11158
Szczegóły |
Tytuł |
11158 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11158 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11158 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11158 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JONATHAN WYLIE
I TOM TRYLOGII WYSPA I IMPERIUM
Ukryty Ogień
Przełożyła BEATA ZIAJĄ
Dziękuję Alfredowi
ropuchy, nietoperze i - Grongara!
ROLOG
Kerrell Adjeman bacznie ją obserwował, kiedy po raz
pierwszy patrzyła na miasto. Sprawiała wrażenie najbardziej
opanowanej kobiety, jaką kiedykolwiek spotkał, a jednak
nurtowało go pytanie, czy jej spokój nie jest aby tylko
maską... Jakie, tak naprawdę, uczucia skrywają te łagodne
brązowe oczy? Na pewno serce trzepoce teraz niespokojnie
w tym niewielkim, szczupłym ciałku...
- Xantium - wyszeptała, nieświadoma jego badaw-
czego spojrzenia. - Miasto, które nigdy nie zasypia?
- Tak je nazywają, pani. Między innymi tak.
Spięli wierzchowce na szczycie pokrytej pyłem grani.
Za nimi zatrzymał się długi orszak koni i powozów.
Ifryn sprawiła tego poranka wielką przyjemność Ker-
rellowi, nalegając na jazdę wierzchem przez Martwe
Ziemie. Chciała poznać lepiej otoczenie miasta. Porzucając
względną wygodę przejażdżki krytym powozem i to-
warzystwo rodziców dowiodła, że jest wytrawną ama-
zonką, czym już niemal całkowicie podbiła serca es-
kortujących ją ludzi.
Teraz odwróciła się, aby popatrzeć Kerrellowi w oczy.
Kasztanowe włosy pięknie obramowywały jej czarującą
twarz.
- Mam przecież imię, kapitanie - powiedziała, a kiedy
wymawiała jego tytuł, w oczach błysnęło rozbawienie. -
Życzę sobie, abyś go używał!
- Obawiam się, że nie byłoby to stosowne, pani -
odpowiedział, zachowując poważny wyraz twarzy. - Za
kilka dni staniesz się, pani, cesarzową. A ja jestem tylko
zwykłym żołnierzem.
- Nie jesteś zwykłym żołnierzem! - przerwała mu
żywo. - Zapominasz, że wiem, z kim mówię!
"Kerrell skłonił lekko głowę w podziękowaniu.
- Moje pochodzenie gwarantuje wierność tobie, pani -
odpowiedział poważnie - Ale nie zdolności!
- I wydaje ci się, że nie mogę tego ocenić sama? -
odrzekła, podnosząc brwi. Kerrell, ostatni z linii rodu
Adjeman, podobnie jak jego ojciec, dziadek i wcześniejsi
przodkowie, był zaprzysiężonym lennikiem cesarza. Ojciec
Kerrella zginął tragicznie zaraz potem, gdy na tronie
zasiadł Southan III. W ten sposób nagła śmierć odebrała
młodemu władcy najlepszego dowódcę i najmędrszego
doradcę. Chociaż Kerrell liczył sobie dopiero lat dwadzieś-
cia dwa lata, przewidywano, że już wkrótce zajmie miejsce
ojca i obejmie stanowisko Naczelnego Wodza Armii Cesar-
skiej.
W ciągu tych paru dni, które spędzili razem, Ifryn
zobaczyła wystarczająco dużo, aby przekonać się, że osoba
Kerrella znakomicie odpowiada przewidywanym dla niego
zaszczytom. Już sam fakt, iż został wybrany do prowadzenia
eskorty przyszłej narzeczonej cesarza, świadczył o tym, że
mimo młodego wieku cieszył się wielkim zaufaniem. Wielu
z tych, którzy służyli pod komendą Kerrella, przewyższało
go żołnierskim doświadczeniem, a jednak z całą pewnością
Adjeman budził powszechny szacunek i jego autorytet
akceptowano bez cienia urazy.
Zdobył nawet uznanie ojca Ifryn, króla Fylesa. Pierwsze
pojawienie się Kerrella na ich skromnym dworze wywołało
konsternację, ale swoimi manierami kapitan wkrótce udo-
wodnił, że nie zamierzano nikogo obrazić przez wytypowa-
nie człowieka tak młodego i niskiego rangą. Wreszcie,
skoro już wszyscy dowiedzieli się o jego uświęconej tradyc-
jami więzi z cesarzem, stało się jasne, że inny wybór byłby
po prostu niestosowny!
- Poza tym - kontynuowała Ifryn, nie dając mu czasu
na odpowiedź - nie proszę o zażyłość, tylko o przyjaźń!
- W stosownych granicach, pani - stwierdził poważ-
nie, kładąc delikatny nacisk na słowo "pani". - Na
moją przyjaźń możesz liczyć zawsze. - Powiedziawszy te
słowa, uśmiechnął się do Ifryn, a niespodziewane ciepło,
które pojawiło się w jego brązowych oczach, sprawiło, że
przyszła cesarzowa nie nalegała już dłużej na używanie jej
imienia.
- Trzymam cię za słowo, Kerrell - odpowiedziała,
odwzajemniając uśmiech. Dobrze będzie mieć przynajmniej
jednego przyjaciela na dworze - pomyślała.
Ifryn uświadomiła sobie, że patrzenie na młodego dowód-
cę eskorty sprawia jej przyjemność. Opalona słońcem twarz
i szeroko rozstawione oczy mówiły o uczciwości i rozsądku.
Długie kasztanowe włosy wiązał z tyłu na sposób, który
najpierw rozśmieszył ją do łez - tak nie postępował żaden
mężczyzna w jej kraju - ale teraz musiała przyznać, że ten
rodzaj uczesania pasuje do niego. Kilku młodszych ofice-
rów, jak zdążyła zauważyć, naśladowało uczesanie kapitana.
Mocno zbudowane, zwinne ciało Kerrella spoczywało
wygodnie na grzbiecie rumaka. Ręce wspierał na łęku siodła.
- Trzymam cię za słowo, Kerrell - wyszeptała i popat-
rzyła w dal. Uśmiech zniknął.
Zauważywszy zmianę jej nastroju, Adjeman odwrócił
się do swoich ludzi, udając, że sprawdza, czy wszystko
jest w porządku. W skład eskorty wchodziło więcej
niż stu jeźdźców, wybranych raczej ze względu na bitewne
doświadczenie niż dla dodania orszakowi splendoru.
Czasy były niespokojne i każda podróż, krótka czy
długa, niosła za sobą różne niebezpieczeństwa. Jeździe
konnej towarzyszyło kilkanaście karoc i ładownych wo-
zów. One właśnie narzucały tempo, w jakim poruszał
się konwój.
Kilka dni spędzonych razem na szlaku dały Kerrellowi
możliwość dokładnego poznania dziewczyny, która miała
zostać żoną jego pana, i wyrobienia sobie wysokiego
mniemania o niej. Nagła niepewność w głosie córki Fylesa
przypomniała mu, jak to wszystko musi być dla niej obce!
Kraj ojczysty księżniczki był odległym, ale strategicznie
ważnym obszarem cesarstwa. Nie sięgały tam intrygi
Xantium. Serce Kerrella wezbrało chęcią pomocy dziew-
czynie. Mimo wszystko miała dopiero osiemnaście lat.
