11110
Szczegóły |
Tytuł |
11110 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11110 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11110 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11110 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Graham Greene
POCIĄG DO STAMBUŁU
Przekład Piotr Kuś
Tytuł oryginału
Stamboul Train
Dla Vivien, z całą moją miłością
„Wszystko w naturze jest liryczne w swojej esencji;
tragiczne w jej przeznaczeniu i komiczne
w jej egzystencji"
GEORGE SANTAYANA
CZĘŚĆ PIERWSZA
OSTENDA
Płatnik wziął do ręki ostatnią kartę zejścia na ląd i obser-
wował pasażerów sunących szarym, mokrym nabrzeżem,
wśród dzikiej gmatwaniny szyn, balustrad i słupów, omija-
jących opuszczone ciężarówki. Szli z wysoko uniesionymi
kołnierzami płaszczy, przygarbieni. Na stolikach w długich
wagonach kolejowych paliły się lampki, świecąc wśród
deszczu niczym łańcuszek błękitnych paciorków. Wielki
żuraw unosił się i opuszczał, a jednak trzask kołowrotu na
moment zaginął we wszechogarniającym odgłosie wody,
wody lejącej się z ciemnego, zachmurzonego nieba, wody
uderzającej o burty pasażerskiego parowca i o nabrzeże.
Było pół do piątej po południu.
— Wiosenny dzień, mój Boże — powiedział głośno płat-
nik, próbując odsunąć od siebie wspomnienie ostatnich
kilku godzin: mokrego pokładu, zapachu pary i oleju oraz
zjełczałego piwa z bufetu, szelestu czarnego jedwabiu to-
warzyszącego krokom stewardesy, roznoszącej małe mi-
seczki.
Wzniósł wzrok do góry, ku stalowym belom żurawia, ku
platformie i małej postaci człowieka w niebieskim kom-
binezonie roboczym, obracającego wielkim kołem, i nagle
poczuł zazdrość. Robotnika w górze dzieliło trzydzieści stóp
mgły i deszczu od niego, od pasażerów i jasno oświetlonego
ekspresu. A ja nie mogę nie patrzeć na te przeklęte gęby,
rozmyślał płatnik, przypominając sobie młodego Żyda
w grubym futrzanym płaszczu, narzekającego, ponieważ
przydzielono mu kabinę z dwiema kojami.
— Nie tędy, panienko — odezwał się do ostatniej pasa-
żerki z drugiej klasy. — Budka celnika jest tam. — Jego
nastrój poprawił się na chwilę, gdy ujrzał obcą mu twarz
młodziutkiej dziewczyny; przez całą drogę na nic nie narze-
kała. — Czy mam zawołać bagażowego po pani torbę?
— Lepiej nie — odparła dziewczyna. — Nie rozumiem, co
oni tutaj mówią. Poza tym, nie jest ciężka. — Wykrzywiła
usta w uśmiechu ponad kołnierzem taniego, białego płasz-
cza przeciwdeszczowego. — Chyba że pan zechce ją prze-
nieść, kapitanie.
Jej zuchwalstwo sprawiło mu przyjemność.
— Ach, gdybym był młodym człowiekiem, nie potrzebo-
wałaby pani teraz bagażowego. — Pokręcił głową na widok
młodego Żyda, który właśnie opuszczał budkę odprawy
celnej. W szarych zamszowych butach ruszył przez tory. Za
nim podążało dwóch objuczonych bagażowych. — Czy
daleko pani jedzie?
— Do końca — odparła dziewczyna, patrząc niepewnie
poprzez rzędy torów na jasno oświetlony wagon restaura-
cyjny i ciemniejsze okna pozostałych wagonów pociągu,
— Ma pani miejsce sypialne?
— Nie.
— To niedobrze — stwierdził płatnik — skoro podróżuje
pani tak daleko. Trzy dni w pociągu to nie żarty. A tak przy
okazji, co pani będzie robić w Konstantynopolu? Chyba nie
jedzie tam pani po to, żeby wyjść za mąż.
— Nic mi o tym nie wiadomo. — Dziewczyna wybuchnęła
śmiechem, w którym rozbrzmiewała melancholia tęsknoty
i strach przed nieznanym. — Tego nigdy nie można wy-
kluczyć.
— Do pracy?
— Będę tańczyć.
Powiedziała „do widzenia" i odwróciła się od niego. Jej
płaszcz zdradzał szczupłą budowę ciała. Trzymała się dum-
nie, prosto, nawet potykając się podczas marszu przez tory.
Lampa sygnałowa zmieniła kolor z czerwonego na zielony.
Powietrze rozdarł długi gwizd i znad lokomotywy uniósł się
gęsty strumień pary. Twarz dziewczyny — prosta, wyraźna,
jej postawa — wyzywająca, a jednak jakby przytłumiona —
na chwilę stanęły przed oczyma płatnika.
— Niech mnie pani zapamięta! — zawołał za nią. — Zoba-
czymy się pewnie za miesiąc albo dwa.
Wiedział jednak, że on sam pewnie o niej zapomni. Zbyt
wiele twarzy zobaczy w ciągu następnych tygodni przez
okienko swojego biura. Ludzie będą pytać o kabiny, będą
chcieli wymieniać pieniądze, przespać się na koi, a on nie
będzie w stanie jej zapamiętać. Poza tym, w tej dziewczynie
nie było nic godnego zapamiętania.
Kiedy powrócił na pokład, przygotowywano już statek do
podróży powrotnej i płatnik poczuł się lepiej stwierdziwszy,
że nie ma na nim już obcych. Chciał, żeby zawsze tak było,
by mógł rozmawiać jedynie ze sprzątającymi Latynosami,
porozumiewającymi się między sobą w specyficznym języ-
ku, by zawsze mógł w spokoju wypić szklaneczkę piwa ze
stewardesą.
Mruknął coś do marynarzy po francusku, a ci odpowie-
dzieli mu krzywymi uśmiechami. Śpiewali nieprzyzwoitą
piosenkę o cocu, co wypełniło jego prostą duszę odrobiną
zazdrości.
— Trudny rejs — powiedział po angielsku do głównego
stewarda. Facet był kiedyś kelnerem w Londynie, a płatnik
nigdy nie użył ani jednego francuskiego słowa za dużo. —
Czy ten Żyd dał ci suty napiwek? — zapytał.
— Nie uwierzy pan. Sześć franków!
— Czy cierpiał na chorobę morską?
— Nie. Chorował za to ten starszy facet z wąsami, przez
cały czas. Poproszę dziesięć franków. Wygrałem zakład. On
był Anglikiem.
— Bzdura. Nie ten akcent.
— Widziałem jego paszport. Richard John. Nauczyciel.
— Zabawne — powiedział płatnik.
Zabawne, powtórzył w myślach, niechętnie wypłacając
stewardowi dziesięć franków i oczyma duszy widząc zmę-
czonego, szarego człowieka w płaszczu przeciwdeszczo-
wym, oddalającego się od statku. Mężczyzna poprosił go
w trakcie rejsu o wieczorną gazetę. Płatnik odparł mu, że
wieczorne wydania jeszcze nie wyszły, nawet w Londynie.
