, panie komandorze - powiedział. - Wiem. - Przepraszam, chciałem tylko powiedzieć... Sherbrooke ujął go za rękę. - Wiem, co macie na myśli. Właśnie zastanawiałem się nad tym. - Popatrzył znowu na przyrządy na tablicy. - Przy takiej widoczności... Rayner odpowiedział bez namysłu: - Mogę lecieć. - Przypomniał mu się ojciec i jego pytanie, dlaczego zgłosili się na ochotnika. - Fale nie są dziś specjalnie wysokie. Sherbrooke puścił jego rękę. - Dobry z was chłopak. Idźcie i przygotujcie się - powiedział i spojrzał mu prosto w oczy. - Żadnych bohaterskich wyczynów. Ale jeśli oni rzeczywiście gdzieś tam jeszcze są... 61 Popatrzył za odchodzącym Raynerem. Kilku wachtowych także odprowadziło go wzrokiem. Usłyszał, jak Rhodes beszta swojego adiutanta: - Jeżeli będziesz myślał d... zamiast głową, kopnę cię tak, że zrobisz dziurę w tej grodzi! Rhodes zauważył, że Sherbrooke patrzy na niego, i powiedział: - Przekażę im wszystkie dane, sir. Przypuszczalne namiary i obszar, który powinni przeczesać. Niewiele tego, ale może im pomóc. Sherbrooke skinął głową. Stagg nie powinien mieć nic przeciwko temu. Pewnie nie liczył już na przechwycenie „Mindena", jeśli nawet rzeczywiście znajdował się on gdzieś niedaleko. - Proszę przekazać je osobiście. Na pewno to docenią. Dziesięć minut później, po kilku próbach uruchomienia silnika, walrus został wystrzelony z katapulty. Sherbrooke stał na odkrytym pomoście i nie bacząc na chłód, przyglądał się, jak przeładowana latająca łódź z jednym jedynym silnikiem, nazywanym żartobliwie „popychaczem", szybuje niepewnie tuż nad swym mrocznym odbiciem w wodzie, jakby zamierzała rąbnąć w nie z całej siły. A potem unosi się z terkotem, nabierając powoli wysokości, i przelatuje statecznie nad najbliższym niszczycielem. Ktoś klasnął w dłonie. Łatwo było wyobrazić sobie, jak ryzykowne były to starty dla załogi walrusa. Sherbrooke pomyślał, że wreszcie coś zaczęli robić. Przewiesił lornetkę na szyi i wrócił na mostek. Może tam jakiś rozbitek usłyszy warkot nadlatującego „Kaczorka" i pomyśli, że nie zapomniano o nim. Zacisnął dłoń na trzymanej w kieszeni nie używanej fajce. Miał wrażenie, że chwyta linkę koła ratunkowego. Spotkanie we mgle Nic na świecie nie dostarczało takich wrażeń. Lecieć i lecieć, pozornie donikąd, od czasu do czasu spoglądając na morze, które przypominało w pierwszej chwili czarne, stopione szkliwo, które potem, kiedy walrus obniżył na chwilę pułap lotu, przybrało aż po horyzont twardy, siny odcień rekiniej skóry. Rayner siedział wygodnie, czując się jak u siebie w domu, we własnym, osobistym świecie. Lecieli ciągle ku północy, zjedna tylko krótką zmianą 62 kursu po to, aby sprawdzić coś, co wydało mu się dryfującymi szczątkami. Ale z powierzchni wody zerwało się tylko z głośnym krzykiem stado oczekujących nadejścia dnia mew, przerażonych niespodziewanym pojawieniem się latającej łodzi. Rayner zerknął na zegarek i zobaczył, że Buck odwraca głowę, żeby spojrzeć na to błyszczące cacko. Uśmiechnął się. Zegarek był bardzo drogi. Otrzymał go w urodzinowym prezencie od rodziców tuż przed wyjazdem do Anglii. Nowozelandczyk wyobrażał sobie pewno, podobnie jak paru innych młodych bywalców oficerskiej mesy „Relianta", że Rayner jest rozpieszczonym synalkiem jakiegoś magnata finansowego. Gdyby wiedzieli, jak było naprawdę... Nawet on sam nie rozumiał do końca, jak jego ojcu udało się przejść przez trudny okres, podczas gdy tak wiele firm jego znajomych musiało upaść w latach krachu gospodarczego. Ojciec dał mu kiedyś do zrozumienia, że nie zawsze postępował zgodnie z prawem. Rayner dowiedział się od kogoś, że ojciec wykorzystywał swoje ciężarówki do szmuglowania alkoholu jankesom w latach prohibicji. Było to ryzykowne, ale się opłaciło. - Za parę minut czas zmienić kurs, Eddy. Lecimy już godzinę - powiedział. -Nie chciałbyś chyba, żebyśmy zgubili naszą łajbę, co? Przypięty pasami Buck pochylił się do przodu, żeby popatrzeć na wodę. - Uf, nareszcie zrobiło się trochę widniej! Rayner wsłuchał się w jednostajny warkot dużego, gwiaździstego silnika typu Pegasus, umieszczonego w górze za jego fotelem. Takie umiejscowienie „popychacza" poważnie zniechęcało do wyskakiwania ze spadochronem bez podjęcia szczególnych środków ostrożności. Śmigło w jednej chwili zrobiłoby z człowieka mielonkę. Wyczuwał wyraźnie, że dwaj pozostali członkowie załogi kręcą się nerwowo za jego plecami. Rob Morgan, pucołowaty mleczarz z Cardiff, był telegrafistą i strzelcem pokładowym, a drugi, James Hardie, szkolił się na artylerzystę i przyjechał z Londynu. Czyli z „Kopciucha", jak nazywał to miasto. Rayner nigdy nie pytał żadnego z nich o poprzedniego pilota, a i oni nie wspominali o nim. Jak to w marynarce. Przed oczami stanął mu wielki, ciężki krążownik, sunący przed siebie w chwili startu. W sytuacji, gdy radar nie działał, walrus służył jego dowódcy do poszerzenia zasięgu widoczności. Był jakby dodatkowym okiem, nawet jeśli wysłano go w złudnej nadziei na to, że znajdzie rozbitków z tamtego samolotu. - Dobra, Eddy, na razie otwórz termos - powiedział do mikrofonu. -A potem weźmiemy nowy kurs. W dalszym ciągu rozmyślał o okręcie, o jego ogromnych rozmiarach i skomplikowanym systemie dowodzenia. Tylko raz widział kontradmirała, 63 tuż po wypłynięciu z Firth of Forth. Okazało się, że Stagg ma zwyczaj przeprowadzania nie zapowiedzianych inspekcji, tylko w towarzystwie adiutanta i Fraziera, czyli Szeryfa. Uśmiechnął się znowu. Ci marynarze muszą zawsze nazwać wszystko po swojemu. Stagg podszedł wtedy do katapulty i zadał Raynerowi parę pytań, dotyczących dotychczasowego przebiegu jego służby i wyszkolenia. Rayner miał wrażenie, że Stagg z góry wie już o nim wszystko. Kontradmirał okazał się znawcą samolotów, strategii ataku lotniczego i obrony, a także wykorzystania wyspecjalizowanych, małych maszyn w amerykańskim stylu. W pewnym momencie komandor Frazier zauważył nieśmiało: - Dziwię się, panie admirale, że nie został pan lotnikiem. - Byłem zbyt zajęty. Nigdy nie miałem na to czasu! - odparł Stagg - O czym myślisz, Dick? - zapytał Buck. Rayner poruszył lekko drążkiem, nie odrywając oczu od kompasu. - Wygląda to nie najlepiej. Latamy tu już godzinę. Zaraz wracamy na okręt. Stary nie będzie zadowolony, że musi stanąć, żeby nas wciągnąć na pokład. Pochylił się do przodu, żeby popatrzeć na chmurę przepływającą pod skrzydłami samolotu, spoza której ukazały się pierwsze odblaski słońca na wodzie, ponad tysiąc metrów w dole. Światło było zimne i ostre, a nad łagodnie rozfalowaną powierzchnią morza widać było wciąż strzępy rozwiewającej się mgły. Ucieszył się z poprawy widoczności. „Kaczorek" miał zasięg tysiąca stu kilometrów. Niby dużo, ale kiedy szuka się własnego okrętu, może się to okazać całkiem niewiele. Załoga była odprężona i w dobrym nastroju. Wszyscy wyciągnęli kubki po gorącą, słodką herbatę z termosu. Rayner pomyślał, że czułby się dziwnie, gdyby do eskadry dołączyły w końcu eskortowe lotniskowce, a on znalazłby się w towarzystwie kolegów po fachu. Zarozumiałych pilotów myśliwców, którzy z pewnością opowiadaliby niestworzone historie o swoich wyczynach i spoglądaliby z politowaniem na jego niezgrabnego walrusa. Buck uniósł nagle lornetkę i wyciągnął szyję, naprężając pasy. - Co tam dojrzałeś? - zapytał Rayner i zaklął pod nosem, ponieważ samolot wpadł właśnie w gęsty obłok. W oczach Bucka malowała się niepewność. - Jakieś światło. Błysk. Ale nie jestem pewien. Rayner wzruszył ramionami. - Trzymajcie się, chłopaki - powiedział. - Robimy zakręt! Rob, pilnuj herbaty! Prawdopodobnie było to tylko złudzenie. Żaden rozbitek nie mógł mieć na tyle silnej latarki, aby jej światło dało się dostrzec z tej odległości, nawet gdyby wystarczyło mu sił, żeby dokładnie ją wycelować. 64 Rayner przypomniał sobie twarz kapitana, kiedy wspomniał o szansie znalezienia kogoś przy życiu. Stary wiedział o tym więcej niż ktokolwiek inny. Mówiono, że był jednym z ośmiu uratowanych. Cała reszta w mgnieniu oka poszła na dno. - Dick, wracajmy na kurs - powiedział Buck. Mimo wszystko warto było spróbować. Rayner położył samolot na skrzydło i po raz pierwszy zobaczył na niegościnnym morzu odblaski słońca. - Samolot! - krzyknął nagle Buck. - W wodzie! Rayner znowu zmniejszył obroty i spojrzał. Widok zasłoniła mu następna ławica poszarpanych chmur. - Na powierzchni, Eddy. Nie w wodzie. - Zaskoczył go spokój jego własnego głosu. Gdyby nie bystre oko Bucka, mogliby z łatwością tego nie zauważyć. Decydowały sekundy, ale dzięki ostrzeżeniu Bucka zdążył sięgnąć po mocną lornetkę. Dostrzeżony przez Bucka błysk musiał być refleksem słońca na powierzchni skrzydła samolotu, który podskakiwał i bujał się na niespokojnym morzu. Jednopłatowy wodnosamolot, dryfujący powoli za małą, żółtą, nadmuchiwaną tratwą. Sekundy. Wyraźnie widział na jego błyszczących skrzydłach dwa czarne krzyże. Spotkał już kiedyś taką maszynę, arado 196. Samoloty tego typu przewożono na pokładach wielkich niemieckich okrętów wojennych. Takich jak „Minden". - Co robimy? - zapytał ochrypłym głosem Buck. - Nie widzieli nas, a jeżeli ich silnik pracuje, to i nie usłyszą. W innym wypadku zaczną nas ścigać - odparł Rayner. Spojrzał na Bucka i przekonał się, że ten zrozumiał nagle, co im grozi. - Niemiecki samolot jest o wiele szybszy niż nasz, ma dwudziestomilimetrowe działko i karabiny maszynowe. Nie uda nam się wymknąć. - Stanął mu przed oczami brat Lany, spadający do Morza Śródziemnego. Jak to się odbyło? Szybko? A może powoli? Czy zdawał sobie sprawę, że ginie? Czy cierpiał? Usłyszał, jak były mleczarz Morgan odchrząkuje do mikrofonu interkomu. - W takim razie na starym „Reliancie" nie dowiedzą się, co się stało. Rayner rozluźnił dłonie, zaciśnięte na przyrządach. Morgan powiedział to, o czym myśleli wszyscy czterej. Niemiecki wodnopłat wylądował, żeby sprawdzić dryfującą po morzu żółtą tratwę. Czy zrobił to w celach wywiadowczych, czy może kierował się poczuciem solidarności jednego pilota wobec drugiego? W tej chwili nie miało to znaczenia. Uświadomił sobie, że odpowiada za samolot i lecących nim ludzi. Cała reszta to tylko mit, o czym jego brat przekonał się na własnej skórze. - Przygotować bomby głębinowe - rzucił krótko. - Atakujemy ich. Będziemy mieli tylko tę jedną szansę. - Wszystko gotowe! - odparł cicho Buck. 5 — Ostatni krążownik 65 - Trzymać się, chłopaki! - mruknął dyplomowany artylerzysta Hardie. Jak w nierealnym śnie zaczęli przedzierać się przez warstwę chmur. Silnik zawył przeraźliwie, protestując niczym tamte spłoszone mewy. Wyskoczyli w jasne, ostre słońce, potem znowu w chmury, tnąc je skrzydłami i zastrzałami jak zgęstniałą parę. Po chwili mieli przed sobą już tylko morze. Wydawało się, że pędzi im na spotkanie, choć największa szybkość, jaką mógł uzyskać „Kaczorek", sięgała w najlepszym wypadku dwustu trzydziestu kilometrów na godzinę. Mieli ich jak na dłoni. Wodnopłat nie kołysał się już bezwolnie na falach, ale płynął. Dwa pływaki żłobiły w wodzie coraz ostrzejsze bruzdy, w miarę jak maszyna nabierała szybkości. Porzucona tratwa pozostała z tyłu, a znajdujący się w niej samotny człowiek leżał oparty o burtę, jakby zapadł w sen. Rayner zacisnął szczęki. W uszach zabrzmiały mu jak szydercze echo jego własne słowa: schrupie nas na śniadanie. Jeszcze piętnaście... dziesięć sekund. Z rykiem silnika dopędzili nabierający szybkości samolot. Wszystko rozmazało się w krzyżakowym cieniu walrusa. - Teraz! Poczuł, że samolot aż podskoczył po uwolnieniu dwóch bomb. Chwała Bogu, że przed startem sprawdzono wszystko, do ostatniego szczegółu. Gdyby coś się zacięło, mogłoby być za późno. - No, staruszku, pokaż teraz, co potrafisz! Poczuł, że siła bezwładności wciska go w fotel, ale zdążył jeszcze zobaczyć, że niemiecki samolot skręca gwałtownie. Jego pilot zorientował się, co im grozi. Pewno chybili celu. Nie spuszczając oka z kompasu, Rayner położył walrusa w wiraż. Zaniepokojony spojrzał w dół, czując na ramieniu zaciskające się jak cęgi palce Bucka w skórzanych rękawiczkach. Buck coś krzyczał, ale w słuchawkach nie słychać było żadnego dźwięku. Nagle z morza wytrysnęły niemal jednocześnie dwie fontanny. Niezbyt blisko celu. Dowódca łodzi podwodnej roześmiałby się z ulgą. Ale inaczej rzecz się miała z precyzyjnie wyważonym, delikatnym wodnopłatem. Wybuchy oderwały mu całkowicie jedno skrzydło, tak że zaczepił drugim o grzbiet fali i zwalił się na bok. Woda zakotłowała się wokół wirującego śmigła, które chwilę potem znieruchomiało. Samolot kołysał się już tylko jak martwy ptak. Przestał być groźny. W słuchawkach odezwał się znowu głos Bucka. - Dick, udało ci się! 66 Rayner odczekał chwilę, aż uspokoją mu się rozdygotane nerwy. - Ty też spisałeś się nie najgorzej - powiedział. - A teraz podaj kurs do domu. Rayner pomyślał, że zestrzeliliby ich bez mrugnięcia okiem. Zrobiliby to, gdyby nie byli tak ciekawi, co to za martwy lotnik dryfuje w gumowej tratwie. A może zatrzymali się koło niego powodowani zwyczajnym, ludzkim współczuciem? On też by tak zrobił. Poczuł, że te myśli wprawiają go w zakłopotanie. Zaczęli wspinać się znowu ku chmurom. Każdy z nich po swojemu przeżywał to, co przed chwilą obejrzeli i zrobili razem. Hardie pochylił się nad oparciem fotela z kubkiem herbaty w brudnej dłoni, a potem powiedział jakby trochę onieśmielony: - Fajnie się lata z takim dowódcąjak ty. Rayner oparł się wygodnie w fotelu i łyknął herbaty. Nigdy dotąd nie smakowała mu tak jak w tej chwili. Kiedyś później opiją ten sukces, a ktoś może namaluje na burcie samolotu mały symbol upamiętniający zwycięstwo. Po takim wyczynie koledzy zaakceptują go jak swego. Stanie się jednym z nich. A on uświadomi sobie, ile to dla niego znaczy. Teraz jednak miał przed sobą tylko jeden cel: odnaleźć „Relianta" i zameldować o tym, co i gdzie znaleźli. - Samolot na haku! Sherbrooke podszedł na skraj mostka kapitańskiego i spojrzał na rozfa-lowane morze daleko w dole, przy rufie jego okrętu. Dostrzegał tylko końce skrzydeł walrusa, ale długie ramię dźwigu pokładowego zaczęło obracać się już powoli w kierunku katapulty, przy której czekali wyspecjalizowani w tym ludzie, aby umocować do niej na nowo pływający samolot. Pilot walrusa spisał się dobrze i Sherbrooke wyczuł, że wszyscy odetchnęli z ulgą, kiedy odebrano lakoniczny sygnał, a chwilę potem ukazał się lecący tuż nad wodą samolot. Operacja wyciągania go z wody kosztowała sporo czasu. Trzeba było zwolnić i zrobić zwrot, żeby zapewnić mu trochę ochrony przed wiatrem i falą, podczas gdy walrus ostrożnie manewrował przy burcie okrętu. Jeden nieostrożny ruch albo nagłe pogorszenie się pogody mogły sprawić, że samolot roztrzaskałby się o stalowy kadłub niczym mała zabawka. Przed chwilą Stagg zadzwonił do niego z niższego pomostu, który był oddzielnym centrum dowodzenia z własnym nadajnikiem radiowym i ekranem radaru. Kiedy Sherbrooke poinformował go, że walrus jest gotów do wyciągania go z wody, Stagg stwierdził krótko: 67 - Zabiera to mnóstwo czasu! - Umocowany, panie komandorze. Sherbrooke wrócił do swego fotela i popatrzył przez przednią szybę. Dzień był trochę mglisty. Gdzieś niedaleko czekała być może jeszcze gęstsza mgła. Jeśli tak było w istocie, Rayner miał więcej szczęścia, niż sądził. - Nawigator, proszę powrócić na dawny kurs i poinformować dowódcę „Mulgrave'a", że podnieśliśmy nasz samolot. Przed oczami stanęła mu krępa postać najstarszego z dowódców niszczycieli, który spędził na tych jednostkach większą część swojej służby, począwszy od ewakuowania, „białych" Rosjan po rewolucji bolszewickiej aż po walki o Narvik i ewakuację baz na Krecie. Sherbrooke'owi podobało się to, co wyczytał na temat kapitana, choć wyczuwał też, że Stagg nie odnosi się do niego z entuzjazmem. Dowódca niszczycieli został wytypowany do awansu na stopień admiralski i prawdopodobnie to właśnie było przyczyną niechęci Stagga. - Kurs dwa-dziewięć-zero. Sherbrooke podszedł do oficera nawigacyjnego, który stał przed żyro-kompasem. - Widzialność pogarsza się znowu, panie komandorze - powiedział Rhodes. Sherbrooke chciał wrócić na swój fotel, ale nagle poczuł się bardzo zmęczony. - Posłucham, co ma do powiedzenia Rayner, a potem porozmawiam z admirałem. Admiralicja przesłała nowy sygnał, krótki i mało konkretny. „W waszym sąsiedztwie kręcą się trzy łodzie podwodne". Mogło się za tym kryć wszystko. Gdy poinformowano o tym Stagga, uciął krótko: - Prawdopodobnie płyną w stronę Islandii. Nie będę przerywał ciszy radiowej, żeby o to pytać! Otworzyły się drzwi i na mostek wszedł porucznik Rayner. - Dzielnie się pan spisał. Proszę opowiedzieć, jak było - powitał go Sherbrooke. - Trafiliśmy na wodnosamolot arado, panie komandorze. Nie mogłem tak go po prostu zostawić. Gdyby poleciał za nami, nie mielibyśmy żadnej szansy. Rayner był zmęczony i jakiś przygnębiony. Sherbrooke spostrzegł, że Rhodes odchodzi na bok, jakby nie chciał im przeszkadzać w rozmowie. - Zatrzymali się przy tratwie ratunkowej, panie komandorze. Leżał w niej nieżywy lotnik. Robili to, co i my pewnie byśmy zrobili. 68 Sherbrooke spojrzał na niego bacznie. A więc o to chodzi. To tak, jakby zastrzelić parlamentariusza. - Oni na waszym miejscu zrobiliby dokładnie to samo co i wy. Trzeba zdawać sobie z tego sprawę. I pogodzić się z tym. Rayner uśmiechnął się z przymusem. - Chyba tak, panie kapitanie. - Został zniszczony jeszcze jeden nieprzyjacielski samolot. Dopilnuję, żeby wzmianka o tym znalazła się w dotyczących pana raportach. Dobra robota. Trzasnęły znowu drzwi i na mostek wkroczył Stagg. Czyżby nie odpowiadała mu rola zwykłego widza? Przyjrzał się z uwagą Raynerowi, który wciąż miał na sobie lotniczą kurtkę, i powiedział: - A więc zniszczył pan niemiecki samolot, zgadza się? To dla mnie za mało, żeby podejmować jakąś akcję. Sherbrooke chciał się już wtrącić, ale admirałowi odpowiedział sam Rayner. - Był to arado 196, panie admirale. Mógł tam przylecieć tylko z jakiegoś dużego niemieckiego okrętu. Jest zbyt daleko do baz lądowych. Stagg zmierzył go chłodnym spojrzeniem. - Tak pan myśli? - Jestem tego pewien, panie admirale - odparł Rayner. Stagg pochylił głowę z powątpiewającą miną, a potem uśmiechnął się. - Podoba mi się ten chłopak! - powiedział i odwrócił się do Sherbrooke^. - Ale to za mało, żeby rozpocząć jakąś akcję. - Mam pewne przeczucia, sir - odparł Sherbrooke. Stagg wzruszył ramionami. - To też mi nie wystarcza, Guy. Stawka jest zbyt duża. Psiakość, gdyby był z nami ten sakramencki lotniskowiec... - Włożył ręce do kieszeni kurtki, wystawiając na zewnątrz kciuki jak dwa rogi. - To bez sensu. Chodźmy zobaczyć, jak to wygląda na mapie. Na pewno każą nam płynąć do Scapa... - Popatrzył na mgłę za wilgotną szybą. - A ta przeklęta mgła nie ułatwia sprawy! Z głośnika na pomoście rozległ się głos Eversheda: - Sekcja namiarów celowniczych na pomost dowodzenia. Radar znowu działa. Nadal nieczynne niektóre odbiorniki. Sherbrooke spojrzał na ekran radaru po drugiej stronie mostka; jego awaria tak wytrąciła z równowagi Eversheda. Nadal był ciemny. - Już ja się dobiorę do tych patałachów - rzucił ostro Stagg. - Sekcja techniczna, forkasztel - odezwał się spokojny głos Fraziera. -Odbiorniki radarowe działają. 69 Sherbrooke podniósł słuchawkę telefonu. - Tu dowódca okrętu. I jak to wygląda, John? - zapytał, czując na sobie niespokojny wzrok Stagga. Gdyby nie zawróciła ich z drogi Admiralicja, Stagg mógłby podjąć samodzielną decyzję. - Zatrudniłem przy tym wszystkich specjalistów, panie kapitanie. Zdarza się to nie po raz pierwszy - odpowiedział Frazier. Sherbrooke odłożył słuchawkę, ciągle czując na sobie wzrok admirała. Po chwili Stagg powiedział: - Przerwę ciszę radiową. Niech Admiralicja zadecyduje, co mamy robić. Stagg nawet nie próbował pokrywać swego przygnębienia zwykłym u niego, buńczucznym mydleniem oczu. W głośniku zabrzmiał jeszcze jeden głos, inny, ostrzejszy, pełen napięcia. - Kontakt radarowy, sir! Okręt namiar trzy-dwa-zero, odległość dwa--dwa! Meldunek podziałał tak, jakby przez kapitański mostek przeskoczyła wielka elektryczna iskra, paraliżując wszystkich obecnych. Jednak już chwilę potem rozległy się głosy, nawet ekran radaru okazał nikłe objawy życia. - Namierzyć obiekt! Sherbrooke wrócił do swego fotela i uchwycił się go mocno, starając się wyobrazić sobie całą sytuację. Jakiś okręt. Gdzieś tam, niewidoczny, o jedenaście mil stąd. - Cel przemieszcza się w lewo. Odległość stała dwa-dwa. Wskaźnik prędkości dwieście! Pomyślał o Evershedzie, który zdecydowanie porzucił teraz wszelkie wątpliwości, błyskawicznie reagując na każdą zmianę odległości czy azymutu. Spora prędkość. Trzeba się będzie postarać. Nieprzyjaciel zmienił kurs, kierując się prawdopodobnie ku zachodowi, zbieżnie z kursem „Relianta", który będzie musiał użyć wszystkich trzech wież j ednocześnie. - Wracam na moją grzędę - powiedział Stagg. - Zatop ten okręt, Guy! Rozwal sukinsyna! - Chwilę potem już go nie było. - Pilot, zmienić kurs na trzy-zero-zero - powiedział Sherbrooke. Sięgnął po czerwoną słuchawkę i wyobraził sobie Onslowa, jak odbiera telefon w kotłowni okrętu, ubrany jak zwykle w nieskazitelnie biały kombinezon. - Mówi dowódca. Idziemy na nieprzyjacielski okręt. Mamy go z prawej burty. Jak powiem, dasz pełne obroty. - Nie zaczekał nawet na odpowiedź. Onslow znał się na swoim fachu. - Nadać sygnał do prowadzącego niszczyciela: „Wróg w zasięgu widoczności. Przygotować się do ataku torpedowego". 70 Zobaczył sygnalistę, który stał w mokrym, nieprzemakalnym płaszczu na skrzydle mostka i patrzył w jego stronę. Był to ten sam marynarz, którego nazwał Donovanem. - Wystarczająca widoczność? - Twarz sygnalisty drgnęła na znak, że zrozumiał pytanie, ale jednocześnie przemknął po niej jakby cień smutku. -Podnieść flagi! Wziął od podchorążego mikrofon okrętowych megafonów i przypadkiem dotknął jego ręki. Była lodowato zimna i drżąca. Popatrzył na niego i zapytał: - Gotów do walki, panie Crawford? - Gotów, panie komandorze - z nagłą determinacją odpowiedział cicho podchorąży. - To mój pierwszy raz. Sherbrooke nacisnął przycisk. Jako dowódca musiał unikać wszelkich sentymentów. Nie było na nie miejsca: wojna nie pozwalała na takie luksusy. Zobaczył, że Rayner stoi ciągle w pobliżu, dziwnie wyglądając w skórzanej lotniczej kurtce z zawieszonymi na szyi goglami. Zabił kilku wrogów. Ale w głębi serca myślał o nich tylko jako o lotnikach takich samych jak on. - Jeśli pan chce, proszę tu zostać - powiedział do niego cichym głosem. Ich spojrzenia spotkały się. Była w nich jakaś szczególna wzajemna sympatia tak samo jak tamtego dnia, kiedy czekali na szalupę Stagga. - Dziękuję, panie komandorze. - Mówi dowódca. Niedługo staniemy oko w oko z nieprzyjacielem. Rhodes otworzył wywietrznik w oknie kabiny i patrzył na Sherbrooke'a. Rozległy się wiwaty. Artylerzyści wychylali się ze swoich stanowisk, ubrani w przeciwodblaskowe kaftany i rzadko tu widywane stalowe hełmy, wrzeszcząc tak samo, jak to robili koło Jutlandii, kiedy „Reliant" wymknął się spod bombardowania. Prawie nie znał tych ludzi, a niektórych nigdy nawet nie widział. A mimo to zdobyli się na te okrzyki. Działali jak w transie, kiedy wszystko wydaje się nierealne, nawet admiralska flaga Stagga, jaśniejąca czerwienią i bielą na tle szarej mgły i chmur. - Cel azymut dwa-siedem-zero, odległość dwa-jeden-pięć, wskaźnik prędkości dwieście. Sherbrooke uchwycił się poręczy pod oknem, patrząc, jak dwie pary luf unoszą się i obracają powoli z dziobowymi wieżami ku prawej burcie, tak jakby chciały wywęszyć wrogi okręt. Także trzecia wieża, bliżej rufy, obsadzona wyłącznie przez Królewską Piechotę Morską, obracała się szybko w tym samym kierunku. Dwie długie lufy pochylone były do pierwszych sprawdzających strzałów pod różnymi kątami. Każda z tych potężnych wież ważyła setki ton, a mimo to obracały się bezgłośnie, bez wysiłku. Wszędzie uwijali się działonowi, celowniczowie, amunicyjni. Wyszkoleni twardą ręką Eversheda działali w sposób niemal automatyczny. Każde 71 z sześciu dział ładowane było przeciwpancernymi pociskami kalibru 381 milimetrów, wyposażonymi w opóźniające zapalniki, żeby wybuchały dopiero po przebiciu pancerza wrogiego okrętu. Sherbrooke zauważył, że jeden z sygnalistów pochyla się i zasłania twarz na widok wielkiego, szarego słupa wody, która wytrysnęła daleko przed dziobem po lewej burcie. Morze rozbłysło naokoło pomarańczowym światłem, jakby gdzieś na jego dnie wybuchł wulkan. Sherbrooke spojrzał na zegar. „Minden" zaczął strzelać jako pierwszy. Pod względem siły ognia nie dorównywał „Reliantowi", a żeby wygrać bitwę nie wystarczy jedna salwa burtowa. Nie poznając własnego głosu, zawołał: - Otworzyć ogień! Pomost zachwiał się pod nogami. Wszystkie trzy wieże jednocześnie wypluły pociski, które poszybowały w chmury, aby opaść po zatoczeniu łuku. Natychmiast otwarły się dymiące zamki, niczym szczęki głodnego potwora gotowe połknąć nowe ładunki, nowe długie pociski, wciśnięte do komory nabojowej. Zaraz zaczną migać lampy sygnałowe. Z wieży celowniczej popłyną dane o odległościach i odchyleniach, a załogi działonów zaczną ocierać pot mimo przejmującego chłodem wilgotnego powietrza. - Pilot, proszę dać pełne obroty. Przekazać sygnał na niszczyciele... Poczuł natychmiastową reakcję okrętu. Dziób zaczął ciąć ostro wodę, kiedy Szef otworzył przepustnice. Niszczycielom trudno będzie utrzymać się na pozycjach względem okrętu flagowego. - Ładuj! Cel! - Króciutka pauza. - Ognia! I znowu, i jeszcze raz, podczas gdy od strony niewidzialnego „Minde-na" nadleciała nowa salwa pocisków, które wybuchły tam, gdzie być może znajdowałby się właśnie „Reliant", gdyby nie zwiększył szybkości. - Wyżej dwieście! Gotów! Ognia! Ktoś krzyknął, kiedy metalowy odłamek rąbnął o pomost. Coś przebiło szybę. - Meldować o zniszczeniach! -powiedział Sherbrooke. Zobaczył wpatrzonego w niego podchorążaka, w którego oczach malowało się obłędne przerażenie. „Reliant" został trafiony. Ale jego działa nadal obracały się, wyciągając lufy niczym długie, szare palce, gotowe posłać swój ładunek w kierunku wroga. - Ognia! - Sekcja zniszczeń melduje jedno przebicie pokładu na wysokości dziobowej mesy, panie komandorze - zameldował porucznik Frost, pomocnik Rhode-sa. Po chwili dodał spokojnym, niemal obojętnym tonem: - Są trzy ofiary. 72 Znowu odezwał się Evershed, meldując podekscytowanym głosem: - Mamy go! Zmniejsza szybkość! - Gdzieś z oddali doszedł dźwięczny odgłos, jakby uderzenie w dzwon, kiedy sześć dział zagrzmiało znowu. Wstrzelali się w cel. Los nieprzyjacielskiego okrętu był przesądzony. - Ognia! - Cel stoi w miejscu, panie komandorze! Sherbrooke uniósł lornetkę i popatrzył w kierunku najbliższego niszczyciela. Widać go było teraz wyraźniej, a łopocząca nad nim bandera odcinała się jaskrawo na tle szarej wody. Mgła rozpraszała się. Sherbrooke zobaczył pomalowany na biało łańcuch kotwiczny na pokładzie dziobowym, gdzie grupa marynarzy w hełmach ciągnęła wąż gaśniczy wzdłuż lewej burty. Drużyna sekcji zniszczeń biegła, żeby udzielić pomocy swoim kolegom w miejscu, w którym wybuchł pocisk, zanim zdążył przebić się w głąb kadłuba, do zbiorników paliwa albo do magazynu amunicyjnego. Gdzieś w górze gwizdnęły pociski i rozerwały się, nie wyrządzając żadnej szkody, daleko, za zasłoną niszczycieli. Podszedł sygnalista ze słuchawką telefoniczną w dłoni. - Pan admirał, sir. Sherbrooke opuścił lornetkę. Nawet nie usłyszał dzwonka admiralskiego telefonu. Właśnie przed chwilą zobaczył nieprzyjacielski okręt, po raz pierwszy od tamtego straszliwego dnia. Poznał, że to „Minden", chociaż artyleria „Relianta" zamieniła go w dymiący wrak. Lufy jego dział skierowane były bezsilnie w niebo albo w kierunku otwartego morza, w kilku miejscach buzował nieposkromiony ogień, widoczny przez wielkie wyrwy w dolnej części kadłuba. Ale jedno jego działo strzelało ciągle, chociaż w dużych odstępach czasu i niecelnie. - Wykończ go - powiedział Stagg. - Daj sygnał na „Mulgrave'a". Niech pośle mu torpedę! - Nie potrafił ukryć swego podniecenia i zadowolenia. -Przekażę meldunek do Admiralicji. Sherbrooke uniósł jedną ręką lornetkę, która wydała mu się ciężka jak ołów. Usłyszał klekotanie lamp sygnałowych i zobaczył skrzące sięjak diament błyski z niszczyciela, potwierdzające przyjęcie sygnału. Wielki niszczyciel klasy M zmieniał już kurs. Najego ociekającym wodą pokładzie widać było kołyszące się rury wyrzutni torpedowych. Wytypowany do awansu na admirała kapitan płynął, żeby zadać wrogowi śmiertelny cios. - Nieprzyjaciel wstrzymał ogień, panie komandorze. Sherbrooke zobaczył dym, wydostający się z wylotów najbliższych luf. Evershed przestał strzelać. Wznowiłby ogień, gdyby otrzymał taki rozkaz. - Czy odwołamy „Mulgrave'a", panie kapitanie? - zapytał Rhodes. Sherbrooke pokręcił głową. 73 - Dopiero jak będzie po wszystkim. Zobaczył, że Rayner wpatruje się w niego, czując pewnie to samo co on. Wyszedł na pomost. Żołnierz przywiązany pasami do jednego z zainstalowanych na pomoście oerlikonów zawołał: - Załatwiliśmy go, panie komandorze! Udało się! Wszyscy na pomoście wpatrywali siew nieprzyjacielski okręt, ściskając się i obejmując. To, czego dokonali, przejdzie do historii tej krwawej wojny. A konwój mógł teraz płynąć bez przeszkód, żeby dowieźć tysiące żołnierzy tam, gdzie czekało ich inne przeznaczenie. Jednak Sherbrooke nie widział nic prócz umierającego okrętu. Czuł się tak, jakby patrzył na siebie, na swego „Pyrrhusa". Rozległ się stłumiony wybuch, potem jeszcze jeden. Dwie torpedy powinny wystarczyć. „Minden" zaczął szybko tonąć, a wydobywający się z niego dym stopniowo zamieniał się w parę, kiedy woda wdarła się do maszynowni i kotłów. Niszczyciel oddalił się od tonącego krążownika, a chwilę potem szary krajobraz rozjaśnił się potężnym błyskiem, tak jasnym, że morze odzyskało na chwilę swoją barwę. Rufa tonącego okrętu uniosła się bardzo powoli. Sherbrooke zobaczył poruszające się po niej filigranowe postaci, które nawet przez lornetkę wyglądały jak mrówki. Próbowały wdrapać się wyżej i wyżej, jakby w przypływie jakiegoś szaleństwa wierzyły, że uratują się, pozostając na okręcie. Być może wszyscy marynarze są tacy sami... Poczuł, że przez „Relianta" przeszedł jakby przeciągły dreszcz. Jakby i on zdawał sobie sprawę z tego, co się tu wydarzyło. - Przekazać sygnał na „Mulgrave'a", żeby przyjął rozbitków. Nastąpiła jeszcze jedna potężna eksplozja. Kiedy popatrzył znowu, na morzu był już tylko niszczyciel. Przypomniał sobie to, co powiedział Raynerowi w związku z wodno-płatowcem z „Mindena". „Gdyby byli na waszym miejscu, zrobiliby dokładnie to samo co wy". A gdy chwilę potem wydawał rozkaz otwarcia ognia, słowa same popłynęły mu z ust. A więc zwycięstwo? „Minden" już nie istniał, a paru rozbitków z jego załogi, którzy wołali teraz o pomoc, dowiedziało się może, co wycierpieli ludzie z „Pyrrhusa", kiedy zatonął ich okręt. Pozostało jeszcze wiele rzeczy do zrobienia. Trzeba było przygotować meldunki, ustalić zniszczenia, zająć się rannymi i zabitymi. Odwrócił się i dotknął ręką ociekającego wodą pancerza. Tylko kapitan tamtego okrętu mógłby powiedzieć, co Sherbrooke czuł w tej niepowtarzalnej chwili. Ale zwycięstwo? Nie, jeszcze nie. 74 6 Czyny i słowa Komandor Guy Sherbrooke dokładnie wysuszył kopertę suszką i położył ją na tacy obok innych listów. Ten list różnił się od oficjalnej korespondencji, która wymagała jego podpisu. Był to list prywatny, napisany własnoręcznie i zaadresowany do Edynburga. Wprawdzie miał związek z „Reliantem", ale zawierał też jakąś cząstkę jego samego. Z trzech ofiar bitwy jedna zginęła na miejscu, od wybuchu pocisku, który eksplodował jeszcze przed przebiciem się na pusty dolny pokład koło mesy. Wszyscy trzej byli mechanikami, członkami drużyn naprawiających zniszczenia. Był to nieszczęśliwy przypadek, gdyż nieprzyjacielski okręt doznał już wtedy poważnych uszkodzeń i nie mógł się utrzymać długo na wodzie. Z pozostałych dwóch jeden stracił rękę, a drugi miał ciętą ranę nad okiem. Podniósł się, jakby nagle czymś zaniepokojony, i podszedł do najbliższego iluminatora. Czuł się trochę dziwnie w stojącym bez ruchu okręcie, gdzie wśród obłoków kurzu i rdzy błyskały palniki spawaczy. Podobnie jak inne wielkie stocznie także Rosyth wypełnione było okrętami, które naprawiano, przebudowywano lub cięto na kawałki. W stoczni w Rosyth znajdowała się też kwatera wiceadmirała, któremu podlegało wybrzeże Szkocji. Sherbrooke'owi trudno było uwierzyć, że znowu ma przed oczami stary Forth Bridge, który oglądał po raz ostatni z szalupy Stagga, płynąc, żeby objąć dowództwo „Relianta". Po drugiej stronie zatoki Firth of Forth widać było Leith, zasłonięte mgłą i dżdżawką, która towarzyszyła im, kiedy wpływali tu pośród głośnych syren, gwizdków i okrzyków radości załóg innych okrętów i stoczniowców. „Reliant" prezentował się wspaniale. Załoga porozkładała się beztrosko na pokładzie dziobowym i rufowym, kielichowato rozchylony dziób okrętu upstrzony był śladami po odłamkach, a w burcie widać było poszarpaną dziurę, którą, na rozkaz Stagga, umiejącego wykorzystać we właściwy sposób dramatyzm sytuacji, pozostawiono odsłoniętą. Jeszcze raz rzucił okiem na list. Może powinien go podrzeć? Zostawić to urzędnikom i ludziom z pomocy społecznej, którzy lepiej znali się na takich delikatnych sprawach? Zabity mieszkał w Edynburgu. Jego żona mogła nawet widzieć „Relianta" wchodzącego do portu. Nie przypominał sobie jego twarzy, ale słyszał, że Onslow i komandor Frazier omawiali sprawę ewentualnego ochrzczenia jego pierwszego dziecka w kaplicy okrętowej. Nie, 75 ten list w niczym jej nie pomoże. Być może później... Pukanie do drzwi przerwało te niespokojne rozmyślania. - Wejść! Do kabiny wszedł Frazier z czapką pod pachą. Obrzucił kabinę szybkim spojrzeniem, jakby spodziewał się znaleźć w niej jakieś osobiste szczegóły, coś, co pozwoliłoby odróżnić nowego kapitana od Cavendisha. - Wszyscy wytypowani marynarze pojechali już na urlopy, panie komandorze. Dałem też innym przepustki na brzeg. „Reliant" miał pozostać w Rosyth aż do ukończenia remontu. Przewidywano, że potrwa dziesięć dni. Sherbrooke słuchał nie kończącego się hałasu automatów do nitowania, stukających niczym dzięcioły stalowymi dziobami. Od czasu do czasu dochodził też głośny łomot, kiedy zrzucano na nabrzeże albo na pomost doku jakiś cięższy kawał żelastwa. - W takim razie, John, pan też może zejść. Frazier spojrzał na niego niepewnie. - Nie będę potrzebny? Sherbrooke pokręcił głową. - Nie, niech pan jak najlepiej wykorzysta wolny czas. Zasłużył pan na to. Frazier zdawał się go nie słyszeć. - Chciałbym przedstawić panu moją żonę, sir. Na razie zatrzymała się w Edynburgu, póki sytuacja się nie wyklarowała. Sam pan rozumie - powiedział i zerknął na zegar. - Pan nie jest żonaty, panie komandorze? - Nie. - Na tego rodzaju pytania reagował zawsze tak samo, jakby zatrzaskiwał drzwi. Nie było o czym mówić. - Moje obowiązki przejmuje główny nawigator, panie komandorze. Jeśli potrzebuje pan czegoś... Sherbrooke usłyszał nad głową dudnienie kroków. Domyślił się, że to starszy bosman o przezwisku Bufor przyszedł skontrolować robotników stoczniowych, upewnić się, czy czegoś nie porysowali, nie podrapali i nie zostawili plam na nieskazitelnie lśniącym pokładzie rufowym. Prowadził z nimi o to bezustanną, mozolną wojnę. - Dziś rano mówili o nas w wiadomościach - powiedział Frazier. - Wiem. Zrobili z tego prawdziwą bitwę morską. - Powiódł wzrokiem po pancernych blachach. - Mimo wszystko okręt poradził sobie całkiem nieźle. Zszedł wówczas z mostka dopiero wtedy, gdy „Reliant" i jego eskorta opuścili arenę krótkiej, ale zajadłej walki. Większość niemieckich rozbitków, których zabrał „Mulgrave", została przewieziona na okręt flagowy. „Reliant" wyposażony był nie tylko w urządzenia, pozwalające lepiej zająć się rannymi, ale miał też na pokładzie starszego lekarza okrętowego, 76 komandora porucznika Farleigha, który nie pozwalał nikomu wtykać nosa do swoich spraw i nie dał się zastraszyć nawet Staggowi. Farleigh przywitał się wówczas chłodno z Sherbrookiem. - Pięćdziesięciu dwóch, sir - powiedział. - Zostało jeszcze paru na „Mul-gravie", ale nie ma nadziei, żeby przeżyli, i nie można ich przewieźć do nas. Niektórzy marynarze z „Mindena" mieli bardzo pogodne miny. Palili darmowe papierosy i tylko po głosie można było odróżnić ich od innych rozbitków, których „Reliant" wyłowił z wody w czasie trzech lat wojny. Oficerowie zostali oddzieleni od całej reszty. Jeden z nich miał obandażowane oko i ręce i nerwowo poruszał głową. Inny, w stopniu porucznika, próbował się podnieść, kiedy rozpoznał komandorskie naszywki na rękawie munduru Sherbrooke'a. Sherbrooke poklepał go po ramieniu. - Nie trzeba. Proszę leżeć spokojnie. Nic już panu nie grozi. Jeśli nawet porucznik nie mówił po angielsku, zrozumiał słowa kapitana przynajmniej po tonie, jakim zostały wypowiedziane. Kiwnął z wysiłkiem głową. - Danke, Herr Kapitan. Danke sehrl - Czy wasz kapitan nie uratował się? - zapytał Sherbrooke. Uświadomił sobie, że lekarz okrętowy przygląda mu się z uwagą. Być może czuł się zawiedziony, że nowy dowódca jest inny, niż go sobie wyobrażał Uważa, że przyszedłem tu, by rozkoszować się widokiem tych ludzi, pomyślał Sherbrooke. Strasznie go to rozzłościło. Był śmiertelnie zmęczony i czuł, że opada z sił. - Zginął, panie komandorze - powiedział Farleigh. - Zdaje się, że mówiono mi o tym - odpowiedział Sherbrooke i ruszył z powrotem przez dużą, szpitalną kajutę, czując na sobie spojrzenia wszystkich rannych. Czy wiedzieli, kim jest? Czy w ogóle ich to obchodziło? Nie prowadzili już wojny. Mogli uważać się za szczęśliwców. A więc tak wyglądają nasi wrogowie, przemknęło mu przez głowę. Może byłoby lepiej i bezpieczniej, gdyby nie stanął z nimi twarzą w twarz. Uświadomił sobie, że Frazier coś do niego mówi. Musi być ze mną gorzej, niż mi się wydaje, pomyślał. Pewnie okrętowy lekarz Farleigh wziął go wtedy za pomyleńca. - Muszę już iść, panie komandorze. Zamówiłem taksówkę. - W zachowaniu Fraziera wciąż jednak można było wyczuć wahanie. - Chciałbym wykorzystać ten wolny czas jak najlepiej. Po jego wyjściu Sherbrooke usiadł znowu, zastanawiając się, jak też może wyglądać jego żona. O czym będą rozmawiać? O walce z „Minde-nem"? A może o mnie? 77 Drzwi uchyliły się i do kabiny wszedł bosman Long z tacą w ręku. - W sam czas. Dziękuję - powiedział Sherbrooke. Long postawił kieliszek brandy i szklankę piwa imbirowego. - Trochę wcześniej niż zwykle, panie komandorze, ale skoro zostaliśmy sami... Zostaliśmy sami... Stagg poleciał znowu do Londynu. Ciekawe, jak w Admiralicji relacjonuje polowanie na krążownik „Minden" i jego zatopienie. Long Dekownik przyglądał się, jak jego dowódca pije ze smakiem Hor-se'sNeck. - Byłbym zapomniał, panie komandorze - powiedział, wyjmując kopertę z nadrukowaną flagą wiceadmirała. - Dopiero co przynieśli. - Zauważył, że Sherbrooke otwiera kopertę z wyraźną niechęcią. Long domyślał się, co zawierała. Każdy kapitański steward znał takie rzeczy na pamięć. I wiedział, że Sherbrooke nie będzie tym zachwycony. Mówiono, że prawie nie spał przez cały ten czas, gdy okręt był na morzu. Z pewnością nie był to okres odpowiedni na wylegiwanie się w koi. Wiceadmirał zapraszał dowódcę „Relianta" do swego domu. Należało to traktować jako rozkaz stawienia się. - Czy mogę jakoś tego uniknąć? - zapytał Sherbrooke. Long cmoknął wargami. - Nie da rady, sir. Tym bardziej, że nie ma teraz kontradmirała Stagga. Sherbrooke podniósł się i podszedł do iluminatora. Ciągle siąpił deszcz. Powinien był przewidzieć, że Stagg zaaranżuje taką imprezę. Spotkanie z kapitanem, którego okręt został zatopiony przez „Mindena" i który wyrównał rachunki... Long miał oczywiście rację. Jego obowiązki nie kończyły się na dowodzeniu okrętem. Jeszcze raz przeczytał odręcznie napisane wezwanie. W żaden sposób nie mógł się od tego wykręcić. Long zauważył, że Sherbrooke zerka na pusty kieliszek, a potem zmienia jednak zamiar. Pomyślał, że niezależnie od tego, co nowy dowódca przeszedł do tej pory, ma z pewnością zadatki na pierwszego po Bogu. Bosmana Longa nie było stać na większy komplement. Wiceadmirał czekał już, aby przywitać Sherbrooke'a, który przyjechał ze stoczni sztabowym autem. Był to krępy, niewysoki mężczyzna o bystrych oczach, młodzieńczej twarzy i smagłej cerze, jeszcze jeden weteran odwołany z emerytury. Miał jednak więcej wigoru niż wielu młodych mężczyzn, a na jego piersi widniała imponująca liczba baretek odznaczeń. 78 Ujął Sherbrooke'a pod ramię i wprowadził go przez wysokie drzwi do środka. Nie tracił czasu na niepotrzebne wstępy. - Przepraszam, Sherbrooke, że zmusiłem pana do przyjazdu tutaj. Pamiętam, jak to jest, kiedy przyprowadza się do stoczni okręt po bitwie. Wielka frajda, prawda? - powiedział, wskazując gościowi fotel. - Tak się składa, że właśnie jest u nas sir Graham Edwardes. O, widzę po pańskiej minie, że uważa go pan za człowieka, który od dawna już nie bierze w tym wszystkim udziału. Sherbrooke uśmiechnął się, uświadamiając sobie nagle, że podoba mu się ten mały człowieczek w randze wiceadmirała. Ów ważny gość, który być może „od dawna już nie bierze w tym wszystkim udziału", nigdy nie zostanie zapomniany. Słynny „Edwardes z cieśniny Dover" był w oczach każdego kilkunastoletniego chłopca bohaterem dzięki temu, czego dokonał w kanale La Manche i na Morzu Północnym, na ławicy Dogger Bank i koło Jutlandii. - Rzeczywiście, panie admirale. - Otóż, wykonuje on teraz bardzo ważną pracę, z pełnym błogosławieństwem Admiralicji. Jeździ po kraju i przekonuje ludzi, aby przeznaczyli swoje oszczędności na budowę nowych okrętów wojennych i adaptowanie do celów wojskowych statków handlowych i pasażerskich. A teraz jest u nas. Miał nadzieję spotkać się z kontradmirałem Staggiem, ponieważ nie poinformowano go, że Pierwszy Lord Admiralicji wezwał Stagga do Londynu. - Czy mogę w czymś pomóc? - „Reliant" jest sławnym okrętem i dopiero co zniszczył niemiecki krążownik. Ludzie chętnie słuchają o takich rzeczach, pragną cieszyć się z sukcesów. A nie mają po temu zbyt wielu okazji. - Chodzi o propagandę? - Można to i tak nazwać. Do pokoju wszedł z tacą w ręku steward w nienagannie uprasowanej, białej marynarce. Przystanął wyczekująco, spuszczając dyskretnie oczy. - Dla mnie jak zwykle, Wilson - powiedział wiceadmirał. - A dla pana, Sherbrooke? Może Horse's Neck, co? - Widzę, że niczego nie da się tu utrzymać w tajemnicy - zauważył Sherbrooke. - Tylko nalej tak od serca - zawołał wiceadmirał za stewardem, po czym dodał: - Obiad będzie później. Najpierw chciałem zapoznać pana z sytuacją. Jutro udzieli pan wywiadu dwóm nieszkodliwym dziennikarzom, będzie też trochę zdjęć. Wie pan, jak to się robi. Sherbrooke nie miał o tym zielonego pojęcia. Nic dziwnego, że woleli Stagga, który świetnie się nadawał do tego rodzaju spraw. 79 Gdy podano drinki, wiceadmirał powiedział: - Sir Graham nie lubi alkoholu, więc lepiej będzie, jak się z tym trochę pospieszymy. - Widząc, że Sherbrooke zawahał się, dodał: - Wszystko zostało już uzgodnione z pańskim kontradmirałem. Na zdrowie! Sherbrooke przypomniał sobie zaniepokojenie Longa i z jaką ulgą przyjął on jego rezygnację z kolejnego drinka. Obawiał się, że Sherbrooke mógłby w ten sposób zepsuć sobie opinię. W drzwiach ukazała się głowa stewarda. - Proszę do salonu, panie admirale. Wiceadmirał popatrzył tęsknym wzrokiem na swój pusty kieliszek. - No, dobrze, zabieramy się do roboty. Ale niech pana nie wprowadzi w błąd jego wiek, to ciągle raźny staruszek! Salon, jak i reszta domu, którą Sherbrooke zdążył zobaczyć, był duży, ciemny i sprawiał jakieś przygnębiające wrażenie. Na ścianach wisiało kilka obrazów przedstawiających słynne bitwy morskie, ale wiele szczegółów znikło pod patyną czasu. Czekały tam trzy osoby, wśród nich sir Graham Edwardes, wyprostowany, surowy w ciemnym garniturze. Sherbrooke nieraz widywał go na zdjęciach, ale zawsze w oficerskim mundurze. Teraz w cywilnym ubraniu wyglądał bardzo staro. W pokoju był też młodszy mężczyzna o niezbyt interesującej powierzchowności, zapewne jeden z tych „nieszkodliwych" dziennikarzy. Trzecią osobą była kobieta. Sherbrooke natychmiast zwrócił uwagę na jej bardzo ciemne oczy i zawiązane z tyłu włosy, odsłaniające uszy. Była bardzo młoda. Sir Graham przedstawił ją: - Pani Meheux, moja asystentka. Prawdziwy skarb. Kobieta usiadła i założyła nogę na nogę. Sherbrooke zauważył, że młodszy z mężczyzn odwrócił głowę i zaczął otwarcie gapić się na nie. - Cieszę się, że zgodził się pan porzucić swój okręt, komandorze Sher-man... - Edwardes zmarszczył brwi i zwrócił się do kobiety, która poprawiła go cichym głosem: - Sherbrooke. Komandor Sherbrooke. Edwardes roześmiał się. - Oczywiście. Widzę, że ostatnio za dużo pracowałem. - Proszę mi wybaczyć, sir Graham - powiedział wiceadmirał - ale muszę przywitać nowych gości. Sherbrooke czuł ciągle w ustach smak brandy, którą go poczęstowano. Nie wiedział, co to za gatunek, ale była o wiele lepsza od tego, co miał na „Reliancie". W pokoju zrobiło się trochę cieplej. Pewnie włączono wielkie, staromodne kaloryfery. Zobaczył, że młoda kobieta rozpina płaszcz, którego nie 80 zdjęła, wchodząc do domu. Błysnęła przypięta do bluzki broszka w kształcie odznaki pułkowej Królewskich Wojsk Inżynieryjnych. A więc pani Meheux jest żoną sapera. Wyglądała najwyżej na dwadzieścia pięć lat. Czyjej mąż, podobnie jak Frazier, też tak to przeżywa, że nie są razem? - Świetnie się pan spisał z tym „Mindenem", Sherbrooke - powiedział sir Graham. - O ile mi wiadomo, dysponował potężną siłą ognia. A szkopy potrafią konstruować artyleryjskie celowniki i namierniki. Taka robota, to rozumiem! - Moim zdaniem jego kapitan nie miał żadnych szans - powiedział Sherbrooke. - Byli gorzej uzbrojeni i zbyt daleko od własnego wsparcia. - Tak jak pan, kiedy spotkał się pan z nim poprzednim razem, nieprawdaż? - zauważył Edwardes. Facet miał rzeczywiście ostry język. - Poza tym miałem ze sobą niszczyciele, sir - powiedział Sherbrooke. -Czasami jest to sprawa zwykłego przypadku albo szczęścia, jak kto woli. Wysłałem walrusa, żeby rozejrzał się za lotnikami, którzy spadli do morza. Zamiast nich pilot znalazł samolot z „Mindena". Dzięki temu wiedziałem, że są gdzieś blisko. No i nie miałem wyboru ze względu na ten konwój. Edwardes uśmiechnął się. Dziwna rzecz, ale ten uśmiech dodał mu lat. - Powiedziałbym, że jest pan trochę zbyt skromny. Sherbrooke zauważył, że dziennikarz robi jakieś notatki, stukając przy tym lekko butem o podłogę jakby w rytm niesłyszalnej muzyki. Spojrzał znowu na dziewczynę. Widać było, że z trudem powstrzymuje się od ziewania i co jakiś czas zerka na zegarek. - Niemiecki wywiad działa sprawnie, sir Graham - stwierdził z naciskiem Sherbrooke. - Niemcy wiedzieli o konwoju, o tym, że jest bardzo ważny, i ściągnęli całe stado okrętów podwodnych, żeby go przechwyciły. Dlatego konwój popłynął inną drogą dookoła Szkocji. - Liczy się tylko to, że przedarliśmy się - Ale zatopiono nam siedem eskortowców, sir Graham - powiedział Sherbrooke. - Najważniejsze, że zniszczył pan jeden z ostatnich dużych krążowników Hitlera. Gdyby nie to, „Minden" dostałby się między te statki z wojskiem niczym lis do zagrody z kurami. Nastąpiłaby krwawa rzeź! - Spojrzał na dziennikarza. - Rozumie pan? - zapytał i zerwał się dziarsko na nogi. -Proszę mi wybaczyć na chwilę, ale uzbierało mi się wody w zęzie! Sherbrooke spojrzał na jego asystentkę, ale młoda kobieta miała taką minę, jakby nic nie usłyszała. Okazało się, że Edwardes to jakby starsza wersja Stagga. Czy nie przyszło mu do głowy, że może ją urazić lub wprawić w zakłopotanie? 6 — Ostatni krążownik 81 - Chciałbym zadać panu parę pytań, panie komandorze - mruknął dziennikarz. - Proszę bardzo - odparł Sherbrooke. - Większość szczegółów znam już z oficjalnego komunikatu. Pański poprzedni okręt został zatopiony, gdy bronił pan konwoju do Rosji. Uratowano tylko ośmiu z was. Musiało to być dla pana straszliwe przeżycie. Sherbrooke siedział bez ruchu, obserwując kątem oka młodą kobietę, która obracała na palcu ślubną obrączkę. Widać było, że chętnie by stąd wyszła. - Tak, oczywiście. - Zdawało mu się, że znowu słyszy głosy tamtych ludzi, jak wołali, błagali o pomoc, aby w końcu ucichnąć w śmiertelnym uścisku lodowatej wody. - Nasi marynarze ponoszą takie ryzyko każdego dnia. Dziennikarz zmienił pospiesznie temat, tak jakby chciał zamknąć tamten rozdział. - A potem otrzymał pan „Relianta", okręt o wiele większy od poprzedniego. Czy nie czuł pan... hmm... pewnych obaw? - Chyba tak - odparł Sherbrooke. - „Reliant" to świetny okręt, jeden z ostatnich w swojej klasie. Czuję się tak, jakbym był na nim przez całe życie. Poza tym służyłem na nim wcześniej, tak jak wielu innych. Ten okręt jest dla mnie symbolem całej floty. Jakże łatwo przyszło mu wypowiedzieć te słowa. Miał przy tym świadomość, że wyrzekł je z całą powagą. - Muszę już wyj ść - odezwała się nagle młoda kobieta. - John, powiedz sir Grahamowi, że poszłam. Zobaczymy się tak, jak zostało to ustalone. Sherbrooke podniósł się z miejsca. - Pomogę znaleźć pani jakiś samochód. - Poradziłabym sobie jakoś, ale dziękuję panu, panie komandorze. To miło, że zmienił pan swoje plany, żeby spotkać się z nami - powiedziała i mocno uścisnęła mu rękę. - Zdaję sobie sprawę z tego, ile to pana kosztowało. Podziwiam pana. - Ponieważ uśmiechnął się, dodała szybko: - Naprawdę. Ja też nie miałam ochoty tu przychodzić. Czuję się zmęczona, tak jak i pan. Ale cieszę się, że przyszłam. Bo w gruncie rzeczy niewiele wiem o okrętach. Sherbrooke spojrzał na jej broszkę. - Pani mąż jest saperem. - Tak. A pan nie jest żonaty? - zapytała. - Widzę, że przestudiowała pani mój życiorys. - Nie, ale słyszę, co mówią inni. Dowiaduję się w ten sposób wielu rzeczy. Ma to związek z moją pracą. Przepraszam, jeśli pana uraziłam. 82 Do pokoju wszedł wiceadmirał. - Dokończymy tę rozmowę po obiedzie - powiedział do sir Grahama. -Ale ma pan już obraz sytuacji. Przeszli wszyscy do przedpokoju, który mimo zaciemniających okiennic i stojących na podłodze wiader z wodą i piaskiem, przygotowanych na wypadek pożaru, zachował coś ze swego poprzedniego uroku. Kobieta, którą przed chwilą poznał, zaczęła udzielać wskazówek kierowcy z piechoty morskiej. Sherbrooke pomyślał, że pewnie jedzie spotkać się z mężem. Może w jakimś hotelu, a może stacjonuje on gdzieś niedaleko. Wyobraził sobie, jak się witają, obejmują, zapominając o wszystkim... Kobieta spojrzała w jego stronę, jakby czuła, że na nią patrzy. - Życzę miłego obiadu, panie komandorze - powiedziała i odwróciła się, żeby pójść za kierowcą. - Pani Meheux, może przyjdzie pani jutro na mój okręt? - spytał nagle Sherbrooke. Edwardes dostrzegł jej wahanie i zachichotał. - Mogłoby to być dla ciebie całkiem interesujące. Krępy wiceadmirał uśmiechnął się promiennie i zatarł ręce, zadowolony, że może w czymś pomóc. - Zajmę się tym, sir Graham. - Oczywiście, chętnie bym przyszła, panie komandorze - powiedziała kobieta. - Emma, włóż lepiej jakieś spodnie - zawołał za nią Edwardes. - Na takim krążowniku trzeba bez przerwy wchodzić po drabinkach, a wiesz przecież, jacy są marynarze! Kobieta obejrzała się przez ramię. - Dam sobie radę, sir Graham - powiedziała i wyszła. Chwilę potem Sherbrooke usłyszał oddalający się w ciemności i deszczu warkot samochodu. - Mam tu butelczynę czegoś dobrego, sir Graham - odezwał się wiceadmirał. - Może da się pan skusić tym razem? Edwardes mruknął coś pod nosem i odszedł na bok, żeby porozmawiać z dziennikarzem. - Niezła, prawda? - wiceadmirał zapytał szeptem Sherbrooke'a. Miał na myśli młodą kobietę, która odjechała właśnie sztabowym samochodem. - Pani Meheux jest, jak się domyślam, żoną jakiegoś sapera z wojsk inżynieryjnych. Szczęśliwy facet. Wiceadmirał odchrząknął znacząco. - Nie byłbym tego tak bardzo pewien. Był w Singapurze, kiedy wkroczyli tam Japończycy. - Wzięli go do niewoli? 83 - Zaginął. Nie wiadomo nic o jego losie. Oczywiście takich jak on jest wielu. Sherbrooke usłyszał śmiechy, a potem brzęk kieliszków. Mimo dziennikarskich indagacji i oczywistej nieszczerości tego wszystkiego był zadowolony, że tu przyszedł. Wiedział, że będzie myślał o Emmie, kiedy wróci na okręt, choć zdawał sobie sprawę, że to całkiem absurdalne z jego strony. Przyszli nowi goście. Zdobył się na uśmiech, kiedy usłyszał, że ktoś głośno wita „prawdziwego bohatera". Chodziło tu jednak o Edwardesa z cieśniny Dover, który z powagą przyjmował należne sobie hołdy. - Czy coś panu podać, sir? - zapytał go steward, a potem zniżył głos i szepnął: - Mój brat, sir, też jest marynarzem. Służy na „Reliancie". Sherbrooke spostrzegł, że przygląda się im Edwardes. Przypomiały mu się tamte postaci... mieszkająca niedaleko, w Edynburgu, młoda kobieta z małym dzieckiem, które mąż chciał ochrzcić w okrętowej kaplicy... znaleziony przez Raynera nieznany lotnik, dryfujący samotnie w tratwie ratunkowej po tych lodowatych wodach... i ranny Niemiec, który mu podziękował. I wiele innych osób. Zbyt wiele. Klepnął stewarda po ramieniu i powiedział: - Proszę Horse's Neck. Dużą! Zobaczył, że steward uśmiecha się szeroko. Wieść o tym rozniesie się bardzo prędko i prawdopodobnie jeszcze tego samego dnia dotrze do uszu Longa Dekownika. Przed oczami stanęła mu Emma, której mąż zaginął. Przypomniał sobie smutek w jej oczach, kiedy Edwardes zrobił ordynarną uwagę na temat spodni. Okazało się to nie tak przykre, jak sądził Sherbrooke. Ekipa z kamerą i kilku fotografów robili zdjęcia górnego pokładu, szczególnym zainteresowaniem darząc długie, szare lufy wież A i B. Zajęci robotą stoczniowcy i marynarze z różnych służb sztywnieli zakłopotani, gdy obiektyw kamery kierował się w ich stronę. Nawet wywiad udał się stosunkowo dobrze. Prowadził go bardzo rzeczowy korespondent wojenny, kolega szkolny byłego adwokata, a obecnie porucznika Drake'a, służącego na „Reliancie". Sherbrooke źle spał tej nocy. Rzucał się na koi i obudził się w końcu zlany potem, czując na ramieniu dłoń podoficera Longa, który przyniósł mu na tacy kubek czarnej kawy. Musiał pewnie za dużo wypić na przyjęciu u wiceadmirała. Zauważył, że mundur, który rzucił byle jak, wisiał teraz uprasowany i wyszczotkowa-ny, gotów do włożenia. 84 - Był telefon z lądu do pana, sir - powiedział obojętnym tonem Long. -Około szóstej. Prywatny numer w Londynie. Bardzo dystyngowana osoba. Musiał to być oczywiście Stagg i Long doskonale o tym wiedział. W ciągu dnia niełatwo było uzyskać połączenie z Londynem, ale Sher-brooke poprosił dyżurnego oficera, żeby zrobił, co się da. Zobaczył, że sir Graham Edwardes stoi w wystudiowanej pozie obok stanowiska działka 102 milimetry, z poważną miną udzielając wywiadu. Co się stało z bohaterem spod Dover? Ojciec Sherbrooke'a dożył sędziwego wieku i pozostał sobą aż do śmierci... Podszedł do niego Frazier. - Panie komandorze, zapraszamy do mesy. Kapitan okrętu był zawsze gościem w oficerskiej mesie. Ciekawe, czy zdarzyło się, żeby dowódcy w ogóle tam nie zaproszono, pomyślał Sherbrooke. Mesa wydawała się przestronniej sza niż zwykle, bo niektórzy oficerowie skorzystali z nieoczekiwanego urlopu, a inni właśnie teraz starali się na lądzie zdobyć różne rzeczy, niezbędne ich sekcjom na okręcie. Sherbrooke zobaczył wchodzącą wraz z innymi Emmę Meheux. Nie miał jeszcze okazji z nią porozmawiać. Miała na sobie tylko gładką, zieloną sukienkę, w którą wpięła broszkę w kształcie saperskiej odznaki. Pilot z Kanady wyjaśniał jej coś, unosząc obie ręce, podczas gdy jego koledzy szczerzyli zęby w uśmiechu. Oprócz Emmy były tu tylko dwie kobiety, obie z miejscowej bazy, które czuły się doskonale w tym środowisku. Frazier odchrząknął znacząco i oficerowie usunęli się na bok, z wyjątkiem Raynera, który powiedział: - Objaśniam właśnie pani Meheux, jak gotuje się homary, sir. - Dziękuję za te wskazówki, panie poruczniku - powiedziała Emma. -Spróbuję je wykorzystać, gdy tylko będę miała okazję. - Widzę, że znalazła się pani w centrum uwagi - stwierdził Sherbrooke. Emma spojrzała mu prosto w oczy. - Czyż nie jest to miłe? Była opanowana i pewna siebie. Nic dziwnego, że Rayner poczuł się tak dobrze w jej towarzystwie. - Prawdę mówiąc, nie zdarzyło mi się bywać często na takich spotkaniach -powiedział Sherbrooke. - Chyba jednak w jakimś sensie są one pożyteczne. - Miejmy nadzieję- odparła poważnym tonem Emma. - Niektórym ludziom tylko to pozostało. - Zamierza pani zostać w Szkocji dłużej? - zapytał Sherbrooke. Emma pokręciła przecząco głową i Sherbrooke po raz pierwszy spostrzegł, że ma bardzo długie włosy. Kasztanowate, koloru jesieni. Jednak zawiązywała je ciasno z tyłu głowy w skromny koczek. 