Politycy stawiają różne żądania wobec osób znajdujących
się u władzy, ale od Ifryn wymagano ogromnego po-
święcenia. Miała poślubić człowieka, którego nigdy przed-
tem nie widziała, w imię umocnienia różnych przymierzy.
Wiadomość o tym wydarzeniu miała być natychmiast
przesłana całemu światu. Małżeństwo Ifryn to tylko część
skomplikowanej gry, co do której nawet nie mogła mieć
złudzeń, że ją kiedykolwiek zrozumie. Jakiekolwiek za-
szczyty, bogactwa i możliwości oczekiwałyby ją - życie
dziewczyny już nigdy nie będzie należało tylko do niej!
Jak mogła zareagować, kiedy powiedziano jej o planowa-
nym ożenku? - nie po raz pierwszy Kerrell zadawał sobie
to pytanie. Patrzył teraz, jak twarz Ifryn znowu przybrała
uroczysty wyraz. Myśli księżniczki biegły podobnymi ścież-
kami. Przypominała sobie chwilę, w której dowiedziała się
0 decyzji cesarza. Na początku było niedowierzanie - to
przecież niemożliwe! - ale potem, kiedy dotarła do niej
straszliwa prawda, opuścił ją dotychczasowy spokój.
W zaciszu swoich komnat, tylko w obecności służki
Donety, Ifryn uległa najpierw atakowi grozy, potem strachu
1 wreszcie gniewu. "Dlaczego ja?!" - krzyczała, a łzy, do
których nie nawykła, wypełniały jej brązowe oczy.
"Jak mogli mi coś takiego uczynić?!" Dopiero później
zdała sobie sprawę, że jej rodzice nie mieli wyboru! Panując
nad małym krajem znajdującym się na przedpolach walk
cesarstwa odpierającego narastający napór barbarzyńców,
nie byliby w stanie odmówić imperatorowi, nawet gdyby
chcieli! Także korzyści, które mogli czerpać ze swego
nowego statusu, były zbyt wielkie, ażeby nie wziąć ich pod
uwagę!
Ostatecznie Ifryn, odzyskawszy równowagę duchową,
próbowała nawet razem z Donetą wyśmiewać niedorzecz-
ność cesarskiej decyzji. Księżniczką może być zawsze
w swoim małym państwie, ale c e s a r z o w ą? Toż to brzmi
śmiesznie!
Kerrell przybył parę miesięcy później. Do tego momentu
Ifryn pogodziła się z faktem, że musi wypełnić swój
obowiązek i przyjęła szczególne zadania swojej nowej roli
w sposób, który napełnił serce jej ojca dumą. Starała się
dowiedzieć wszystkiego o tym, z czym może zetknąć się
w przyszłości i nawet częściowo przekonała siebie, że czeka
na nią wielka przygoda, coś, co naprawdę przerasta jej
najśmielsze marzenia. Ale cały czas była to jednak podróż
w nieznane, któremu przyjdzie stawić czoło. Do tej walki
czuła się słabo przygotowana.
Dni podróży spędzone w towarzystwie Kerrella po-
prawiły jej samopoczucie i przyniosły odprężenie. Jego
spokój, nienaganne maniery, okazywany przyszłej cesarzo-
wej szacunek i pełna godności uprzejmość, jak również
przyjemność znalezienia towarzysza mniej więcej w tym
samym wieku przywróciły jej trochę pewności siebie i roz-
jaśniły przyszłość. Naprawdę mogła czuć się szczęśliwa,
mając takiego przyjaciela w Xantium!
Wzrok Ifryn skierował się znowu na miasto, które jak
ogromna forteca wznosiło się wysoko ponad jałową rów-
niną. Słońce zaczynało zachodzić, odległe obłoki malowały
niebo odcieniami różu, złota i szarawego błękitu. Z tej
odległości Xantium przypominało dziwne kłębowisko połys-
kujących chmur, ale jego kształt nie ulegał zmianie. Krajob-
raz zyskał jeszcze na tajemniczości, gdy pogłębił się mrok.
Widok przyszłego domu wywołał w Ifryn ciekawą mie-
szaninę emocji. Znowu powróciła niepewność, lęk przed
tym skokiem na głęboką wodę, ale dziewczyna równocześnie
czuła, że nigdy przedtem nie widziała czegoś równie
pięknego! W samym środku ponurej pustki Martwych
Ziem, Xantium zdawało się magicznym tworem pełnym
cudowności i czarów. Odnosiła niejasne wrażenie, że los
przywiódł ją na właściwe miejsce!
- Czy podążymy dalej, pani? - zapytał delikatnie
Kerrell, wyrywając księżniczkę z zadumy. - Możemy być
przy bramach jeszcze przed zapadnięciem zmroku.
Zauważył, że Ifryn dotyka palcami jednego z kolczyków
- daru matki, jak gdyby był to kamień probierczy. Ale nie
przestawała patrzeć na miasto i nie odzywała się.
Ciszę przerwał odległy dźwięk dzwonów.
- Oczekują twego przybycia, pani!
- Czy oni rzeczywiście mogą widzieć nas z tak daleka?-
zapytała spokojnie.
- Wiele jest ciekawych oczu w najwyższych wieżach
Xantium - odpowiedział. Jego uwaga wyzwoliła Ifryn
spod hipnotycznego wpływu, jaki wywierał na nią widok
miasta. Popatrzyła pytająco, a Kerrell nie udzielił żadnych
dodatkowych wyjaśnień.
- Zatem nie pozwólmy, ażeby czekali zbyt długo - od-
powiedziała z determinacją, spięła konia do galopu i ruszyła
drogą prowadzącą w samo serce cesarstwa.
R
OZDZIAŁ PIERWSZY
Słyszę ich - krzyczą, chociaż nie ma potrzeby! Jątrzące, bolesne słowa
pełne ognia! Mógłbym uciszyć wrzaski, gdybym tylko zechciał - to zresztą
doprowadziło go wcześniej do wściekłości... Ale jest ich teraz tak wielu, a ja
czuję się znużony. Tak znużony... Nawet wspólne loty z nietoperzami nie
przynoszą mi wytchnienia. Może powinienem zasnąć? Nie, sny są nadal
jeszcze bardziej męczące...
Dlaczego nie milkną? Cały świat musi dowiedzieć się o takiej małej
rzeczy! Przecież dzwony już biły, prawda?
Był to ślub, na który czekali wszyscy mieszkańcy wyspy
Zalys, no może z wyjątkiem jednego...
- Naprawdę nie rozumiem, po co to całe zamiesza-
nie! - skarżył się Dsordas.
- To dlatego, że jesteś zimnym cynikiem bez odrobiny
romantyzmu, z sercem z kamienia! - zakrzyknęła Fen. -
Gaye i Bowen kochają się od dziecka!
- Wiem przecież o tym. - Urażony Dsordas łypnął
tylko swoimi piwnymi oczyma, skrytymi pod osłoną gru-
bych, ciemnych brwi. - Ale po co ta cała ceremonia? My
jesteśmy razem prawie tak samo długo jak oni. I wszystko
w porządku!
W jego głosie dało się słyszeć wyzwanie.
- Masz szczęście! - odpowiedziała. - Wytrzymuję
z tobą! Ale moja siostra odpowiednim obrzędem chce
usankcjonować swój związek. A Bowen nigdy by jej tego
nie odmówił.
Dsordas obrzucił Fen zaniepokojonym spojrzeniem,
próbując dociec, za co został skrytykowany.