Gdy mężczyzna to usłyszał, przystanął w zamyśleniu, ba-
wiąc się długimi, siwymi wąsami. Kiedy płatnik pił piwo ze
stewardesą, przed przystąpieniem do rozliczania rejsu, znów
pomyślał o nauczycielu i przez chwilę zastanawiał się, czy
spotkało go coś dramatycznego, czy coś przykrego i dręczą-
cego. Przecież nie narzekał na nic podczas rejsu, więc
szybciej o nim zapomni niż o młodym Żydzie, hałaśliwych
turystach od Cooka, chorej kobiecie w purpurowym kos-
tiumie, która zgubiła pierścionek, czy o starszym panu,
który za swoją koję przez pomyłkę zapłacił dwukrotnie.
O dziewczynie zapomniał już pół godziny temu. Właśnie to
zapomnienie połączyło ją z Richardem Johnem — poza
równie ciężkimi krokami na pokładzie, tym samym zapa-
chem oleju, który wdychali przez dwie godziny, błyskaniem
świateł sygnałowych, zmartwionymi twarzami i brzękiem
szklanek.
Wiatr ustał na dziesięć sekund i dym, który roznosił się
ponad nabrzeżem, znieruchomiał na tę chwilę. Myattowi
zdało się, że oto wiszą nad nim szare, wędrujące namioty,
gdy z trudem torował sobie drogę w lepkim błocie. Zapom-
niał, że zamszowe buty są już do niczego i że celnik będzie
złośliwy, wyszukawszy w jego bagażu dwie jedwabne pi-
dżamy. Z bezczelności tego człowieka, od jego pogard-
liwego, krótkiego „Żyd, Żyd" pogrążył się w cieniu tych
wielkich namiotów. Teraz przez moment był w domu i nie
musiał pamiętać o swoim futrzanym płaszczu, o marynarce
z Savile Rów, o swych pieniądzach i pozycji w firmie, aby
dodać sobie otuchy. Kiedy jednak dotarł do pociągu, wiatr
wzmógł się i namioty rozwiały się, a Myatt znów znalazł się
w samym centrum nieprzyjaznego świata.
Z ulgą jednak przypomniał sobie, co można kupić za
pieniądze. Nie można co prawda nabyć grzeczności, można
jednak być szybszym od innych ludzi. Pierwszy przeszedł
kontrolę celną i zanim nadejdą kolejni pasażerowie, miał
nadzieję, iż załatwi dla siebie w pociągu samodzielny prze-
dział sypialny. Nienawidził rozbierać się w obecności in-
nych. Zdawał sobie sprawę, że wykupienie przedziału bę-
dzie go kosztowało drogo, choćby dlatego, że jest Żydem; to
nie będzie sprawa uprzejmego pytania i odpowiednio wyso-
kiej łapówki.
Przeszedł wzdłuż jasno oświetlonego wagonu restaura-
cyjnego; małe lampki o bladopurpurowym blasku oświetlały
stoliki nakryte do obiadu. „Ostenda—Kolonia—Wiedeń—
—Belgrad—Istambuł". Minął tabliczkę nawet jej nie czyta-
jąc; znał trasę. Przebiegły mu przed oczyma charakterys-
tyczne fragmenty drogi: iglice minaretów oraz kopuły i bu-
dynki poszczególnych miast, z których żadne nie oferowało
stałego osiedlenia komuś z jego rasy.
Konduktor, jak się spodziewał, był twardy. Pociąg — mó-
wił —jest pełen, a Myatt i tak wiedział, że kłamie. Kwiecień
był jeszcze zbyt wczesnym miesiącem na masowe podróże,
a zresztą na parowcu na kanale La Manche Myatt zauważył
bardzo niewielu podróżnych pierwszej klasy. Kiedy dys-
kutował z konduktorem, chmara turystów zaczęła przecis-
kać się korytarzem. Damy w średnim wieku przyciskały do
siebie szale i pledy, a stary ksiądz narzekał, że zgubił gdzieś
egzemplarz swojego „Wide Worid Magazine".
— Zawsze czytam „Wide Worid", kiedy podróżuję — mó-
wił.
Za nim, spocony i nerwowy z powodu piętrzących się
trudności, szedł ich przewodnik, ze znaczkiem agencji
w klapie.
— Voila — powiedział konduktor, a jego gesty zdawały
się świadczyć, że pociąg stał się miejscem, do którego wdziera
się niecodzienny, uciążliwy intruz. Myatt był jednak zbyt
doświadczony, by się na to nabrać. Grupa turystów kierowała
się do wagonu sypialnego do Aten. Kiedy podwoił zapropono-
waną wcześniej sumę, konduktor dał za wygraną i otworzył
Myattowi drzwi przedziału, przed którym akurat stali, ozna-
czając go jednocześnie jako zarezerwowany. Myatt wszedł
do środka i, znalazłszy się wreszcie sam, westchnął z ulgą.
Obserwował teraz przepływające twarze, oddzielony od
nich ścianą szkła. Mimo grubego płaszcza, przez cały czas
dawał mu się we znaki przenikliwy chłód, teraz więc
natychmiast włączył ogrzewanie w przedziale. Jego oddech
sprawiał, że para szybko zaczęła pokrywać szyby i już po
chwili rozpoznawał jedynie zamazane kontury przechodzą-
cych obok ludzi: jasnopurpurowa suknia, kołnierzyk księ-
dza, czyjeś przenikliwe, rozzłoszczone oczy. Tylko raz po-
kusiło go, by przerwać tę narastającą izolację i otrzeć
palcami szkło, aby uważniej przyjrzeć się szczupłej dziew-
czynie w białym płaszczu przeciwdeszczowym, zmierzają-
cej korytarzem w kierunku przedziałów drugiej klasy.
W pewnym momencie otwarły się drzwi i stanął w nich
starszy mężczyzna. Rozejrzał się. Miał siwe wąsy, okulary
i na głowie wymiętoszony kapelusz. Myatt powiedział mu
po francusku, że przedział jest zajęty.
— Jedno miejsce — odparł mężczyzna.
— Czy chodzi panu o drugą klasę? — zapytał Myatt, ale
mężczyzna tylko potrząsnął głową i odszedł.
Pan Opie z pełną świadomością otaczającego go luksusu
padł na swoje miejsce w rogu przedziału i z ciekawością, ale
też z rozczarowaniem, zmierzył wzrokiem małego, bladego
człowieczka siedzącego naprzeciwko niego. Mężczyzna wy-
glądał wyjątkowo nieciekawie. Miał zniszczoną cerę. Ner-
wy, pomyślał pan Opie, obserwując, jak sąsiad przebie-
ra bezsensownie palcami. Były krótkie, tępo zakończone
i grube.
— Zawsze powtarzam — odezwał się pan Opie, zastana-
wiając się, czy współpasażer zadowolony jest z jego towa-
rzystwa — że, kiedy ma się miejsce sypialne, wcale nie
potrzeba podróżować pierwszą klasą. Przedziały w drugiej
klasie są równie wygodne.
— Tak, to prawda, tak — usłyszał skwapliwą odpowiedź. —
Skąd pan wie, że jestem Anglikiem?
— Mam swój sposób — odparł pan Opie z uśmiechem. —
Zawsze staram się myśleć o ludziach jak najlepiej.
— Oczywiście — powiedział blady mężczyzna. — Pan,
jako osoba duchowna...
Na zewnątrz pojawili się chłopcy z gazetami i pan Opie
wychylił się przez okno.
— „Le Temps de Londres". Qu'est-ce aue c'est que ca?
Rien du tout? „Le Matin" et un „Daily Mail". C"est bon.