85 - Nie. Dziś wieczorem wracam do Londynu. - Zamierzałem oprowadzić panią po okręcie. - Obawiam się, że nie starczy mi czasu. Może innym razem. Zrywała wątłą nić porozumienia, zanim jeszcze na dobre się zawiązała. Kobieta o takiej urodzie musiała przyciągać spojrzenia wielu mężczyzn. Ślubna obrączka nie chroniła jej teraz, w czasie wojny, kiedy tak trudno było znieść samotność. - Lubi pani swoją pracę? - zapytał. Emma wzruszyła ramionami i odprawiła stewarda, który podszedł z tacą pełną drinków. - Pracuję w administracji. Mój ojciec i brat są lekarzami, ale mnie ten zawód nie pociągał. - Uśmiechnęła się. - A może nie miałam okazji przekonać się o tym. - Zawiesiła na chwilę głos, jakby zastanawiając się, o czym mówi. - Ponieważ mieszkaliśmy w Bath, zaczęłam pracować w biurze Admiralicji. -1 nagle dodała, jakby zwierzając się z jakiegoś osobistego sekretu: - Gdybym ja robiła ten wywiad, zapytałabym pana o zupełnie inne sprawy. - O co? Emma spojrzała w bok. - Zapytałabym, jak się pan czuł, kiedy stracił pan swój okręt... i czy sądzi pan, że wygramy tę wojnę. Obserwowałam dzisiaj, jak rozmawia pan ze swoimi ludźmi. Nie przed kamerą, całkiem zwyczajnie. I pomyślałam sobie, że wygląda, jakby znali pana od dawna i całkiem już zapomnieli o poprzednim kapitanie. No, chyba trochę się zagalopowałam. Należy unikać dżinu przed lunchem. Podszedł do nich oficer dyżurny. - Przepraszam pana, panie komandorze, ale mamy na linii ten zamówiony Londyn. - Jego wzrok prześliznął się po młodej kobiecie. Zdaje się, że będzie o czym opowiadać w mesie. Sherbrooke podziękował mu i zwrócił się do Emmy: - Proszę nie odchodzić, pani Meheux. Zaraz wrócę. - Powiedziałem, żeby przełączyli tu, do mesy - dodał oficer. Emma odprowadziła ich wzrokiem, a potem spojrzała na zegarek. Jakoś się wytłumaczy Edwardesowi, a zresztą... - Czy mogę czymś pani służyć? - zapytał czyjś głos. Był to Frazier. Miał zmęczoną twarz, jakby nie czuł się całkiem zdrów. W czasie tego krótkiego urlopu zdarzyło się coś, co nigdy nie miało dotąd miejsca. Pokłócił się z żoną i doszło do ostrej wymiany zdań. - Będę musiała przeprosić panów i pożegnać się - powiedziała Emma. Frazier uśmiechnął się, próbując dobrze odegrać swoją rolę. 86 - Wielka szkoda. Komandor Sherbrooke nigdy jeszcze nie był w tak dobrym nastroju. Emma zatrzymała się w pół obrotu. - Bardzo go polubiłam. Jestem zdziwiona, że jeszcze sienie ożenił. Frazier wzruszył ramionami. - Nie znam całej tej historii, ale marynarka wojenna to jedna wielka rodzina, więc co nieco obiło mi się o uszy. Jego ojciec przez wiele lat służył jako oficer na okręcie, ale w końcu zachorował i musiał przenieść się na ląd. Kiedy wybuchła wojna, postanowił zamieszkać w Portsmouth, żeby być bliżej tego świata, który kochał. Dwa lata temu miasto zostało zbombardowane. Ojciec komandora zginął. - Frazier zawahał się na chwilę. - Dziewczyna, którą komandor zamierzał poślubić, była wtedy u jego ojca z wizytą. Także ona zginęła. Musiał przeżyć to bardzo boleśnie. - Dziękuję panu za tę informację- powiedziała cicho Emma. - Nie zdradzę jej nikomu. - Wiem, że mogę pani zaufać - odparł z taką samą powagą Frazier. Stewardzi zaczęli spoglądać na wiszący w mesie zegar. Czas na lunch. Do mesy wrócił Sherbrooke. - Proszę mi wybaczyć - powiedział i spojrzał na Fraziera. - Dzwonił kontradmirał Stagg. Pytał oczywiście o dzisiejsze wydarzenia na pokładzie. -Odwrócił się znowu do Emmy. - Naprawdę nie może pani pobyć u nas jeszcze trochę? - Niestety nie. Mam zarezerwowane miejsce w nocnym pociągu z dworca Waverley w Edynburgu - odparła i odwróciła się, żeby powiedzieć coś Frazierowi. Ale jego już nie było. - Bardzo miły człowiek - dodała. - John? Tak, rzeczywiście. Nie wiem, co bym zrobił bez niego. Emma rozejrzała się po mesie. - Odniosłam wrażenie, że pan Frazier bardzo pana lubi - powiedziała, a potem dodała z taką samą bezpośredniością jak przy ich pierwszej rozmowie: - Opowiedział mi, co spotkało pana ojca. Bardzo panu współczuję. Oboje zamilkli na dłuższą chwilę. Sherbrooke nie wiedział, jak ma się zachować. - Mój poprzedni okręt został zbudowany właśnie w Portsmouth - powiedział w końcu i rozejrzał się po mesie. Znowu poczuł się w niej obco. - Tak jak i „Reliant". Wiele osób opłakiwało swoich bliskich po tamtych nalotach. - Myślę, że odpowiedział pan już na pytania, które zadałabym panu, gdybym to ja prowadziła wywiad. - Odprowadzę panią do trapu - powiedział Sherbrooke. - To miło z pana strony. - Roześmiała się, ale w jej oczach Sherbrooke ujrzał coś, co powiedziało mu, że wcale nie traktuje tego tak zdawkowo. 87 - Chciałbym się upewnić, że czeka na panią samochód. - Popatrzył, jak szła przez mesę, żeby pożegnać się z wiceadmirałem i z bohaterem spod Dover. Sherbrooke pomyślał, czy nie robi z siebie idioty. Miała przecież męża, chociaż zaginął na wojnie, i wkrótce zapomni o tej wizycie, gdy znajdzie się z powrotem w Londynie. Wyszedł na mokry pokład i warta burtowa poderwała się na jego widok. Obecny był także oficer dyżurny, a na nabrzeżu zobaczył oczekujący samochód, którego kierowca rozmawiał z wartownikiem z piechoty morskiej. Zamyślił się nad zainteresowaniem Stagga dla dzisiejszej wizyty prasy na okręcie. Stagg uważał z pewnością, że o wiele lepiej udzieliłby wywiadu korespondentom wojennym. Ale właśnie musiał wyjechać w tym czasie. I sprawa ta miała jeszcze całkiem inny aspekt. Gdy łączono go ze Stag-giem, w słuchawce odezwał się niecierpliwy, ponaglający kobiecy głos: - Vincent! Telefon z „Relianta"! Z powodu trzasków na linii pomyślał w pierwszej chwili, że się przesłyszał. Potem jednak przypomniał sobie przykościelny cmentarz i banderę, okrywającą trumnę. Nie mylił się. Rozpoznałby głos Jane wszędzie i w każdej sytuacji. Podszedł do relingu i popatrzył w dół na rzucone byle jak zardzewiałe łańcuchy i stosy starych, pancernych blach. „Reliant" zostanie wkrótce wyremontowany i wyjdzie w morze. W Ro-syth, jak w każdej innej stoczni, potrzebowano wolnego miejsca. Usłyszał jej kroki i odwrócił się w tamtą stronę. - Mam nadzieję, że spotkam paniąjeszcze, pani Meheux. Zależy mi na tym. Może znajdę lepszą okazję, żeby pokazać pani „Relianta". Albo w Londynie. .. Emma obrzuciła go uważnym, ale zarazem prowokującym spojrzeniem. - Myślę, że nie byłoby to rozsądne. Zarówno z mojej, jak i z pana strony - powiedziała i wyciągnęła rękę. - Proszę uważać na siebie. Nigdy nie zapomnę tej wizyty. Sherbrooke ujął jej rękę, czując, że każdy jego ruch śledzony jest przez marynarzy z warty burtowej. Pomyślał, że ją obraził, że poczuła się skrępowana jego niezdarną uprzejmością. Uwolniła rękę i zaczęła poprawiać kołnierz swojego płaszcza. - Proszę się trzymać poręczy. Trap jest bardzo spadzisty. Emma znowu rzuciła mu baczne spojrzenie, jakby zaskoczyła ją jego troskliwość. - Znowu zaczyna padać! -powiedziała i zawahała się, jakby podejmując decyzję. - Gdyby naprawdę panu zależało... mój biurowy telefon znajduje się w instrukcjach sztabowych. Sherbrooke zasalutował, kiedy weszła na trap, bardzo drobna na tle szarych, stalowych płyt w oślepiających błyskach palników spawaczy. Nie obejrzała się w kierunku okrętu, ale Sherbrooke odprowadził wzrokiem samochód, dopóki nie zniknął między budynkami stoczni. Był pewien, że Emma czuje na sobie jego wzrok. 7 Przyjaciele Ku zaskoczeniu wszystkich naprawa „Relianta" została ukończona w zapowiedzianym terminie, chociaż wydostanie okrętu z doku i przeprowadzenie go na nowe stanowisko na cumach zajęło cały dzień. Natychmiast rozpoczęło się uzbrajanie i uzupełnianie zapasów. Kontradmirał Stagg wrócił właśnie tego dnia i od razu stało się jasne, że jest w kiepskim nastroju. Nie powiodły mu się rozmowy w Admiralicji. - Wszystko z powodu tego cholernego lotniskowca „Seekera". Na dobre utknął w tej islandzkiej dziurze. Mogą minąć tygodnie, zanim będzie gotów dołączyć do nas. A ich lordowskie moście tak narobiły w gacie po aferze z „Mindenem", że chcą wysłać mój flagowy okręt, żeby eskortował następny wielki konwój z wojskiem, który ma wyruszyć w drogę w przyszłym miesiącu. Tym razem na statkach będą transportowani dookoła Afryki Australijczycy i Nowozelandczycy. Dostali kuku na muniu od tych niemieckich nalotów! Sherbrooke przyglądał się kipiącemu złością kontradmirałowi. - Można zrozumieć ich obawy, sir - powiedział. - Gdyby także na tamtych wodach zaczęło dziać się coś podobnego... - Do licha, Guy, jesteś taki sam jak oni! - przerwał mu Stagg. - Chcę dowodzić niezależną grupą i zrobić coś, co miałoby jakieś znaczenie w tym stadium wojny! Pierwszy Lord Admiralicji dał wyraźnie do zrozumienia, że wielka inwazja na Europę może zostać dokonana albo w tym roku, albo wcale. Nie mam zamiaru ograniczać się do eskortowania konwojów! Mogą to robić inni! - Spojrzał gniewnie na swego adiutanta, który układał na stole pliki meldunków i rozkazów, a potem dodał: - Czytałem twój raport na temat tego sakramenckiego radaru. Powiedzieli, że nie znaleźli żadnego uszkodzenia. W takim razie powinien był wówczas działać bez przerwy, prawda? Sherbrooke także nie mógł tego pojąć. To chwilowe uszkodzenie wygląda na sprawkę jakichś tajemniczych sił. Cóż, radar wciąż jeszcze był nowym wynalazkiem i nie wyszedł ze stadium wieku niemowlęcego. Pozostawało niezbitym faktem, że gdyby korzystali wtedy z pełnej mocy swego radaru, „Minden" mógłby ustalić pozycję „Relianta", korzystając z własnego urządzenia rejestrującego fale radiowe. „Minden" nie znajdował się tam, gdzie się go spodziewano, nie płynął przewidywanym kursem. Mimo że Ray-ner natrafił na należący do niego samolot, a radar na „Reliancie" wyłączył się niespodziewanie, mogło się zdarzyć, że nieprzyjaciel jako pierwszy oddałby niszczącą salwę burtową. Sherbrooke przypomniał sobie, jakich odpowiedzi udzielił dziennikarzowi. Szczęście, przypadek często tłumaczyły wszystko. Oczywiście pretensje Stagga były śmieszne. - Ale wierz mi, wszystko się zmieni, jak tylko „Seeker" dołączy do nas! - stwierdził Stagg. Sherbrooke zaczął rozmyślać o tym długim wypadzie na południe. Popłyną do Gibraltaru, potem na południowy Atlantyk, być może aż do Kapsztadu, żeby przejąć konwój od innych ciężkich eskortowców. Znajdą się daleko od lodowatych i mrocznych, wiecznie wzburzonych wód. - O, jest coś nowego - odezwał się Stagg. - Chodzi o tego staruszka, którego niedawno widziałeś, sir Grahama Edwardesa. Biedaczysko odwalił kitę dwa dni po wizycie na „Reliancie". Atak serca. - Uśmiechnął się kpiąco i dodał: - Wywierasz na ludzi zabójczy wpływ. Sherbrooke zauważył, że adiutant Stagga spogląda to na niego, to na swojego zwierzchnika. Tamtego dnia był na pokładzie. Stagg wybierał się zawsze bez niego na ważne wizyty. Sherbrooke przypomniał sobie słowa wiceadmirała: „To jest ciągle raźny staruszek!". I oto nie było go już wśród żywych. - Harujesz jak wół od chwili objęcia dowództwa - powiedział Stagg. -Nie miałeś nawet krótkiej przerwy... - Wydawało się, że wraca mu dobry nastrój. - Wiesz co, Guy, zanosi się na to, że będę miał tu kupę roboty. A ty, skoro wywarłeś takie wrażenie w trakcie udzielania wywiadów, pojedziesz zamiast mnie na południe. - Oficjalna ceremonia żałobna? Stagg zmrużył oczy, jakby miał zamiar puścić perskie oko. - Ich lordowskie moście tak to zaplanowały. Znasz te ich pompatyczne pomysły. Byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś mnie w tym zastąpił. Sherbrooke usłyszał kroki maszerujących po rufowym pokładzie marynarzy. Po inwazji dokerów okręt zaczynał odzyskiwać swoje zwykłe oblicze. - Odbędzie się to w Portsmouth, sir - powiedział cichym głosem adiutant Stagga. - Nie wtrącaj się, chłopcze - rzucił mu Stagg, a potem odwrócił się do Sherbrooke'a. - Dopilnuję, żebyś odbył podróż samolotem RAF-u. Przynajmniej tyle mogę zrobić. 90 Sherbrooke'a ogarnęły wątpliwości. - Na kiedy to jest zaplanowane? - Na przyszły czwartek. - Nie ma problemu. To prawda, że jeśli nie liczyć pobytu na Islandii i teraz w stoczni, prawie nie schodził na ląd od objęcia dowództwa. Wszystkim mógł się zająć Fra-zier, który zastępował go zresztą już przedtem. Przypomniał sobie słowa Emmy: „Odniosłam wrażenie, że pan Frazier bardzo pana lubi". Nigdy przedtem Frazier nie ukazał mu się z tej strony. Był z pewnością doskonałym fachowcem, ale zawsze trochę zamkniętym w sobie, czasami niemal wyobcowanym, z wyjątkiem tej krótkiej chwili na mostku. - Chciałem ci powiedzieć, Guy, że spotkałem w Londynie Jane Caven-dish - odezwał się Stagg. - Zabrałem ją na lunch. Dobrze wygląda, biorąc pod uwagę to, co przeszła. Na lunch. Podoficer Long powiedział mu, że telefon zadzwonił wtedy po raz pierwszy o szóstej rano. - Cieszę się, że u niej wszystko w porządku - powiedział. - Och, ona da sobie z tym radę - stwierdził obojętnym tonem Stagg. Sherbrooke wyszedł z kabiny, nie ryzykując odezwania się ani słowem więcej. Więc prawda wyglądała właśnie tak. Nie mógł przestać myśleć o Ca-vendishu siedzącym w zamkniętym garażu w swoim ulubionym samochodzie z pracującym silnikiem. Ona da sobie z tym radę. Ale jemu się nie udało. W części dziobowej wielkiego kadłuba „Relianta" znajdowało się wiele punktów, w których wydawano różne potrzebne rzeczy, od rumu i puszkowanej kawy do ubrań ochronnych i kart identyfikacyjnych dla nowo przybyłych z przydziałami na stanowiska. W jednym z takich punktów siedział przy biurku ze skrzyżowanymi nogami sekretarz admirała i kasjer porucznik James Villar, biedząc się nad rozwiązaniem krzyżówki. Został przydzielony do Królewskiej Marynarki Wojennej zupełnie niedawno i miał tak małe doświadczenie, że czasami uznawał za stosowne coś podkoloryzować na swój temat. Skończył już trzydzieści lat i w porównaniu z większością oficerów „Relianta" mógł uchodzić za staruszka. Zwracał uwagę śniadą, niemal oliwkową cerą i ruchliwymi oczami, którym nic nie umykało. Jedni oficerowie i marynarze odchodzili, żeby wziąć udział w kursach na wyższe stopnie i lepsze stanowiska, zjawiali się inni, żeby wypełnić lukę po zmarłych albo po dezerterach, a on przyglądał się im wszystkim. Oficerowie z jego działu, ze służb pomocniczych i z administracji, noszący dla odróżnienia białe paski między złotymi naszywkami, uważani byli przez innych za zło konieczne. Z kolei artylerzy-ści i lotnicy czuli się tu tak, jakby przybyli z innej planety. 91 Villar był jednak admiralskim sekretarzem i uważał, że ten fakt plasuje go w zupełnie innej sferze. Każdy człowiek krył w sobie jakieś tajemnice i Villar często stawiał sobie za zadanie odkrycie ich. Odwrócił głowę, kiedy coś zaskrzypiało, i spostrzegł marynarza, który wycierał wilgotną irchą jeden z iluminatorów z grubego szkła. Villar pomyślał, że warto sprawdzić, co to za chłopak Wycierający szybę marynarz obrócił się i spojrzał na niego. - Coś jeszcze, sir? - zapytał. Villar spojrzał na niego surowo. - Tę szafkę. Lepiej siedzieć tutaj, niż kulić się z zimna na pokładzie, prawda? Szeregowy marynarz Alan Mowbray wyglądał bardzo młodo, chociaż Villar wiedział, że ma już dziewiętnaście lat. Mimo iż nosił wytarty kombinezon, był zawsze bardzo schludny, miał gładko zaczesane i umyte włosy. Villar nie mógł pojąć, jak to się stało, że znalazł się on na ciężkim krążowniku. Początkowo zaliczono go do kandydatów na przyszłych oficerów, ale miał jakąś wpadkę po drodze i został skreślony. Ciekawe dlaczego. Mowbray nie różnił się przecież niczym od oficerów, których Villar spotykał codziennie w mesie, zachowywał się w sposób kulturalny i poprawnie się wyrażał. Może nie był tak ambitny jak jego koledzy. Gdy marynarz zabrał się do czyszczenia szafki, Villar zauważył, że chłopak ma bardzo delikatne, niemal kobiece ręce. Nigdy jednak nie słyszał, żeby były z nim jakieś kłopoty na rządzącym się brutalnymi prawami zatłoczonym dolnym pokładzie. - Słuchaj no, Mowbray, czym zajmowałeś się przed zaokrętowaniem na „Relianta"? - zapytał. Chłopak spojrzał w jego stronę. - Byłem studentem, sir - odparł z wahaniem. - Studiowałem malarstwo. - Rozumiem. Czułeś się zawiedziony, kiedy skreślono cię z kursów oficerskich? Mowbray zamyślił się na chwilę. - Po prostu nie miałem szczęścia, sir - powiedział i zabrał się znowu do roboty. - Dobrze malowałeś? - Chyba tak. Teraz też maluję, jak tylko mam trochę czasu. Rozmowa zaczęła nudzić Villara. - Któregoś dnia pokażesz mi jakieś swoje arcydzieło -powiedział i obejrzał się, kiedy zapukano do drzwi. - Proszę wejść. 92 Do kabiny wszedł nieznajomy podporucznik w tak nowiutkim mundurze, że pojedyncza naszywka na jego rękawie błyszczała jak szczere złoto. - Szukam zastępcy dowódcy okrętu. Właśnie przybyłem, żeby się zaokrętować. Podporucznik Peter Forbes... - Źle pan trafił. Tu jest kancelaria admiralska. - Zadzwonił telefon i Vil-lar podniósł słuchawkę. Dzwonił adiutant kontradmirała, porucznik Howe. - Szef chce cię widzieć na rufie, ale to już! Jednak Villar prawie nie słyszał jego słów. Przyglądał się nowo przybyłemu oficerowi i klęczącemu obok szafki marynarzowi. - Alan, to ty? - zdumiał się Forbes. -Nie wiedziałem, że jesteś na „Re-liancie"! Powinieneś był zawiadomić mnie o tym... napisać choćby kartkę! Mowbray wstał z klęczek, ściskając w ręku ścierkę. - Nie gniewaj się, Peter... panie poruczniku. Nie mogłem... - Już idę - powiedział cicho do słuchawki Villar. Wciąż jednak przyglądał się im ukradkiem, jak ściskają sobie ręce. Odłożył z trzaskiem słuchawkę. - Pokażę panu, gdzie się zgłosić, panie poruczniku. A ty - zwrócił się do młodego marynarza - zostań tutaj. Niedługo będę z powrotem. Mogę cię potrzebować. Zauważył, jak obaj wymienili między sobą spojrzenia. Bez wątpienia skrywająjakąś tajemnicę. I w tym czasie, gdy steward Long pakował do walizki komandora rzeczy potrzebne do podróży na południe, zastanawiając się nad zmianą, jaką dostrzegł u swego szefa, a porucznik Dick Rayner z Toronto z wahaniem przyjmował propozycję Eddy'ego Bucka, żeby wyskoczyć z nim na brzeg, „Reliant" spokojnie stał na kotwicy, mając tysiąc dwustu oficerów i marynarzy na pokładzie: od kontradmirała Stagga, aż po ostatniego pokładowego ciurę. Wszyscy oni mogli się czuć tu na tyle bezpieczni, na ile sprawny był okręt, któremu zawierzyli swoje życie. Taksówka musiała być bardzo leciwa, przedwojenna. Przy każdej zmianie biegu coś w niej zgrzytało, jakby dawała do zrozumienia, że za chwilę rozkraczy się na dobre. Noc była czarna jak smoła, a osłony na reflektorach, założone zgodnie z instrukcją obrony przeciwlotniczej, nie pozwalały zorientować się, dokąd właściwie jadą. Rayner wytarł boczną szybę rękawem munduru i spojrzał w stronę zaciemnionego budynku, który zamajaczył koło drogi. - Eddy, dokąd mnie wieziesz? - Spokojnie, Dick, jesteśmy prawie na miejscu - odparł uspokajająco Buck. Rayner skrzywił się w ciemności. 93 - Na pewno? Obawiam się, że zgubiliśmy się na amen! Jechali do hotelu Malcolm, „tuż za miastem, przy Queensferry Road". Przychodzili tam na tańce głównie chłopcy z miejscowego garnizonu wojskowego, no i oczywiście dziewczyny, które ściągały nawet z odległego Dunfermline. Kierowca na wszelki wypadek postawił sprawę jasno już na początku: zapłata za kurs z góry, i to podwójna, także za jazdę z powrotem do Rosyth. Buck odrzucił to drugie żądanie, oświadczając: - Z łatwością znajdzie pan jakiegoś klienta z armii lądowej czy z RAF-u. Dopiero później przyznał, że był w tym hotelu tylko raz, w dodatku za dnia. - Powinniśmy byli nie ruszać się z „Relianta" albo w ostateczności skoczyć na drinka na tamten krążownik po drugiej stronie. Zabawilibyśmy się lepiej niż tu. Dobrze, że przynajmniej przestało padać. Na szybach samochodu osiadała wilgotna mgła. Rayner pomyślał, że to bez znaczenia, bo i tak nie było nic do oglądania. Zamierzał usiąść i napisać list do domu, kiedy Buck zaczął namawiać go na tę wycieczkę. Chciał opowiedzieć rodzicom o tym, co do tej pory przeżył, chociaż miał świadomość, że cenzura nie przepuściłaby tego. Pragnął tylko zwierzyć się im, że zabił dwóch Niemców, takich samych lotników jak i on. Nie zamierzał tłumaczyć się ani usprawiedliwiać. Wojna to wojna... - Dick, rozpoznaję to miejsce. Już niedaleko! - zawołał Buck Śmieszna sprawa. Dwóch młodych ludzi z przeciwległych krańców ziemi błądzi po omacku po tym zakątku Szkocji, żeby oderwać się na chwilę od okrętowej rutyny, od nudów i wiszącego bezustannie nad ich głowami zagrożenia. Rayner usłyszał, że kierowca mruczy coś pod nosem, a w chwilę potem Buck powiedział: - Jakiś kretyn zaparkował samochód na samym rogu. Cholernie niebezpieczna sprawa, jak się jeździ bez świateł. - Jakoś nie widać tu dużego ruchu - zauważył Rayner. Przejechali obok tamtego samochodu, który stał zwrócony przodem w przeciwnym kierunku. Ciekawe, skąd ten gość bierze benzynę przy tak surowym racjonowaniu. Rayner szturchnął kierowcę w ramię. - Niech się pan zatrzyma! Kierowca nacisnął hamulec. - Co pan tam zobaczył? - zapytał. Rayner czuł się tak jak wtedy w samolocie. Był chłodny, czujny, gotów pójść za głosem instynktu. 94 - Och, na litość boską! - odezwał się Buck. - Nie mogłeś poczekać, aż dojedziemy na miejsce? Ale Rayner wyskoczył już z taksówki i ślizgając się na obluzowanych kostkach jezdni, ruszył w stronę stojącego bez świateł auta. Wszystko trwało nie dłużej niż sekundę, chociaż jego pamięć zarejestrowała najdrobniejsze szczegóły. Tak jakby przy dusił samolot do ziemi, klucząc pod niespodziewanym ostrzałem. Jednym szarpnięciem otworzył drzwiczki i zobaczył mężczyznę, który wpatrywał się w niego rozwścieczonym wzrokiem w świetle włączającej się automatycznie lampki pod sufitem. Dosięgła go pięść tamtego, ale prawie nie poczuł ciosu. Zobaczył wciśniętą w oparcie sąsiedniego fotela dziewczynę, osłaniającą nogi podartą sukienką, spod strzępów której widać było jej gołe ramię. Siedziała z półotwartymi ustami, jakby chciała krzyknąć albo coś powiedzieć, ale strach sparaliżował ją tak, że tylko z niedowierzaniem wytrzeszczała oczy. Rayner poczuł krew na ustach, co rozwścieczyło go do nieprzytomności. - Ty gnojku! Ty sukinsynu! Rąbnął tamtego z taką siłą, że aż zabolała go ręka. Czuł, że obok jest Buck, który podbiegł, żeby mu pomóc. Ale Rayner nie potrzebował niczyjej pomocy. Mężczyzna wyskoczył z samochodu, waląc pięściami na oślep, ale Rayner dosięgną! go znowu, a potem jeszcze i jeszcze raz. - Daj spokój, oszalałeś? On ma już dość! Rayner dopadł drzwiczek z drugiej strony auta i otworzył je. Dziewczyna nie próbowała nawet opierać się, kiedy objął ją ramieniem, nie pisnęła też, gdy usiłował okryć jej nogi sukienką. Wodziła tylko nieprzytomnie oczami, zszokowana, dopóki nie uprzytomniła sobie, że nic już jej nie grozi. Stanęła obok niego na drodze. Rayner ściągnął z siebie przeciwdeszczowy, niebieski płaszcz i okrył nim dziewczynę, pomagając jej wsunąć do rękawów najpierw jedną, a potem drugą rękę, wreszcie zapiął go z wahaniem, czując pod palcami jej nagą skórę w miejscach, w których z sukienki zostały tylko strzępy. - Już dobrze - powiedział i odwrócił się do Bucka. - Dawaj tę taksówkę, Eddy. - Taksiarz już nawiał. Ale poradzimy sobie i bez niego. Dziewczyna spojrzała na leżącą nieruchomo na ziemi postać. - Zaraz za rogiem jest hotel - powiedziała. Mówiła powoli i ostrożnie, jakby się bała, że może z tego wyniknąć coś złego. - Byłam na urodzinach. Zostało jeszcze parę znajomych osób, aleja musiałam już wracać. Zaproponował, 95 że mnie podwiezie. - Wyciągnęła nagle rękę ukrytą w zbyt długim rękawie płaszcza. - Tam została moja torebka. Czy mógłby pan ją wyjąć? Zachwiała się lekko i Rayner podtrzymał ją delikatnie. Buck pochylił się w drzwiach auta i odnalazł torebkę. Po chwili sięgnął jeszcze raz do wnętrza samochodu i wyciągnął kluczyk ze stacyjki. - Wiesz co, Dick, zadzwonię po gliny. Tuż za rogiem ulicy znajdowało się wejście do hotelu, który nie odznaczał się niczym szczególnym, a już z całą pewnością nie było tam tego wieczoru tańców. Przecisnęli się przez zaciemniające zasłony i weszli do jasno oświetlonej sali. Znajdowało się tu kilkanaście osób, z których większość miała na sobie mundury, było też kilka pielęgniarek. Jedna z nich stała przy urodzinowym torcie. Raynerowi ni stąd, ni zowąd przemknęło przez głowę, że na jego pieczenie zużyto mnóstwo racji żywnościowych. Od czasu, gdy przybył do Wielkiej Brytanii, dowiedział się wielu rzeczy o życiu jej mieszkańców. Idąca obok dziewczyna odwróciła się do niego i po raz pierwszy zobaczył jej twarz. Była ładna i miała prawie tak samo jasne włosy jak on. Wyjęła chusteczkę z kieszeni jego płaszcza i delikatnie, ale pewną ręką zaczęła ocierać mu usta. - Jutro zrobi się tu brzydki siniak - powiedziała. - Temu gnojkowi na dworze też! - roześmiał się Buck. Dziewczyna opuściła oczy i zobaczyła skrzydełka na rękawie płaszcza. Wydawała się zaskoczona, a nawet zbita z tropu. - Jest pan lotnikiem. Jak zobaczyłam mundur... to pomyślałam... Wszyscy obecni otoczyli ich kołem, pytając, co się stało, i oferując pomoc. Ktoś podał dziewczynie szklankę z jakimś napojem. Inny zadzwonił po policję. - Nie lubi pani lotników? - zapytał Rayner. Zobaczył zadrapania na jej gardle i policzkach i poczuł, że znowu ogarnia go bezsensowna złość. Dziewczyna zakrztusiła się napojem i dopiero po chwili odzyskała mowę. - Nie... nie o to chodzi - powiedziała. - Pracuję w szpitalu niedaleko stąd. Przysyłają nam na rekonwalescencję poparzonych lotników. Rayner znał pilotów, którzy doznali dotkliwych oparzeń i zostali oszpeceni. Posyłano ich potem do takich odosobnionych miejscowości jak ta, żeby nie drażnili ludzi swoim widokiem. - Czy znała pani tego faceta? - zapytał. - Nie, nie znałam. Ale on wiedział, że jestem pielęgniarką... - odpowiedziała i przymknęła oczy, tak jakby chciała wymazać z pamięci przykre wspomnienie. - Nie wolno mówić takim ludziom, że się jest pielęgniarką, bo od razu zaczynają nas traktować jak wspólną własność. - Andy, podwiozę cię do domu! - zawołał ktoś do dziewczyny. 96 Rayner odniósł wrażenie, że sprawy wymykają mu się z rąk. Usłyszał trzaskanie drzwiami i władcze głosy, które nie różniły się prawie od głosów policjantów z Toronto. Dziewczyna chwyciła się kurczowo jego ręki, gorączkowo szukając właściwych słów. Przypominali ludzi stojących na dworcu kolejowym, którzy za chwilę się rozstaną, nie znalazłszy słów pożegnania. - Odeślę panu płaszcz - powiedziała w końcu. - Ale nie wiem nawet... - Nazywam się Dick Rayner. Służę na „Reliancie". - Przed oczami stanęły mu napisy ostrzegające na plakatach: „Twoja nieostrożna rozmowa może kosztować życie wiele osób! Bądź małomówny jak ojciec i przezorny jak matka!" Stwierdził, że ma to w nosie. - Zadzwonię do pana jutro. Zauważył niepewność w jej oczach, jakby ogarniał ją na nowo strach związany z niedawnymi przeżyciami. - Wolałbym nie zostawiać pani samej. - Nazywam się Andrea Collins - powiedziała cicho. - Znajomi mówią mi Andy. - Zacisnęła aż do bólu dłoń na jego ręce. - Chciał mnie zgwałcić... - szepnęła i w tej samej chwili zemdlała. Gdyby Rayner nie podtrzymał jej, upadłaby na podłogę. - W porządku, panie poruczniku. Zajmiemy się nią- zwróciła się do niego niezbyt już młoda pielęgniarka. Musiała być kiedyś bardzo ładną dziewczyną. To ona właśnie świętowała dziś swoje urodziny. - Proszę wziąć tę kartkę - powiedziała. - Jest na niej telefon do naszego sztabu. Zrobił pan dziś naprawdę dobry uczynek. W chwilę potem lokal opustoszał. Został tylko Buck i dwóch wysokich policjantów. - Jeżeli się nie przesłyszałem, poruczniku, służy pan na „Reliancie"? Widziałeś, Jamie? Prawdziwy bohater! - powiedział jeden z nich, a potem spojrzał na barmana za ladą. - Alex, wyciągaj butelkę czegoś dobrego, najlepsze, co tam trzymasz! - Uśmiechnął się do Raynera i Bucka. - Wybaczcie, panowie, że sprawiam wam kłopot, ale musicie mi złożyć krótkie zeznanie. Najpierw jednak strzelimy sobie po kielichu. - Uścisnął rękę Raynera. -1 nie martwcie się, jak wrócić na okręt. Podwieziemy was. Rayner uśmiechnął się do Eddy'ego. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że tak może się zakończyć ich wypad na brzeg. „Znajomi mówią mi Andy". W porównaniu z pochodzącymi z tego samego okresu innymi kościołami katedralny kościół świętego Tomasza Becketa był całkiem mały, ale w latach 7 — Ostatni krążownik 97 wojny stał się dla wszystkich, którzy wiedzieli o jego istnieniu, prawdziwym symbolem. W pierwszych miesiącach bezustannych bombardowań, kiedy to ze słynnej Guildhall pozostały tylko dymiące ruiny, stał się dla całego Portsmouth bastionem nadziei, przywracając wiarę w przeżycie, w sens oporu. I podobnie jak stojący w suchym doku HMS „Victory", wokół którego wszystkie budynki legły w gruzach albo wypaliły się do fundamentów, katedra tkwiła na swoim miejscu niczym latarnia morska. W ten jasny, chłodny ranek było w niej pełno ludzi. Zebrali się tu starsi oficerowie, przedstawiciele rządu, członkowie parlamentu, a także niewielka grupa wojskowych, mężczyzn i kobiet, z połyskującymi na piersi medalami z czasów poprzedniej wojny. W miejscu tym oddawano już hołd wielu bohaterom. W tylnej części nawy zasiedli młodsi oficerowie marynarki, z których wielu przyszło tu ze stojących w stoczni okrętów. Sherbrooke stał obok rosłego majora piechoty morskiej, zerkając od czasu do czasu na innych sąsiadów. Prawdopodobnie otrzymali rozkaz, żeby tu przyjść w celu uświetnienia ceremonii. Wspomnienie o zmarłym czytał dowódca garnizonu w Portsmouth, a potem starszy kapelan wygłosił krótkie kazanie. Sherbrooke'owi stanęła przed oczami postać staruszka, którego tak niedawno jeszcze widział w Rosyth. Trudno było dostrzec w nim bohatera, któremu dziś składano hołd. Na początku wojny nie urządzono by takiej uroczystości. Zgromadzenie tylu ważnych osób pod jednym dachem oznaczałoby kuszenie losu. Sherbrooke był na morzu, kiedy nad miastem i stocznią przeszła ostatnia fala nalotów. Przez większą część nocy ponad trzysta samolotów zrzucało bomby, w wyniku czego zginęło i odniosło rany wielu ludzi, a ponad trzy tysiące mieszkańców pozostało bez dachu nad głową. Seria bomb dosięgła też przylądek, gdzie jego ojciec miał mały domek z widokiem na cieśninę Solent. Trzymał na werandzie stary teleskop, przez który mógł obserwować znane sobie okręty wojenne. Miasto wystawiło pomnik w hołdzie poległym i Sherbrooke pomyślał teraz, że warto pójść i go obejrzeć. Rozejrzał się po tablicach pamiątkowych, na których uwieczniono wielkie zwycięstwa, kawał dziejów miasta i całej floty. „Reliant" był także żywym symbolem Portsmouth, ale podobnie jak inne duże jednostki zawijał tu rzadko. Mimo koncentracji lotnictwa, licznych baterii dział przeciwlotniczych i balonów zaporowych zawsze groziło niebezpieczeństwo niespodziewanego nalotu, a stojący w doku okręt byłby dla Niemców smakowitym kąskiem. Sherbrooke spojrzał na kartkę z programem uroczystości. Na zakończenie przewidziano odśpiewanie pieśni Za tych, co na morzu. To chyba jedyna melodia, pod którą marynarze nie podkładali na razie własnych, prymitywnych tekstów. Ciekawe, jak też Frazier daje sobie radę. Wyglądał fatalnie, kiedy widzieli się po raz ostatni. Musiał mieć jakieś osobiste kłopoty. Coś, co nie miało związku z okrętem. Gdy ktoś ma żonę, a wojna skazuje go na przymusową separację... Sherbrooke urwał swe rozważania w tym punkcie. Jego to nie dotyczyło. Niebawem będzie eskortował następny konwój. Wypróbuje okręt na południowych wodach, gdzie nie było stałego zagrożenia atakami okrętów podwodnych. Pozna go jeszcze lepiej i nauczy się imion i nazwisk członków załogi. Przypomniał mu się lot ze Szkocji samolotem RAF-u, którego załoga zachowywała się tak swobodnie i wesoło jak na niedzielnej wycieczce. Był dla nich tylko ładunkiem, za którego dostarczenie przyjęli na siebie odpowiedzialność. Stagg musiał mieć rzeczywiście spore wpływy. Sherbrooke postanowił wrócić do Rosyth pociągiem. Cała katedra zadrżała w posadach, kiedy ku jej sklepieniu popłynęły połączone głosy zgromadzonych tu ludzi, w tym także weteranów, którzy przybyli na tę uroczystość, gdyż dotyczyła ich osobiście, a ich własne losy splotły się z życiem człowieka, którego pamięci składano dziś hołd. „Za tych, co na morzu...". Sherbrooke zdumiał się, że ta pieśń zdolna jest go jeszcze poruszyć. Kiedy zamarły dźwięki organów, spojrzał w bok i zobaczył ją za filarem. Patrzyła na niego. Jak to się stało, że nie zauważył jej dotąd? Być może ona sama tego nie chciała. Uniosła kartkę z tekstem pieśni i uśmiechnęła się nerwowo. Sherbrooke sięgnął po czapkę i zaczekał, aż ku drzwiom kościoła ruszą najstarsi pod względem rangi i stanowisk, aby udać się do swoich kasyn i mes na drinka albo na coś bardziej treściwego w dobrze dobranym gronie. Weterani trzymali się razem. Jeden z nich jechał na inwalidzkim wózku. Usłyszał, jak jakiś młody porucznik zwrócił się do kolegi: - Już dawno powinno się im oddać ostatnie honory. - Myślałem, że wolałbyś raczej wyświadczyć tę posługę szkopom! -odpowiedział kpiącym tonem ten drugi. Sherbrooke uśmiechnął się. Pocieszające było, że ci młodzi ludzie wciąż byli pełni optymizmu, tak samo zresztą jak i mieszkańcy Portsmouth po tamtych bombardowaniach. Chwilę potem zobaczył ją obok siebie. Szli popychani przez sunący powoli tłum. - Dowiedziałam się, że ma pan przyjechać, panie komandorze. Otrzymaliśmy zawiadomienie. To ładnie z pana strony. - Myślę, że będzie pani brakować tego człowieka. Emma Meheux spojrzała na niego. - Tak, rzeczywiście. Czasami trudno było z nim wytrzymać, ale taki już miał charakter. Za dużo brał na siebie różnych obowiązków. - Co będzie pani teraz robić? Mam na myśli pracę. - Spojrzał na nią i zobaczył opadający na jej czoło długi kosmyk włosów. - Och, mam nadzieję, że przyzwyczaję się jakoś do nowego szefa. Chociaż z tego, co o nim słyszałam... - Urwała i dotknęłajego ręki. - Ale mniejsza o to. Kiedy wybiera się pan z powrotem? - Jutro. Mam mnóstwo pracy. Wyszli na dwór na rześkie, mroźne powietrze. Ludzie rozchodzili się albo rozmawiali w małych grupkach, zależnie od nastroju. Ucichły organy i drzwi kościoła zamknęły się. Było po wszystkim. - Miał pan długą podróż - powiedział Emma. - Gdzie się pan zatrzymał? - Zostawiłem walizkę w klubie morskim. Właśnie miałem zamiar po nią pójść. Emma przyglądała mu się, świadoma jego niezdecydowania. - O co chodzi? Czy stało się coś złego? Sherbrooke pomyślał, że powinien jej to wyjaśnić. - Zamierzałem zobaczyć pomnik. - Ze względu na ojca? - Przyszło mi do głowy... - zaczął po chwili milczenia. - Cóż, nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć. - Wyraźnie czuł jej rękę na swoim rękawie. Ślubna obrączka błyszczała w słońcu niczym ostrzeżenie. - Proszę tak nie mówić - powiedziała Emma. - Żyje pan. I liczy się tylko to. - Dziękuję za miłe słowa. Nie miałem zamiaru zmuszać pani do okazywania mi takich względów. Emma utkwiła w nim poważne spojrzenie. - Nie czuję się do tego przymuszona. - Przez chwilę zastanawiała się nad czymś, a potem powiedziała prędko: - Niech mnie pan zabierze ze sobą, dobrze? Nie będę przeszkadzać. Sherbrooke otworzył usta, żeby jej odpowiedzieć, kiedy usłyszał za plecami czyjś głos: - Przecież to kapitan Sherbrooke! Chyba się nie mylę? Odwrócił się i ujrzał kobietę w długim futrze i czarnym kapeluszu. Nie była stara, ale surowy wyraz twarzy dodał jej lat. Miała jasnokasztanowate włosy, a na szyi potrójny sznur pereł. - Spotkaliśmy się już kiedyś - powiedziała kobieta i wyciągnęła rękę. -W Cowes, jeśli dobrze sobie przypominam. Miał pan wtedy o jedną belkę mniej. 100 Sherbrooke miał także wrażenie, jakby zajrzał nagle do albumu ze starymi fotografiami. To 01ive, przypomniał sobie z trudem. Tak, ma na imię 01ive. - Oczywiście, pani Stagg - powiedział spokojnym tonem. - Przyjechałem tu dzisiaj, żeby... Kobieta przyjrzała się z zainteresowaniem jego towarzyszce. - Wiem, po co pan przyjechał. Vincent zadzwonił do mnie. A z kim mam przyjemność? - Emma Meheux - odpowiedziała Emma. - Byłam asystentką sir Grahama w Admiralicji. - Jest pani w wojsku? - Nie, jestem cywilną pracownicą administracji. - Ach, tak! - Małżonka Stagga odwróciła się do Sherbrooke'a, całkowicie ignorując Emmę. - Jestem samochodem. Johnnie podwiezie nas, gdzie będzie trzeba. Może wstąpimy gdzieś na lunch, żeby posilił się pan przed drogą powrotną. Sherbrooke zobaczył nieopodal potężnie zbudowanego oficera wojsk lądowych w stopniu generała porucznika, który przechadzał się tam i z powrotem. Johnnie... - Muszę zaprowadzić komandora Sherbrooke'a na umówione spotkanie, proszę pani - powiedział Emma. - Rozumiem - odrzekła pani Stagg i obrzuciła ich bystrym spojrzeniem. - Pewnie jeszcze jeden wywiad w związku ze zwycięstwem, jakie odniósł mój mąż. Nie szkodzi. Innym razem. Sherbrooke zasalutował i z uczuciem ulgi patrzył, jak oficer towarzyszący pani Stagg prowadzi ją do oczekującego samochodu sztabowego. - Dziękuję pani - powiedział do Emmy. - Widzę, że Edwardes nie bez powodu trzymał panią przy sobie. Emma uśmiechnęła się. - Proszę mi wybaczyć, panie komandorze. Przyszło mi na myśl, że powinnam pana bronić. Sherbrooke wziął ją pod rękę i ruszyli razem w kierunku ulicy, z której zostały tylko krawężniki, przypominające, że kiedyś mieszkali tu, pracowali i kochali się ludzie. - Gdybym wiedziała, zaopatrzyłabym się w jakieś kwiaty - powiedziała cicho Emma. - Ale o tej porze roku w kwiaciarniach nie ma wielkiego wyboru. - Zamilkła, widząc, że Sherbrooke zdejmuje czapkę i klęka przy ustawionym niedawno kamieniu. Obejrzało się za nimi kilku przechodzących obok marynarzy. Niektórzy zasalutowali. 101 Emma przyglądała się Sherbrooke'owi ze splecionymi dłońmi, poruszona do głębi, bardziej, niż mogłaby przypuszczać. Zobaczyła, że odnalazł nazwisko ojca: „Komandor porucznik Thomas Sherbrooke, Królewska Marynarka Wojenna, w stanie spoczynku". - Powinni byli umieścić razem ich nazwiska - powiedział Sherbrooke. -Ale nie wiedzieli, że coś ich łączyło. Przyszła z wizytą. A tamtej nocy zginęło tak wielu ludzi. Dotknął leżących u podstawy pomnika zwiędłych kwiatów, tak jakby pogrążony w jakichś wspomnieniach. Zauważyła, że ma włosy dłuższe niż można się było tego spodziewać u dowódcy okrętu wojennego, że sięgają kołnierza munduru. Były ciemnokasztanowate, ale siwiejące na skroniach. Emma poczuła, że musi zadać to pytanie. - Kto to był? Sherbrooke podniósł się i włożył czapkę, na której daszku jaśniały złote dębowe liście. - Dziewczyna, którą znałem od dawna. Czasem widzę ją w szkolnym mundurku, w zielonej kurteczce i w kapeluszu z szerokim rondem. Emma stała bez ruchu, pragnąc zabrać go stąd czym prędzej, a jednocześnie zdając sobie sprawę, że jeśli to zrobi, może zerwać tę cienką nić porozumienia, jakie nawiązało się między nimi. - Doskonale pana rozumiem. Mój mąż należał przed wojną do ochotniczej rezerwy wojsk lądowych. Został powołany z dnia na dzień. Pobraliśmy siew czasie pierwszego i jedynego urlopu, jaki dostał, a trzeciego dnia po ślubie wezwano go z powrotem do jednostki. Poszli dalej, mijając ruiny słynnego, starego zajazdu The George, który także padł ofiarą nalotów. Tu właśnie zatrzymał się po raz ostatni Nelson przed wejściem na pokład okrętu „Victory". - Chciałbym, żebyśmy się jeszcze kiedyś spotkali. Nie mam do tego prawa, bo może to narazić panią na różne kłopoty. Mimo to chciałbym poznać panią lepiej. To dla mnie bardzo ważne. Nie słysząc odpowiedzi, spojrzał na nią. Zobaczył łzy na jej policzkach i ten widok wstrząsnął nim do głębi. - Przepraszam. - Nie musi pan przepraszać. Ale oboje powinniśmy zdawać sobie sprawę, że nie wolno nam tego robić. Byłoby to okrutne... niesprawiedliwe. - Przypuśćmy, że otrzymałbym dłuższy urlop. Moglibyśmy się spotykać. Chodzić razem na obiady, rozmawiać, starać się zrozumieć nawzajem. - Ma pan na myśli to, żebyśmy zostali przyjaciółmi? - Przystanęła i zaczekała, aż on odwróci się twarzą do niej. - Ile czasu mogłaby potrwać taka przyjaźń? 102 - Tak długo, dopóki znosiłaby pani moje towarzystwo, Emmo. Emma pokręciła głową. - Nie jestem przygotowana na coś takiego. Dwie dziewczyny, z którymi mieszkam, bezustannie o tym rozmawiają. Jak ja bym się czuła? Mimo wszystko bylibyśmy ze sobąjakoś związani. Gdy obserwowałam pana przed chwilą, bardzo panu współczułam, ponieważ i ja przeżyłam coś podobnego. Chciałam zarzucić panu ręce na szyję. Nic mnie nie obchodziło, że gapią się ci ciekawscy marynarze i żona pańskiego kontradmirała. A potem zdałam sobie sprawę, że nie mogłabym tego uczynić. Oboje nie moglibyśmy. - Dotknęła obrączki na swoim palcu. - W głębi duszy jestem pewna, że on wciąż żyje i wróci do mnie. Będzie mnie potrzebował bardziej niż kiedyś. Mieliśmy dla siebie tylko trzy dni. I dwie noce. Tyle miałam czasu, żeby go naprawdę poznać. Bo przedtem był dla mnie tylko kolegą, z którym dorastałam jak pan z tamtą dziewczyną. - Spojrzała na zegarek. - Muszę już iść. Czeka na mnie mój nowy szef. Przyszłam tu na wszelki wypadek, spodziewając się, że to pan przyjedzie zamiast Stagga... Być może lepiej by było... Sherbrooke objął Emmę, ale wyczuł jej opór. - Proszę tego nie robić - powiedziała. - Żadnych zobowiązań ani obietnic - odpowiedział Sherbrooke i łagodnym ruchem uniósł jej podbródek. Emma skinęła powoli głową, nie odrywając spojrzenia od jego oczu. - Będziemy przyjaciółmi. Popatrzył za nią, mając nadzieję, że się obejrzy. Zrobiła to, a może tylko tak mu się zdawało. Zawrócił w stronę pomnika, usprawiedliwiając się, że i tak przeszedłby koło niego w drodze do klubu morskiego. Zatrzymał się jednak przy nim na dłuższą chwilę, rozmyślając o wielu sprawach i przeżywając je na nowo. A potem zasalutował i powiedział głośno: - Dziękuję. Ojciec zrozumiałby z pewnością, co miał na myśli. 8 Szybki konwój 'herbrooke przeszedł na skrzydło mostka z lewej burty i spojrzał przez • lornetkę na najbliższy niszczyciel. Słońce paliło w ramiona i policzki. 103 Już dawno nie czuł się tak odprężony. Przez chwilę przyglądał się niszczycielowi, który wznosił się i opadał na połyskującej błękitnej wodzie. Bezchmurne niebo było tak czyste, że wydawało się niemal bezbarwne. Zgodnie z tym, co mówił Rhodes, jutro powinni ujrzeć ląd, a pojutrze Górę Stołową. Ledwie trzy tygodnie temu opuścili dżdżystą, chłodną Szkocję i trzeba było przywyknąć do nowych warunków. Zdarzyło się nawet kilka przypadków oparzeń słonecznych skóry. Przepłynęli sześć tysięcy mil. Każdego dnia przeprowadzali ćwiczenia z sześcioma, a obecnie pięcioma niszczycielami, ponieważ jeden z nich, „Mediator", z powodu uszkodzenia wału napędowego musiał opuścić grupę i skierować się do Gibraltaru. Kiedy przyszedł meldunek o uszkodzeniu, Sherbrooke znajdował się wraz z kontradmirałem w kabinie nawigacyjnej. - Mój Boże - powiedział pogardliwym tonem Stagg - nie ma już dobrych okrętów. - Po czym uśmiechnął się i dodał: - Ani odpowiednich ludzi, którymi można je obsadzić. Z wyjątkiem nas, Guy. Być może szukał tylko pretekstu, żeby zahaczyć o inne sprawy, bo zaraz potem powiedział: - Słyszałem, że w Portsmouth spotkałeś się z byłą asystentką Edwardesa. A więc pani Stagg okazała się bystrą obserwatorką, podobnie jak jej małżonek. - Zdaje się, że to ładna dziewczyna? - Chyba tak. - Sherbrooke powiedział to obojętnym tonem, ale czuł, że nigdy nie zapomni Emmy. Stagg potrząsnął głową. - Tajemniczy gość z ciebie, nie da się ukryć. Zawsze taki byłeś. Trzymaj się lepiej okrętu. Może się to okazać znacznie bezpieczniejsze! Sherbrooke opuścił lornetkę na piersi. Niszczyciel zamienił się w małą kreseczkęw oddali. Usłyszał głosy rozmawiających w pobliżu sygnalistów. Ich szef, Yorke, porównywał własne obserwacje z zapiskami swego zastępcy. Na pokładzie okrętu było dużo nowych rekrutów i świeżo przeszkolonych marynarzy różnych specjalności. Długi rejs pomógł załodze zżyć się ze sobą. Kiedy „Reliant" przekraczał równik, nie zapomnieli o uczczeniu tego faktu. Większość marynarzy nigdy dotąd nie zapuszczała się tak daleko na południe. „Reliant" walczył na północnym Atlantyku, brał udział w bitwie o Narvik, prowadził utarczki z niemieckimi krążownikami, polującymi na konwoje kierowane do Murmańska, ale tylko raz popłynął do Afryki. Wraz z innymi ciężkimi jednostkami ostrzeliwał francuską flotę w Dakarze. 104 Zrobiono to na wypadek, gdyby chciała się ona przyłączyć później do Niemców i ich włoskich aliantów. Kiedy Francja skapitulowała, pozostawiając Wielką Brytanię niemal w całkowitym osamotnieniu, przejście jej floty w niemieckie ręce stanowiło poważną groźbę. Stwierdzono, że jej zniszczenie jest konieczne, chociaż wielu Francuzów mogło za to znienawidzić Anglików. Na głównym pokładzie rozległ się głos z megafonów: - Szefowie marynarskich mes, zgłosić się po rum! Na twarzach wachtowych pojawiły się uśmiechy. Sherbrooke zamyślił się. W tym konwoju przewożono tyle wojska, że coś musi wisieć w powietrzu. Niemiecki korpus w Afryce Północnej znajdował się wciąż w odwrocie. Zwycięstwo aliantów na pustyni stało się faktem. Konwój, który mieli eskortować, składał się z dawnych pasażerskich transatlantyków i nowoczesnych statków handlowych, szybszych od niemieckich korsarzy. „Reliant" był w stanie obronić go przed każdą próbą ataku. Popatrzył w górę, osłaniając oczy przed słońcem, i zobaczył banderę Stagga, powiewającą na silnym wietrze. Jeśli planowano przeprowadzenie wielkiego desantu w Europie, Stagg miał nadzieję, że znajdzie się w samym środku takiej akcji. Usłyszał dochodzący z mostka głos Fraziera. Dzisiejszy dzień zaczął od wyznaczania ludzi na różne stanowiska i od karania tych, którzy dopuścili się przewinień. Znowu stał się burmistrzem i sędzią w jednej osobie. Nie notowano zbyt wielu przewinień. Ludzie woleli zachowywać się jak najlepiej, żeby nie stracić szansy na wyjście na ląd w Kapsztadzie. Wielu z nich wyobrażało sobie to miasto jak jakiś raj nie z tego świata. Pochylił się nad relingiem i popatrzył na mechaników, którzy pracowali przy walrusie. „Reliant" przy pierwszej okazji miał otrzymać jeszcze jedną taką maszynę. Hangar pokładowy pomieściłby nawet trzy samoloty. Przypomniał sobie zaskoczenie i zdziwienie Raynera, kiedy posłał po niego i poinformował, że zostanie chlubnie wymieniony w rozkazie dziennym ze względu na jego akcję przeciwko wodnopłatowi z „Mindena". Rayner dotknął palcami sinej opuchlizny na wardze i powiedział: - Dziękuję, panie kapitanie! - A potem uśmiechnął się. - Warto było zaryzykować. Ogólnie biorąc, była to zupełnie dobra załoga. Tak dobra, jak... Wolał nie kończyć tej myśli i wrócił na mostek. Stał tam Frazier z solidnie zbudowanym, wyprostowanym sztywno podoficerem. Był to sierżant Keith Glander, szef okrętowej żandarmerii, noszący przezwisko Profos. Pełnił rolę policjanta, spowiednika, dozorcy aresztu okrętowego, a gdyby tylko mógł, chętnie wziąłby też na siebie obowiązki 105 oprawcy i kata. Bano się go, nienawidzono i szanowano. Od dziecka chciał być policjantem. Kiedy stanął przed komisją kwalifikacyjną i okazało się, że brakuje mu dwóch centymetrów do przepisowego wzrostu, zaciągnął się do marynarki wojennej i całkiem już zapomniał o przeżytym wówczas zawodzie. Jednak za każdym razem, kiedy wyruszał w starannie odprasowanym mundurze na obchód stanowisk, realizował swe pierwotne ambicje. Nawet młodsi oficerowie zdawali sobie sprawę, że należy się z nim liczyć. Jeśli któryś z nich zignorował jego życzenie czy skargę albo dał do zrozumienia, że pogardza ludźmi z dolnego pokładu, mógł się uważać za skończonego człowieka. Gdy teraz stał koło Fraziera, trudno było wyobrazić sobie, że parę dni temu przelazł przez burtę na pokład w błyszczącej, złotej koronie i z rudą brodą, aby zgodnie z uświęconą tradycją przejąć jako Neptun rządy na okręcie. - Jeden z marynarzy prosi o pozwolenie na zawarcie związku małżeńskiego. Ale jest na to jeszcze za młody. Po prostu dzieciak - powiedział Frazier. Na twarzy szefa żandarmerii pojawił się szeroki uśmiech, rzecz nieczęsto u niego widywana. - Poza tym, sir - dodał Glander - ona się puszcza, tak jak to robiła jej matka, kiedy służyłem na starym „Revenge'u". Spróbuję przemówić mu do rozumu. - Uśmiech zniknął z jego twarzy. Zaczekał, aż Frazier złoży swój podpis w jego zeszycie, zasalutował i wyszedł. - Bezcenny gość -powiedział Sherbrooke. Frazier rozejrzał się niecierpliwie, kiedy z megafonów rozległ się głos: - Kucharze do kuchni! Sherbrooke odciągnął go na bok. - U ciebie wszystko w porządku, John? - zapytał. - Pokłóciłem się trochę z żoną, sir. Ale nie chciałbym, żeby to się rozeszło po okręcie. - Gdybyś chciał o tym porozmawiać, wiesz, gdzie mnie szukać. - Dziękuję, doceniam to w pełni, sir - odparł z poważną miną Frazier. Zobaczył, że jakiś podoficer próbuje zwrócić na siebie jego uwagę. - Muszę już lecieć. Mam zamiar pomusztrować trochę tych z pokładu dziobowego. Nie chcę, żeby zrobili coś głupiego, jak zarzucimy kotwicę w Kapsztadzie - dodał i poszedł do swoich zajęć. Na mostku stanął w wyczekującej pozie oficer nawigacyjny. - Dostałem dane dotyczące konwoju, sir. Popłynie w sumie siedem dużych statków. Powinny osiągnąć szybkość osiemnastu węzłów. Tym razem było inaczej niż na północnym Atlantyku w pierwszych miesiącach wojny, kiedy konwoje dostosowywały się do najwolniejszego ze 106 statków i płynęły zaledwie z szybkością ośmiu węzłów. Wiele z nich drogo za to zapłaciło. - Dołączy do nas lekki krążownik „Diligent", zbudowany mniej więcej w tym samym czasie co „Reliant"... Sześć pojedynczych dział kalibru 152 milimetry. Bez osłon dla obsługi. Cztery miesiące temu, kiedy Sherbrooke jeszcze nie doszedł do siebie po tragicznych doświadczeniach z „Pyrrhusem", inny okręt tego typu, „Curacao", przeznaczono do eskortowania statku wiozącego wojsko na północnym Atlantyku. Jednak w tamtym przypadku nie chodziło o pierwszą lepszą jednostkę, ale o dumę linii Cunarda, „Queen Mary", wyładowaną po burty żołnierzami. Nie wiadomo, jak do tego doszło, ale „Curacao" w pewnym momencie znalazł się przed dziobem wielkiego transatlantyku i został przecięty na pół. Płynący statkiem pasażerskim żołnierze nawet nie odczuli zderzenia. Był to wypadek, o jakim żaden z płynących w szybkim konwoju kapitanów nie miał prawa zapomnieć. Spojrzał w stronę Fraziera, który znowu pojawił się na mostku z książką sygnałową w ręku. Obaj przeszli bez słowa do kabiny z mapami. Sherbrooke przywołał ruchem ręki Rhodesa. Odczytał napisany wyraźnym, szkolnym pismem meldunek głównego telegrafisty i powiedział spokojnym tonem: - Płynący samotnie neutralny statek pod hiszpańską banderą został wczoraj ostrzelany przez jakąś jednostkę, przypuszczalnie przez niemieckiego korsarza. - Zobaczył, że Rhodes pochyla się nad mapą. - Około dwustu mil na południowy zachód od Freetown w Sierra Leone. Nie było doniesień o żadnych późniejszych akcjach. - Musieliśmy już wyprzedzić bezczelnego sukinsyna! - powiedział Frazier. - Nie ma mowy, żeby był gdzieś w pobliżu, sir. Ten Hiszpan miał szczęście. - Chciał go tylko przepłoszyć - stwierdził Sherbrooke i wyjrzał przez iluminator. Morze było tak samo błękitne jak przedtem i zupełnie spokojne. - Pewnie popłynął na zachód, na Karaiby albo do Ameryki Południowej. Mógł to być okręt z zaopatrzeniem albo okręt baza. Rhodes postukał cyrklem w mapę. - Nie było żadnych meldunków o takiej jednostce, sir. W sąsiedniej kabinie zadzwonił telefon. Stagg także otrzymał kopię meldunku. Sherbrooke usłyszał pukanie do drzwi. - Jak dobrze pójdzie, niedługo będziemy mieli więcej informacji - powiedział. 107 Pojedynczy okręt, prawdopodobnie przebudowany ze statku handlowego. Niemcy wykorzystywali zwykle do korsarskich wypraw takie właśnie jednostki. Jeden pocisk z któregoś z dział „Relianta" powinien posłać go na dno. Ale przypuśćmy... Przypomniała mu się rozmowa z Emmą w Ports-mouth. Nie zwracając uwagi na ich pytające spojrzenia, przeszedł przez pomost i wziął słuchawkę z rąk tego samego chłopca, który był tak przerażony w czasie bitwy. - Dowódca okrętu, panie admirale - powiedział obojętnym tonem. Nie chciał zdradzić się, że coś go niepokoi. Po południu wielka oficerska mesa „Relianta" była dziwnie pusta. Lunch się skończył i jej część służąca za jadalnię została oddzielona długą kurtyną od reszty, gdzie kilku nie pełniących dyżurów oficerów zasiadło w głębokich fotelach, drzemiąc albo przeglądając mocno sfatygowane pisma. Największe powodzenie miały niezmiennie „Lilliput", „Men Only" i „London Opinion". Porucznik Dick Rayner podszedł do tablicy ogłoszeń i pustej przegródki na listy. Pod nogami czuł szybko płynący okręt, kierujący się znowu na północ. Kapsztad pozostał już tylko miłym wspomnieniem. Postój był tak krótki, że wydawał się teraz tylko snem. Wszędzie było mnóstwo świateł. Na ludzi przyzwyczajonych do zaciemnienia i zniszczeń wojennych Kapsztad wywarł oszałamiające wrażenie. Miasto było gościnne, pełne jedzenia i picia. Wystarczyło, aby marynarz sięgnął po pieniądze, a już ktoś mówił, że zapłaci rachunek, i jeszcze stawiał mu kolejkę albo pokazywał miejsce, w którym można dobrze się zabawić. Nad pokładem „Relianta" rozpostarto płócienne daszki, przez megafony puszczano wesołe melodyjki, a wokół pełno było łodzi z ciekawskimi wycieczkowiczami. Jednym słowem istny raj. Wszystko to skończyło się trzy dni temu. A teraz „Reliant" wracał tam, gdzie toczyła się wojna, eskortując siedem dużych statków, ustawionych w dwóch kolumnach. Rayner rozejrzał się, a potem, po krótkim wahaniu, podszedł do wolnego fotela obok porucznika Geralda Drakę'a, który z widocznym zainteresowaniem czytał jakąś mocno sfatygowaną książkę. Jak dotąd unikał kontaktów z byłym adwokatem. Drakę miał okrągłą twarz i ufne spojrzenie. Byli mniej więcej w tym samym wieku, ale Rayner odczuwał zawsze w jego towarzystwie jakieś skrępowanie. Drakę spojrzał na niego znad książki. - Siadaj, stary. Obrzydliwą kawę podali po lunchu. Ohyda! 108 - Nie zwróciłem uwagi - odparł Rayner, siadając. - Słyszałem, że masz zostać wyróżniony. Moje gratulacje - powiedział Drakę. - Jeszcze nic nie wiadomo - odparł Rayner i uśmiechnął się. - Ale moich starych bardzo by to ucieszyło. Pokład pod ich nogami zadrżał lekko. Rayner wyobraził sobie prujący fale, wysoki dziób okrętu. Przyjemnie byłoby popatrzeć na sunący krążownik z pewnej odległości, zwłaszcza z samolotu. - Dlaczego wstąpiłeś do marynarki? - zapytał. Drakę spojrzał na niego z sympatią. - Ponieważ najbardziej podobał mi się właśnie ten mundur. A skoro już go noszę, to chciałbym zajmować się tym, co umiem. Zapewniano mnie, że niedługo zwolni się miejsce asesora w sądzie wojennym. Nie zgłosiłem się po to, żeby robić to, co teraz. Rayner rozejrzał się na boki, ale nikt ich nie słuchał. Siedzący tu oficerowie zapadli w drzemkę, albo odsypiając nocną wachtę, albo wciąż jeszcze nie mogąc powrócić do siebie po szaleństwach w Kapsztadzie. - Byłeś adwokatem - powiedział. - Mam nadzieję, że nie będziesz miał nic przeciwko temu, jeśli cię zapytam... Drakę oglądał swoje nienagannie utrzymane paznokcie. - Interesujesz się prawem? - Nie chodzi o to. Kiedy byliśmy jeszcze w Szkocji, wmieszałem się przypadkowo w pewną awanturkę na lądzie. Chodziło o dziewczynę, która, jak się potem okazało, jest pielęgniarką. Pewien facet próbował ją... Resztę pewnie już słyszałeś od innych. Drakę kiwnął głową. - Zauważyłem ten siniec. Rayner zamilkł na chwilę, ale Drakę nie zdradził się ani słowem, czy wie coś więcej o sprawie. - Eddy Buck i ja złożyliśmy zeznanie na policji. Powinni zakwalifikować to jako usiłowanie gwałtu, prawda? - To poważne oskarżenie. Nawet bardzo poważne w czasie wojny, kiedy wszędzie kręci się tylu wojskowych na przepustkach. - Tamten gość to cywil. Jakiś biznesmen. Miał drogi zegarek. Drakę zerknął na zegarek na ręku Raynera. Oczywiście, jeżeli samemu nosi się drogie zegarki, to jest się w stanie rozpoznać takie cacko u kogoś innego. - Tamten gość z pewnością wynajmie obrońcę. W przeciwnym razie grozi mu kompletna ruina. - Ale on naprawdę zgwałciłby tę dziewczynę, gdybym się tam nie znalazł! Była przerażona. 