- Zasłużyli sobie na ten dzień! - oświadczyła stanow-
czo Fen.
- To właśnie... - Dsordas przybrał ponury wyraz
twarzy - wydaje mi się najbardziej niestosowne... biorąc
pod uwagę wszystko, co się dzieje wokoło - dokończył
unikając wzroku Fen.
Kobieta wpadła w niepohamowaną furię. Szybko wy-
rzucała z siebie słowa, ostre jak ciosy noża.
- A to mi wielka przyczyna, żeby nie świętować równie
ważnej uroczystości! - wykrzyknęła. - Tak krytykować
taką małą radość! Czy nigdy nie możesz myśleć o czymś
innym?!
- Kiedy Zalys będzie wolna - odpowiedział łagod-
nie - wtedy przyjdzie czas na świętowanie!
- A tymczasem wszyscy powinniśmy przestać żyć?! -
rzuciła w odpowiedzi. - Nikt nie może śmiać się, tańczyć,
cieszyć się urokami życia?! To, że istnieje niesprawiedliwość,
nie znaczy, że już nic innego nie jest ważne!
Dsordas patrzył na nią, oszołomiony gwałtownością
wybuchu, który zaróżowił bladą skórę i zapalił ogniki
w złotych plamkach szeroko otwartych zielonych oczu.
Piękno jej urody mąciło mu myśli. Dziwił się, jak taka
krucha istota może pomieścić takiego ducha!
- A więc? - Fen domagała się odpowiedzi.
- Kocham cię - odrzekł spokojnie.
- Och! - potrząsnęła głową, a jasne włosy z szumem
prześlizgnęły się przez powietrze. - Jesteś niemożliwy! -
Wprawdzie nie tupnęła nogą, ale była tego bliska.
Dsordas uśmiechnął się przepraszająco. Wyraz jej twarzy
stopniowo łagodniał. Wyciągnął ramiona przed siebie,
a ona, kiwając głową jakby z niedowierzaniem, podeszła
do niego. Potem, zamknięta już w mocnym uścisku,
przebierała palcami w ciemnych lokach. Skóra Dsordasa
różniła się od jasnej karnacji Fen tak znacznie, że byli
znani jako para Światło i Cień. Fen ciągle opierała się
pokusie wytargania ukochanego za uszy i nauczenia go
w ten sposób odrobiny rozsądku.
- Dla ciebie - wyszeptał - dam się związać jak
szynka w noworoczną noc i pójdę na ten ślub. Dla ciebie
spróbuję się nim nawet cieszyć.
- Lepiej dotrzymaj słowa - zagroziła, ale w jej głosie
słyszał radość i miłość.
Ustalono, że uroczystość odbędzie się na placu Fournoi,
jedynym większym wolnym miejscu w mieście Nkosa,
stolicy i głównym porcie handlowym wyspy Zalys. Cesarska
załoga zwykle nie pozwalała na tak liczne zgromadzenia,
ale być może, ze względu na to, że Bowen był synem
wpływowego Costy Folegandrosa, władze ustąpiły na tę
okoliczność. Zezwolenie zostało oficjalnie wydane przez
komendanta Nieringa, reprezentującego cesarza Xantium,
ale każdy wiedział, że nie doszłoby do tego, gdyby mar-
szałek Farrag także nie wyraził zgody. Różni ludzie szeptali,
że Farrag musiał mieć jakieś swoje powody.
Farrag, oficjalnie tylko zastępca Nieringa, jako Mar-
szałek Departamentu Informacji był najpotężniejszym
i wzbudzającym największy respekt człowiekiem na wyspie.
Sieć jego szpiegów kontrolowała każdą warstwę społeczno-
ści Zalys. On właśnie sprawował nadzór nad osobami
o zdolnościach telepatycznych, a jego umiejętności grani-
czyły z czarnoksięstwem. Sposób, w jaki Farrag używał
swej władzy, kształtowała jego sadystyczna, lisia natura.
Głębokie wrażenie wywierała także dziwna i odstręczająca
powierzchowność tego mężczyzny.
Był niskiego wzrostu, zawsze otyły, nawet przed wypad-
kiem, który odebrał mu władzę w nogach. Jedyny do-
strzegalny element wyglądu Farraga stanowiły teraz ogrom-
ne fałdy wiotkiego mięsa na twarzy, szyi i ramionach.
Dolna połowa ciała pozostawała stale zamknięta w elas-
tycznej skrzyni, która przemieszczała się tak sprawnie jak
wózek na kółkach. Wydawałoby się, że marszałek nie
powinien w ogóle poruszać się szybko, a jednak krótkie,
grube ręce wykazywały niewiarygodną zręczność i ten
"pojazd" po prostu ślizgał się nawet po bardzo nierównych
powierzchniach z zupełnie niepojętą prędkością i gracją,
wziąwszy pod uwagę kształt sylwetki i ciężar prowadzącego.
Widziano nawet, jak świetnie radził sobie z praktycznie
niepokonywalną dla kaleki przeszkodą w postaci stromych
schodów. Poruszał się po nich bez niczyjej pomocy i bez
widocznego wysiłku! Głowa i ciało marszałka były cał-
kowicie pozbawione owłosienia, a seria czterech tatuaży
przedstawiających czujnie wpatrzone oczy - jedna para
znajdowała się pośrodku czoła, dwie po obu stronach
głowy, nad uszami i jedna z tyłu czaszki - nadawała mu
jeszcze bardziej ponury wygląd. Małe oczka, osadzone
głęboko w tłustym mięsie, miały barwę bardzo bladego
błękitu i nie ustawały w bacznym obserwowaniu otoczenia.
Oczy i zaskakująco delikatne uszy wyławiały wszelkie
szczegóły. Lubił, kiedy mówiono, że widzi i słyszy wszystko,
co dzieje się na wyspie. Kiedy marszałek przemawiał,
odkrywał ostatni, skrajnie nieprzyjemny aspekt swojej
osoby. Jego język barwił się na purpurowo, i to tak
intensywnie, że wydawał się czarny - jawne świadectwo
niegodziwych obyczajów Farraga.
W ciągu ostatnich dwóch lat, od kiedy ów mężczyzna
zawitał na wyspę, kilkanaście razy nastawano na jego
życie. Pogłoski mówiły, że nawet niektórzy z poddanych
mu żołnierzy próbowali go zagładzić - jasne było, że bali
się obmierzłego dowódcy i nienawidzili prawie tak samo
jak mieszkańcy wyspy. Wszystkie próby zakończyły się
jednak fiaskiem, a plotki dotyczące sposobów, w jakie
marszałek je przetrwał, oraz przerażających kar wymierza-
nych niedoszłym zabójcom wystarczały, ażeby ugruntować
przekonanie, że tylko szaleniec lub prawdziwy desperat
mógłby zaryzykować przeprowadzenie kolejnego zamachu.
Widmo ponurej obecności Farraga unosiło się nad wyspą
jak chmura roztaczająca trujące opary, ale nic nie słyszano
o nim w ciągu tych dwóch dni poprzedzających Pierwszy
Dzień Lata, dzień ślubu Gaye i Bowena. Większość ludzi
zdołała usunąć osobę marszałka ze swoich myśli.
Najdłuższy dzień roku był uważany przez mieszkańców
wyspy za szczególnie szczęśliwy, ale ceremonia miała się
rozpocząć dopiero wczesnym wieczorem, ażeby uniknąć
promieni prażącego letniego słońca. Upał rozgrzewał ka-
mienie placu i sprawiał, że nad kanałami unosiła się mgła.