Merci. Jego współpasażer odniósł wrażenie, że posługuje
się francuszczyzną z podręczników i że czyni to z przy-
jemnością. — Combien est cela? Trois francs. Oh la-la.
A do bladolicego człowieczka pan Opie powiedział: —
Mogę być pańskim tłumaczem. Może chciałby pan jakąś
gazetę? Proszę się nie krępować, jeżeli chce pan kupić
„la Vie".
— Nie, nie, dziękuję, niczego nie chcę. Mam książkę.
Pan Opie popatrzył na zegarek.
— Za trzy minuty ruszamy.
Już od kilku minut bała się, że on się odezwie. On albo, co
gorsza, wysoka, chuda kobieta — jego żona. Teraz po-
trzebowała przede wszystkim ciszy. Zastanawiała się, czy
gdyby mogła pozwolić sobie na miejsce sypialne, byłaby
sama? W pogrążonym w półmroku przedziale nagle rozbłys-
ło światło i pulchny mężczyzna zauważył:
— No, już niedługo.
W powietrzu unosił się kurz, a liczne światła na zewnątrz
przywodziły jej na myśl znajome widoki: elektryczne neo-
ny, błyskające i zmieniające swą treść, nad teatrem na
głównej ulicy w Nottingham. Ruch za szybą, całe zastępy
bagażowych i chłopców z gazetami skojarzyły jej się ze
zgiełkiem na gęsim targu i tej myśli się uchwyciła, próbując
wzmocnić obraz rynku w swojej wyobraźni: powstawały
w niej całe rzędy stoisk, aż wreszcie nabrały takiej realności
jak zmywane przez deszcze nabrzeże i zmieniające się
lampy sygnałowe za oknem. Właśnie wówczas mężczyzna
odezwał się do niej i musiała wyrwać się ze swego skrytego
świata i przybrać pozę serdecznej i dzielnej dziewczyny.
— Cóż, panienko, czeka nas wspólnie długa podróż. Myś-
lę, że powinniśmy się sobie nawzajem przedstawić. Nazy-
wam się Peters, a to jest moja żona, Amy.
— Jestem Coral Musker.
— Kup mi kanapkę — odezwała się błagalnie chuda
kobieta. — Czuję, że skręca mnie z głodu.
_ Czy uczyniłaby to pani za mnie, Coral? Nie znam
tutejszego języka.
„Dlaczego, chciała na niego krzyknąć, sądzisz, że ja go
znam? Nigdy dotąd nie byłam w Europie!" Tak wyszkoliła
się jednak w przyjmowaniu odpowiedzialności, w jakiejkol-
wiek formie i kiedykolwiek by ona nie przychodziła, że nie
zaprotestowała. Otworzyła drzwi i już chciała pobiec wąs-
kim i mrocznym chodnikiem między torami, aby kupić
kanapkę, gdy spojrzała na zegar.
_ Nie ma już czasu — powiedziała. — Została minuta do
odjazdu.
Odwracając się, ujrzała na końcu korytarza twarz, której
widok sprawił, że powstrzymała oddech w oczekiwaniu.
Przypomniała sobie: ostatnie przypudrowanie nosa, ostat-
nie „dobranoc" do dozorcy, młody Żyd, czekający na ze-
wnątrz w półmroku, czekoladki, samochód za rogiem, gwał-
towna, szybka jazda, ukradkowe, niebezpieczne uściski.
Ale to nie był nikt, kogo znała. Znów powróciła do nie
chcianej, przerażającej przygody, czekającej na nią w ob-
cym kraju. Zapadający zmierzch nie przyniesie jej czułości
ani ostrożnych, delikatnych pieszczot.
Pociąg jest spóźniony, pomyślał Myatt, wychodząc na
korytarz. W kieszeni marynarki znalazł małe pudełeczko
z rodzynkami, które zawsze tam nosił. Pudełeczko po-
dzielone było na cztery części i teraz Myatt wybrał rodzyn-
kę zupełnie przypadkowo, nie zastanawiając się, z której
części ją bierze. Włożywszy do ust, ocenił ją. Coraz gorsza
jakość. Stein i spółka. Kurczą się, schną. Jakaś dziewczyna
w białym płaszczu przeciwdeszczowym przystanęła na koń-
cu korytarza, odwróciła się i spojrzała na niego. Miła figur-
ka, pomyślał. Czy ja ją znam? Wybrał kolejną rodzynkę i nie
patrząc na nią, wsunął ją do ust. Jedna z naszych — Myatt,
Myatt i Page. Jest moja i jest dobra, pomyślał. Wzdłuż
pociągu zaczęły trzaskać drzwi i rozległ się przeciągły gwizd
lokomotywy.
Richard John, z kołnierzem płaszcza postawionym wyso-
ko, wysunął głowę przez okno na korytarz i zobaczył, że
zabudowania na zewnątrz powoli zaczynają przesuwać się
do tyłu, w kierunku brzegu morza. Pomyślał, że to jest
koniec, a zarazem początek. Za oknami przesuwały się
twarze. Mężczyzna z motyką na ramieniu kołysał czerwoną
lampką. Po chwili ogarnął go biały dym z lokomotywy
i mężczyzna zniknął w kłębach pary. Zniknęło też jego
światełko. Nagle rozsunęły się chmury i zachodzące słońce
oświetliło horyzont, rozbłysło w szybie okna i oślepiło na
moment Richarda Johna. Gdybym tylko potrafił spać, po-
myślał z tęsknotą, dokładniej zapamiętałbym wszystkie
rzeczy, które powinienem zapamiętać.
Otworzyły się drzwiczki paleniska i na moment kabinę
ogarnął blask i żar pieca. Maszynista otworzył regulator do
końca i zaraz zadrżała stalowa podłoga pod jego stopami. To
szarpnęła lokomotywa pod ciężarem wagonów. Rozpędziw-
szy się, maszyna rozpoczęła jednostajną, regularną pracę.
Kiedy pociąg przejeżdżał przez Brugię, zgasły ostatnie
promienie słońca. Półmrok barwił jeszcze na czerwono
wysokie mury, aleje i kanały, w których stojąca woda
błyszczała płynnym światłem. Gdzieś za tym pospolitym
widokiem leżało schowane wiekowe miasto, niczym słynny
kamień szlachetny, zbyt często oglądany, podziwiany, dys-
kutowany. Po chwili po obu stronach pociągu pojawiły się
liczne ogrody i ogródki, rozproszone jakby bez ładu i skła-
du. Potem zaczęły pojawiać się brzydkie wioski, z koloro-
wymi dachami domów jako jedynymi wyraźniej szy mi ele-
mentami krajobrazu. W półmroku pojawiły się iskry wy-
rzucane spod lokomotywy niczym stada szkarłatnych
chrząszczy, których noc skusiła, aby wyrwać się na wol-
ność. Upadały i gasły przy torach, czasami docierając do
krzewów i krzaków, a nawet do zagonów kapusty. Jakaś
dziewczyna powożąca furmanką uniosła twarz w kierunku
ekspresu i roześmiała się. Na brzegu wąskiego strumyka
leżeli kobieta z mężczyzną, czule objęci. Gdy na dworze na
dobre zapadł zmrok, pasażerowie pociągu widzieli w szy-
bach już tylko odbicia swoich własnych twarzy i sylwetek.
