Wójcik Sebastian - Ni ma mientkiej gry

Szczegóły
Tytuł Wójcik Sebastian - Ni ma mientkiej gry
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Wójcik Sebastian - Ni ma mientkiej gry PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Wójcik Sebastian - Ni ma mientkiej gry PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Wójcik Sebastian - Ni ma mientkiej gry - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: SEBASTIAN WÓJCIK Tytuł: ni ma mientkiej gry Z "NF" 1 Dokonawszy wirtualnej zbrodni, kurator wynurzył się do świata żywych. Rozejrzał się po obszernym gabinecie. Grzązł tu chyba z godzinę i nic nie załatwił. Skupił wzrok na tłustym człowieczku nerwowo dygocącym za biurkiem. Ach, znowu Nowak. Więc ofiara żyła jednak i nawet wydawała dźwięki. Postanowił się wsłuchać. - ...nie możesz go wypuścić. Szczepanik nigdy nie zaaklimatyzuje się w społeczeństwie. To w sumie dziecko, tylko go skrzywdzisz. Kurator skrzywił się zniecierpliwiony. Z kurduplem zza biurka spotykał się po raz dziesiąty. Żaden dyrektor ani tym bardziej właściciel więzienia nie był skłonny do współpracy, ale ten okazywał się obłudny do granic dobrego smaku. Może właśnie dlatego trzeba rzecz wyświetlić. Tak dla ambicji czy honoru, żeby zapiąć wszystko na ostatni guzik. No cóż, grubas dostanie propozycję nie do odrzucenia. - Słuchaj pan, dyrektorze Nowak, bo powiem coś ważnego. Zawsze karmiłeś mnie bzdetami, ale trudno. Nikt nie robił mi takich trudności jak ty, chociaż przynosiłem ci drogie zabawki... to też nieważne. Mimo wszystkich afrontów, przybywam do ciebie z fajną propozycją. Otóż odpuszczam sobie. Po raz pierwszy i ostatni. Zostawię ci twojego Szczepanika. Mało tego, nigdy już mnie tutaj nie zobaczysz. Interesujące? - Nowak zamarł w bezruchu, zdawał się wisieć w powietrzu. - Widzę, że tak. Jeśli w to wchodzisz, mów szczerze, do czego jest ci potrzebny ten małolat. - Tak, tylko widzisz, Jasiu... dlaczego miałbym ci wierzyć? - Właśnie złożyłem uroczystą deklarację: kończę działalność. - Ach, tak ? - ucieszony Nowak podrapał się po głowie i płynnym ruchem sięgnął do szuflady. Wyciągnął z niej małą drewnianą figurkę. Mierzyła najwyżej dziesięć centymetrów; jej twarz miała orientalne rysy. - Wojownik Batu-chana. To figura szachowa, goniec w zamyśle. Mam też drużynę Henryka Pobożnego. To wystarczy, żeby stoczyć bitwę pod Legnicą... Zresztą obejrzyj wszystko. Sam mogę patrzeć godzinami, bo każdy ludzik jest inny. Perfekcyjna robota. - Grubas podał kuratorowi złożoną szachownicę. Rzeczywiście, szczegóły ubioru i uzbrojenia odtworzone były z nieludzką precyzją. Figurki krzyczały, niektóre atakowały z furią, inne uchylały się przed niewidzialnym ciosem. - Wot i wszystko - wyjaśniał dalej Nowak. - Szczepanik ma letką rękę, jak sam mówi, ale to ja odkryłem w nim talent. Zaczął pracować zaraz po twojej ostatniej wizycie. Pierwszy komplet figur sprzedałem za trzydzieści tysięcy, jemu dałem dziesięć. Nad tym tutaj pracował cztery miesiące, wart jest dwa razy tyle. Tym razem domaga się połowy. Cóż, ni ma mientkiej gry, trzeba będzie zapłacić. Kurator złożył figurki do pudełka. Słowo się rzekło, guzik zapięty, czas się zmywać. - Dobrze, zatem żegnaj. - Wychodząc sięgnął po złotą zapalniczkę leżącą na biurku. - Nigdy nie cieszyłeś się z moich prezentów. Dam ją komuś innemu. W oddali ktoś zamachał ręką. Pomarańczowy płaszcz wyraźnie odcinał się od bujnej zieleni włodawskich lasów. Kurator wahał