Jednakowoż dużo pozostało do zrobienia w czasie tych
kilku poprzedzających uroczystość godzin i wiele przygo-
towań trwało już od świtu.
Ponieważ Zalys była odległym krajem, oddalonym wiele
kilometrów od innych lądów, jej położenie blisko środka
ciepłego Morza Larejskiego czyniło ją punktem przecięcia
wielu ważnych szlaków handlowych. Historię wyspy two-
rzyły ciągłe okupacje - teraz podlegała ona Xantyj-
czykom - i to, w połączeniu z dużą aktywnością handlową
Zalys, powodowało, że mieszkająca tu ludność była kos-
mopolityczna. Większość obywateli wyróżniała się śniadą
karnacją. Było to naturalne następstwo wyspiarskiego trybu
życia, wyznaczonego przez słońce i morze, dlatego też te
dzieci Amari, które odziedziczyły po swojej matce Ethcie
bladość skóry i jasne włosy charakterystyczne dla dalekiej
północy, wyraźnie odróżniały się od otoczenia. To, że
najstarsze, Fen i Gaye, były do tego piękne, jeszcze bardziej
potęgowało wrażenie odmienności. Owa "inność", wraz ze
znanym powszechnie faktem, iż Gaye i Bowen miłowali się
od dzieciństwa, a także duże znaczenie rodziny Folegandros
czyniły zaślubiny bardzo istotnym wydarzeniem w życiu
wyspy.
Plac Fournoi był ograniczony z trzech stron przez
wysokie, kilkupiętrowe budynki. Mieściły się tam obszerne
mieszkania zamożnych kupców, najelegantsze i najdroższe
tawerny w mieście, sklepy z kosztownościami i innymi
zbytkami, jak również kwatery najbardziej zasłużonych
oficerów cesarskich. Ale nawet tutaj można było dostrzec
delikatne oznaki rozkładu, wywołane bliskością morza.
Malowidła łuszczyły się, a tynk odpadał niewielkimi kawał-
kami. Zniszczenia pogłębiały się z roku na rok, w miarę
jak, według wierzeń większości mieszkańców, Nkosa wraz
z całą wyspą zapadała się w odmęt. Zdawało się jednak, iż
teraz zapomniano zupełnie o ślepym przeznaczeniu, a wszys-
tkie uszkodzenia zamaskowane były transparentami, kwia-
tami, latarniami i chorągiewkami, zdobiącymi prawie każdą
otaczającą plac ścianę.
Rynek, wybrukowany wypłowiałym na słońcu różowym
i żółtym kamieniem, zapełniał się ożywionym tłumem,
a świąteczny, karnawałowy nastrój wzrastał w miarę nad-
ciągania zmierzchu. Z wyjątkiem jednego, prawie wszystkie
balkony i okna z widokiem na plac wypełniali żądni
wrażeń widzowie, pragnący z góry oglądać przebieg wypad-
ków. Ostatni balkon pozostawiono pusty, tutaj bowiem
zbierały się duchy z dawno zapomnianych już uroczystości,
aby być świadkami ważnych wydarzeń. Zjawy gromadziły
się właśnie, blade cienie w wieczornym blasku słońca, ale
wielu nie zwracało na nie w ogóle uwagi. Obecność
pozaziemskich istot nie przeszkadzała nikomu, rozmowy
nie dochodziły do uszu żyjących, a same zjawy nie brały za
złe tego, że dzieci śmiały się ze staromodnych szat, jakie
nosiły. W taką noc jak ta, duchy stanowiły po prostu
nieodłączną cząstkę widowiska i niepojawienie się ich
z pewnością wzbudziłoby niepokój.
Czwartą krawędź placu, północną, wyznaczał kanał
Nkosa, główny szlak portowy, jedna z setek dróg wodnych,
które przecinały miasto. Teraz kanał był całkowicie za-
tłoczony wszelkich rozmiarów i kształtów łódkami oczeku-
jących na przybycie panny młodej. Podniecone głosy
i śmiechy odbijały się echem od kamieni i powierzchni wody.
Jedyny zgrzyt w tak wspaniale zapowiadającym się
wydarzeniu stanowiła obecność cesarskich żołnierzy. Pełno
było wartowników rozmieszczonych w równych odstępach
wokół placu, łuczników rozstawionych na dachach do-
mostw i w niektórych oknach i wreszcie strażników stac-
jonujących przy każdym wejściu na rynek, nie wyłączając
wlotu od strony kanału. Przeszukiwali wszystkich przyby-
wających, konfiskując nawet najmniejszy drobiazg, który
teoretycznie mógłby zostać użyty jako broń. Zezwalając na
tak duże zgromadzenie, Niering ewidentnie brał pod uwagę
możliwość zaistnienia jakichkolwiek rozruchów, przed
którymi wolał się zabezpieczyć.
Wreszcie cień na starożytnym zegarze słonecznym, znaj-
dującym się na południowym krańcu, dotknął linii wy-
znaczającej godzinę siódmą po południu. Tłum cofnął się
zgodnie, pozostawiając wolne przejście, prowadzące do
środka placu. Tam stanął patriarcha wyspy, Nias Santar-
sieri, który miał dopełnić od wieków utrwalonego tradycją
obyczaju zaślubin. Na znak Niasa członkowie obydwu
rodzin zgromadzili się wokół niego. Etha, Fen i Dsordas
oraz pozostałe dzieci Amari zajęli miejsce po zachodniej
stronie przejścia, rodzice Bowena i jego młodszy brat wraz
z dalszymi krewnymi uformowali o wiele większą grupę na
wschodnim krańcu. Dla wszystkich było to zupełnie natural-
ne, że rodziny zostały obdarzone przywilejem oglądania
przebiegu uroczystości z tak bliska.
Nad placem zaległa cisza. Dostojny starzec w czarnych
ceremonialnych szatach oczekiwał spokojnie na głównych
bohaterów uroczystości.
Bowen przybył pierwszy, wjeżdżając na plac od połu-
dniowego zachodu. Jego rumak był pięknym białym ogie-
rem, jednym z niewielu koni, jakie w ogóle widziano na
wyspie. Ogon i grzywa wierzchowca poprzeplatane były
kolorowymi wstążkami, a kwiaty zdobiły siodło i uprząż.
Sam Bowen miał na sobie luźne spodnie i białą koszulę
przepasaną purpurowym pasem. Był to dobrze zbudowany
młody człowiek, wysokiego wzrostu, ze skromnością wypi-
saną na twarzy. Obserwatorzy pozostawali pod głębokim
wrażeniem sposobu, w jaki trzymał się w siodle, i radosnego
blasku wyczekiwania w jego ciemnych piwnych oczach.
Zdawało się, że nie trzeba będzie użyć latarni przygotowa-
nych zawczasu, bo sam uśmiech Bowena zupełnie by
wystarczył do rozświetlenia placu.
Wszyscy czuli, że zamierzał radować się każdą chwilą
tego najważniejszego w jego młodym życiu dnia, na który
czekał tak długo, i łzy wzruszenia pojawiły się w oczach
zgromadzonych, gdy przejeżdżał obok.
Bowen powoli zbliżył się do środka placu, tam zsiadł
z konia, oddał lejce służącemu i przyklęknął przed Niasem,
czekając na błogosławieństwo. Potem powstał i powędrował
wzrokiem, co też uczynili inni, w kierunku kanału.