— Premier service, Premier service — głos echem roz-
nosił się po korytarzach wagonów, Myatt siedział już jednak
w wagonie restauracyjnym. Nie chciał ryzykować niebez-
pieczeństwa dzielenia z kimś stolika, konieczności prowa-
dzenia z kimś uprzejmej, nic nie znaczącej rozmowy albo, co
również prawdopodobne, usłyszenia nieprzyjemnej odmo-
wy, gdyby zapytał o wolne miejsce przy stoliku częściowo
zajętym. Konstantynopol — dla wielu pasażerów cel po-
dróży. Zbliżał się do niego z taką prędkością, z jaką za
oknami przesuwały się słupy telegraficzne. U celu podróży
nie będzie już miał czasu na myślenie. Samochód czekający
na dworcu, minarety przesuwające się za szybą, odrapana
klatka schodowa i pan Eckman wstający zza swego biurka.
A potem tylko chytre rozmowy, cyfry, liczby i kontrakty
staną się całym jego światem. Tutaj, zanim dojedzie do celu,
w wagonie restauracyjnym, w przedziale sypialnym, w ko-
rytarzach musi zaplanować każde swoje słowo i powtórzyć
każdą wypowiedź. Wolałby negocjować z Anglikami albo
z Turkami, ale pan Eckman i zawsze przyglądający się
wszystkiemu z oddali enigmatyczny Stein byli reprezentan-
tami jego własnej rasy. Byli świetnie wyćwiczeni w popraw-
nym czytaniu z tonu głosu, potrafili ocenić człowieka,
obserwując, z jaką siłą zaciska palce na cygarach.
Z kuchenki wynurzyli się kelnerzy roznoszący zupę.
Myatt włożył dłoń do kieszeni i znów wyciągnął rodzynkę
od Steina, małą i suchą, ale, trzeba przyznać, tanią. Od-
wieczna wojna między jakością a ilością nigdy nie dobiegnie
kresu, pomyślał. Siedząc za swoim biurkiem w Londynie,
spotykając przedstawicieli Steina, a nigdy samego Steina,
słysząc co najwyżej jego głos w słuchawce, dobiegający
z jakiegoś odległego zakątka świata, głos, którego ton nigdy
niczego nie zdradzał, prowadząc negocjacje, jednej rzeczy
był niemal pewien: Stein był spłukany. Ale do jakiego
stopnia? Czy pogrążał się już w głębokim oceanie nicości,
czy wciąż jeszcze kurczowo trzymał się brzegu? Czy jego
sytuacja była beznadziejna, czy też był tylko chwilową
ofiarą załamania gospodarczego? Sprawa byłaby prosta,
gdyby agent Myatta i Page'a w Konstantynopolu, nieoce-
niony pan Eckman, nie był podejrzewany o skomplikowa-
ne, ukryte związki ze Steinem oraz o działanie na po-
graniczu prawa.
Zanurzył łyżkę w julienne; zupełnie bez smaku. Prefero-
wał bogate odżywianie, wartościowe pokarmy. Popatrzył
w szybę. Na zewnątrz, w ciemności, nic nie było widać poza
rzadkimi błyskami lamp małych stacyjek albo żarówek
oświetlających tunele. W szybie przeważnie pojawiała się
jego twarz i ręce unoszące się nad stolikiem niczym ryba
lawirująca wśród wodorostów. Natarczywość tego obrazu
odrobinę go zirytowała i już miał zaciągnąć zasłonę, kiedy
za swoim odbiciem ujrzał wizerunek niepozornego, star-
szego mężczyzny, który przed podróżą zajrzał do jego
przedziału. Jego ubranie, pozbawione niemal koloru, wyra-
zu, tak sprane, że prawie przejrzyste, pamiętało doskonałe-
go krawca sprzed wielu lat. Wciąż jednak świadczyło o daw-
nej świetności. Rozpięty płaszcz ukazywał wysoki, sztywny
kołnierzyk. Kamizelka miała całe mnóstwo guzików. Męż-
czyzna cierpliwie czekał na swój posiłek — tak przynajm-
niej pomyślał Myatt, pozwalając sobie na chwilowe zapom-
nienie o Steinie i panu Eckmanie — a jednak zanim pod-
szedł kelner, Myatt zauważył, że mężczyzna po prostu śpi.
Jego twarz na chwilę zniknęła mu z pola widzenia, gdy
światła jakiejś stacji odmieniły boczne ściany wagonu; z lus-
ter znów przemieniły się w szyby, ukazując tłum pasaże-
rów, otoczonych dziećmi i bagażami, oczekujących na jakiś
lokalny pociąg. Gdy za okno powróciła ciemność, twarz
mężczyzny również powróciła. Nie było wątpliwości, że śpi.
Myatt szybko o nim zapomniał. Zamówił do cielęciny
wino Chambertin, rocznik 1923, chociaż zdawał sobie spra-
wę, że kupowanie drogiego, dobrego wina w tych warun-
kach jest marnowaniem pieniędzy; żaden bukiet zapachów
nie jest w stanie przetrwać nieustannych wstrząsów pocią-
gu. Przez cały czas słyszał brzęk szkła.
Ekspres tymczasem z pełną prędkością zbliżał się do Kolo-
nii. Już nad pierwszym kieliszkiem Myatt znów pomyślał
o Steinie, czekającym na niego w Konstantynopolu. Co weź-
mie nad nim górę? Przebiegłość czy desperacja? Zacznie
sprzedawać, Myatt był pewien, za jakąś tam cenę, ale przecież
w grę wchodził bardzo konkretny kupiec. Właśnie w tym
miejscu podejrzewano Eckmana o grę na dwie strony: naj-
prawdopodobniej ustalał ceny niekorzystne dla swojej firmy,
a motywem jego działania była przypuszczalnie piętnasto-
procentowa premia, wypłacana mu przez Steina. Napisał
ostatnio, że Moult oferuje Steinowi fantastyczną cenę za jego
towary i życzliwość; Myatt nie wierzył mu. Niedawno jadł
lunch z młodym Moultem i niby to przypadkowo skierował
rozmowę na Steina. Moult nie był Żydem, nie był po żydows-
ku przebiegły i niewiele wiedział o żydowskich wykrętach
i wybiegach stosowanych podczas rozmowy o interesach.
Jeżeli zamierzał skłamać, kłamał, myślał, że jego kłamstwo
ograniczało się jedynie do słów. Nie miał pojęcia, w jaki sposób
niewytrenowana ręka potrafi go zdradzić. W rozmowach
z tym Anglikiem Myatt uważał za wystarczający jeden prosty
trick: kiedy wprowadzał do rozmowy ważny temat albo rzucał
jakieś zasadnicze pytanie, oferował rozmówcy cygaro. Jeżeli
mężczyzna kłamał, niezależnie od tego jak szybko padłaby
odpowiedź, jego dłoń wahała się przez ćwierć sekundy nad
wysuniętym cygarem. Myatt wiedział, co mówili o nim Gen-
tilowie: „Nie podoba się nam ten Żyd. Nigdy nie spogląda
rozmówcy w twarz". Głupcy, triumfował sekretnie. To was
myli. Znam o wiele lepsze tricki. Teraz wiedział na przykład,
że Moult nie kłamie. Kłamie Stein albo pan Eckman.