109 - W szkockim prawie jest wiele luk - powiedział Drakę. - Ten człowiek postąpiłby najmądrzej, gdyby wynajął najlepszego adwokata, na jakiego go stać. - Nie wydaje mi się, żeby to było w porządku. Drakę uśmiechnął się. - No cóż, pewnie masz rację. Ale przecież nie znałeś tej dziewczyny. Czy zgodziła się, żeby ją podwiózł samochodem? - Tak, ale tylko do szpitala. Wszyscy, którzy tam byli, wiedzieli... - W tym przypadku cel jazdy nie ma znaczenia, Dick. Mogę tak się do ciebie zwracać? A jeśli zachęciła go w jakiś sposób? Rayner spojrzał w bok. Wciąż jeszcze miał w uszach jej głos: „Nie wolno mówić takim ludziom, że się jest pielęgniarką. Od razu uważają, że powinnyśmy do nich należeć!" Drakę wyciągnął rękę i delikatnie dotknął jego kolana. - Mówię tylko, co mógłby mu zasugerować jego adwokat. - Ale to wcale tak nie wyglądało. Ona pracuje w tamtejszym szpitalu, na oddziale rehabilitacji po oparzeniach. Drakę oparł się wygodnie w fotelu. - Będą ją szczegółowo przesłuchiwać. Oskarżenie będzie zależeć od wyniku tych przesłuchań. Duże znaczenie mają zeznania świadków. - Chciał ją zgwałcić. - Sąd będzie miał tylko twoje zeznania, to, co ona powie, no i ewentualnie jakieś dowody fizyczne. Rayner wbił wzrok w porządnie wytarty dywan. W tym miejscu oficerowie odpoczywali między wachtami, skrywali przed kolegami swoje zmartwienia, pokrywając je opowieściami o sukcesach, i czekali na chwilę, w której wojna wezwie ich znowu do walki. - Chciałbym wziąć udział w takiej rozprawie. Już ja bym im powiedział! Drakę spojrzał na zegar. - W takim razie powiedz to jej, Dick. Napisz do niej. Mogłoby to wiele dla niej znaczyć. Nagle ożył znajdujący się w mesie głośnik. - Porucznik Rayner zgłosi się natychmiast na pomost kapitański. Drakę popatrzył na niego. - Któregoś dnia musisz mnie zabrać na jakiś lot samolotem - powiedział i dodał łagodnym tonem: - Przepraszam, jeżeli niewiele ci pomogłem. Rayner odwrócił się i uśmiechnął. - Pomogłeś mi. Zrobię tak, jak powiedziałeś. Drakę patrzył, jak Rayner idzie do wyjścia, wkładając po drodze czapkę. Sympatyczny chłop. Z niesmakiem spojrzał na stojącą przed nim filiżankę kawy. 110 Rayner aż zasapał się w drodze na górny pomost. Dawał o sobie znać brak ruchu i zbyt ciężkostrawne jedzenie. Trzeba będzie coś z tym zrobić. Szedł, rozmyślając o rozmowie z Drakiem. W ogóle niepotrzebnie mu się z tego zwierzył. Zwrócił się do niego, żeby uspokoić własne wątpliwości. Ale nie osiągnął zamierzonego celu. Próbował przypomnieć sobie jej twarz. Miała krótkie, jasne włosy, które niczym skrzydełka opadały jej na policzki. A na policzkach widać było zadrapania i niewielki siniak. Spojrzał na prościutką smugę kilwateru „Relianta", za którego rufą podążały konwojowane statki. Mały krążownik „Diligent", który dopłynął do nich z Simon-stown, zamykał kolumnę, a niszczycieli, które zajęły pozycje po obu burtach „Relianta", dwa przed dziobem, a pozostałe nieco z tyłu, prawie nie było widać w ostrych promieniach słońca, odbitych w wodzie. Zanosi się na deszcz, pomyślał. Komu on potrzebny? Zobaczył, że kapitan rozmawia z Frazierem, podczas gdy brodaty oficer nawigacyjny pisał coś w swoim notesie. - Przepraszam, że fatygowałem pana aż tutaj - powiedział Sherbrooke. -Niezła wspinaczka, prawda? Rayner uśmiechnął się. - Zdaje się, że prowadzę ostatnio zbyt wygodny tryb życia, panie kapitanie. - Cieszę się, że jest jeszcze ktoś, kogo na to stać! Rayner dostrzegł na mostku kontradmirała Stagga, który siedział na wysokim kapitańskim krześle, kołysząc się w rytm bezgłośnej melodii. - Utrzymujemy dobrą prędkość. Jutro o świcie znajdziemy się około sześciuset mil na zachód od Loango - powiedział Sherbrooke. - Francuskie Kongo, synku - zauważył wesoło nawigator. - Jeżeli chcesz, pokażę ci to na mapie. - Po osiągnięciu tej pozycji - podjął Sherbrooke - zmienimy kurs na północno-zachodni, a potem jeszcze raz, kiedy będziemy na południe od Freetown, po czym skierujemy się już na Atlantyk. Popłyną też tam dwa inne konwoje. - Burza w szklance wody - mruknął Stagg. Sherbrooke spojrzał w jego stronę. - Nie możemy pozwolić sobie na żadne ryzyko, sir. Rayner pomyślał o ciężko obładowanych statkach z wojskiem. Obserwował je przez lornetkę, kiedy „Reliant" przepływał obok na pełnej szybkości, żeby zająć pozycję na czele. Na wszystkich byli żołnierze, tysiące, tysiące żołnierzy, a na pokładzie jednego statku znajdowały się też kobiety, które jak szalone machały do nich rękami. Słyszał o niemieckim korsarzu, który ostrzelał statek. Chyba nie stanowił zagrożenia w obecności potężnie 111 uzbrojonego „Relianta". Jednak z pewnością należało unikać ryzyka, mając w konwoju tych wszystkich ludzi, także przyszłe sanitariuszki i pielęgniarki. Takie jak Andy. - Chciałbym, żeby był pan gotów do startu o świcie. Pogoda powinna dopisać. Przed odlotem podam panu szczegóły zadania. - Spojrzał na niego i dodał: - Być może niedługo dostaniemy drugi samolot, żeby miał pan towarzystwo. Rayner spostrzegł, że wszyscy patrzą na niego. Nagle przypomniał mu się brat, zestrzelony, gdy bronił konwoju płynącego na Maltę. I dziewczyna, która opiekowała się poparzonymi lotnikami. Te myśli poruszyły go i napełniły dumą. - Poradzimy sobie, panie komandorze - powiedział. - Polegamy na was! - mruknął Stagg. Rayner zaczął schodzić po drabince. Postanowił napisać do Andy. Świetny pomysł. Napisze, jaki jest ich dowódca. Sherbrooke wyszedł na lewe skrzydło pomostu i spojrzał na niebo. Lubił przedświt i nigdy nie miał dosyć oglądania wschodu słońca. Ocean po lewej burcie był wciąż ukryty w aksamitnym mroku. Trzeba było wychylić się mocno przez reling, żeby zobaczyć białą smugę odkładaną przez dziób, i zdać sobie sprawę z szybkości okrętu. Horyzont po drugiej stronie pomostu rysował się cienką, złotawą linią, pozbawioną jeszcze blasku i przypominającą żarzący się, roztopiony metal. Wschodził kolejny gorący dzień. Jeszcze tydzień i znajdą się znowu na Atlantyku w nieprzyjaznym, chłodnym świecie, który rozumieli tak dobrze. Wrócą do prawdziwej wojny. Będą tropić U-Booty, brać na cel dalekosiężne focke-wulfy, zwalczać wroga na całej swojej trasie. Odwrócił się ku rufie, gdzie zakasłał, a potem zawarczał równomiernym basem silnik walrusa. Wyobraził sobie Raynera z jego trzyosobową załogą i przypomniało mu się, co powiedział porucznik wczoraj na mostku: „Poradzimy sobie, panie komandorze". Z pewnością tak będzie. Sherbrooke słyszał o incydencie, który wydarzył się w czasie postoju „Relianta" w Rosyth. Czytał raport żandarmerii okrętowej i na własne oczy widział siniec na twarzy Raynera. Jego postępek uznał za naturalną, ludzką reakcję. - Gotów! - Jazda! Pokład zadrżał lekko, kiedy „Kaczorek" wyskoczył ze zgrzytliwym odgłosem z katapulty i natychmiast rozpoczął powolną wspinaczkę. Rayner 112 i jego ludzie mieli przed sobą długi lot zwiadowczy. Mogli nawet dotrzeć do drugiego konwoju. Kiedy Sherbrooke popatrzył za nimi znowu, samolot zniknął już w ciągle jeszcze mrocznych przestworzach po lewej burcie. W drzwiach mostka ukazał się Rhodes. - Czas na zmianę kursu, sir. - Dobrze. Proszę poinformować o tym dowódcę konwoju. Flaga dowódcy konwoju znajdowała się na starym, oceanicznym statku pasażerskim „Canberra Star", dobrze znanym przedwojennym miłośnikom morskich wycieczek, których było stać na takie eskapady. Sherbrooke zadał sobie w duchu pytanie, co też pomyślałby o nim teraz jego stary kapitan. Burty pokrywała maskująca farba i rdza, a na kadłubie widać było wiele śladów po różnych kolizjach. Statek wciąż jednak był w stanie wyciągnąć ponad dwadzieścia węzłów, jeśli zaszła taka potrzeba. - Nowy kurs trzy-zero-pięć. - Lewo dziesięć. Ster zero. Dobra. Trzymać kurs trzy-zero-pięć. Gdyby nie fontanny bryzgów, wznoszące się od dziobu, trudno byłoby się zorientować się, że zmienili kurs. Statki z tyłu popłyną za nimi, posłusznie utrzymując kolumnowy szyk. Jako ostatni zmieni kurs lekki krążownik „Diligent", utrzymując dawną odległość od najbliższego niszczyciela. Przyszedł mu na myśl Stagg, który prawdopodobnie zajada teraz ze smakiem dobre śniadanko w swej kwaterze na rufie. Co jego żona, Olive, mogła wiedzieć o Jane Cavendish? Może jego podejrzenia nie były uzasadnione? Nie mógł mieć co do tego żadnej pewności. Stagg mierzył wysoko i z pewnością nie zaryzykowałby wywołania małżeńskiego skandalu. Sherbrooke przypomniał sobie, jak żywe zainteresowanie okazał Stagg na wzmiankę o Emmie Meheux. Wszedł z powrotem do kabiny na mostku i tam, gdzie wcześniej majaczyły tylko w mroku nierozpoznawalne cienie, zobaczył twarze swoich ludzi. Sygnalista nawigatora ostrzył ołówki. Pomocnik starszego bosmana pomagał jednemu z sygnalistów zapleść postrzępioną linę. Zaczynał się nowy dzień. Wspomnienia z Kapsztadu zacierały się z każdym obrotem śrub okrętowych. Porucznik Frost obserwował wahającą się bezgłośnie wskazówkę żyro-kompasu, podczas gdy daleko w dole sternik utrzymywał okręt na kursie, stojąc w dusznej, osłoniętej pancernymi płytami sterówce. Ktoś krzyknął głośno, kiedy o burty „Relianta" obiło sięjakieś głuche echo. Przez chwilę Sherbrooke myślał, że któryś ze statków konwoju został storpedowany. Nie było wprawdzie sygnałów o obecności w tym rejonie łodzi podwodnych, ale taka możliwość istniała zawsze. Pospiesznie wrócił na 3 — Ostatni krążownik 113 skrzydło pomostu i spojrzał przez lornetkę ku rufie okrętu. Kolejno ukazały się powiększone sylwetki wszystkich statków. Dostrzegał nawet setki koszul koloru khaki, jakimi obwieszone były wanty i nadbudówki statku, przewodzącego kolumnie po lewej burcie. Na pomost wyszedł Frazier i zaczął się rozglądać wraz z inymi. - Jakiś wybuch - powiedział Sherbrooke. - Ale nic nie widzę. Obaj odwrócili się, kiedy główny sygnalista zawołał: - Sygnał od dowódcy konwoju, panie komandorze. Na pokładzie „Or-landa" wybuchł pożar. Sytuacja jest poważna. - Proszę potwierdzić odbiór. Przekazać sygnał dowódcy konwoju, żeby utrzymywał prędkość i kurs. Zajmiemy się tym. Ktoś jęknął głośno, kiedy daleko od nich buchnął słup ognia. - „Orlando" wiezie nie tylko żołnierzy, ale także pojazdy, sir - powiedział Rhodes. A jest tam również benzyna. - Nawigator, zredukować obroty do siedem-zero. Wysłać sygnał do „Di-ligenta", żeby zajął pozycję na czele konwoju. Natychmiast zaczęły błyskać lampy sygnałowe, a po chwili z „Diligen-ta" potwierdzono odbiór krótkimi błyskami. Zawrócenie „Relianta" zajęłoby zbyt wiele czasu, ponieważ „Orlando" płynął na końcu kolumny. Sherbrooke wyobraził sobie, jak na „Diligencie" są dumni, mając zająć miejsce „Relianta" na czele konwoju. Wielkie statki towarowe, które niedawno jeszcze były pół mili za rufą „Relianta", mijały go teraz szybko. Sherbrooke przeszedł na drugą stronę pomostu. - Będę chciał podejść do niego jak najbliżej - powiedział pilotowi. Rhodes zauważył nowe wybuchy ognia. Gdyby na pokładzie statku byli zwyczajni pasażerowie, a nie żołnierze, dawno już wybuchłaby panika, której nikt nie zdołałby opanować. - To niebezpieczne zbliżać się do niego, panie komandorze - zauważył Frazier. - Wiem o tym. Ale żaden z eskortowców nie jest wystarczająco duży, żeby dać sobie z tym radę. Pewnie będziemy musieli zabrać z niego wszystkich ludzi. Żaden niszczyciel ani nawet „Diligent" nie poradzi sobie ze statkiem tych rozmiarów. - Tak jest - powiedział Frazier, który uważał za swój obowiązek przestrzec przed niebezpieczeństwem. - Chcę mieć na prawej burcie wszystkich strażaków. I pełną wachtę burtową- powiedział Sherbrooke. - Niech to będą ochotnicy, ale muszą znać się na takiej robocie. 114 Zobaczył ponad ramieniem Fraziera sylwetkę statku dowódcy konwoju. Jego pokład zatłoczony był ludźmi, którzy może nawet nie wiedzieli jeszcze, co się dzieje. Z drugiej burty przesuwała się szybko do przodu zgrabna sylwetka okrętu, z którego pochylonych, nierównej wysokości kominów buchał dym. To „Diligent" mknął z pełną prędkością na swoją nową pozycję w szyku. Nie było na szczęście silnego wiatru, ale wystarczyła lekka bryza, żeby poczuć swąd spalenizny. Marynarze niczego nie bali się na morzu bardziej niż pożaru na statku. - Na lewej burcie trzymaj łodzie i tratwy gotowe do spuszczenia, gdyby ludzie z tamtego statku zaczęli skakać do wody - powiedział Sherbrooke. -Każ opróżnić dolne pokłady, jak przy pełnym pogotowiu awaryjnym. Wrócił na skrzydło pomostu i rozejrzał się po całym okręcie. Ludzie biegiem zajmowali swoje stanowiska. Rozwijali węże przeciwpożarowe i przygotowywali gaśnice. Szykowano nosze i inny sprzęt sanitarny. Po drugiej stronie drużyny obsługujące wysięgniki wysuwały już za burtę wiszące na nich łodzie ratunkowe. W coraz jaśniejszym świetle słonecznym Sherbrooke dostrzegał, że jeden z asystentów lekarza okrętowego pomaga mu włożyć biały kitel. Starszy bosman wymachiwał rękami i rzucał rozkazy ludziom, którzy ciągnęli jakieś liny, kable i obijacze. W końcu znaleźli się obok „Orlanda". Sherbrooke włączył ręczny megafon, widząc, że tłum żołnierzy zgromadził się obok dziobowych bomów ładunkowych. „Orlando" był przedtem oceanicznym statkiem handlowym, własnością nowozelandzkiej spółki, a od wybuchu wojny pływał jako wojskowy transportowiec. Szczęście sprzyjało mu aż do dzisiejszego dnia. Cóż więc się stało? Ktoś zapalił papierosa w miejscu, w którym znajdowały się beczki z benzyną? Nieostrożność, głupota? W tej chwili nie miało to żadnego znaczenia. - „Orlando", ahoj! - Zobaczył wpatrzone w siebie twarze i poczuł, że coś trąciło go w łokieć. Przyniesiono mu czapkę, którą zostawił najwidoczniej na stole z mapami. Młody sygnalista, który mu ją podał, uśmiechnął się nieśmiało i wycofał do tyłu. Sherbrooke włożył czapkę. Powinien był sam o tym pamiętać. Przecież to symbol jego władzy, a dla tamtych być może znak nadziei na wybawienie z opresji. - Mówi dowódca okrętu! - Jego twardy, metaliczny głos pomknął nad wodą. - Podejdę do was prawą burtą. Czy wasze pompy działają? - Na razie tak, sir - odpowiedział mu kapitan płonącego statku. Mostek kapitański „Relianta" znalazł się na wprost buchających w górę płomieni. Odległość była zbyt duża, aby poczuć żar. 115 - Proszę powiedzieć komandorowi Frazierowi, żeby zaczynał! - zawołał. Długie węże ożyły i zaczęły pluć wodą. Sherbrooke usłyszał głos Rhodesa, przekazującego polecenia do sterówki, ponieważ sternik Macallan ze swego miejsca nie miał odpowiednio dobrej widoczności. Sherbrooke mógł wreszcie sam ocenić rozmiary zniszczeń. Zobaczył wielką wyrwę w głównym pokładzie, spowodowaną wybuchem. Jeśli był tam ktoś na dole, na pewno zginął. Włączył inny mikrofon. - Drużyny abordażowe, przesunąć się bardziej ku dziobowi! - Zobaczył, że ludzie zaczęli poruszać się w nakazanym kierunku jakby za naciśnięciem guzika zdalnego sterowania. Prawa burta „Relianta" od strony dziobu znalazła się tak blisko tamtego statku, że woda między oboma kadłubami zaczęła się kotłować. Strumienie z węży sięgnęły celu i zaczęły likwidować płomienie, pełzające po nadbudówkach i elementach wyposażenia. Trzeba było przenosić je wciąż w inne miejsca, w których pojawiały się nowe ogniska pożaru. Koło Sherbrooke'a pojawił się nagle Stagg z rękami w kieszeniach kurtki i zawadiacko przekrzywioną czapką. - Widziałem, że jesteś bardzo zajęty, Guy, więc nie dzwoniłem do ciebie. - Jego spokojne, pozbawione współczucia oczy zaświeciły w blasku płomieni, które wystrzeliły na nowo. - Nasz Kanadyjczyk miałby ładny widok z góry. - Błysnął zębami w złośliwym uśmieszku. - Nie wysilaj się tak, Guy, bo chłopak nie będzie miał gdzie wylądować. Stojący w pobliżu ludzie usłyszeli jego słowa i skwitowali je śmiechem, nie bacząc na to, że tuż obok nich płonął statek, cierpieli ludzie, a niebezpieczeństwo groziło także i im. Stary nie przejmuje się zbytnio, admirał też najwyraźniej ma to w nosie, więc dlaczego oni mieliby brać to do serca? - Pierwsza grupa już przeszła, sir! - Rhodes wyjrzał przez okno kabiny, zaciskając pięści, tak jakby chciał ich popędzić. Sherbrooke zobaczył marynarzy biegnących, ślizgających się po pokładzie „Orlanda", podczas gdy z „Relianta" kierowano na nich strumienie wody, żeby osłonić ich od żaru. Uwijali się tam także żołnierze, odciągając na bok jakieś osmalone deski i pokrywy luków, podczas gdy nad ich głowami wrzeszczeli podoficerowie w tropikalnych kaskach. Stagg wyjął ze schowka sygnałowego lornetkę i spojrzał przez nią w kierunku dymu. - Mój Boże, Frazier też tam polazł! - warknął niezadowolony. - Nie pozwolę, żeby moi starsi oficerowie zachowywali się jak zwykli poborowi! 116 Sherbrooke dostrzegł czapkę Fraziera w grupie marynarzy, którzy wlewali pianę gaśniczą do otwartego luku. Już samą swoją obecnością dawał im do zrozumienia, że jest z nimi, że jest jednym z nich i że cały wylany przez nich na ćwiczeniach pot nie poszedł na marne. Czy żona Fraziera potrafiłaby wyobrazić sobie męża w takiej sytuacji? Raczej wątpliwe. Nastąpiła jeszcze jedna, głucha eksplozja i ratownicy zaczęli schodzić po omacku do ładowni statku, która musiała być już teraz zlana wodą z węży. Po kilku minutach pojawiły się pierwsze wydobyte ofiary. Niektórzy z poszkodowanych trzymali się o własnych siłach, kiedy zakładano im opatrunki i bandażowano oparzenia, inni wyrywali się i rzucali w szoku. Kilkunastu leżało bez ruchu tam, gdzie ich położono po zdjęciu z noszy. Sherbrooke nie mógł przyzwyczaić się do takich widoków, nie znosił żartów, jakimi tak zwani twardzi mężczyźni kwitowali nieobliczalne okrucieństwa wojny. - Udało się im! - krzyknął porucznik Frost. Na pokładzie dziobowym „Relianta" pojawiło się więcej ludzi z wężami. Burta okrętu w pobliżu załatanych niedawno dziur po odłamkach była osmalona i pokryła się pęcherzami farby. Stagg wściekłby się, gdyby oznaczało to odwleczenie po raz kolejny tego, co uważał za swoją misję do spełnienia. Z ręcznego megafonu na „Orlandzie" popłynął meldunek: - Pożar opanowany! Piętnaście ofiar. - Mówiący te słowa urwał i osłonił ręką oczy, tak jakby chciał coś dojrzeć przez kłębiący się nad wodą dym. -Podziękowania dla „Relianta"! Niech was Bóg błogosławi! Sherbrooke usłyszał wesołe okrzyki żołnierzy. Odwaga marynarzy z „Relianta" zrobiła wrażenie nawet na Australijczykach. Stagg prychnął pogardliwie w stronę kłębiącego się wciąż dymu. - Słuchaj, Guy, chciałbym pogadać z Frazierem, jak wróci na pokład. - Myślę, że to moja sprawa - odparł spokojnym tonem Sherbrooke. -A według mnie postąpił prawidłowo. Stagg rzucił mu przeszywające spojrzenie. - Bardzo dobrze, załatw to sam. - Na jego twarz powrócił złośliwy uśmieszek. - Mielibyśmy duże kłopoty, gdybyśmy stracili statek z wojskiem, prawda? - Uśmiech znikł nagle, jakby z jego twarzy opadła maska. - Lepiej postarać się o nowego zastępcę kapitana. Powiedziawszy to, skierował się do swej kabiny na rufie. Przystanął na chwilę, żeby porozmawiać z łącznikiem, młodym chłopakiem, który z przestrachem wytrzeszczył oczy na kontradmirała. Sherbrooke'owi przyszło do głowy, że Stagg ani na chwilę nie przestaje odgrywać swej roli, niczym aktor na scenie. Być może nie jest w stanie zrezygnować z tej bufonady. 117 - Pilot, proszę przekazać służbom technicznym, żeby meldowali o rozwoju wypadków. Zostaniemy koło nich jeszcze godzinę, a potem weźmiemy z powrotem na pokład naszych marynarzy. Wykonali dobrą robotę. Oficer nawigacyjny kiwnął głową. - Ja też tak myślę, panie komandorze. Sherbrooke przeszedł na drugą stronę pomostu i mruknął pod nosem: - Ty też dobrze się spisałeś, synku! Przypomniały mu się ciała złożone na pokładzie tamtego okrętu. Okrętowy kapelan Beveridge też w końcu będzie miał coś do roboty. Westchnął ciężko. Zawsze uważano, że nie powinien wstępować do marynarki ten, kto nie zna się na żartach. To była twoja decyzja Dick Rayner lekko pochylił walrusa na skrzydło i popatrzył na morze. W ostrym blasku słońca wyglądało tak, jakby nie było na nim żadnego ruchu. - Niedługo będziemy musieli zawrócić, Eddy - powiedział. - Ten statek nie kręciłby się tak długo w jednym miejscu. - Na to wygląda - stwierdził Eddy Buck. Rayner zerknął na przyrządy na tablicy rozdzielczej, mimo woli wsłuchując się w warkot silnika. Lecieli na północny zachód na wysokości tysiąca trzystu metrów. Na tym pułapie „Kaczorek" spisywał się najlepiej. W takich warunkach, przy korzystnym wietrze, można było wydobyć z niego dwieście trzydzieści kilometrów na godzinę. Raynera kusiło, żeby pokręcić się w pobliżu konwoju, kiedy na pokładzie jednego ze statków wybuchł pożar, ale wiedział, jak niebezpieczne może być takie rozpraszanie uwagi. Zresztą w żaden sposób nie był w stanie włączyć się do akcji ratowniczej. - Zostało trochę soku? Buck pokręcił przecząco głową. - Te dwa ptaszki z tyłu wychłeptały wszystko. Rayner oblizał wargi. Były wysuszone na pieprz. Rzadko pił coś innego niż sok, nie zważając na to, co szef maszynowni powiedział na temat cen w oficerskiej mesie. Odstąpił od tej zasady tylko tamtego wieczoru, kiedy to dwaj szkoccy policjanci wyperswadowali barmanowi, żeby wyciągnął butelkę prawdziwego maltu. 118 Odkrył wtedy, że w Wielkiej Brytanii szkocka whisky znikła ze wszystkich pubów. Może przeznaczono ją na eksport? Tylko że wyżsi rangą oficerowie nie mieli trudności z jej zdobyciem. Gdyby ktoś spytał o nią w zwykłym pubie, pomyślano by pewnie, że jest niemieckim szpiegiem, który dopiero co wylądował ze spadochronem, albo że od wybuchu wojny siedział w więzieniu. Przypomniało mu się zdziwienie tamtej dziewczyny, Andrei, gdy podano jej pełny kieliszek. Ciekawe, co też może robić w tej chwili? Czy jest z kimś? Wyczuł, że Buck przygląda mu się niecierpliwie. - No dobra, zawracam - powiedział. Buck spojrzał w dół, mrużąc oczy od słońca. - Statek! Przed nami, z lewej! Rayner zmarszczył brwi. - Weź lornetkę! Buck ostrożnie uniósł lornetkę do oczu i spojrzał przez przyciemnione szkła. - Frachtowiec. Zaraz, zaczekaj, ma na burcie wymalowaną banderę. - Czerwono-żółta. Hiszpan, pod neutralną flagą -stwierdził Morgan, też spoglądając przez lornetkę. Rayner znowu rzucił okiem na przyrządy. - Lepiej będzie, jeśli mu się przyjrzymy - powiedział. Statki z neutralnych krajów także bardzo ryzykowały, wpływając na akweny objęte walką. Zszedł w dół lotem ślizgowym, aż w końcu zobaczyli swój własny cień, ślizgający się niczym duch po rozfalowanej wodzie. Z bliska statek wyglądał na bardzo zaniedbany, a na jego pokładzie widać było kilkunastu pracujących ludzi. Paru z nich popatrzyło w górę i pomachało im rękami, kiedy zawrócili przed dziobem i przelecieli wzdłuż drugiej burty. Rozciągali wielką plandekę, na której wymalowana była nazwa „Cabo Fradera". Robili to pewnie z myślą o takich wścibskich facetach jak oni. Nagle Raynerowi coś się przypomniało. - To ten, który został ostrzelany przez jakiegoś korsarza! Niemcy rzadko napadali na hiszpańskie statki. Zbyt wiele łączyło oba te państwa. W jednym ze swoich zapalczywych przemówień radiowych Chur-chill nazwał to Jednostronną neutralnością". Rayner jeszcze bardziej zniżył lot. Małe figurki krzątające się po pokładzie frachtowca zakrywały coś jeszcze. Pewnie, żeby osłonić to od słońca. Wystarczyła jednak sekunda, aby jego oczy zarejestrowały, co trzeba. - Popatrzcie na jego rufę! - Nic nie widzę! - odkrzyknął Buck. - O co chodzi? 119 Płachta prawie zupełnie zakrywała już coś, co ciągnęło się do samej rufy. Jakieś metalowe szyny, podobne do wąskich torów kolejowych. - Rany boskie, przecież on stawia miny! - wykrzyknął Rayner. - Rob, wywołaj nasz okręt! Wiejemy stąd, i to migiem! Silnik samolotu odpowiedział głośnym warkotem i po chwili migotliwa powierzchnia oceanu oddaliła się niczym zbocze stromego wzgórza. Rayner poczuł, że jego mózg nie nadąża za lawiną myśli. Oni stawiali miny, a szyny, po których spuszczali je do wody, były puste. Hiszpański statek musiał zostawić ich mnóstwo. Nie zostały zakotwiczone na dnie, ponieważ ocean był w tym miejscu zbyt głęboki. Sprawdził to na mapie Rho-desa przed startem. Przeszło pięć tysięcy metrów. Te miny dryfowały po powierzchni, zdane na łaskę prądów, i były śmiertelnie groźne dla nieostrożnych statków. Przełknął ślinę i powiedział Morganowi. - Miny, Rob! Przekaż na okręt! Domyślał się, że mogło ich być mnóstwo. A może się tylko wygłupił? Jeśli jednak miał rację... Usłyszał trzaski w słuchawkach i zaczął się zastanawiać, czy uda się im nawiązać łączność. Ten hiszpański statek mógł stawiać miny od wielu godzin, a może od momentu jego rzekomego spotkania z niemieckim okrętem. „Reliant" musi się o tym dowiedzieć. Nie poczuł wybuchu. Odniósł tylko wrażenie, jakby coś uniosło ich gwałtownie, a potem rzuciło znowu w dół. We wnętrzu samolotu pojawił się cuchnący dym i przez chwilę Rayner myślał, że się palą. Ale dym zaczął się rozwiewać, nim jeszcze zdołał z wysiłkiem wyrównać lot. Z niedowierzaniem patrzył na postrzępione dziury po odłamkach, czując na twarzy wdzierające się do wnętrza chłodne powietrze. Zostali trafieni. Wraz ze świadomością tego faktu poczuł ból w boku jakby od kawałka rozżarzonego metalu, pulsujący i piekący. Zerwał z twarzy lotnicze gogle. Buck chwycił go za skórzaną kurtkę i z niepokojem zajrzał mu w twarz. - Eddy, pamiętasz kurs? Trzymaj się go! - wy sapał Rayner. - Dam sobie radę, nie martw się. - Puścił kurtkę i zobaczył krew. Rob Morgan, były mleczarz z Cardiff, miał bladą, dziwnie zmienioną twarz. - Radio strzaskane - powiedział. - Co z Jimem? - zapytał Buck. Morgan tylko pokręcił głową bez słów. - W takim razie musimy dać sobie radę sami, Rob. Pomóż mi. Wyciągnij opatrunek. - Zerknął szybko na kompas i wysokościomierz. Stary „Ka-czorek" leciał, jakby w ogóle nic sienie stało. Rayner zamrugał z wysiłkiem oczami. - Ile czasu już lecimy, Eddy? - Pół godziny. Nie przejmuj się. Panuję nad sytuacją. 120 Rayner odchylił głowę na oparcie fotela. Tak długo? Przecież dopiero przed chwilą ich trafili. Działko przeciwlotnicze. Powinien był przewidzieć. Poczuł, że po nogach spływa mu krew. Zacisnął zęby, żeby stłumić ból. Obrzydliwość. Ale na ranie znajdował się już opatrunek. Jak im się udało go założyć? - Widać konwój, szefie - powiedział Morgan. Rayner przyjął tę informację z dziwną obojętnością. Spróbował się poruszyć. - Co z Jimem? - zapytał. Walrus zataczał koło, wytracając wysokość. Przez dziury po odłamkach zajrzało słońce i powoli prześliznęło się po otwartych oczach marynarza, które nie zamknęły się jednak ani nawet nie zmrużyły. - Włącz aldis. Wywołaj ich... - Jego głos był niewiele głośniejszy od szeptu. - Muszę przekazać im. Muszę. - Poczuł, że dłoń Bucka zaciska się na jego ręce i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że mówił głośno. - Przytrzymaj mnie. - Gdyby wybuchły bomby głębinowe, które mieli ze sobą, byłoby już po nich. Usłyszał jak przez mgłę klekotanie aldisa, a potem głos Morgana: - Przyjęli! Nie można było nawet sprawdzić, czy samolot jest bardzo uszkodzony. Niewiele brakowało, a spotkałby ich los Niemców z samolotu arado. Wet za wet... - Eddy, skontaktuj się w moim imieniu z tamtą dziewczyną, dobra? -powiedział cicho Rayner. - Powiedz jej, że chciałem do niej napisać. A potem dotknęli wody i Buck poczuł, że przez dziury sika do środka woda. Rayner być może umierał, ale jego dłoń w zakrwawionej rękawiczce pewnie trzymała drążek. Buck patrzył na rozfalowane morze, które podrzucało małą latającą łódź niczym źdźbło słomy, a potem, kiedy silnik zakrztu-sił się nagle i ucichł, zawołał: - Siedzimy na wodzie! Udało ci się, chłopie! - Na pewno przyślą kogoś z „Relianta" - powiedział Morgan. Dopiero teraz uświadomił sobie, że już po wszystkim. - Przypłyną po nas. Zobaczycie! - wyszeptał cicho Rayner i w tej samej chwili stracił przytomność. Buck chciał wytrzeć twarz kolegi własną chusteczką, ale palce trzęsły mu się tak bardzo, że musiał z tego zrezygnować. - Sam powiesz jej wszystko - mruknął. Był pewien, że na ustach Ray-nera pojawił się cień uśmiechu. Kapitan marynarki Clive Rhodes opuścił lornetkę i zaczął się przyglądać, jak marynarze z „Relianta", współpracujący zgodnie z australijskimi 121 żołnierzami, jakby robili to razem od lat, przenoszą i przerzucają przez burtę „Orlanda" zwęglone szczątki zabudowy statku. Usłyszał, że kapitan Sherbrooke pyta przez telefon na mostku, jakie szkody mogłyby powstać, gdyby burty okrętów otarły się o siebie. Rhodes poczuł, że kropelki potu występują mu na czoło już na samą myśl o czymś takim. „Reliant" miał wyporność trzydziestu dwóch tysięcy ton, podczas gdy stary frachtowiec nie był budowany z myślą o tego rodzaju przygodach przy manewrowaniu. A mimo to Sherbrooke podszedł swym okrętem tak blisko „Orlanda", że wysoki dziób „Relianta" zupełnie zasłonił ludzi, czekających na drużyny abordażowe. Jeden mały błąd w ocenie sytuacji czy niespodziewane uderzenie wiatru wystarczyłyby, aby manewr zakończył się katastrofą. Sherbrooke sterował swym okrętem tak, jakby to był niewielki niszczyciel. Podszedł teraz do Rhodesa i powiedział: - Bierzemy się do wycofywania naszych ludzi. Zdaje się, że kapitan „Orlanda" panuje już nad sytuacją. - Gdybym nie zobaczył tego na własne oczy, nigdy bym nie uwierzył, że można to było zrobić - zauważył Rhodes. Sherbrooke utkwił w jego twarzy nie widzące spojrzenie, jakby przeżywając wszystko na nowo, a potem uśmiechnął się. - Ja też miałem trochę wątpliwości - powiedział. - Samolot! Sektor zielony, cztery-pięć! Azymut trzy-zero! Podejście kąt zero! Przez głośnik artyleryjski usłyszeli ostry głos Eversheda. - Nie spuszczać go z oka! Główny sygnalista Bob Yorke pierwszy pojął, co się święci. Złapał długi, stary teleskop, który cenił wyżej od wszelkich lornetek, i wyskoczył na skrzydło pomostu. Jego wargi poruszały się bezgłośnie, kiedy obserwował wolno poruszający się wodnopłat. Sherbrooke włożył rękę do kieszeni i zacisnął palce na fajce, widząc, że walrus zaczyna opadać ku wodzie, jakby wodnopłat nie miał siły utrzymać się w powietrzu. Yorke nawet nie mrugnął okiem, wpatrując się w jaskrawe błyski. - Sygnał z walrusa, panie kapitanie - powiedział. - „Zaobserwowany stawiacz min w kierunku północno-zachodnim. Miny na trasie konwoju". - Rąbnęli ich - powiedział ktoś szeptem. Także Rhodes obserwował latającą łódź, która zbliżała się już do powierzchni morza. Jeżeli ten stawiacz min zdołał ich tak zaskoczyć, musiał być w tym jakiś podstęp. Sherbrooke odwrócił się do sygnalisty. - Nadaj sygnał do dowódcy konwoju. „Jednostki konwoju, zmienić kolejno kurs. Sterować dwa-pięć-zero". A potem weź rakietę i daj sygnał, żeby stanowiska obserwacyjne wzmogły czujność. 122 Rhodes stał przy rurze głosowej do sterówki, słysząc każde słowo. Sherbrooke dodał krótko: - Wywołaj też dowódcę niszczycieli i przekaż mu, co się dzieje. Zadzwonił telefon Stagga i jeden z sygnalistów sięgnął po słuchawkę. - Zaczekaj - rzucił mu Sherbrooke. - Wszyscy potwierdzili odbiór sygnałów, panie komandorze! Sherbrooke zerknął na zegar. Ile minut to zajmie? - Odbierz! - powiedział, a potem wyszedł na skrzydło pomostu i chwycił do ręki przenośny megafon. - „Orlando", ahoj! Drużyny z „Relianta" zostają u was na pokładzie!" Popatrzył na konwojowane statki, które ociężale zmieniały kurs. Ktoś roześmiał się nerwowo. - Nasz Szeryf pomyśli, że nie chcemy go z powrotem! Nagle z oddali dobiegł stłumiony odgłos wybuchu. „Reliant" drgnął, tak jakby o jego kadłub otarł się ogromny wieloryb. Sherbrooke zobaczył, że tuż obok dziobu lekkiego krążownika wytryska wysoka fontanna wody. Wydawało się, że minął wiek, zanim opadła z powrotem do morza, a wtedy na jej miejscu pojawił się dym. Nie było żadnego błysku, ale kiedy „Diligent" przebił się przez spadającą na niego wodną kaskadę, zaczął natychmiast zwalniać. Fala pozostawianego przez niego kilwa-teru zaczęła opadać gwałtownie, aż w końcu okręt zatrzymał się w miejscu. Sherbrooke przyglądał mu się chłodnym okiem. - Obie maszyny połowa naprzód. Trzymać kurs... - Zawiesił z wahaniem głos i spojrzał na Rhodesa. - Pilot, gdzie znajduje się walrus? - Tam, na wodzie, sir. Daleko w bok od kursu. - Proszę przekazać sygnał dowódcy niszczycieli, żeby popłynął do „Di-ligenta" i udzielił mu pomocy. Niech zameldują o rozmiarach zniszczeń. Odwrócił się od błyskających lamp sygnałowych i wycelował lornetką na morze. Walrus kołysał się bezsilnie na falach. To, że udało się im w ogóle wylądować, graniczyło z cudem. Przypomniał sobie słowa Raynera: „Damy sobie radę". W tej samej chwili podjął decyzję. - Nawigator, kurs w kierunku walrusa. Za pięć minut zredukować obroty do siedem-zero. To powinno wystarczyć. - Odwrócił się i zobaczył bosmanma-ta, który patrzył na niego. - Pan... Oldfield, zdaje się, tak? Proszę postawić na nogi załogę szalupy i obsługę dźwigu, niech się przygotują na lewej burcie. Szybkim krokiem podszedł do ekranu radaru, uśmiechając się na myśl o tym, jak musiał się ucieszyć bosmanmat, kiedy usłyszał swoje nazwisko. Ojciec pouczył go kiedyś: staraj się zapamiętać ich nazwiska, bo to jest wszystko, co mają na własność! 123 Na mostek wszedł Stagg. - Jak tam daje sobie radę „Diligent"? - Ma przechył na dziób, sir. Jest przy nim „Montagu". - Załoga szalupy gotowa, panie komandorze! - Bardzo dobrze - powiedział Sherbrooke i odwrócił się do Rhodesa. -Wolno naprzód. Stań w miejscu, jeżeli uznasz to za konieczne. Powiedz szefowi maszynowni, co się dzieje. - Ja również chciałbym wiedzieć - powiedział ostrym tonem Stagg. - Nie możemy podnieść walrusa, sir. Jest uszkodzony. Zabieramy jego załogę. Stagg obrzucił go surowym spojrzeniem i wyszedł na otwarte skrzydło pomostu. Dochodziły tu tylko nikłe echa rzucanych na dole rozkazów. - Obrócić bom! Szalupa w dół! Stop! Sherbrooke oglądał już z tysiąc razy te czynności, łódź opadającą na całą długość fałów, a potem bujającą się łagodnie nad leniwymi odkosami fali dziobowej. Siedziało w niej czterech ludzi przy wiosłach i sternik, wykrzykujący głośno rozkazy. - Zwolnić blokadę! Stagg podniósł rękę, jakby chciał przeszkodzić temu manewrowi. Wyglądało na to, że nie może uwierzyć w to, co się dzieje. - Opuszczać! Łódź opadła swobodnie na coraz gładszą wodę i obróciła się na długiej linie odciągającej ją jak najdalej od burty „Relianta". Od tego momentu jej załoga była już zdana tylko na własne siły. - Dopływają do samolotu, sir - powiedział Rhodes, całkowicie pochłonięty obserwacją. - Sternik nadaje sygnały. - Uniósł lornetkę i wycelował ją na maleńką postać za sterem szalupy, która sygnalizowała coś semaforem, podczas gdy łódź unosiła się i opadała tuż obok walrusa. „Jeden zabity, jeden ranny. Wracam do okrętu". - Natychmiast każ podnieść tę szalupę i wrócić na kurs za konwojem! -rzucił Stagg. Potem podszedł do drzwi i zatrzymał się. - Poza tym chciałbym jak najszybciej zobaczyć cię w mojej kabinie, jeżeli nie narazi to tego okrętu na niebezpieczeństwo! Wszystko to słyszał Rhodes i jego pomocnik Frost. Sherbrooke był pewien, że Stagg zrobił to celowo w ich obecności. - Szalupa na pokładzie, sir! - powiedział Yorke. - Pilot, wracamy na czoło konwoju. Zrób zwrot i zwiększ obroty do j eden-j eden-zero. - Natychmiast poczuł reakcj ę okrętu, j akby przez j ego kadłub przeszedł dreszcz od mostka aż po kil. Usłyszał, jak Rhodes wydaje polecenia sternikowi: 124 - Lewo dziesięć... ster zero... trzymać. - Opuściło go napięcie, kiedy poczuł, że okręt porusza się znowu i nabiera szybkości. Przyszło mu do głowy, że Frazier musi oglądać to wszystko z pokładu „Orlanda". Ciekawe, co on zrobiłby na jego miejscu? Skierował lornetkę na tkwiącego w przechyle „Diligenta". Do jego kapitana należała decyzja, czy ma porzucić okręt i przenieść swych ludzi na pokład niszczyciela „Montagu", czy też próbować dotrzeć do portu. Kołyszący się w połowie drogi między „Reliantem" i „Diligentem" podziurawiony walrus być może przez wiele tygodni będzie dryfował po oceanie, dopóki nie zatopi go kolejny sztorm. Usłyszał, że Rhodes rozmawia przez telefon. - Ten zabity nazywał się Hardie i niedawno przyszedł na okręt. Porucznik Rayner odniósł rany. „Diligent" natrafił prawdopodobnie na samotnie dryfującą minę. Sher-brooke spojrzał na swoje ręce, ale ku jego zaskoczeniu wcale nie drżały. Czuł, jak okręt tnie wodę, wyprzedzając niczym chart nieruchawe frachtowce, żeby wrócić na swoje miejsce na czele konwoju. Czyli tam, gdzie był „Diligent", kiedy wpłynął na minę. - Pilot, przejmij dowodzenie. Idę do admirała - powiedział Sherbrooke i zawahał się. - Ale najpierw zajrzę do ambulatorium. Do kwatery kontradmirała na rufie udał się jednak dopiero wtedy, gdy okrętowy dzwon oznajmił początek pierwszej psiej wachty. Bolały go wszystkie mięśnie i kości. Czuł się tak, jakby był na nogach przez wiele dni. W kabinie Stagga był jego adiutant i sekretarz, porucznik Villar, ale obaj natychmiast wyszli bez słowa. Jakby już wcześniej przećwiczyli ten scenariusz. - Wszystko wróciło do normy? - zapytał Stagg, patrząc na niego z wyrzutem, że przyszedł dopiero teraz. - Tak, sir. Dopilnowałem, żeby wysłano pańskie sygnały, no i uzyskałem parę szczegółów na temat tego stawiacza min. Może to być hiszpański statek „Cabo Fradera", wykorzystany przez nieprzyjaciela, albo niemiecki korsarz, ucharakteryzowany na hiszpański statek, żeby bez przeszkód przemknąć się między dwoma naszymi konwojami. - Zobaczył, że Stagg kiwnął energicznie głową swemu stewardowi, Taffy'emu Price'owi, który natychmiast zniknął za drzwiami. Domyślił się, że czeka go teraz prawdziwa konfrontacja. Kiedy rozmawiał w szpitalu okrętowym z obserwatorem z walrusa, Nowozelandczyk wydał mu się jeszcze młodszy. Buck miał opatrunek na rozciętym przegubie, ale nie umiał powiedzieć, jak został ranny. Opisał za to dokładnie stawiacza min - jak wyglądały zainstalowane na nim szyny, jakie miał znaki identyfikacyjne, wymalowane na wielkiej płachcie. 125 Nie zauważył działka, z którego wystrzelono do nich, ale nie należało się temu dziwić. Niemieccy artylerzyści nie mogli spudłować, strzelając do tak powolnego celu. O dalszych działaniach, jakie należało podjąć, powinna zdecydować Admiralicja. Idealny byłby do tego lotniskowiec eskortowy w rodzaju „Seekera", którego ciągle remontowano na Islandii. Sami nie mogli podjąć tak ryzykownej akcji, mając pod opieką konwój. - „Diligent" płynie do Freetown - powiedział Sherbrooke. - Wyjdą mu naprzeciw holowniki. - Nie o tym chciałem z tobą porozmawiać - odparł Stagg, marszcząc czoło. - Myślałem, że pan admirał przyjmie z zadowoleniem informację o tym, że porucznik Rayner przeżył i całkowicie powróci do zdrowia. Stagg obrzucił go surowym spojrzeniem. - Oczywiście, myślałem i o tym - powiedział. Sięgnął nerwowym ruchem po przycisk do papierów i przysunął go do złoconej krawędzi biurka. - Podjąłeś wielkie ryzyko, podchodząc do burty „Orlanda". To była twoja decyzja, bardzo śmiała. Gdyby nie udało się opanować pożaru, trzeba by było porzucić„Orlanda". Przykra sprawa. Uważam, że miałeś rację. Sherbrooke poczuł, że ogarnia go znużenie. Nie wątpił, że Stagg sobie przypisze wszelkie zasługi. - Ale zatrzymywanie „Relianta" w sytuacji, gdy inny eskortowiec natknął się dopiero co na minę, spuszczenie na wodę łodzi i narażenie konwoju na atak wroga było niewybaczalnym błędem. - Było w tym ryzyko, ale chyba usprawiedliwione. - Przecież wiesz, że nie zatrzymalibyśmy się nawet wtedy, gdyby któryś ze statków z konwoju został storpedowany. Nie zatrzymywać się, nie oglądać za siebie, powinieneś dobrze znać tę zasadę - Tak, sir. Widziałem, jak umierali ludzie, bo nikt nie przyszedł im z pomocą. - To była zupełnie inna sytuacja! - Być może. Ale gdyby nie Rayner, nigdy nie dowiedzielibyśmy się o minach, które postawiono na trasie konwoju. - Nie ma powodu, żebyś podnosił głos! - Przepraszam, sir. Marzyłem o dowodzeniu tym okrętem bardziej, niż jestem w stanie to wyrazić. Poczułem się tak, jakby stary przyjaciel wyciągnął do mnie rękę. Po co tłumaczy Staggowi, czym to dla niego było i ile go kosztowało? To jego prywatna sprawa. - Zatrzymałem się, żeby zabrać Raynera i jego ludzi, ponieważ byliśmy mu to winni. 126 Stanął mu przed oczami walrus, dryfujący na falach, z zabitym członkiem załogi w kabinie. Jak tamta tratwa z zesztywniałym lotnikiem, o której mówił Rayner. Wojna pokazała jeszcze jedno swoje oblicze. - Zawsze wiedziałem, Guy, że jesteś sentymentalnym facetem. Sherbrooke powoli zacisnął dłoń w pięść. Znowu to zwracanie się po imieniu... - Chyba powinniśmy zajrzeć do barku, co ty na to? - Wolałbym nie, sir - odparł Sherbrooke. Stagg nacisnął na mały guzik i w kabinie zjawił się bezszelestnie Price. - Jak sobie życzysz - powiedział Stagg i uśmiechnął się. - Ale pamiętaj, co ci powiedziałem, dobra? I niech to zostanie między nami. Sherbrooke zamknął za sobą drzwi. A więc zrobił sobie wroga. Może jednak wróg był tu zawsze, czekając cierpliwie jak dryfująca mina. O północy Sherbrooke zajrzał znowu do okrętowej izby chorych. Wszystko było tu przerażająco białe i wysterylizowane, panowała niemal zupełna cisza, a na krześle drzemał dyżurny sanitariusz, kiwając głową w rytm kołysania okrętu. Sherbrooke obszedł dosłownie cały okręt. Powiedział sobie, że musi doglądać wszystkiego jak John Frazier. Nie zostawiać niczego ani na chwilę własnemu biegowi. Zatrzymał się przy koi, nad którą paliło się światełko. Lekarz okrętowy, komandor porucznik Farleigh, szczegółowo opisał stan pacjenta. Odłamek ominął tętnicę, ale Rayner stracił mnóstwo krwi. Został też poważnie poturbowany w trakcie lądowania walrusa na wodzie. Rayner spojrzał na Sherbrooke'a szeroko otwartymi oczami zamglonymi środkami przeciwbólowymi. - Mówiono mi, że był już pan tutaj, panie komandorze - powiedział ochrypłym głosem. Sherbrooke dotknął jego nagiego ramienia. Było tak rozgrzane, jakby miał gorączkę. - Cieszę się, że powiedziano to panu. Dowiedziałem się, że nic panu nie będzie. Zauważył na twarzy Raynera nagły skurcz, jakby coś nagle go zmartwiło. - Słyszałem, że Jim nie żyje. To moja wina. - Niech się pan o nic nie oskarża. Być może uratował pan życie wielu ludzi - powiedział Sherbrooke i rozejrzał się po kajucie. Miał jeszcze w pamięci widok niemieckich rozbitków, siedzących na łóżkach w tym chłodnym, sterylnym pomieszczeniu. -Nie wiadomo też, co spotkałoby „Relianta". Jako 127 dowódca załogi skłonny jest pan brać całą winę na siebie. Znam to, bywałem w takich sytuacjach. - Nie zostanę przeniesiony na inny okręt? - Oczywiście, że nie. Wkrótce otrzymamy nowy samolot, szybszy od tamtego - powiedział Sherbrooke i podniósł się. Rayner znowu zapadał w półsen, a i on odczuwał ogromne zmęczenie. - Jeszcze jedna sprawa, a potem zostawię pana, żeby się pan przespał. - Zobaczył, że Rayner z wysiłkiem stara się kontaktować. - Chodzi o notatkę w dzienniku okrętowym. Nie sądzę, aby mogła ona wystarczyć. - Pochylił się trochę bardziej nad koją i dotknął biało-czerwonej baretki na swoim mundurze. - Myślę, że coś takiego będzie bardziej stosowne. Rayner wpatrywał się w swego dowódcę, jakby nie mogąc uchwycić sensu jego słów. Podszedł łącznik i powiedział cicho: - Panie komandorze, jest pan potrzebny na mostku. Przed odej ściem Sherbrooke spojrzał na Raynera, który zdążył już zasnąć 10 Ci, co przeżyli Umundurowany odźwierny obejrzał urzędową legitymację i list polecający młodej kobiety, a potem powiedział: - Zechce pani usiąść w biurze, panno... pani Meheux. Komandor Thorne nie każe pani czekać zbyt długo. Kiedy Emma Meheux wchodziła we wskazane drzwi, obrzucił ją spojrzeniem pełnym uznania. Bardzo ładna. Niektórzy to mają szczęście. Usiadła na krześle i rozejrzała się po biurze, jednym z wielu, jakie wojsko zarekwirowało na czas wojny. Na małej tabliczce na drzwiach widniał napis: „Dyrektor Biura Informacyjnego Marynarki Wojennej". Było już po południu i Emma przyszła tu ze swego dawnego biura przy Trafalgar Sąuare, gdzie załatwiała ostatnie sprawy związane z działalnością sir Grahama Edwardesa przed przekazaniem ich innej kobiecie, która nie widziała w tym nic interesującego. Wyciągnęła przed siebie jedną nogę i krytycznie sięjej przyjrzała. Założyła ostatnią już parę porządnych pończoch. Tymczasem dziewczyny, z którymi mieszkała, zaopatrywały się w nie bez żadnych trudności dzięki hojnym żołnierzom amerykańskim. 128 Uśmiechnęła się w duchu. W jej życiu wszystko się zmieniło. Awansowała, otrzymując nową posadę, a najważniejsze, że przydzielono jej równocześnie małe mieszkanko. Znajdowało się w Chelsea, w bok od King's Road. Okoliczne domy zasłaniały widok na rzekę, ale już sama świadomość, że tam płynie, sprawiała jej przyjemność. Rozpięła bluzę. Bardzo się ociepliło i przyszła tutaj bez płaszcza. Niebo pokrywały chmury wiszące tak nisko nad ziemią, że nie widać było balonów zaporowych. Już kwiecień. Kolejna wiosna czasu wojny. Napisała do ojca o nowej pracy, o Londynie, o informacjach uzyskanych z Biura do Spraw Wojny. Nadal nie było żadnych wiadomości o Philipie. Może uda się jej coś dowiedzieć poprzez szwajcarski Czerwony Krzyż i inne neutralne organizacje. Porucznik Philip Meheux z wojsk inżynieryjnych był po raz ostatni widziany z resztkami swojego oddziału w dniu upadku Singapuru. Nie ma go na liście zabitych ani wziętych do niewoli. Po prostu zaginął. W Biurze do Spraw Wojny powiedziano jej, że jest ciągle nadzieja na to, że się odnajdzie, ale czy można wierzyć w te zapewnienia? Kiedy pracowała jeszcze z bohaterem poprzedniej wojny, przejrzała wszystkie informacje na temat Singapuru. Miała świadomość, że niektóre z nich zostaną zakwalifikowane jako tajne. Dowiedziała się o udziale marynarki w tej beznadziejnej próbie obrony miasta i o tragicznym losie, jaki spotkał dwa wielkie okręty, „Repulse" i „Prince of Wales". Wraz z ich zniszczeniem zachwiała się równowaga sił na morzu. Od tej chwili można było uważać Singapur za stracony. Myślała o tym mieście, kiedy była w Rosyth. Dowiedziała się, że „Reliant" jest bliźniaczym okrętem „Repulse'a". Nie mogła zapomnieć uroczystości w katedrze w Portsmouth i tego, co było potem, gdy razem poszli pod pomnik, upamiętniający jeden z tak wielu straszliwych nalotów. Była pewna, że ojciec odpisze jej z Bath, że jak zwykle będzie się starał podtrzymać ją na duchu, podzieli się wieściami z miasta, w którym dorastała, chodziła razem z Philipem do szkoły, a potem zaprzyjaźniła się z nim. Jak potoczyłyby się ich losy, gdyby nie wojna? Nawet wesele odbyło się w wielkim pośpiechu, jakby stanowiło zwykłą formalność. Philip zjawił się na ślubie w mundurze. Potem pojechali do hotelu, gdzie z jej walizki sypało się konfetti, które ktoś życzliwy umieścił tak, żeby wszyscy wiedzieli od razu, że są nowożeńcami. Spędzili ze sobą trzy dni i dwie noce. A potem pojechał. Znowu przypomniała się jej opowieść Sherbrooke'a o dziewczynie, która zginęła razem z jego ojcem. Było to coś, co ich w jakiś sposób łączyło. Wyczuwała, że nie zdążył poznać jej bardziej, tak jak i ona nie zdążyła poznać swego męża. Może nawet nie kochał jej miłością dojrzałego mężczyzny. 9 — Ostatni krążownik 129 Nie wiedziała, gdzie „Reliant" znajduje się obecnie, nie sądziła też, aby Sherbrooke pamiętał tamten dzień, kiedy spotkali żonę Stagga. Była zdumiona własną śmiałością, że pod byle pretekstem wyrwała go z rąk tamtej kobiety. Wiedziała jednak, że sprawiła mu tym przyjemność i zdjęła kamień z serca. A kiedy szli razem, dojrzała w jego twarzy coś bardzo młodzieńczego, jakiś ślad po chłopcu, którym był niegdyś. W drzwiach ukazał się odźwierny i powiedział: - Pan dyrektor prosi panią do siebie. Jakie to pompatyczne. Jak to się dzieje, że siłami zbrojnymi kierują cywile? Podniosła się z krzesła i wygładziła spódnicę. Cywilni urzędnicy. Tacy jak ona. Biuro było przestronne. Pomyślała, że przy całkowicie odsuniętych zasłonach ujrzałaby przez okno Tamizę. Komandor Roger Thorne wstał, żeby ją przywitać. Ani na moment nie spuścił z niej oczu, kiedy szła w jego stronę od drzwi. Był wysokim, siwiejącym mężczyzną o inteligentnej, wyrazistej twarzy. Większość ludzi tak właśnie wyobrażała sobie idealnego oficera marynarki. Miał głęboki, dźwięczny głos i Emmie przyszło do głowy, że musiał być bardzo przystojny w latach młodości. Najwyraźniej był jeszcze jednym emerytowanym oficerem, powołanym znowu do służby, choć on sam zapewne już dawno porzucił nadzieję, że kiedyś jeszcze włoży na siebie mundur oficerski. - Proszę usiąść, pani Meheux. Przyszła pani wcześniej... podoba mi się to. Punktualność jest naszym obowiązkiem. Emma trochę się odprężyła. Na jednej ścianie wisiała oprawiona reprodukcja portretu Nelsona, na drugiej mapa świata. Znajdował się tu także precyzyjnie wykonany model okrętu wojennego z czterema kominami, który, jak się domyślała, był kiedyś częścią jego życia. - Nasz wydział powiększa się. Kiedy alianci zdecydują się na desant w Europie, zaczniemy odgrywać jeszcze większą rolę. Przeczytałem opinie dotyczące pani pracy jako asystentki Grahama Edwardesa. Wywiązała się pani wspaniale ze swoich obowiązków. Z tego, co o nim słyszałem, domyślam się, że czasami mogło być trudno zadowolić starszego pana. - Najbardziej zależało mu na tym, żeby ludzie poczuli się związani z marynarką, słysząc ojej sukcesach - odpowiedziała po chwili milczenia Emma. Komandor Thorne podszedł do okna. - Czasami wydaje mi się, że mówimy ludziom aż za dużo. - A do tego mają oni w wielu punktach swoje zdanie, panie komandorze. Thorne spojrzał na nią, stojąc z twarzą ukrytą w cieniu. 130 - Muszę pani powiedzieć, że poprosiłem o przydzielenie do naszego wydziału kogoś z Żeńskiej Służby Pomocniczej Królewskiej Marynarki Wojennej. Jednak ich lordowskie moście zdecydowały inaczej. Emma uśmiechnęła się. - Tak, powiedziano mi o tym. - Rozumiem. A zatem... - Urwał, aby po chwili podjąć na nowo. - Myślę, że nasza współpraca ułoży się dobrze. Ale chyba nie zdołam przyzwyczaić się do tego, żeby przez cały czas zwracać się do pani per pani Meheux. - Mam na imię Emma. Thorne uśmiechnął się i spojrzał na podobiznę Nelsona. - Imię bardzo na miejscu. Słyszała już, że komandor Thorne lubi bawić się ludźmi - Wieczorami mogę panią odwozić do Chelsea. Czasami pracujemy do późna, mamy różne konferencje, przygotowujemy materiały do publikacji. Nie czuje się tam pani zbyt osamotniona? - Myślę, że polubię to mieszkanie. Chelsea przypomina trochę wieś. Zdarzają się wprawdzie bombardowania, ale w budynku jest dobry schron. Pomyślała, że Thorne wie o niej wszystko. Ile ma lat, że jej ojciec i brat są lekarzami. Że Philip znalazł się być może w niewoli. Kiedy Thorne założył ręce, rozpoznała cztery złote naszywki na jego rękawach, takie same jak u Sherbrooke'a, a przecież zupełnie inne. - No cóż, pani... Emmo - Znowu uśmiechnął się do niej. - Zobaczymy, jak to się sprawdzi. - Oczywiście, panie komandorze. Powiedziano mi, że mogę zawsze wrócić do bazy Zaopatrzenia Woj skowego w Bath. - Nie było to całkiem zgodne z prawdą, ale postanowiła zablefować. - Napijemy się herbaty. Bo chyba nie będzie nic mocniejszego. Emma założyła nogę na nogę i zerknęła na niego, żeby przekonać się, jak zareaguje. Pomyślała, że musi być z niego niezły podrywacz. Thorne nacisnął przycisk dzwonka. - Jednym z ostatnich pani zadań jako asystentki Edwardesa było przygotowanie wywiadów i radiowej transmisji z pokładu „Relianta". Zdaje się, że miało to miejsce dwa miesiące temu, jeśli mnie pamięć nie zawodzi? Emma spojrzała na swoją rękę, którą oparła na udzie. Rękę ze ślubną obrączką na palcu. - Tak, panie komandorze. - Spojrzała z wdzięcznością na chłopca, który wszedł z herbatą i ciasteczkami na tacy. Czuła się trochę tak, jakby Thorne znał jej osobistą tajemnicę, ale nie było tu przecież żadnych sekretów. - O ile wiem - podjął Thorne - miał wziąć w tym udział kontradmirał Stagg. Zdaje się, że przeszkodziła mu w tym wizyta w Admiralicji. - 131 Zamilkł na chwilę, a potem stwierdził z odcieniem podziwu w głosie. - Ten człowiek ma energię, a niech go! Zanim całe to zamieszanie się skończy, będzie już na którymś z najwyższych stanowisk, niech pani zapamięta moje słowa. Gdy Emma pochyliła się, żeby sięgnąć po filiżankę, kosmyk jej długich włosów zaczepił się o guzik przy kołnierzyku bluzki. Thorne poruszył się, tak jakby chciał jej pomóc, ale poradziła sobie sama. - Powinnam już dawno je obciąć - powiedziała. - Popełniłaby pani wielki błąd - odparł Thorne. - Wyglądają zachwycająco, bardzo twarzowo. Emma wolała zmienić temat rozmowy. - Czy „Reliant" jest znowu w porcie, panie komandorze? - zapytała. - Tak. Wrócił z zadania. Spisał się zupełnie dobrze, pod każdym względem. Emma ostrożnie uniosła filiżankę do ust. Co się z nią dzieje? Dlaczego ciągle jej się zdaje, że każdy mężczyzna ma na nią ochotę? Może to stan spowodowany samotnością i wyrzutami sumienia? - Dam pani do przeczytania moje raporty, ale rozumie pani, nie mogą one opuścić tych czterech ścian. Wszystkie te materiały są ściśle tajne, ponieważ jednak pani ma najwyższe zaszeregowanie służb bezpieczeństwa, więc nie widzę tu żadnego problemu. - Czy „Reliant" brał udział w jakiejś akcji bojowej? Thorne mieszał łyżeczką herbatę. - Ma pani na myśli tę historię z niemieckim krążownikiem „Minde-nem"? Zrobił z niego rzeszoto. Potem wywiązał się doskonale, eskortując bardzo ważny konwój. Pewnie o tym nie napiszą w gazetach. Najściślej tajne! - Uśmiechnął się szeroko, jakby chcąc dać do zrozumienia, że sam o wszystkim jest doskonale poinformowany. Sięgnął do kieszeni po papierosy. - Zapali pani? - Nie, dziękuję, panie komandorze. Nie palę. Zapalił papierosa zapalniczką i uśmiechnął się poprzez kłąb dymu. - Tego grzechu nie można pani zarzucić? - Jeszcze nie, panie komandorze. - Hmm, chciałem dodać, że kontradmirał Stagg przyjeżdża do Londynu - powiedział i uśmiechnął się znacząco, jakby dając do zrozumienia, że jest człowiekiem dobrze poinformowanym. Spojrzał na zegarek. - Muszę już iść... mam umówione spotkanie z drugim lordem Admiralicji. Mogę nie wrócić już dziś do biura. Na pewno utrzyma pani naszą twierdzę? Gdyby były jakieś problemy, pan Cousins udzieli pani pomocy. A więc skaczemy od razu na głęboką wodę, tak? 132 Emma podeszła do okna i popatrzyła na rzekę. Po lewej stronie wzdłuż bulwaru wznosił się hotel Savoy. Przed ślubem Philip powiedział, że powinni się tam wybrać. Z początku była zaskoczona jego propozycją, ale pomysł wydał się jej także dziwnie podniecający. Więc czemu właściwie tego nie zrobili? Wsłuchała się w nieustający szum pojazdów. Pokój czy wojna, mgła czy naloty, Londyn nigdy nie zastygał w bezruchu. Thorne wziął do ręki teczkę. - Proszę się podpisać, gdy będzie pani schodziła na ląd. Ted załatwi pani transport. Gdy marynarze, tacy, z jakimi rozmawiała na pokładzie „Relianta", a nawet mieszkający w koszarach, mówili o schodzeniu na ląd, zwrot ten wydawał się jej zupełnie naturalny. Ale w ustach Thorne'a, chociaż był komandorem, zabrzmiał sztucznie. Jakoś fałszywie. Rozległ się głośny dzwonek telefonu i Thorne położył palec na ustach. - Muszę iść. Proszę zapisać, jeśli będzie to coś ważnego, albo poprosić o to pana Cousinsa! - powiedział i otworzył drzwi. - Już mnie nie ma! Emma podniosła słuchawkę. - Telefon do komandora Thorne'a - powiedziała telefonistka z centrali. - Niestety, komandor Thorne już wyszedł - odparła Emma. - Proszę połączyć, a ja zanotuję wiadomość. W słuchawce zabrzmiał inny głos. - Powiedziano mi, że do waszego biura została przydzielona pani Meheux. - Jestem przy telefonie. W słuchawce zapadło długie milczenie. - Mówię z Emmą? - Czy to pan, komandorze Sherbrooke? - odpowiedziała ledwo słyszalnym głosem. - Dobrze się pani czuje? Jeśli zadzwoniłem w nieodpowiednim momencie, spróbuję... Emma pokręciła głową, tak jakby jej rozmówca mógł ją widzieć. - Nie... wszystko w porządku. Jak się pan miewa? - Dobrze - odparł niepewnie Sherbrooke. - Jestem trochę zmęczony. W słuchawce zabrzmiał gdzieś z oddali ostry dźwięk gwizdka, a potem świst pary. A więc dzwonił z dworca kolejowego. - Jadę do Londynu - powiedział. - Chciałbym zobaczyć się z panią. Bardzo bym chciał. - Zamilkł na chwilę, jakby czekając na odpowiedź, a potem zapytał: - Słucha mnie pani? - Tak. - Emma spojrzała na portret Nelsona. - Ja też bym chciała zobaczyć pana. Myślałam o panu i zastanawiałam się, jak się panu wiedzie. 