Nie czekali długo. Za parę chwil pojawiła się barka
Gaye, wytrwale torując sobie drogę pośród całej flotylli
zgromadzonej w kanale. Wąska łódka pokryta była
świeżą białą farbą. Do dziobu przymocowano pęk żółtego
kwiecia, a wioślarza przyodziano w szkarłat. Pośrodku
łodzi zajmował miejsce Antorkas Amari. I jego mocna,
ciemna sylwetka wyraźnie kontrastowała z wdzięczną
figurą córki siedzącej za nim. Twarz miał poważną,
uroczystą i skupioną, w pełni świadomy tylu par oczu
zwróconych na niego, natomiast Gaye uśmiechała się
radośnie, a jej sukienka o barwie bladożółtych wiosennych
kwiatów lekko powiewała na wietrze. Kolor stroju dosko-
nale podkreślał jasność karnacji i włosów panny młodej.
Barka spokojnie przybiła do nadbrzeża i wiele chętnych
rąk pospiesznie pochwyciło cumy. Łódź najpierw opuści^
Antorkas, który następnie dopomógł w wyjściu swojej
córce. Gaye zstąpiła z barki tak wdzięcznie, że prawie
zdawała się unosić w powietrzu. Trzymając ojca pod ramię,
szła na spotkanie ukochanego. Nawet dostojny patriarcha
nie mógł powstrzymać życzliwego uśmiechu, kiedy zbliżyła
się i uklękła, aby otrzymać błogosławieństwo.
Antorkas zajął miejsce u boku swojej żony, niespokojnie
przesuwając palcami po przyciasnym kołnierzu oficjalnego
stroju. Razem z Dsordasem, także czującym się niepewnie
w sztywnych ceremonialnych szatach, do których nie był
przyzwyczajony, wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
Fen nachyliła się do ucha swego ukochanego i wyszep-
tała: - Obiecałeś mi! - Wtedy już wszystkie oczy zwróciły
się na Gaye i Bowena.
Fen, podobnie jak wielu obecnych, nie zwracała raczej
uwagi na słowa powitania, wygłoszone przez Niasa. Kiedy
zobaczyła tych dwoje razem, opinia Dsordasa na temat
uroczystości wydała się jej już całkiem niewłaściwa! Gaye
i Bowen zdawali się samym szczęściem! To, że należeli do
siebie, było tak oczywiste, że nikt z odrobiną rozsądku nie
mógłby sobie ich wyobrazić osobno. Ciekawe tylko, dla-
czego zwlekali z zalegalizowaniem związku. Obydwoje
skończyli właśnie dwadzieścia lat. Fen podejrzewała, ze
rodzina Bowena miała coś wspólnego z odkładaniem daty
zaślubin, często bowiem słyszała starszych, mówiących
z aprobatą o przykładzie, jaki dawała para... Głos patriar-
chy przywrócił ją do rzeczywistości.
- Teraz możemy zacząć! - zakrzyknął Nias, a jego
głos zdawał się wzbijać aż do nieba.
W tym momencie dało się słyszeć podniecone szepty,
a wśród tłumu znajdującego się na północnym krańcu
placu zapanowało nagłe poruszenie... Potem zapanowała
głucha cisza. Budząca przerażenie złowieszcza postać Far-
raga pojawiła się na końcu szpaleru. Marszałek toczył się
gładko w kierunku środka rynku. Jego wjazd stanowił
wstrętną parodię uroczego przybycia Gaye. Uśmiech samo-
zadowolenia wykwitał na odrażającej twarzy. Wytatuowana
głowa obracała się, aby umożliwić oczom dokładną obser-
wację zebranych. Za nim kroczył oddział sześciu żołnierzy,
rosłych mężczyzn o surowych twarzach, w zbrojach i heł-
mach, z tarczami i włóczniami u boku. Regularny chrzęst
okutych stóp był jedynym dźwiękiem, jaki dał się słyszeć
na placu. Cała Zalys wstrzymała na chwilę oddech.
Po chwili, która zdawała się trwać wieki, Farrag i jego
gwardziści stanęli przed Niasem i pobladłą parą.
- Przynoszę pozdrowienia i dobre wieści od cesarza,
Southana III, pana wielu ziem! - wykrzyknął Farrag.
Jego głos brzmiał radośnie, ale w głęboko osadzonych
oczach nie było śladu uśmiechu.
- Wybrałeś na to dziwną porę, marszałku! - od-
powiedział Nias. Odważne słowa starca brzmiały stanow-
czo, ale na obliczu patriarchy pojawił się strach, a wychudłe
ręce drżały.
- Wybacz, ale nie mogłem czekać! - W odpowiedzi
Farraga nie było ani cienia usprawiedliwienia. - A to
zgromadzenie stanowi idealną sposobność do przekazania
tak radosnych nowin! - Tu przerwał na chwilę, uśmiecha-
jąc się do tych, którzy stali wokół niego, jakby zapamiętu-
jąc ich twarze do przyszłych dossier. Mieszkańcy Zalys
czekali, wymieniając przestraszone spojrzenia. Fen po-
czuła, że Dsordas ścisnął jej rękę aż do bólu, na zewnątrz
jednak pozostał doskonale spokojny, z twarzą jak maska.
- Wszyscy wiecie - kontynuował marszałek - że za
pięć dni będzie obchodzona dziesiąta rocznica zaślubienia
naszemu umiłowanemu panu cesarzowej Ifryn. Sam ten
fakt byłby dla jego poddanych wystarczającym powodem
do radości, ale dzisiejszego poranka otrzymałem wiadomość
o jeszcze szczęśliwszym wydarzeniu.
Znowu przerwał, rozkoszując się jawnym przerażeniem,
jakie wywołały te słowa. Nikt nie potrzebował pytać,
w jaki sposób dotarły do niego te wieści. Fen usiłowała
uwolnić palce, aby uchronić je przed zmiażdżeniem i Dsor-
das w końcu wypuścił ze swego uścisku drobną rękę. Nie
patrzył na ukochaną.
W co on się bawi? - myślała Fen bojaźliwie. - Przejdź
do rzeczy!
- We wczesnych godzinach rannych - oznajmił Far-
rag - cesarzowa Ifryn powiła syna, Southana Azari! Oto
narodził się Dziedzic Cesarstwa!
Proszę, niech to będzie wszystko, co on ma do powiedze-
nia! - błagała cicho Fen. - Proszę!
Inni z całą pewnością podzielali jej gorące pragnienie, bo
na twarzach w tłumie pojawiły się słabiutkie przebłyski
nadziei i pierwsze oznaki ulgi. Nawet Gaye odzyskała
trochę kolorów.
- Bądź pozdrowiony, Southanie Azari! - zakrzyknął
niespodziewanie Farrag. Gwardziści stojący za nim po-
wtórzyli okrzyk, który natychmiast został podchwycony
przez innych żołnierzy, okalających plac. Ąle to jeszcze
bardziej podkreśliło ciszę, jaka zapanowała po tych sło-
wach. Farrag znowu potoczył wzrokiem dokoła, z wyra-
zem udanego zaskoczenia na twarzy. Wzrok marszałka
spoczywał na każdym nie dłużej niż przez chwilę, ale
w tym krótkim momencie wszystkim: Niasowi, Bowenowi,
Gaye, Fen, Dsordasowi serca ścisnęły się w bolesnym
skurczu. Z przerażającą wiedzieli pewnością, co dalej
nastąpi!