Nalał sobie kolejny kieliszek. Dziwne, pomyślał. To ja,
podróżując z prędkością sześćdziesięciu mil na godzinę,
wypoczywam, a nie pan Eckman, który może właśnie
zamyka na klucz swoje biurko, zdejmuje kapelusz z wiesza-
ka, schodzi po schodach i jeszcze raz przeżuwa w myślach
treść telegramu, który niedawno otrzymał od firmy: „Pan
Carleton Myatt przybędzie do Stambułu czternastego. Pro-
szę zaaranżować spotkanie ze Steinem". W pociągu, nieza-
leżnie od jego prędkości, pasażerowie zmuszeni są do od-
poczynku. Na małej przestrzeni pomiędzy ścianami wago-
nów bezużyteczne są jakiekolwiek emocje, bezsensowna
jakakolwiek aktywność, poza aktywnością umysłu. A tę
aktywność można tu rozwijać bez obawy, że coś ją nagle
zakłóci. Świat właśnie zaciskał się nieprzyjemnie wokół
Eckmana i Steina, telegramy zakłócały spokój ich myśli
i sielankowy nastrój wystawnych przyjęć wydawanych co
rusz w innym domu. W pędzącym, dudniącym ekspresie
hałas i wstrząsy wydawały się natomiast czymś tak oczywi-
stym, że po krótkim czasie umysł odbierał je jako absolutną
ciszę. Wszelka gwałtowność ruchów wyobrażalna była jedy-
nie na zewnątrz pociągu i Myatt nie miał wątpliwości, że
w ciągu trzech dni dotrze spokojnie na miejsce, z planami
skonkretyzowanymi w ciszy wagonów. Gdy te trzy dni
miną, doskonale będzie wiedział, jak postępować wobec
Steina i pana Eckmana.
Zjadłszy lody i deser, zapłaciwszy rachunek, Myatt pozos-
tał jeszcze przez chwilę przy stoliku, aby zapalić cygaro.
Znów popatrzył na nieznajomego i stwierdził, że ten ponow-
nie zapadł w sen, w przerwie pomiędzy kolejnymi dania-
mi — między cielęciną au Talleyrand a puddingiem lodo-
wym. Mężczyzna padł ofiarą tego, co można określić jedynie
jako kompletne wyczerpanie.
Pod spojrzeniem Myatta niespodziewanie się obudził.
— Słucham pana? — zapytał.
Myatt zmieszał się.
— Nie zamierzałem pana budzić — powiedział prze-
praszająco.
Mężczyzna zmierzył go przenikliwym spojrzeniem. Coś
w nagłej jego odmianie, od snu do bardziej naturalnego dla
niego niepokoju, coś w drogim, lecz starym ubraniu męż-
czyzny sprawiło, że Myattowi zrobiło się go żal. Przypom-
niał sobie ich wcześniejsze spotkanie.
— Czy znalazł pan przedział? — zapytał.
— Tak.
— Pomyślałem, że trudno jest panu wypoczywać — rzekł
pod wpływem nagłego impulsu. — Mam w bagażu trochę
aspiryny. Może zechciałby pan kilka tabletek?
— Mam wszystko, czego mi trzeba — odburknął nie-
znajomy. — Jestem lekarzem.
Z przyzwyczajenia Myatt popatrzył na jego dłonie. Były
chude, pod cienką skórą wyraźnie rysowały się kości.
Przeprosił go raz jeszcze.
— Przykro mi, że pana niepokoiłem. Po prostu wyglądał
pan na chorego. Jeżeli jest coś, co mógłbym dla pana
zrobić...
— Nie, nic. Nic. Jednak kiedy Myatt odszedł kilka kro-
ków, nieznajomy odwrócił się i zawołał za nim: — Godzina!
Która dokładnie jest godzina?
— Ósma czterdzieści — odparł Myatt. — Nie, czterdzieści
dwie.
Zobaczył, że mężczyzna starannie reguluje swój zegarek.
Kiedy dotarł do przedziału, pociąg akurat zaczął zwal-
niać. Wzdłuż torów wyrosły wielkie, czarne piece hutnicze
Liege niczym średniowieczne zamki. Pojawiły się potężne
stalowe dźwigary i, w oddali, puste ulice biegnąc równoleg-
le do torów. Jedna z latarni jasno oświetlała drzwi do
kawiarni. Tory rozdzieliły się i pociąg zaczął zwalniać. Po
chwili maszynista przeciągłym gwizdem lokomotywy dał
znać, że pociąg wjeżdża na stację. Zielone lampy sygnałowe
oświetliły na moment każdy z mijających je przedziałów
i ekspres potoczył się pod łukowatym sklepieniem dworca.
Znów krzyczeli chłopcy z gazetami, znów na peronie poja-
wił się tłum ludzi. Sztywni, spokojni mężczyźni w czarnych
ubraniach i kobiety w czarnych woalkach bez zaintereso-
wania, niczym tłum obcych ludzi na pogrzebie, przyglądali
się mijającym ich wagonom pierwszej klasy: Ostenda—Ko-
lonia—Wiedeń—Belgrad—Istambuł i jeszcze wagon sypial-
ny do Aten. Gdy pociąg przystanął, zaczęli pakować się do
tylnych wagonów, które lokomotywa pociągnie jeszcze
tylko do Pepinster albo Verviers, nie dalej niż piętnaście
mil.
Myatt był zmęczony. Poprzedniej nocy aż do pierwszej
godziny dyskutował o sprawie Steina ze swoim ojcem,
Jacobem Myattem, i jak nigdy dotąd zdał sobie sprawę, jak
bardzo interesy wymykają się z tych starczych dłoni o pal-
cach ozdobionych złotymi pierścieniami, zaciskających się
na szklance ciepłego mleka.
— Nigdy nie zdejmą kożucha — narzekał Jacob Myatt
i pozwolił, aby syn wziął łyżeczkę i oczyścił powierzchnię
napoju. Pozwalał już synowi na wiele innych rzeczy i Pa-
ge'owi nie było nic do tego. Jego dyrektorska funkcja była
zaledwie dekoracją, nagrodą za dwadzieścia lat wiernej
pracy na stanowisku szefa sprzedawców. To ja jestem
Myatt, Myatt i Page, stwierdził junior i ani nie zadrżał na
myśl o ogromnej odpowiedzialności, która na nim spoczy-
wa. Był pierworodnym synem i prawo natury nakazywało
ojcu przekazać właśnie jemu zarząd nad interesami.
Tej nocy nie zgodzili się co do Eckmana. Jacob Myatt
wierzył, że Stein oszukał agenta, a jego syn twierdził, że
agent działa w porozumieniu ze Steinem.
— Przekonasz się — twierdził, pewien wiary we własną
przebiegłość, jednak Jacob Myatt pozostał przy swoim.
— Eckman jest sprytny. Potrzebujemy tam sprytnego
człowieka.
Przygotowując się do snu przed granicą w Herbesthal,
Myatt wiedział, że nadzieje jego ojca są bezpodstawne.
Zastanawiał się nad liczbami, które Eckman zaproponował
jako punkt wyjścia do negocjacji ze Steinem, nad wartością
własnych akcji, wartością sprzedaży, kwotami, które, jak
przypuszczał, oferował Steinowi inny nabywca. To prawda,
że Eckman tylko w niewielu słowach wspomniał o Moulcie;
zaledwie napomknął to nazwisko i w każdej chwili mógł
wszystkiemu zaprzeczyć. Moultowie nigdy dotąd nie prze-
jawiali zainteresowania rodzynkami. Nie wierzę tym licz-
bom, pomyślał Myatt. Interes Steina jest dla nas wart
więcej, nawet jeżeli przez jakiś czas będziemy stosowali
dumpingowe ceny nad Bosforem, gdyż musimy zmonopoli-
zować ten rynek. Prawda, że dla każdej innej firmy byłby to
zakup więdnącego interesu, upadłego z powodu współ-
zawodnictwa z nami.