133 Przemknęło jej przez głowę, że nie powinna zachowywać się jak idiotka. W ten sposób wyrządzi wielką krzywdę zarówno jemu, jak i sobie. - Proszę zadzwonić do mnie po przyjeździe - powiedziała. W słuchawce słychać było czyjś ponaglający głos. Może był to Stagg. - Emmo, czy dostała pani list ode mnie? - Nie. - Kiedy go pani... - W słuchawce było jednak zbyt wiele hałasów, toteż Sherbrooke powiedział tylko szybko: - Do widzenia! Emma odłożyła słuchawkę tak ostrożnie, jakby była z porcelany. Przyjedzie tutaj. Poczuła, że ogarniają lęk. Wojskowy ambulans z jaskrawymi, czerwonymi krzyżami, namalowanymi na brezentowej plandece, minął szeroki zakręt i wjechał na świeżo naprawioną drogę. Porucznik Rayner poczuł ból pulsujący w boku i zacisnął zęby. Niech Bóg ma w swojej opiece rannych, których przewożą tym pudłem. Rozejrzał się po okolicy. Jakże inaczej wyglądało tu wszystko niż wtedy, gdy wyprawili się do „wesołego hoteliku" Eddy'ego Bucka. Poczuł się dziwnie zagubiony, jakby nie miał już żadnego miejsca na ziemi. Kiedy „Reliant" przekazał konwój przybrzeżnej grupie eskortowej, wysadzono go na brzeg, po czym wylądował w Szpitalu Marynarki Wojennej w Haslar. Miejscowy chirurg pochwalił medyczną służbę z „Relianta", podkreślając, że miał dużo szczęścia. Gdyby odłamek trafił dwa centymetry w jedną albo w drugą stronę, już by nie żył. Ciekawe, jak wielu rannych pocieszano już w ten sposób. Po tygodniu powiedziano mu, że zostanie odesłany na północ, do Szpitala Marynarki Wojennej w Rosyth. Bezustannie myślał o „Reliancie", o kolegach, z którymi zaprzyjaźnił się na jego pokładzie. Zdawał sobie sprawę, że, jak to zwykle bywa, zapomną go prędko, a on nie wróci już na okręt pomimo obietnicy dowódcy. Ten czy inny pilot, kogo to będzie obchodziło? Przez dwa dni po przyjeździe do Rosyth gryzł się i denerwował, przechodząc zwykłe rutynowe badania i komisje lekarskie, na jakie skazany jest każdy, kto przeżył taką przygodę jak on. Potem wyprosił u mechaników wojskowego ambulansu, żeby go podwieźli. Kierowca przyglądał mu się z nie ukrywanym rozbawieniem, kiedy kazał mu się zatrzymać, ponieważ chciał kupić jakieś kwiaty w kwiaciarni. Był kwiecień. Wiosna. Jeszcze raz spojrzał na bukiecik tulipanów. Pewnie weźmie go za głuptasa. Może powinien był postarać się o mniej pospolite kwiatki? - Walimy na wesele, panie poruczniku? - zapytał kierowca. 134 Poczuł się dziwnie nieswojo, kiedy zobaczył miejsce, w którym zacumowany był wówczas „Reliant". Stał tu teraz jakiś lotniskowiec i jeszcze jeden okręt wojenny, ale nie umywał się on nawet do wielkiego, pełnego wdzięku „Relianta". Napisał do rodziców o ostatnich wydarzeniach, nie wspomniał jednak ani słowem o swojej ranie i o wizytach kapitana w okrętowej izbie chorych. Ani o medalu. - Już niedaleko - powiedział kierowca. Rayner uśmiechnął się nerwowo. Dokładnie to samo powiedział tamtego wieczoru Eddy Buck. A może ona będzie zbyt zajęta, żeby wyjść do niego, albo po prostu nie będzie chciała. Taka dziewczyna jak ona miała z pewnością mnóstwo propozycji. - Często tu jeździcie? - zapytał. Kierowca wzruszył ramionami. - Jeżeli o mnie chodzi, to byłem parę razy. Większość naszych ludzi idzie do woj skowego szpitala, ale paru przywiozłem i tutaj. - Kiedy Rayner prosił go o podwiezienie, kierowca zauważył na jego rękawach odznaki pilota. - Zobaczy pan straszliwe rzeczy, panie poruczniku. Co ta wojna może zrobić z człowieka! Rayner pomyślał, że to londyńczyk. Jego akcent przypomniał mu Jima Hardiego z „Kopciucha". - Domyślam się - powiedział. Kierowca popatrzył na niego i dodał: - Myślę, że jak już załatwimy się ze szkopami i skończy się ta zabawa, to wyjadę do Kanady. Będę miał przynajmniej czym oddychać. Może nawet założę rodzinkę. - Uśmiechnął się. - Ale zdaje się, że to jest tylko takie marzenie ściętej głowy, panie poruczniku. Wreszcie dojechali na miejsce. Budynek został prawdopodobnie wybudowany między wojnami. Był nieładny, ale wyglądał solidnie i funkcjonalnie. Kierowca pochylił się nad kierownicą. - Kiedyś był tu szpital dla chorych psychicznie. Nic dodać, no nie? Rayner podziękował mu i dał paczkę papierosów za fatygę. A potem wszedł przez otwartą bramę. Siedzący obok niej umundurowany portier z zainteresowaniem przyjrzał się jemu i kwiatom. Za plecami Raynera zawarczał odjeżdżający ambulans. - Czym mogę panu służyć? - zapytał. W jednej chwili otaksował przybysza. Bez teczki, więc nie przyjechał służbowo. Nie ma prawa tu wchodzić. Rayner obrzucił spojrzeniem budynek, który był większy, niż się spodziewał. Najwyraźniej dobudowano do niego niektóre fragmenty. Wyglądał zdecydowanie ponuro i odstraszająco. 135 - Przyjechałem, żeby zobaczyć się z jedną pielęgniarką... nazywa się Andrea Collins. Portier zmarszczył brwi. - Chodzi panu o siostrę Collins? Czy oczekuje pana? Dlaczego z takim uporem nazywająje „siostrami"? Jakby wszystkie były zakonnicami. - Chyba nie. Ja sam byłem ostatnio w szpitalu... - powiedział i zamilkł nagle. - Przepraszam pana, ale zdaje się, że mówię nie całkiem do rzeczy. Portier uśmiechnął się po raz pierwszy. - Zobaczę, co da się zrobić. - Sięgnął po słuchawkę telefonu i odwrócił się tak, że Rayner nie mógł słyszeć jego głosu. Poczuł, że wstrząsają nim dreszcze, jakby nagle zrobiło się tu bardzo zimno. Pewnie ona powie portierowi, że musiało zajść jakieś nieporozumienie. Czy mógł się spodziewać czegoś innego? Portier przyjrzał mu się z poważną miną i znowu odwrócił się do telefonu. - Tak, wydaje się, że to on - powiedział i odłożył słuchawkę. - Pójdzie pan tym podjazdem, panie poruczniku. Drugie wejście po prawej stronie. -Po czym dodał surowym tonem: - Siostra Collins ma dyżur, ale powiedziała, że wyjdzie do pana. W drzwiach czekał na niego sanitariusz w białym kitlu. - Niech pan tu usiądzie. Jeszcze nie przywieźli gazet, ale takie to czasy, że i tak nie ma w nich nic ciekawego do czytania. - Może coś zmieni się na lepsze - powiedział. Sanitariusz westchnął. - Czasami zastanawiam się, w jaki sposób wdepnęliśmy w te kłopoty. Wziął do ręki mundur razem z wieszakiem i zabrał się do czyszczenia go szczotką. Mundur oficera RAF-u, porucznika lotnictwa. Rozpoznał kolorowe baretki medalu za Wybitne Osiągnięcia Bojowe i Krzyża Lotnictwa. Takich odznaczeń nie daje się za byle co. - Właściciel tego munduru wykonał kawał dobrej roboty - powiedział Rayner. - Ale wygląda jak nowy. Sanitariusz spojrzał na niego obojętnie. - On już nie może włożyć tego munduru. Ale sprawia mu przyjemność sam fakt, że ma go koło siebie. Pielęgniarz wyszedł, żeby odnieść mundur, który dla ocalałego z jakiejś katastrofy lotnika był już tylko pamiątką, dzięki której mógł łatwiej znieść swój los. Obejrzał się i zobaczył ją, stojącą w wejściu z opuszczonymi rękami, niemal nie do rozpoznania w wykrochmalonym mundurku i małej, śmiesznej czapeczce, którą nosiły wszystkie angielskie pielęgniarki. A mimo to tak dobrze mu znaną... 136 Zerwał się na nogi i powiedział w pośpiechu: - Przyjechałem bez zapowiedzi. Przepraszam, że zrobiłem to w taki sposób... Powinienem był napisać ci więcej. Ale tak to jest w marynarce! -Wiedział, że wyszło to bardzo głupio. Wyciągnął przed siebie bukiet kwiatów. - To dla ciebie. Nie było wielkiego wyboru... Wzięła kwiaty i uniosła je do twarzy, choć zauważył już wcześniej, że wcale nie pachniały. - Są śliczne. Bardzo ci dziękuję - powiedziała i obrzuciła go uważnym spojrzeniem. - Schudłeś. - Przeszli przez pokój, ramię przy ramieniu, jak obcy ludzie, którymi wciąż jeszcze byli dla siebie. - Miałem trochę kłopotów - powiedział Rayner. Zauważył, że kosmyk jej jasnych włosów wymknął się spod czepka i opadł na policzek, zupełnie jak wtedy. - Wiem o tym. Twój kolega Eddy dzwonił do mnie. Powiedział, że jesteś ranny. Bał się mówić więcej ze względu na cenzurę. - Zatrzymała się i spojrzała mu w twarz. - Naprawdę dobrze się już czujesz? - Czuję się wspaniale - odparł i dodał szybko: - Przez cały czas myślałem o tobie. - Zobaczył niedowierzanie w jej oczach. - Naprawdę. Wcale cię nie nabieram. Myślałem o tym, co ci się wtedy przydarzyło... zastanawiałem się, co zrobiłaś potem. Poszłaś z tym do sądu? Uśmiechnęła się z przymusem. - Okazało się, że to bardzo porządny, uczciwie pracujący obywatel. Po prostu wypił trochę za dużo. - Zamilkła na chwilę, a potem dodała z goryczą: - Przeprosił mnie. No i moje oskarżenie upadło. Osądzono go tylko za zakłócenie porządku w stanie nietrzeźwym. - Przecież tam byłem i widziałem, co ten gnojek ci zrobił! - Niestety, nic nie mogłam na to poradzić. Gdyby policja zrobiłaby z tego wielką sprawę, o wszystkim mogłaby się dowiedzieć moja matka. - Powinienem był go ukatrupić - powiedział Rayner. - Jeśli go jeszcze zobaczę... Ścisnęła go za ramię, jak wtedy, w tamtym hotelu. - Spróbuj o tym zapomnieć. Wystarczy, że się tam znalazłeś i mnie uratowałeś. A ja powinnam była bardziej uważać. Otworzyła jakieś drzwi i Rayner stwierdził, że znajduje się za nimi coś w rodzaju świetlicy dla personelu. Po chwili przyniosła herbatę, pewnie z pobliskiej stołówki czy baru. Przyglądał się jej w napięciu, obawiając się, czy nie przeżywa jakichś halucynacji jak w okrętowym szpitaliku na „Reliancie", kiedy zaszyto mu ranę i przez wiele godzin leżał w oszołomieniu po zastrzykach przeciwbólowych. Jak przez mgłę ukazała mu się wtedy i znikła twarz Eddy'ego, 137 który płakał i jednocześnie próbował stroić pocieszne miny, a potem Roba Morgana, który mówił coś śpiewnym, walijskim akcentem, trzymając rękę na jego ramieniu, jakby chciał przekazać mu cząstkę swojej wielkiej siły fizycznej. A także dowódcy okrętu, który odwiedził go kilka razy, chociaż Rayner podejrzewał, że niektóre z jego wizyt były prawdopodobnie tylko wytworem jego wyobraźni. I zawsze, gdy zapadał w drzemkę między atakami bólu, widział ją. - Jestem teraz w Szpitalu Marynarki Wojennej - powiedział. Andrea położyła rękę na jego dłoni. - Wiem. Udało mi się dowiedzieć o tym. Wpatrywał się w nią, w jej rzęsy i delikatne rysy, czując rozkoszny ciężar jej chłodnej dłoni w swojej ręce. Przeżywał to naprawdę. To była rzeczywistość. - Jak długo tam zostaniesz? - zapytała, nie patrząc na niego. - Nie wiem. Okręt jest znowu na morzu. Przypuszczam, że dołączę do nich, jak otrzymam zgodę lekarza wojskowego. - Tęsknisz za okrętem, prawda? Rozumiem cię doskonale - szepnęła cicho. - Tęskniłem... za tobą, Andy - powiedział z wahaniem. - To, jak poznaliśmy się, nie ma już żadnego znaczenia. I wiem, że znowu będę chciał zobaczyć się z tobą. - Spuścił oczy, nie mając odwagi patrzeć wprost na nią. - A potem jeszcze raz. Nie śmiej się ze mnie. Zależy mi na tym. Nigdy dotąd nie byłem zakochany w żadnej dziewczynie. Jej palce zacisnęły się na jego dłoni. - Jesteś taki miły. - Jesteś tu od dawna? - zapytał Rayner. - Nie. Przedtem pracowałam w dużym szpitalu w East Drayton. - Gdzie to jest? - Na południe stąd. Poproszono mnie, żebym się przeniosła do tego szpitala. I tak się tu znalazłam. - Moglibyśmy gdzieś się spotkać? Zjeść razem obiad albo coś w tym stylu? Andy cofnęła rękę i uśmiechnęła się do niego. - Zjeść razem obiad? Widzę, że nie znasz tutejszych warunków. Przyglądała się jego reakcji, tak łatwej do odczytania, ale zarazem tak jednoznacznie szczerej, że zachciało się jej płakać. Ale nie mogła pozwolić sobie na to. Musiała panować nad sobą. - Tak, ja też bym chciała. Ale widzisz, jestem pewna, że jak wrócisz na ten twój ukochany okręt, natychmiast o mnie zapomnisz. - Widząc bolesny skurcz na jego twarzy, dodała: - Przepraszam. Nie powinnam była tak mówić. 138 Uniosła głowę, widząc, że ktoś do nich podszedł. - Numer siedem, siostro, denerwuje się, że musi wyjechać. Proszę mi pomóc przez chwilę, zanim przyjdzie druga zmiana. - Ja panu pomogę - powiedział Rayner, podnosząc się. - Nie, panie poruczniku - powstrzymał go sanitariusz. - Nie przypuszczam, żeby pan zrozumiał, w czym rzecz. - Oczywiście, że on to zrozumie - powiedziała ostrym tonem Andy. -Jest jednym z nich. Poszli razem do bocznego skrzydła budynku, gdzie podłogi były tak samo lśniące, a po obu stronach korytarza znajdowały się opatrzone numerami drzwi. Koło jednego z nich siedział sanitariusz, którego Rayner spotkał przy wejściu. - Właściciel tego munduru - powiedział. - Wiedziałem, że tak będzie. - Jednego z lotników, porucznika Bowlesa, przenoszą dziś do innego ośrodka rehabilitacyjnego - wyjaśniła Raynerowi Andy i spojrzała na mały zegarek, który miała przypięty do kitla na piersi. - Za godzinę. - Może wezwać lekarza dyżurnego, siostro? - zapytał sanitariusz. Andy pokręciła głową. - Nie wiesz, że on nie cierpi lekarzy? Rayner przyglądał się Andy. Po raz pierwszy zobaczył, ile jest w niej energii i współczucia dla chorych. - Dlaczego pozbywają się go stąd? - Bo już nic nie mogą dla niego zrobić - odparła Andy. - A on nie wie, co go czeka gdzie indziej. Zna tylko ten szpital. Czuje się tak, jakby zawisł nad przepaścią. Z pokoju doszedł jakiś hałas, jakby coś grzmotnęło o podłogę. - Pozwólcie mi wejść - powiedział Rayner. Andy otworzyła drzwi i Rayner wszedł za nią do środka. Pokoik był czysty, ale urządzony skromnie, jak cały szpital. Walizka i świeżo odprasowany mundur mówiły wszystko. Pacjent siedział na krawędzi łóżka, wpatrując się w oświetloną słońcem szczelinę w zasłonach zaciemniających. - Powiedziałem im, Andy, żeby przestali się wreszcie wygłupiać! - zawołał, a potem odwrócił się i zapytał: - Kto to? - Porucznik Rayner. Pilot z Kanady - odparła Andy. - Mieliśmy paru pańskich ziomków w Biggin Hill. Chłopaki niczego sobie - powiedział, kiwając z uznaniem głową. - Staramy się, jak możemy - bąknął Rayner. Porucznik pilot Bowles zrobił taką minę, jakby chciał się roześmiać, ale nic z tego nie wyszło. 139 - Na czym pan lata? Raynerowi stanął przed oczami dryfujący w nieznane, przechylony na bok „Kaczorek". - Wodnopłatem typu walrus. - Chryste Panie, nie zazdroszczę. Jest przestarzały jak na wymagania tej wojny. Dajcie mi spitfire'a, a poradzę sobie z każdym sakramenckim pudłem, które lata w powietrzu! - Mój brat był pilotem spitfire'a. Jego morskiej wersji. - Był? - zapytał Bowles po chwili milczenia. -1 co, zginął? - Tak. Nad Morzem Śródziemnym. Andy stała bez ruchu, prawie nie ośmielając się oddychać. Ci dwaj piloci rozmawiali ze sobą tak, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie. Za oknem zawiał ostrzej wiatr i słońce wdarło się do pokoju przez ciężkie zasłony. Ci z lotników, którzy przeżyli pożar samolotu, mogli uważać się za wybrańców losu. Ale jednak... Siedzący na łóżku lotnik miał niebieskie oczy, takie same jak kapitan „Relianta". To, że wyszły one cało z pożaru, było istnym cudem. Bo z twarzy pilota została tylko groteskowa maska. Nic dziwnego, że w ośrodkach takich jak ten nie było luster. - Powiedziano mi, że opuszcza pan dziś ten szpital. Bardzo tego żałuję. Moglibyśmy skoczyć gdzieś na drinka. Opowiedziałbym panu o najwspanialszej maszynie do latania, o moim „Kaczorku"! -powiedział Rayner, czując, że tamten słucha go w napięciu. - Może innym razem. Nieoczekiwanie lotnik wyciągnął rękę. Ona także była straszliwie okaleczona. - Zgoda, to jest myśl! - powiedział i rozejrzał się po pokoju. - Żebym tylko czegoś nie zapomniał... I niech pan dobrze pilnuje swoich pleców -dodał z naciskiem. - Nie dać się podejść tym sukinsynom. Liczne głosy na korytarzu świadczyły o tym, że przyszła nowa zmiana. - A więc, Andy, znowu się rozstajemy. Niedobrze, bardzo niedobrze, ale co na to poradzić? - Zerknął na Raynera. - To twój chłopak? - zapytał i, nie czekając na odpowiedź, sięgnął po swój mundur. To było wszystko, co mu zostało. -Nie zapomnij o mnie, Andy. Pamiętaj, nie wolno ufać marynarzom! Andy objęła go za szyję i przycisnęła do siebie. - Będziemy tęsknić za tobą, Jamie. Nie trać nadziei. Wiesz, że to najważniejsze - powiedziała i pocałowała go. Poruszony tym Rayner odwrócił wzrok i zobaczył, że sanitariusz bierze do ręki walizkę i coś, co wyglądało na ramkę do fotografii. 140 Na korytarzu zaroiło się naraz od mężczyzn, wyglądających podobnie, jak kolega, który właśnie ich opuszczał. Niektórzy mieli na sobie mundury inni szlafroki albo cywilne ubrania. Kiedy porucznik-pilot ruszył do wyjścia, kilku z nich podeszło do niego, żeby poklepać go po plecach. Znowu byli sobą, młodymi, bardzo młodymi ludźmi, którzy poświęcili tak wiele. Może zbyt wiele. Drzwi zamknęły się. Rayner obejrzał się i zobaczył, że korytarz jest pusty, takjakby ci, co zaludnili go przed chwilą, byli tylko widmami z jakiejś bitwy, które chciały pożegnać się na zawsze z towarzyszem wspólnej walki. - Zachowałeś się cudownie - powiedziała Andy. - Byłam z ciebie dumna. Dzięki tobie on poczuł, że żyje i jest komuś potrzebny. - To ty jesteś wspaniała. Nic dziwnego, że wszyscy tu kochają się w tobie. Andy spojrzała na małe czerwone światełko, które zaczęło migać w końcu korytarza. Całkiem jak to przeklęte, czerwone światełko Stagga. - Ale ja też cię kocham, Andy - powiedział. - Chyba domyśliłaś się tego? - Prawie nic o mnie nie wiesz - odpowiedziała, ale nie cofnęła ręki, kiedy jej dotknął. - Gdybyś dała mi szansę, mógłbym nadrobić zaległości. Andy przyglądała mu się spokojnym, uważnym wzrokiem. - Tak. Chcę ci dać tę szansę. - Siostro! - zawołał jakiś głos. - Numer dziewiętnaście, prędko, błagam! Andy uniosła rękę i dotknęła jego ust swymi chłodnymi palcami. - Zadzwoń do mnie jutro, jeśli będziesz mógł. Popatrzył za nią, jak biegła korytarzem, a potem wszedł do pustego pokoju po poruczniku pilocie. - Będę pamiętał - powiedział głośno. - Będę pilnował pleców za nas obu. Gdy wyszedł z budynku, zobaczył taksówkę, z której wysiadała właśnie para starszych ludzi, może krewnych któregoś z pacjentów. Kierowca był zachwycony, że znalazł pasażera na powrotny kurs. Przez całą drogę do Rosyth Rayner rozpamiętywał oddzielnie każdy moment swojej wizyty. Czuł się tak jak wtedy, gdy po raz pierwszy bezbłędnie posadził swój samolot na ziemi. Miał świadomość, że nic nie będzie już takie samo jak dotąd. Przypomniało mu siej ej pożegnanie z tamtym lotnikiem, z człowiekiem bez twarzy, i ogarnęło go uczucie wdzięczności. 141 11 Błyskawiczny nalot Sherbrooke'owi wydawało się, że pierwszy dzień jego wizyty w Admiralicji w Londynie nigdy sienie skończy. Przez większą część czasu towarzyszył kontradmirałowi Staggowi, chociaż dwukrotnie poproszono go do innego pokoju, żeby sprawdził jakieś raporty. Podejrzewał, że uczyniono to po to, aby Stagg mógł wypowiedzieć się swobodniej pod jego nieobecność. „Reliant" stał wraz z nowym lotniskowcem „Seekerem" w Greenock, niezbyt daleko od Clydebank, gdzie prawie trzydzieści lat temu krążownik po raz pierwszy dotknął kilem wody. Podróż ze Szkocji była długa i niewygodna i choć Stagg nie powiedział na ten temat ani słowa, Sherbrooke czuł, że kontradmirał jest wściekły, ponieważ nie udało mu się zdobyć samolotu. Cały ranek spędzili z wiceadmirałem Jamesem Hudsonem, szefem sztabu i zarazem osobistym doradcą Winstona Churchilla do spraw marynarki wojennej. Był to wysoki, bardzo szczupły mężczyzna o wyglądzie dyrektora szkoły. Prędko jednak udowodnił, że jest właściwą osobą na tym miejscu. Przyniesiono mapy i plany, pracownicy administracji zjawiali się i znikali bezszelestnie, tylko brzęczenie szyb od przejeżdżających samochodów przypominało o tym, że za oknem toczy się normalne życie. Mówiono o Afryce Północnej, która przestała być przedmiotem zwykłych plotek czy próżnych nadziei. Okazało się, że wszystko to prawda: wychwalany po wiele-kroć Afrika Korps, niezwyciężona armia Rommla, był w pełnym odwrocie. Ze źródeł wywiadowczych dotarła do wiceadmirała poufna informacja, że na rozkaz Hitlera sam Rommel miał zostać zastąpiony przez kogoś innego. A przecież Rommel był wręcz symbolem Afrika Korps. Uczestniczył we wszystkich początkowych sukcesach wojsk niemieckich na północnym wybrzeżu Afryki, trwając u boku swoich ludzi, inaczej niż brytyjscy generałowie, często krytykowani przez posłów do parlamentu i dziennikarzy za to, że spędzają zbyt wiele czasu w Kairze, a za mało na froncie. W tej wojnie nie było okopów ani pozycji statycznych. Wojska pancerne, zaopatrzenie i piechota, wyposażona w środki pozwalające jej utrzymać kontakt z tymi dwiema formacjami, były kluczem do sukcesu, którego brakło Brytyjczykom, zanim na scenie nie pojawił się „Monty". Generałowi Montgomery'emu brakowało może zacięcia i stylu Rommla, miał jednak bardzo cenną zaletę: potrafił wczuć się w sytuację swoich podwładnych. Jako młody człowiek walczył w straszliwych bagnach Flandrii i przekonał się, że nie wolno sza- 142 fować życiem żołnierzy dla fantazji albo dla zwykłej, nagłówkowej propagandy gazetowej. Pod Al-Alamajn, u samych bram Aleksandrii, kiedy Niemcy i ich włoscy sojusznicy obmyślali już zwycięską defiladę w Kairze, stanął im na drodze Montgomery. Zajął tę pozycję z własnego wyboru, mając po jednej stronie morze, a po drugiej depresję Al-Kattara, zaporę nie do przebycia dla czołgów. Al-Alamajn była niewielką miejscowością, ale jej nazwa weszła do historii. Afrika Korps został zmuszony do odwrotu, który prowadził poprzez wszystkie te, tak dziś znane miasta: As-Sallum, Tobruk, Bengazi, Try-polis. Dla aliantów była to długa droga z powrotem. I wreszcie teraz, gdyby jakaś nieprzewidziana katastrofa nie odwróciła biegu wydarzeń, Niemcy zostaliby powoli zepchnięci w kierunku wystającego w morze przylądka Bon w Tunisie, jedynego miejsca, które dawało im nadzieję na wycofanie się na Sycylię. Próbujące płynąć tamtędy brytyjskie konwoje, wiozące pomoc dla Malty, były systematycznie dziesiątkowane, a wraki usiały dno morza. Wiceadmirał Hudson wpatrywał się w wielką mapę. - Afryka będzie nasza w dniu, kiedy wszyscy nieprzyjacielscy żołnierze zostaną zabici albo wzięci do niewoli. - Wypowiedział te słowa bez emocjonalnego podekscytowania, ale ta jego spokojna rzeczowość bardzo poruszyła Sherbrooke'a. Po krótkim lunchu w tym samym pokoju Hudson wyjawił, jaką rolę wyznaczono grupie Stagga w ogólnym planie operacji. Od czasu tamtej sprzeczki na pokładzie „Relianta" kontakty Sherbrooke'a ze Staggiem ograniczyły się do służbowych formalności. Było ich trochę więcej podczas ćwiczeń na morzu z udziałem „Seekera". Teraz Stagg powrócił do dawnego sposobu bycia, okazując nawet pewne względy Sher-brooke'owi. Otrzymał to, co chciał. Koniec z eskortowaniem konwojów, które określał jako „pływające podwody". Miał wreszcie zająć należne mu miejsce w wojennych wydarzeniach. Otrzymał możliwość przyłożenia porządnie nieprzyjacielowi i świadomość tego zmieniła go nie do poznania. W apartamencie na mieście miało się odbyć małe przyjęcie z udziałem paru przyjaciół Stagga i innych wyższych oficerów. Miała tam być także Emma Meheux ze swoim nowym szefem. Sherbrooke zastanawiał się, co może mu przynieść to spotkanie. Był zadowolony, że ją zobaczy, ale także w pełni świadom grożącego niebezpieczeństwa. Mieli wszak być dla siebie tylko przyjaciółmi... - Vincent, będę cię tu potrzebował przez parę dni - powiedział Hudson. - Także premier chce spotkać się z tobą. Zawsze lubi dopieścić swoje plany. Chyba nie masz nic przeciwko temu, co? - zapytał. 143 - Oczywiście, że nie, sir - powiedział Stagg i spojrzał na Sherbrooke'a. -Obawiam się, Guy, że będziesz musiał wrócić do Greenock. Wszystkie problemy dotyczące spraw personalnych i zaopatrzenia omówiliśmy już w drodze do Londynu. Sherbrooke uśmiechnął się. Jego udział w tej szczególnej rozmowie polegał niemal wyłącznie na tym, że kilka razy kiwnął głową. Staggowi najwyraźniej wrócił dobry nastrój. - Zrób sobie ze dwa dni wolnego. Zatrzymałeś się w klubie? - zapytał i nie czekając na odpowiedź, jakby wcale mu na niej nie zależało, zwrócił się do wiceadmirała. - Czy będziemy mieli na pokładzie jakiegoś korespondenta wojennego, sir? Hudson skinął potakująco głową. - Popłynie z wami Pat Drury. Moim zdaniem to dobry fachowiec. - Ciekawe, czy on też jest znajomym naszego młodego adwokata - powiedział Stagg. Hudson otworzył kopertę. Zostawił tę sprawę na sam koniec. - A tak przy okazji, tamten niemiecki stawiacz min został wytropiony i storpedowany przez amerykański okręt podwodny. Musiało mu zostać trochę min w ładowni, bo rozerwało go na kawałki. Nikt z załogi nie uratował się i nie dowiemy się o nim niczego więcej. Niemcy nie puścili pary z gęby, ale tego można się było spodziewać. Stawianie nie zakotwiczonych min, których ofiarą może paść każdy neutralny statek, j est sprzeczne z wszelkimi warunkami konwencji genewskiej. - Te warunki już dawno zostały wyrzucone za burtę - prychnął Stagg. Hudson spojrzał na niego z uwagą. - Ja tak nie uważam - powiedział spokojnie. - Spojrzał na Sherbrooke^ - Przeczytałem pańskie raporty. Postawa załogi walrusa jest godna pochwały. Tym bardziej, że to tak młodzi ludzie. - Zgłosiłem pilota do Medalu za Wzorową Służbę - powiedział Stagg i zerknął na Sherbrooke'a. Sherbrooke pozostawił to bez kometarza. - Mamnadzieję, że pan admirał zaszczyci swoją obecnością nasze małe przyjęcie - powiedział Stagg. Hudson pokręcił przecząco głową. - Właśnie w tym czasie mam naradę. Ale proszę w moim imieniu złożyć wyrazy uszanowania małżonce. Chwilę potem wyszli z biura admirała i skierowali się do drzwi, obłożonych workami z piaskiem. - Chwała Bogu, że go nie będzie! - stwierdził otwarcie Stagg. - Gotów zepsuć nastrój na każdym przyjęciu. Ale ty musisz przyjść. - Rozmawiając z Sherbrookiem, Stagg nie silił się na galanterię. 144 Przy krawężniku czekał na nich samochód Admiralicji. Kiedy do niego wsiadali, ulicą przechodził właśnie pluton żołnierzy. Sherbrooke zauważył, że mieli na sobie polskie mundury. W Londynie pełno było żołnierzy z różnych krajów i z różnych rodzajów wojsk. Jak oni się czują, walcząc o swoją ojczyznę, która od dawna znajduje się pod okupacją niemiecką? Stagg przypalał sobie cygaro, podczas gdy sztabowy kierowca obserwował ich ukradkiem we wstecznym lusterku. - Polacy? - Stagg wypuścił z zadowoleniem kłąb dymu. - Słyszałem, że nie przepuszczą żadnej kobiecie! Stagg miał opinię kobieciarza, choć odnosiła się ona raczej do czasów, kiedy obaj byli jeszcze porucznikami. - Postanowiłem zachować mieszkanie - powiedział Stagg. - Korzystam z niego, kiedy jestem w Londynie. Hotele są zatłoczone, mieszka tam pełno oficerów różnych nacji. - Zaśmiał się krótko i dodał: - To był pomysł mojej żony. Jeden z najlepszych, na jakie się zdobyła. Za oknami gładko jadącego humbera przesuwały się znajome widoki jak ze starych, przedwojennych pocztówek. Pełen gołębi Trafalgar Sąuare -żołnierze spacerowali tam ze swymi dziewczynami, a przed teatrem marynarze przyglądali się popisom wędrownego kuglarza. Hyde Park Corner ze śladami pierwszych bombardowań, kompletnie wypalony dom, po którym został tylko nagi szkielet, a przed nim zbiornik przeciwpożarowy w miejscu, gdzie dawniej nianie popychały dziecięce wózki. - Na szczęście ta część Londynu nie zmieniła się zbytnio - zauważył Stagg. Minęli hotel Dorchester, oddzielony od ulicy barykadą z worków z piaskiem. Wszędzie rzucało siew oczy, że stolica prowadzi nieustępliwą wojnę. Samochód skręcił w boczną uliczkę. - Widzę, że niektórzy przyjechali przed czasem - powiedział Stagg i zaśmiał się krótko. - Mają okazję obgadać mnie za moimi plecami! - Można było odnieść wrażenie, że myśl ta wydała mu się zabawna. Weszli do przestronnego przedsionka, gdzie przywitał ich umundurowany portier, który na ich widok wyprężył się tak, jakby chciał oddać im honory wojskowe. Salon znajdował się na pierwszym piętrze. Sherbrooke nie miał ochoty poznawać tych ludzi, których głosy dochodziły ze środka. Kiedy właściwie stał się takim odludkiem? Czuł się podobnie, gdy wyszedł ze szpitala. Nie chciał spotykać się ani rozmawiać z nikim, miał jednak przez cały czas świadomość, że to jego ostatnia szansa, że musi żyć dalej, nie zapominając, co mu się przydarzyło. 10 — Ostatni krążownik 145 Salon tak wielki, jak oficerska mesa na „Reliancie", pełen był ludzi. Niektórzy mieli na sobie mundury, inni ubrania cywilne. Najwyraźniej nie brakło napojów, a z pewnością zadbano też o jedzenie, ponieważ Stagg miał dobre znajomości. Sherbrooke rozpoznał kilka znajomych twarzy i zobaczył, że jedna z tych osób pochyla się, żeby szepnąć coś do ucha atrakcyjnie wyglądającej kobiecie. Pewnie mówi: „To Sherbrooke, kapitan »Relianta«", albo może: „Biedne chłopisko, stracił swój okręt. Wie pani, wyciągnęli z wody tylko ośmiu ludzi". Przyszło mu do głowy, że musi się z tym pogodzić. I że nigdy już nie pozbędzie się tego balastu. Stagg rozpromienił się i zanurkował w tłum gości, machając rękami do znajomych. Sherbrooke dostrzegł ją nagle. Stała naprzeciwko wysokiego mężczyzny w mundurze oficera marynarki z naszywkami komandorskimi. Pomyślał, że pewnie jest to Roger Thorne. Thorne podszedł do niego i wyciągnął rękę. - Nie sądzę, żeby mnie pan pamiętał - powiedział. - To ja byłem tym okropnym, surowym oficerem pokładowym na staruszku „Montrosie" - Odwrócił się i uśmiechnął do stojącej obok Emmy. - Pan komandor był wtedy skromniutkim podchorążakiem, moim podwładnym! A proszę popatrzeć na niego teraz! - Tak, przypominam sobie służbę na „Montrosie" - odparł uprzejmym tonem Sherbrooke. - Zaraz potem przeniosłem się na „Relianta", który był wtedy na Morzu Śródziemnym. Thorne wskazał swoją towarzyszkę. - Moja asystentka, pani Emma Meheux z Wydziału Informacji - powiedział i zmarszczył brwi. - Ale przecież wy już się znacie, prawda? Zapomniałem! Emma wyciągnęła rękę i uśmiechnęła się do Sherbrooke'a. Jej oczy mówiły: „Ale pan mnie nie zapomniał?" - Bardzo się cieszę, że spotykam pana znowu, panie komandorze. Dotarły do nas bardzo miłe wieści o panu. - Prawdopodobnie jakieś kłamstwa - odparł Sherbrooke, spoglądając na jej usta i maleńką żyłkę, pulsującą na szyi. Widać było, że jest jakaś skrępowana. Może źle wpływała na nią atmosfera tego przyjęcia. - Poproszę, żeby coś nam podano - powiedział Thorne i zostawił ich samych. - Bardzo dużo myślałem o pani, Emmo - odezwał się Sherbrooke. -Zastanawiałem się nad pani sytuacją. 146 Emma odruchowo ścisnęła go za rękę. - A jak tam było? - Mogło być gorzej. O wiele gorzej. Uśmiechnęła się, ale wyraz jej oczu pozostał taki sam. - Dobrze, że mi pan to powiedział. - A co u pani? Emma wzruszyła ramionami. - Żadnych nowych wiadomości - powiedziała, spoglądając w bok. -Jak długo zostanie pan w Londynie? - Dwa dni - odparł Sherbrooke i zobaczył na jej twarzy cień zawodu. Może przypomniała sobie dzień, w którym rozstała się ze swym mężem? - Wiem, że to tajemnica - powiedziała - ale czy znowu wychodzi pan w morze? - Zobaczyła, że lekko skinął głową. - Ciągle myślę o panu i o pana okręcie. Mam wrażenie, jakbym dobrze znała i jego, i pana. - Rzuciła ostrzegawcze spojrzenie. - Mój szef wraca. - Jaki on jest? - Sympatyczny, da się lubić. - Nie wiem, czy rzeczywiście był takim surowym oficerem pokładowym, bo zupełnie go nie pamiętam. Emma roześmiała się i całe napięcie w jednej chwili znikło z jej twarzy. - On jest okropnie zazdrosny o pana! Thorne podszedł z tacą, na której stało sześć kieliszków. - Dżin, dla wszystkich. Chyba nie mają tu nic lepszego. - Przecież to pani Meheux! - usłyszeli kobiecy głos i podeszła do nich pani Stagg. - Widzę, że można tu spotkać mnóstwo interesujących osób! Tak się cieszę, że pani przyszła. - Spojrzała na Sherbrooke'a z figlarnym uśmiechem w kącikach ust. - Guy, robisz coraz większe wrażenie na moim mężu. Ale nie pozwól, żeby wszystko szło tak, jak on chce! - Znowu z zaciekawieniem przyjrzała się Emmie. - Mam nadzieję, że pan komandor Thorne dobrze opiekuje się panią i będzie to robił nadal! - Z całą pewnością - zapewnił ją Thorne Sherbrooke popatrzył za panią Stagg, kiedy przepychała się przez tłum gości, aby dołączyć do swego małżonka. Do Thorne'a podszedł jakiś porucznik i powiedział mu coś szeptem. Thorne wychylił następny kieliszek dżinu i wykrzyknął: - Do licha, nie zostawią człowieka nawet na chwilę w spokoju! Niedługo wracam. - Mam wrażenie, że nie cierpi pan takich spotkań, prawda? - zapytała cicho Emma. 147 - Chciałbym być tylko z panią - powiedział Sherbrooke i rozejrzał się po salonie. Emma znowu dostrzegła w jego oczach ten dziwny cień. Tak jakby był w potrzasku. Nawet nie zauważyli, kiedy zaciągnięto zasłony zaciemniające. Było coraz bardziej duszno i gorąco, ale wciąż jeszcze nie podano nic do jedzenia. Emma rzuciła Sherbrooke'owi nieco przekorne spojrzenie i powiedziała: - Nie mam w domu wielkich zapasów, ale mogłabym zrobić panu kanapkę. Mam też trochę szkockiej... Sir Graham podarował mi butelkę na Boże Narodzenie. Nawet jej nie tknęłam. Sherbrooke ujął ją za przegub dłoni, ale zrobił to tak, żeby nikt tego nie dostrzegł. - Byłbym zachwycony. - Ale proszę pamiętać o umowie. Nie chciałabym zniszczyć naszej przyjaźni. - Dopiero co panią poznałem. Nie chcę zniszczyć ani jednej sekundy naszej znajomości. - Nie biorę wam za złe, że już wychodzicie - usłyszeli głos Stagga, który uśmiechnął się szeroko do Emmy. - Zobaczymy się jutro - powiedział i spojrzał spod przymrużonych powiek na Sherbrooke'a. - Guy, miej w pamięci dewizę naszego starego okrętu! Kiedy szli do drzwi, wielu gości spoglądało w ich stronę. Jego czapka wraz z innymi leżała na stole, obok telefonu. Sherbrooke zerknął na widoczny na nim numer. To w tym mieszkaniu na jego telefon odpowiedziała Jane Cavendish. - Jak brzmi ta dewiza? - spytała Emma. - „Nigdy się nie poddamy". - Poczuł, że Emma bierze go pod rękę. -Proszę nie brać mu tego za złe. On już taki jest. Taksówkę znaleźli niedaleko hotelu Dorchester. Kierowca, który holował za swoim autem ręczną pompę przeciwpożarową, popatrzył na nich z zaciekawieniem. - Do Chelsea? Gdyby gdzieś tam potrzebowali mojej pompy, będę musiał policzyć podwójnie za kurs! Usiedli w mrocznym wnętrzu, trzymając się za ręce. Jak jakiś marynarz ze swoją dziewczyną. - Guy, pocałuj mnie - szepnęła Emma. Sherbrooke pochylił się ku niej niepewnie, bojąc się, że ten pocałunek może sprawić, iż zapomną o całym świecie i wszystkich zasadach. Emma oderwała się od niego, zostawiając na jego ustach słodki smak swoich warg. 148 - Zastanawiałam się właśnie... - zaczęła. Wnętrze taksówki rozjaśniło się nagle i Sherbrooke zobaczył daleko, gdzieś nad południową częścią Londynu, błyski wybuchających w powietrzu pocisków przeciwlotniczych. Taksówkarz rzucił pod nosem jakieś przekleństwo. - Wysadzę państwa na King's Road. Stanęli na chodniku w zapadającym mroku. Sherbrooke usłyszał przeraźliwe wycie syren ostrzegających przed nalotem i ścisnął ją za rękę. - Nie podoba mi się to, Emmo - powiedział. - Ciągle to mamy, Guy. Teraz nie jest już tak źle jak przedtem, ale wciąż jeszcze nie dają nam spokoju. Sherbrooke popatrzył na niebo i zobaczył bladą tarczę księżyca, wiszącego nad rzeką. - Kiedy świeci taki księżyc, wiadomo, że będzie nalot - powiedziała Emma. Sherbrooke czuł się jak zupełny nowicjusz. Emma poprowadziła go wąską uliczką. - W dzień jest tu o wiele ładniej - powiedziała. Zabrzmiał dzwonek i drzwi jednego ze sklepów uchyliły się ukradkiem. - Wejdźmy tu. Mają pozwolenie na sprzedaż alkoholu i mogą mieć jakieś wino - powiedziała. Sherbrooke dostrzegł nagle na jej twarzy jakieś dziecięce, rozkoszne podniecenie... Stojący za ladą mężczyzna w fartuchu gawędził z wysoką, jaskrawo umalowaną dziewczyną, o której szef żandarmerii okrętowej, Glander, powiedziałby pewnie, że się puszcza. Dziewczyna obejrzała się i zerknęła na wchodzących, ale zaraz potem przestała się nimi interesować. - Wino? Zobaczę, co tam mam, ale wie pani, jakie są teraz trudności. - Zaraz dobijemy targu- szepnęła do Sherbrooke'a Emma. A potem nagle zawołała przerażona. - Co to? Sherbrooke objął ją ramieniem i popchnął w róg sklepu. - Na podłogę! - krzyknął. Na nic więcej nie było czasu. W tej samej chwili świat wokół nich eksplodował. Nie był w stanie powiedzieć, ile czasu upłynęło, zanim odzyskał przytomność po szoku wywołanym wybuchem. Nie mógł zaczerpnąć powietrza do płuc. Wiedział jednak, gdzie jest, i że trzyma ją w ramionach. Oboje klęczeli przy ścianie, a naokoło nich kłębił się kurz, spadały kawałki drewna i tynku. Obłędną nierzeczywistość całej scenerii podkreślało jeszcze światło jedynej ocalałej żarówki, chociaż jej abażur rozleciał się na kawałki. 149 Gdy tylko Sherbrooke odzyskał słuch, do jego uszu doleciał brzęk sypiącego się szkła i czyjeś przeciągłe jęki, przypominające wycie torturowanego zwierzęcia. Ujął w dłonie głowę Emmy i otarł rękawem pył z jej ust, powtarzając bez końca jej imię. Emma otworzyła oczy i utkwiła w nim przerażone spojrzenie. Wywołany eksplozją wstrząs psychiczny zaczynał ustępować miejsca straszliwemu strachowi. - Już dobrze, Emmo - powiedział. - Jestem przy tobie. Już po wszystkim. Spojrzał nad jej głową i zobaczył osuwające się z góry odłamki szkła i przewracające się półki. Nie czuł zapachu alkoholu. Widocznie ustawione butelki były puste i pełniły rolę dekoracji. Zobaczył, że sklepikarz leży twarzą do dołu na podłodze, przebierając rękami jak ślepiec wśród odłamków szkła i gruzów. - Guy, jesteś cały zakurzony - szepnęła Emma. Sherbrooke zdawał sobie sprawę, że jest bliska załamania się. - Możesz wstać? - zapytał. - Daj mi rękę. Pomogę ci. Podnieśli się razem, ślizgając się na potłuczonym szkle. Usłyszeli jakieś głosy, warkot silnika samochodowego, podzwanianie karetek. Emma przytuliła się do jego ramienia i krzyknęła: - Och, mój Boże, ta nieszczęsna kobieta! Miała na myśli dziewczynę, którą widzieli tu wcześniej... Dziewczyna, którą szef okrętowej żandarmerii określiłby może jako puszczalską, leżała z rozrzuconymi nogami i sukienką uniesioną do pasa, wpatrując się w jedyną żarówkę. - Pomóż jej, Guy - powiedziała Emma. - Myślę, że... Sherbrooke pochylił się nad dziewczyną i ujął jej rękę, żeby zbadać puls. Poczuł zapach perfum. Był bardzo mocny, jak zapach używanej przez Stag-ga wody po goleniu. Okrył jej nagie uda sukienką i podniósł się. - Ona nie żyje, Emmo - powiedział i objął ją znowu. - Przecież nie widać żadnej rany - powiedziała cicho Emma. - Stała tu przed chwilą i rozmawiała. Właściciel sklepu podniósł się z podłogi, otrzepując się jak pies, a potem rozejrzał się po zniszczonym wnętrzu. - A niech to wszyscy diabli! Paskudnie rąbnęło! - Wyciągnął z dłoni cienki jak igła odłamek szkła i nagle jego spojrzenie padło na martwą kobietę. Wpatrywał się w nią długo, a potem powiedział cicho: - Biedna, kochana Mavis. Nigdy nie zrobiła nikomu najmniejszej przykrości. Rozbłysły pochodnie i w rozwalonym wejściu ukazały się hełmy. 150 Jako pierwszy wszedł policjant. Popatrzył na Sherbrooke'a i uczepioną jego ramienia Emmę. - Nic wam nie jest? - zapytał i pochylił się nad martwym ciałem. - Trafiło w sam róg. Reszta ulicy nietknięta. - Wyprostował się i wyciągnął notes. - Prawdopodobnie chcieli zbombardować elektrownię albo dworzec kolejowy. W takie jasne noce jak ta lecą po prostu wzdłuż rzeki. Ale tym razem nie udało się im. - Spojrzał na otwarte szeroko oczy kobiety, wpatrujące się w niego z podłogi. - Jeśli nie liczyć paru biedaków, którzy stracili życie. Na dworze zapiszczały opony hamującego samochodu. Przybywała odsiecz. - Gdzie chce pan iść, panie komandorze? - zapytał policjant, który dopiero teraz dostrzegł cztery złote naszywki na mundurze Sherbrooke'a. - Pod numer siedemnasty - odpowiedziała Emma. Policjant uśmiechnął się. - W takim razie wszystko w porządku. Nie ma tam żadnych zniszczeń. Weszli sanitariusze z noszami i czerwonym kocem, a także strażak z gaśnicą. Dla tych ludzi był to chleb powszedni. - Chodźmy już - powiedział Sherbrooke. Objął ją ramieniem i poprowadził do drzwi, żeby nie patrzyła na zabitą kobietę, którą układano na noszach. Strażak wsunął pod koc pantofelek kobiety i torebkę, a potem zakrył jej twarz. Kiedy wydostali się na ulicę, Sherbrooke usłyszał, że jeden z sanitariuszy pogwizduje sobie cicho pod nosem. Odruch samoobrony. Czyjaś ręka wyciągnęła się w ich stronę: - Pańska czapka, sir. - Dzięki. - Sherbrooke nie zauważył nawet, że nie ma jej na głowie. Wcisnął ją na zmierzwione włosy i poczuł, że pełno w niej tynku. - Możesz iść o własnych siłach, Emmo? Jeśli nie, to cię poniosę. Spojrzała na niego w świetle księżyca wiszącego nad rzeką. - Podtrzymaj mnie tylko, Guy. Nie zostawiaj mnie samej. Na ulicy, która przedtem wyglądała na zupełnie opustoszałą, było teraz mnóstwo ludzi, którzy nawoływali się nawzajem i śmiechem okazywali radość na widok znajomej twarzy. Sherbrooke szedł między nimi, wiedząc, że nigdy nie zapomni tego doświadczenia z wojny toczonej przez zwykłych obywateli. Jak dotąd dosięgała go tylko z oddali, kiedy któryś z marynarzy tracił rodziców czy żonę w bombardowaniach. Błyskawiczne naloty. Jak tamtego dnia, w Portsmouth... - Niech żyje flota! - zawołał w ciemności jakiś wesoły głos. Sherbrooke odkrzyknął coś, ale żadne słowa, choćby najbardziej żartobliwe, nie mogły poprawić mu samopoczucia. Przystanęli przed niczym nie wyróżniającym się budynkiem. 151 - Dzięki Bogu jest nietknięty, tak jak mówił policjant! - powiedziała Emma, szukając w ciemności klucza. Na szczęście bomba trafiła w róg ulicy, bo gdyby upadła między rzędami domów, podmuch eksplozji spowodowałby znacznie większe spustoszenie. Przypomniał mu się wypadek, jaki zdarzył się na pokładzie „Pyrrhusa", kiedy niemieckie bombowce zaatakowały konwój pustych statków wracających z Murmańska. Dziwne, że wspomnienie to, na dobre już zatarte w jego pamięci, powróciło właśnie tego wieczoru. Na kilka minut przed atakiem lotniczym rozmawiał z młodym sygnalistą na mostku krążownika. Dzień był bardzo, bardzo zimny i każde zetknięcie się gołej skóry z przyrządami albo instalacjami mogło się skończyć odmrożeniem. Sygnalista uniósł stary miesięcznik, żeby osłonić Sherbrooke'a, który próbował zapalić fajkę. Zaraz potem rozpoczął się nalot. Terkot karabinów maszynowych i huk szybkostrzelnych działek przeciwlotniczych zagłuszył eksplozję bomby, która spadła między mostkiem i wieżą B. Sherbrooke prawie nie poczuł podmuchu, ale młody sygnalista zginął na miejscu. Na jego ciele, tak jak i w wypadku tej kobiety ze sklepu, nie było żadnych obrażeń. - Znalazłam go wreszcie! - Emma przekręciła klucz w zamku i pchnęła drzwi. - Wejdź i zamknij drzwi. Ellen, to ja! - zawołała w głąb mieszkania. Wciąż jeszcze oddychała ciężko, nie mogąc się uspokoić. - Pewnie wyszła - powiedziała, kiedy nikt jej nie odpowiedział. - Ona ma drugie mieszkanie. Kiedy musi wyjść, karmię jej kota. - Mówiła to tak pośpiesznie, jakby bała się, że zaraz wybuchnie płaczem. W ciemności zaczęli wchodzić po schodach. Sherbrooke próbował wyobrazić sobie, jak może wyglądać jej codzienne życie w tym mieszkaniu, jak wstaje rano i spieszy się do pracy, zastanawiając się każdego dnia, czy dom będzie jeszcze stał, gdy wróci wieczorem. I jak radzi sobie w biurze, rozmyślając bezustannie o zaginionym mężu, człowieku, którego prawie nie pamięta. Weszli w jeszcze jedne drzwi i Emma zapaliła światło, spoglądając prędko w stronę okna, żeby się upewnić, czy zasłony są zaciągnięte. Odwróciła się w jego stronę i wykrzyknęła: - Co ci się stało w rękę?! Sherbrooke spojrzał na prawą dłoń, całą we krwi, która sączyła się nadal z głębokiego przecięcia tuż poniżej mankietu koszuli. - Usiądź tutaj - powiedziała, prowadząc go do fotela. - Oczyszczę ci tę ranę. Musiałeś się skaleczyć, gdy pochylałeś się nad tą nieszczęsną kobietą. Sherbrooke próbował zapomnieć o bólu, który świdrował mu plecy. Miał zresztą wrażenie, że boli go całe ciało. Uniósł rękę w obawie, że mógłby 152 poplamić krwią fotel, na którym siedział. Wszystko to wydawało mu się takie nierealne. Emma przyklękła obok fotela z małym ręcznikiem. - Mogłam go tylko trochę zwilżyć, ponieważ zakręcili wodę. Zdarza się to często, kiedy są naloty. Jak się czujesz? - zapytała, spoglądając na niego z dołu. - W porządku - odparł Sherbrooke, potrząsając głową. Próbował bezskutecznie zapanować nad sobą, widząc, jak dygoce mu ręka. Emma owinęła ręcznikiem zakrwawiony przegub i bardzo delikatnie ujęła go obiema dłońmi. Sherbrooke poddawał się jej woli. - Nic nie mów, Guy - powiedziała Emma. - Nie próbuj niczego wyjaśniać. Nie mnie. Nie musisz tego robić. -Nadal trzymała jego rękę. - Masz papierosy? Przypaliłabym ci. - Nie palę -powiedział Sherbrooke, kręcąc głową. Jej pytanie przywołało mu jeszcze jedno wspomnienie. - Kiedyś paliłem fajkę... - Zobaczył, że Emma sięga do jego kieszeni. - Zgubiłem ją w wodzie, a później, po wyjściu ze szpitala, kupiłem sobie nową. Emma spojrzała mu prosto w oczy. - Rozumiem. - Zdjęła prowizoryczny bandaż. - Krwawienie ustało, ale nie ruszaj się. Zaraz coś znajdę, żeby opatrzyć ranę. Sherbrooke zobaczył, że kładzie jego fajkę i kapciuch z tytoniem na podłodze obok swoich kolan. Zmierzwione przy wybuchu włosy opadały jej na plecy. Zapragnął ich dotknąć. I przycisnąć ją do siebie tak mocno jak w tamtym sklepie. - Mój tata palił fajkę- powiedziała. - Nabijałam mu ją parę razy. -Uśmiechnęła się, może pod wpływem jakiegoś innego wspomnienia. - Lubię mężczyzn palących fajkę. - Podała mu nabitą fajkę. - Masz. Zapal sobie. Przez chwilę Sherbrooke w milczeniu trzymał jej rękę, podczas gdy ona przypatrywała się kłębom dymu, unoszącym się do sufitu. - Czuję się już lepiej - powiedział, ściskając jej rękę. -Naprawdę. - Nie wiem, czy mogę ci wierzyć. Obiecałam ci drinka - odparła, podnosząc się niezdecydowanie na nogi. - Muszę już iść, Emmo. Z oddali dobiegło wycie syren, odwołujących alarm, a gdzieś całkiem blisko zabulgotała włączona znowu woda. - Będę musiał poszukać jakiejś taksówki - powiedział Sherbrooke. Emma zmarszczyła brwi. - Nie możesz pójść taki ubrudzony. Zaczekaj, aż wyczyszczę ci mundur i upiorę koszulę. Wysuszę ją żelazkiem, żebyś mógł wyjść jak najprędzej. Żadnych sprzeciwów. Mówię poważnie. 153 - Obiecałem ci, że nie zrobię nic, żeby doszło między nami... - I nie zrobisz. Idź teraz do łazienki, zdejmij marynarkę i koszulę. A ja znajdę tę butelkę whisky - powiedziała i uśmiechnęła się do niego. - Zgoda? Sherbrooke umył w łazience ręce i twarz. Na półeczce pod lustrem zobaczył jej przybory toaletowe, zapobiegliwie zgromadzony zapas wody ko-lońskiej i inne kosmetyki. Stał tu też wazonik z kilkoma żółtymi żonkilami. - Tymczasem włóż ten szlafrok. Dał mi go brat, żebym miała czym się okryć, idąc do schronu - zawołała z przedpokoju. Po chwili zobaczył jej odbicie w lustrze. Wpatrywała się w niego. - Guy, co to za blizny? Odwrócił się z zakłopotaniem. Wziął od niej gruby szlafrok. Wolałby, żeby tego nie zobaczyła. - Po czym je masz? - zapytała znowu. - Nie wspomniałeś mi o tym. Spojrzał na swoją przeciętą rękę, która już nie krwawiła. - To się stało wtedy, gdy zatonął mój okręt - powiedział, nie patrząc na nią, zajęty spuszczaniem z umywalki brudnej, czerwonej od krwi wody. -Od lodu. - Możesz powiedzieć mi wszystko bez żadnych obaw... Emma poprowadziła go z powrotem do pokoju. - Chciałbym cię objąć, Emmo. Pozwól mi. Nie opierała się, kiedy otoczył ją ramionami i przycisnął do siebie tak samo mocno jak tam, w sklepie. Wtedy towarzyszyły im odgłosy tłukącego się szkła, krzyki, biegali przerażeni ludzie, a sanitariusze z noszami pogwizdywali na przekór śmierci. Ale tu, w tym pokoju, w którym nie zdążyła się jeszcze na dobre zadomowić, panował spokój. Przerażenie i poczucie zagrożenia ustąpiło miejsca zmysłowym tęsknotom. Poczuła jego dłonie na swoich plecach i wyobraziła sobie, jak to by było, gdyby poszła z nim do łóżka. Silne, wrażliwe i czułe, zaborcze ręce, domagające się jej uległości... - Może lepiej przygotuję ci tego drinka - powiedziała. Odchyliła się w jego objęciach i spojrzała mu w oczy. - Oboje wiedzieliśmy, że tak się to potoczy. Pomyślałam jednak, że może udałoby się nam... - Zostać przyjaciółmi? - zapytał. Emma nie odpowiadała przez chwilę. - Oczywiście przyznaję, że jesteś atrakcyjnym mężczyzną. Każda kobieta powiedziałaby to samo. Niektórzy ludzie, z którymi się widuję... to znaczy, chciałam powiedzieć... Sherbrooke położył palec na jej ustach. - Nic nie mów. Wszystko rozumiem. Przy tobie jest mi tak dobrze, że zapominam, iż mogę sprawić ci ból. 154 Emma uwolniła się z jego ramion. Sherbrooke podszedł do okna i wyjrzał przez szczelinę w zasłonie zaciemniającej. Świecił księżyc, nad żadną dzielnicą wielkiego miasta nie przecinały nieba światła reflektorów ani błyski pocisków przeciwlotniczych. Usłyszał głos Emmy i przez chwilę myślał, że ktoś przyszedł, żeby zamienić z nią parę słów. Popatrzył na szlafrok jej brata. Jak by to wyglądało, gdyby musiała go przedstawić komuś: „To jest komandor Sherbrooke, który wpadł do mnie na drinka". Stał z zakłopotaną miną, kiedy weszła i uśmiechnęła się do niego. - Dzwoniłam do naszego nocnego portiera. Przyślą nam rano samochód i podwiozą cię do Admiralicji. - Zgrabnie to załatwiłaś. Emma napełniła dwa kieliszki. Wyglądała na zadowoloną i rozluźnioną, dopiero po chwili przez jej twarz przemknął cień smutku. - A więc już pojutrze? - Tak łatwo przyszło jej wypowiedzieć te słowa, choć znaczyły tak wiele. Sherbrooke wypił mały łyczek. - Tak, z powrotem do Greenock. Znowu muszę puścić maszyny w ruch. Emma także napiła się whisky. - Zaraz się upiję, a przecież obiecałam ci kanapkę. Wiesz, zaczynam myśleć o tym okręcie jak o moim rywalu. Sherbrooke uśmiechnął się. Siedzieli na małej sofie i Emma pochyliła się ku niemu. - Nie traktuj go tak - powiedział. - On jest w pewnym sensie moją tarczą. Nie wiem, jak to wyjaśnić. Emma zauważyła, że jego kieliszek jest pusty. - Pewnie nawet nie poczułeś smaku tego trunku. Nalej sobie jeszcze -powiedziała. - Będę miał w pamięci ten wieczór, jak znowu wyjdę w morze - rzekł Sherbrooke. - Do następnego spotkania. Sherbrooke popatrzył na nią sponad uniesionego kieliszka. - Tak, do następnego spotkania. - Obiecujesz? - Myślę, że powinnaś iść już spać - odparł Sherbrooke. Emma skinęła głową. - Tak jest, panie komandorze. - A ja położę się tutaj. Dzięki temu oboje będziemy bezpieczni. - Ale powiedział to jakoś kwaśno. - Zgoda. Zawołaj mnie, gdybyś czegoś potrzebował. -Zamknęła za sobą drzwi i Sherbrooke został sam. 155 Nie usłyszał, kiedy weszła po jakimś czasie i zgasiła światło, nie czuł też, gdy ściągnęła mu buty. Przysiadła skulona obok sofy i przyglądała mu się w ciemności, szepcąc do niego i przypominając, jak wyglądał wśród swych podwładnych, jak stał pochylony nad martwą dziewczyną. - Kocham cię, ale w żadnym razie nie mogę ci tego powiedzieć. Dziś wieczorem mogliśmy oboje zginąć od bomby. Wszystko skończyłoby się, nim jeszcze się zaczęło. - Chciała pogładzić go po włosach, ale zabrakło jej odwagi. - Dlaczego właściwie musimy udawać przed sobą? Gdybyś chciał mnie wziąć w tej chwili, nie miałabym siły się opierać, boja też cię pragnę. Ale ty, mój drogi, skoro wstydzisz się nawet swoich chwalebnych blizn, mógłbyś znienawidzić mnie po tym. Następnego ranka oboje obudzili się wcześnie. Sherbrooke nie mógł przypomnieć sobie w pierwszej chwili, gdzie jest. Prawie nie rozmawiali, zachowując się jak dwoje ludzi, którzy dopiero co się poznali. Samochód przyjechał punktualnie i, jak to zostało ustalone, zawiózł Sherbrooke^ do Admiralicji. Minął dwóch salutujących marynarzy, niemal ich nie zauważając, i skierował się do wydziału operacyjnego, gdzie miał się spotkać ze Staggiem. Ku jego zdziwieniu Stagg już tam był i stukał palcem w swój zegarek. - Guy, gdzieś ty się podziewał? Szukałem cię po całym Londynie. W klubie powiedzieli, że wczoraj wieczorem nawet tam nie zajrzałeś! - Sherbrooke nie miał wątpliwości, że ta zabawa w kotka i myszkę sprawia Staggowi przyjemność. - Domyślam się, o co tu chodzi - podjął Stagg. -1 nie mamy ci tego za złe. - Po czym zmienił temat. - Będziesz musiał udać się dziś z powrotem na północ. Chciałbym, żebyś wezwał na odprawę dowódców wszystkich naszych okrętów i wyjaśnił im zadanie, które stoi przed nami. Operacja ma kryptonim „Sackcloth" i jest ściśle tajna, więc zadbaj, żeby nie było żadnych przecieków. - Spojrzał na zegarek. - Muszę zobaczyć się z Hudsonem. Gdybyś zechciał zaczekać, podwiozę cię do klubu, żebyś zabrał swoje rzeczy. Chyba nie znikniesz nam znowu, co? - zapytał, przymrużając jedno oko. Sherbrooke przeszedł się po biurze Admiralicji i znalazł w końcu jakąś życzliwie wyglądającą urzędniczkę, siedzącą przy biurku z telefonem. - Czy mogłaby pani połączyć mnie z dyrektorem Biura Informacyjnego? Mam pilną sprawę. Kobieta przyjrzała mu się. - Komandor Sherbrooke, prawda? Widziałam pana zdjęcie w gazecie, w artykule o tym niemieckim krążowniku. Zobaczę, co da się zrobić. -Uśmiechnęła się i podniosła słuchawkę telefonu. - Mój brat pływał na krą- 156 żowniku - dodała, a potem powiedziała do słuchawki: - Ann, możesz połączyć mnie z miastem? Sherbrooke zastanawiał się, co ma powiedzieć, gdyby ją zastał. - Na jakim krążowniku? -zapytał. Kobieta spojrzała mu prosto w oczy. - Na „Hoodzie", sir. - Podała mu słuchawkę. - Ale proszę nie rozmawiać zbyt długo. - Wiedziałam, że zadzwonisz - powiedziała Emma. Słyszał jej głos tak blisko siebie, jak ostatniego wieczoru, kiedy trzymała głowę na jego ramieniu. - Czy możesz mówić swobodnie, Emmo? - Tak. W tej chwili jestem sama. - Zamilkła na chwilę. - Wyjeżdżasz? - Tak. A przecież dopiero cię odnalazłem. - Powinniśmy zaakceptować naszą sytuację. Spotkamy się znowu. Musimy się spotkać. - Bardzo zależy mi na tym. Odniósł wrażenie, że Emma nie zwraca uwagi na jego słowa. - Chciałam, żebyś wiedział o tym. Chcę być z tobą. Tylko z tobą, rozumiesz? - Kocham cię, Emmo - powiedział. Ale w słuchawce panowała już cisza. Odłożył słuchawkę na widełki telefonu. - Bardzo pani dziękuję. Urzędniczka odprowadziła go wzrokiem. Pomyślała, że ta dziewczyna, z którą rozmawiał, ma szczęście. Tego wieczoru komandor Guy Sherbrooke wyruszył zatłoczonym pociągiem na północ. Nie był już człowiekiem samotnym. 12 Operacja „Sackcloth" Komandor Sherbrooke kręcił się niespokojnie po swej dużej kabinie, poklepując się po kieszeniach i próbując upewnić się, czy ma przy sobie wszystkie potrzebne informacje i czystą chusteczkę. Nowa fajka, którą zapalił po raz pierwszy w mieszkaniu Emmy, przypomniała mu ją bardzo plastycznie. Wszędzie naokoło i poniżej pomostu wyczuwał krzątaninę przygotowań do wyjścia w morze. Słychać było stłumione przez wodoszczelne drzwi rozkazy, czasami odezwał się gwizdek bosmana albo skrzypienie dźwigu. 