- Cóż to ma znaczyć? - zapytał Farrag z udanym
niedowierzaniem. - Taka cisza! Czyżby mieszkańcy Zalys
nie byli lojalni wobec cesarza?
Fen zaklinała cicho, czując, jak napięcie wokół niej
narasta nieznośnie. Nie pozwólcie mu tego zrobić! Nie
dawajcie powodu do zepsucia uroczystości!
- Jeszcze raz! - rzucił marszałek, strzelając palcami
w stronę gwardzistów, którzy wznieśli kolejny okrzyk.
- Bądź pozdrowiony, Southanie Azari!
Tym razem kilku wyspiarzy, podzielając widocznie obawy
Fen, dołączyło się do wiwatowania, jednak bez specjalnego
entuzjazmu.
- Jeszcze raz!! - teraz w głosie Farraga zabrzmiał
gniew, a fałszywy uśmiech zniknął.
Całe przedstawienie zostało powtórzone. Okrzyki były
dużo głośniejsze. Głos Fen należał do najlepiej słyszalnych,
chociaż robiło się jej słabo.
Jeżeli jest to cena, którą musimy zapłacić...
Ponownie zasygnalizowano i wykonano narzucony rytu-
ał. Wielu zrozumiało, czego się od nich oczekuje. Gromki
wiwat uniósł się w powietrze.
Farrag popatrzył znowu wokół siebie, uśmiechając się
butnie, kiedy echa cichły z wolna.
- No, tak już lepiej - skomentował łagodnie.
- Czy możemy kontynuować? - dowiadywał się Nias
z bojaźliwym oburzeniem.
- Nie wydaje mi się - warknął Farrag.
Nagła, złowieszcza cisza zapanowała nad placem.
Och, nie! Proszę! Co teraz?! Stojący obok Fen Dsordas
był bliski wybuchu, jak bukłak wina zatkany przed zakoń-
czeniem fermentacji.
- Mam jeszcze jeden obowiązek do spełnienia - wyjaś-
nił spokojnie dręczyciel. - Mniej przyjemny niż ten
pierwszy. Xantium przesłało mi rozkaz, iż żąda następnego
zakładnika z Zalys.
Chwilę było cicho, aż wreszcie groźba zawarta w tych
słowach dotarła do wszystkich.
- Wybrałem Bowena Folegandrosa! - oznajmił Farrag.
- Nie! - wykrzyknęła Gaye i zachwiała się, jakby
miała za chwilę upaść. Bowen szybko pospieszył jej
z pomocą.
Kilkanaście osób pośród gróźb i okrzyków zaczęło się
przybliżać do środka placu, jednak stanęli, kiedy żołnierze
zwarli się w szyku, z włóczniami gotowymi do ataku.
Dsordas wykonał krok do przodu, ale Fen przytrzymała
go szybko. Teraz ona musiała zadziałać! Farrag zdawał się
zupełnie nie przejmować wrogością, jaka narastała wokół
niego. Jakby utracił wrażliwość na jakiekolwiek zagrożenie!
Wtedy wystąpił z tłumu ojciec Bowena i hałas ucichł
nagle.
- Dlaczego? - zaczął pytać błagalnie. - Przecież
macie już mego najstarszego syna! Cóż wam da takie
okrucieństwo?
- Sagara nie ma już w Xantium! - odpowiedział
marszałek nieporuszony. - Nie żyje! - Nowe okrzyki
przerażenia i bólu przywitały tę nowinę. - Został zabity,
kiedy próbował uciec! - kontynuował Farrag. - Dopuścił
się zdrady. W tej sytuacji tylko najbliższy krewny może
zająć jego miejsce! /
W odpowiedzi na to młodszy brat Bowena, szesnastoletni
Nason, przepchnął się do przodu, nie zwracając uwagi na
ludzi, którzy próbowali go zatrzymać, i na krzyki rozpaczy
swojej matki.
- W takim razie weźcie mnie zamiast niego! - powie-
dział błagalnie. - Ja również jestem bratem Sagara.
- Odejdź, chłopcze! -warknął Farrag. -Mam dowo-
dy, że Bowen knuje spisek. On także chce wystąpić
przeciwko cesarstwu!
- To kłamstwo! - krzyknął rozpaczliwie Bowen.
Gaye wyrwała się z objęć ukochanego i ruszyła w kierun-
ku Farraga, jak gdyby miała zamiar rozszarpać go gołymi
rękami. Marszałek wykonał nieznaczny ruch dłonią, błys-
nęło światło i pod Gaye ugięły się nogi. Upadła na ziemię
jak odrzucona szmaciana lalka.
- Aresztujcie go! - rozkazał Farrag, wskazując na
wstrząśniętego i oszołomionego Bowena. - Natychmiast!
Kiedy żołnierze się poruszyli, Antorkas rzucił się do
przodu, zdecydowany na wszystko. Tym razem marszałek
nawet nie próbował ukryć swojej pogardy. Jego ręka
uniosła się lekko do góry i fala błękitnych ogników jak
miniaturowa błyskawica, wypłynąwszy z jego palców,
rozbiła się na szerokiej piersi Antorkasa, odrzucając męż-
czyznę do tyłu. Upadł ciężko na kamienną płytę placu.
W słabym świetle wieczoru widać było wokół marszałka
obezwładniającą aurę, tarczę mocy wyzwolonej przez jego
złość. Gdyby nie to rozwścieczeni wyspiarze prawdopodob-
nie rozerwaliby szarlatana na kawałki, chociaż nie uzbrojeni
byliby potem łatwym łupem dla straży. Jednak ten ostatni
znak niezwyciężoności i potęgi Farraga zmusił ich do
odwrotu.
Nikt już nie próbował atakować ani samego okrutnika,
ani jego żołnierzy, którzy wyprowadzali Bowena. Młodzie-
niec miotał się w ich żelaznym uścisku, obracając ciągle
zrozpaczoną twarz do tyłu, aby widzieć smukłą sylwetkę
Gaye tak długo, jak to tylko możliwe i po wielokroć
nadaremnie wzywając jej imienia.
Rozdarta pomiędzy chęcią uderzenia w płacz, koniecz-
nością powstrzymania Dsordasa od zrobienia głupstwa
i udzielenia pomocy zarówno siostrze, jak i rannemu ojcu,
Fen poddała się w końcu w tej nierównej walce. Ukryła
twarz w dłoniach i zaczęła szlochać.
R
OZDZIAŁ DRUGI
Daleko przed siebie wyrzucam kości przeznaczenia... lecz te ręce nie
należą do mnie, są zniszczone i płoną! Ale płomienie są zimne jak lód...
Siedem kostek: cztery czerwone, trzy białe. Białe rozstrzygną się najpierw.
Wszystkie to czaszki-znaki śmierci i niebezpieczeństwa! Pośród czerwonych
jedna jest latarnią wiedzy, jedna oznacza wodę, symbol podróży, a dwie pokazują
księżyce innych królestw. Ale księżyce nikną, ciemnieją, znikają... i sen się kończy.
Obudź się, kostki są za ciężkie dla mnie, nie mogę ich podnieść! Moje ręce
przypominają chmury...