się chwilę, ale wcisnął hamulec. Po raz pierwszy od dziesięciu lat zabrał autostopowicza. Niewysoki mężczyzna usiadł w fotelu obok. Miał bujną, niemodną fryzurę i duże, równie niemodne okulary. Wymienili kilka standardowych zdań, potem zaległa niezręczna cisza - gość wydawał się spięty. Kurator raz po raz zerkał na prawo, w końcu zagaił: - Zdaje się, że pana skądś znam. - Mieszkam w Starym Brusie. Dość często sprzedaję grzyby przy drodze, może dlatego. Dzisiaj też mam trochę, wiozę je na targ do Lublina. - Autostopowicz patrzył przez chwilę w milczeniu przed siebie. - Może nie ma to specjalnego znaczenia, ale zawsze wolę się przedstawić: Piotr Mizgalski. Kurator zacisnął zęby. Skoro go zabrał, wypadałoby odpowiedzieć. Już dawno postanowił rozpocząć nowe życie, ale stare nawyki tak trudno zmienić. Dlaczego wciąż się asekuruje? Jest dwudziesty września, to już koniec. Nic nie może się stać. - Jestem Jan Widacki i fakt, że to mówię, ma specjalne znaczenie - wyjawił, dziwiąc się, że długo tłumiona potrzeba zwierzeń dopadła go w końcu. - Wie pan, dlaczego pana zabrałem? Bo chcę się podzielić swoją radością. Czuję wielką ulgę. Tak, jakbym pierdnął po dziesięciu latach nadętych jelit... To chyba nie brzmi zbyt osobiście? Mam kontynuować? Pasażer wahał się przez chwilę. - Bardzo proszę, zwłaszcza że zaczyna się efektownie. - Jestem albo raczej byłem kuratorem penitencjarnym. Licencjonowanym, czyli prywatnym. Wie pan, kto to taki? - Hm, uważam się za człowieka oczytanego, ale żyję na uboczu. Las jest moim domem i źródłem dochodów. Mam wrażenie, że wszystko, co pan powie, będzie dla mnie odkryciem. O, jakiś leśny inteligent. Widacki prowadził chwilę w milczeniu, układając w zdania rozbiegane myśli. - Moja praca polega na wypuszczaniu ludzi z więzienia. Technicznie wygląda to tak, że jeżdżę od miasta do miasta, oglądam listę odsiadkową, akta sprawy, raporty kryminologów, klawiszy, psychologów, lekarzy itd. Potem wybieram kandydatów, robię wstępny odsiew i w końcu serię rozmów. Jeśli pominąć zamachy stanu, szpiegostwo, sprawy wojskowe i terroryzm, jestem wszechwładny. Jestem też bezradny w przypadku recydywistów. A teraz najważniejsze, dostaję duże pieniądze. Wie pan, że za wypuszczenie mordercy dostałbym sto tysięcy? Tylko że jest jeden haczyk, do końca życia taki człowiek nie może popełnić żadnego przestępstwa z winy umyślnej. Mówi się, że jest na gwarancji; ja jestem gwarantem, rzecz jasna. Dlatego, jeśli typ ukradnie potem z półki czekoladę, ja płacę sklepikarzowi dwadzieścia tysięcy, a potem jeszcze drugie tyle do kasy państwowej za usterki projektu resocjalizacyjnego. Z drugiej strony, to może trochę przewrotne, ale kieszonkowiec, który nie wzbudzi zaufania jakiegokolwiek kuratora, może przesiedzieć w pudle aż do śmierci. Ale co to za dożywocie. Zna pan tego piosenkarza... ee, Le Roi? Jeździ z koncertami po całym kraju. Tyle że za kurtyną czuwa klawisz. Ależ się chłopcy kiedyś napalali. Niech pan pomyśli, dzięki jednemu zdesperowanemu zięciowi w ciągu tygodnia mogli zarobić na willę. Nic dziwnego, że przewracało im się w głowach. A potem biedacy dowiadywali się smutnym wieczorem, że ich pupil zarżnął także teścia. Płacili pięćset tysięcy kary, przeważnie tracąc cały zgromadzony majątek oraz dożywotnio licencję kuratora. Kilku do dziś spłaca długi, dwóch popełniło samobójstwo. Dlatego potem wprowadzono dodatkowe aplikacje. Przez trzy lata jesteś kuratorem z urzędu. Pieniądze