157 Za chwilę opuści swoje prywatne pomieszczenie i dołączy do załogi „Relianta", który podniesie kotwicę i ruszy z Greenock do Firth of Clyde, aby po okrążeniu wyspy Arran wziąć kurs na Atlantyk. „Reliant" zawsze wzbudzał respekt, ale teraz, w towarzystwie nowego lotniskowca „Seekera" i sześciu potężnych niszczycieli, stał się podwójnie groźny. Stagg miał wypłynąć na pokładzie „Seekera" i przenieść się z powrotem na „Relianta" już na morzu, aby w typowy dla siebie sposób dać odpowiednio teatralny początek operacji „Sackcloth". Sherbrooke jeszcze raz rozejrzał się po kabinie. Objął komendę nieco ponad trzy miesiące temu, ale czuł się w niej tak, jakby był tu zawsze. Przypomniał mu się stos osobistych rzeczy Cavendisha, z potłuczoną ramką na fotografię. I głos Emmy w słuchawce, tak opanowany, a przecież pełen wyczuwalnego podniecenia. „Chcę być tylko z tobą". Rzuciła na szalę wszystko, żeby dać mu do zrozumienia, jak bardzo jej na nim zależy. W drzwiach małej kuchenki stanął bosman Long. - Jeszcze jeden kubek przed wyjściem na mostek, sir? Sherbrooke uśmiechnął się do wiecznie smutnego stewarda. - Lepiej nie. Mógłbym narazić się na wstyd! Long kiwnął z zadowoleniem głową. Pomyślał, że to nie jest jakaś przelotna zmiana nastroju. W życiu dowódcy musiało się coś wydarzyć, może zrzucił jakiś ciężar albo, co bardziej prawdopodobne, stanął przed nowym wyzwaniem. Przedyskutował już zmianę w zachowaniu Sherbrooke'a z Dave'em Price'em, stewardem Stagga. - Nie ma co, Dekownik, w tym musi być kobieta - stwierdził Price z uśmiechem. - Znam się na tym. Price obsługiwał kontradmirała już wcześniej i nieraz dzielił się uwagami na jego temat. Powiedział kiedyś, że to straszny pies na baby. Sherbrooke spojrzał na zegar. Niedługo powinien zjawić się Frazier. To dzięki niemu wszystko było zapięte na ostatni guzik. Nawet niszczyciel „Mediator", który miał kłopoty z wałem napędowym i musiał popłynąć do Gibraltaru, czekał teraz, żeby wyruszyć wraz z innymi. Stagg stwierdził w absolutnie jasny sposób, że nie będzie tolerował żadnych wymówek. Z zewnątrz doszły jakieś głosy, ale nie był to Frazier, tylko prostodusz-ny, przysadzisty mężczyzna z przerzedzonymi, jasnymi włosami, opaloną twarzą i zmarszczkami w kącikach oczu. - Panie komandorze, przepraszam za wtargnięcie na pański okręt - powiedział, wyciągając rękę. - Pat Drury z BBC. Mam popłynąć z panem w rejs. Jego dłoń była twarda i szorstka, bardziej przypominała dłoń robotnika rolnego niż jednego z czołowych korespondentów wojennych. Trudno było 158 określić z wyglądu jego wiek. Równie dobrze mógł mieć trzydzieści parę, jak i pięćdziesiąt lat. - Przedstawiam panu bosmana Longa - powiedział Sherbrooke. - Będzie opiekował się panem w czasie pańskiego pobytu na pokładzie. - Wyczuł, że Long nie jest tym wcale zachwycony, i dodał: - Wkrótce podnosimy kotwicę. Uprzedziłem już ludzi na mostku, może pan tam wejść o każdej porze. Ale proszę nas informować, dokąd pan idzie, na wypadek gdyby zdarzyło się coś nieprzewidzianego. „Reliant" to duży okręt. Może się pan łatwo na nim zgubić. Drury uśmiechnął się. - Poradzę sobie jakoś. - Rozejrzał się po wielkiej kabinie i gwizdnął cicho. - Co za salon! Gdyby pan widział, w jakich dziurach lądowałem podczas tej wojny! - Należy do pana na czas tej wycieczki - powiedział Starbrooke. Bez wątpienia nic nie ujdzie uwadze szarym oczom Drury'ego. Ich spojrzenie było twarde jak uścisk jego dłoni. Wyglądał na faceta, którego nic nie może zaskoczyć. Drury postawił walizkę na dywanie. - Domyślam się, panie komandorze, że czuje się pan czasami odizolowany od załogi. I że nie może pan pozwolić sobie na zlikwidowanie tej bariery. Sherbrooke wziął do ręki swoją ulubioną lornetkę. Oddał ją do gruntownego przeglądu na lądzie, kiedy wypływał w ostatni rejs „Pyrrhusem", dzięki czemu była mu teraz podwójnie droga. - Załoga mojego okrętu może mieć inne zdanie na ten temat. Bariera, o której pan mówi, jest przeszkodą. Nie może przynieść pożytku żadnemu dowódcy. Rozległo się pukanie do drzwi. Long podszedł do nich, mrucząc pod nosem: - Co za cholerny kołowrót! Okazało się, że to kanadyjski pilot, porucznik Rayner. - Powiedziano mi, że chciał mnie pan widzieć, sir. Byłem na badaniu w izbie chorych. - Spojrzał z ciekawością na dziennikarza w cywilnym ubraniu. - Lekarz mówi, że wszystko w porządku. - Uśmiechnął się, wyraźnie zadowolony, że udało mu się wrócić na okręt w tak krótkim czasie. - Cieszę się z tego - powiedział Sherbrooke. - Jak pan już pewnie zauważył, mamy nowego „Kaczorka", a na okręcie jest jeszcze jeden pilot, żeby pan miał towarzystwo. Do rozmowy wtrącił się Drury. - Wczoraj, panie poruczniku, widziałem mnóstwo myśliwców na pokładzie „Seekera". Pewnie bardziej odpowiadałyby panu. 159 Sherbrooke wyczuł zakłopotanie Raynera, toteż pospieszył mu z pomocą. - Pan Drury jest korespondentem wojennym z BBC. - Rozumiem, sir - odparł obojętnie Rayner, a potem spojrzał na korespondenta. - Myli się pan, panie Drury, bo walrus odpowiada mi w zupełności. - Spojrzał znowu na dowódcę okrętu. - Widziałem się już z moim nowym strzelcem. Myślę, że dogadamy się bez problemu. Sherbrooke zdawał sobie sprawę, że Rayner myśli o swym starym walru-sie, pozostawionym na łaskę wiatrów i fal z martwym artylerzystą w kabinie. - Chciałbym poinformować pana, poruczniku Rayner, że został pan odznaczony. Otrzymał pan Krzyż za Wybitną Służbę. Rayner przełknął ślinę, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. - Dziękuję, panie komandorze. Wszyscy zapracowaliśmy na to. - Wiem, ale coś takiego otrzymuje się za konkretne osiągnięcie. A teraz niech pan wraca do swoich zajęć. Drzwi za Raynerem zamknęły się. - Myślę, że ucieszyła go ta wiadomość, zwłaszcza że zakomunikował mu ją pan osobiście - zauważył Drury. - Mnie też sprawiło to przyjemność - odparł Sherbrooke. Drury był doświadczonym dziennikarzem i w swoich reportażach przedstawiał wszelkie okrucieństwa wojny. Tym razem z pewnym zaskoczeniem stwierdził, że między dowódcą i załogą nie ma widocznej bariery. Drzwi otworzyły się znowu i do kabiny wszedł Frazier z czapką pod pachą. - Gotowi do wyjścia, sir. Holowniki czekają. Sherbrooke włożył czapkę. - John, zbierz załogę na apel do wyjścia z portu. Razem wspięli się na pokład rufowy. Marynarze i żołnierze z piechoty morskiej ustawiali się już w szyku, nie czyniąc wrzawy ani nie okazując widocznych objawów podniecenia. Poszli przez pokład, pod pochylonymi pod kątem lufami dodatkowych dział kalibru 102 milimetry, obok przysadzistych, wielolufowych działek przeciwlotniczych. Rzut oka tu i tam, regulaminowy meldunek dowodzących oddziałami. Było to zwykłe, rutynowe wydarzenie, część ich codziennego życia, ale nawet dla tych, dla których ten rytuał nie miał żadnych tajemnic, to pożegnanie z lądem było wydarzeniem podnoszącym na duchu. Wielki okręt szykował się do wyjścia w morze. Miała się rozpocząć operacja „Sackcloth". Znalazłszy się znowu w kabinie, Pat Drury zagłębił siew fotelu. Trudno mu było zrozumieć, dlaczego kapitan „Relianta" zrezygnował z tych luksusów na rzecz maleńkiej kabinki na mostku, gdzie nigdy nie dadzą mu odpocząć. No cóż, darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. 160 - Long, mam ochotę na drinka - powiedział. - Coś mocniejszego. Long zrobił najuprzejmiejszą minę, na jaką mógł się zdobyć. - Przykro mi, sir, ale bar jest zamknięty. O oznaczonej porze, po wymianie z brzegiem sygnałów świetlnych, „Reliant" podniósł ze szczękiem masywną, ociekającą wodą kotwicę. Kontakt z lądem został urwany. Kontradmirał Stagg stał przed jednym z błyszczących iluminatorów w swej kabinie i spoglądał w dal. Sherbrooke przyglądał mu się, zdając sobie sprawę z jego nastroju. Wiedział, że Stagg wpatruje siew znajomy, niezmienny profil Gibraltaru, schronienia całych pokoleń marynarzy, strażnika bramy prowadzącej na Morze Śródziemne. Rejs z Greenock nie trwał długo. Wyszli daleko na Atlantyk i dopiero po jakimś czasie zmienili kurs. Kiedy zarzucili tu kotwicę, całe napięcie znikło. W kabinie obecny był także sekretarz Stagga i adiutant, którzy usiedli jak najdalej od szefa. Także nowy podkomendny Stagga, komandor Thomas Es-sex z „Seekera", przybył tu ze swojego okrętu, aby wziąć udział w odprawie. Sherbrooke'owi spodobał się ten oficer ze szczupłą, poważną twarzą, który spędził większą część wojny na Atlantyku, ale mimo to zachował poczucie humoru. Sherbrooke zdawał sobie sprawę, że nie tylko on podziela rozgoryczenie Stagga. Po obiecującym początku akcji w Gibraltarze zapanowała zupełnie odmienna atmosfera. Nie sprzyjała im pogoda. Było gorąco, wręcz upalnie po chłodach, do których przywykli, i choć pootwierano iluminatory i wodoszczelne włazy, okręt ogarnęło odrętwienie. - Niemcy wciąż się trzymają, choć bombardują ich samoloty RAF-u i amerykańskie bombowce - powiedział Stagg. - Każda próba dostarczenia im zaopatrzenia z Sycylii jest udaremniana przez nasze ścigacze torpedowe i niszczyciele. - Wyjrzał znowu przez iluminator. - Popatrzcie tylko... tyle okrętów z wojskiem, że trudno je policzyć. Wszystkie czekają na wyruszenie do Aleksandrii i na Maltę. - Odwrócił się w ich kierunku. Jego czoło zroszone było potem. - Nieprzyjaciel siedzi osaczony na półwyspie bez żadnej nadziei na zwycięstwo. Coraz więcej zaopatrzenia dla Niemców wpada w nasze ręce. Zniszczone, pełne wraków porty, które porzucili, są zajmowane i przywracane do użytku przez nasze siły. Biorą w tym udział nawet niszczyciele, chociaż wiadomo, że to ryzykowna operacja. Resztki z Afrika Korps trzymały się kurczowo ostatniego skrawka ziemi, jaki pozostał Niemcom w Afryce Północnej. Niemcy korzystali też 11 — Ostatni krążownik 161 z Bizerty, dawnej francuskiej bazy morskiej. Nieprzyjaciel nie stracił okazji do walki, jeżeli nawet Lis Pustyni został rzeczywiście zastąpiony przez generała von Arnima, jak utrzymywał wywiad. - Dowódca operacji jest w pełni świadom niebezpieczeństwa związanego z odkładaniem zdecydowanych działań - powiedział Stagg. - Jeżeli Admiralicja tak to widzi... - Urwał i spojrzał ostro na komandora Essek-sa. - Chciał pan coś powiedzieć? Essex uśmiechnął się. - Wie pan, panie admirale, co marynarze mówią na temat Admiralicji? Że to jest jak w kinie: najlepsze miejsca znajdują się wysoko i daleko z tyłu! Kasjer, porucznik Villar, roześmiał się głośno, ale natychmiast spoważniał, kiedy Stagg rzucił mu lodowate spojrzenie. - Interweniowałem osobiście u naczelnego dowódcy, admirała Cunningha-ma. Przynajmniej on powinien pojąć sens mojej argumentacji. Nieprzyjacielskie umocnienia wokół Bizerty są dobrze bronione i mogą zniszczyć każdą z naszych mniejszych jednostek, która zbliży się do lądu, żeby zająć pozycję do ostrzału - powiedział Stagg i spojrzał wprost na Sherbrooke'a. - Ale my moglibyśmy ich wykończyć. Wymarzona robota dla „Relianta", nie uważasz, Guy? To, że zwrócił się do niego po imieniu, nie było sprawą przypadku. Es-sex mógł się już uważać za pokonanego, a inni nie liczyli się. - Byłoby to bardzo ryzykowne bez wsparcia z powietrza - odpowiedział Sherbrooke. -Nie wiemy z całkowitą pewnością, ile nieprzyjaciel ma samolotów, ale gdyby poszedł z nami „Seeker", operacja mogłaby się udać... - Wiem, wiem, Guy - odparł Stagg. - Nie zapomniałem, co spotkało „Repulse'a". Kto mógłby nie brać tego pod uwagę? - Trzeba by podpłynąć o pierwszym brzasku i szybko się wycofać -powiedział Essex. - Mogę dać kilka myśliwców bombardujących. - Najwyraźniej nie zraziła go chłodna reakcja Stagga na jego uwagę o Admiralicji. -Niespodziewane ostrzelanie połączone ze zbombardowaniem byłoby daleko bardziej efektywne niż zrzucenie bomb z dużej wysokości. Mogłoby nawet zablokować port. To zupełnie by ich wykończyło. Stagg znowu spojrzał na Sherbrooke'a. - Masz jakieś uwagi, Guy? - Chodzi o U-Booty, sir. Były meldunki o ich obecności w rejonie przylądka Bon. Ścigacze torpedowe natknęły się na nie kilka razy. Ale poradzimy sobie z nimi za pomocą naszych działek pokładowych. Niszczyciele zajmą się resztą. - Dostaniesz jeden niszczyciel, Guy - poprawił go Stagg. - Pozostałe będą pilnować „Seekera". Ale przecież „Reliant" został zbudowany właśnie do takiej roboty, prawda? 162 Sherbrooke przypomniał sobie nagle dziewczynę, której imię i nazwisko zostało wyryte na kamieniu ustawionym w Portsmouth, dziewczynę, o której myślał jako o swojej przyszłej żonie. Przypomniał sobie, co mówił jej w czasie wspólnych spacerów o przyszłości. W tamtych odległych, słonecznych dniach nawet nie pomyślał o ryzyku związanym z jego zawodem. Teraz, kiedy rozpoczęcie akcji wydawało sięjuż bliskie, na twarzy Stag-ga pojawił się drapieżny uśmiech. - Ani słowa nikomu, dopóki nie będę miał potwierdzenia od głównodowodzącego - powiedział. - Nawet panu Drury'emu. Zwłaszcza jemu! Wszyscy podnieśli się z miejsc. Sherbrooke zwrócił się do dowódcy lotniskowca: - Odprowadzę pana do trapu. Stagg potrząsnął ręką Esseksa. - Wprawimy w ruch koło historii, zobaczy pan! - powiedział. Gdy Sherbrooke wyszedł razem z Esseksem, zobaczył, że łącznik biegnie już ostrzec ludzi na pokładzie rufowym, żeby szalupa z „Seekera" oczekiwała w gotowości. Mając takiego oficera pokładowego jak Frazier, nie trzeba było kłopotać się żadnymi drobiazgami. Przystanęli w upalnym słońcu i rozejrzeli się po rzędach okrętów z wojskiem. Prawdopodobnie „Reliant" eskortował już niektóre z nich podczas tej wojny. W oddali górowała nad całą tą flotą skała Gibraltaru. W latach pokoju Sherbrooke był tu kilka razy, także na „Reliancie". Życie sprowadzało się wtedy do regat i wyścigów, współzawodnictwa z innymi okrętami. Zdał sobie sprawę, że Essex przygląda mu się. Dowódca lotniskowca był tylko o kilka lat starszy od niego, ale najwyraźniej nie brakło mu doświadczenia. Zaczynały mu już siwieć włosy. Takie ślady zostawiał Atlantyk. - Jak się panu układa współpraca ze Staggiem? - zapytał Essex. Nie powinno się w żadnym wypadku zadawać takiego pytania dowódcy okrętu admiralskiego, ale Sherbrooke'owi spodobała się otwartość Esseksa. - Czasami nie panuje nad sobą. Essex odwrócił się, widząc, że jego łódź podpływa, tnąc błękitną wodę. Na dziobie stał sztywno wyprostowany marynarz z bosakiem w dłoni. - Cieszę się, że pana poznałem - powiedział cicho Essex. A potem utkwił w nim poważne, przenikliwe spojrzenie. -1 jestem bardzo zadowolony, że kontradmirał Stagg powierzył dowodzenie tą akcją właśnie panu. Myślę, że wie pan, dlaczego. Zasalutowali sobie i Essex zaczął schodzić po długiej drabince, szukając już oczami własnego okrętu. Kiedy Sherbrooke znalazł się w cieniu wieży Y, podszedł do niego Frazier. - Dobrze poszło, sir? 163 - Myślę, że tak. Przypuszczam, że będziemy prowadzić ostrzał artyleryjski. Ale nic nie jest jeszcze zdecydowane. Do Fraziera podbiegł podoficer i zasalutował. - Przepraszam, sir, ale pan admirał chce mieć swoją szalupę za pół godziny. Wybiera się na ląd. - Proszę odgwizdać zbiórkę dla obsługi bomu. - Podoficer odszedł, a Frazier odwrócił się do Sherbrooke'a. - Poinformuję oficera dyżurnego. Nie chcę, żeby go to zaskoczyło! Na Sherbrooke'a czekał już Rhodes, który chciał zapewne dowiedzieć się, jakie mapy mogą być potrzebne. W pobliżu stał też sekretarz admirała Villar. Sherbrooke zwrócił się najpierw do niego. - O co chodzi? - Kontradmirał Stagg powiedział mi, że powinienem mieć kogoś do pomocy. - Zawahał się. - W związku z tym, co było omawiane, panie komandorze. - Niech się pan zwróci z tym do oficera pokładowego. A może ma pan na myśli kogoś konkretnego? Villar uśmiechnął się. - Tak, panie komandorze. Chodzi mi o podchorążego Forbesa. Przeszedł do nas z „Kinga Alfreda". Na pewno zdobył tam cenne doświadczenie. - Dobrze, ale proszę powiedzieć o tym komandorowi Frazierowi. Rhodes zaczekał, aż sekretarz odejdzie, i dopiero wtedy zapytał: - Będą potrzebne jakieś mapy, panie komandorze? Sherbrooke uśmiechnął się. - Właśnie pomyślałem, że mogą się przydać. Dyżurny portier podniósł głowę, kiedy usłyszał stukanie pantofelków po gołej posadzce. - Dobry wieczór, pani Meheux - powiedział. - Pracuje pani w nocy? Założy się, że coś się szykuje. Emma uśmiechnęła się w roztargnieniu. Myślała o ścieżce nad rzeką, którą szła przed chwilą, gdzie majaczyły bezkształtne cienie przycumowanych barek. Płynęła tylko jedna mała łódź policji rzecznej. Godzinę po przyjściu do domu otrzymała od komandora Thorne'a, wiadomość, że wróci do biura. Powietrze nad rzeką było chłodne i przejmowało dreszczem, mimo że miała na sobie drelichowe spodnie i kurtkę, którą wkładała na dyżury przeciwpożarowe albo w tych rzadkich momentach, kiedy wraz z innymi mieszkańcami schodziła do schronu. W schronie czuła sięjak w pułapce, ponieważ 164 nie wiedziała, co się dzieje na zewnątrz. Niektórzy ludzie, zaopatrzeni w koce, jedzenie i picie, pozostawali w schronach przez całą noc. Może nie czuli się tu tak osamotnieni. Wojna obaliła przynajmniej niektóre ze społecznych barier. Winda nie działała. Wyłączano ją zawsze, kiedy budynek był pusty, jak w tym przypadku. Trzymając się poręczy, zaczęła wchodzić po schodach. Powinna była zadzwonić do ojca do Bath, ale nie mogła się na to zdobyć. Otrzymała dziś list opatrzony urzędowymi pieczęciami. Za wcześnie było na optymizm, ponieważ wszelkie informacje docierały do Londynu tak powoli, że wiele z nich traciło na aktualności. Pewna szwedzka organizacja ustaliła, że porucznik Philip Meheux z Królewskich Wojsk Inżynieryjnych żyje i jest w niewoli. Statek zaopatrzeniowy, którym przewieziono go z Singapuru, został storpedowany przez amerykańską albo holenderską łódź podwodną. Philip przeżył i został rozpoznany dzięki znaczkowi identyfikacyjnemu. Następnie skierowano go do Japonii na leczenie albo do pracy. Nie udało się tego ustalić. Może był chory, może został ciężko ranny, gdy torpeda trafiła w statek. Trudno wykluczyć, że wkrótce potem zmarł. Często znacznie trudniej jest żywić nadzieję, niż nie mieć jej wcale. Przypomniała sobie chwile przeżyte w sklepie, kiedy obok upadła bomba. Kiedy on trzymał ją w swych objęciach, chroniąc ją przed niebezpieczeństwem. Ale Emma uświadomiła sobie, że gdyby miała umrzeć tamtego wieczoru, pragnęłaby, żeby on był przy tym, nikt inny. Ta myśl napełniła ją wstydem. Zdała sobie sprawę, że jest nielojalna. Zupełnie bezwiednie dotarła do biura. To, że została wezwana, sprawiło jej dziwną ulgę. Dziś wieczorem potrzebowała tego, jakby chciała uciec przed sobą samą. Komandor Thorne siedział przy biurku. Kiedy weszła do pokoju, spojrzał na nią. - Och, przyszła pani, Emmo. Przepraszam, że wezwałem panią z powrotem. Okazuje się, że jest pani po prostu niezastąpiona! - Roześmiał się, przyglądając się jej spodniom, kiedy znalazła się w kręgu światła przy biurku. - Jak widzę, przygotowana na wszystkie ewentualności? Zaczekał, aż usiądzie, ale wciąż wpatrywał się w jej spodnie, jakby doznał na ich widok jakiegoś zawodu. - Rozmawiałem z szefem sztabu. James wie, że może polegać na naszym wydziale. Wiceadmirał Hudson zdawał się być solidnym, prawym człowiekiem. Kiedy z nim rozmawiała, zawsze traktował ją w sposób bardzo uprzejmy. Nie wyglądał na takiego, do którego Thorne mógł się zwracać po imieniu. 165 - Czego od nas oczekuje, panie komandorze? - Tego, co zwykle-odparł trochę wymijająco Thome. -Chodzi o szczegółowe informacje dla szefów wydziałów. Oczywiście tajne. - Spojrzał na nią w taki sposób, że mogła to wziąć za mrugnięcie okiem. -1 to bardzo. - A więc czeka nas dużo pracy. Gdyby mnie pan potrzebował, będę w sąsiednim pokoju - powiedziała Emma i zorientowała się natychmiast, że wypadło to nieco dwuznacznie. - Podejrzewam, że każdy pani potrzebuje, moja droga - odparł Thor-ne. - Zdaje się, że zna pani dobrze komandora Sherbrooke'a? Emma zastygła w bezruchu. Poczuła, że serce wali jej w piersi jak oszalałe. - Tak, rozmawiałam z nim kilka razy. Przeważnie w związku z jego okrętem i akcją przeciwko „Mindenowi". Czy coś się stało? Thorne obrzucił ją badawczym spojrzeniem. - Szef sztabu powiedział, że grupa kontradmirała Stagga weźmie udział w pewnej operacji wojskowej. Nie wątpię, że będzie się starał zabłysnąć przy tej okazji. Po prostu tryska energią, a jak słyszałem, jest też wielkim kobieciarzem, więc z góry panią ostrzegam! Emma pomyślała, że bawi się z nią jak kot z myszką. - Czy to niebezpieczne zadanie? - zapytała. Thorne podniósł się i przeszedł przez cały pokój, żeby poprawić obrazek wiszący nad kominkiem. - Jak pani wie, poznałem Sherbrooke'a na „Montrosie". Było to jakiś czas temu. - Tak, wspominał pan o tym. Thorne zdawał się nie słuchać jej słów. - To dobry oficer, może trochę zbyt łagodny, ale spodobał mi się - powiedział i stanął za jej krzesłem. Poczuła jego dłoń na swoich włosach. Dotknięcie nie było przypadkowe. Ku swemu zaskoczeniu poczuła nagły smutek. - Czy powiedział pan swojej żonie, że będzie pan dziś pracował do późna? Thorne parsknął śmiechem. - Jest wyrozumiała. Żona marynarza musi godzić się z takimi rzeczami. Usłyszeli ponure wycie syren. - Zaczynają się nocne naloty! - mruknął Thorne, ale wydawało się, że jej uwaga odniosła pewien skutek. Wrócił na swój fotel i spojrzał na nią nad biurkiem. - Musi pani, Emmo, bardzo przeżywać, że pani mąż trafił do niewoli. W dodatku nie wiadomo, co właściwie się z nim dzieje. Emma przycisnęła łokciem swoją torebkę. Pomyślała o tym uprzejmym, współczującym, ale chłodnym liście. 166 - Podobno żyje. - Chwała Bogu. Trzeba to koniecznie uczcić! Emma zobaczyła, że Thorne otwiera szufladę. Przemknęło jej przez głowę, że może nie po raz pierwszy tego wieczoru. - Te szklanki są czyste. Proszę napić się ze mną, Emmo. Niestety, mam tylko dżin. Co pani na to? - Ale tylko odrobinę. Thorne prawie nie dodał wody do dżinu. Zaczął coś mówić, ale ona miała przed oczami tylko postać Sherbrooke'a, klęczącego przed pomnikiem w Ports-mouth. Przypomniała sobie, jak siedząc obok niego w swoim mieszkaniu, popijała whisky, którą dostała w prezencie od sir Grahama Edwardesa Czy rzeczywiście przeżyła coś takiego? Thorne nalał sobie szczodrze następną porcję. - Domyślam się, że jest wielu świetnych chłopaków, którzy próbują zalecać się do pani. Trudno byłoby mieć im to za złe. Jest pani bardzo ładna - powiedział, spoglądając na telefon, w którym błysnęła mała lampka. -A niech to wszyscy diabli! Kto to może być?! - wykrzyknął, a potem niemal wyrwał szklankę z jej dłoni i schował ją wraz ze swoją do szuflady. Drzwi otworzyły się bez pukania i do pokoju wszedł wiceadmirał James Hudson. Zobaczył Emmę i wyciągnął do niej rękę. - Nie, pani Meheux, proszę nie wstawać. Kiwnął głową Thorne'owi, zerkając po drodze na opróżnioną do połowy karafkę z wodą i na mokre plamy w miejscach, gdzie stały szklanki. Emma pomyślała, że na pewno poczuł także zapach dżinu. - Cieszę się, Roger, że masz swój personel w komplecie. Ogłoszono alarm bombowy i gdyby nadleciały tu samoloty, nie zwlekaj z zejściem do schronu - powiedział i położył na biurku cienką teczkę. - Operacja „Sack-cloth". - Zawiesił na chwilę głos, przyglądając się zakłopotanej minie Thorne^. - Niezależnie od nalotów chciałbym, żeby zostało to załatwione. - Kiedy rozpoczyna się ta operacja, panie admirale? - zapytała cicho Emma. Wiceadmirał przyjrzał się jej z powagą. - Została przyspieszona o jeden dzień - odpowiedział po chwili. - Przeprowadzono ją dziś nad ranem. - Mam nadzieję, sir, że się powiodła? - Wciąż jeszcze nadchodzą nowe meldunki. - Brał w niej udział „Reliant"? - zapytała Emma. - Czy nic mu się nie stało? Wydawało się, że Hudson zastanawia się nad czymś. W twarzy i w oczach tej kobiety było coś, co kazało mu przypuszczać, że jej pytanie nie było przypadkowe. 167 - Są meldunki, że wyszedł z tego cało. Doznał pewnych zniszczeń, są też doniesienia o zabitych. Trzeba jak najszybciej poinformować o tym najbliższych krewnych ofiar. Emma uniosła się z krzesła. Miała przed oczami potłuczone szkło i tamtą prostytutkę ze sklepu. - A komandor Sherbrooke, panie admirale? - zapytała. Może nie będzie już miała okazji powiedzieć mu, że chce, żeby został z nią? Hudson uśmiechnął się. - Żyje, nic mu się nie stało. - A więc to o to chodzi. Był zaskoczony, że tak proste odkrycie mogło go jeszcze wzruszyć. - Jako dowódca, który pokonał wroga i zdołał uratować własny okręt, powinien czuć się wręcz doskonale. Zobaczył, że palce jej prawej dłoni zaciskają się na ślubnej obrączce. A potem przymknęła na chwilę oczy. Miała ochotę zawołać głośno, że bardzo go kocha. I że on jąkocha. Ale zamiast tego powiedziała tylko: - Dziękuję, panie admirale. Cieszę się bardzo, że nic mu nie jest. Przypomniała sobie dewizę jego okrętu: „Nigdy sienie poddamy". Przeprosiła obu oficerów i wybiegła z pokoju. 13 Krew i gratulacje Brodaty oficer nawigacyjny „Relianta" odsunął się od rury głosowej. - Kurs jeden-trzy-zero, panie komandorze, obroty jeden-jeden-zero -powiedział służbistym tonem, świadom obecności kontradmirała, który siedział w kapitańskim fotelu, założywszy jedną nogę na drugą. Sherbrooke spojrzał w jego stronę. - Bardzo dobrze, panie nawigatorze. Wygląda na to, że te piekielne ciemności nie ustąpią prędko. - Szef artylerii nie będzie zachwycony, gdy słońce zaświeci mu prosto w oczy - mruknął Rhodes. Na okręcie panowała cisza, mimo że płynęli z połową maksymalnej szybkości. Morze było bardzo spokojne. Tylko od czasu do czasu wyczuwało się na mostku wibracje kadłuba. Oficerowie i marynarze, zgodnie z rozkazem Stagga, przebrali siew białe mundury, co jeszcze spotęgowało napięcie panujące wśród załogi. Sher- 168 brooke'owi było bardzo niewygodnie w obcisłym sztywnym drelichu. Większość młodszych oficerów miała na sobie tylko koszule i szorty. Nie kupili dodatkowych mundurów, ponieważ nie było żadnej pewności, że włożą je jeszcze na siebie po zakończeniu tej operacji. Sherbrooke zastanawiał się, dlaczego Stagg przyszedł tutaj, zamiast cieszyć się zaciszem własnego mostka. Pewnie nie mógł się już doczekać realizacji swego planu. Roznosiła go energia, którą wyładowywał głównie na swoim adiutancie. Zwierzył się Sherbrooke'owi: „Przy pierwszej okazji pozbędę się tej meduzy, zobaczysz! Nie mam żadnych zobowiązań wobec jego ojca!". Awięco to chodzi! Sharbrooke wiedział, że ojciec Howe'a był admirałem. Sherbrooke rzucił okiem na ekran radaru. Obracający się promień przypominał laskę niewidomego. Co chwilę pojawiała się i znikała sylwetka towarzyszącego im niszczyciela „Montagu", który płynął zygzakowatym kursem na czele, jakieś cztery mile przed okrętem flagowym. Można było odnieść wrażenie, że nikogo więcej nie ma. Lotniskowiec „Seeker" i inne niszczyciele płynęły rozwiniętym szykiem daleko z tyłu, bardziej na północny zachód. Z przodu, przed „Montagu", był ląd. I kryjący się na nim nieprzyjaciel. Mieli błyskawicznie podejść, zbombardować pozycje szkopów i wycofać się, zanim wróg zdąży się zorientować, co się dzieje. Ale kiedy stanęli twarzą w twarz z tym zadaniem, nie wydawało się ono już takie proste. W wysokiej wieżyczce celowniczej czekał dowódca okrętowej artylerii Evershed. Wszystkie sześć dział załadowano pociskami burzącymi, znacznie bardziej skutecznymi przeciwko celom lądowym niż pociski przeciwpancerne. Nieprzyjaciel znajdował się pod bezustannymi atakami z powietrza i ze strony nacierających od południa czołgów i piechoty. Niemieckie samoloty mogły już tylko startować i lądować na piaszczystych plażach. Za każdym razem, kiedy chciano dostarczyć za ich pomocą zaopatrzenie albo ewakuować ludzi z rozbitych i zdemoralizowanych oddziałów, narażone były przy lądowaniu na rozbicie o unieruchomione przy brzegu okręty. Sherbrooke pomyślał, że Evershed musi czuć siew swoim żywiole, trzymając rękę na spuście, wtłoczony w opancerzoną wieżyczkę wraz ze swoimi pomocnikami, którzy przekazywali mu informacje w miarę ich napływania, opracowując dane dotyczące odległości, prędkości, kąta odchylenia. Sherbrooke spojrzał na stojącego przy rurach głosowych Rhodesa, na którego twarzy i mundurze widać było zielonkawe odblaski od ekranów i tarczy na tablicy rozdzielczej. Zdążył w tak krótkim czasie poznać i nabrać zaufania do wszystkich tych ludzi, takich jak Onslow, szef maszynowni, 169 który głęboko pod linią wodną pilnował kotłów i pracującej maszyny, jak Farleigh, lekarz okrętowy, który tyle już razy udowodnił swoją wartość, zajmując się rannymi bez względu na to, jakie nosili mundury. Znajdował się teraz tam, na dole, mając sanitariuszy i drużyny pierwszej pomocy rozstawione po całym okręcie niczym przedłużenie własnych rąk, wsłuchany w jednostajne grzechotanie chirurgicznych instrumentów, oczekujący w swoim lśniącym, białym szpitaliku. Sherbrooke przeszedł na drugą stronę pomostu. Stamtąd było już widać pierwsze odblaski świtu. Morze okryte było jednak mgłą. Rhodes przepowiedział ją już w czasie popołudniowej wachty. Sherbrooke zwilżył językiem wargi. Miał wyschnięte usta, co zawsze było złym znakiem. Musiał zapanować nad sobą, być nieczułym i twardym. Większość tych ludzi z pewnością miała go za takiego. Cała załoga została postawiona na nogi wcześnie rano. Zmieniono wachtowych, żeby się posilili i napili słodkiej herbaty przed udaniem się na stanowiska bojowe. Niektórzy byli pewnie zadowoleni, że oczekiwanie wreszcie się skończyło. Inni bali się tego, co ich czekało, najbardziej jednak obawiali się okazać swój strach przed kolegami. - Pół godziny, sir - powiedział Rhodes. Przynajmniej on wydawał się zachowywać spokój i zimną krew. Stagg milczał nadal. Być może nawet zdrzemnął się w fotelu, bo jego jedna noga kołysała się w rytm przechyłów pomostu. Sherbrooke przyglądał się, jak światło brzasku ogarnia powoli pokład dziobowy, nadając barw łańcuchowi kotwicznemu i pachołkom cumowniczym w miejscu, w którym szef żandarmerii okrętowej wszedł na pokład przebrany za Neptuna wraz ze swą świtą. Wydawało mu się, że od tamtej pory minęły już całe wieki. Pomocnik Rhodesa, Frost, nacisnął na uszy słuchawki i zawołał: - Nasłuch telegraficzny przekazuje sygnał z „Montagu", sir! - Jego rzadka bródka w świetle poranka miała jeszcze bardziej absurdalny wygląd. -Nieprzyjacielskie statki na kursie! Jakieś małe jednostki! - Przekazać na „Montagu", żeby nie zwracał na nie uwagi! Nie nawiązywać walki! - Kutry desantowe? - spytał ostrym tonem Stagg. Z jednego głośnika dobiegały szumy i trzaski, a potem dał się słyszeć spokojny głos Eversheda: - Sześć albo siedem małych jednostek, namiar jeden-trzy-zero, odległość jeden-zero-zero. - Przekazać sygnał na „Montagu"! Prędzej! - powtórzył Sherbrooke. Wyobrażał sobie, co się dzieje. O czymś takim marzył dowódca każdego niszczyciela: statki uchwycone na ekranie radaru prawdopodobnie przedarły się 170 przez blokadę koło Sycylii i znalazły się tuż koło „Montagu", w odległości około dziesięciu kilometrów od „Relianta". Stagg machnął ręką. - Co ten głupek tam wyczynia? - Nie ma potwierdzenia z „Montagu", panie komandorze - powiedział Frost. Sherbrooke uniósł lornetkę w chwili, gdy w oddali rozbłysły poprzez mgłę eksplozję pocisków. Albo łączność z „Montagu" została zakłócona bliskością lądu, albo jego kapitan nie zamierzał zrezygnować z tak łatwego łupu. Rhodes odsunął trochę osłonkę. Poprzez stukot maszyn i szum opływającej okręt wody dał się słyszeć huk sprężonych działek niszczyciela, a potem seria z broni maszynowej. Sherbrooke dostrzegł przez lornetkę „Montagu", który zwiększając szybkość i pozostawiając za sobą chmurę dymu z komina, zaatakował ostatnie jednostki konwoju. Sherbrooke zobaczył niskie, pękate sylwetki, niemożliwe do zidentyfikowania w półmroku. Były to prawdopodobnie promy desantowe typu Siebel, uzbrojone w działka przeciwlotnicze. W walce z potężnym niszczycielem, takim jak „Montagu", przypominały myszki próbujące przeciwstawić się szarżującemu bykowi. Usłyszeli, jak ktoś zakasłał w wieży celowniczej. Patrząc na toczącą się bitwę, zapomnieli włączyć mikrofon. - Ląd! Widzę ląd, sir, na wprost dziobu! - powiedział starszy bosman. W coraz jaśniejszym blasku poranka ukazało się na chwilę pofałdowane, żółte wybrzeże. Głośnik ożył znowu. - Wieże A, B i Y, utrzymywać gotowość. Śledzić namiary! Na morzu ukazał się jasny błysk i parę sekund później rozległ się huk. Jeden z nieprzyjacielskich okrętów, wiozący być może paliwo lub amunicję, wyleciał w powietrze. Konwój przemknął się przez Cieśninę Sycylijską w ciągu nocy, by ponieść klęskę u kresu wyprawy. Rozległ się jeszcze jeden wybuch i w górę wzbił się pióropusz ognia i iskier, oświetlając „Montagu", który raz za razem strzelał z dział. Reszta była jak zły sen. Z morza wzbiły się trzy wysokie słupy wody, osaczające próbującego się wymknąć niszczyciela. Opadały bardzo powoli, i dopiero gdy znikły, do „Relianta" dotarła fala wybuchu, przyprawiając jego kadłub o nagły wstrząs. - „Montagu" dostał - mruknął Stagg. - Otworzyć ogień! - zawołał Sherbrooke. W napięciu przyglądał się, jak dziobowa wieża obraca się, unosząc lufę jednego ze swoich dział. 171 Nie można było dostrzec ukrytej baterii nabrzeżnej, ale celowniczowie Eversheda namierzyli błyski wystrzałów. - Ognia! W głośniku ozwał się znowu lodowato spokojny głos Eversheda: - Poprawka lewo siedem! Wyżej dwieście! Ognia! Pomost zatrząsł się gwałtownie, kiedy artylerzyści w wieży Y obrócili ją maksymalnie, a pociski z jej dział przeleciały wzdłuż okrętu, aby dołączyć do pomarańczowych wybuchów na brzegu. - Uwaga, nawigator! - powiedział Sherbrooke. - Po następnej salwie zmienić kurs. Poinformuj wieżę celowniczą, żeby byli gotowi do prowadzenia ognia z drugiej burty! Tuż obok niego stanął Stagg, którego oczy błyszczały w świetle wybuchów na trafionym niszczycielu. - Możemy zaprzepaścić szansę, jeśli zawrócimy za wcześnie! - powiedział, patrząc ze złością na Sherbrooke'a. - Rąbnij ich jeszcze raz! Po to tu jesteśmy! Rhodes, który patrzył na nich, w tym momencie odwrócił głowę. - Zwiększam szybkość, panie admirale - powiedział Sherbrooke. Stagg milczał. Nastawiał soczewki swej lornetki na „Montagu". Niszczyciel przewrócił się na bok, a z ogromnej dziury w jego kadłubie, w której mógłby się zmieścić londyński autobus, buchała para i strzelały języki ognia. Maleńkie postaci biegały po przechylonym pokładzie albo starały się wdrapać na nadburcie. Kilka z nich wyrzuciło w górę ręce i znikło z pola widzenia. Sherbrooke domyślał się, że powyginane blachy kadłuba były gorące jak piec. Tak jak na „Pyrrhusie". - Nawigator, obie maszyny cała naprzód. Przekazać wieży celowniczej. - Zobaczył przez zamazaną szybę, że dwaj sygnaliści wkładają hełmy na głowy i kucają. Jednocześnie usłyszał narastające wycie silników samolotowych i dwa seafire'y z „Seekera" nadleciały od rufy i zanurzyły się w chmurze dymu. - Dadzą bobu sukinsynom - rzucił Stagg. - Czas na zmianę kursu, panie komandorze. - Rhodes świadomie zignorował obecność kontradmirała. - Nie wiadomo, ile wraków może leżeć tu na dnie. Przemknęli obok płonącej barki desantowej. Fala dziobowa „Relianta" gasiła płomienie i zmywała za burtę zabitych i rannych. - Połowa obrotów naprzód! Ster prawo dwadzieścia! Tak trzymać! Sherbrooke spoglądał na to, co zostało z niszczyciela, który był już tylko wrakiem pozbawionym wszelkiego wdzięku, nabierającą wody trumną dla swojej załogi. Być może nigdy nie wyjdzie na jaw, czy kapitan „Montagu" 172 zignorował sygnał nakazujący przerwanie akcji i wolał skorzystać z nadarzającej się łatwej zdobyczy, czy też w decydującym momencie zawiodły środki łączności. W każdym razie zapłacił za to utratą okrętu i większości swojej załogi. Sherbrooke poczuł się tak, jakby ktoś położył na jego rozgrzanym, spoconym ciele lodowato zimne ręce. - Ster zero! Trzymać kurs trzy-zero-zero! Ogromny okręt wykonał zwrot ze zręcznością, której nie dorównałby nawet „Montagu". Jego trzy wieże obracały się przez cały czas, a z magazynów transportowano nowe pociski, aby załadować działa. Przypłynęli tu z zadaniem zniszczenia pozostałych urządzeń w porcie, który już był pełen wraków, i zbombardowania stanowisk obronnych, w których od tygodni siedzieli jak szczury nieprzyjacielscy żołnierze. Można się było spodziewać jakiejś kontrakcji ze strony wroga, ale w żadnych informacjach nie wspomniano nawet o potężnej nabrzeżnej baterii dział. Gdyby nie szaleńcza akcja „Montagu", mogli dowiedzieć się o niej dopiero wtedy, gdy byłoby już za późno. - Ognia! Instalacje na pomoście wstrząsnęły się znowu gwałtownie i z daszku posypały się jak śnieg płaty farby. Sherbrooke podniósł lornetkę, żeby przyjrzeć się błyskom wybuchających pocisków. Ale w powietrzu znajdowało się tyle dymu i kurzu, że było to jak strzelanie we mgle. Ktoś krzyknął: - „Montagu" poszedł na dno! Szkoda chłopaków. Sherbrooke chwycił się poręczy i zobaczył, że Stagg odwraca się w jego kierunku. I nagle jakby grom uderzył z jasnego nieba. Żadnego ostrzeżenia, żadnej bieganiny. Ujrzał fontannę wody, przetaczającą się niczym wodospad przez wieżę B, ale nie zauważył padającego pocisku ani nie usłyszał wybuchu. Jego buty obryzgały dwa następne gejzery i zobaczył, że szklane osłony rozlatują się na drobne kawałki, a ludzie padają z otwartymi w niemym krzyku ustami i twarzami pociętymi na krwawe strzępy. Odezwały się znowu działa wieży rufowej i dziobowej, ale wieża B zastygła w bezruchu, tylko z jej rozgrzanych luf unosiły się obłoki pary. - Mechanizm obrotowy uszkodzony, panie komandorze! Lufy pozostałych dział znowu cofnęły się po strzale. Evershed nadal prowadził ogień, robiąc to, co lubił, co było racją jego istnienia. - Meldować o uszkodzeniach! -rzucił chrapliwym głosem Sherbrooke. Niemal całkowicie zdołał już odzyskać słuch. Ktoś krzyczał, ale głos ten ucichł nagle, jakby zatrzaśnięto drzwi. Po odłamkach szkła biegli już 173 marynarze ze służb zajmujących się uszkodzeniami i z drużyn pierwszej pomocy. - Pomost admiralski trafiony, panie komandorze - powiedział łącznik i dodał niepewnym głosem: - Trzy ofiary! Sherbrooke słyszał rozmowy prowadzone przez rury głosowe, na podstawie czego mógł sobie przedstawić obraz sytuacji. Obrócił się i zobaczył korespondenta wojennego, Pata Drury'ego, który stał z rękami w kieszeniach kurtki. Na jego butach widać było krew leżącego obok marynarza. - Nawigator, poślij paru ludzi na dół i przekaż obsłudze radiotelegrafu, co się stało. Zobaczył, że jakiś podporucznik z kilkoma ludźmi biegnie do drabinek. Ich twarze zastygły w pozbawione emocji maski, tak jakby byli już przygotowani na to, co tam znajdą. Rozległo się jeszcze kilka stłumionych detonacji i chwilę potem nisko nad wodą przemknęły dwa seafire'y, kierujące się z powrotem do lotniskowca. Od strony lądu nie nadlatywały już żadne pociski, ukazała się tam zwarta ściana ognia i słychać było odgłosy eksplodującej amunicji, a od czasu do czasu buchał słup ognia z podpalonych ukrytych zbiorników paliwa. - Przerwać ogień! - zawołał Sherbrooke. Cisza i nagła, bolesna świadomość tego, co się stało, były jeszcze bardziej przejmujące. Słońce przedarło się wreszcie przez mgłę i dym i w jego świetle ukazały się w pełni widoczne zniszczenia. Nadbudówki „Relianta" zostały trafione jednym pociskiem, który spadł z wysoka i eksplodował po przebiciu się przez pomost z reflektorami, gruchocząc mostek admiralski, niszcząc instalacje łącznościowe i urządzenia obracające wieże. Gdyby uderzył o kilka metrów w jedną lub drugą stronę, mógłby przebić cienki pancerz „Relianta" i wybuchnąć w magazynie amunicji pod wieżą B. Jednym z pierwszych, którzy zostali posłani z mostka na dół, był marynarz Alan Mowbray, obiecujący malarz, któremu nie dane było uczyć się długo tego rzemiosła. Jak większość rekrutów, z których zamierzano uczynić oficerów czasu wojny, Mowbray po krótkim kursie został umieszczony na statku szkolnym „King Alfred". Podczas jego bytności na pokładzie statek ten przeważnie stał w stoczni, przechodząc naprawy po kilkumiesięcznej służbie eskortowej. Mowbray nigdy dotąd nie uczestniczył w żadnej bitwie. Słyszał tylko w kubryku, jak opowiadali o takich przygodach starzy marynarze, upiększając to i owo na jego użytek. Żartowali sobie z jego eleganckiego wysławiania się i z dobrych manier, które uznali za oznakę słabości. Jednak w marynarce dolne pokłady rządzą się własnymi prawami i zasadami tak samo surowymi jak wojskowe regulaminy. Żartowanie jest dozwolone, ale nie toleruje się znęcania się nad słabszymi. 174 Mowbray oparł się o stalowe drzwi. Widać było na nich wklęśnięcia, przypominające odciski palców garncarza na glinie, a połamane meble i sufit zbryzgane były krwią. Jeden z ludzi leżał przygnieciony przewróconym radioodbiornikiem. Tylna część jego czaszki pękła jak skorupa jaja. W kącie siedział sekretarz admirała i, jęcząc, trzymał się za twarz obiema rękoma. Nie miał żadnych widocznych obrażeń, choć wokół niego znajdowało się dużo dziur po odłamkach. - Z drogi, chłopcze! - Sanitariusz z dwoma noszowymi odsunęli Mow-braya na bok. - Weźcie na nosze sekretarza pana admirała. A ty, Toby, pomóż temu tutaj. Mowbray przewróciłby się, gdyby nie to, że złapał się stalowej pokrywy. Jego przyjacielowi, podporucznikowi Peterowi Forbesowi, powiedziano, żeby pomógł Villarowi w dodatkowych obowiązkach. Siedział teraz z podwiniętąjednąnogą, z twarzą przytuloną do stalowej ścianki. Miał zamknięte oczy i łapał ciężko powietrze, jakby tonął. Nieco dalej, w ścianie, widniała nieduża dziura, a wszędzie wokół widać było ślady krwi. Zapominając o strachu i szoku, Mowbray wskoczył do środka i objął przyjaciela ramieniem. Nie był świadom tego, że coś mówi: słowa same płynęły mu z ust. I przez cały czas podtrzymywał go, czekając, aż się odezwie i otworzy oczy. Sanitariusz klęknął i rozdarł koszulę młodego oficera, a potem z zadziwiającą delikatnością otworzył zaciśnięte palce jego dłoni i odsunął je od rany. Tuż obok stanął drugi sanitariusz, trzymając gotowy do założenia duży opatrunek. Forbes otworzył oczy i spojrzał na przyjaciela, rozpoznając go w tej krótkiej chwili. Rzężenie ustało i ranny zamknął znowu oczy. - Nie trzeba opatrunku, Toby. Odwalił kitę - powiedział sanitariusz. Mowbray popatrzył na niego, a potem na twarz przyjaciela. - Nie zostawiajcie go! - krzyknął, próbując zakryć ranę rozdartą koszulą. - On z tego wyjdzie! Musicie zanieść go do izby chorych! Sanitariusz podniósł się i wymienił spojrzenia ze swym pomocnikiem. - Potrzebują nas tam na dole - powiedział. Coś jednak powstrzymało go od odejścia. - To na nic, synku. On nie żyje. Nic mu już nie pomoże. Lepiej idź na mostek i powiedz, co się stało. Był przecież oficerem. Próbowali postawić Mowbraya na nogi, ale siły zupełnie go opuściły. Po połamanej drabince wspiął się na pomost jakiś porucznik z marynarzem z drużyn roboczych. Kiedy sanitariusz opisał, co się wydarzyło, porucznik spojrzał na Mowbraya i powiedział: - Znaliście Forbesa? To pech! Ale mogło być gorzej! - popatrzył na morze daleko w dole. - Gorzej dla nas wszystkich, zapamiętajcie to sobie! -Po czym ruszył biegiem wraz ze swoimi ludźmi. 175 - On był moim przyjacielem! - krzyknął Mowbray. A potem zemdlał. Jego słowa odbiły się od podziurawionych drzwi jak od płyty grobowca. Porucznik Dick Rayner uchwycił się jakiejś podpory i spojrzał w górę, na swoją latającą łódkę typu walrus, tkwiącą niczym drapieżny ptak na ka-tapulcie. Samolot nie doznał żadnych uszkodzeń. Nie dosięgną! go najmniejszy nawet odłamek, chociaż jeden z nieprzyjacielskich pocisków eksplodował tuż przy burcie okrętu. Poczuł, że siła odśrodkowa wgniata go w ścianę i domyślił się, że „Reliant" znowu zmienia kurs, płynąc ciągle na maksymalnych obrotach maszyny. Poczuł się taki bezradny. Był tutaj, ale nie uczestniczył w wydarzeniach. Kiedy grzmiały działa, wstrząsając ciężkim krążownikiem od czubka masztu aż po kil, a tu na dole doszły ich pierwsze wieści o trafionych nieprzyjacielskich celach, ogarnęła go świadomość szczególnego odosobnienia. Poczuł, że jest tylko zwykłym obserwatorem, tak jak i jego pomalowany na nowo walrus. Do pomieszczenia, w którym przechowywane były farby, wpadły odłamki i przez chwilę Rayner i jego koledzy lotnicy obawiali się, że wybuchnie pożar. Posłał z gaśnicami paru ludzi z załogi swego samolotu, którzy opanowali sytuację. Zastanawiał się, jaki los spotkał ocalałych marynarzy z „Montagu", jeżeli w ogóle ktoś z nich przeżył. Tuż przed zatonięciem niszczyciel przedstawiał okropny widok. Wybuchy potrzaskały całą maszynownię i rozerwały kadłub na części. Przypomniał mu się nieżywy lotnik na tratwie ratunkowej, Jim Hardie w podziurawionym „Kaczorku"... Również za nimi będzie ktoś tęsknił, ciągle nie tracąc nadziei... Rayner zobaczył, że nowy pilot otrzepuje czapką rdzę ze spodni. Porucznik Leslie Niven latał dodatkowym walrusem, który w czasie ostrzału stał w hangarze. Został powołany z Ochotniczej Rezerwy Królewskiej Marynarki Wojennej. Eddy Buck powiedział o nim, że ma „arystokratyczne muchy w nosie", choć jego sposób bycia z pewnością mógł się podobać kobietom. Ale żeby zaraz wyjeżdżać z tymi „muchami"? Raynerowi przypomnieli się inni oficerowie, których tu poznał. Być może prędzej już można było powiedzieć, że ten Niven jest trochę „sztuczny". Nie należy wydawać pochopnych opinii o kimś, kogo prawie się nie zna, jeśli nie liczyć przypadkowych spotkań tutaj, koło katapulty, albo przy stole w mesie. - Boże, ależ te seafire'y z „Seekera" dały im popalić! - powiedział Ni-ven i zawadiacko włożył czapkę na bakier. 176 Raynerowi przyszło do głowy, że gdyby jego nowy kolega zapuścił wąsiki, wyglądałby jak typowy pilot RAF-u. - Narobiły kupę hałasu - powiedział. - Wydaje mi się, że leciały za szybko, żeby naprawdę dobrze trafić w cel. Niven uśmiechnął się z rozbawieniem. - Chyba do grobowej deski pozostaniesz wierny tym naszym starym gruchotom, no nie? Rayner pochylił się nad relingiem i zobaczył, że sanitariusze niosą w kierunku rufy następne dwie pary noszy. Tym razem robili to bez pośpiechu, a twarze leżących były zakryte. - Ile będzie ofiar, jak myślisz? - zapytał. Niven wzruszył ramionami. - Moim zdaniem ze dwudziestu. Jeden z palaczy powiedział mi właśnie, że został zabity adiutant Stagga razem z innym oficerem. - Wyciągnął rękę w kierunku pomostu rufowego, w pobliżu którego widać było unieruchomione lufy dział wieży B, a wodę z węża lano na coś, co znajdowało się pod przednim kominem. - Podobno rozerwało go na strzępy. Rayner nie mógł zrozumieć, dlaczego Niven próbuje zrobić na nim wrażenie. Dlaczego udaje, że wcale się tym nie przejmuje, że jest ponad to. - Nie mógłbym pełnić takiej funkcji jak on - powiedział. - Dreptać bez końca za jakimś admirałem i podcierać mu tyłek, gdyby sobie tego zażyczył. To nie dla mnie. Powiedziałbym im wszystkim, żeby się odpieprzyli! Niven uśmiechnął się od ucha do ucha. - Jestem pewien, że tak byś zrobił! Obaj podnieśli głowy, kiedy ozwały się trzaski w głośniku. - Słyszycie mnie? Za chwilę będzie mówił dowódca okrętu! Rayner pomyślał, że do wszystkiego można się przyzwyczaić. Spojrzał w dół na ochlapany wodą pokład rufowy. Widać było na nim kilka głębokich rys. Zastępca dowódcy będzie miał pewnie coś do powiedzenia na ten temat. Popatrzył znowu na stojące tu i ówdzie grupki marynarzy i żołnierzy z piechoty morskiej. Niektórzy z nich byli wybrudzeni i przemoczeni po zmaganiach przy czopowaniu dziur od odłamków na wysokości linii wodnej i przywracaniu łączności w miejscach, w których poprzerywane zostały kable telefoniczne i rury głosowe. Zobaczył też rząd leżących postaci, owiniętych w koce i kawałki brezentu. Nikt nie znał nazwisk ofiar z wyjątkiem ludzi, którzy ich odnaleźli i przynieśli. Ale także oni prędko o nich zapomną. - Mówi dowódca okrętu. Teraz dołączamy do naszej grupy. Pragnę poinformować wszystkich, że nasz atak uwieńczony został sukcesem, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Powinni być z tego dumni szczególnie ci, co są od niedawna na tym okręcie, tak jak wasz dowódca. 12 — Ostatni krążownik 177 Rayner zauważył, że niektórzy marynarze uśmiechają się szeroko. Usłyszał żartobliwy okrzyk kogoś z obsady dział. - Muszę powiedzieć wam też, że nie obeszło się bez strat. Ofiarą padło dwadzieścia osiem osób z załogi „Relianta", z tego połowa poniosła śmierć. Znaczne straty poniosła załoga „Montagu". Musimy przyjąć to do wiadomości, choć nigdy się z tym nie pogodzimy. - Mówiłem ci. Niewiele się pomyliłem! - odezwał się do Raynera Niven. Rayner nie odpowiedział. Miał ochotę dać mu w gębę jak tamtemu facetowi w samochodzie, który próbował zgwałcić dziewczynę. Jego dziewczynę. - Wkrótce zostanie wam wydany rum - mówił dalej Sherbrooke. Ray-nerowi zdawało się, że dosłyszał drżenie w zniekształconym przez ręczną tubę głosie dowódcy. Ale może się przesłyszał. - Jestem bardzo dumny z was wszystkich. Podszedł do nich Buck. - To właśnie u niego lubię - powiedział. - Żadnego niepotrzebnego pieprzenia - dodał, nie patrząc na stojącego obok drugiego pilota. - Całkiem inaczej niż na innych okrętach. Rayner pomyślał, że jak tylko zobaczy się z Andy, opowie jej o tym wszystkim. Skąd jednak pewność, że się zobaczą? Nie warto o tym pisać, lepiej opowiedzieć. Ona wie, ile ta walka kosztuje ludzi, którzy muszą ją prowadzić, dając z siebie wszystko. Takich jak pilot Jamie. Wychylił się, żeby lepiej się przyjrzeć. Nie było żadnych wesołych okrzyków, żadnego bohaterstwa ani teatralnych gestów. Stracili kilku kolegów, ale sami przeżyli. A teraz mieli dostać dodatkową porcję rumu. Rayner pomyślał, że dzięki tej ciszy cała rzecz zapadnie głębiej w jego pamięć. Miał się już odwrócić, gdy zobaczył dwóch marynarzy, którzy omal nie wpadli na siebie koło wieży rufowej. Wyglądało na to, że zobaczyli się po raz pierwszy od chwili, gdy zabrzmiały klaksony nakazujące przerwać ogień. Jeden z nich niósł miotłę, drugi brezentowe wiadro. Zatrzymali się, nie zwracając uwagi na innych i na leżące koło relingu, czekające na morski pogrzeb ciała, i uścisnęli sobie ręce jak dwóch znajomych, którzy spotkali się na ulicy albo na wiejskiej dróżce. Rayner pomyślał, że opowie także i o tym. W tym odruchu zawarte było wszystko. Lekarz okrętowy, komandor porucznik Farleigh, stał przy drzwiach do kabiny z mapami i przyglądał się, jak kilku marynarzy zmiata potłuczone szkło. Miał wciąż na sobie biały mundur, na którym widać było plamy krwi. 178 - Dwie amputacje, panie komandorze - powiedział. - Nie liczyłem tych z ciętymi ranami i potłuczeniami, ale oni prędko wrócą do zdrowia. - Wyciągnął listę z nazwiskami. - A tu są pozostali. Sherbrooke wyciągnął po nią rękę, ale Stagg, który siedział na schowku z mapami, powiedział: - Proszę mi ją podać, chciałbym rzucić na nią okiem. Sherbrooke przyglądał mu się, kiedy pobieżnie przeglądał listę. - Czy mój adiutant zginął na miejscu? - zapytał Stagg. Farleigh spojrzał na niego obojętnym wzrokiem. - Znajdował się pod punktem, w który trafił pocisk, panie admirale. -Wje-go głosie można było wyczuć zdziwienie, że kontradmirał pyta go o to. - Podczas takiej eksplozji ciało ulega całkowitej dezintegracji. Przestaje istnieć. Stagg kiwnął poważnie głową i oddał wykaz Sherbrooke'owi. - Rozumiem. Napiszę do admirała, jego ojca. To przykra strata. Powiem mu, jak bardzo obiecującym oficerem był Stephen Howe. Sherbrooke przejrzał listę. Prawie wszystkie nazwiska kojarzyły mu się z konkretnymi twarzami. Przypomniał sobie złośliwe uwagi Stagga pod adresem porucznika Howe'a. Gwałtowna, straszliwa śmierć postawiła „meduzę" w zupełnie nowym świetle. Stagg podniósł się. - Gdybyś mnie potrzebował, będę na rufie - powiedział. - Dobra robota - dodał, zwracając się do lekarza. Sherbrooke usłyszał czyjś śmiech, prawdopodobnie w kabinie radiotelegrafistów. Ludzie odreagowywali przeżyty szok. Zobaczył, że korespondent zapisuje coś szybko w notesie. Drury musiał poczuć na sobie wzrok Sherbrooke'a, bo podniósł głowę i utkwił w nim spojrzenie swoich szarych oczu. - Niezbyt dużo ofiar, prawda, panie komandorze? W tych okolicznościach mogło być znacznie gorzej. Sherbrooke przypomniał sobie, jak „Montagu" nie potwierdził rozkazu zakazującego atakowania, a potem nalegania Stagga, aby „Reliant" pozostał na tym samym kursie. Ich okręt mógł zostać trafiony, zanim jeszcze zidentyfikowano cel. Może nawet poszedłby na dno... Czuł się zmęczony i wyczerpany, miał obolałe ciało i duszę jak wtedy w Londynie, po wybuchu bomby. - Całkowicie się z tym zgadzam - powiedział. - Czy otrzymał pan wszystko, czego pan potrzebował? Drury spojrzał w bok. - Więcej, niż było to konieczne. Sporządziłem dużo notatek, ale w pierwszym doniesieniu przekażę tylko to, co najważniejsze. Żeby wiedzieli, czego mogą oczekiwać... 179 - Mówi pan o tym z takim spokojem - powiedział Sherbrooke. Jego ręce nie drżały ani trochę. Zaobserwował ten fakt z całkowitą obojętnością. - Nie możemy sobie pozwolić na zbyt długie korzystanie z częstotliwości marynarki wojennej, panie komandorze. Używamy kodów trochę podobnych do waszych. Podbiegł do nich łącznik. - Panie kapitanie, kapelan prosi o pozwolenie wejścia na pomost. Sherbrooke zobaczył, że Yorke, szef sygnalistów, przerywa czyszczenie teleskopu i krzywi się. Wszyscy wiedzieli, o co chodziło. - Proszę mu powiedzieć, żeby zaczekał. Jestem w tej chwili trochę zajęły. Drury podniósł notatnik, jakby chciał coś zanotować, ale jednak zrezygnował z tego. Popatrzył tylko na potłuczone szkło i dym, który wciąż unosił się nad miejscem, w którym eksplodował nieprzyjacielski pocisk. Przez chwilę myślał wtedy, że cały pomost wyleci w powietrze. Musiał chyba paść w tym momencie na ziemię, czego nauczył się, przebywając na wojnie. Widział ludzi z twarzami pociętymi przez latające w powietrzu odłamki szkła, którzy krzyczeli i wyli, a on czuł, że jego mózg kurczy się od tych dźwięków jakby pod wpływem fizycznego bólu. Kiedy znowu otworzył oczy, Sherbrooke stał z oficerem nawigacyjnym koło rur głosowych. Wracał porządek. Poradzono sobie ze skutkami zarówno tej eksplozji, jak i wybuchu koło burty. Niewiele brakowało, a uśmiechnąłby się. „Jestem w tej chwili trochę zajęty", powiedział dowódca okrętu. Wiedział, że Sherbrooke będzie razem z innymi tam, na dole, kiedy ciała zabitych zsuną się za burtę. Mogłaby powstać z tego wzruszająca historyjka zarówno dla radia, jak i dla prasy. - Słyszałem, panie komandorze, że zna pan kogoś w Biurze Informacyjnym? - Tak - odparł Sherbrooke patrząc mu prosto w twarz. Pewnie Stagg powiedział mu o tym. Ku swemu zdziwieniu nie miał o to pretensji. Nie mogło to wyrządzić jej żadnej krzywdy. Drury zrozumiał. Na razie nie starał się wyciągnąć nic więcej. - Sekcja radiotelegraficzna odebrała depeszę, panie komandorze. Pilna. Drury przyglądał się poważnej twarzy dowódcy okrętu, szukając na niej śladów zmęczenia, wyczerpania. - Niech natychmiast ją tutaj przyniosą - powiedział Sherbrooke. Na pomoście zjawił się Frazier w tak ubrudzonym białym mundurze, jakby był palaczem z kotłowni. Przyszedł zdać raport ze zniszczeń, które obejrzał i ocenił osobiście. Szef telegrafistów, starszy bosman Cliff Elphick, który urodził się i wyrósł w Rutland, najdalej chyba położonej od morza miejscowości w Anglii, przyniósł depeszę osobiście. 180 - Czy mam poinformować admirała, sir? - zapytał Frazier. Sherbrooke spojrzał na niego i uśmiechnął się. - Jeszcze nie teraz, John. Depesza zaadresowana jest do „Relianta". Do okrętu. Przez chwilę przysłuchiwał się miarowej pracy maszyn i stukotowi młotków brygad remontowych. - Od naczelnego dowódcy na pokładzie okrętu HMS „Warspite" - powiedział. Szef sygnalistów Yorke byłby zadowolony, bo służył na starym „War-spicie". Sherbrooke rozejrzał się po twarzach obecnych. - Jest tu napisane: „Gratulacje dla »Relianta«. Odwróciliście bieg wydarzeń. Nieprzyjaciel w odwrocie". - Złożył kartkę. - To wszystko. Tylko naczelny dowódca, admirał Cunningham, mógł znaleźć czas, żeby wysłać taką depeszę. Nie zapomniał, jak to wygląda w rzeczywistości. I ile kosztuje. - Nawigator, niech pan przejmie komendę - powiedział Sherbrooke i spój -rżał na Fraziera. - Proszę ze mną. Razem poinformujemy o tym admirała. Drury przyglądał się im, jak szli na rufę. Na razie miał dość materiału. Szukanie czegoś więcej byłoby wścibianiem nosa w nie swoje sprawy. Uśmiechnął się i oderwał strzęp materiału ze swego rozdartego rękawa. 14 Bez drogi powrotnej Andrea Collins zatrzymała się przy oknie wychodzącym na podjazd do szpitala i poprawiła kwiaty w wazoniku. Pomyślała, że przyniósł je jakiś odwiedzający. W takim miejscu każdy weselszy akcent był bardzo pożądany. Przyjrzała się swemu blademu odbiciu w szybie i stwierdziła, że spod czepka nie wystająjej żadne niesforne loczki. Do jej fryzury nie mogła mieć zastrzeżeń żadna ze starszych sióstr. Czuła na skórze przyjemne ciepło słońca, które oświetlało jednostajnie szare ściany budynku szpitalnego, trawnik i postaci kilku gości, którzy wsiadali właśnie do autobusu, żeby pojechać na dworzec. Wszyscy odwiedzający mieli takie same, wymęczone i zatroskane twarze. Andrea zastanawiała się często, czy nie litowali się bardziej nad sobą niż nad ludźmi, do których przyjeżdżali. 