Tłumy opuszczały plac Fournoi, wciąż trwając w oszo-
łomieniu po doznanej zniewadze. Porzucone dekoracje
wyglądały żałośnie, okiennice zamknięto cicho i niewidzące
okna nie patrzyły już na ten ponury krajobraz. Kiedy
mieszkańcy wyspy roztapiali się w ciemnościach nocy,
spiesząc do domów wąskimi alejkami i przemierzając sieć
kanałów, żołnierze przyglądali się im uważnie. Niektórzy
strażnicy byli spięci, z grymasem na twarzy, inni uśmiechali
się złośliwie, ciesząc się z okrutnego żartu F&rraga.
Plac zupełnie opustoszał i ucichł. Wojska cesarskie
powróciły do swych kwater, aby tam świętować narodziny
Następcy Southana.
Amariowie nie spali tej nocy. Wielu było chętnych
do pomocy* w powrocie do domu, życzliwe ręce po-
prowadziły łódkę, a potem złożyły bezwładnych Gaye
i Antorkasa w ich łożach. Później jednak rodzina została
zostawiona sama sobie, na wyraźne żądanie Ethy. Ich
zmartwienia i strach były teraz wyłącznie prywatną
sprawą.
Z obcych pozostali tylko Habella Merini, której wiedza
zielarska nie miała sobie równej na wyspie, i Foran
Guist, lekarz, stary przyjaciel Antorkasa. Ojciec Fen
wydawał się na wpół martwy z tą dziwną szarą bladością
na spalonej słońcem skórze. Ramiona i plecy były po-
tłuczone boleśnie, a z tyłu głowy wyrósł guz wielkości
kurzego jaja. Jednakowoż Foran stwierdził, że przyjaciel
nie ma połamanych kości i że rana na głowie wyleczy się
szybko, jeśli tylko chory przez kilka dni poleży spokojnie.
Bardziej niepokoiły lekarza tajemnicze znamiona na piersi
Antorkasa - ślady po uderzeniu czarodziejskiej błys-
kawicy. W tym miejscu skóra zaogniła się tak, jak gdyby
ją przypieczono, a warstwa czarnych włosów została
nadpalona. Habella przyłożyła łagodzącą maść i pielęg-
nowała Antorkasa najlepiej jak umiała, ale ani ona, ani
Foran Guist nie byli w stanie określić, jakie wewnętrzne
obrażenia mógł jeszcze odnieść.
Ku uldze wszystkich Antorkas przebudził się krótko po
północy. Jednak wspomnienia wieczornych zajść spowodo-
wały, iż zaraz znowu stracił przytomność z bólu i oburzenia.
Ale to wystarczyło medykom, aby zapewnić rodzinę, że
ranny powróci do zdrowia, chociaż powoli. Najlepszą
rzeczą dla niego był w tej chwili sen.
We śnie ciemna twarz Antorkasa wyglądała uderzająco
pięknie i tylko nieliczne białe kosmyki włosów w czarnej
czuprynie przypominały o tym, że skończył już pięćdziesiąt
lat. Etha usiadła przy nim na łożu, kiedy wszyscy już wyszli
i trzymając męża za rękę, bacznie obserwowała nieruchomą
twarz. Jego oddech stał się głębszy i bardziej regularny, ale
i tak nie mogła przestać myśleć o chwili, w której padł na
ziemię. Niepokój mocno kąsał serce niewiasty.
Drzwi do sypialni otwarły się powoli i do środka zajrzała
Fen. Kiedy zobaczyła, że matka ciągle jeszcze czuwa,
weszła cicho i przyłączyła się do niej.
- Jak Gaye? - zapytała Etha.
- Bez zmian. Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej
mocy.
- Pójdę do niej!
- Zostań chwilę i porozmawiaj ze mną - poprosiła
Fen. - Habella i Anto są przecież przy niej. Jest w dobrych
rękach, a ty potrzebujesz odpoczynku.
Etha zmarszczyła brwi, ale pozostała na miejscu. Znowu
skierowała wzrok na małżonka. W całym domu panowała
nocna cisza.
- Spójrz na niego, tego starego osła! - poskarżyła się
z łagodnym smutkiem w głosie, a jej oczy napełniły się
łzami. - Dlaczego nie miał więcej rozumu?
Fen nie rzekła ani słowa. Zresztą matka nie oczekiwała
odpowiedzi.
- Wciąż jeszcze jest przystojny - kontynuowała Etha,
mówiąc jakby do siebie - ale szkoda, że nie mogłaś go
widzieć, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Był jak
ogień pośród śniegów! Oczarował wszystkie dziewczęta, ale
wybrał mnie! - Tu potrząsnęła głową z niedowierza-
niem. - Do tej pory nie wiem dlaczego...
- Zawsze nam mówił, że byłaś najpiękniejszą panną,
jaką spotkał w czasie swoich wszystkich podróży - opo-
nowała łagodnie Fen. - I w dodatku tą, która umiała
rozśmieszyć go do łez.
Matka zdawała się nie słyszeć tej uwagi.
- Kiedy po raz pierwszy opowiedział mi o swoim
domu, nie wierzyłam ani jednemu słowu - wyszeptała
z oczyma pełnymi wspomnień. - Gdyby mu wierzyć, to
ta wyspa powinna być miejscem cudów. Ciepłe morze
i gorące słońce, które zapalało kamienie... Ogromne ryby
unoszące się w wodzie, duchy i magia... Co mogłam
wiedzieć o takich rzeczach? - po raz pierwszy jej głos
zadrżał. - Spójrz teraz, do czego nas to doprowadziło!
- Czy kiedykolwiek żałowałaś przybycia na Zalys? -
zapytała miękko Fen.
Etha uśmiechnęła się do córki.
- Nigdy! - odpowiedziała z głębokim przekonaniem
w głosie. - Za Antorkasem podążyłabym na koniec
świata! Poza tym - dodała po chwili - bez niego
żadne z was nie przyszłoby na świat. Ciebie nosiłam
już w łonie, kiedy po raz pierwszy zstąpiłam na brzeg
Zalys.
Fen skinęła. Znała dobrze tę historię. Za młodu Antorkas
wiele podróżował, zyskując i tracąc fortuny, przeżywając
wiele niebezpiecznych przygód wszelkiego rodzaju, jeżeli
można było wierzyć w opowieści, które podsłuchała,
zapoznając wiele kobiet. Ale wszystko to zmieniło się
z chwilą poznania Ethy. Zawładnęła nim całkowicie i kiedy
przywiózł ją jako żonę do swego domu na wyspę, cieszył
się, że może zaprzestać wędrówek. Zaczął wykorzystywać
jedną z wielu zdobytych wcześniej umiejętności, zarabiając
na życie jako jubiler. Z czasem warsztat rozrastał się tak
samo jak i rodzina. Trzyletni Natali, najmłodszy z chłop-
ców, to ich szóste dziecko.
Fen spodziewała się, że matka będzie kontynuowała
opowieść, relacjonując raz jeszcze, jak pomylili się na
początku, biorąc jej poranną słabość za chorobę morską -
wyprawa na Zalys była jej pierwszą dłuższą podróżą
statkiem - i o nie skrywanej radości Antorkasa, kiedy
potwierdziła się prawdziwa przyczyna chwilowej niemocy.
Jednak zamiast tego, głos Ethy przybrał nutę nieśmiałego
wyznania.
- Wiele jest w tobie z człowieka północnych ziem,
Fen. - powiedziała. - Wystarczy mi tylko popatrzyć na
ciebie. Czy ty to wszystko rozumiesz? - Tu łza spłynęła po
policzku matki.