śmieszne, za to odpowiedzialność żadna. Tylko jak się zbłaźnisz, nie dostaniesz nigdy licencji. - A pan? Był pan nieomylny? - Nie, wspomniałem przecież o czekoladzie. Na szczęście, gość szybko wykorkował - Widacki uśmiechnął się. - Nigdy nie miałem absolutnej pewności, że mi klient nie nawali, ale próbowałem go urobić. Z każdym kandydatem rozmawiałem dziesiątki razy. Gdy wychodził, załatwiałem mu pracę, czasem mieszkanie, przysyłałem prezenty na gwiazdkę. A jednemu rozwaliłem rower, żeby do knajpy nie jeździł. Byle tylko się nie stoczył, bo to moja i jego klęska. - Widacki rozluźnił się, za to grzybiarz, niby żując gumę, nieudolnie ukrywał napięcie. Ręce mu trochę drżały. - Czegoś chyba nie rozumiem. Tacy ludzie mogli pana szantażować w stylu: "Dawaj działkę od swojej premii, bo zrobię coś nieprzemyślanego". - Hm, przypomniał mi pan sytuację ze studiów. Zadałem podobne pytanie profesorowi. A on na to: "Wypuszczaj tylko takich, którzy nie będą cię szantażować". Oczywiście stosowałem różne zabezpieczenia. Najczęściej więźniowie nic o mnie nie wiedzieli. Siedziałem za szybką-niewidką, używałem modulatora głosu. Trudno szantażować kogoś tak nieuchwytnego, tym bardziej że na wolności kontaktowałem się często przez osoby trzecie. Zresztą wielu z nich rozumiało, że to dla nich gówniany interes. Ryzykowali dożywocie albo i stryczek. Chwilę jechali w milczeniu. Widacki włączył radio i poczęstował pasażera gumą do żucia. Uwielbiał tędy jeździć, bliskość lasu uspokajała go. Dlatego właśnie celowo wydłużał trasę do Lublina. Gość obok nie odzywał się, ale kurator wyczuł, że oczekuje na ciąg dalszy. Postanowił kontynuować. - Ja postanowiłem być sprytny. Wybrałem strategię, która oznaczała znacznie mniejsze dochody, ale i tak mogę już sobie pozwolić na sielankowe życie rentiera. Otóż na szczęście nie musieliśmy udzielać gwarancji dożywotnich. Wystarczą trzy-cztery lata. Potem przedłużałem albo oddawałem sprawę urzędnikom. Dzisiaj mam wielkie święto, bo ułożyłem sobie robotę w ten sposób, że wszystkie kontrakty straciły ważność właśnie dziś w południe. - Widacki zamyślił się na chwilę. Z wahaniem dodał: - Wszystkie, poza jednym. Zaraz, jak on miał na nazwisko? Mi... Mintaj? Kurator świetnie poruszał się w systemie, bo go akceptował. Rządziło nim prawo jednego błędu: społeczeństwo wybaczy ci wszystko, oprócz recydywy. Kogo powtórnie złapią za kradzież samochodu, dostaje dożywocie; drugi wyrok za rozbój: do piachu. Jest w tym bezwzględność, ale i cudowna prostota. Obie te cechy nowego prawa karnego Widacki poznał na swojej pierwszej rozprawie, przed sądem powiatowym w Chełmie. Skazanym był murarz matkobójca. Po ogłoszeniu wyroku odbyła się licytacja. Ustami pełnomocników każdy z właścicieli prywatnych zakładów karnych deklarował, jaką minimalną kwotę dotacji jest gotów pobrać od państwa w zamian za przyjęcie więźnia pod swój dach. Oczywiście wygrywał ten, kto żądał najmniej. Ale to już przeszłość - często to właściciele więzień gotowi są wyłożyć kasę, zwłaszcza na fachowców. Mechanizm cały czas smarowany jest przez pieniądze. Gliniarze dostają godziwe premie za chwytanie przestępców, kuratorzy za ich zwalnianie. A i sami więźniowie mogą nieźle zarobić, dysponując odrobiną chęci, dwojgiem rąk i masą czasu. Zadzwoniła komórka. Nie przestając kiwać głową w rytm muzyki kurator mruknął do autokierowcy: - Odbierz. W aparacie cicho trzasnęło. - ...cześć Janek! Marcin z tej