181 Odwróciła się i spojrzała na korytarz z rzędem drzwi prowadzących do pokojów. Stolarze i malarze, którzy ukończyli wreszcie nowe skrzydło budynku, zostawili po sobie zapach świeżych farb. Zauważyła, że większość pacjentów unikała jakichkolwiek kontaktów z robotnikami. Jakby wstydzili się tego, co zrobiła z nimi wojna. Dobudowanie tego dodatkowego skrzydła oznaczało, że spodziewano się jeszcze większej liczby rannych. Można tu było zaoferować im lepsze warunki, a nawet kąpiele solankowe, takie same, z jakich korzystano w East Grinstead, gdzie Andrea przeszła przeszkolenie. Przypomniał się jej list od kanadyjskiego lotnika, który otrzymała niedawno. Nie miała pojęcia, gdzie ten list mógł być nadany. Chłopak ze względu na cenzurę nie wspomniał nawet nic o tamtejszym klimacie. Przeczytała list kilka razy, zdumiona, że ciągle tak bardzo ją porusza. Był to szczery, pisany prostymi słowami list, ale ona czuła się tak, jakby słuchała opowieści silnego, pewnego siebie oficera marynarki. Miała okazję przekonać się o jego sile tamtego wieczoru pod hotelem, kiedy napastował ją „powszechnie szanowany obywatel". Nie wspomniał więcej o tym wydarzeniu, tak jakby chciał wymazać je z jej pamięci, nigdy też nie dał do zrozumienia, że oczekuje jakichkolwiek wyrazów wdzięczności za to, co uczynił. Ale z tego listu wynikało też, że jest to człowiek o łagodnym charakterze, współczujący innym. Tych cech trudno byłoby szukać u młodych mężczyzn, których tu przyjmowano, którzy pragnęli tylko stać się znowu takimi, jakimi byli kiedyś, nie mogąc pogodzić się z tym, co zrobiła z nich wojna. Dick Rayner bardziej przejmował się swoim zabitym kolegą z załogi niż samym sobą. Andrea słyszała, jak niektórzy z nich żartowali na temat śmierci. „Czego właściwie oczekiwałeś? Że będziesz żył po wieczne czasy?". Albo: „Nie powinieneś wstępować do wojska, jeśli nie znasz się na żartach". Może te szorstkie dowcipy pomagały im przetrwać. Przystanęła przy następnym oknie. Autobusu już nie było. Jakby na jakiś sygnał dwaj mężczyźni w niebieskich szlafrokach wyszli z przeciwległego budynku i zaczęli spacerować między rabatami kwiatków, jakby nie mieli absolutnie żadnych zmartwień. Podziwiała ich, że z taką odwagą odliczają dni do zbliżającego się terminu przeniesienia ich na rekonwalescencję do innego szpitala. Jeden z nich, dwudziestojednoletni weteran, powiedział jej: „Trzeba patrzeć na świat tak, j akby nic się nie zmieniło. I próbować nie zastanawiać się nad tym, jak widzą nas inni!" Czy ona naprawdę uwierzyła w te słowa? Dwa dni temu siedziała nocą w swoim pokoiku z bosymi stopami po spędzeniu całego dnia na stojąco, słuchając jednym uchem radia, w którym 182 spiker dobrze modulowanym głosem zdawał relację z ostatnich wydarzeń wojennych w Afryce Północnej. Wymienił kilka uczestniczących w działaniach okrętów, wspomniał też o „Reliancie". Nie podał żadnych szczegółów, daty, miejsca ani okoliczności, ale to wystarczyło, że wyprostowała się na krześle głęboko poruszona i przestraszona. Następnego dnia wiadomości rozeszły się pod wielkimi tytułami po całym kraju. Walczący w Afryce Północnej Niemcy i ich włoscy sojusznicy poddali się. Legendarny Afrika Korps został pokonany. Churchill ujął to krótko:,Afryka należy do nas!" Co to mogło oznaczać? Nowi pacjenci, poddawani operacjom w szpitalu, przedstawiali własną wersję możliwych wydarzeń. Według nich alianci mieli przeprowadzić ofensywę na okupowaną przez Niemców Europę. A więc przybędzie znowu rannych... i to wielu. Usłyszała, że ktoś cicho gwiżdże, i bez oglądania się poznała, że to Nob-by, jeden ze starszych sanitariuszy. - Witam siostrę! Właśnie o siostrze myślałem! - powiedział, spoglądając na nią wesoło. - Oczywiście, robię to bardzo często! Był londyńczykiem. Pozostawało tajemnicą, w jaki sposób trafił tak daleko na północ, do Szkocji. - Jakieś kłopoty, Nobby? Sanitariusz wzruszył ramionami. - To, co zwykle. Ma przyjechać kilka karetek. Było trochę zamieszania, ale wszystko już się wyklarowało i jesteśmy gotowi - powiedział i uśmiechnął się. - Pamięta siostra tego młodego chłopaka, który tu był u siostry? Pilota z Kanady? - O co chodzi? - Andrea próbowała zachować spokój, ale poczuła się tak jak wtedy, gdy słuchała wiadomości radiowych. Nobby rozpromienił się jeszcze bardziej. - Przecież on jest z „Relianta", tego wielkiego krążownika, prawda? - Tak. - „Reliant" przypłynął do nas, siostro! Znowu stoi w Rosyth! - Jak to możliwe? Parę dni temu słyszałam, że brał udział w walkach u wybrzeży Afryki. - Nie mam pojęcia, ale jest tu z powrotem, wielki jak fabryka. Dopiero co mówił mi o tym jeden kierowca. Podobno trochę uszkodzony... pewnie będą go naprawiać. Andrea spojrzał na niego z przerażeniem. Jak bardzo uszkodzony? Przypomniał się jej głos spikera radiowego i wielkie nagłówki w gazetach, które krzyczały: „Afryka jest nasza!" Wszystko to w jednej chwili straciło dla niej jakiekolwiek znaczenie. 183 Na korytarzu pojawił się jeden ze starszych chirurgów i spojrzał na nią znad okularów. - O, siostra Collins. Cieszę się, że siostra jeszcze jest. Wiem, że powinna siostra skończyć dyżur już godzinę temu. Ale te karetki! Utknęły gdzieś po drodze. Nie można już polegać na nikim i niczym. - Mówił krótkimi, urywanymi zdaniami. Jak na sali operacyjnej. - Nie ma problemu. Chciałam właśnie powiedzieć... Lekarz przyjrzał się jej uważnie. - Jest pani przemęczona? Przyglądam się siostrze od jakiegoś czasu. Niedobrze by było, gdyby się siostra załamała. - Urwał nagle i wyjrzał przez okno. - No, właśnie przyjechali. Ciekawe, jaką wymówkę znajdą tym razem - powiedział i odszedł, wołając jeszcze przez ramię: - Nobby, bierz się do roboty! - Już idę, panie doktorze - odparł sanitariusz i znowu spojrzał na Andy. -Raz przynajmniej powiedział coś mądrego - dodał. - Od tamtej obrzydliwej sprawy w sądzie siostra nie miała chwili wytchnienia. Gdyby się to zdarzyło u nas, w Paddington Green, już byśmy wiedzieli, co zrobić z takim gościem! Wszystko odbyło się według dobrze znanego schematu. Karetki ustawiły się rzędem, podeszli do nich sanitariusze i pielęgniarki z listami w ręku, a na schodach stanął lekarz z rękami w kieszeniach, żeby pokazać, że jest najzupełniej spokojny i beztroski. Nie zajęło to wiele czasu. Przywieziono ich tylko siedmiu, z tego dwóch w fotelach na kółkach. Pozostałych pielęgniarki poprowadziły do wejścia, szczebiocąc coś tam bez związku. Musiały nauczyć się zachowywać w ten sposób bez względu na to, co zobaczyły i co odczuwały w tym momencie. Szpitalni posługacze przenieśli kilka toreb, osobistych rzeczy i drobiazgów, które ludzie ci chcieli mieć przy sobie, aby uratować coś z tej rzeczywistości, w której żyli, zanim ich świat rozsypał się w gruzy. Trzasnęły drzwi, przyciszone głosy przeniosły się do środka. Na szczęście wszyscy odwiedzający już pojechali. Bo widok był aż nadto żałosny. Wystarczyło popatrzeć, jak ci poparzeni i ranni ludzie rozglądają się naokoło, jakby szukając oczami czegoś znajomego, jak kiwają głowami w odpowiedzi na to, co do nich mówiono. Jeden z nich wlepił wzrok w podłogę, nie chcąc nic widzieć ani być widzianym. - Wygląda na to, Nobby, że będziemy potrzebowali dla nich dodatkowej przestrzeni. Nobby skrzywił się. - Na szczęście przestało lać i od razu lepiej tu wygląda. - Po czym zapytał: - A co z tym? Zaczekaj, zaraz znajdę kogoś do pomocy! 184 Andy słuchała jego słów jak przez mgłę. Wpatrywała się w mundur, przewieszony przez rękę jednego z posługaczy. Nie bladoniebieski, jak zwykle, ale ciemny, z dwiema złotymi, falistymi naszywkami na rękawie. Taki jak jego. Posługacz zatrzymał się i niecierpliwie spojrzał na Nobby'ego. - O co chodzi? Andy podeszła bliżej i uniosła rękaw. To nie było złudzenie. Zobaczyła w zagięciu naszywki złote skrzydełka lotnika. Tuż obok zadzwonił telefon i Nobby powiedział: - Na litość boską, niech ktoś odbierze! Andy poczuła, że jedna z sióstr obejmuje ją wpół, tak jak on tamtego wieczoru, koło samochodu. - Andy, kochanie, co ci jest? Andy znowu spojrzała na rękaw. Musi do niego iść, żeby dowiedział się, że ona jest tu dzisiaj. Nobby dotknął jej ręki. - Telefon do siostry. Jeżeli siostra nie chce go odebrać, proszę mi powiedzieć, to go odprawię! - Sanitariusz rozejrzał się dokoła. - Całkiem jak z tymi cholernymi glinami, kiedy potrzebujesz lekarza, to nigdzie go nie ma! Andy potrząsnęła głową i sięgnęła po słuchawkę. Przyszło j ej do głowy, że powinna zaczekać. Nie pokazywać mu się na oczy w takim stanie. On potrzebuje jej teraz. - Słucham? W słuchawce zabrzmiał wyraźny głos Raynera, jakby mówił, stojąc tuż koło niej. - To ja, Andy! Licho przyniosło mnie tu znowu! - powiedział i zawahał się. - Może trafiłem na zły moment? Jeżeli tak, to przepraszam... ale wiesz, chciałem ci tylko powiedzieć... Ale ona płakała i śmiała się jednocześnie. - Nie! Zadzwoniłeś w doskonałym momencie! Nie odkładaj słuchawki! - Nie odłożę w żadnym wypadku. Tyle o tobie myślałem... - powiedział i zamilkł na ułamek sekundy. - Kocham cię, Andy. Usłyszała, że ktoś woła japo nazwisku. Głos docierał do niej jakby z odległej planety. Uśmiechnęła się przepraszająco do Nobby'ego i stojących obok pielęgniarek. - Przyjedź tu po mnie jutro. Będę wolna. - Siostro Collins, błagam! - Bardzo ci dziękuję, że zadzwoniłeś - powiedziała cicho do telefonu i odłożyła słuchawkę, a potem podbiegła do otwartych drzwi jednego z pokojów. Rzuciła prędko okiem na umieszczoną na nich kartkę i weszła do środka. 185 - No i jak to będzie? Czy mam do pana mówić „poruczniku Carter", czy zwyczajnie „Paul"? Nie spojrzała nawet na powieszony na krześle mundur. Nie miała odwagi. Obandażowana ręka sięgnęła po jej dłoń. Dla niego był to początek nowej znajomości. Dla niej - zakończenie pewnego etapu jej życia. Kierownik stoczni był niskim, trochę przysadzistym mężczyzną, uodpornionym na pretensje i podejrzenia oficerów marynarki, a szczególnie kapitanów przeróżnych statków, które trafiały w jego ręce dla przeprowadzenia napraw i gruntownych remontów. Pretensjom nie było końca, tak samo zresztąjak i pracom do wykonania. Przypływały tu statki po atakach bombowych albo torpedowych, czasami rozdarte niemal na pół. Niektóre miały za sobą kolizje z innymi jednostkami z konwojów, jakie zdarzały się podczas czarnych jak smoła atlantyckich nocy. Wykonanie robót było zawsze pilną sprawą, o najwyższym znaczeniu, a każdą zwłokę traktowano jako sabotowanie wysiłków wojennych. Prócz tego kierownik stoczni musiał sobie radzić z tutejszymi robotnikami, którzy hamowali postęp prac, żeby otrzymać wynagrodzenie za nadgodziny, i z działaczami związkowymi, zawracającymi mu bezustannie głowę różnymi skargami, a nawet grożącymi podjęciem akcji strajkowej. Nic dziwnego, że ci działacze byli znienawidzeni przez marynarzy, którzy uważali, że biorą na siebie całe ryzyko, otrzymując za to niezwykle skromne wynagrodzenie. Ale te sprawy zupełnie go nie obchodziły. Myślał tylko o tym, żeby naprawiać statki, przywracać im jak najprędzej zdolność żeglugową i robić miejsce dla następnych. Siedział teraz w kajucie kapitańskiej, przyglądając się, jak dowódca „Re-lianta" czyta jego raport. Przyszło mu do głowy, że tacy ludzie jak komandor Sherbrooke nie mają pojęcia, z czym muszą walczyć stoczniowi inżynierowie i dyrektorzy. Tu nie wystarczy wydanie rozkazu swym podwładnym. - Większość uszkodzeń koncentruje się w przednich nadbudówkach -stwierdził sucho. - Wszystko opisane jest w moim raporcie. - Rozejrzał się po kabinie. Była wygodna i spokojna w porównaniu ze zgiełkiem i brudem stoczni. Aż trudno uwierzyć, że na tym okręcie ginęli ludzie. Z drugiej strony zdumiewało go zawsze, w jaki sposób ludziom morza udawało się przywrócić jaki taki porządek po bombardowaniu albo po bitwie. Sherbrooke spojrzał na niego znad papierów. 186 - Opancerzenie jest w niektórych miejscach za cienkie - powiedział. -Mówi się o tym od dawna, ale jak dotąd wszyscy pozostają głusi na nasze argumenty. Dyrektor stoczni z trudem ukrył zaskoczenie. Rzadko zdarzało się, aby dowódca z czterema naszywkami na rękawach krytykował konstrukcję okrętu. - Wie pan, pracowałem na „Reliancie" jeszcze jako młody chłopak. I już wtedy zdarzało mi się słyszeć opinie starych majstrów, że krążowniki liniowe są za słabo opancerzone. Bitwa koło Jutlandii wykazała, że mieli rację. - Rozejrzał się znowu, tak jakby szukał oczami śladów przeszłości. -Pamiętam, jak przyprowadzali tu „Relianta" na naprawy i przebudowy. Był u nas kilka razy i zawsze powtarzało się to samo: żądano grubszego pancerza. Mimo wszystko była w tym racja. Do dziś pływają już tylko dwa takie okręty - „Reliant" i „Renown". Sherbrooke zamknął sprawozdanie. - Ile czasu to zajmie? - Około miesiąca. Wszystko zależy od zaopatrzenia i priorytetów - odparł dyrektor, spoglądając na niego urażonym wzrokiem. - Sam pan rozumie, nie jesteśmy cudotwórcami. Ze swojej kuchenki wyjrzał bosman Long i zerknął znacząco na zegar. - Wypije pan drinka? - zapytał Sherbrooke, spoglądając na swego gościa. Dyrektor uśmiechnął się po raz pierwszy podczas tej wizyty. - Nie mógłbym panu odmówić, panie komandorze. Sherbrooke wsłuchał się w dochodzące z zewnątrz odgłosy stoczni: stukanie automatów do nitowania, zgrzytanie pił i wiertarek, hurkotanie dźwigów. Niektóre ze stojących tu okrętów wyglądały tak, jakby nigdy już nie miały wyj ść w morze. Przypomniała mu się ostatnia wymiana ognia artyleryj -skiego i huk wybuchającego pocisku, który trafił prosto w mostek admiralski. Przed oczami stanęły mu na nowo dziury od odłamków, które wchodziły w pancerz jak w masło. Działa i kadłub na linii wodnej chronione były jako tako, ale lecące z ogromną prędkością pociski, takie jak te, które zatopiły „Montagu", stanowiły zagrożenie zupełnie innego rodzaju. Podzielił się swoimi uwagami na ten temat z kontradmirałem, który z widoczną przyjemnością oddawał się lekturze gazet. Jedno z doniesień o błyskawicznej akcji „Relianta" opatrzone było nagłówkiem: „Bojowy admirał znowu w akcji! Stagg pokazuje rogi!" Sam Stagg skomentował to krótko. - Nikt nie ma już wątpliwości, że operacja „Sackcloth" zakończyła się sukcesem. Głównodowodzący poszedł za ciosem. Zatapiać, palić i niszczyć! Na tym polegała operacja „Retribution". Nie można prowadzić wojny za pomocą samych słów. Prowadzimy ją tym, co dostaliśmy do ręki. Ale powinieneś to wiedzieć najlepiej. 187 Sprawa wyglądała beznadziejnie. „Relianta" nie można było odstawić na długi remont. Przynajmniej pod tym względem Stagg miał rację. Nie ulegało wątpliwości, że następnym celem ataku będzie Sycylia. Miesiąc? Najwyżej dwa, zanim znowu nie wróci zima. Dyrektor stoczni z przyjemnością popijał szkocką. - Dobry gatunek, panie komandorze. Dbają o pana. Sherbrooke uśmiechnął się. - A więc nie postawimy go w suchym doku? Ich spojrzenia spotkały się. - Zobaczę, co da się zrobić. Sherbrooke odprowadził gościa do drzwi i uścisnął mu rękę. Gdyby udało się uniknąć dokowania, można by utrzymać „Relianta" w jakiej takiej gotowości. Okręt pozbawiony ludzi i pozostawiony na łasce stoczniowców stawał się martwym kawałem żelaza. Gdyby pozostali na wodzie, Frazier zwolniłby na dłuższe urlopy przepracowanych ludzi, żeby odwiedzili swoje domy w innych zakątkach kraju. Ale „Reliant" pozostałby żywym mechanizmem i to najbardziej się liczyło. Long zajęły był porządkowaniem szafki z alkoholami, zadowolony, że Pat Drury zszedł na ląd. Miał nadzieję, że na zawsze. - Czy pojedzie pan na jakiś urlopik, panie kapitanie? - zapytał ostrożnym tonem. - Nie wygląda na to - odparł Sherbrooke. - Nie chciałbym, żeby potem mówiono, że jakieś prace zostały źle wykonane z powodu mojej nieobecności. Stagg wybierał się do Londynu. Bojowy admirał pewnie będzie tam miał wielkie powodzenie. Do uchylonych drzwi zapukał Frazier i wszedł do środka. Wyglądał na tak zmęczonego jakby to, że przybili do lądu, było dla niego nie błogosławieństwem, ale udręką. - Był na pokładzie listonosz, panie komandorze - powiedział i położył na biurku dwa listy, z których jeden był w urzędowej kopercie. Sherbrooke sięgnął po niego, otworzył kopertę i przeczytał. - Świetnie, John! Rayner otrzymał medal. Będzie musiał pojechać do Londynu! Wręczy mu go sam król! - Cieszę się z tego - powiedział Frazier i dodał po chwili wahania: -Dostał go, bo to pan przedstawił go do odznaczenia, panie komandorze. -Znowu zrobił króciutką pauzę. - Myślę, że powinni uhonorować także pana. - Niech pan nie myśli o tym, John. Dostaliśmy już to, co się nam należało. Frazier spojrzał na zegar. 188 - Muszę porozmawiać z ludźmi, których przysłano na wakujące stanowiska. Pewnie tacy jak zwykle. Moja żona przyjeżdża na kilka dni. Ale będę do dyspozycji w każdej chwili. - Tak, wiem - odparł Sherbrooke. - Przyszedł sekretarz pana admirała, panie komandorze - powiedział Long. Frazier opuścił kabinę, do której szybkim krokiem wszedł Villar. - Chciałem tylko dowiedzieć się, czy nie potrzebuje pan czegoś, panie komandorze. Jadę z panem admirałem Staggiem do Londynu. - Sekretarz nawet nie próbował ukryć swego zdziwienia, ponieważ Stagg rzadko zabierał kogokolwiek ze sobą. - Cieszę się, że już się pan wykurował. Sądząc po tym, co widziałem w izbie chorych, wyglądało to groźnie. Villar utkwił wzrok w ścianie za jego plecami, na której wisiało godło okrętu. - Tak, panie komandorze. Ciągle nie wiem, jak to się stało - powiedział i wskazał na sporych rozmiarów teczkę do akt, którą trzymał pod pachą. - Zebrałem trochę rzeczy podporucznika Forbesa. Będę musiał odesłać je jego rodzicom. Stał tylko o parę kroków ode mnie, kiedy to się wydarzyło. Prawda, że zastanawiające, panie komandorze? Gdyby Stagg był w swojej kabinie, a powinien w niej przebywać, mógł także zginąć. - Z przyjemnością wyjadę na kilka dni, panie komandorze - powiedział Villar. - Spędzam tu więcej czasu w kancelarii, niż bym to robił w koszarach na lądzie! Long wyszedł za Villarem na korytarz i ostentacyjnie zamknął za sobą drzwi, zostawiając Sherbrooke'a samego w kabinie. Sherbrooke otworzył drugą kopertę i wyjął z niej list. Nie znał jeszcze charakteru jej pisma. „Guy, mój drogi, korzystam z kilku wolnych dni. Powiedziano mi, że zasłużyłam na wypoczynek". Czytając napisane jej ręką zdania, Sherbrooke niemal fizycznie słyszał jej głos. Wyczuwał też, że pisząc list, musiała być zdenerwowana. Prawdopodobnie żałowała teraz, że go wysłała. „Mogłabym przyjechać i zobaczyć się z Tobą, jeśli tak byłoby Ci wygodniej. Wydarzyło się sporo nowych rzeczy. Otrzymałam wiadomość o moim mężu". Emma nigdy nie nazywała go po imieniu. „Czytałam ostatnio mnóstwo doniesień na Twój temat. O tym, co robiłeś". Sherbrooke wyraźnie wyczuwał w jej słowach niezdecydowanie. „Jestem z Ciebie taka dumna. Bardzo bym chciała zobaczyć się z Tobą jak najprędzej". Rozległo się głośne pukanie do drzwi. 189 - Kierownik stoczni, panie komandorze! Sherbrooke ostrożnie złożył list i umieścił go w wewnętrznej kieszeni marynarki. A więc Emma przyjedzie. Jej mąż żył, w przeciwnym razie napisałaby, że zginął. Wówczas wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej. Long otworzył drzwi i do kabiny wdarły się głośne dźwięki z głośników pokładowych: - Prawoburtowa wachta ma wolne od szesnastej do dwudziestej drugiej trzydzieści, bosmani i starsi bosmani do północy. Dyżurne drużyny lewobur-towej wachty stawią się na musztrę ogniową o czternastej trzydzieści. Sherbrooke podniósł się, aby przywitać gościa. Na moment dotknął ręką stalowej grodzi. Okręt nadal tętnił życiem. A Emma napisała do niego. Gdyby oboje tego chcieli, mogło nie być już dla nich drogi powrotnej. Porucznik James Villar zapalił papierosa i zamyślił się nad zbliżającą się podróżą do Londynu. Pełnił teraz podwójnie ważną funkcję przy kontradmirale aż do czasu mianowania nowego adiutanta. Otwierały się przed nim szerokie perspektywy. Popatrzył na leżącą przed nim teczkę i dotknął jej palcami, przygotowując się do nowej roli, analizując kryjące się w niej pułapki. Nie był specjalnie zaprzyjaźniony z innymi oficerami z mesy i zdawał sobie sprawę, że traktują go trochę jak szpiega. Pogodził się z tym, a nawet zaczęło mu to sprawiać pewną przyjemność. We wszystkich sprawach, które dotyczyły Stagga, miał oczy i uszy szeroko otwarte, starając się zachować przy tym milczenie. Nieprzestrzeganie tego ostatniego warunku było właśnie słabym punktem biednego Howe'a, który miał zbyt wysokie mniemanie o sobie i zawsze chętnie udzielał rad. Mógł sobie być synem admirała i pochodzić z rodziny, która miała znakomite tradycje morskie, ale nie umiał obchodzić się z takimi ludźmi jak Stagg. Villar uśmiechnął się. Howe nie zdawał sobie sprawy nawet z tego, że jednym z powodów niechęci Stagga wobec niego było to, że miał o kilka centymetrów wzrostu więcej niż jego zwierzchnik. Niedorzeczność? Nie dla ludzi pokroju Stagga. Usłyszał, że ktoś puka do drzwi kancelarii. - Wejść! - zawołał i odchylił się do tyłu tak, że dym z jego papierosa zaczął iść prosto do wentylatora. W drzwiach stanął ubrany w wyjściowy mundur młody marynarz Mow-bray. Wyglądał teraz zupełnie inaczej niż w roboczym drelichu. - Wzywał mnie pan, panie poruczniku? Villar kiwnął głową. - Zamknij drzwi. Jeśli chcesz, możesz usiąść. 190 Mowbray nie usiadł, ale zaczął rozglądać się po kajucie, jakby nigdy przedtem jej nie widział, choć sprzątał ją tyle razy i tu właśnie spotkał swojego przyjaciela. - Jak widzę, wyjeżdżasz na urlop. Do Guildford... to chyba w Surrey, prawda? Młody marynarz z niejakim trudem wrócił do rzeczywistości. - Tak, sir. Na siedem dni. - Dobrze. Martwiłem się o ciebie po ostatniej akcji. Villar pomyślał, że powinno to zrobić na nim wrażenie. Poczuje się jak prawdziwy weteran. Mowbray uśmiechnął się nieśmiało. - To miło z pana strony, panie poruczniku, że odwiedził mnie pan w izbie chorych. Byłem tym... zaskoczony. Widzi pan, nigdy nie... Villar przyglądał się smudze dymu papierosowego. - Twoja reakcja była całkiem zrozumiała. Nigdy dotąd nie brałeś udziału w bitwie. A fakt, że straciłeś przyjaciela... - zaczął Villar, przyglądając się, jakie wrażenie wywierało każde jego słowo. Evershed powiedziałby: cel nakryty. - Chodzi o to, że zebrałem trochę jego rzeczy osobistych. Chciałem odzyskać skoroszyty, które dałem mu do przestudiowania w związku z jego nowymi obowiązkami. Jednakże... Zobaczył, że spojrzenie Mowbraya wędruje ku teczce, na której widać było ślady kredek. Znajdowała się na dnie walizki zabitego. Pociągnął za jedną z tasiemek, czując, że oczy Mowbraya śledzą każdy jego ruch. Jak urzeczone. Pełne strachu. - Mówiłeś mi kiedyś, że jesteś malarzem. Niektórzy wygadują takie rzeczy tylko po to, żeby zrobić wrażenie - powiedział i otworzył teczkę. -Ale jego rysunki są rzeczywiście dobre. Ktoś mógłby nawet powiedzieć, że znakomite. Z małym zastrzeżeniem, że zakceptowałby taką tematykę. - On był zdolnym malarzem, panie poruczniku - powiedział Mowbray, zwieszając bezsilnie ramiona. - Bardzo zdolnym. - Mnie też tak się wydaje. Na przykład twój portret, ten tutaj. Tyle że trochę jakby zbyt... wyzywający... nie uważasz? - Często pozowaliśmy sobie, on mnie, a ja jemu, panie poruczniku. Był to jedyny sposób, żeby... Villar odchylił się na oparcie krzesła. - Ja nie próbuję cię osądzać ani prowadzić śledztwa, ale musisz wiedzieć, Mowbray, że ktoś inny mógłby to zrobić, gdyby te rysunki wpadły w nieodpowiednie ręce. Forbes był oficerem. A tego rodzaju, hmm... zami-łowań... nie akceptuje się i nie toleruje w marynarce wojennej. Musisz zdać sobie z tego sprawę. 191 - Tak jest, panie poruczniku. Villar poczuł, że napięcie opuściło go trochę. - Ale ty dałeś się w to wciągnąć, prawda? - Przyjaźniliśmy się. - W tym przyznaniu się nie było nic prowokującego ani wyzywającego. - Jest tu też twoje zdjęcie, Mowbray. Służyło mu do wykańczania rysunku, tak? - Tak, panie poruczniku - odparł Mowbray i podniósł nagle na Villara błyszczące błagalnie oczy. - Gdyby jego rodzina dowiedziała się, a choćby nawet zaczęła podejrzewać, że on miał takie... - Urwał, jakby nie mogąc dokończyć zdania. Villar uśmiechnął się. - Sam nie wiem, dlaczego to robię, Mowbray, ale dopilnuję, żeby te rysunki znalazły się w jakimś dobrze zabezpieczonym miej scu - powiedział i odłożył na bok zdjęcie. - A to zatrzymam sobie. Mowbray wyszedł z kabiny. Czy mógł coś z tym zrobić? Zwrócić się do kogoś? Nikt by mu nie uwierzył. Jego oczy wypełniły się łzami wściekłości i upokorzenia. A Peter zostałby zhańbiony, nawet po śmierci. Usłyszał jakieś głosy i śmiechy i zobaczył Glandera, szefa żandarmerii okrętowej, który rozmawiał z grupką marynarzy. Wszyscy mieli na sobie białe pasy i parciane getry. Przypomniał sobie coś, o czym usłyszał w marynarskiej mesie. Znaleziono i aresztowano człowieka który zdezerterował z okrętu, kiedy stali w Greenock. Czekał teraz, aż przewiozą go pod eskortą z powrotem na okręt. Mowbray wyobraził sobie, jak będą go prowadzić w kajdankach, upokorzonego i wzgardzonego przez wszystkich. - Co ci jest, synku? - zagadnął go Glander. - Wyglądasz jak facet, który zgubił całego funta, a znalazł pół szylinga! Marynarze roześmiali się. Widać było, że nie tracą ducha. Uczestniczyli w akcji bojowej, w której paru ludzi zginęło, a dwóch straciło obie nogi. Mowbray widział, jak wynoszono ich na brzeg, kiedy w drodze powrotnej zatrzymali się w Gibraltarze. Ci robili wrażenie, jakby nic się nie wydarzyło, a śmierć nie miała do nich przystępu. Taki już mieli sposób bycia. Mowbray minął ich i obciągnął mundur, przygotowując się do kontroli przed zejściem na ląd. Dlaczego to on zginął, a nie ja, pomyślał. Nie było w tym mojej winy. To, co robiłem, robiłem dla Petera, a teraz on nie żyje. Zdawał sobie sprawę, czego oczekuje od niego Villar i jaki on naprawdę jest. Wyczuł to przy pierwszej rozmowie z nim. Zawsze zresztą czuł na sobie oko jakiegoś Yillara, czasem oficera, czasem nie. 192 - Ted, będziemy musieli przyjrzeć się bliżej temu facetowi - powiedział Glander, spoglądając w ślad za Mowbrayem. Odpowiedzialny za przestrzeganie regulaminów podoficer, zwany przez wszystkich Łamignatem, uśmiechnął się szeroko. - Co to, i pan, szefie? Byłem pewien, że ma pan słabość do kobiet! Zarechotali ubawieni. Znali te rzeczy od podszewki. Leżeli oboje na łóżku w małym, prywatnym świecie, ograniczonym kręgiem światła lampki nocnej. Dziewczyna oparła się na łokciu i położyła drugą rękę na jego ramieniu. Jej jasne włosy miały w świetle lampy niemal srebrzysty odcień. Mieli poczucie czegoś zupełnie nowego, uwydatnione jeszcze przez nagość ich ciał. Cała reszta pozostała poza jasnym kręgiem. Pierwszy uścisk, tęskne niedowierzanie, że coś takiego przydarza się im naprawdę, odrzucona na podłogę poduszka, jego mundur rzucony byle jak na krzesło, jej pończochy na jego koszuli. Mieszkanie znajdowało się nad gabinetem dentystycznym i poczekalnią. Umeblowane było ładnie, choć nieco staromodnie. W sąsiednim pokoju wisiała fotografia oficera RAF-u. Kiedy weszli do środka i Andy przekręciła klucz w zamku, Rayner zapytał: - Lotnik? Zrobił to nie tyle z ciekawości czy podejrzliwości, lecz po prostu, żeby coś powiedzieć. - Nie - odpowiedziała Andy. - Ten przystojniak służy w obsłudze naziemnej jakiejś bazy lotniczej w Kencie. Jego żona jest właścicielką tego mieszkania. Uwielbia go, chociaż to straszny kobieciarz. - A zaraz potem dodała: - Obejmij mnie. Ciągle nie mogę w to uwierzyć! Jedzenie i wino, które udało mu się zdobyć za pieniądze z okrętowej spiżarni, leżały nietknięte w sąsiednim pokoju. Niedawne przeżycia pulsowały w nim ciągle niczym ustępujący powoli atak szaleństwa. Zanim połączył się z nią, przeżywał istne męki, trzymając ją w objęciach na łóżku i wędrując dłońmi po zakamarkach jej ciała. Żadne z nich nie było w stanie oprzeć się pożądaniu, które ich ogarnęło. Andy objęła go ramionami za szyję i zaczęła całować, coraz mocniej i bardziej namiętnie. - Nie mogęjuż czekać! - szepnęła w końcu. -Nie mogę czekać! Zdawał sobie sprawę, że musi zadać jej ból. Krzyknęła, kiedy w nią wszedł, a potem ich ciała stopiły się w jedno, aż zupełnie wyczerpani opadli 13 — Ostatni krążownik 193 bez ruchu, spleceni ze sobą, niezdolni do rozłączenia się. Zobaczył, że jej wzrok wędruje po nim. Miała lekko zaróżowioną lewą pierś w miejscu, w którym przyssał się do niej wargami. - Chciałam zaczekać z tym jak najdłużej... ale nie byłam w stanie -powiedziała. - Myślałam tylko o tym, żebyś nie ustawał w pieszczotach... żebyś mnie wziął. -Uśmiechnęła się, jakby przypominając sobieo czymś. -Wiesz, jesteś prawdziwym mężczyzną. Pochyliła się nad nim i Rayner zauważył, że przygląda się bliźnie po odłamku w jego pachwinie. Pogładziła ją i powiedziała: - Zamordowałabym tego, kto ci to zrobił. Rayner uśmiechnął się. Jego wzrok błądził po jej plecach, po szczelinie między piersiami, po puszystej kępce włosów, kryjących jej kobiece sekrety. - Ja też nie mogłem już dłużej czekać - powiedział, a potem dodał, jakby przypominając sobie o czymś. - Gdzie jest moja marynarka? Muszę po nią sięgnąć. - Nie podnoś się. - Zsunęła się z łóżka i prawie rozpłynęła w cieniu. Wprawnym ruchem złożyła marynarkę i przewiesiła sobie przez rękę. Pewnie przychodziła tu z kimś czasami... albo odwiedzała dentystkę piętro niżej, która ma za męża przystojnego nie latającego lotnika. Podała mu marynarkę i uklękła koło niego na łóżku. - Jakieś sekrety? - Nie. - Wyjął z kieszeni małe, płaskie pudełeczko i podał jej. - Boję się, Andy, że może ci się nie spodobać. Spojrzała na niego, ujęta jego otwartością i uczciwością, tak budującą po tym, co zaobserwowała u innych znajomych wojskowych. Wyjęła z pudełeczka jego zawartość: był to srebrny naszyjnik w kształcie zachodzących na siebie listków. Rayner przyglądał się, jak unosi go do światła, a potem szuka i otwiera zapinkę. - Kupiłem to w Gibraltarze - powiedział. - Gość, który mi to sprzedał, powiedział, że to hiszpańskie srebro. Ale jeśli nie gustujesz w takich rzeczach. .. Andy wyciągnęła rękę przed siebie, przyglądając się kolii błyszczącymi oczami. - Jest cudowna, głuptasie! Włóż mija. Rayner zapiął kolię na jej karczku i pocałował ją w ramię. - Na pewno nie pozwolą ci jej nosić w czasie dyżurów! - powiedział. Andy odwróciła się do niego. - Zrobiłeś mi uroczą niespodziankę - powiedziała. - Wiesz, czym można uszczęśliwić dziewczynę. Rayner pochylił się ku niej tak, że ich głowy się zetknęły. 194 - Chciałem zostawić ci jakąś pamiątkę. Żebyś mogła popatrzeć na nią czasami i przypomnieć sobie moją osobę. Andy chwyciła go mocno za rękę, bojąc się, że Rayner dojrzy łzy w jej oczach. - Jest śliczna - powiedziała i spojrzała w bok. - Wspominałeś coś o wyjeździe do Londynu. To coś ważnego? Rayner przypomniał sobie misternie ułożony plan, co miał mówić i w j aki sposób odpowiadać na pytania. Czy nic nie może się nigdy potoczyć tak, jak człowiek sobie zaplanował? - Trudno byłoby wyjaśnić ci to dokładnie - powiedział i dodał po chwili: - Chodzi o to, że właściwie nie zrobiłem nic wielkiego. Andy potrząsnęła jego rękę. - Powiedz mi, proszę. Nie bój się, ja nie gryzę. Uśmiechnął się zakłopotany. - Mam dostać medal. - Naprawdę? Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wcześniej? - Andy próbowała zajrzeć mu w oczy. - Kto będzie ci go wręczał? Rayner odsunął kosmyk włosów z jej czoła. - Zdaje się, że król. - I chcesz, żebym ja też pojechała do Londynu? - zapytała stłumionym głosem. - O to ci chodziło? - Nie, chodziło mi o coś więcej - odparł Rayner. - Chcesz mnie uwieść na dobre? - To rozumie się samo przez się. - Rayner spojrzał na nią z nagłą determinacją w oczach. - Chciałbym kupić ci obrączkę. - Naprawdę jesteś pewien, że tego chcesz? - Jesteś moją dziewczyną. Chcę się z tobą ożenić, Andy. - Widzę, że naprawdę masz taki zamiar - powiedziała. - Twoje oczy nie potrafią kłamać! Otoczyła go ramionami i przycisnęła mocno do siebie. - Znalazłeś wspaniały sposób, żeby się oświadczyć! - Jutro muszę zameldować się z powrotem na okręcie. Zadzwonię do ciebie, jak będę już wiedział dokładnie, co i jak. - Położył się na plecach, kiedy Andy popchnęła go delikatnie na zmięte prześcieradło. - To będzie jutro. A dziś... - Uniosła się i usiadła na nim okrakiem, mając przez cały czas spojrzenie utkwione w jego oczach. - Widzę, że chwytasz w lot moje myśli... o, nawet to czuję! - Poruszyła się lekko i uniosła przy pomocy jego rąk. - Tym razem naprawdę postaram się, żeby trwało to jak najdłużej. Chwilę potem zatracili się znowu w przypływie rozkoszy. 195 15 Układ Przez pierwsze dwa tygodnie pobytu w Rosyth cała załoga „Relianta", z wyjątkiem szczęśliwców korzystających z urlopu, była bardzo zajęta. Każdego dnia na pokładzie mrowili się robotnicy stoczniowi, którzy początkowo bardziej niszczyli, niż naprawiali okręt. Także Sherbrooke nie miał chwili wytchnienia. Nieoczekiwanie poproszono go, żeby wziął udział w dochodzeniu po tym, jak podejrzliwy oficer z bazy odkrył poważne uszczuplenie zapasów rumu i innych trunków. Takie dochodzenie prawie zawsze kończyło się powołaniem sądu wojennego. Stwierdzono, że w sprawę zamieszany jest jeden oficer i dwóch podoficerów. I tym razem okazało się, że ludzie gotowi są narazić się na poważne konsekwencje dla zdobycia paru butelek czegoś mocniejszego. Tak przez niego wyczekiwana wizyta Emmy została odłożona, ale udało się im przeprowadzić kilka parominutowych rozmów przez telefon, mimo że linia niemal stale była zajęta. A potem, zupełnie niespodziewanie, Emma zadzwoniła do niego znowu. Oznajmiła, że przyjeżdża z komandorem Thorne'em. Sherbrooke doszedł do wniosku, że było to z jej strony bardzo rozsądne posunięcie. Może nawet sama zorganizowała ten wyjazd. Była nadal zamężną kobietą. Jej mąż znajdował się w niewoli, żyjąc w niewyobrażalnie ciężkich warunkach. Jakiekolwiek zbliżenie między nimi mogło być potraktowane przez innych ludzi jako jeszcze jeden podejrzany wojenny romans. Uważano by, że nie chciała czekać na powrót męża. Byłaby to opinia okrutna i niesprawiedliwa, ale z pewnością przylgnęłaby do niej. A cóż dopiero powiedziano by o oficerze marynarki, który w sposób haniebny, egoistyczny wykorzystał jej osamotnienie? Atak, mógłby przynajmniej zobaczyć się z nią, nie psując jej opinii. Był przecież dowódcą „Relianta" i obserwuje go wiele oczu. W żadnym razie nie powinien narazić Emmy na bezsensowne, głupie plotki, które mogłyby wyrządzić jej krzywdę. Albowiem, jak powiedziano kiedyś przed sądem wojennym, najgorsze jest nie samo popełnienie nagannego czynu, lecz kontynuowanie występku. To coś zupełnie niewybaczalnego w wypadku oficera, w którym pokłada się zaufanie. Łatwo to powiedzieć, jeśli się siedzi po tamtej stronie sędziowskiego stołu. Może jednak znajdą jakąś chwilę, którą uda się im spędzić tylko we dwoje? 196 Tego wieczoru miało się odbyć przyjęcie. Porucznik Dick Rayner wrócił z Londynu z medalem, ciągle nie mogąc uwierzyć, że wszystko to przytrafiło się właśnie jemu. Frazier zorganizował z tego powodu przyjęcie, a nastrój był taki, jakby wyróżniono cały okręt. Zaproszono kilka kobiet z bazy wojskowej, pielęgniarki z dwóch szpitali i kilka mężatek. - John, nie uważa pan, że można by poczekać z tym parę dni? Do tego czasu wróci już kontradmirał Stagg - zwrócił się Sherbrooke do swego zastępcy. W kącikach ust Fraziera pojawił się ledwo uchwytny uśmieszek. - A wie pan, panie komandorze, całkiem wyleciało mi to z głowy! Wydawało się, że wojna toczy się gdzieś bardzo, bardzo daleko. Po kapitulacji niemieckich i włoskich oddziałów w Afryce Północnej trzeba było przywrócić jaki taki porządek. Przewieźć pojazdy i wyposażenie, działa i amunicję, zrobić coś z tysiącami jeńców. W każdym razie odniesiono tam całkowite zwycięstwo. Stagg przywiezie z pewnością z Londynu nowe, ważne wieści. Informacje o miejscu następnej akcji bojowej. Niedługo nadejdzie czerwiec. Łatwo było krytykować posunięcia głównego dowództwa, ale Sherbrooke wiedział z własnego doświadczenia, że brak zdecydowania na wojnie nie sprzyja odnoszeniu sukcesów. Zaplanowanie operacji na tak wielką skalę jak inwazja na kontynent europejski było z pewnością niezwykle trudnym przedsięwzięciem, ale każdy upływający tydzień dawał nieprzyjacielowi czas na zorganizowanie obrony. Szaleństwem było odkładanie operacji na okres, w którym pogorszą się warunki pogodowe. Bez względu na miejsce desantu miały w nim uczestniczyć głównie wojska brytyjskie, kanadyjskie i amerykańskie. Nigdy dotąd nie podejmowano operacji wojskowej na tak wielką skalę. W miarę jak zbliżała się godzina przyjęcia, Sherbrooke czuł się coraz bardziej niespokojny. Zejdzie do mesy na sygnał dany przez Fraziera, kiedy będzie już po wstępnych powitaniach. Frazier miał mu też podpowiedzieć, kiedy powinien wyj ść, żeby nie krępować innych, gdy rozpocznie się prawdziwe balowanie. Swoją obecność na przyjęciu zapowiedziało kilku wyższych oficerów, przebywających właśnie w Rosyth, było też rzeczą powszechnie wiadomą, że rezydujący tu admirał, dowódca wybrzeża Szkocji, uwielbia takie towarzyskie spotkania. Sherbrooke zamyślił się nad tym, co załodze „Relianta" udało się osiągnąć w ostatnim czasie. Większość ludzi zgodziłaby się ze zdaniem, że okręt 197 miał szczęście. Wśród jego podwładnych nie brakowało oczywiście zwyczajnych gagatków, uporczywych obiboków i tak zwanych trudnych charakterów, jak na każdym innym okręcie. Niektórych ogarniało przerażenie, kiedy grzmiały armaty „Relianta", innym udawało się zapanować nad sobą i ukryć strach. Stanęli mu przed oczami młodsi oficerowie, tacy jak były adwokat Drakę, jak pomocnik nawigatora Frost czy porucznik piechoty morskiej Steele, który musztrował obsady dział. Przypomniał sobie Howe'a, po którym nie zostało nawet śladu, i młodego porucznika, który zginął tuż obok niego od pojedynczego odłamka. Byli to tacy sami młodzi ludzie, jakich pełno na każdym wielkim okręcie. Starał się zresztą nie myśleć o tym i unikać wszelkich porównań. To należało już do przeszłości. W drzwiach kabiny pojawiła się twarz stewarda. - Przepraszam, że przeszkadzam, panie komandorze. Telefon z lądu. Niestety, połączyli z korytarzem. Któryś ze stoczniowców przez pomyłkę przeciął kabel. - Wiesz, kto dzwoni? Ani jeden mięsień nie drgnął na twarzy Longa. - Jakaś kobieta, panie komandorze. W tym zgiełku nie usłyszałem nazwiska. Sherbrooke wyszedł żwawo na korytarz, na którym dwóch robotników kończyło właśnie pracę. Jeden z nich pogwizdywał głośno, aż wreszcie Long powiedział mu bez ogródek: - Nie gwiżdże się na okręcie wojennym. To przynosi pecha. Robotnik uśmiechnął się. - Tylko marynarzom! Long zobaczył, że Sherbrooke podnosi słuchawkę, i syknął ze złością: - Zamknijcie gęby i wynoście się stąd! Obaj robotnicy odeszli. - To ja - powiedziała Emma. - Jestem w domu pana admirała. Sherbrooke uśmiechnął się. - Postaraj się dostać tu jak najszybciej. Wydaje mi się, że nie widziałem cię całe wieki. - Tak, wiem. Usłyszał z oddali sygnał trąbki i zdał sobie sprawę, że w stoczni panuje już cisza, a robotnicy poszli do domu. Kierownik, który odpowiadał za naprawę „Relianta", bez wątpienia skarżył się swojej żonie, jak ciężko pracować pod okiem sztywnych oficerów, którzy sami nigdy nie kiwną nawet palcem. Gdyby jednak wzajemne stosunki między marynarzami i stoczniami zmieniły się, byłaby to katastrofa. 198 - Jakieś nowe wiadomości, Emmo? - zapytał. - Nie, żadnych. Prawdopodobnie miała już serdecznie dość wysłuchiwania podobnych pytań. - Guy, muszę kończyć. Widzę, że wszyscy już wychodzą. - Mówiła do słuchawki, trzymając ją bardzo blisko ust. - Muszę porozmawiać z tobą w cztery oczy. Chyba nie ma w tym nic specjalnie złego, jak myślisz? Sherbrooke nie zdążył odpowiedzieć. Long czekał już na niego. - Jest pan gotów, panie komandorze? Cieszę się z powodu tego pańskiego Raynera, bardzo miły chłopak... - Uświadomił sobie nagle, że powiedział coś niewłaściwego. - Przepraszam, chciałem powiedzieć, że... Sherbrooke dotknął rękawa jego białej kurtki. - Masz rację. On rzeczywiście jest miłym chłopakiem. Long odprowadził go spojrzeniem. Pomyślał, że jego szef też jest całkiem do rzeczy. A potem wziął tacę i także poszedł do mesy oficerskiej, żeby pomóc kolegom. Zanosiło się na to, że wieczór skończy się bardzo późno. - Przepraszam pana, sir, ale wydaje mi się, że admirał zbiera się do wyjścia - powiedział Rhodes, który pełnił dziś funkcję oficera dyżurnego. -Może tym razem alarm nie będzie fałszywy. Sherbrooke kiwnął w odpowiedzi głową. - Będę trzymał rękę na pulsie. Znalazł pan chwilę czasu na jakiegoś drinka? Rhodes rozejrzał się po rozpromienionych twarzach gości, pośród których torowali sobie drogę stewardzi z pełnymi tacami. - Właśnie zamierzam strzelić sobie kieliszeczek czegoś dobrego. Mam wrażenie, że przyjęcie było udane. Sherbrooke odwrócił się, widząc, że Emma stoi w drzwiach, szukając go oczami, szczęśliwa, że bierze w tym udział i dzieli radość wspólnego świętowania. Rzuciła szybko okiem na Thorne'a i podbiegła, żeby się przywitać. - To okropne, że nie mogę być tylko z tobą. - Przyjrzała mu się uważnie. - Ale tak się cieszę, że przyszłam. I że mogę patrzeć na ciebie, jak tu dowodzisz. - Potrząsnęła głową, a jej zaplecione w długi warkocz włosy rozbłysły srebrzyście w jasnym świetle. - Zdaje się, że plotę jakieś głupstwa. Mam do siebie mnóstwo pretensji... Byłeś ze mną w Chelsea przez całą noc, a ja zachowywałam się jak pruderyjna świętoszka... albo jak głupia gęś. I teraz płacę za to. - Spojrzała mu prosto w twarz. - Oboje płacimy. Z drugiej strony mesy przepchnął się do nich Frazier i powiedział: - Wszystko dobrze poszło, panie komandorze. 199 Sherbrooke spojrzał na młodą kobietę, która trzymała go pod rękę. Ali-son, żona Fraziera. Była jak lalka, bardzo ładna, dobrze ubrana, i najwyraźniej świetnie się czuła w hałaśliwej atmosferze dzisiejszego, w dużej mierze męskiego, zgromadzenia. Sherbrooke nie wiadomo czemu spodziewał się, że ujrzy trochę inną kobietę. Może dlatego, że uważał Fraziera za człowieka zamkniętego w sobie, zachowującego rezerwę wobec innych. - Nie zdziwiłabym się, gdyby parę osób obudziło się jutro z bólem głowy! - powiedziała Alison, a potem spojrzała na Emmę i dodała: - Pewnie bywa pani na wielu takich imprezach. Ja też dawniej często chodziłam na przyjęcia. Teraz, kiedy mam na głowie dzieciarnię, nie mogę pozwolić sobie na zbyt wiele rozrywek, zwłaszcza w czasie wojny. - Tak naprawdę to mamy tylko jedną córeczkę - stwierdził spokojnie Frazier. - To jeszcze nie dzieciarnia. Sherbrooke zauważył, że oboje obrzucili się szybkimi spojrzeniami. - No, chyba nie ma w tym mojej winy, prawda? - Spojrzała znowu na Emmę. - Czy pani też ma rodzinę? - zapytała. - Nie - odparła Emma. Pani Frazier podniosła dłoń do ust. - Och, przepraszam, całkiem zapomniałam. Przecież pani mąż jest w niewoli. Frazier ujął ją za rękę. - Chodź, Alison, poznam cię z szefem naszej maszynowni. Nikt nie wie tyle o okrętach co on! - Odnoszę wrażenie, jakby wszyscy wiedzieli o mojej sytuacji - powiedziała Emma, kiedy zostali znowu sami. - A potem jej twarz rozchmurzyła się znowu. - Ten twój komandor Frazier ma z pewnością roboty po uszy, kiedy przyjeżdża do domu! Admirał wraz z towarzyszącymi mu osobami rzeczywiście zaczął zbierać się do wyjścia. Niedługo będzie po wszystkim i ona też odejdzie ze swoim szefem. Zobaczył, że komandor Thorne stoi obok dwóch niskich kobiet, górując nad nimi niczym latarnia morska. Jego twarz marszczyła się w uśmiechu. Pewnie opowiadał im właśnie kolejną dwuznaczną anegdotkę. - Jaki on jest? - zapytał Emmę. - Chodzi mi o to, jak odnosi się do ciebie. - Nie mam z tym żadnych kłopotów, naprawdę. - Dotknęła jego rękawa i nie cofnęła ręki. - Przypuszczam, że jest mi życzliwy. Nie mam na co się uskarżać. Spojrzała na kogoś za jego plecami i jej oczy posmutniały nagle. - Ci dwoje są jak papużki nierozłączki, nie sądzisz? 200 Porucznik Dick Rayner, stojący obok pielęgniarki, którą zaprosił tu jako swego gościa, miał taką minę, jakby wokół nich nie było nikogo więcej. Widząc, jak oboje zerkają na siebie, Sherbrooke zdał sobie sprawę, że łączy ich coś dużo głębszego niż zwykła znajomość. W pewnej chwili admirał wygłosił krótką mowę, czego zwykle niemal nigdy nie robił. Powiedział parę słów o medalu Raynera, który otrzymał rzeczywiście z rąk króla w Londynie. Emma odwróciła się, żeby spojrzeć na porucznika i na biało-czerwoną baretkę na jego piersi. Sherbrooke nie był w stanie odgadnąć, co myślała przez tę krótką chwilę. Co do niego, to patrząc na Raynera, stojącego obok swej dziewczyny, odczuwał tylko zazdrość. Admirał mówił: - Nie była to jakaś spektakularna misja, do jakich przyzwyczailiśmy się ostatnio. Ale może właśnie dlatego jego osiągnięcie było tym bardziej inspirujące dla nas wszystkich. Sherbrooke przyglądał się jasnowłosej, krótko ostrzyżonej pielęgniarce, która trzymała Raynera pod rękę. Zauważył nowy pierścionek na jej palcu i to, jak zareagowała na ostatnie słowa admirała: - Nawet wówczas, kiedy został ranny, głównie troszczył się o swoją załogę. - Admirał uśmiechnął się do niego. - Dobra robota, panie poruczniku! Sherbrooke spojrzał na rękę, która nadal spoczywała na złotych naszywkach na jego rękawie. Ludzie to zobaczą, będą plotkować, wyciągać wnioski. - Muszę zamienić parę słów z admirałem - powiedział. - Załatwię to najszybciej, jak będę mógł. Do Emmy podszedł znowu Frazier, już bez żony. - Wszystko dobrze, pani Meheux? - Doskonale. Dobrze pan zrobił, organizując ten wieczór. - Admirał już wyszedł i mesa nagle ożyła. Zobaczyła, że Thorne rozgląda się na wszystkie strony. Jego obie słuchaczki gdzieś się rozpłynęły. - Pan komandor poprosił mnie, żebym zaprowadził panią na rufę, do jego kajuty - powiedział Frazier i uśmiechnął się niezręcznie. - Jest tam moja żona. Poszła odetchnąć świeżym powietrzem. - Byłabym zachwycona. Frazier zauważył, że Emma Meheux rozgląda się po mesie, jakby chciała zapamiętać każdy szczegół. Eversheda, który gestykulował i wymachiwał rękami, wyjaśniając jakiemuś cywilowi, który słuchał go z taką miną, jakby nie był w stanie pojąć absolutnie niczego, z jaką to prędkością może przesuwać się lufa działa przy celowaniu. Szefa maszynowni, rzucaj ącego wściekłe spój -rżenia jakimś obcym ludziom, którzy rozsiedli się w klubie, zajmując nawet jego fotel. Drake'a, byłego adwokata o różowej twarzy, stojącego z innym 201 porucznikiem, którego nie rozpoznał w pierwszej chwili. Był to Frost, który zgolił swoją śmieszną bródkę, stając się przedmiotem uszczypliwych docinków i żartów kolegów. - Moja żona nie powinna była wspominać o pani mężu - powiedział Frazier. - Nie powiedziała tego naumyślnie. Emma spojrzała na niego. Przyszło jej do głowy, że Frazier to niezwykle miły człowiek, z którym można by szczerze porozmawiać. Oczywiście jego żona zrobiła naumyślnie tę uwagę. - Zechce pan pokazać mi drogę? Idąc, rozglądała się wokół siebie. Uderzył ją spokój panujący na okręcie. Tylko od czasu do czasu widać było poruszające się w mroku postaci, a ciszę mąciło jedynie nieustające pobrzękiwanie talerzy i szklanek w kuchni. Oparty o maleńki stolik, wartownik z rewolwerem u pasa poderwał się i stuknął obcasami. - Wszystko w porządku, panie komandorze - zameldował, patrząc na Emmę. Frazier uśmiechnął się. - Dziękuję, Mason. W korytarzu czeka na was szklaneczka szkockiej. Emma wyraźnie wyczuwała łączącą ich zażyłość, silniejszą od różnicy stopnia i pozycji. - I schowajcie to szmatławe piśmidło, żeby go nie zobaczył dowódca! - rzucił mu jeszcze przez ramię Frazier. Poszli pustymi, pomalowanymi na biało korytarzami, minęli godło okrętu, a zaraz potem jej wzrok natrafił na wiszącą na ścianie fotografię drużyny piłkarskiej, pośrodku której siedział jakiś nie znany jej kapitan. - Jest pan na tym okręcie już od dawna, prawda, panie komandorze? - Tak, służę tu dłużej niż większość kolegów. Przyszedłem za czasów kapitana Cavendisha. Trzeba czasu, żeby naprawdę dobrze poznać okręt tych rozmiarów. - A co o tym myśli pańska żona? Frazier spojrzał na nią z uwagą. - Alison? No cóż, chciałaby, żebym prędko awansował. - Roześmiał się jakoś blado. -1 dostał dobrą posadkę na lądzie, z orszakiem stewardów, którzy obsługiwaliby mnie jak niewolnicy. - Nie odpowiadałoby to panu? Frazier zatrzymał się i Emma zobaczyła elegancką tabliczkę na drzwiach. „Kapitan okrętu". - Brzydziłbym się czymś takim. Żona Fraziera siedziała w kabinie z j edną nogą założoną na drugą i przyglądała się w lusterku swemu makijażowi. Nie spojrzała na nich i powiedziała przez ramię: 202 - John, nie zapomniałeś, że admirał zaprosił nas na przyjęcie do siebie. Jesteś gotów? - Nie wiem, czy nie będę tutaj potrzebny - odparł Frazier. Jego żona wzruszyła leciutko ramionami. - Och, wyobrażasz sobie, że bez ciebie wszystko się tu natychmiast zawali! Emma zauważyła zakłopotanie na twarzy Fraziera i powiedziała: - Pani Frazier, czy zostanie tu pani jeszcze przez jakiś czas? Pani Frazier skrzywiła się lekko do lusterka. - Kilka dni, a potem wracam na południe. - Zamknęła z lekkim trzaskiem puderniczkę. - Do cywilizacji. Otworzyły się drzwi. Sherbrooke przestąpił wysoki próg kabiny i rzucił czapkę na krzesło. Spadła na podłogę, ale on zdawał się tego nie zauważyć. - Guy, idziemy teraz wszyscy do domu admirała - powiedziała Alison Frazier. - Pójdzie pan z nami? - Zerknęła wymownie na Emmę. Sherbrooke miał taką minę, jakby wracał z dalekiej podróży. - Nie, nie mogę - odparł i spojrzał na Fraziera. - John, proszę mnie wytłumaczyć i przeprosić w moim imieniu. Muszę zająć się czymś innym. Emma podniosła się i podeszła do drugiego krzesła, żeby zyskać na czasie. To, że pani Frazier zwróciła się po imieniu do Sharbrooke'a, zabrzmiało w jej uszach jak nieprzyjemny zgrzyt. Zdawała sobie jednak sprawę, że musi ukryć oburzenie. Podniosła z podłogi czapkę i przed oczami stanął jej tamten sklep, kurz i dym, tafla potłuczonego szkła i spoglądające z podłogi wytrzeszczone oczy zabitej kobiety. Na twarzy Fraziera pojawiło się zakłopotanie. - Nie jestem pewien, czy potrafię to zrobić. Wlałem w siebie tyle dżinu, że mogłaby po nim pływać „Queen Mary". - Spróbował zmusić się do uśmiechu. - Ale postaram się, oczywiście, w ramach służbowych obowiązków! - Dołączę do was. Proszę uprzedzić oficera dyżurnego - powiedział Sherbrooke. Drzwi zamknęły się za nimi. - Twój wierny opiekun odnajdzie cię tu, zanim się spostrzeżesz - powiedział, ujmując jej dłonie. - Chciałem jednak zamienić z tobą choć słowo na osobności. Okazało się to piekielnie trudne, prawda? Emma milczała, myśląc o tych zamkniętych drzwiach. Zauważyła rozbawione spojrzenie tamtej kobiety, gdy wychodziła, i zakłopotanie na twarzy Fraziera. Mogli sobie pomyśleć Bóg wie co. - Co chciałeś mi powiedzieć? - Chciałbym ukryć się gdzieś z tobą przed ich oczami. Myślę, że zasługujemy na to. - Jego ręce zacisnęły się na jej dłoniach, jakby w obawie, 203 że ktoś może im przerwać. - Przez cały wieczór patrzyłem tylko na ciebie, Emmo. Myślałem o tym, jak by to mogło być, gdybyśmy zostali sami. -Zawahał się na moment. - Pewnie zachowuję się jak jakiś smarkacz. Emma oparła głowę na jego piersi. Poczuł jej oddech, dotyk piersi, bijące od niej ciepło. - Trzymaliśmy się na odległość dlatego, żeby nie zepsuć sobie opinii. Jednak miłość jest silniejsza od takich uprzedzeń - powiedział. Emma położyła palec na jego ustach, jakby chciała zmusić go do milczenia, ale on dodał: - Wiem, że nie powinno się mówić takich rzeczy, ale gdybym mógł uwolnić cię od twojego męża, zrobiłbym to. Usłyszeli, że ktoś idzie korytarzem, podśpiewując cicho. - Będę musiała opuścić okręt razem z innymi. Naprawdę nie możesz tam iść? Chciałabym patrzeć na ciebie, mieć świadomość, że jesteś w pobliżu. Sherbrooke łagodnie odsunął ją od siebie. - Nie, nie mogę. Naprawdę jest coś, czym muszę się zająć. Drzwi otworzyły się i ukazał się w nich komandor Thorne, udający, że czegoś szuka. - Nie chciałbym być niedyskretny - powiedział, obrzucając ich spojrzeniem. - Nie będę zakłócał miłej zabawy! Może jednak ktoś wskaże mi drogę na górę, żebym nie zabłądził w tych zakamarkach. Znów byli sami. Stanęli twarzą w twarz pod godłem okrętu. - Odwiedź mnie, Guy. Tak, j ak sobie obiecaliśmy - powiedziała Emma. - A ty uważaj na siebie. Emma odchyliła głowę. - Pocałuj mnie. Jak swoją dziewczynę. Tak, jak to sobie wyobrażałeś. Byłoby rzeczą niemożliwą określić, jak długo to trwało, bo dla kochających się ludzi czas nie istnieje. W końcu Emma oderwała się od niego i wytarła swymi delikatnymi palcami ślady szminki na jego ustach. - To by dopiero dało im materiał do plotek! Sherbrooke usłyszał dochodzący z sąsiedniej kabiny głos Longa. Domyślił się, co to zapowiada dla nich obojga. - Tędy, panie komandorze, wygodnie i łatwiutko! - mówił steward. Zaraz potem usłyszeli niewyraźną odpowiedź Thorne'a i jeszcze raz głos Longa: - Stara łajba kołysze się dziś odrobinę, panie komandorze, nie ma dwóch zdań! Emma spojrzała na Sherbrooke'a. Miała ochotę zarazem śmiać się i płakać. Sherbrooke przyglądał się, jak Long przeprowadza komandora przez wysoki próg. 204 Emma spojrzała przez drugie drzwi na dokładnie zasłaną koję, na lampkę nocną i nieubłaganego wroga mieszkańca tej kajuty - telefon. To był jego świat, świat, którego ona nigdy nie będzie z nim dzielić. Sherbrooke zauważył smutek w jej oczach i ujął ją za rękę. - Wiem, o czym myślisz, Emmo. Wiem dokładnie. Sprowadziwszy ich po trapie do czekających na dole samochodów, Sherbrooke wrócił do swej kabiny i zdjął marynarkę. Long wszedł i wyszedł bez słowa, zostawiwszy na biurku karafkę. Przyjęcie powoli dobiegało końca. Ostatni goście zeszli sami albo zostali odprowadzeni na brzeg. Thorne nie był jedynym uczestnikiem przyjęcia, wytrąconym nieco z równowagi przez „kołysanie" okrętu. Przebiegając oczami leżące przed nim papiery, Sherbrooke myślał o Em-mie, widział ją nadal tu, w tej kabinie. A także w jej mieszkaniu w Chelsea. Zastanawiał się, jak by to mogło być, gdyby... Westchnął i przetarł oczy, a potem zabrał się do czytania wszystkiego od początku. Może nie zwrócił na coś należytej uwagi. Dowódca okrętu nie mógł pozwolić sobie na żadne przeoczenie. Wypił kolejnego drinka i zdał sobie sprawę, że chyba przebrał miarę. Podniósł się z krzesła i zaczął chodzić po kabinie. Usłyszał dyskretne kaszlnięcie Longa w kuchence. Uchylił drzwi i powiedział: - Idź już i połóż się spać. Pewnie jesteś piekielnie zmęczony. Mój Boże, co za bałagan musieli zostawić w mesie! Stojący po drugiej stronie wąskiego przejścia Long spojrzał na niego z powagą. - Chyba starczy im na jakiś czas tej uciechy. Sherbrooke wrócił do biurka i spojrzał na leżące na nim papiery. Nie, nie przeoczył niczego. Long odszedł. Cały okręt pogrążył się w ciszy. W kabinie zjawił się Fra-zier. Sherbrooke nie mógł przypomnieć sobie, aby ktoś pukał do drzwi, nie wiedział też, od jak dawna Frazier tu siedzi. - Wróciłeś? - zapytał niezbyt mądrze. Frazier obrzucił spojrzeniem karafkę i pustą szklankę. - Przyszło mi do głowy, że powinienem się pokazać, panie komandorze. Jeśli mnie pan nie potrzebuje, pójdę do hotelu. Sherbrooke kiwnął głową, a potem dotknął palcami swoich ust tam, gdzie Emma wycierała mu ślady szminki. - Która może być godzina? Frazier uśmiechnął się. - Koło trzeciej. - Chryste Panie! 205 - Czy coś się stało, sir? - zapytał spokojnym tonem Frazier. - Stało się? A czemu miałoby się coś stać? - Próbował podnieść się z krzesła, ale okazało się to ponad jego siły. Był zmęczony, wyczerpany do ostatnich granic, a do tego porządnie kręciło mu się w głowie. - Wychodzimy ze stoczni - powiedział i popchnął w kierunku Fraziera depeszę z dowództwa. - Masz, przeczytaj. Frazier rzucił na nią okiem. - Nie będzie mi żal stąd odpłynąć. Ale to przecież trzy tygodnie przed terminem! Nigdy bym nie pomyślał, że te leniwe typki założą tak szybko nowy pancerz! Sherbrooke spojrzał na niego i przypomniał sobie, co Emma powiedziała o jego pięknej żonie. Że będzie miał w domu pełne ręce roboty. - I nie założą! - odpowiedział. - Trwałoby to zbyt długo. Nie możemy czekać. Znasz te ich cholerne wykręty. - Ale czegoś tu nie rozumiem - upierał się Frazier. - Uzgodniliśmy z nimi listę zniszczeń do naprawy. Wszystko zostało ustalone. - A potem unieważnione pod naciskiem kontradmirała Stagga. Frazier przeczesał palcami włosy. Znowu wyglądał prawie jak dwudziestolatek. - Chyba wie, co czyni. Sherbrooke ostrożnie podniósł się z krzesła. - Nie wydaje mi się, żeby wiedział, a podejrzewam, że ty też w to nie wierzysz! Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w kabinie zjawił się bosman Long, całkowicie rozbudzony i w nieskazitelnie białej marynarce. - Czas iść do łóżka, panie komandorze. Frazier ujął Sherbrooke'a pod jedną rękę, Long pod drugą. Wyglądali jak trzej marynarze wracający pod dobrą datą z przepustki. - Long, muszę zadzwonić na brzeg - powiedział Frazier. - Zostanę na noc na pokładzie. - Uśmiechnął się i dodał: - Nie mam nic lepszego do roboty. Obejrzał się w drzwiach i zobaczył, że Long zarzucił na koję nogi Sherbrooke^. Nie zgasił jednak nocnej lampki. Frazier słyszał od kogoś, że taki tam panuje zwyczaj. Nigdy dotąd nie widział tak ululanego dowódcy i poczuł się zaskoczony tym, że wzruszyło go to w jakiś sposób. Long odetchnął głęboko. - Panie komandorze, jutro rano pańska głowa znów będzie w porządku! - powiedział i uśmiechnął się. Jak by nie było, zrobił dobry uczynek. Śliczna kobietka, która była tu z jego szefem, pochwaliłaby go za to. Rozejrzał się po kabinie i powiedział cicho: 206 - Znowu wypływamy, stara krypo. Zadać bobu cholernym szkopom! W karafce zostało trochę szkockiej i Long zabrał ją do swojej kuchenki. Kontradmirał Stagg wypił łyk kawy i skrzywił się. - Ohyda! Czy ci ludzie niczego się nie nauczą? Co za czasy! Sherbrooke rozejrzał się po przestronnej kabinie. Wyglądała tak, jakby przeszła przez nią trąba powietrzna: na wieszakach wisiały mundury, czekające na odesłanie do magazynu, leżały kije do golfa i stała skrzynka wina, a prawie na każdym krześle rozłożone były teczki z papierami. Zobaczył, że sekretarz admirała pędzi z powrotem do swojej kancelarii z naręczem innych materiałów, mających świadczyć o gotowości bojowej okrętu. Stagg spojrzał z zaciekawieniem na Sherbrooke'a. - Nieźle sobie poczynałeś, Guy, podczas mojej nieobecności. Zawsze wiedziałem, że dasz sobie świetnie radę -powiedział i zmarszczył swój złamany nos. - Cały okręt śmierdzi farbą, która jeszcze nie wyschła. Będziesz musiał porozmawiać z Frazierem o tym, że ludzie dostają za dużo przepustek. Praktycznie biorąc, stają się tubylcami! - Spadło to na nich jak grom z jasnego nieba, sir. Wciąż jeszcze nie mogę się pogodzić z tym, że... - Sherbrooke zawiesił głos, widząc, że do kabiny wchodzi główny steward Stagga wezwany dzwonkiem znajdującym się na biurku. - Słucham, sir - ostrożnie powiedział Price. - Przynieś jeszcze kawy. Wypiłbym coś mocniejszego, ale słońce nieprędko jeszcze minie nok rei! - powiedział Stagg i prychnął śmiechem. -Zbyt wcześnie nawetjakna mnie! - Popatrzył najakieś papiery na biurku. -Słyszałem, że przyjęcie udało się wyśmienicie. Na cześć tego Kanadyjczyka, jak mu tam? - Rayner, sir. Sherbrooke przyjrzał mu się. Stagg był wyraźnie czymś podenerwowany, co pokrywał jak zwykle bufonadą. - Powiedziano mi, że admirał był zadowolony. Zrobiliście dobre przedstawienie. A co z ludźmi, którzy mieli zastąpić zabitych na Morzu Śródziemnym? To twoja sprawa, wiem, ale jestem ciekaw. - Brakuje nam jeszcze dwóch - powiedział Sherbrooke i odczekał, aż Stagg znajdzie pudełko z cygarami. - Czy znalazł pan nowego adiutanta w czasie pobytu w Londynie? Stagg wzruszył ramionami. - Być może. Dołączy do nas później. Ma dobrą opinię i odpowiednią przeszłość. Ale trzeba będzie mu się przyjrzeć. Zajrzał Price, żeby sprawdzić, czy czegoś nie trzeba. 207 - Niedługo dowiesz się wszystkiego, Guy, ale sprawa należy do najściślej tajnych. Popłyniemy w rejon Sycylii, co oczywiście nie jest dla nas zaskoczeniem, ale mądrale z rządu zamierzają zorganizować kilka akcji dla odwrócenia uwagi nieprzyjaciela. Zadanie będzie trudne, ale musi się udać. Wszystko zależy od pierwszych działań zaczepnych, w których marynarce przypadnie główna rola. Nie jest to wprawdzie nic nowego, ale chciałbym, żeby każdy marynarz zdawał sobie z tego sprawę! - Jutro zaczynamy ładować amunicję, sir. Stagg nie zwrócił uwagi na jego słowa. - Czytałem raport stoczni - powiedział i obrzucił Sherbrooke'a badawczym spojrzeniem. -1 twoje uwagi. Powiem otwarcie, że uznałem je za nie na miejscu. Nie tego oczekiwałem od ciebie. - Byłem zdania... i nadal uważam, że przewidziano zbyt ograniczony zakres prac remontowych i naprawczych - powiedział Sherbrooke. - Podczas ostatniej akcji przekonaliśmy się, jakiego rodzaju zniszczeń możemy się spodziewać. Szczerze mówiąc, sir, uważam, że to poważne ryzyko dla okrętu. - Tak myślisz? - Stagg uśmiechnął się. - I to mówi człowiek, który najpierw rzuca się do desperackiego ataku przeciwko niemieckiemu krążownikowi, a potem staje w miejscu, żeby zabrać na pokład trzech ludzi? To dopiero nazwałbym wystawianiem okrętu na ryzyko! - Usprawiedliwione, panie admirale. Stagg podniósł się, nie zwracając uwagi na papiery, które zsunęły mu się z kolan. - Dowodzenie „Reliantem" jest dla ciebie doskonałym zajęciem, Guy. Może bardziej tego potrzebowałeś, niż sądzisz. Wiem, jak straciłeś poprzedni okręt, i nie mam co do tego żadnych zastrzeżeń. Dowodzisz teraz moim okrętem flagowym, a ja zdaję sobie sprawę, że nie jestem zbyt łatwym zwierzchnikiem. Ale to nie powinno nas niepokoić. Najbliższe miesiące, nawet tygodnie mogą mieć decydujące znaczenie. Może później odeślemy „Relianta" do stoczni na solidny remont, ale nie w tej chwili. - Czy jest coś jeszcze, panie admirale? Stagg usiadł i spojrzał na rozrzucone wokół papiery. - Chciałbym, żeby to zostało między nami, bo sam nie jestem jeszcze tego pewien - powiedział i uśmiechnął się nagle tak samo, j ak to robił w czasie swych nieoficjalnych obchodów, rozmawiając z jakimś oniemiałym z wrażenia marynarzem. - Być może nie zostanę już długo na „Reliancie". Zależy, jak... - urwał i wzruszył ramionami - no, wiesz... zależy, jak się potoczy to i owo. - Czy „Reliant" zostanie flagowym okrętem innego admirała? Stagg spojrzał w bok. 208 - Wątpię. Prawdopodobnie zostanie poddany wreszcie dobrze zasłużonemu remontowi i dostanie dodatkowe opancerzenie, które nam zawsze obiecywano. A potem, któż to wie, co może się zdarzyć? Sherbrooke siedział w milczeniu, zdumiony, że zdołał zachować taki spokój. Jego okręt zamierzano użyć teraz do jakiejś poważnej operacji, a potem odstawić na bok. - Ma zostać stworzona nowa, ważna placówka w Waszyngtonie w związku z sytuacją Amerykanów na Dalekim Wschodzie - powiedział Stagg. -Byłem bardzo zdziwiony, kiedy zaproponowano mi objęcie tego stanowiska. Ale także dumny, nie ukrywam. Sherbrooke'owi stanęły przed oczami twarze uczestników przyjęcia na cześć Raynera: szefa maszynowni, który był najstarszym oficerem na „Re-liancie" i znał go lepiej niż ktokolwiek inny; Fraziera, który zrezygnował z samodzielnego dowództwa, być może w poczuciu lojalności wobec tego okrętu; Eversheda, dowódcy artylerii okrętowej, który nie wziął ani jednego wolnego dnia po przybyciu do Rosyth, dopóki wieży B nie przywrócono pełnej sprawności i nie skontrolowano kilkakrotnie wszystkich jej mechanizmów; wreszcie twardego jak skała, bardzo biegłego w swym fachu oficera nawigacyjnego Rhodesa, który potrafił tak prowadzić ten wielki okręt, jakby to był szkuner. I wiele innych twarzy, które tu poznał, należących do ludzi, dla których istniał tylko ten okręt. Ich okręt. A jego poprzedni dowódca? Cavendish, który popełnił samobójstwo, choć oficjalne komunikaty mówiły co innego? Człowiek, któremu „Reliant" zawdzięczał tak wiele w najbardziej niebezpiecznych dniach wojny, a który został zdradzony przez ukochaną kobietę. - Powinieneś pomyśleć o swojej przyszłości, Guy. Nie wolno dreptać w miejscu. - Więc nie będzie żadnych zmian w rozkazach, sir? - Żadnych. To nasza wielka szansa. Nie pozwolę, żeby ktoś ją zaprzepaścił - stwierdził Stagg i rozj aśnił się w swoim sławnym uśmiechu. - Niech nikt na to nie liczy! Sherbrooke sięgnął po czapkę. Kiedy spojrzał znowu na Stagga, nie dostrzegł na jego twarzy ani śladu zakłopotania. Bojowy admirał. - Popłyniemy teraz do Scapa, gdzie dołączą do nas „Seeker" i niszczyciele - powiedział Stagg i zmarszczył brwi. - Obiecano mi przydzielenie innego niszczyciela na miejsce „Montagu", ale trwa to stanowczo za długo! - A potem zmienił nagle temat jakby pod wpływem innej, natrętnej myśli. - Do naszej grupy zostanie włączony krążownik „Assurance". Jego dowódca, Jock Pirie, to mój dawny kolega. Sprawy zaczynają przybierać lepszy obrót. 14 — Ostatni krążownik 209 Kiedy Sherbrooke wychodził z admiralskiej kabiny, w drzwiach minął go Villar, prawie nań nie spojrzawszy. - Załatwiłeś mi ten telefon na ląd? - zapytał go Stagg. - No, to dzielny chłopak z ciebie! Sherbrooke zamknął za sobą drzwi. Ciekawe, do kogo ten telefon. Do jego tak spostrzegawczej żony czy do zawsze eleganckiej Jane, a może do jakiejś całkiem innej osóbki? Nie miało to żadnego znaczenia. Teraz chodziło o rzeczy dużo ważniejsze. Nie wrócił do swojej kabiny, lecz wyszedł na pokład skąpany w jasnym, ale pozbawionym ciepła popołudniowym słońcu. Na widok dowódcy, idącego pokładem rufowym pod lufami dział wieży Y, gładko ogolony porucznik Frost, który był dziś oficerem dyżurnym, stanął na baczność. Przez chwilę myślał, że nie dopełnił jakiegoś obowiązku i czeka go teraz reprymenda. Z głośników pokładowych rozległa się komenda: - Koniec palenia! Załoga do zajęć! Sherbrooke położył rękę na relingu i spojrzał w dół, na oleistą, zaśmieconą wodę między burtą okrętu i nabrzeżem. Nie zdając sobie z tego sprawy, powiedział głośno: - Nigdy cię nie porzucę. Możesz na mnie polegać. Gruba rufowa cuma naprężyła się nagle i zaskrzypiała na polerze. Sherbrooke spojrzał na zwieszającą się nieruchomo z masztu banderę. Nie poruszała się także admiralska flaga. Nie było najmniejszego nawet powiewu wiatru. A mimo to „Reliant" drgnął, jakby przeszedł go nagły dreszcz. Może dał w ten sposób do zrozumienia swemu dowódcy, że przyjmuje ten układ. Jakby wyciągał dłoń do mocnego, męskiego uścisku. 16 Ostrzeżenie sztormowe Mimo licznie zgromadzonych oficerów mesa „Relianta" była nienaturalnie spokojna. Nie kręcili się po niej stewardzi, luk kuchenny i wszystkie drzwi zostały zamknięte, a na korytarzu objęli wartę żołnierze z piechoty morskiej, mający dopilnować, aby nikt nie zakłócił przebiegu odprawy. - Wszyscy obecni, panie kapitanie - zameldował Frazier. Miał na myśli starszych oficerów krążownika i dowódców sekcji, czyli tych, którzy zajmowali się maszynownią okrętu, jego uzbrojeniem i nawigacją, a także 210 zapewniali pomoc medyczną rannym członkom załogi, gdyby miało wydarzyć się najgorsze. Sherbrooke stał przy małym stoliku i rozglądał się po ich twarzach, czekając, aż wszyscy usiądą. Cały okręt był pogrążony w ciszy, którą zakłócał jedynie cichy szum wentylatorów. Bitwa z niemieckim krążownikiem „Mindenem", niebezpieczna przygoda z zamaskowanym stawiaczem min, a nawet zbombardowanie starej francuskiej bazy morskiej w Ferryville koło Bizerty, będące zwieńczeniem operacji „Sackcloth", wszystko to zostało już odsunięte na dalszy plan, niemal zapomniane. Po pobieżnym przećwiczeniu wspólnej taktyki z pozostałymi okrętami grupy „Reliant" skierował się wraz z nimi znowu na południe. Gdyby jego iluminatorów nie zasłonięte przed jaskrawym słońcem, można by było przez nie zobaczyć Gibraltar. Ta naturalna forteca przypominała teatralną dekorację, stanowiła fragment scenerii, w której miał się rozegrać kolejny akt morskich działań. Sherbrooke nigdy nie widział takiej armady okrętów wojennych, takiego nagromadzenia różnych odmian i klas: stały tu eskortowce i statki zaopatrzeniowe, barki desantowe dla czołgów i większe okręty, przewożące łodzie desantowe dla piechoty, która miała wziąć szturmem brzeg broniony przez nieprzyjaciela. Takie same przygotowania prowadzone były we wschodniej części Morza Śródziemnego od Aleksandrii po Maltę i przejęte od Niemców bazy na wybrzeżu północnoafrykańskim. Zgromadzone tu siły gotowe były do ataku na Europę. Utrzymanie przygotowań w tajemnicy przeszło do sfery pobożnych życzeń. Należało odnieść sukces za wszelką cenę. W tym momencie również na innych okrętach ich dowódcy zajęci byli tym samym. Przekazywali swoim ludziom, czego się od nich oczekuje. Stagg konferował na brzegu z admirałem i Sherbrooke czuł się pod jego nieobecność znacznie swobodniej. - Panowie - powiedział - nie wątpię, że wiecie, po co was tu wezwałem. W marynarce każda taka wiadomość rozchodzi się lotem błyskawicy. Rozejrzał się po twarzach tych ludzi, którzy trzymali w garści sprawy tego okrętu i czuwali nad jego funkcjonowaniem. W swoim fotelu siedział przysadzisty szef maszynowni Onslow, był tu lekarz okrętowy Farleigh, a także Rhodes i kapitan artylerii Evershed. Był dowódca piechoty morskiej major Palliser, który w lekkim mundurze koloru khaki wyglądał jak zwykły żołnierz, a także szef zaopatrzenia Bearcroft, który wiedział co do grama, ile peklowanej wołowiny powinni otrzymać w kanapkach artylerzyści z obsady wszystkich dział. Nie zabrakło oczywiście Fraziera. Wszyscy mieli na sobie białe mundury i trudno było rozpoznać w nich ludzi, którzy na 211 północnym Atlantyku nosili zdarte marynarskie buciory i grube, bajowe kaftany. - Mam przed sobą rozkaz głównodowodzącego, admirała Cunningha-ma, który został przekazany na wszystkie okręty i jednostki pomocnicze, biorące udział w tej wielkiej operacji. - Zobaczył, że Rhodes pochyla się lekko do przodu ze splecionymi palcami, uważnie słuchając jego słów. Bez wątpienia miał jeszcze w pamięci depeszę gratulacyjną od Cunninghama, zaadresowaną nie do pojedynczej osoby, ale do okrętu. -Niebawem włączymy się do najbardziej doniosłego przedsięwzięcia w tej wojnie: po raz pierwszy zaatakujemy wroga na jego własnym terenie. - Uśmiechnął się i poczuł, jak napięte ma mięśnie twarzy. - Panowie, weźmiemy udział w operacji o kryptonimie „Husky". Inaczej mówiąc, w lądowaniu na Sycylii. Kiedy okręty Nelsona zatrzymały się tu przed bezlitosną bitwą u ujścia Nilu, być może na odprawach słychać było wesołe okrzyki albo w jakiś inny sposób demonstrowano lojalność i zaufanie wobec dowódców. Dziś zareagowano tylko wymianą szybkich spojrzeń, a Onslow wydał ciężkie westchnienie. Być może było to westchnienie ulgi, ale równie dobrze mogło wynikać z uświadomienia sobie zadań, jakie stały przed obsługą kotłów i maszyn w związku z udziałem „Relianta" w tej operacji. - Otrzymacie pełne instrukcje po nadejściu rozkazu rozpoczęcia operacji. Naszym głównym zadaniem będzie wspieranie oddziałów lądujących na południowym i południowo-wschodnim wybrzeżu, czyli 8 Armii, która z lewej flanki będzie miała Kanadyjczyków. Amerykańska 7 Armia wyląduje i zaatakuje wyspę bardziej na zachód. Część tych sił zostanie przetransportowana samolotami i szybowcami, będzie też korzystać ze wsparcia myśliwców. Przekażcie waszym podwładnym tyle, ile uznacie za stosowne. W desancie weźmie udział mnóstwo ludzi. Musimy zapewnić im odpowiednie wsparcie. - Zawiesił na chwilę głos. - Czy są jakieś pytania? - Ile zostało nam czasu? - zapytał szef maszynowni. - Najwyżej trzy tygodnie - odparł bez wahania Sherbrooke. Tym razem dało się słyszeć kilka ciężkich westchnień. Podana informacja nie była plotką ani zapowiedzią bliżej nieokreślonych planów. Można było przewidzieć, że już wkrótce wszystko to się rozegra. Nie było więcej pytań. Na zakończenie Sherbrooke dodał przyciszonym głosem: - Chciałbym podkreślić, że gdyby „Reliant" znowu został wprowadzony do jakiejś akcji, nie mógłbym marzyć o lepszej załodze niż ta, którą ma obecnie. Rhodes pierwszy zerwał się na nogi. - To bardzo nas zobowiązuje, panie komandorze! 212 Wszyscy obecni wstali z miejsc, a Evershed miał taką minę, jakby chciał bić brawo. Sherbrooke ruszył do drzwi. - Dziękuję, John - powiedział do Fraziera. - Trudno jest żądać od ludzi, żeby oddali życie. Nigdy nie było to łatwe. Przez jego twarz przemknął uśmiech. Może nawet Nelson miał z tym kłopot? Odprowadziły go spojrzenia wartowników, popatrujących spod nasuniętych na oczy daszków czapek. Kiedyś będą może wspominać: „Byłem tam, jak stary wyszedł z mesy. Popatrzył mi w oczy i powiada: »Walimy na Sycylię, brachu, przekaż to dalej chłopakom. Wykończymy sukinsynów!«". Przy katapulcie na pokładzie rufowym Rayner przyglądał się mechanikom, którzy sprawdzali dwa wodnopłaty typu walrus. Obnażeni do pasa, tylko w szortach, czuli się doskonale w prażącym słońcu. Eddy Buck wytarł ręce jakąś szmatą. - Jak myślisz, czy Hiszpanie z drugiej strony zatoki nie przyglądają się temu zgromadzeniu? Czy nie zadzwonią do swoich niemieckich kumpli? Rany boskie, jaką rzeź mogliby tu urządzić! Rayner zobaczył, że jego nowy strzelec i telegrafista gramoli się z kabiny samolotu. Był zawodowym podoficerem marynarki. Zachowywał się bardzo sztywno, nieprzyzwyczajony do swobodnych obyczajów, panujących wśród ich załogi. Nazywał się Percy Moon i podobnie jak jego poprzednik, Jim Hardie, pochodził z Londynu. Kiedy Rayner usłyszał po raz pierwszy jego wymowę, miał wrażenie, że za chwilę ujrzy znowu zabitego kolegę. Obaj spojrzeli w stronę jednego z niszczycieli, kiedy nad zatłoczonym kotwicowiskiem rozległy się nagle wesołe okrzyki. - A więc zaczyna się - powiedział cicho Rayner. - Zastanawiałem się właśnie, po co nasz dowódca wzywał starszych oficerów. Buck obrzucił go spojrzeniem niezwykle posępnym jak na człowieka, który zawsze miał pod ręką jakąś żartobliwą odpowiedź. - Ale ten desant chyba nie zakończy wojny, jak myślisz? Rayner uśmiechnął się i klepnął go po gołym ramieniu. - Potrwa to jeszcze ładnych parę lat. Pod koniec będziemy już za starzy, żeby się wdrapać do tego sakramenckiego „Kaczorka"! Twarz Bucka nie rozjaśniła się ani trochę. - Gdyby coś się nam nie udało... jakbym dostał jakimś odłamkiem... Rayner popatrzył na niego z wesołym błyskiem w oczach. - Tak, wiem, wiem. Usmażę sobie jajecznicę z twoich zabawek - powiedział i ścisnął go za ramię. - Co ty, Eddy! Przecież będziemy razem bez względu na wszystko! 213 Obaj spojrzeli w górę, na szczyt ogromnej skały, niknący w fantazyjnie poszarpanej chmurce. - Pamiętaj - dodał Rayner - liczę na to, że dasz przykład innym. - Płynie do nas jakaś szalupa! - zawołał któryś z marynarzy. Rayner podniósł dłoń do oczu, żeby osłonić je przed refleksami słońca na wodzie. Była to zielona łódź z flagą kontradmirała, wymalowaną po obu stronach dziobu, ta sama, którą płynął wraz z Sherbrookiem tamtego chłodnego dnia u wybrzeży Szkocji, kiedy obaj wybierali się na pokład „Relianta". - Jego lordowska mość wraca do swojej kwatery - powiedział i popatrzył na żołnierzy z wachty burtowej, którzy wyprężali się już, stojąc na baczność ze sterczącymi w górę bagnetami. - Zdaje się, że nie przepadasz zbytnio za kontradmirałem Staggiem, co, Dick? - zapytał Buck, spoglądając w jego stronę. - Niespecjalnie. To niebezpieczny gość. - Przez chwilę zastanawiał się, szukając właściwych słów. - Mój ojciec opowiadał często o generałach z tamtej wojny. Same półgłówki i zarozumialce. - Odwrócił się nagle ze złością, sam nie wiedząc, co go tak rozdrażniło. - Żaden z nich nigdy nie pomyślał o biedakach, którym kazali wyskakiwać z okopów do ataku. Zdaje się, że on jest taki sam jak oni. Buck uśmiechnął się. - Wiesz co, chłopie? Nic nie zrobi nam tak dobrze, jak wypad na brzeg, do Gibraltaru! - Wydawało się, że zły nastrój opuścił go zupełnie. - Pamiętasz, jak było wtedy? Skończyło się na tym, żeś się oświadczył! Dzięki mnie, pamiętaj! Kto by pomyślał! Rozległ się świst gwizdków i marynarze z piechoty morskiej zaprezentowali broń przed małą grupką ubranych na biało oficerów. Stagg podniósł rękę do czapki i rozejrzał się po pokładzie. Tu i ówdzie widać było zwróconych ku rufie marynarzy, którzy na chwilę oderwali się od swoich zajęć. A potem obrzucił Sherbrooke'a przenikliwym spojrzeniem. - A więc powiedziałeś im, tak? - Tak, sir - odparł Sherbrooke. Zdawał sobie sprawę, że Stagg w ogóle go nie słucha. - Ci obłąkańcy z „Marathonu" wrzeszczeli tak, że można było ogłuchnąć. Wezwij jego dowódcę i wręcz mu butelczynę czegoś dobrego! I oni chcą utrzymać to w tajemnicy! - powiedział Stagg z pogardliwym prych-nięciem. - Aż dziw bierze, że nie wydrukowali daty rozpoczęcia operacji na pierwszej stronie gazety. Zrobili parę kroków w stronę chłodnego cienia i Stagg powiedział: - Pójdziemy do ciebie. Kazałem mojemu sekretarzowi i adiutantowi, żeby czekali na mnie w mojej kabinie. 214 Sherbrooke stanął z boku, przyglądając się, jak Stagg wchodzi sztywno do jego kajuty. W drzwiach kuchenki pojawił się Long. - Czy mam coś podać, sir? - zapytał. - Możesz podać tyły! - rzucił mu ostro Stagg, a potem odwrócił się i spojrzał na Sherbrooke'a piorunującym wzrokiem. - Byłem u admirała. Wygłosił mi długą tyradę i przekazał opinie ich lordowskich mości z Admiralicji na temat ostatniego remontu w Rosyth i twoich uwag dotyczących jego wykonania! Sprawiło mu to cholerną przyjemność, nie miałem co do tego żadnych wątpliwości! - Jako dowódca „Relianta" nie miałem wyboru, sir. Musiałem to zrobić. - Zdajesz sobie sprawę, w jakim świetle mnie to stawia? Powiem ci, Guy, raz na zawsze. To ja dałem ci „Relianta", więc pamiętaj o tym, jak znowu przyjdzie ci ochota odgrywać Pana Boga! - Kosmyk włosów przesłonił mu jedno oko, ale był zbyt wściekły, żeby to zauważyć. - Zapamiętaj też, że bez żadnych trudności mogę ci go zabrać i oddać w ręce człowieka, który zna się na rzeczy! - Który będzie robił, co mu każą, nie przejmując się tym, czy robi dobrze, czy źle... O takiego człowieka panu chodzi, panie admirale? Stagg odrzucił włosy z czoła i wcisnął na głowę czapkę z podwójnym rzędem dębowych liści na daszku. - Właśnie o takiego! Kiedy Stagg zatrzasnął za sobą drzwi, Sherbrooke przez ładnych parę minut stał przy otwartym iluminatorze. Przyszło mu do głowy, że być może ktoś tam w Admiralicji nie ma zbyt dobrej opinii o Staggu albo też może zaproponowano kogoś innego na ciepłą posadkę w Waszyngtonie. Przesunął wzrokiem po rzędach barek desantowych i statków z wojskiem, gdzie na zatłoczonych pokładach kręciło się mnóstwo postaci w mundurach koloru khaki. Postawiono na nogi ogromną armię, jakiej świat dotąd nie widział. Włożył rękę do kieszeni i dotknął palcami listu, który przyniesiono dziś i którego nie miał czasu nawet otworzyć. Usiadł i popatrzył na jej ręczne pismo, które nie było mu już obce. Zdawało mu się, że usłyszał z daleka śmiech Stagga. Kontradmirał powrócił do swoich teatralnych popisów. Od początku wiedział, że sprawy potoczą się właśnie tak. Być może obawiał się także i tego, że może stracić ten okręt. Wiedział jednak wyraźnie, że najbardziej bał się tutaj sam Stagg. „Mamy tu w Londynie śliczny dzień. Kiedy zaświeciło słońce, wszyscy poczuli się lepiej. Piszę ten list w biurze, ponieważ chciałam, żeby jak najprędzej dotarł do Ciebie. Dziś otrzymałam kilka informacji..." 215 Do kabiny zajrzał zaniepokojony Long. - Przykro mi, panie komandorze, z powodu tej burzy. Sherbrooke spojrzał na niego. - Nie twoja wina. Powinienem był przewidzieć, że nadciągają sztormowe chmury - powiedział i odwrócił list. - Przynieś trochę szkockiej, Long. - Widząc, że steward chce już odejść, dodał: -1 dwie szklanki. Uczcimy to we dwóch. Long wytrzeszczył na niego oczy. - Uczcimy? - zapytał z niedowierzaniem. - Ale co? - Zamierzam się ożenić - odparł spokojnym tonem Sherbrooke. - Nareszcie. Long rzucił się biegiem do swojej spiżarni. Przez kilka sekund Sherbrooke wpatrywał się w oprawioną fotografię okrętu, płynącego pełną szybkością. Pochodziła z lat międzywojennych. - Ale najpierw, moja droga - powiedział półgłosem - czeka nas operacja „Husky". Ranek był piękny, słoneczny i ciepły. Emma Meheux zeszła na dół do sąsiadki, żeby zjeść z nią śniadanie. Nikt nie przyrządzał tak apetycznie wyglądających i tak smacznych omletów jak ona. Lubi te ranki również z powodu innych drobnych przyjemności. Miło było popatrzeć, z jakim apetytem kotek Ellen zajada kawałek wystanej w kolejce ryby, porozmawiać o modzie i ponarzekać na ponurą rzeczywistość kartkowych przydziałów, podzielić się wieściami z czarnego rynku czy wrażeniami z miejscowego kina, w którym znowu wyświetlano Przeminęło z wiatrem. Kiedy weszła do zarekwirowanego na czas wojny budynku nad Tamizą, poczuła natychmiast, że coś wisi w powietrzu. - Przyszła do pani jakaś kobieta, pani Meheux - powiedział dyżurny portier. - Poprosiłem ją, żeby zaczekała w pani biurze. Idąc przez poczekalnię, zobaczyła, że drzwi gabinetu komandora Thorne'a są zamknięte, ale coś mówiło jej, że szef jest u siebie. Już sam ten fakt był czymś niezwykłym, gdyż Thorne zawsze oczekiwał jej pojawienia się, bez względu na porę. Tak samo wieczorem, przy wyjściu, kiedy musiała zostać dłużej. Otworzyła drzwi i zobaczyła kobietę w mundurze z jakimś zamkniętym miesięcznikiem na kolanach. Jedną z tych, które widziała na pokładzie „Re-lianta". Kobieta podniosła się z krzesła i wyciągnęła rękę. - Przepraszam panią za to najście, pani Meheux, ale nie miałam czasu, żeby do pani zadzwonić. Podporucznik Slade, Julia, jeśli pani woli. Jestem z opieki społecznej. 216 Zdjęła zgrabny, trójgraniasty kapelusik i potrząsnęła fryzurą. Mogła mieć niewiele ponad trzydzieści lat, ale jej włosy zaczynały już siwieć. Miała inteligentną twarz o uderzającej urodzie. - Z opieki społecznej? - zapytała Emma. - Czy są jakieś wiadomości? Julia Slade usiadła znowu na krześle. - Ściśle biorąc, zajmujemy się nie tylko marynarką, ale wszystkimi trzema rodzajami broni, i pan major Wallis doszedł do wniosku, że powinnam złożyć pani wizytę. Czy zna go pani? Emma pokręciła przecząco głową. Jeszcze jedno nazwisko j akiegoś woj -skowego. - Być może przysyłał mi jakieś pisma. Tak wiele osób próbowało... - Rozumiem. W każdym razie głównodowodzący, admirał Hudson, zgodził się, żebym tu przyszła. Jest pani wysoko cenionym pracownikiem o najwyższych kwalifikacjach, więc wydawało się, że tak będzie najlepiej. - Chodzi o mojego męża? - Tak. Oczywiście otrzyma pani oficjalne pismo. Właściwie to jedno takie pismo zostało już przez pomyłkę wysłane do Bath. - Mówiono mi coś o tym. - Obawiam się, że jest wiele takich przypadków jak ten - powiedziała Slade. - Po opanowaniu Singapuru Japończycy przejęli wszystkie linie komunikacyjne. Jednostka pani męża została odcięta od głównych wojsk, a on sam został ranny podczas walk. - Jak dowiedzieliście się o tym? Dlaczego trwało to tak długo? - Wielu naszych ludzi próbowało wydostać się z Singapuru statkami, łodziami miejscowych rybaków, nawet dżonkami. Większości z nich ucieczka się nie powiodła. Najbliższą wyspą nie opanowaną przez Japończyków była Jawa. Emma kiwnęła głową. Przypomniała sobie wycinki prasowe i raporty, które przeglądała sama, próbując zrozumieć, jak i dlaczego to się stało. - Nielicznym udało się dotrzeć do brzegów Jawy, gdzie zaopiekowali się nimi głównie tamtejsi rybacy, nie zawsze z patriotycznych powodów. W trakcie tajnej operacji na jednej z wysp odnaleziono trzech żywych brytyjskich żołnierzy, którzy byli, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, w stosunkowo dobrym stanie fizycznym. Opowiedzieli, co się wydarzyło po upadku Singapuru. Porucznik Meheux został ranny, ale uparł się, że zostanie, żeby wysadzić w powietrze magazyny z zaopatrzeniem i wyposażeniem. Dzięki temu inni zdołali uciec. Emma uświadomiła sobie, że stoi, choć nie przypominała sobie, aby podnosiła się z miejsca. Uchyliła zasłonę i wyjrzała na ulicę, wypełnioną czerwonymi autobusami, żołnierzami w mundurach i tłumem ludzi, 217 przechadzających się beztrosko w słońcu, którzy najwyraźniej zapomnieli na chwilę o grozie toczącej się wojny. - Mówiono mi, że jego znaczek identyfikacyjny został znaleziony na storpedowanym okręcie - powiedziała machinalnie. - Tak. - Slade podeszła do niej i położyła rękę na jej ramieniu. Nie był to gest współczucia czy sympatii. Zrobiła to, żeby dodać jej sił. - Prawdopodobnie dał komuś ten znaczek, żeby wiedziano, co się stało. - I wszystko to zajęło aż tyle czasu! - powiedziała Emma. - Ponad rok, w ciągu którego nikt nie umiał nic powiedzieć. Albo może nie chciał. Zdała sobie sprawę, że ta kobieta patrzy wciąż na nią, nie cofając ręki. - Proszę mi wybaczyć, pani Julio - powiedziała. - To jest również dla pani przykra sprawa, prawda? Czy zawiadomiono już jego rodzinę? - Emma poczuła się zaskoczona tym, że prawie nie pamięta matki Philipa. Kobieta zerknęła na zegarek. - Myślę, że właśnie w tej chwili ktoś powinien tam się udać. Emma podeszła do biurka, spoglądając na leżące na nim pisma, dokumenty, całą tę papierową wojnę. - Więc zabili go? - Tak. - Kobieta z opieki społecznej sięgnęła po swój kapelusz. - Świadczą o tym zeznania tych, którzy się uratowali. Chciała objąć Emmę, pocieszyć ją, ale zobaczyła, że ma ona dość wewnętrznej siły, aby znieść to jakoś. Pomyślała, że Emmie trudno będzie pogodzić się z nową sytuacją, ale jakoś sobie poradzi. Lepiej jednak, żeby nie wiedziała, że triumfujący wrogowie odcięli jej mężowi głowę. - Czy ma tu pani kogoś bliskiego? - zapytała nagle. - Jakąś osobę, na którą może pani liczyć? Jeśli nie, to będę zaglądać do pani. Mogłybyśmy pójść razem na kawę czy coś w tym rodzaju. - Dziękuję pani, Julio, ale dam sobie radę. Tak, mam kogoś. - Cieszy mnie to - powiedziała Julia i wyciągnęła rękę na pożegnanie. - Gdyby czegoś pani potrzebowała, proszę do mnie zadzwonić. Emma nie miała pojęcia, ile czasu przesiedziała nieruchomo przy biurku. Telefon milczał, a i komandor Thorne nie niepokoił jej w żaden sposób. Przetarła czubkami palców oczy i przypomniała się jej szminka na jego ustach. Tak, ma kogoś. Jak łatwo jej przyszło uświadomić to sobie. Sięgnęła po kartkę papieru listowego i odkręciła skuwkę wiecznego pióra. „Guy, mój drogi...". Na kartkę stoczyła się łza. Wytarła oczy wierzchem dłoni i wzięła nową kartkę. „Guy, mój najdroższy, mamy tu w Londynie śliczny dzień..." Usłyszała, że ktoś otwiera bardzo powoli drzwi. Podniosła oczy i zobaczyła komandora Thorne'a. Miał zaniepokojoną minę i wyglądał tak, jakby nagle bardzo się postarzał. 218 - Czy mógłbym coś dla pani zrobić, Emmo? Mogę załatwić pani dłuższy urlop, a nawet przeniesienie do Bath, żeby była pani bliżej rodziny. Jego widok zawsze ją trochę drażnił, ale teraz zrobiło się jej smutno, kiedy zobaczyła go w tym stanie. - Czuję się dobrze, panie komandorze - powiedziała i spojrzała na swój list. - Wolę tu zostać. Żeby wiedzieć, co się dzieje. Thorne odszedł. Dzień pracy dopiero się zaczynał. Potrząsnęła głową i napisała: „Dziś otrzymałam kilka informacji". Spojrzała na obrączkę, a potem powoli i z rozmysłem zdjęła ją z palca. Komandor John Frazier zrobił parę kroków w kierunku rufy i zatrzymał się koło dyżurnego na pokładzie admiralskim, żeby popatrzeć na wielką skałę, na jaśniejące w oddali światła miasta, odbijające się w ciemniejącej wodzie, po której sunęły łodzie ze statków, pozostawiając za sobą długie, fosforyzujące smugi, niczym ogon komety. Czy tutejsi ludzie uświadamiają sobie, jak bardzo powinni czuć się szczęśliwi? Widzieli wojnę tylko z daleka. Przypominały o niej szukające tu schronienia nadpalone, nabierające wody, przechylone okręty, a także pełni życia umundurowani młodzieńcy, poszukujący pamiątek albo dobrej rozrywki. Czy kiedykolwiek zadawali sobie pytanie o losy wszystkich tych żołnierzy, marynarzy i lotników? Podszedł do stołu, na którym leżał otwarty dziennik okrętowy. Dyżurny przyglądał mu się uważnie. Frazier to miły facet, o wiele sympatyczniej szy niż większość oficerów, ale w jego obecności nie można sobie pozwolić na żadne zaniedbanie. - Wszyscy ludzie z przepustkami są na lądzie, panie komandorze - powiedział. - Właśnie zarządzono zbiórkę dyżurnych obsad szalup. Frazier kiwnął głową. Myślał wciąż o Sherbrooke'u, który zaprosił go do siebie na kieliszek szkockiej i opowiedział mu o kobiecie, wobec której Ali-son zachowała się wówczas tak niegrzecznie. Rzucił okiem w kierunku rufy. - Czy admirał i jego goście poszli już na obiad? - zapytał. - Nie, sir. Widziałem, jak Price wyjmował ze spiżarni jeszcze jedną butelkę. Dyżurujący podoficer, pełniący rolę okrętowego portiera, wiedział wszystko. Musiał wiedzieć. Frazier westchnął i wszedł do nadbudówki z kabinami dziennymi. To tędy prowadził tę młodą kobietę, żonę jeńca wojennego. Nigdy nie przy-szłoby mu do głowy... Drzwi otworzył mu Price, który zawołał przez ramię: - Pan komandor, sir! 219 Było ich tam czterech: Stagg, jakoś niezwykle rozgorączkowany, dowódca „Seekera" komandor Essex, Sherbrooke i nowy człowiek w eskadrze, komandor Jock Pirie z krążownika ,Assurance", uzbrojonego w działa kalibru 203 milimetry. Ten ostatni zwany był przez załogę jego okrętu Arlekinem, miał bowiem ogromny nos, który całkowicie zdominował i zepchnął na margines pozostałe rysy jego twarzy. Frazier zobaczył pięknie zastawiony stół, połyskujący srebrami godnymi królewskiej rewii. Siedzący przy winie oficerowie ubrali się na tę okazję w wyjściowe kremowe mundury. Był też bosman Long. Wszyscy oni usłyszeli tego ranka wielką nowinę. Rozmawiano o operacji „Husky", która wkrótce miała stać się faktem. Wiedzieli, że rozpocznie się dziesiątego lipca. Stagg obrzucił go wesołym spojrzeniem. - Wpadł pan na kropelkę czegoś dobrego, komandorze? - Otrzymałem depeszę, sir. Pomyślałem, że powinien pan rzucić na nią okiem - odparł Frazier, a kiedy Stagg wziął depeszę do ręki, spojrzał na Sherbrooke'a i dodał: - Prognoza pogody. Nie wygląda to najlepiej. Stagg rzucił kartkę na stół. - Banda starych bab! Tutaj chodzi o zbyt wielką stawkę. Można oczywiście zawrócić flotę desantową, a nawet odłożyć operację, ale skoro bomba poszła już w górę, walimy do przodu bez względu na pogodę! Frazier coś tam słyszał o tarciach między Staggiem i Sherbrookiem. Domyślał się, że dotyczyły one głównie przerwanego remontu w Rosyth, dodatkowego pancerza, może także tego, że Stagg chciał, aby „Reliant" znalazł się w awangardzie sił rzuconych do operacji „Husky". - Rozmawiałem z nawigatorem, panie komandorze - powiedział. - Śledzi na bieżąco warunki pogodowe. - Domyślam się tego - uśmiechnął się Sherbrooke. Komandor Pirie zwrócił do Stagga swój wielki nochal. - Czy to prawda, panie admirale, że będzie z panem znowu ten korespondent wojenny Pat Drury? - Jeśli ruszy wreszcie tyłkiem - odparł niecierpliwie Stagg. - Obawiam się, że będzie musiał skakać z mola, żeby nas dogonić! - A więc wszystkie okręty, które stoją w Gibraltarze, wyruszająjutro -powiedział w zamyśleniu komandor Essex. - Trudno uwierzyć, że to już koniec czekania. - Wszystkie przepustki zostały odwołane - odezwał się Frazier. - Żandarmeria ściągnie z lądu tych, którzy za dużo wypili. - A zaraz potem podnosimy kotwicę - stwierdził z animuszem Stagg. -Głupie tysiąc dwieście mil i popchniemy historię do przodu! 220 - Dziękuję, John - powiedział cicho Sherbrooke. - Zobaczymy się później. Jego spojrzenie powiedziało resztę: „Jak tylko zdołam się stąd wyrwać". Dochodziła dziewiąta, kiedy Sherbrooke ukazał się w końcu na pokładzie rufowym i podszedł do Fraziera, czekającego przy wieży Y, tak jakby tu właśnie się umówili. Słońce zachodziło w jaskrawej orgii barw, a niebo po zachodniej stronie widnokręgu poprzecinane było długimi, pomarańczowymi smugami o miedzianym odcieniu. Nad całym portem zaległy cienie nocy. Już tylko nieliczne szalupy kursowały między okrętami i lądem. Normalna, portowa rutyna, do jakiej obaj przyzwyczajali się już od czasów nauki w królewskiej szkole morskiej w Dartmouth. Na pokładzie rufowym widać było kilka postaci, a wśród nich dyżurnego sygnalistę, oficera dyżurnego, podoficera wachtowego i wartownika. Nieco z boku stał na małej, splecionej z lin macie trębacz z piechoty morskiej. Ową matę położono tu specj alnie dla niego, żeby nie porysował swymi ciężkimi buciorami drewnianych listew pokładu. Sherbrooke przypomniał sobie pogróżkę Stagga i zamyślił się nad tym, co ona oznaczała. Podjęcie odłożonego na późniejszy termin gruntownego remontu i przebudowy „Relianta" skończy się na tym, że załoga zostanie przeniesiona na inne okręty. Być może w Rosyth udałoby się zapobiec temu. Kierownik stoczni obiecał przecież, że wykona remont na czas, zanim jeszcze okazało się, że operacja „Husky" została odłożona. Oficer dyżurny zauważył w końcu obecność dowódcy i jego zastępcy i zawołał: - Słońce zaszło! Trębacz, zaczynać! Żołnierz z trąbką utkwił wzrok w banderze i zaczął grać melodię wieczornego capstrzyku, rozbrzmiewającego na wszystkich wielkich okrętach wojennych, stojących w porcie. Regulaminowa, rutynowa czynność, fragment zwykłego, okrętowego życia. Ale było w tym coś dużo, dużo ważniejszego. Kiedy bandera zaczęła opadać, Sherbrooke i Frazier podnieśli dłonie do czapek, salutując do chwili, gdy sygnalista zebrał ją i umocował, zanim dotknęła pokładu. - Spocznij! Sherbrooke i Frazier ruszyli dalej po pokładzie. - Nie chciałbym rozstać się z „Reliantem", sir - powiedział Frazier. -A przynajmniej nie teraz, kiedy sprawy zaszły tak daleko. - Panie komandorze! - odezwał się ktoś z boku. - Dowódcy okrętów grupy chcą zejść z pokładu! Sherbrooke był zadowolony, że przerwano ich rozmowę. 221 - Zajmę się tym - powiedział. - Postawić ludzi przy burcie! - Wciąż jednak miał w uszach słowa Fraziera. Czuł, że mogłyby one wyjść z jego własnych ust. Rankiem, kiedy „Reliant" wychodził z zatoki, panowała już zupełnie inna pogoda. Podniósł się wiatr, który dął z północnego zachodu, co już samo w sobie było czymś niezwykłym. Zaniepokoiło to nawet Rhodesa. Krótka, nieprzyjemna fala, załamująca się pod naporem wiatru, znacznie utrudni żeglugę jednostkom desantowym, zwłaszcza tym mniejszym, a niektóre z nich mogą nawet nie zdążyć dopłynąć w ciągu dwóch dni na wyznaczone pozycje. Od samego Gibraltaru „Reliant" płynął na czele, mając tuż za sobą lotniskowiec „Seeker", podczas gdy krążownik „Assurance" zamykał pochód. Wraz z uszczuploną po stracie „Montagu" flotyllą niszczycieli, które zajęły pozycje po obu ich burtach, grupa prezentowała się bardzo okazale, przyciągając uwagę plażowiczów, którzy wraz z wieloma przygodnymi widzami patrzyli na nią z brzegu. Widok bardzo przypominał przedwojenne rewie okrętów wojennych, oglądane tu od lat: ubrane w białe mundury załogi stały na pokładach, a na ogromnym, liniowym krążowniku wszystkie stanowiska obsadzone były ludźmi jak podczas alarmu bojowego. Brakowało tylko orkiestry dętej. Po wyjściu na pełne morze na wszystkich jednostkach podjęto normalne, rutynowe działania w celu zabezpieczenia się przed jakimikolwiek niespodziankami podczas drogi. Sherbrooke wyszedł na pokład, żeby zlustrować swój okręt. Usunięto przeciwsłoneczne płócienne daszki, a w miejsce bandery, która powiewała w porcie, podniesiono inną, trochę już wystrzępioną. Swoje stanowiska zajęły obsady karabinów maszynowych i działek przeciwlotniczych, a na całej jednostce zostało ogłoszone pogotowie bojowe. Zauważył, że na katapulcie umieszczony jest jeden z wodnopłatowców, wokół którego krążyli niczym drapieżne ptaki mechanicy. Obok nich stał jeden z pilotów. W pewnej chwili zdjął czapkę, żeby przeczesać palcami włosy, i Sherbrooke rozpoznał w nim Raynera. Coś skłoniło Kanadyjczyka, aby zerknąć w górę, w jego stronę. Sherbrooke pomachał mu ręką, a potem odwrócił się, żeby dołączyć do ludzi na pomoście dowodzenia. Miał już pewność, że stanowią zgrany, silny zespół. Wiedział, że bystry szef sygnalistów, Yorke, ma szczególne poczucie humoru i potrafi rzucać żarciki z kamienną twarzą. Podlegli mu młodzi marynarze sprawdzili się w walce. Przy mikrofonie pokładowych głośników stał bosman, nie brakowało też łącznika z tacą pełną dzbanków herbaty. Dyżur miał zastępca dowódcy artylerii, porucznik Friar, a pomagał mu 222 Drakę, którego różowa twarz dzielnie opierała się działaniu słońca i wiatru. Wszyscy oni byli ogniwami łańcucha dowodzenia, aż po obsługę niewidzialnego oka, radaru, po stanowiska radiotelegrafistów i obsadę sterowni. Usłyszał, że Yorke mruczy pod nosem: - Uwaga, nadchodzi nasz wspaniały reporter. No, teraz możemy już spokojnie przystąpić do wojny! Na pomost bojowy wdrapał się, jak zwykle swobodnie ubrany, Pat Dru-ry i wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - Przepraszam, panie kapitanie, że wczoraj wieczorem zasiedziałem się trochę na lądzie. Spotkałem kolegę, z którym pracowałem kiedyś przy Fleet Street. Na najbliższym niszczycielu rozbłysła lampa sygnalizacyjna i Sherbrooke podniósł do oczu lornetkę. - Już myślałem, że spóźni się pan na ostatnią szalupę - powiedział i odwrócił się do sygnalisty. - Co tam „Marathon" miał nam do powiedzenia? -zapytał, a potem dodał, zwracając się znowu do Drury'ego: - Obawiam się, że pogoda psuje się na dobre. Jest nam to bardzo nie na rękę. Yorke opuścił swój teleskop. - „Marathon" prosi o pozwolenie na sprawdzenie dział. - Zezwalam! - odparł, nasłuchując szybkiego klekotania migacza. Trudno nadążyć za Yorkiem i jego ludźmi. - Czy pogoda rzeczywiście ma aż takie znaczenie? - zapytał Drury. - Tak, może utrudnić żeglugę i lądowanie jednostkom desantowym. Większość żołnierzy i tak będzie zdenerwowana do granic wytrzymałości, a cóż dopiero, gdyby mieli brnąć do brzegu i walczyć wyczerpani chorobą morską. Nie było jednak sensu, mówić tego Drury'emu. Prawdopodobnie sam zdawał sobie z tego sprawę. A dowódcami na jednostkach desantowych byli w większości młodzi, powołani niedawno do służby oficerowie tacy jak Drakę i inni porucznicy rezerwy, „wychuchani w cieplarni", jak to ujął Rhodes. Wszystkim im brakowało doświadczenia choćby z tego prostego powodu, że ofensywy na taką skalę nie podejmowano nigdy dotąd. - Czy znalazłby pan dla mnie parę minut, panie komandorze? - zapytał Drury, zerkając w stronę kabiny z mapami. - Może tam? Sherbrooke kiwnął głową oficerowi dyżurnemu, bardzo sztywnemu, przestrzegającemu regulaminów porucznikowi, który był typowym produktem artyleryjskiej szkoły z Whale Island. Mała kabinka wydawała się oazą spokoju w porównaniu ze zgiełkiem panującym na mostku. - Niech pan zamknie drzwi - powiedział Sherbrooke, bo w tej samej chwili jeden z niszczycieli zakłócił ciszę strzałami z działka przeciwlotniczego. - Będzie ciszej. 223 Drury zamknął drzwi, przyglądając mu się z zainteresowaniem. Ten dziennikarz znany był z tego, że zawsze zachowywał własne zdanie i rzadko wyciągał fałszywe wnioski pod wpływem chwilowego wrażenia ani też nie pozwalał nikomu, żeby nim manipulował. Miał kiepską opinię o wszystkich bez wyjątku żołnierzach i marynarzach, bez względu na stopień. Ale Sherbrooke bardzo go zaintrygował. Zauważył, j ak macha ręką do młodszego oficera, pilota, który otrzymał medal za zasługi bojowe. Zaobserwował, jak w mgnieniu oka przeniósł swą uwagę na niszczyciel, który wyrzucał w przysłowiowe błoto pieniądze podatników. A jednocześnie potrafił odseparować się od tego. Tak jak teraz. Ze stołu do rozkładania map zsunęła się nagle na podłogę linijka. Drury zobaczył, że Sherbrooke spogląda na nią, świadom całej potęgi rozpędu wielkiego okrętu, wsłuchany w metaliczne odgłosy, dochodzące z różnych zakamarków pomostu, mając wciąż przed oczami wszystkie te barki desantowe, prące do przodu po wzburzonym morzu. - Byłem w Londynie, panie komandorze - powiedział. - Przed odlotem wziąłem udział w odprawie. - Muszą darzyć pana wielkim zaufaniem. Drury poczuł się dziwnie speszony, co nie zdarzało mu się często. - Najwidoczniej trochę większym niż innych - powiedział. A potem sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął kopertę. - To do pana. Kobieta, która dała mi ten list, prosiła mnie, żebym przekazał go panu osobiście i nie wspominał o tym nikomu. Od niej... Sherbrooke otworzył grubą, urzędową kopertę z nadrukowaną ozdobną kotwicą, symbolem Admiralicji. W środku znajdowało się zdjęcie. Musiało zostać zrobione w biurze, w jej biurze, do którego nie wolno było w żadnym wypadku wnosić aparatów fotograficznych. - Dziękuję... bardzo dziękuję. Sam je pan zrobił? - Oczywiście. A potem poprosiłem w laboratorium prasowym, żeby wykonali odbitkę. Tam też lubią zarobić coś na lewo! Sherbrooke odwrócił zdjęcie, żeby zobaczyć, czy nie napisała czegoś na odwrocie. Fotografia była zwykłą, prasową odbitką, ale Drury zauważył, że Sherbrooke trzymają tak, jakby miał w ręku coś bezcennego. Przyszło mu do głowy, że widzi go takiego, jakim jest w rzeczywistości. Innego niż opisywano go w gazetach. Jakże różnego od człowieka, którego on sam oglądał w czasie akcji bojowej, a także potem wśród jego podwładnych. - Dobre zdjęcie - powiedział Sherbrooke i włożył je ostrożnie z powrotem do koperty. 224 Drury chciał już powiedzieć, że pani, której robił zdjęcie, okazała się bardzo fotogeniczna i że ma nadzieję, że znajdą razem szczęście w czasach, w których tak wielu ludzi je utraciło. Ale tego rodzaju sentymentalny komentarz nie wydał mu się stosowny w tym momencie wobec tego człowieka. - Czy mógłby mi pan powiedzieć, panie komandorze, j akie zadanie postawiono przed nami? Sherbrooke zdawał się przebywać myślami gdzieś bardzo daleko. - Mamy zapewnić osłonę ogniową wojskom lądującym na brzegu. Sherbrooke usłyszał szum wiatru w nadbudówkach pomostu i zobaczył, że sygnaliści zakładaj ą pod brodę paski czapek, żeby nie pofrunęły za burtę. Pomyślał, że wybrano zły moment na inwazję. - Kilka pierwszych godzin zadecyduje o tym, co będziemy robić. Za oszklonymi drzwiami zamajaczyła jakaś postać. - Czy coś jeszcze? - zapytał Sherbrooke. Drury zastanawiał się, j ak opisze to krótkie sam na sam z dowódcą okrętu, ale nie nasuwało mu sienie, co by oddawało w prostych słowach nastrój tej chwili. Powiedział więc zwyczajnie: - Cieszę się, że płynę z panem. W taki to sposób HMS „Reliant" znalazł się znowu w środku wojny. 17 Jeden z załogi Kasjer okrętowy, porucznik James Villar, odchylił się na oparcie fotela w swoim biurze i rozpiął białą kurtkę mundurową. Gdy większość wodoszczelnych drzwi i pokryw pozamykano, a wentylatory wyłączono, wnętrze okrętu zaczęło przypominać rozgrzany piec. Wytarł szyję i pierś wilgotną chusteczką i poczuł, że żołądek podjeżdża mu do gardła od gwałtownego kołysania się „Relianta". Przy tak złej pogodzie trudno było o lepsze samopoczucie. Zerknął na zegarek i ziewnął głośno. Dochodziła północ, ale nie zamierzał jeszcze kłaść się do łóżka, nie miał też ochoty pokazywać się w mesie, gdzie drzemało zapewne w pełnym oporządzeniu kilku wachtowych, którzy mieli trochę wolnego czasu i czekali, aż wezwą ich na stanowiska. Po wyjściu z Gibraltaru na „Reliancie" ogłoszono pogotowie bojowe, co oznaczało, że po czterech godzinach wachty następowały cztery godziny odpoczynku, a w czasie dwugodzinnych „psich wacht" można było pozwolić 15 — Ostatni krążownik 225 sobie na krótkie tylko wytchnienie. Jednak mimo wszelkich niewygód wydawało się, że załoga woli taką sytuację. Villar nigdy nie mógł tego zrozumieć. On sam, zarówno w porcie, jak i na morzu, trzymał się w miarę regularnych godzin służby. Najlepiej czuł się w biurze, nie lubił kabiny sypialnej. Wyjął pęczek kluczy i po chwili wahania otworzył szufladę biurka. Sięgnął po skórzane, wciąż jeszcze przyjemnie pachnące i miłe w dotyku etui z przyborami do pisania. Uśmiechnął się. Kosztowało go sporo, ale Villar zawsze lubił drogie rzeczy. Przed oczami stanęły mu niewidoczne stąd okręty, prące w kierunku rejonu desantu. Jutro dopędzą barki desantowe, które stały w Gibraltarze. Można było domyślać się tylko, co będzie dalej. Był raczej zaskoczony niż zadowolony z siebie, że nie wpadł w panikę, kiedy nieprzyjacielski pocisk rąbnął w pomost admiralski. Zapamiętał tylko dziwne odrętwienie i parę rozmazanych, wykoślawionych obrazków. Wciąż miał przed oczami oddychającego ciężko młodego podporucznika i telegrafistę, który upadł zmiażdżony wygiętą do środka ścianą grodzi. Adiutant kontradmirała po prostu znikł mu wtedy sprzed oczu. Uśmiechnął się znowu. Nowy adiutant był wart niewiele więcej od swego poprzednika, ale wydawało się, że Stagg już go zaaprobował. Miał w końcu kilka centymetrów wzrostu mniej od tamtego. W czasie wizyty w Londynie rzadko widywał Stagga. Odwiedził tylko parę wskazanych przez niego sklepów, kupił u Gievesa trochę garderoby i kilka skrzynek wina w firmie Berry Brothers and Rudd przy St. James Street. A potem... Nie zrobił tego pod wpływem nagłego impulsu, ale dokładnie zaplanował. Zadzwonił do domu Mowbraya w Guildford. Nie zastał go, a przynajmniej tak mu powiedziała jego matka. Mówiła pewnym siebie głosem osoby z lepszych sfer, co zaskoczyło Villara. Odniosła się do niego z pewną podejrzliwością, dopóki nie wyjaśniłjej, że jest jednym ze zwierzchników jej syna i był tam, kiedy ginęli inni. Od wyjścia z Rosyth marynarz Alan Mowbray prawie nie pokazywał mu się na oczy. Villar pomyślał ze złośliwą satysfakcją, że tamta telefoniczna rozmowa odniosła jednak pozytywny skutek. Otworzył etui i dotknął gustownie dobranych wiecznych piór, a potem przejechał palcami po ułożonych równo kopertach. Wszystko eleganckie, w dobrym gatunku. Wyjął zdjęcie i przyjrzał mu się, zapominając na moment o buntującym się żołądku. Mowbray był zaskoczony, zdenerwowany, kiedy odwiedził go w izbie chorych. Ale nie okazał otwarcie swojej wrogości. Okręt przechylił się znowu i Villar usłyszał brzęk tańczących w szafkach naczyń. Jutro uporządkuje je któryś z pomocników. 226 Przejechał znowu chusteczką po twarzy i szyi. Przyszło mu do głowy, że jeśli ci dwaj wymieniali między sobą takie zdjęcia, musiała ich łączyć wielka zażyłość. A teraz przyjaciel Mowbraya już nie żył. Usłyszał nagle pukanie do drzwi i wyprostował się na krześle. - Wejść! Nie zdołał ukryć zaskoczenia. W drzwiach stanął Mowbray z czapką w ręku i szybko rozejrzał się po kabinie. - Przepraszam, panie poruczniku. Pomyślałem, że może jeszcze pan pracuje. Wiem, że przesiaduje pan do późna. Chodzi o to, że... - Wejdź - powiedział Villar i zatrzasnął etui. - Zamknij drzwi. Zamierzałem właśnie skończyć. - Przyjrzał się młodemu marynarzowi, nie bardzo wiedząc, jak się zachować. - Mam dziś nocną wachtę, panie poruczniku - powiedział Mowbray i spojrzał na zegar. - Słyszałem, że dzwonił pan do mnie do domu. Villar uśmiechnął się dobrotliwie. - Chyba nie masz nic przeciwko temu? W końcu przeszliśmy razem przez tamto piekło. Byłem wtedy w Londynie i przyszło mi do głowy, że moglibyśmy się spotkać. - Ludzie pomyśleliby... - Nie obchodzi mnie, co myślą ludzie - stwierdził niecierpliwie Villar. -Ty też nie powinieneś tak się tym przejmować. Na jakim stanowisku masz wachtę? Pytanie to najwyraźniej zaskoczyło Mowbraya. - W pogotowiu technicznym. Trzeba przejrzeć mnóstwo urządzeń przed akcją. - Wyobrażam sobie - powiedział Villar i postanowił zagrać w otwarte karty. - Nie powinieneś niszczyć sobie rąk taką robotą. Masz prawdziwy talent. To tak, jakby kazano pianiście pracować w kopalni węgla. Chłopak zerknął na swoje dłonie. - Będę uważał. - Podejdź tu - powiedział Villar. Zobaczył nagle cień lęku na twarzy tamtego. - Chyba się mnie nie boisz? Mowbray podszedł do biurka. - Nie chciałbym, żeby ktoś myślał, że to, co było między nami... Rozumie pan, panie poruczniku? Wyglądało to zupełnie inaczej. Villar ujął go za rękę. - Na czym to polegało? Ty i ten Forbes... Peter, tak? - Mowbray przytaknął z nieszczęśliwą miną. - Często przebywaliście razem? Chyba łączyło was coś więcej niż zwykłe koleżeństwo? - Mieliśmy na rzece starą łódź - powiedział cicho Mowbray. - Należała do jego wuja. Pływaliśmy nią często. Braliśmy coś do jedzenia i szkicowniki. 227 Patrzył przed siebie nie widzącymi oczyma. Jego rozluźniona już ręka spoczywała w dłoni Villara. - I czym to się skończyło? Mowbray z rezygnacją spojrzał mu prosto w oczy. - Przecież pan wie, panie poruczniku. - No, nie było w tym chyba nic takiego złego, prawda? - powiedział Villar i uśmiechnął się. - Nie przejmuj się tym tak bardzo. Chryste, co to takiego? - zapytał, słysząc odgłosy spadających gdzieś rzeczy. Mowbray zatoczył się i schylił po czapkę, która spadła mu na podłogę. Villar spoglądał na wszystkie strony, nie mogąc pozbierać myśli. - Maszyny stanęły, panie poruczniku - stwierdził Mowbray. - Coś tam musiało się stać. Na domiar złego zabrzęczał telefon. Villarowi zdawało się, że dwa razy głośniej niż zawsze. Sięgnął po słuchawkę, ale miał tak spocone palce, że omal jej nie wypuścił z ręki. Dzwonił nowy adiutant kontradmirała. - Oczywiście, jestem na nogach! - powiedział. - Już, w tej chwili! Odwrócił głowę i zdążył zobaczyć zamykające się drzwi kabiny. Kapitan marynarki Clive Rhodes pochylił się nad mapą, żeby obliczyć dokładnie pozycję, i zaklął pod nosem na widok kropli potu, która spadła tuż obok linijki. Mimo że opuszczono pleksiglasowe osłony, powietrze na mostku było duszne i ciężkie, a kołysanie okrętu nawet on źle znosił. Silny północno-zachodni wiatr nie ustawał i „Reliant" zmniejszył szybkość o połowę, żeby umożliwić całej grupie utrzymanie szyku. Rhodes oparł się o stół i popatrzył na swoje przybory, świeżo zatempe-rowane ołówki, bloczki do zapisywania meldunków, tabele do obliczeń drogi, wszystko to utrzymane w doskonałym porządku przez przydzielonego mu sygnalistę, bardzo poważnego młodego marynarza z Southampton. Oczyma wyobraźni widział ogromną armadę okrętów, nadpływających z obu krańców Morza Śródziemnego. Już samo zorganizowanie takiej operacji mogło przyprawić o zawrót głowy. Trzeba było dowieźć tysiące żołnierzy, mnóstwo opancerzonych wozów, dział i pojazdów z zaopatrzeniem, a potem wyładować to wszystko na brzeg. „Reliant" miał się trzymać wraz z innymi dużymi okrętami w pobliżu, zapewniając wsparcie ogniowe. Biednych piechocińców czekało niełatwe zadanie. A co potem? Przypomniał sobie słowa Sherbrooke'a, który powiedział, że zarekomenduje go do objęcia samodzielnego dowództwa. Jak dotąd wciąż jednak coś stawało mu na drodze. Ostatnio rozeszła się pogłoska, że „Re- 228 liant" zostanie niebawem odesłany na dłuższy remont, co byłoby po myśli kapitana, któremu leżało na sercu dobro okrętu. Gdyby rzeczywiście tak się stało, wszystko uległoby zmianie. Załogę poprzydzielano by na inne okręty. Znikliby ludzie, których się lubiło, poważało, a także ci, których sienie cierpiało, co jednak składało się na pewną całość. A więc czeka go samodzielne dowództwo. Rozejrzał się po tak mu dobrze znanej kabinie nawigacyjnej. Nie, to nie byłoby to co tutaj. - Idzie dowódca, sir - powiedział podchorąży z dyżurnej wachty. - Dzięki, Tim. - Spojrzał na zegar. Kolejna zmiana kursu. Atak miał się rozpocząć rano, po szóstej. Nie będzie odwołania, nie zawrócą z drogi. Rhodes nie był żonaty, chociaż kilka razy znajdował się o krok od zawarcia małżeństwa. Wejściu w taki związek stała na przeszkodzie jego służba, a przynajmniej on sam tak uważał. Teraz, kiedy zobaczył Kanadyjczyka i jego pielęgniarkę, a potem Sherbrooke'a z uderzająco piękną, młodą kobietą, która zjawiła się na przyjęciu, nie był już tak pewien swoich racji. Sięgnął po notatnik i wyszedł na pomost. Ujrzał tak dobrze mu znany widok: ludzi stojących obok rur głosowych i telefonów, swojego pomocnika Frosta, który wyglądał przez okno, sygnalistów i łączników. Byli jak nic nie znaczące drobiny w porównaniu z okrętem, któremu zawierzyli swoje życie. - Gotowi do zmiany kursu, panie komandorze - powiedział na widok Sherbrooke'a. Sherbrooke usiadł w swoim fotelu i poczuł, że metalowe pręty napierają mu na żebra, kiedy „Reliant" przechylił się ciężko na burtę. Pewnie fale przelewają się przez pokłady niszczycieli. Zobaczył, że korespondent Pat Drury rozmawia z jednym z sygnalistów. Drury umiał poruszać się po okręcie, nie zakłócając porządku zajęć służbowych. Rozmawiał z członkami załogi z niewymuszoną swobodą. Jego zachowanie bardzo różniło się od tego, co Sherbrooke zaobserwował u innych dziennikarzy. Zastanawiał się, czy ewentualne radiowe sprawozdanie Drury'ego przyda się na coś. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, panie komandorze - zagadnął go Drury. Sherbrooke uśmiechnął się. - Myślałem, że śpi pan smacznie w swojej kabinie. Jestem pewien, że na pana miejscu tak bym zrobił. Drury rozejrzał się po pomoście. - Pański steward nie spuszcza mnie z oka. Będzie w przyszłości dobrym szefem służby domowej. 229 Rhodes usłyszał jego słowa i uśmiechnął się pod nosem. Jeśli Long jest taki jak inni stewardzi, to prawdopodobnie zakończy służbę wystarczająco bogaty, żeby samemu zatrudnić jakiegoś lokaja. Jeden z gońców powiedział coś do rury głosowej, a potem odwrócił się do Frosta. - Sterownia, panie poruczniku. Proszą o zezwolenie na zmianę sternika. - Dobrze, niech zmienią - mruknął Frost. - Sterownia na pomost dowodzenia. Frost dotknął palcami dolnej szczęki, jakby spodziewając się, że wyczuje ostry, szczeciniasty zarost. - Mostek, słucham. - Sternik Justice melduje się przy kole sterowym. Kurs zero-cztery--pięć. Frost rzucił okiem na żyrokompas. - Tak trzymaj. Sherbrooke zwrócił się do Drury'ego. - Z czego będzie pan robił następny reportaż? - zapytał. Drury zamyślił się na chwilę. - Mam nadzieję, że z defilady zwycięstwa - odparł. - Obejrzałem już wojnę we wszystkich jej odmianach, byłem w Dunkierce, w Norwegii, na Krecie. Niewiele brakowało, a pojechałbym także do Afryki Północnej. Chciałem zobaczyć, powąchać wojnę z bliska i opisać ją tak, żeby ludzie nigdy jej nie zapomnieli. Usunął się na bok, słysząc głos Rhodesa. - Czas na zmianę kursu, panie kapitanie. Sherbrooke kiwnął głową. - Wykonać. Rhodes pochylił się nad żyrokompasem. - Ster prawo dwadzieścia! -powiedział. - Jest, prawo dwadzieścia. Rhodes nie spuszczał z oka tarczy żyrokompasu. - Poluzować do pięciu. Ster zero! - Nie reaguje, panie komandorze! - wykrzyknął nagle Frost. Sherbrooke zsunął się z fotela i położył rękę na rurze głosowej do sterowni. - Co się dzieje, Justice? Przełóż na drugą stronę. Lewo piętnaście! Wskazówka żyrokompasu przesuwała się ciągle z cichym tykaniem. - Ster nie reaguje, panie komandorze! „Reliant" skręcał bezustannie w prawo. Ster zaklinował się na dobre. - Zatrzymać maszyny! - powiedział Sherbrooke. 