Fen była tak wytrącona z równowagi tym niespodzie-
wanym wybuchem emocji, że nie mogła odpowiedzieć od
razu. Etha prawie nigdy nie płakała. Odkąd pamięta,
matka stanowiła prawdziwą ostoję i oparcie dla swojej
rodziny - żywa, zawsze w dobrym humorze, z talentem
do interesów i poczuciem zdrowego rozsądku. Zwłaszcza
ten ostatni dar wiele razy uchronił bardziej zmiennego
i lekkomyślnego małżonka od wielu niemądrych decyzji.
Teraz figura Etny zaokrągliła się już, ale zielone oczy
wciąż błyszczały intrygującego, a twarz mówiła o piękno-
ści i sile, które to właśnie kiedyś przyciągnęły do niej
Antorkasa.
Fen zawsze była ciekawa ceny, jaką jej matka musiała
zapłacić za ten romantyczny, ale zmieniający tak wiele w jej
życiu początek małżeństwa. Fen urodziła się na Zalys
i spędziła tu całe swoje życie, ale czasami marzyła o ojczyź-
nie Ethy - miejscu, które widziała tylko oczyma wyobra-
źni. Jest wiele w tobie z człowieka północnych ziem. Podobne
rozmowy przywoływały wspomnienia rzeczywistości, co
prawda odległej już i zapomnianej w prostocie ducha,
jednak może przez to bardziej bolesnej.
Wreszcie Fen odzyskała mowę. Pragnęła powstrzymać
narastającą falę zwątpienia, które wkradło się w serce Ethy.
- Rozumiem z tego trochę - odpowiedziała. - Pew-
nego dnia będziemy wszyscy wolni i już nigdy nie zaistnieją
wydarzenia równie potworne jak dzisiejsze.
Głos córki zdał się tym właśnie bodźcem, którego Etha
potrzebowała. Zaczęła zbierać się w sobie, nerwowo ściera-
jąc łzy z oczu i wstając powoli.
- A poza tym pamiętaj - powiedziała w końcu moc-
nym głosem - to nam, kobietom pozostaje walka z bała-
ganem, narobionych przez mężczyzn i ich polityków.
Uważaj na swojego Dsordasa, dziecko! Nie chcę, żebyś ty
także cierpiała!
- Pobądź przy nim chwilę! - ciągnęła dalej. - Chcę
zobaczyć Gaye! - Po tych słowach powstała, ucałowała
delikatnie małżonka w czoło i opuściła pokój. Drzwi
zamknęły się cicho.
Ile ona wiel - pomyślała Fen z niepokojem. A może się
tylko domyślał
Znowu popatrzyła na śpiącego ojca, zastanawiając się,
czy on zdawał sobie sprawę, jakie miał szczęście, kiedy
wybierał Ethę na żonę.
Niemoc Gaye dostarczała więcej powodów do nie-
pokoju niż choroba jej ojca. Zewnętrznie odniosła nie
tak poważne obrażenia - niewielkie stłuczenia i za-
drapania, bez śladów "oparzeń" takich, jakie widniały
na ciele Antorkasa. Jednak cały czas pozostawała nie-
przytomna. Prawie nie oddychała, pomimo wszelkich
prób cucenia. Żaden z wywarów Habelli nie przyniósł
najmniejszej poprawy i zielarka chciała odejść na jakiś
czas, aby sięgnąć do niemałych zbiorów porad swojej
babki, po której odziedziczyła całą wiedzę uzdrowicielki.
Foran był także zakłopotany. Nie mógł znaleźć u Gaye
żadnych poważniejszych uszkodzeń ciała i pozostawały
mu tylko domysły, że być może szok zaszkodził bardziej
umysłowi niż cielesnej powłoce, co napełniało całą rodzinę
przerażeniem. Nawet pospiesznie dodaną uwaga, że to
z pewnością stan przejściowy, nie przywróciła nikomu
spokoju.
Wszyscy po kolei czuwali przy Gaye tej nocy, ale nie
nastąpiła żadna zmiana. Dyżury rozdzielono pomiędzy
Ethę, Fen i jeszcze troje dzieci Amari. Antorkas Młodszy,
znany powszechnie jako Anto, był przy swoich siedemnastu
latach najstarszym chłopcem w rodzinie i jego powaga
dowodziła, jak bardzo serio traktował spoczywającą teraz
na nim odpowiedzialność. W odróżnieniu od sióstr Anto
dziedziczył po ojcu ciemną karnację, a także uzdolnienia
artystyczne i objawiający się czasami ognisty temperament.
Tylko jego zadziwiająco zielone oczy mówiły o przodkach
matki.
Następny był Tarin, poważny dziesięciolatek z ciemnymi,
dobrymi oczyma Antorkasa ojca, a za nim siedmioletnia
la, najmłodsza z dziewcząt, wyróżniająca się spośród nich
śniadym zabarwieniem skóry. Chociaż niewiele rozumiała
z tego, co się działo, nalegała jednak, mimo wzrastającego
zmęczenia i senności, na wzięcie udziału w całonocnym
czuwaniu. Była zawsze bardzo przywiązana do Gaye i teraz
siedziała dzielnie na skraju jej łóżka, opowiadając siostrze
0 wszystkim i o niczym, tak jak gdyby ta mogła ją słyszeć.
Dojrzałe zachowanie małej dziewczynki ściskało wszystkim
gardło.
Jedyną osobą, nie biorącą udziału w nocnym opiekowa-
niu się siostrą, był Natali, chłopczyk, którego jasne włosy
1 niebieskie oczy czyniły ulubieńcem kobiet na wyspie.
Nazywały go "aniołkiem" i rozpuszczały chętnie przy
każdej sposobności. Jednak tej nocy Natali miał oczy
czerwone od łez. Płakał, nie mogąc pojąć, co się wokół
niego dzieje i nikt, nawet matka, która układała go do snu,
nie mógł mu tego wytłumaczyć. Zasypiając, łkał cichutko.
Czuł się smutny i opuszczony.
Poranek nie przyniósł poprawy w stanie zdrowia Gaye,
ale blask wczesnego słońca odkrył dziwny i niepokojący
fakt. Jej włosy, dotychczas trochę ciemniejsze od włosów
Fen, utraciły swoją barwę. Ich kolor zniknął w ciągu
ostatnich paru godzin i lśniące niegdyś loki były teraz
zupełnie białe.
Świt zastał Farraga z wieloma sprawami na głowie. Noc
obfitowała w wydarzenia i wciąż jeszcze można się było
spodziewać nieoczekiwanych reperkusji. Teraz czekał na
niego kolejny obowiązek do spełnienia.
Po krótkim namyśle zdecydował się, którego poddanego
o zdolnościach telepatycznych użyć do realizacji zadania.
Ten młody człowiek w celi był jeszcze niedawno chłopcem.
Na krótko ostrzyżonych włosach nosił ciasną opaskę
z wszytym na środku bursztynem, a smukłe ciało okrywała
luźna przybrudzona tunika. Leżał na sienniku, z wyciąg-
niętymi kończynami, plecami wsparty o nagi kamienny
mur. Na widok Farraga stojącego w drzwiach nie zmienił
wyrazu twarzy. Otępiałe oczy nie zdradzały żadnego zain-
teresowania nowo przybyłym.
- Wyrzuć trzy czaszki, Iceman! - powiedział mar-
sza