Cyfry zaczęły wirować mu przed oczyma; ogarniała go
mgła snu. Jedynki, siódemki i dziewiątki stawały się mały-
mi, ostrymi ząbkami pana Eckmana. Szóstki, piątki i trójki
formowały się, jakby na jakimś magicznym filmie, w ciem-
ne, błyszczące oczy pana Eckmana. Zlecenia w formie
kolorowych balonów fruwały po przedziale nadymając się
i Myatt śnił, że szuka szpilki, aby poprzekłuwać je jeden po
drugim. Zaraz jednak rozbudził go głos kroków kogoś
krążącego po korytarzu. Biedaczysko, pomyślał, widząc
sylwetkę w brązowym płaszczu kolejny raz mijającą drzwi
jego przedziału.
Nie czuł jednak współczucia dla Eckmana; w myślach
podążał za nim z jego biura do bardzo nowoczesnego
mieszkania, do lśniącej ubikacji, srebrno-złotej łazienki
i przestronnego, jasnego pokoju obitego boazerią, gdzie jego
żona siedziała i szyła, przygotowując podkoszulki, spodnie,
czapeczki i skarpetki dla misji anglikańskiej: pan Eckman
był chrześcijaninem.
Wzdłuż peronu paliły się koksowe piecyki, ich żar nie
przenikał jednak ścian wagonów. Na dworze było przenik-
liwie zimno, kwietniowa noc przypominała starą kartkę
bożonarodzeniową. Myatt ubrał futro i wyszedł na korytarz.
W Kolonii przewidywany był aż czterdziestopięciominuto-
wy postój: wystarczająco dużo czasu, aby wypić gorącą
kawę albo kieliszek brandy. Potem będzie mógł sobie
pochodzić po korytarzu jak mężczyzna w brązowym płasz-
czu.
Na zewnątrz nie było nic ciekawego i Myatt doskonale
wiedział, czyj duch wraz z nim będzie krążył po korytarzu,
w drodze do umywalki i z powrotem: pan Eckman i pan
Stein. Pan Eckman, pomyślał, próbując wlać trochę ciepłej
wody do zapiaszczonej umywalki, trzymał w domu przy
sedesie Biblię na łańcuchu. A przynajmniej tak ostatnio mu
powiedziano. Wielką, podniszczoną i bardzo „pasującą" do
srebrnych i złotych kranów i kurków. Biblia oznajmiała
każdej kobiecie i każdemu mężczyźnie, który w tym domu
zjadał obiad, że pan Eckman jest chrześcijaninem. Nie było
potrzeby napomykać o tym wszystkim gościom, powoływać
się na zażyłość z kapelanem z ambasady, wystarczyło
niewinne: „Czy zechcesz umyć ręce, mój drogi?" po kawie
albo koniaku.
O Steinie jednak Myatt nie wiedział nic.
— Jaka szkoda, że nie jedziesz do Budy, skoro tak bardzo
interesujesz się krykietem. Od dłuższego czasu próbuję
skompletować w ambasadzie dwie jedenastki. — Mężczyz-
na o twarzy ponurej, białej i bezosobowej jak jego księżow-
ski kołnierzyk, wypowiedział te słowa do człowieczka o po-
sturze szczura. Stał on naprzeciwko niego opierając się
o ścianę i tylko potakiwał mu bez przerwy. Głos jego, na
małej przestrzeni wyzbyty z wszelkiej modulacji, słyszalny
był na krótkim odcinku korytarza, jednak Myatt akurat
mijał tę parę. Bezosobowe dźwięki znów przypominały mu
o Steinie, rozmawiającym z nim za pośrednictwem przewo-
du telefonicznego długości dwóch tysięcy mil, zapewniają-
cym o swej nadziei, iż któregoś dnia wreszcie będzie miał
zaszczyt osobiście spotkać się z panem Carletonem Myat-
tem w Konstantynopolu. Jego głos w słuchawce brzmiał
ugodowo, gościnnie i anonimowo.
Myatt mijał przedziały drugiej klasy, w których nie było
miejsc do spania. Mężczyźni o fioletowych policzkach sie-
dzieli na fotelach w dziwnych pozach. Kobiety w zakurzo-
nych siateczkach chroniących fryzury, a przypominających
trochę siatki na zakupy, siedziały równie nieporządnie,
pamiętając jednak, by mocno naciągać suknie na kolana.
Wielkie piersi oraz wąskie uda i małe piersi, za to szerokie
uda — postacie beznadziejnie mieszały się. Jakaś wysoka,
chuda kobieta obudziła się na moment i narzekała:
— To piwo, które mi przyniosłeś, zaszkodziło mi. Ciągle
burczy mi w brzuchu.
Naprzeciwko niej siedział mąż i uśmiechał się. Potarł
dłonią zarośnięty policzek i pochylił się ku dziewczynie,
która leżała rozciągnięta na pozostałych siedzeniach obok
niego. Jej stopy leżały przy jego drugiej dłoni.
Myatt zatrzymał się przed tym właśnie przedziałem i za-
palił papierosa. Spodobała mu się figura dziewczyny, jej
twarz oraz ciemne, zachęcające w swej prostocie wargi.
W dziewczynie nie było jednak nic prostackiego: jej delikat-
ne rysy, mała czaszka, nos i uszy nadawały jej fałszywej
subtelności, wydawała się tak pociągająca jak wystawy
wiejskich sklepików na Boże Narodzenie, pełne małych
lampek, świecidełek i prostych, kolorowych prezentów.
Myatt zapamiętał, jak dziewczyna spojrzała na niego przez
całą długość korytarza i zastanowił się teraz, kogo mógł jej
przypominać. Był jej wdzięczny, że nie okazała swego
niesmaku wobec Żyda, że nie odgadła, jak niepewnie czuje
się on w tym miejscu, w najlepszym ubraniu, jakie tylko
można kupić, posiadając duże pieniądze.
Mężczyzna siedzący przy nogach dziewczyny ostrożnie
położył dłoń na jej kostce i powoli zaczął nią sunąć w kie-
runku kolana. Przez cały czas uważnie patrzył na swoją
żonę. Ale dziewczyna obudziła się i otworzyła oczy.
— Jak mi zimno! — usłyszał Myatt, a z tonu głosu
wywnioskował, iż dziewczyna zdała sobie sprawę, że głasz-
cząca ją ręka została szybko wycofana.
Dziewczyna podniosła wzrok i zobaczyła Myatta przez
szybę. Była taktowna, była grzeczna, ale według Myatta
brakowało jej subtelności. Ujrzał teraz w jej oczach, jak
waży w sobie plusy i minusy jego towarzystwa. Nie chciała
sprzeczki z mężczyzną z przedziału, wyraz jej twarzy świad-
czył raczej o pewnej obawie. Szybko jednak zebrała się na
odwagę i podjęła decyzję.
— Wyjdę na zewnątrz zapalić — powiedziała głośno,
grzebiąc jednocześnie w torebce w poszukiwaniu papierosa.
Po chwili stała obok Myatta.
— Zapałkę?
— Dziękuję.
Przesunąwszy się trochę, aby mężczyzna z przedziału ich
nie widział, paląc, wpatrywali się w półmrok za szybą.