strony. - No, cześć. Co u ciebie? - W porządku. Słyszałem, że jesteś we Włodawie. Prawda to? - Poniekąd. Jestem w Lublinie. - Przypominasz sobie, Jasiu, dowcip o Nowaku? Dlaczego wykupił działkę na Pustyni Błędowskiej? - rozmówca nie czekał na odpowiedź. - Żeby zagonić skazańców do budowy piramid. I patrz, co się okazuje, podobno ma stawiać katedrę we Włodawie. Rozmawiałeś z nim? - Nazwał to programem edukacyjnym. Więźniowie budują gotycką katedrę w średniowiecznych strojach, średniowiecznymi metodami. Sprzedaje już wycieczki szkołom. Aha, przerabia też knajpę w pobliżu. Oczywiście, odlot totalny - przed wejściem wkładasz lniane sukmany, pijesz sikacze z cynowych kubków, płacisz denarami. Z tarasu piękny widok na plac budowy. - Zdaje się, że facet ma łeb do interesów. Wysiadłszy z samochodu Widacki stwierdził brak portfela. Nerwowo obmacał kieszenie. Tak, z całą pewnością nie miał go. Spróbował odtworzyć ostatnie wydarzenia. Najpierw wysadził Mizgalskiego koło PZU, potem zadzwonił Marcin... Aha, wcześniej autostopowicz-grzybiarz postanowił postawić wiaderko ze zbiorami na kanapie z tyłu. Odwracając się, niby niechcący, wysypał trochę prawdziwków kuratorowi na kolana. Natychmiast skrzętnie je pozbierał. To wtedy musiało się zdarzyć. Skurwiel! A zapowiadał się taki piękny dzień. Może poszukać gościa na targu? Bez sensu, pewnie ta jego gadka też gówno warta. Minęło kilka dni. Widackiego po wieczornym powrocie z miasta przywitała mrugająca dioda automatycznej sekretarki. Rzucił okiem na panel: jedno długie nagranie. Nalał sobie dżinu, wrzucił kostkę lodu, włączył dźwięk i usiadł w fotelu. - Dobry wieczór panu, panie kuratorze. Mówi pasażer spod Włodawy. Na wstępie prośba: proszę wysłuchać nagrania w samotności... Już? To ja ukradłem panu portfel, potrzebowałem numeru telefonu. Było to łatwiejsze niż szukanie pretekstu, żeby pan mi dał wizytówkę. Ale do rzeczy. Wiele mi pan o sobie powiedział, teraz kolej na mnie. Dziesięć lat temu nazywałem się Paweł Misztal. To ja jestem pańskim jedynym dożywotnio gwarantowanym. Wypuścił mnie pan w nadziei, że wkrótce umrę na białaczkę. Lekarze dawali mi najwyżej sto dni życia. Postanowiłem panu pomóc w podjęciu decyzji. Ogoliłem głowę, mimo że włosy same wychodziły mi garściami. Od naszego przyjaciela Nowaka dostałem cienie do powiek, on też nie chciał mnie u siebie. Pracowałem trochę nad mimiką. Chociaż był pan schowany za weneckim lustrem, wiedziałem, że wszystko to robi na panu wrażenie. W końcu się udało. Zaraz po wyjściu kupiłem fałszywą tożsamość. Nakradłem sporo swego czasu, więc starczyło na przeszczep szpiku, a nawet na drobną operację plastyczną. Niestety, choroba powróciła. Tym razem z całą pewnością nie przeżyję do końca roku, nie mam złudzeń. Nie mam też pieniędzy. W tej sytuacji spadł mi pan jak z nieba. Cóż za pomyślny zbieg okoliczności. W dodatku był pan łaskaw się zdekonspirować, a nawet bezwiednie podsunął mi pan plan, o którym teraz powiem. Dziś o piątej rano pojechałem do hipermarketu Ygreq w Lublinie. W pobliżu kontenera na śmieci składują tam niepełnowartościową żywność, na przykład pogniecione puszki, napoje tuż przed końcem ważności i tak dalej. Sprzedawać tego nie wolno, więc dyrekcja wspomaga dom dziecka, ten imienia Owsiaka. Już parę miesięcy temu dogadałem się z ochroniarzami, podobnie jak wielu innych oszczędnych ludzi. Wybieram sobie wiktuały i płacę agentom za nieuwagę. Tym razem sierotki miały dostać