230 Wydawało się, że trwa to całą wieczność. Wachtowych w maszynowni uśpiło utrzymywanie stale tych samych obrotów i prędkości. Przez pomost przeszedł dreszcz, kiedy nagle ucichł szum turbin i dały się słyszeć walące o kadłub fale. Sherbrooke przycisnął do ucha czerwoną słuchawkę telefonu. - Mówi dowódca okrętu. - Sinclair przy telefonie, panie komandorze! Sherbrooke'owi stanęła przed oczami twarz zastępcy Onslowa. Bardzo doświadczony mechanik. - Co się dzieje? Głos Sinclaira brzmiał tak, jakby dochodził z bardzo daleka. - Urządzenie sterowe nie reaguje, panie komandorze. Posłałem paru moich chłopaków, żeby sprawdzili przekładnię. Dopóki nie zobaczą, co tam się zacięło, nie jestem w stanie... Sherbrooke zakręcił się na pięcie, kiedy ktoś krzyknął: - Okręt na kursie, sektor zielony cztery-pięć! - Rany boskie, to musi być „Mastiff' - mruknął Rhodes. - Pogotowie awaryjne! - powiedział Sherbrooke. - Maszyny cała wstecz! -Usłyszał dochodzące z dołu dzwonki telegrafu i szybkim krokiem wyszedł na skraj mostka, unosząc po drodze lornetkę do oczu. Zobaczył tamten okręt. Niszczyciel zdawał się skręcać w lewo. Fala odkładana jego dziobem przypominała bielejące w mroku wielkie wąsy. W rzeczywistości szedł jednak nadal swoim kursem. To „Reliant" skręcił w jego kierunku, jakby miał zamiar go staranować. - Czy mam opróżnić dolne pokłady, panie komandorze? Sherbrooke wrócił na mostek i stanął koło wylotów rur głosowych, nie spuszczając oka z kompasu. - Nie mamy czasu, panie nawigatorze. - Zacisnął dłoń na rurze głosowej, kiedy „Reliant" wstrząsnął się od kilu aż po czubki masztów, pociągnięty do tyłu mocą wszystkich czterech śrub. Sherbrooke zauważył, że ciemna sylwetka niszczyciela zaczyna się oddalać. Jeszcze minuta lub dwie i „Reliant" przeciąłby go na pół. - Maszyny stop! - powiedział Sherbrooke. - Przekazać sygnał na „See-kera" i powtórzyć go na wszystkie jednostki w grupie: „Trzymać się z dala ode mnie. Mam trudności z manewrowaniem". - Takjest! - zawołał goły do pasa, bosy Yorke, który z pewnością przygnał tu biegiem ze swej rozbabranej koi. Co go przyciągnęło? Usłyszał jakieś dźwięki, wyczuł dziwne ruchy okrętu czy też może kazał mu to zrobić instynkt doświadczonego marynarza? - Panie komandorze, pan admirał na linii! 231 Sherbrooke popatrzył na ciemną wodę. - Prowadzić obserwację pozostałych okrętów. Jeżeli szczęście nam dopisze, to radar zarobi tej nocy na swoje utrzymanie! Ktoś skwitował to stwierdzenie krótkim, zalęknionym chichotem. - Tu dowódca okrętu. Słucham, panie admirale. - Co tam nawaliło? - Nie panujemy nad ruchami okrętu. Nie ma sterowania. Maszynownia uważa, że ster się zablokował. W słuchawce zapadło tak długie milczenie, że Sherbrooke zaczął się już obawiać, że Stagg zapomniał o nim. - Ile czasu to zajmie? - Maszynownia posłała na rufę swoich ludzi, panie admirale. Nie mogę prosić ich, żeby weszli do pomieszczenia przekładni bez zatrzymania maszyn. - Prosić? - Stagg z trudem panował nad sobą. - Idę tam. Poinformuj „Seekera". - Już to zrobiłem, panie admirale. - To musi zostać naprawione! - ciągnął Stagg, jakby głośno myśląc. -Nie będę tolerował żadnych opóźnień ani ludzi, którzy je powodują. Zabrzmiało to jak groźba, ale Sherbrooke zdawał sobie sprawę, co naprawdę martwi Stagga. Oto wymykała mu się z rąk możliwość odegrania decydującej roli w operacji lądowania desantu. - No cóż, rób, co trzeba - rzucił ostro Stagg. - Najprędzej, jak tylko możesz. Sherbrooke uświadomił sobie, że Drury przez cały czas kręci się koło jego fotela. - Ostry facet, prawda? - powiedział korespondent. - Nie jest zachwycony tym, co się stało. Drury usłyszał dochodzące z dołu stłumione echa rzucanych rozkazów i tupot ciężkich buciorów. Ludzie biegali zaskoczeni tym, że „Reliant" stanął w miejscu i kołysze się niczym jakiś opuszczony wrak, pozbawiony nagle całej swej mocy. Na pomost wpadł Stagg. Miał zaczerwienione od gniewu oczy. - Co się dzieje, u wszystkich diabłów? Sherbrooke zauważył, że nowy adiutant Stagga trzyma się trochę z tyłu. Spod munduru wystawał mu kołnierzyk piżamy. - Szef maszynowni zszedł na rufę. Niedługo powinniśmy dowiedzieć się czegoś. Stagg zaczął przemierzać pomost wielkimi krokami, ocierając się o przezornie usuwających mu się z drogi wachtowych, których jakby w ogóle nie zauważał. 232 - Niedługo? Co to znaczy, u diabła? - Chwycił Sherbrooke'a za ramię i zaczął nim potrząsać. - Co zawiniło? Ta przeklęta stocznia czy jakieś przeoczenie tu, na tym okręcie? - Sygnał z „Seekera", panie komandorze. Proszą o instrukcje. Sherbrooke odwrócił się do Stagga. - Nie sądzę, żeby mogli zrobić coś dla nas, panie admirale. Proponowałbym, żeby płynęli dalej jak przedtem. Jednostki desantowe będą potrzebowały ich osłony - powiedział, przyglądając się grze emocji na twarzy Stagga. - W tym stadium operacji nie możemy przerwać ciszy radiowej. - Wiem o tym, do cholery! - warknął Stagg, szarpiąc kołnierz munduru, jakby dławił mu gardło. - Bardzo dobrze. Przekaż kapitanowi „Seekera", żeby przejął dowództwo grupy. Sherbrooke wyobraził sobie kapitana lotniskowca. Czy spodziewał się on czegoś takiego? Na pomoście zjawił się szef maszynowni i wszyscy obrócili się w jego stronę. Miał przekrzywioną czapkę i mundur ubrudzony smarem, a na przegubie jego ręki widać było świeży bandaż. - Przepraszam, panie komandorze, że trwało to tak długo - powiedział i westchnął, kiedy „Reliant" zarył ciężko dziobem w falę wzniesioną przez niszczyciela, który przyspieszył, aby zająć pozycję u boku „Seekera". - No, prędzej, co tam się stało? - rzucił Stagg. Onslow spojrzał na niego ze smutkiem. - Zacięły się na amen dźwignie, które przekazują ciśnienie na rumpel steru - powiedział, ilustrując to ubrudzonymi smarem palcami. - Kazałem moim najlepszym fachmanom, żeby się tym zajęli, ale przysięgam na wszystkie świętości, że nie mam pojęcia, co mogło spowodować awarię. Tamten wybuch nie uszkodził niczego w urządzeniu sterowym... Stagg chwycił go za rękę. - Sprawdził to pan osobiście? Onslow obrzucił go spokojnym spojrzeniem. - Tak, panie admirale. - Stwierdził to tak, jakby mówił o czymś oczywistym, nie dopuszczając cienia wątpliwości. A potem spojrzał na Sherbrooke'a. -Gdyby coś tam było uszkodzone, stocznia znalazłaby to na pewno. - Proszę pokazać mi na mapie, gdzie nasza grupa będzie się znajdować jutro rano - zwrócił się Stagg do oficera nawigacyjnego. Rhodes nie zawahał się ani przez chwilę. - Zgodnie z rozkazami, panie admirale, nasze okręty wejdą w kontakt z jednostkami desantowymi jutro o szóstej wieczorem. Sherbrooke poszedł za nimi do kabiny nawigacyjnej. Przyglądał się, jak Rhodes pokazuje namiary i orientacyjne punkty nadbrzeżne, które były 233 przedmiotem ich bezustannej analizy od czasu, gdy stało się jasne, że wezmą udział w operacji „Husky". Przypuszczalny rejon walk znajdował się na północ od Bizerty, w pobliżu której sześć dział „Relianta" zniszczyło ostatni punkt oporu Niemców, i na południe od Morza Tyrreńskiego, w pobliżu brzegów Sycylii. Stagg wyprostował się i oparł dłonie na biodrach. - Gdyby urządzenie sterowe zostało naprawione do świtu... - powiedział, cedząc każde słowo - chociaż sądząc po minie szefa maszynowni, nie można mieć co do tego żadnej pewności, czy „Reliant" dotarłby na czas do wyznaczonego rejonu? - Przy naszej szybkości z pewnością tak, panie admirale - odparł Sher-brooke. - Poza tym... - Bardzo dobrze! - przerwał mu Stagg i odwrócił się do drzwi. - W takim razie gonimy ich! - Czy mogę zapytać, co pan zamierza zrobić, panie admirale? - Oczywiście. Zamierzam doprowadzić przydzieloną mi część sił desantowych do wyznaczonego punktu bez względu na wszystko. Gdyby „Reliant" nie mógł wziąć udziału w operacj i, przeniosę moj ą flagę na inny okręt. Zrozumiano? - Poleci pan którymś z naszych samolotów, panie admirale? - Amerykanie robią to przez cały czas - uśmiechnął się Stagg. - Więc czemu ja nie miałbym tego zrobić? Wyszedłszy znowu na mostek, Sherbrooke zobaczył, że czeka na niego Frazier. Jego zastępca wsłuchiwał się przez chwilę w szum wiatru, a potem powiedział: - Zostaniemy bez żadnej eskorty, panie kapitanie. I aż do rozpoczęcia operacji nie będziemy mogli nadać radiowego sygnału o pomoc. - Jego twarz drgnęła, kiedy po całym kadłubie przetoczył się grzmiący łoskot, tak jakby okręt rąbnął w coś kilem. - Na szczęście w pobliżu nie powinno być żadnych nieprzyjacielskich okrętów podwodnych, przynajmniej tak nas zapewniano, bo kapitan U-Boota musiałby być głuchy jak pień, żeby nie usłyszeć takich hałasów! Sherbrooke ruszył w kierunku pokładu flagowego. Do jego uszu dobiegł jeszcze gniewny głos Rhodesa: - Ten gość chyba zwariował! Chce przenieść swoją flagę? Gdyby to zależało ode mnie, to przeniósłbym jego samego! Na co Frazier odpowiedział mu spokojnie: - Nie słyszałem ani słowa z tego, co pan powiedział, panie nawigatorze. Obaj roześmiali się głośno, po czym Frazier dodał: - Pogadamy o tym później. 234 Zluzowano wachty i marynarze, którzy zakończyli swoje dyżury, przykucnęli albo porozkładali się, gdzie komu było wygodnie. Byli kompletnie ubrani, każdy miał też przy sobie gotową do użycia kamizelkę ratunkową. Wielki okręt dryfował bezradnie w ciemnościach. Trudno było w to uwierzyć. Kiedy nastanie nowy dzień, będzie dryfował nadal, odsłonięty, nie zabezpieczony przed atakami. Sherbrooke spędził większą część nocy na otwartym skrzydle pomostu. Nocne powietrze i chłodne bryzgi wody pomagały mu zapomnieć o potrzebie snu. Trzymał w zębach nie nabitą fajkę, wspominając krótkie chwile spędzone z Emmą. Ludzie przychodzili i odchodzili z meldunkami, prośbami i pytaniami. Przyjmował ich i odprawiał, prawie nie słuchając tego, co mówili. Drugim człowiekiem, który także zrezygnował z odpoczynku, był korespondent wojenny Pat Drury. Usiadł w kabinie z mapami, starając się nie zwracać uwagi na nieprzyjemne kołysanie. Tej nocy zapełnił swój mocno wytarty notes mnóstwem notatek. „Obserwowałem go, tego cichego bohatera, człowieka, który oddał okrętowi całe swoje życie i który bez chwili wahania rzuciłby się dla niego w otchłań śmierci". W końcu zamknął notes. Musiał przyznać, że ten człowiek zrobił wrażenie nawet na takim starym wyjadaczu jak on. John Frazier zobaczył, że z luku wychodzi Onslow w towarzystwie paru swoich ludzi. Nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek widział szefa maszynowni z tak zmartwioną i wymęczoną twarzą. Miał na sobie usmarowa-ny kombinezon, nawet na jego czole widać było oleiste plamy. - Wyglądasz tak, jakbyś przez całą noc nie zmrużył oka - uśmiechnął się Frazier. Tym razem Onslow nie był w nastroju do żartów. - Zatrudniłem przy tym wszystkich, którzy byli pod ręką, łącznie z palaczami, działomistrzami i teletechnikami. Poszło ich tam tylu, ilu mogło się bezpiecznie zmieścić - powiedział i spojrzał na morze tak, jakby dopiero teraz je zauważył. Miało odcień ciemnego granatu, choć na horyzoncie pojawiły się już pierwsze przebłyski świtu. Nadal wiał silny wiatr, a okręt kołysał się ciężko pod ich stopami. - Zdaniem jednego z nich coś nawaliło w mechanizmie sterującym pompą hydrauliczną. To dobry fachowiec, ale ja nie jestem już pewien absolutnie niczego. - Popatrzył na wodę za rufą „Relianta", gdzie zwykle odkładała się smuga kilwateru. - Ten okręt raz już wyciął taki numer koło Jutlandii. 235 - Ale wtedy był pod ostrzałem - przypomniał mu Frazier. Onslow ziewnął. - Wracam na dół. Zobaczę, co da się zrobić. - Zauważył pytającą minę Fraziera. - Rozebranie i złożenie tego urządzenia może zająć następne dwie godziny. To są skomplikowane mechanizmy, nie dla amatorów! Frazier ruszył w kierunku osłoniętego, bocznego pokładu. Kręcili się tam ludzie oczekujący na swoją wachtę i próbujący dowiedzieć się, co się dzieje. Normalnie przebywaliby do ostatniej chwili w swoich mesach, dopóki nie wywołałby ich do pracy albo do objęcia wachty gwizdek dyżurnego bosmana. Frazier zamyślił się nad tym, co też powiedziałaby jego żona, gdyby mogła zobaczyć z bliska całe to zamieszanie. Uśmiechnął się z przekąsem. Pewnie to, co zwykle: „Och, John, ty to masz z tą twoją starą krypą!" Nagle podszedł do niego jakiś marynarz i powiedział, że prosi go na mostek dowódca okrętu. Już na pierwszej drabince poczuł ostre uderzenia wiatru. Jutro o tej porze jednostki desantowe będą podchodziły do brzegów wyspy. Najmniejsze z nich nawet przy doskonałej pogodzie kręciły się w koło jak balie. Kiedy mijał stanowiska ogniowe, zobaczył, że ludzie z ich obsad przyglądają mu się z niepokojem. Nic dziwnego, po raz pierwszy znaleźli się w takiej sytuacji. Sherbrooke czekał już na niego na mostku, gdzie było gorąco i parno w porównaniu ze skrapianym bryzgami wody pokładem. - Nic nowego, panie komandorze - powiedział Frazier. - Szef maszynowni przypuszcza, że za dwie godziny uda się zlokalizować uszkodzenie. Tyle tylko może zrobić. Bardzo niepokoi się tym, co się stało. - Nie dziwię mu się - stwierdził Sherbrooke. - Cóż, będziemy musieli poradzić sobie jakoś. Później powiem parę słów załodze. - Spojrzał na ludzi stojących z obojętnymi minami przy rurach głosowych i zerknął na obracający się promień na pustym ekranie radaru. - W razie niebezpieczeństwa możemy użyć silnika w celu zmiany pozycji. Ale nie da się w ten sposób płynąć. Otworzyły się drzwi i Frazier ze zdziwieniem zobaczył wchodzącego na mostek kontradmirała Stagga. Był zupełnie spokojny, świeżo ogolony, ubrany w czysty, nowy mundur. Jakby nagle coś go odmieniło - Żadnych dobrych wiadomości? - zapytał Stagg. - Szef maszynowni robi, co może, panie admirale - odparł Sherbrooke. Dały się słyszeć czyjeś kroki i Frazier zobaczył nowego admiralskiego adiutanta z dwiema walizkami w rękach. Poczuł nagle złość i obrzydzenie. A więc to prawda. Stagg opuszcza okręt. 236 - Zanieś moje osobiste rzeczy do walrusa - polecił Stagg adiutantowi. - Reszta może zaczekać tutaj. - Po czym spojrzał na Sherbrooke'a, nie zwracając uwagi na pozostałych. - Być może będziesz potrzebował holowników. W ostateczności. Co do mnie, to nie mam tu nic więcej do roboty. Kilku marynarzy stojących na wachcie wzdrygnęło się z przestrachem, kiedy usłyszeli, jak pokasłuje, a potem ożywa silnik walrusa. Pewnie nie byli w stanie zrozumieć, dlaczego dowódca grupy, którego flaga powiewała nad głowami, postanowił nagle opuścić ich okręt. Skądś wyłonił się także zmęczony i nie ogolony, ale dziwnie wesoły Pat Drury. Stagg spojrzał na niego. - Panie Drury, w kabinie jest miejsce jeszcze dla jednego pasażera. Jeśli pan nie poleci, nie zobaczy pan głównych wydarzeń. Drury wzruszył ramionami. - Zostałem skierowany na „Relianta", panie admirale. Zostanę tu, dopóki jego dowódca nie opuści okrętu. Stagg spojrzał w bok. - Może pan iść do diabła! - Jest bardzo prawdopodobne, że tam pójdę, panie admirale. W takim razie obaj się tam spotkamy. - Przy pierwszej okazji pogadam o panu z pańskimi zwierzchnikami! -rzekł lodowatym głosem Stagg. Drury odwrócił się w drugą stronę, żeby ukryć wściekłość. - Ja też znajdę drogę do twoich zwierzchników, ty pieprzony gnojku! -mruknął pod nosem. - John, przejmij dowodzenie - zwrócił się Sherbrooke do Fraziera, a potem ruszył za Staggiem i jego adiutantem w stronę luku zejściowego. Frazier popatrzył za Sherbrookiem ciekaw, co czuje w tym momencie. Stagg miał pełne prawo podjąć wszelkie możliwe działania, umożliwiające mu kontrolę nad jego eskadrą i nad jednostkami desantowymi, które miał ochraniać. A jeśli Sherbrooke przyjął z zadowoleniem jego decyzję? Sherbrooke stanął w wejściu do hangaru tuż przed katapultą, przyglądając się, jak marynarze wnoszą bagaż kontradmirała do walrusa. W hangarze stał jeszcze jeden wodnopłat i w bladym świetle Sherbrooke zauważył wymalowany pod oknem jego kabiny czerwony liść klonu. A więc Rayner postanowił pozostać na „Reliancie". Ucieszyło go to, ale także uświadomiło mu lepiej niż cokolwiek innego, jak bardzo uraziła go decyzja kontradmirała. Stagg zawahał się, szukając właściwych słów. Czegoś, co zostałoby w pamięci. - Będziesz wystarczająco bezpieczny - powiedział w końcu, - Dopilnuję, żeby przysłali ci jak najprędzej jakieś wsparcie. W każdym razie nie 237 widać łodzi podwodnych, a to już coś znaczy, prawda? - Niedbałym ruchem podniósł rękę do daszka czapki. -Wpadnij do nas, jak będzie po wszystkim! Sherbrooke odsalutował. Do nas? Kogo on ma na myśli? Był pewien, że Stagg nigdy już nie będzie chciał, żeby to on, Sherbrooke, dowodził jego flagowym okrętem. Wyszedł z hangaru i spojrzał na maszt. Admiralska flaga znikła. Przyszło mu do głowy, że po tym, co się stało, takiej propozycji nie złoży mu też żaden z pozostałych admirałów. Katapulta wyrzuciła walrusa z łoskotem w powietrze. Samolot zatoczył szeroki łuk, a potem skierował się w kierunku jaśniejącej już nad horyzontem tarczy słonecznej. Wydawało się, że minęły wieki, zanim latająca łódź znikła z pola widzenia. Morze znowu zrobiło się puste i nieprzyjazne. Na pomost przyniesiono gorącą kawę i grzanki. Sherbrooke zauważył, że dwaj podwładni Yorke'a zabierają się żwawo do jedzenia. Admirałowie mogli sobie przybywać i odchodzić z okrętu, ale najważniejsze było dobre żarcie. Nawet tu, na górny mostek, dochodziły hałasy z pomieszczenia przekładni sterowej. Sherbrooke popijał powoli kawę i zastanawiał się nad sytuacją Stagga. Kontradmirał otrzymał to, co chciał, albo otrzyma w najbliższej przyszłości. Czekała na niego ciepła posadka w Waszyngtonie, może nawet wiceadmiralska flaga na Pacyfiku. Zobaczył, że na mostek wchodzi, rozglądając się niepewnie, Roger Sinclair, zastępca Onslowa. To on miał wachtę, kiedy zaciął się ster, i od tego momentu pracował na dole przy jego naprawie. - Przepraszam, panie komandorze. Szukam mojego szefa. - Niech się pan tak nie martwi. To nie była pańska wina - powiedział Frazier. Sinclair uśmiechnął się do niego. - Pan też nie wygląda wesoło. Sherbrooke zostawił ich samych i poszedł do swojej maleńkiej kabiny na pomoście, gdzie czekały już na niego przybory do golenia i świeży drelichowy mundur. Long starał się na swój sposób okazać mu maksymalną troskliwość. Przebrawszy się, wyjął fotografię i uniósł ją do światła. Na odwrocie Emma napisała: „Mojemu dowódcy z wyrazami gorącej miłości". - Czy może pan przyjść na mostek, panie komandorze? Sherbrooke schował fotografię i wyszedł na pomost dowodzenia. Po zmianie wacht widać tu było nowych ludzi. Ale mimo to nic się nie zmieniło. Czy rzeczywiście? 238 Na jakimś występie siedział szef maszynowni, trzymając na kolanach swoje potężne dłonie. Sherbrooke nigdy nie widział w jego oczach takiej wściekłości. - O co chodzi? Na pomoście był także Rhodes. - No, powiedz, jak to było! - Także w jego głosie można było wyczuć podniecenie. - Zajrzałem do sterówki. Żeby dokładnie sprawdzić przewody zdalnego sterowania, przekaźniki telegrafu, cały ten pieprzony chłam, jedną rzecz po drugiej. - Urwał i pokręcił z niedowierzaniem głową. - No i tak, dla świętego spokoju, pokręciłem tym piekielnym kołem sterowym w lewo. Wszyscy patrzyli na mnie jak na wariata... - Otarł rękawem spocone czoło. - I może mieli rację. Po tym wszystkim nie jestem już pewien absolutnie niczego! Sherbrooke poczuł dreszcz na plecach. - Stawiać na nogi maszynownię i sterówkę! Nawigator, jaki powinniśmy wziąć kurs? - Panie komandorze, melduje się dyżurny sternik przy kole sterowym. Onslow sięgnął po czerwoną słuchawkę. - Mówi główny mechanik. Przygotować się do uruchomienia maszyny - powiedział i popatrzył na podłogę tak, jakby miał nadzieję, że dojrzy przez nią swoje królestwo. - Wycofać ludzi z przedziału przekładni sterowej. Natychmiast! - Pokiwał głową, podzielając niedowierzanie podległych mu specjalistów. - Wiem, wiem. Ja też nic z tego nie rozumiem. - Odłożył słuchawkę i wrócił na swoje miejsce. Sherbrooke podszedł do wylotów rur głosowych. - Obie maszyny wolno naprzód! Prawie natychmiast poczuł, że cały okręt drgnął pod jego stopami, a jednocześnie usłyszał miłe sercu grzechotanie luźnych elementów konstrukcji pomostu. Okręt znowu był w ruchu. - Jest, wolno naprzód. Obroty siedem-zero. - Kurs do wyznaczonego rejonu zero-osiem-zero - powiedział ochrypłym głosem Rhodes, a potem dodał: - Jezu Chryste, to nie do wiary! Sherbrooke spojrzał na kompas. - Ster prawo piętnaście - powiedział do rury głosowej, obserwuj ąc j ed-nocześnie goły maszt na dziobie okrętu: on także się poruszał, odcinając się niczym pałeczka dyrygenta na tle przesuwającego się coraz szybciej w lewo horyzontu. - Poluzuj do pięciu. Ster zero. Dobra, tak trzymać. - Jest, ster zero. Leży na kursie zero-osiem-zero! - Ja chyba oszaleję! - wykrzyknął Pat Drury. - On słucha steru! Sherbrooke obejrzał się w stronę Onslowa. 239 - Wiedział pan, że tak będzie, prawda, szefie? Onslow zwilżył językiem spierzchnięte usta. - Postawiłbym na to ostatnią parę butów, panie komandorze. W tej cholernej przekładni sterowej nie było najmniejszej usterki. - Panie komandorze, nie zdążymy na czas nawet przy pełnej szybkości - powiedział Rhodes. A potem uśmiechnął się szeroko. - Ale przynajmniej znowu płyniemy! Obejrzał się na łącznika, zły, że mu przerwano. - Zgłaszają się służby radiowe - powiedział chłopiec. Pat Drury ziewnął głośno. - Przypuszczam, panie komandorze, że kontradmirał Stagg nie będzie zachwycony takim obrotem sprawy - powiedział. Stopniowo załogę ogarniał istny szał niepohamowanej, zaraźliwej radości, obiegającej cały okręt niczym zapowiedź wydania dodatkowej porcji rumu. Nawet starsi marynarze patrzyli przez burtę na pieniste odkosy fali dziobowej, jakby widząc je pierwszy raz w życiu. - Panie komandorze, ważna depesza, osobiście do pana - powiedział Rhodes. - Proszę powiedzieć, żeby przynieśli tutaj. Nic nie mogło już powstrzymać zaplanowanego desantu, chyba że wojska nie zdołałyby uchwycić przyczółków na sycylijskich plażach. Mimo wszystko... Obrócił się na pięcie, kiedy na mostek wpadł biegiem główny radiotelegrafista Elphick. Jakby dla podkreślenia ważności informacji miał na sobie mundur ze złotymi odznakami. Sherbrooke szybko przebiegł oczami depeszę. A potem przeczytał jeszcze raz, słowo po słowie. - Z Admiralicji - powiedział. - Donoszą, że włoski pancernik „Tibe-rio" wypłynął wczoraj z Neapolu w towarzystwie jednego, a może dwóch niszczycieli klasy „Oriani". - Rozejrzał się po twarzach wszystkich obecnych. - Skierowali się na południowy zachód. - „Tiberio"? - powtórzył z niedowierzaniem Frost. Frazier sięgnął na półkę Yorke'a po książkę rozpoznania nieprzyjacielskich okrętów. - Klasy „Littorio", dziewięć dział 381 milimetrów, prędkość trzydzieści węzłów - powiedział spokojnie i głośno zamknął książkę. - Raczej spory. Sherbrooke skierował się do kabiny nawigacyjnej. - Pilot, proszę mi pokazać, jak to wygląda na mapie. „Tiberio" był nie byle jakim dużym okrętem, ale pancernikiem, zbudowanym tuż przed wojną dla rozwijającej się floty wojennej Mussoliniego. 240 - Ostatnie meldunki donosiły, że stał w Taranto. Samoloty RAF-u i amerykańskiej Air Force miały go tam przygwoździć na dobre. Sherbrooke przyglądał się, jak wprawne ręce Rhodesa manipulują linijką i cyrklem, a ołówek sunie niczym dziobowy maszt „Relianta", kiedy okręt wrócił do życia. - Może być tutaj, panie komandorze. Pewnie wyszedł w morze, żeby przechwycić jednostki desantowe, które miała chronić nasza grupa. Jeżeli zdąży przeciąć im drogę, będzie to rzeź - stwierdził Rhodes i podniósł oczy znad mapy. - Nie ma tam żadnej jednostki, która byłaby w stanie go zatrzymać! - Jesteśmy my, panie nawigatorze - powiedział Sherbrooke. - Proszę obliczyć kurs na spotkanie z nim. - Chciał spojrzeć na swój zegarek, ale zostawił go w kabinie i zobaczył tylko pasek bladej, nie opalonej skóry. -Wygłoszę kilka słów do załogi, zanim ogłosimy pogotowie bojowe. Rhodes poczuł, że tempo zmiany wydarzeń przyprawia go o zawrót głowy. - Powie im pan, panie komandorze, z kim będą walczyć? Sherbrooke zajrzał mu prosto w oczy. - Tak czy owak, muszą walczyć, panie nawigatorze, ale powinni przynajmniej wiedzieć, dlaczego. Rhodes spojrzał w bok. Oczywiście sprawa wygląda beznadziejnie i dowódca wie o tym lepiej niż inni. Jego wzrok padł na niedopałek cygara, rozgnieciony butem przez kontradmirała Stagga być może w pożegnalnym, pogardliwym geście. A niech sobie leci do wszystkich diabłów! I nagle, jak przedtem korespondent wojenny Pat Drury i młody kanadyjski lotnik Rhodes, poczuł radość, że się tu znajduje. 18 Na śmierć i życie Pojedynczy „popychacz" walrusa terkotał monotonnie. Lecąc na wysokości zaledwie sześciuset metrów, jego załoga i pasażerowie mogli od czasu do czasu dojrzeć odbicie sylwetki samolotu, gdy natrafili na pasmo gładkiej wody, przeważnie jednak od opuszczenia „Relianta" otaczało ich wzburzone morze, usiane niezliczonymi pasmami krótkich fal. Siedzący za sterami porucznik Leslie Niven wpatrywał się w przyrządy, próbując nie zwracać uwagi na kontradmirała Stagga, który zajął fotel 16 — Ostatni krążownik 241 obserwatora i zajęty był przeglądaniem pliku pisanych na maszynie dokumentów. Trudno było powiedzieć, czy Stagg postanowił się nauczyć tych danych na pamięć, czy po prostu nie życzył sobie rozmawiać z podwładnymi. Niven wyczuwał, że siedzący za nim koledzy wiercą się na swoich fotelach, ale tak naprawdę ludzie ci prawie go nie interesowali. Po przeniesieniu na „Re-lianta" zdążył tylko pobieżnie poznać swoją załogę i zupełnie mu to odpowiadało. Służba na wielkim krążowniku wydawała mu się odsunięciem na boczny tor. Nieoczekiwany lot ze Staggiem w kierunku jednostek desantowych mógł zmienić wszystko, jeśli tylko zachowa czujność i wykaże, że ma trochę oleju w głowie. Wątpliwe, czy dowódca eskadry zechce zatrzymać okręty, żeby wziąć jego walrusa na pokład, nawet gdyby było na nim miejsce. Chyba nie każą mu też wracać na „Relianta": nie wiadomo, czy byłby w stanie odnaleźć dryfujący bezradnie krążownik, a poza tym mogło zabraknąć paliwa. Z pewnością znajdą mu tutaj jakieś zajęcie. Mógłby nawet dostać się na „Seekera", ale potraktowałby to jako etap przejściowy. Przypomniał mu się kolega pilot z „Relianta", Rayner, który był szczęśliwy, że służy na tym okręcie. Miał już medal i gotów był skończyć wojnę za sterami „Kaczorka". - Daleko jeszcze? - zapytał ostrym tonem Stagg. Niven zerknął na przymocowany do kolana notes. - Z obliczeń wynika, że godzina lotu, panie admirale. Wylądujemy przy dziennym świetle. A jutro wielka ofensywa! - powiedział i zagryzł wargi, widząc, że Stagg pochylił się znowu nad swoim skoroszytem. Obrócił się trochę i machnął ręką obserwatorowi. - Pamiętaj włączyć lampę, Mikę! - powiedział głośno. - Nie wolno zapomnieć o sygnale rozpoznawczym, gdy ma się do czynienia z facetami, co to tylko czekają, żeby nacisnąć spust! - Po czym kiwnął głową w stronę pochłoniętego czytaniem admirała i dodał: -Nie chcielibyśmy chyba, żeby się nam przydarzył jakiś nieszczęśliwy wypadek? Poruszył lekko orczykiem, nie spuszczając z oka kompasu. To stare pudło było dziś nieźle obciążone. Aż dziw, że uniosło dodatkowych pasażerów z ich walizkami, nie mówiąc o tych cholernych bombach głębinowych. Włączył mikrofon wewnętrznego telefonu. - Wchodzę na tysiąc pięćset metrów. Maszyna powinna tam lecieć trochę równiej, no i łatwiej będzie zauważyć okręty - powiedział i wyłączył się. Pewnie członkowie załogi nie są zachwyceni tym, że mają Stagga na pokładzie, a może i całą tą nieoczekiwaną misją, z powodu której zostawili na „Reliancie" kolegów i wszystkie swoje rzeczy. Niven pomyślał, że jego to nie dotyczy. Wszyscy inni traktują tę morską przygodę jak wspaniały podarunek od samego Pana Boga. Niech się cieszą. 242 Jak się to skończy, może uda mi się dostać do jakiejś porządnej bazy w Anglii albo pojechać do Stanów na kursy specjalistyczne. I jedno, i drugie bardzo by mi odpowiadało. Morska przygoda... Kontradmirał Vincent Stagg gapił się nie widzącymi oczami na rozłożone przed nim papiery. Zdawał sobie sprawę, że siedzący za sterami porucznik ma ochotę pogadać z nim, może nawet poprosić go o wyświadczenie jakiejś przysługi. Zwykle tak właśnie robili. Tym razem nie miałoby to sensu, gdyż nie wyglądało na to, aby mogli znów gdzieś się spotkać. Przypomniał sobie reakcję Pata Drury'ego po tym, jak posłał go do diabła. Niech ich wszystkich szlag trafi! Zaraz po operacji,,Husky" zacznie się dla niego nowy rozdział w życiu. Był pewien, tak jak i ich lordowskie moście, że podoła tym obowiązkom. Zamyślił się nad listem, który otrzymał od swojego adwokata w Londynie. 01ive zamierzała wystąpić o rozwód. Uśmiechnął się. Niech sobie występuje. Kiedy zobaczy, jak rozwija się jego kariera i co się z tym łączy, spuści prędko z tonu, takjak zrobiła to już wcześniej. No i jest jeszcze Jane. Nic dziwnego, że biedny Cavendish nie potrafił dać sobie z nią rady. Była zbyt inteligentna, zbyt piękna, aby zdołał się z nią porozumieć. Z rozkoszą przypominał sobie chwile spędzone z nią w łóżku w mieszkaniu w Mayfair. Łagodna i czuła nagle zamieniała się w głodną miłosnych uniesień lwicę. Nie powinien całkowicie z nią zrywać. Obserwator pochylił się znowu nad plecami pilota i gestykulował rękami, uśmiechając się szeroko i pokazując mu swój zegarek. Stagg pomyślał, że musi koniecznie zachować z nią kontakt. Ale tylko do końca wojny. Niven włączył znowu interkom. - Są pańskie okręty, panie admirale. Sektor czerwony, cztery-pięć! -Uśmiechnął się, widząc, że obserwator manipuluje przy lampie sygnałowej. - To musi być drugi rzut pod dowództwem wiceadmirała Laceya - powiedział Stagg. Uczyli się w tej samej szkole w Darmouth, choć w różnych okresach. - Zostaw ich! Leć dalej tym samym kursem! - rozkazał. - Ale możesz przekazać im sygnał lampą, tak będzie bezpieczniej! - dodał łagodniej szym tonem. Niven spojrzał na kompas i na wysokościomierz. Dolecieli przed czasem. Obserwator opadł na swój fotel i otworzył usta, próbując przekrzyczeć warkot silnika. Wyciągnął rękę i klepnął Nivena w ramię. Niven zdążył tylko krzyknąć: „Nieprzyjaciel, trzymać się!", kiedy nagle cały świat wokoło eksplodował. Stagg omal nie spadł z fotela. Nie był przyzwyczajony do zapinania pasów. Poczuł się jak sparaliżowany, coś pozbawiło go zdolności myślenia i instynktownego reagowania. 243 Rozejrzał się i z niedowierzaniem stwierdził, że lecą pośród małych obłoczków dymu. Pociski przeciwlotnicze. Poczuł, że samolotem wstrząsają wybuchy, a podłoga i ścianki kabiny wibrują od ostrych uderzeń. Zerwał z głowy lotniczy hełmofon i poprzez huk i dudnienie usłyszał czyjś krzyk, tak ostry i rozdzierający, jakby wyszedł z ust kobiety. Pochylił się i chwycił pilota za rękę. Niven opadł bezwładnie w swej uprzęży. Jego wytrzeszczone oczy spoglądały śmiertelną pustką, a na ustach widać było krople krwi. Jeszcze jeden oślepiający błysk i kłęby dymu wypełniły wnętrze samolotu, dusząc straszliwe wrzaski. Stagg nie pojmował, co się dzieje. Widział przed sobą niebo i morze, ale wszędzie na pleksiglasowych szybach i rozrzuconych kartkach papieru było pełno krwi, a kiedy spojrzał w dół, zobaczył, że wypełnia ona także jego fotel. Próbował krzyknąć, ale żaden dźwięk nie wyszedł z jego spieczonych ust. Chwilę potem walrus uderzył o powierzchnię wody i eksplodował niczym bomba. W ostrym, północno-zachodnim wietrze nie uchował się nawet jeden obłoczek dymu, który znaczyłby miejsce ich wiecznego spoczynku. - Okręt na nowym kursie, panie komandorze - powiedział Rhodes. -Kurs zero-dwa-zero. - Zobaczył, że dowódca obserwuje morze przez lornetkę. Ile już tych zwrotów zrobili w czasie ostatnich wacht? - Moglibyśmy zatoczyć jeszcze jeden łuk, panie komandorze. Może dowódca „Tibe-ria" zmienił zamiary albo informacje wywiadu okazały się niedokładne. - Nie sądzę, żeby tak było - odparł Sherbrooke. Opuścił lornetkę i przetarł oczy wierzchem dłoni. Rhodes powiedział głośno to, o czym myślała cała załoga. Mieli nadzieję, że nieprzyjacielski pancernik wrócił do portu, jeśli w ogóle z niego wychodził. Morze skąpane było w miedzianej poświacie, a grzywy krótkich fal połyskiwały w promieniach słońca czystym złotem. Wciąż jeszcze było widno jak w dzień, ale gdy zapadnie mrok, znikną wszelkie szansę na wyśledzenie nieprzyjacielskiego okrętu. Sherbrooke poszedł na przedni skraj pomostu i popatrzył na pusty for-kasztel, jak zawsze po ogłoszeniu pełnej gotowości bojowej. Maszt dziobowy i relingi złożone zostały płasko i choć nie było stąd widać kłębowiska starych, dziurawych węży, rozrzuconych po pięknie utrzymanym pokładzie, Sherbrooke był pewien, że są tam one, aby złagodzić skutki ciężkiego ostrzału. Poza tym okręt wyglądał tak, jakby był opuszczony. Setki oficerów, marynarzy i żołnierzy piechoty, chłopców, którzy próbowali dopiero smaku 244 morza, tkwiły w gotowości na stanowiskach i pod pokładem, czekając na dalsze rozkazy. Jakże inaczej to wyglądało, kiedy niedawno przemawiał do załogi przez głośniki okrętowe. Widział twarze wychylające się zza pancernych osłon dział, ludzie odrywali się od swoich zajęć, żeby go posłuchać, pełno ich było także tu, na pomoście. Wszyscy byli ciekawi, czego mogą się spodziewać. Jak też czują się teraz, kiedy dokładnie wszystko sobie przemyśleli? Powiedział im otwarcie, że „Reliant" jest na tych wodach jedynym okrętem, który mógłby przeciwstawić się włoskiemu pancernikowi. Jeśli przeciwnik dostanie się między barki desantowe, zatopi je wszystkie, nawet gdyby do-padnięto go w końcu i zniszczono, zanim zdołałby ukryć się w porcie. Złe warunki pogodowe i tak już bardzo utrudniały sytuację. Wyeliminowanie choćby jednej grupy mogłoby załatwić całą operację. Kanadyj ski pilot Rayner błagał Fraziera, żeby zezwolono mu na lot w celu poszerzenia obszaru poszukiwań. Sherbrooke pomyślał, że pewnie Rayner zazdrości teraz drugiemu pilotowi, który poleciał w ślad za grupą, podczas gdy on obija się tu bez zajęcia. - Wytłumacz mu, John, że to nie ma sensu - powiedział wtedy. - Jeśli „Tiberio" rzeczywiście zbliża się do tego rejonu, to warto pamiętać, że sam ma na pokładzie cztery samoloty, z których każdy mógłby posłać jego wal-rusa na dno. Przypomniał sobie teraz własne słowa. „Jeśli «Tiberio» rzeczywiście zbliża się do tego rejonu...". Czyżby sam w to powątpiewał? Ciekawe, jak zareagowałby na to Stagg, gdyby nadal był na pokładzie? Bez wątpienia zlekceważyłby groźbę. Ale do tej pory Stagg pewnie zapomniał już 0 ludziach ze swojego starego okrętu. Podniósł admiralską flagę na ,Asurance" 1 żartuje sobie z dawnym kolegą, Jockem Piriem, zwanym Arlekinem. Co by się działo, gdyby doszło do walki? W podobnej sytuacji każdy dowódca musiał postawić sobie takie pytanie. „Reliant" zrobiłby wszystko, co byłoby w jego mocy, tak jak robił to wraz z innymi krążownikami u brzegów Jutlandii, jak próbowały robić w tej wojnie „Hood" i „Repulse". W imię czego? Nie mieli żadnych szans, ale nie mieli też wyboru. Zauważył Pata Drury'ego, siedzącego w kabinie nawigacyjnej. Widział na stalowej płycie pancerza cień jego skulonej, pogrążonej w myślach postaci. Prawdopodobnie przeklinał swoją decyzję pozostania na „Reliancie". Wyobrażał sobie rozstawioną po całym okręcie załogę, ludzi czekających przy windach podających pociski, przy przeziernikach i dalmierzach dział, drużyny do usuwania zniszczeń, „swoich chłopaków", postawionych dodatkowo przy kotłach i do podawania amunicji, stewardów, kucharzy i wszystkich innych, którzy nie byli potrzebni do obsługi dział. 245 Łącznościowców z centrali ukrytej głęboko w kadłubie, za pancernymi płytami, którzy przekazywali meldunki o zniszczeniach, a w przypadku gdyby jakiś wybuch zmiótł mostek kapitański, przejęliby także radar i cały system kierowania ogniem. A Emma... Co też może teraz robić? Jest w swoim mieszkaniu w Chelsea koło zbombardowanego sklepu czy też pomaga Thorne'owi w biurze? Ogarnęło go dziwne uczucie, kiedy zdał sobie sprawę, że ona będzie jedną z pierwszych osób, które dowiedzą się o wynikach walki, gdy wiadomość dotrze do Admiralicji. Kapitana artylerii Christophera Eversheda, siedzącego w umieszczonej wysoko nad mostkiem opancerzonej wieży celowniczej, nie dręczyły żadne tego rodzaju wątpliwości i złe przeczucia. Panował tam spory tłok, ale metalowe siedzenia rozmieszczone były z wielką dbałością o to, aby nikomu nie zasłaniać widoku ani nie ograniczać ruchów. Niżej siedział telefonista, kanonier, oficer rozpoznania trafień, obserwator, celowniczy ze swym pomocnikiem, a nad nimi górował sam Evershed, mający przy oczach potężną lornetkę. Wystarczało naciśnięcie guzika, aby w parę sekund obrócić trzy potężne wieże w pożądanym kierunku. W tym samym czasie celowniczy podnosił albo opuszczał lufy wszystkich sześciu armat do wymaganej wysokości. Evershed wiedział wszystko, co trzeba, o włoskim pancerniku „Tibe-rio" i jego bliźniaczych okrętach, chociaż nigdy nie oglądał żadnego z nich na własne oczy. „Tiberio" był grubo opancerzony jak wszystkie pancerniki, ale przewyższał je szybkością. Wyposażony został w dziewięć dział kalibru 381 milimetrów, o trzy więcej od „Relianta". Oba okręty miały jednak po trzy wieże, toteż mimo przewagi ognia „Tiberio" dysponował takim samym sektorem ostrzału jak „Reliant". Na tym właśnie koncentrowały się porównawcze analizy Eversheda. Zastanawiał się, jakie wziąć namiary, żeby trafić nieprzyjaciela swoimi pociskami. Zamyślił się nad tym, co też mogło czekać „Relianta" po tej operacji. Głosy o tarciach między Staggiem i kapitanem rozeszły się zarówno po oficerskiej mesie, jak i po dolnych pokładach. Usadowił się pewniej na metalowym siedzeniu. Jego pomocnik, specjalista od rozpoznania, spojrzał nagle w górę. - Rozpoznanie radarowe. Okręt azymut zero-trzy-zero, odległość dwa-jeden-pięć! Evershed kiwnął głową. Około jedenastu mil. Jak tej bestii udało się podejść tak blisko? - Wszystkie działa, pociskami przeciwpancernymi, ładuj! - spokojnym głosem wydał komendę 246 Nagła wibracja fotela powiedziała mu, że Sherbrooke zwiększa szybkość. Spojrzał na swoje dłonie, które były całkiem spokojne, a potem wyostrzył obraz namiernika. - Rozpocząć namierzanie! - powiedział i spojrzał w dół. - Jąkaj est prędkość wiatru? Może popsuć nam szyki. - Siła wiatru cztery z sektora czerwonego, dziewięć-zero. - Działa załadowane! Usłyszał w słuchawkach wyraźny głos dowódcy, wolny od emocji. - Otworzyć ogień! Uśmiechnął się. Tak właśnie powinno być. Bez żadnego cholernego dramatyzowania. Przycisnął czoło do gumowej osłony. Obraz wyostrzył się stopniowo i nagle ukazał się w całej swojej grozie. Błysk! Jeszcze raz! I znowu! Ze wszystkich trzech wież. Nieprzyjaciel wystrzelił pierwszy. Evershed skoncentrował się na tym, co miał przed sobą. - Ognia! Minęła chwila, zanim lufy dział wróciły na swoje miejsce pod naciskiem amortyzujących odrzut sprężyn, gotowe do ponownego załadowania. Podający pociski i obsługiwane przez nich windy, działonowi i ich spoceni pomocnicy, wszystko pracowało jakjeden precyzyjny mechanizm, którego zadaniem było jak najszybciej załadować na nowo dymiące działa i oddać strzał. Evershed odwrócił się szybko, kiedy nieprzyjacielskie pociski wybuchły, wzbijając na wysokość kilkudziesięciu metrów wodne kaskady. Nie zwracał uwagi na miedziane refleksy słońca w opadającej wodzie ani na wirującą kipiel w miejscach, gdzie spadły pociski. - Prawie go mamy, sir! - Siedzi w widłach, sir! - zameldował oficer rozpoznania trafień, obserwujący miejsca padania pocisków. Evershed wolał nie cieszyć się zawczasu. - Spokojnie! -powiedział. - Sprawdzić odchylenie. „Reliant" kładł się na nowym kursie w kierunku nieprzyjacielskiego okrętu, zostawiając za sobą zakrzywioną smugę kilwateru. - Gotowi! - Ognia! Odpowiadali dwiema salwami na każdą salwę włoskiego pancernika. Evershed stwierdził to, kiedy nieprzyjacielskie pociski wybuchły po obu stronach dziobu „Relianta". Nawet tu, na tej wysokości, wibracje były tak silne, jakby staranowali leżący na dnie wrak. 247 - Odchylenie prawo dwanaście. Evershed czuł się w swoim żywiole. W tym momencie zapominał o wszystkich innych sprawach. Dwa wielkie okręty zbliżały się ku sobie niczym lewiatany, płynąc zbieżnymi kursami. Można by powiedzieć, że wyrysowane ołówkiem Rhodesa linie przeniosły się na połyskującą, rozfalowaną powierzchnię morza. Na początku wojny większość ludzi drwiła sobie z włoskich wojsk, zwłaszcza po ich pierwszych porażkach w Afryce Północnej. Tylu włoskich żołnierzy starało się poddać i czym prędzej iść do niewoli, że nie miał kto ich pilnować. Inaczej miała się rzecz z włoską marynarką wojenną. Ich okręty wyróżniły się w kilku zaciętych starciach i nawet po miażdżącym zwycięstwie Cun-ninghama koło przylądka Matapan podejmowały samodzielne akcje. Włosi jako pierwsi zastosowali przeciwko przeważającym siłom Brytyjczyków dwuosobowe pojazdy wodne, tak zwane „żywe torpedy", a także wyładowane ładunkami wybuchowymi łodzie motorowe. Na pokładzie „Relianta" z pewnością nie żartowano sobie ze zbliżającego się włoskiego olbrzyma. Artyleria Eversheda spisywała się doskonale głównie dzięki większej zwrotności „Relianta", a jego zdolność do zmiany kursu przy pełnej szybkości pozwalała prowadzić ogień ze wszystkich trzech wież jednocześnie. „Ti-berio" został kilkakrotnie trafiony i w końcu obrócił się niemal dokładnie dziobem w kierunku „Relianta", aby do minimum zmniejszyć pole rażenia. Po dwóch niszczycielach, o których informowała depesza Admiralicji, nie było śladu. Mogły otrzymać jakieś inne zadanie albo zawróciły do portu dla zatankowania paliwa. Ich nieobecność nie miała zresztą większego znaczenia. Kiedy okazało się, że „Reliant" będzie walczył sam na sam z jednym okrętem, ktoś z obecnych na mostku burknął: „Tylko jeden? Dopieprzymy mu!" Dwie salwy trafiły „Relianta" i ludzie z drużyn ratowniczych uwijali się jak szaleni, odciągając powyginane blachy, żeby wydobyć rannych. Wydawało się, że straszliwy huk dział i wybuchających pocisków trwa już od wielu godzin. W rzeczywistości minęło zaledwie siedemnaście minut od otwarcia ognia, gdy „Reliant" otrzymał dwa bezpośrednie trafienia. Jeden pocisk rąbnął w forkasztel niedaleko wieży A i wybuchł pod pokładem. Marynarskie mesy, magazyny, zbiorniki słodkiej wody, grodzie i wsporniki konstrukcyjne zamieniły się w pełne dymu kłębowisko latających odłamków i blach. Drugi dosięgną! „Relianta" bliżej rufy, przebił nadbudówki i wybuchł niczym bomba lotnicza w mesie oficerskiej. Znajdowała się tam pewna liczba rannych, czekających na opatrzenie. Żaden nie przeżył. 248 Oba wybuchy targnęły z niewiarygodną siłą mostkiem kapitańskim. Sherbrooke miał wrażenie, jakby coś uniosło „Relianta" wysoko nad wodę. - Wieże A i B unieruchomione, panie komandorze! Pierwszy pocisk musiał uszkodzić mechanizm obrotowy. Nie było chwili do stracenia. - Ster lewo na burt! - Zobaczył, że Rhodes stoi przy rurze głosowej. -Obrócić okręt! Włączyć do akcji wieżę Y! - Została już tylko ona. Być może nie da się już wykorzystać mniejszych dział. Zanim jeszcze dokończyli manewr, nad pokładem rufowym wystrzelił wysoki gejzer wody. Na mostku zadzwoniły odłamki, wdzierające się do kadłuba. Sherbrooke zauważył, że mimo śmiertelnego niebezpieczeństwa ratownicy biegną od jednej ofiary do drugiej. Pokazał się dym i poczuli gryzący swąd spalenizny. W głośniku zabrzmiał znowu głos Eversheda. - Wieża Y, ognia! Gdzieś blisko spadło znowu kilka pocisków i pomost dowodzenia zatrząsł się gwałtownie. Sherbrooke usłyszał czyjś krzyk: - Sukinsyn obraca się! I rzeczywiście, sylwetka „Tiberia" zaczęła się już wydłużać. Nieprzyjacielski okręt obracał się, aby umożliwić wszystkim swoim ciężkim działom dokończenie dzieła zniszczenia. Nie wiedząc o tym, że działa „Relianta" zostały unieruchomione, włoski kapitan doszedł pewnie do wniosku, że wróg zawrócił, chcąc wziąć nogi za pas. Sherbrooke chwycił się ze wszystkich sił relingu. Teraz albo nigdy. Muszą wykorzystać tę szansę. Długie lufy dwóch dział uniosły się lekko i znieruchomiały. - Ognia! Koło burty „Relianta" rozerwał się niczym ognista kula następny pocisk. Deszcz odłamków uderzył o mostek i podziurawił kominy. Trudno się było dziwić włoskiemu kapitanowi, że wziął ich manewr za próbę ucieczki. Uważał, że znalazł się poza zasięgiem dział okrętu wroga, na którym szalał pożar, podsycany przez wiatr. Wielkie wyrwy w opancerzeniu „Relianta" nawet z odległości ośmiu mil powinny być doskonale widoczne przez potężne lornety. Wieża Y dała ognia i Sherbrooke zaczął liczyć sekundy, starając się trzymać lornetkę nieruchomo przy łzawiących od wysiłku oczach. - Trafiony! Zobaczył gwałtowny wybuch w masywnych nadbudówkach „Tiberia". Wydawało mu się nawet, że usłyszał eksplozję głośniejszą od wszystkich innych hałasów. Rozbłysła jeszcze jedna ciemnoczerwona plama ognia, który 249 poszybował w górę, nad mostek, i rozpłynął się w podmuchu silnego wciąż wiatru. I znowu wybuch, być może magazynu amunicyjnego, lub, co bardziej prawdopodobne, pocisków przygotowanych do użycia koło lawety któregoś z dział. To wystarczyło. Pancernik zaczął zawracać, prawie niewidoczny za zasłoną dymu. - Lewe działo na wieży Y zablokowane, panie komandorze - powiedział Rhodes. Trzymał w ręku słuchawkę telefonu i nie był w stanie oderwać oczu od twarzy Sherbrooke'a. - Ten ostatni pocisk, sir... - Wolał nie kończyć zdania. - Wieża celownicza także trafiona. - Proszę powiedzieć im, żeby nie przerywali ognia. Po krótkiej pauzie wieża Y znowu zaczęła się obracać. Lufa ostatniego czynnego działa uniosła się trochę, kiedy skorygowano odległość. Obsadzone było wyłącznie przez żołnierzy piechoty morskiej. Jedno jedyne działo. Po wystrzale dym z jego lufy zmieszał się z dymem wydostającym się wciąż z sąsiedniego działa, jakby i ono wypaliło. Na morzu było tyle dymu, że obserwatorzy nie zdołali stwierdzić, gdzie upadł ten ostatni pocisk. Ale nieprzyjacielski okręt nie odpowiedział ogniem. - Meldować o zniszczeniach i ofiarach - powiedział Sherbrooke i wyszedł na skrzydło mostka, rozglądając się po pobojowisku. Zobaczył szefa sygnalistów Yorke'a, który klęczał, trzymając w ramionach jednego ze swoich młodych podwładnych. Musiał zdać sobie sprawę z obecności dowódcy, bo podniósł głowę. Poruszony tym do głębi Sherbrooke zobaczył łzy w jego oczach. Yorke był prawdziwym, zawodowym marynarzem i służył na okrętach od lat chłopięcych. Ale także jego odporność miała swoje granice. Spojrzał na Sherbrooke'a i powiedział: - Dlaczego on, panie komandorze? Był taki młody! - A potem położył chłopca na podłodze i przykrył mu twarz chorągiewką sygnałową. - Czy „Tiberio" wróci? - zapytał porucznik Frost. - Może to zrobić - powiedział Sherbrooke i rozejrzał się po widocznych wszędzie poszarpanych dziurach od odłamków, po kałużach krwi, która drgała pod wpływem nieprzerwanych wibracji maszyn okrętu, jakby prowadząc niezależny byt po śmierci ludzi, z których wyciekła. Nadchodziły raporty, przynoszone przez łączników, choć centrala radiowa nie została całkowicie zniszczona. Przyszło mu do głowy, że koło Jutlandii też opierano się głównie na łącznikach. Gdzieniegdzie tliły się pożary. Były też uszkodzenia kadłuba poniżej linii wodnej, ale szef maszynowni uruchomił już pompy. Okręt wciąż utrzymywał się na wodzie. - Komandor Frazier zabity. Sherbrooke odwrócił się i zobaczył Frosta, który wpatrywał się w niego w głębi mostka. Miał szarą jak popiół twarz. 250 - Pilot, proszę przejąć dowodzenie. Robił pan to już przedtem - zwrócił się do Rhodesa i ścisnął go za ramię. - W razie czego proszę mnie wezwać. Ofiar było wiele. Niektórzy zginęli pochłonięci swymi zwykłymi obowiązkami, jak Frazier, który organizował walkę, podnosił ludzi na duchu, zapełniał luki po zabitych, pomagał swoim podwładnym do chwili, gdy do-sięgnął go i zabił na miejscu odłamek nieprzyjacielskiego pocisku. Inni umierali w złości i rozgoryczeniu, nie rozumiejąc, dlaczego los tak się z nimi obszedł. Admiralski steward Price został ranny już w czasie pierwszej wymiany ognia. Jego przyjaciel Long Dekownik zaprowadził go do mesy oficerskiej, żeby udzielono mu tam pomocy. Price nie mógł uwierzyć, że Stagg porzucił go, mimo że służył mu tak wiernie. Wydał ostatnie tchnienie, przeklinając kontradmirała, podczas gdy zakłopotany Long trzymał go za rękę. Przyjaźnili się, ale mieli zupełnie odmienne natury. Pocisk okazał się bezstronny i zabił ich obu. Niektórzy umierali w samotności i przerażeniu. Porucznik James Villar pomagał ludziom z jednej z drużyn roboczych, dostarczał pianę i wodę w trakcie szukania ognisk pożarów i gasił tlące się na nich ubrania. Kiedy eksplodował pocisk w mesie oficerskiej, był pewien, że okręt otrzymał śmiertelne uderzenie. Jak przez mgłę zobaczył uchylone drzwi do swojej kancelarii i wszedł do środka. Dokumenty były porozrzucane na wszystkie strony. Z szybu wentylacyjnego tryskała woda, zamieniając siew parę. Chwycił się kurczowo biurka i z niedowierzaniem wytrzeszczył oczy na stalową grodź, na której gotowały się bąble białej farby. Nie zdawał sobie sprawy, że metal topi się na jego oczach. W chwilę potem nastąpiła stłumiona eksplozja i przez dziurę w grodzi buchnął ogień niczym z miotacza płomieni. Upadł, zakrywając rękami twarz i oczy, żeby powstrzymać nagły ból i napierające zewsząd ciemności. Kiedy wdarli się tam za pomocą łomów i młotów ludzie z drużyn ratowniczych, Villar już nie żył. Jednym z ratowników był młody marynarz Alan Mowbray. Nie zważając na strumienie wody z węży i gaśnic ani na wołania kolegów, przykląkł koło Villara, żeby zakryć jego straszliwe obrażenia. - Nic ci nie jest, synku? - zapytał go dowódca drużyny. W pamięci Mowbraya pozostało tylko to, co Villar powiedział o jego rękach. Spojrzał teraz na nie. - Chy... chyba nie - mruknął i podniósł się na nogi. Miał świadomość, że nie zapomni tej chwili do końca życia. Byli też tacy, którzy mieli pewność, iż zginą z tego prostego powodu, że nie było innej możliwości, kiedy dwa wielkie okręty zaczęły walić do siebie ogniem na wprost. Przynajmniej tak się im wydawało. 251 Porucznik Rayner dowodził grupą marynarzy i mechaników, którzy usiłowali ugasić ogień rozprzestrzeniający się pod górnym pokładem. Gdy ze zniszczonej mesy wystrzeliła nagle oślepiająca ściana płomieni, jego ludzie zamarli z przerażenia. - Dalej, chłopaki! - krzyknął do nich Rayner. - Chcecie się przenieść na tamten świat? Gaszenie szło im nieźle do chwili, gdy nastąpił wybuch zgromadzonego tam zapasu paliwa lotniczego. Kiedy okręt przechylił się, gwałtownie zmieniając kurs, płonąca benzyna popłynęła w poprzek kadłuba. Rayner poczuł, że palą mu się włosy. Chwycił gaśnicę i skoczył w kierunku płomieni. Nie bardzo wiedział, co się właściwie wydarzyło. Coś odepchnęło go i rzuciło do stóp kolegów. Eddy Buck, który nie był bynajmniej żadnym siłaczem, wyrwał mu z rąk gaśnicę i wrzasnął: - Nie dajcie się załatwić, ochlapusy! W tym momencie okręt przechylił się znowu i młody Nowozelandczyk zamienił się w żywą pochodnię. Później, kiedy Buck leżał już owinięty w koc, otworzył jedno oko i spojrzał na swego przyjaciela. Rayner pochylił się nad nim, wdychając przykrą woń spalonego ciała i benzyny, i przytulił go do siebie. Zdawał sobie sprawę, że tylko śmierć oszczędzi koledze straszliwych cierpień, ale jednocześnie pragnął, żeby żył jak najdłużej. - Nie zostawiaj mnie, Eddy. Wiesz przecież, że będę cię potrzebował. Spalone, okryte pęcherzami wargi Eddy'ego wykrzywiły się w uśmiechu. Wyszło z nich tylko jedno słowo: - Przepraszam. Chwilę potem już nie żył. Rayner uświadomił sobie w tym momencie, jak bardzo droga jest mu Andy. Nikt nie zrozumiałby tego lepiej niż ona sama. A wysoko, na mostku kapitańskim, Sherbrooke jak zawsze pełnił swoje obowiązki. Okręt szedł nowym kursem na zredukowanych obrotach. Nikt nie był w stanie ocenić dokładnie rozmiarów zniszczeń. Można to było zrobić dopiero po postawieniu „Relianta" w doku. Kiedy polecił Frostowi, żeby skierował okręt na nowy kurs, zobaczył w jego oczach wahanie, echo przeżytego niedawno strachu. - Nawigator pokazał panu, co trzeba zrobić. Proszę wykonać. Spojrzał w górę na wieżę celowniczą, podziurawioną jak rzeszoto mimo grubego na pięć centymetrów pancerza. Evershed i jego zespół zginęli, zanim jeszcze artylerzyści z piechoty morskiej oddali ostatni strzał. Evershed pochwaliłby ich za to. Przecież sam nauczył ich tej sztuki. 252 Niedługo wrócą do Gibraltaru. Jedni poczują ulgę, innym ten powrót przyniesie strapienie i smutek. Zobaczył, że Pat Drury prowadzi w bezpieczne miejsce rannego marynarza, który szedł, skacząc na jednej nodze. Czy Drury będzie w stanie nadal pisać o wojnie tak, jak to czynił do tej pory? Być może w nic już nie wierzy. Podobnie jak okrętowy kapelan Beveridge, który, idąc po potrzaskanym pokładzie z modlitewnikiem w ręku, powtarzał jeden werset: „Uchroń nas od niebezpieczeństw morza i od przemocy nieprzyjaciela". I tak w kółko. A potem usłyszał, że ktoś się śmieje, a inni dołączają do niego. Zaczy-nali zdawać sobie sprawę, czego dokonali. Jutro dowie się o tym cały świat. Odruchowo przeciągnął palcami po ocalałej, pleksiglasowej osłonie. „Reliant" zrobił, co do niego należało. W pewnym sensie wyrównał też stare rachunki. Sherbrooke zdawał sobie sprawę, że „Reliant" nie wróci już do walki. Wiedział o tym również sam okręt. Ale obaj uświadamiali też sobie, że jego legenda nigdy nie zaginie. Epilog Inwazja na Sycylię, znana jako operacja „Husky", podobnie jak lądowanie na Półwyspie Apenińskim, które nastąpiło dwa miesiące później, ma trwałe miejsce w historii. Były to wielkie wydarzenia, a ich kulminacją stało się ostateczne zwycięstwo wojsk alianckich. Zaciekła walka „Relianta" z potężnym włoskim pancernikiem odeszła w cień, podobnie jak wiele innych pojedynczych akcji, podejmowanych w tej wojnie. Ale dla tych, którzy brali w niej udział i przeżyli, pozostała czymś więcej niż jednym z wojennych epizodów. Kiedy skończyły się działania wojenne i nastały lata, zwane dziś okresem zimnej wojny, nie było już miejsca dla krążownika liniowego, tak jak i dla wielu innych okrętów. W pewien rześki, słoneczny dzień okręt HMS „Reliant" podniósł cumy, aby wyruszyć w ostatnią podróż do stoczni, gdzie złomowano statki. Jego bliźniak „Renown" odbył taki sam rejs parę tygodni wcześniej, „Reliant" był więc w tym momencie ostatnim ciężkim krążownikiem liniowym. Wraz z nim umierała i rozwiewała się niczym senne marzenie pewna idea. Wzięto go na hol bez żadnego rozgłosu i ceremonii. O jego dokonaniach zapomnieli już wszyscy prócz tych, którzy go znali. Zdemontowano działa, turbiny i całą maszynerię, a jego zgrabny kadłub pokrył się zaciekami i plamami rdzy. W oczach starych, doświadczonych kapitanów ciągnących go holowników był już tylko kupą żelastwa, zwykłym wrakiem. A przecież w trakcie swej służby w czasach wojny i pokoju przebył tysiące mil po tylu morzach i oceanach. Ani na chwilę nie przestał być sobą. 254 W przeprowadzonym później dochodzeniu powtarzano bez końca te same argumenty, które pojawiły się już koło Jutlandii, a potem na Morzu Śródziemnym, przed ostatnią bitwą „Relianta". Że to, co się stało, po prostu nie miało prawa się zdarzyć. Że była to rzecz niemożliwa. A jednak się wydarzyła. Na spokojnym morzu, gdy „Reliant" pozbawiony był własnego napędu, jego ster odchylił się na burtę i zablokował. Dowodzący akcją kapitan holownika opowiedział, że okręt skręcił nagle, zrywając hol, a drugi z holowników musiał zmykać co sił, żeby uniknąć kolizji. Napomknął też, że usłyszał coś w rodzaju trudnego do opisania, głuchego pomruku. Inny świadek twierdził, że stary krążownik zatrząsł się potężnie, jak tamtego pierwszego dnia na pochylni nad rzeką Clyde, kiedy to odczekał chwilę, jakby się wahał, i dopiero potem ześliznął się do wody. „Reliant" przechylił siei zaczął tonąć, pogrążając się rufą w wodzie. Nikt nie był w stanie temu zapobiec. Pół godziny później zniknął pod falami. Być może, zgodnie ze swoją dewizą, postanowił i tym razem nie poddać się. Teraz, po latach, zostało już niewielu ludzi, którzy go pamiętają. Ale od czasu do czasu, kiedy jakiś statek mija to miejsce, można wciąż usłyszeć czyjś głos, przywołujący tamte dawne dni: - Tu, na dnie, leży stary „Reliant". Służyłem kiedyś na nim. Mówię wam, to dopiero był okręt! Pochwała z ust zwykłego marynarza. Trudno o większy hołd.