— Nie podoba mi się pani współpasażer — powiedział
Myatt.
— Trudno tutaj wybierać. Ale nie jest taki zły. Nazywa
się Peters.
Myatt wahał się przez chwilę.
— Ja nazywam się Myatt.
— A ja Coral. Coral Musker.
— Tancerka?
— Jasne.
— Amerykanka?
— Nie. Dlaczego pan tak pomyślał?
— To pani akcent. Coś mi przypomniał. Czy była tam
pani kiedykolwiek?
— Czy byłam? Oczywiście. Sześć wieczorów i dwa popo-
łudnia w tygodniu. Ogród w Country Ciub na Long Island.
Palm Beach. Bachelor's Apartment na Riverside Drive.
Cóż, jeżeli nie mówisz po amerykańsku, nie masz szansy
wystąpić w angielskiej komedii muzycznej.
— Inteligentna kobieta z pani — powiedział Myatt grobo-
wym głosem, uwalniając się od myśli o Eckmanie i Steinie.
— Poruszajmy się trochę — zaproponowała dziewczy-
na. — Zimno mi.
— Nie może pani spać?
— Może zasnę, jak miniemy granicę. Jest za zimno,
a poza tym ten facet ciągle głaszcze mnie po nogach.
— Dlaczego nie da mu pani w twarz?
— Przed Kolonią? Na co mi kłopoty? Musimy razem
dojechać do Budapesztu.
— Tam właśnie pani jedzie?
— To on tam jedzie. Ja jadę do końca.
— Tak jak i ja — powiedział Myatt. — W interesach —
dodał.
— Cóż, zdaje się, że nikt z nas nie podróżuje dla przyjem-
ności, prawda? — zauważyła dziewczyna, odrobinę zbyt
ponurym tonem. — Zauważyłam pana, kiedy pociąg ruszał.
Myślałam, że pana znam.
— Skąd?
— Nie wiem. Nie kłopoczę się pamiętaniem imion, które
podają mi młodzi mężczyźni. Zwykle w dokumentach mie-
wają inne.
Myatt wyczuł cierpliwość i odwagę w jej spokojnej akcep-
tacji tych drobnych oszustw. Przywarła do szyby, niemal
sina na twarzy z zimna. Sprawiała wrażenie ciekawskiego
chłopaka, który lustruje zawartość sklepu z dowcipnymi
upominkami: skaczącymi talerzami, śmierdzącymi bomba-
mi, królikami, które kwiczą, czy też scyzorykami o wielu
ostrzach — marzeniem każdego dorastającego chłopca. Za
szybą była jednak tylko ciemność, a szkło odbijało jej
własne rysy.
— Czy myśli pan, że będzie cieplej — zapytała — kiedy
znajdziemy się bardziej na południu? — Jakby miała na-
dzieję, że tam, dokąd zmierza, panuje tropikalny klimat.
— Nie jedziemy aż tak daleko, by odczuć wielką różnicę —
odparł Myatt. — Widziałem już w Konstantynopolu śnieg
w kwietniu. Teraz wzdłuż Bosforu wieją silne wiatry znad
Morza Czarnego.
— Mam nadzieję, że przynajmniej garderoby są ciepłe.
Na scenie bywam tak cienko ubrana, że aż skóra cierpnie. —
Oderwała twarz od szyby. — Czy jesteśmy w Kolonii? Jak
po niemiecku mówi się „kawa"?
Wyraz jej twarzy zaalarmował Myatta. Pobiegł kilkanaś-
cie kroków korytarzem i zamknął jedyne otwarte okno.
— Czy dobrze się pani czuje? — zapytał.
Odpowiedziała powoli, z półprzymkniętymi oczami:
— Teraz lepiej. Ale robi się duszno. Przynajmniej jednak
jest mi dość ciepło. Proszę dotknąć mojej ręki.
Uniosła dłoń. Myatt przyłożył ją do swojego policzka.
Przeraził się, tak była gorąca.
— Niech pani posłucha — powiedział. — Proszę powrócić
do swojego przedziału, a ja poszukam dla pani brandy. Pani
jest chora.
— To tylko dlatego, że nie potrafię zatrzymać w sobie
ciepła — wyjaśniła. — Było mi gorąco, a teraz znowu jest mi
zimno. Nie chcę wracać. Zostanę tutaj.
— Powinna pani włożyć mój płaszcz — zaczął Myatt
niezdecydowanie, jednak zanim zdążył skonkretyzować
swoją ofertę słowami: „na kilka chwil" albo „zanim się
pani nie ogrzeje", dziewczyna osunęła się na podłogę.
Ujął jej dłonie i zaczął je rozcierać, bezsilnie obserwu-
jąc twarz Coral. Nagle ogarnęła go myśl, że koniecznie
musi pomóc tej dziewczynie. Widząc ją na scenie albo
stojąc przed teatrem na oświetlonej ulicy pod drzwiami
dla aktorów, spotkanie z nią potraktowałby jako grę zmys-
łów, jednak tutaj, bezsilny i wręcz chory z przerażenia
w słabo oświetlonym korytarzu, widząc jej ciało trzęsące
się w rytmie drgań pociągu, zdolny był tylko do współ-
czucia. Dziewczyna nie narzekała z powodu zimna; wyraża-
ła się o nim jedynie jako o nieuniknionej niedogodności.
W nagłym przebłysku Myatt zrozumiał, z jak wielu podob-
nych niedogodności składało się całe życie tej dziewczyny.
Usłyszał miarowe kroki mężczyzny, który wielokrotnie
mijał drzwi jego przedziału, i natychmiast wyszedł mu
naprzeciw.
— Pan jest lekarzem, prawda? — odezwał się. — Pewna
dziewczyna zemdlała.
Mężczyzna przystanął i zapytał niechętnie:
— Gdzie ona jest? — W tej samej chwili jednak dostrzegł
ją. Zawahał się, co rozzłościło Żyda.
— Wygląda na poważnie chorą — powiedział.
Lekarz westchnął.
— W porządku, już idę.
Sprawiał wrażenie, jakby poddawano go właśnie ciężkiej
próbie.
Wszelka rezerwa opuściła go jednak natychmiast, gdy
uklęknął przy dziewczynie. Zaczął ją badać ostrożnie, deli-
katnie, z bezosobową starannością lekarza. Sprawdził jej
tętno, a następnie uniósł powieki.
Dziewczyna powoli powracała do stanu świadomości.
W głowie się jej kręciło i otworzywszy oczy, pomyślała, że to
ona właśnie pochyla się nad nieznajomym o długich, zanied-
banych wąsach. Zrobiło jej się go żal, ponieważ jego twarz
wyrażała obawę, lecz zaraz jej troska zamieniła się w przy-
jaźń wobec osoby o tak dobrym spojrzeniu. Wyciągnęła dłoń
ku niemu. Jest chory, pomyślała, a potem zaraz odkryła, że
wszystko jest odwrotnie, że to on pochyla się nad nią
z troską spowodowaną jej stanem zdrowia.
— Kim pan jest? — zapytała, chcąc sobie przypomnieć,
jak to się stało, że ten mężczyzna udziela jej pomocy. Nigdy,
pomyślała, nigdy nie widziałam człowieka, który wyglądał-
by na bardziej zmartwionego niż ten facet.
— Lekarzem.
Otworzyła szeroko oczy w zdumieniu i nagle wszystko
stało się jasne. Leżała na podłodze w kolejowym wagonie
i nieznajomy udzielał jej pomocy.