nieco przejrzałe arbuzy, czyli znów miałem szczęście. Za pomocą strzykawki i igły umieściłem wewnątrz każdego z owoców trochę trucizny. Jest to wywar z muchomora sromotnikowego i paru innych... zresztą wie pan, że znam się na grzybach. Dowiedziałem się, że dzieci zjadły arbuzy dziś, to znaczy dwudziestego czwartego września, na deser. Wieczorem, czyli zapewne w momencie, gdy słucha pan nagrania, przewiduję pierwsze objawy zatrucia. Niewykluczone ofiary śmiertelne. Ach, proszę sobie nie przeszkadzać, dyrekcja domu dziecka już jest uprzedzona. Od pana chcę pieniędzy. Wystarczy mi dwieście tysięcy złotych, nie jestem pazerny. W zamian nikt nie dowie się, czyj podopieczny popełnił czyn tak ohydny. W przeciwnym razie zgłoszę się na policję i wyznam wszystko, jak na spowiedzi. Możliwe, że zlinczują mnie na miejscu. Gdybym był zdrowy, przejąłbym się tą ewentualnością. Ale teraz najważniejsze, że dopadną też pana. Straci pan... zresztą to chyba jasne. Ma pan tydzień na wpłatę całej sumy. A teraz podaję bank i numer konta. Przez pierwszych sześć trudnych, nocnych godzin kurator był w szoku. Siedział w fotelu, zasłaniając twarz dłońmi. Potem był wściekły tak bardzo, że zagryzał wargi do krwi. Przypomniał sobie bladą twarz sprzed dziesięciu lat. Śmiertelnie chory, roztrzęsiony, skopany przez życie inteligencik, zdawał się przynosić fortunę na talerzu. Gdy znikł za bramą, Widacki czuł się, jakby zadrwił z władzy i zarazem dał pstryczka Panu Bogu. A ten pieprzony cwaniaczek miał czelność nie umrzeć. A teraz... e, nie ma co się rozczulać, trzeba działać. Dopiero tuż przed świtem po drugiej szklance dżinu kurator zaczął myśleć. Nawet mając pieniądze Misztal nadal będzie go gnębił, a z całą pewnością, kiedy kasa mu się skończy. Nie ma co liczyć, że facet wcześniej wykorkuje. W tej sytuacji trzeba grzybiarza zlikwidować. Tylko gdzie go znaleźć? Misztal mógł korzystać z konta gdziekolwiek na świecie, w Starym Brusie raczej nie został. Cholera, a jeśli facet zmyje się z kraju i wtedy sypnie? W Afryce byłby nieuchwytny. Bez specjalnych nadziei Widacki zbliżył się do szafy, gdzie na kasetach wideo trzymał zapis tysiąca siedmiuset godzin rozmów z więźniami. Pogmerał w rogu górnej półki. Jest! Niezręcznym ruchem wsunął kasetę do szczeliny pod ekranem. A teraz trzygodzinny wywiad z wampirem - mruknął i uśmiechnął się w duchu. Wielogodzinny seans bardzo kuratora rozczarowywał, także dlatego, że Misztal był kiepskim aktorem. To niesamowite, że Widacki dopiero po latach rozszyfrowywał jego pozę. Skazaniec ględził i ględził, jego słowa zlewały się w potoki banałów, przerywane stęknięciami udawanego cierpienia. Czy zdradzi się w końcu z czymś istotnym? ...zgwałciłem ją, bo nie chciała oddać się dobrowolnie. Może z biegiem czasu bym ją przekonał, ale choroba oszpecała mnie w szybkim tempie... Nie, to nie na temat. O, tu jest coś ciekawego: - Co byś zrobił, gdybyś miał dużo pieniędzy? - Jak dużo? - Powiedzmy sto, dwieście tysięcy. Długa chwila ciszy. - Pojechałbym gdzieś. Lubię odludzia, miejsca, gdzie nikt się na mnie nie gapi. Lubię wielkie łąki i lasy. Chyba wyruszyłbym w tajgę. Nie, już wiem! Poleciałbym do Brazylii, do Amazonii. Tak, zaszyłbym się w gąszczu, szukałbym Indian, złota, powędrowałbym do Andów. Widacki podrapał się po podbródku. - Do Brazylii, powiadasz. Trzymam cię za słowo. LO 9090, lot do Rio do Janeiro, międzylądowanie w Madrycie. Od tablicy informacyjnej Widacki rozpoczął swój codzienny obchód Okęcia. Oczywiście nie mógł liczyć na pomoc przewoźników czy biur podróży - prawo o ochronie danych działało z zadziwiającą skutecznością. Jeśli nawet Misztal figurował w ich bazach, to pewnie pod fałszywym nazwiskiem. Kuratorowi pozostało tylko liczyć na łut szczęścia. Zmieniał co parę godzin uczesanie i koszulę, by nie zwracać uwagi antyterrorystów. Jeszcze trochę i go wylegitymują. Drobnym krokiem do męskiej toalety wszedł mały, lekko zgarbiony mężczyzna. Czyżby on? Jezus, Maria, to on! A więc jest sprawiedliwość na tym świecie. Według obserwacji Widackiego w toalecie było jeszcze dwóch ludzi, należało zatem poczekać. Pierwszy wreszcie wychodzi, jeszcze tylko ten Chińczyk. No, nareszcie. Teraz! Misztal zapinał rozporek. Nagle poczuł przenikliwy ból w pośladku. W pierwszej sekundzie stracił czucie w kończynach, w drugiej osunął się na ziemię. Chwila ciemności. Znajoma twarz zafalowała Misztalowi przed oczami. Znajomy facet, który wlecze go do kabiny. - Cóż za pomyślny zbieg okoliczności, spadasz mi jak z nieba. Kłania się Jan Widacki. Właśnie dokonałem małej iniekcji. Zdaje się, że użyłem twojego ulubionego narzędzia, umrzesz za dwie minuty. Niestety, trucizna nie jest z grzybków... no, nieważne, nie jestem specjalistą. - Nagłym ruchem kurator chwycił Misztala za grzywkę. Peruka oderwała się z przeciągłym mlaśnięciem. - Wiesz, najpierw byłem na ciebie wściekły, potem tylko zniecierpliwiony. Sporo mi namieszałeś w życiu. Jak namolny insekt, który nie docenia szansy okna otwartego na wolność. Ty wracasz i kąsasz, burzysz moje poczucie ładu i sensu... - Misztal usłyszał, że ktoś wchodzi do toalety. Chciał krzyczeć, ale nie mógł nawet drgnąć. Siedział na zamkniętym sedesie, trzymany za ucho przez oprawcę. Kolejne kroki, tym razem zmierzające do wyjścia. - Wybacz, że mówię ci ty, ale zgodziłeś się na to w swoim czasie. Mam nadzieję, że już nie czujesz bólu. Ni ma mientkiej gry, jak powiada nasz przyjaciel Nowak. Żegnaj. W istocie jego ofiara już nie żyła. Widacki wyciągnął z torby butlę ze stężonym kwasem solnym i ostrożnie oblał nim głowę i dłonie trupa. Miał w torbie kilka innych specyfików - dla utrudnienia identyfikacji zwłok powinien zniszczyć także zęby. Straszny smród i gryzące opary wypełniły kabinę, a w chwilę potem całą salę. Kurator wycofał się pospiesznie. Wracając czuł coś w rodzaju ulgi albo nawet radości. Nie mąciły jej nawet koguty radiowozów pędzących w przeciwnym kierunku. Miał teraz ochotę na długi, bardzo długi urlop, w zasadzie pierwszy od dziesięciu lat. Zatrzymał wóz na poboczu. Wysiadł i patrząc w niebo rozprostował kości. Właśnie startował samolot. - Brazylia? Czemu nie. Sebastian Wójcik SEBASTIAN WÓJCIK Urodził się 5 kwietnia 1972 roku, mieszkaniec Trawnik na Lubelszczyźnie, absolwent dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim, czytelnik "F" i "NF" od pierwszego numeru. Współpracował z prasą, próbował sił w innych mediach (m.in. w kablówce Aster City), otarł się o branżę handlową, obecnie pracuje za granicą jako pilot-rezydent. O urynkowionym represyjnym systemie prawnym pisał za komuny Andrzej Zimniak ("Ornitologia", "F" 2/86) - pomysł Wójcika jest zewnętrznie podobnym ale ideowo kompletnie odmiennym owocem czasu wolności. Inspiracją do opowiadania - wyjaśnia autor w liście do redakcji - były dla mnie koncepcje pewnego polityka. Nie po raz ostatni, jak sądzę, gdyż jest to człowiek o bujnej fantazji. (mp)