— Zemdlałam? — zapytała.
— Było bardzo zimno.
Uświadomiła sobie ciężki, powolny ruch pociągu. Co
chwilę jakieś światło zza okna oświetlało twarz lekarza
i stojącego za nim młodego Żyda. Myatt. Roześmiała się
w głębi duszy, w nagłym przypływie zadowolenia. Przez
chwilę jakby znajdowała się w innym świecie. Pociąg gwał-
townie zahamował i Żyd zatoczył się na ścianę. Doktor
jednak nie zmienił pozycji. Na ugiętych nogach chwiał się
w rytmie wstrząsów pociągu. Jego wzrok spoczywał wciąż
na twarzy Coral, jego palce wciąż badały jej puls. Wpat-
rywał się w nią z napięciem, chciał coś powiedzieć, lecz
milczał. Coral zdała sobie sprawę z bezosobowości tego
spojrzenia. Gdybym nawet miała najpiękniejsze nogi świa-
ta, pomyślała, teraz nie zauważyłby tego.
— Co mi się stało? — zapytała, lecz nie mógł odpowie-
dzieć, gdyż nagle, z hałasem, do pociągu zaczęli wchodzić
mężczyźni w niebieskich mundurach.
— Proszę przygotować paszporty i bagaże do kontroli! —
zawołał po angielsku jakiś głos o fatalnym, cudzoziemskim
akcencie.
Myatt popatrzył na Coral i poprosił o torebkę.
— Wyciągnę paszport — powiedział.
Podała mu torebkę i przy pomocy lekarza usiadła, oparł-
szy się o ścianę.
— Paszporty proszę — odezwał się żołnierz, który zbliżył
się do nich.
Lekarz popatrzył na niego i powoli zaczął opowiadać.
Coral po raz pierwszy zdała sobie sprawę z jego obcego
akcentu.
_ Moje torby znajdują się w wagonie pierwszej klasy,
a w tej chwili nie mogę opuścić tej damy. Jestem lekarzem.
— Angielski paszport?
— Tak.
— W porządku.
Podszedł do nich kolejny funkcjonariusz.
— Bagaże?
— Nie mam nic do oclenia — odparł lekarz.
Coral Musker uśmiechnęła się.
— Czy to naprawdę jest granica? — zapytała. — Zdaje się,
że każdy mógłby tu przemycić, co tylko by zechciał. Wcale
nie zajrzeli nam do walizek.
— Wszystko można przemycić — zauważył lekarz. — Ale
jedynie z angielskim paszportem.
— Czy mogę już pójść do swojego przedziału? — zapytała
Coral.
— Ma pani miejsce sypialne?
— Nie.
— Czy wysiada pani w Kolonii?
— Jadę do końca.
Lekarz dał jej tę samą radę co płatnik, kiedy opuszczała
prom.
— Powinna pani mieć miejsce sypialne.
Bezużyteczność tej rady zirytowała ją sprawiając, że na
chwilę nawet zapomniała o swym współczuciu dla jego
wieku i zatroskanej miny.
— Nie stać mnie na taki luksus. Jestem tancerką rewio-
wą — powiedziała.
Lekarz tylko na nią popatrzył z gorzkim wyrzutem.
— Co mam robić? — zapytała. — Czy jestem chora?
— A co ja mam pani powiedzieć? — odparł lekarz pyta-
niem. — Gdyby była pani bogata, powiedziałbym: potrzeba
pani sześciu miesięcy wakacji. Najlepiej w północnej Af-
ryce. Zemdlała pani z powodu ciężkiej podróży, z powodu
zimna. Mógłbym wiele mówić, ale po co? Niedobrze jest
z pani sercem. Nadmiernie je pani męczy od wielu lat.
Odrobinę przerażona, zawołała błagalnym głosem:
— Co mam więc robić?!
Rozłożył ręce.
— Nic. Niech pani jedzie dalej. Proszę jednak starać się
wypocząć. Proszę przebywać w cieple. Ubiera się pani za
lekko.
Rozległ się gwizd lokomotywy, pociąg szarpnął i ruszył.
Światła stacji granicznej odpłynęły, pozostawiając znów
ciemność za szybami. Lekarz odwrócił się, zamierzając
odejść.
— Jeżeli będzie mnie pani potrzebowała — zatrzymał się
jeszcze — trzeba przejść trzy wagony do przodu, tam jest
mój przedział. Nazywam się John. Doktor John.
— A ja Coral Musker — odparła grzecznie.
Doktor John ukłonił się jej sztywno i odszedł. Ujrzała
w jego oczach, że już nie myśli o niej, lecz o czymś zupełnie
innym. Nigdy jeszcze żaden mężczyzna tak błyskawicznie
o niej nie zapomniał.
— Dziewczyna zapomniana przez mężczyzn — mruknęła
do siebie, aby dodać sobie odwagi.
Lekarz jednak nie odszedł poza zasięg jej słuchu, gdyż
musiał zatrzymać się ponownie. Stąpając ostrożnie i powoli
drgającym korytarzem, uważnie przytrzymując się porę-
czy, wyszedł mu naprzeciw mały, blady człowieczek. Coral
usłyszała, jak zapytał:
— Coś się dzieje? Czy mogę w czymś pomóc?
Był o dobrą stopę niższy od lekarza i Coral roześmiała się
głośno, widząc jego zaciekawioną twarz, uniesioną ku górze.
— Proszę mnie nie brać za natręta — powiedział mały
człowieczek, chwytając jednocześnie lekarza za rękaw. —
Duchowny z mojego przedziału powiedział, że chyba ktoś
zachorował. Poprosił mnie, bym znalazł tę osobę.
Łagodny głos lekarza zaskoczył Coral.
— Powiedział pan „ksiądz"?
— Och, nie. Nie wiem, z jakiej on jest sekty i jakiej wiary.
Ale czy to ważne? Czy ktoś umiera?
Doktor John zdał sobie sprawę, że Coral się przestraszyła,
i udzielił negatywnej odpowiedzi, jeszcze zanim strącił ze
swego rękawa natarczywą dłoń. Mały mężczyzna jednak
nie dawał za wygraną.
— To co się dzieje?
Coral zapomniała o natręcie i drżącym głosem zawołała
do jedynej przyjaznej osoby, z obecności której zdawała
sobie sprawę:
— Panie doktorze, aż tak chora nie jestem, prawda?
Doktor John przecząco potrząsnął głową i odszedł.
— Intryguje mnie jego akcent — zauważył obcy. — Mówi
jak cudzoziemiec, a przecież ma angielskie nazwisko. Chy-
ba pójdę za nim i jeszcze z nim porozmawiam.
Od chwili, gdy się ocknęła, jej umysł funkcjonował bardzo
precyzyjnie. Widok odwróconego świata, w którym to ona
pochylała się nad nieszczęsnym, potrzebującym pomocy
lekarzem, sprawił, że stare wyobrażenia stały się jakby
nierealne, obce. A jednak musiała sobie z tym dać radę.
Słowa ,,niech pan mu nie przeszkadza" wypłynęły z jej ust
jednak wówczas, gdy było już za późno. Nieznajomy ich nie
usłyszał.
— Jak pani uważa? — odezwał się milczący dotąd Myatt. —
Czy z nim jest wszystko w porządku? Czy ma jakiś sekret?
— Wszyscy mamy jakieś sekrety — stwierdziła Coral.
