11110

Szczegóły
Tytuł 11110
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11110 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11110 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11110 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Graham Greene POCIĄG DO STAMBUŁU Przekład Piotr Kuś Tytuł oryginału Stamboul Train Dla Vivien, z całą moją miłością „Wszystko w naturze jest liryczne w swojej esencji; tragiczne w jej przeznaczeniu i komiczne w jej egzystencji" GEORGE SANTAYANA CZĘŚĆ PIERWSZA OSTENDA Płatnik wziął do ręki ostatnią kartę zejścia na ląd i obser- wował pasażerów sunących szarym, mokrym nabrzeżem, wśród dzikiej gmatwaniny szyn, balustrad i słupów, omija- jących opuszczone ciężarówki. Szli z wysoko uniesionymi kołnierzami płaszczy, przygarbieni. Na stolikach w długich wagonach kolejowych paliły się lampki, świecąc wśród deszczu niczym łańcuszek błękitnych paciorków. Wielki żuraw unosił się i opuszczał, a jednak trzask kołowrotu na moment zaginął we wszechogarniającym odgłosie wody, wody lejącej się z ciemnego, zachmurzonego nieba, wody uderzającej o burty pasażerskiego parowca i o nabrzeże. Było pół do piątej po południu. — Wiosenny dzień, mój Boże — powiedział głośno płat- nik, próbując odsunąć od siebie wspomnienie ostatnich kilku godzin: mokrego pokładu, zapachu pary i oleju oraz zjełczałego piwa z bufetu, szelestu czarnego jedwabiu to- warzyszącego krokom stewardesy, roznoszącej małe mi- seczki. Wzniósł wzrok do góry, ku stalowym belom żurawia, ku platformie i małej postaci człowieka w niebieskim kom- binezonie roboczym, obracającego wielkim kołem, i nagle poczuł zazdrość. Robotnika w górze dzieliło trzydzieści stóp mgły i deszczu od niego, od pasażerów i jasno oświetlonego ekspresu. A ja nie mogę nie patrzeć na te przeklęte gęby, rozmyślał płatnik, przypominając sobie młodego Żyda w grubym futrzanym płaszczu, narzekającego, ponieważ przydzielono mu kabinę z dwiema kojami. — Nie tędy, panienko — odezwał się do ostatniej pasa- żerki z drugiej klasy. — Budka celnika jest tam. — Jego nastrój poprawił się na chwilę, gdy ujrzał obcą mu twarz młodziutkiej dziewczyny; przez całą drogę na nic nie narze- kała. — Czy mam zawołać bagażowego po pani torbę? — Lepiej nie — odparła dziewczyna. — Nie rozumiem, co oni tutaj mówią. Poza tym, nie jest ciężka. — Wykrzywiła usta w uśmiechu ponad kołnierzem taniego, białego płasz- cza przeciwdeszczowego. — Chyba że pan zechce ją prze- nieść, kapitanie. Jej zuchwalstwo sprawiło mu przyjemność. — Ach, gdybym był młodym człowiekiem, nie potrzebo- wałaby pani teraz bagażowego. — Pokręcił głową na widok młodego Żyda, który właśnie opuszczał budkę odprawy celnej. W szarych zamszowych butach ruszył przez tory. Za nim podążało dwóch objuczonych bagażowych. — Czy daleko pani jedzie? — Do końca — odparła dziewczyna, patrząc niepewnie poprzez rzędy torów na jasno oświetlony wagon restaura- cyjny i ciemniejsze okna pozostałych wagonów pociągu, — Ma pani miejsce sypialne? — Nie. — To niedobrze — stwierdził płatnik — skoro podróżuje pani tak daleko. Trzy dni w pociągu to nie żarty. A tak przy okazji, co pani będzie robić w Konstantynopolu? Chyba nie jedzie tam pani po to, żeby wyjść za mąż. — Nic mi o tym nie wiadomo. — Dziewczyna wybuchnęła śmiechem, w którym rozbrzmiewała melancholia tęsknoty i strach przed nieznanym. — Tego nigdy nie można wy- kluczyć. — Do pracy? — Będę tańczyć. Powiedziała „do widzenia" i odwróciła się od niego. Jej płaszcz zdradzał szczupłą budowę ciała. Trzymała się dum- nie, prosto, nawet potykając się podczas marszu przez tory. Lampa sygnałowa zmieniła kolor z czerwonego na zielony. Powietrze rozdarł długi gwizd i znad lokomotywy uniósł się gęsty strumień pary. Twarz dziewczyny — prosta, wyraźna, jej postawa — wyzywająca, a jednak jakby przytłumiona — na chwilę stanęły przed oczyma płatnika. — Niech mnie pani zapamięta! — zawołał za nią. — Zoba- czymy się pewnie za miesiąc albo dwa. Wiedział jednak, że on sam pewnie o niej zapomni. Zbyt wiele twarzy zobaczy w ciągu następnych tygodni przez okienko swojego biura. Ludzie będą pytać o kabiny, będą chcieli wymieniać pieniądze, przespać się na koi, a on nie będzie w stanie jej zapamiętać. Poza tym, w tej dziewczynie nie było nic godnego zapamiętania. Kiedy powrócił na pokład, przygotowywano już statek do podróży powrotnej i płatnik poczuł się lepiej stwierdziwszy, że nie ma na nim już obcych. Chciał, żeby zawsze tak było, by mógł rozmawiać jedynie ze sprzątającymi Latynosami, porozumiewającymi się między sobą w specyficznym języ- ku, by zawsze mógł w spokoju wypić szklaneczkę piwa ze stewardesą. Mruknął coś do marynarzy po francusku, a ci odpowie- dzieli mu krzywymi uśmiechami. Śpiewali nieprzyzwoitą piosenkę o cocu, co wypełniło jego prostą duszę odrobiną zazdrości. — Trudny rejs — powiedział po angielsku do głównego stewarda. Facet był kiedyś kelnerem w Londynie, a płatnik nigdy nie użył ani jednego francuskiego słowa za dużo. — Czy ten Żyd dał ci suty napiwek? — zapytał. — Nie uwierzy pan. Sześć franków! — Czy cierpiał na chorobę morską? — Nie. Chorował za to ten starszy facet z wąsami, przez cały czas. Poproszę dziesięć franków. Wygrałem zakład. On był Anglikiem. — Bzdura. Nie ten akcent. — Widziałem jego paszport. Richard John. Nauczyciel. — Zabawne — powiedział płatnik. Zabawne, powtórzył w myślach, niechętnie wypłacając stewardowi dziesięć franków i oczyma duszy widząc zmę- czonego, szarego człowieka w płaszczu przeciwdeszczo- wym, oddalającego się od statku. Mężczyzna poprosił go w trakcie rejsu o wieczorną gazetę. Płatnik odparł mu, że wieczorne wydania jeszcze nie wyszły, nawet w Londynie. Gdy mężczyzna to usłyszał, przystanął w zamyśleniu, ba- wiąc się długimi, siwymi wąsami. Kiedy płatnik pił piwo ze stewardesą, przed przystąpieniem do rozliczania rejsu, znów pomyślał o nauczycielu i przez chwilę zastanawiał się, czy spotkało go coś dramatycznego, czy coś przykrego i dręczą- cego. Przecież nie narzekał na nic podczas rejsu, więc szybciej o nim zapomni niż o młodym Żydzie, hałaśliwych turystach od Cooka, chorej kobiecie w purpurowym kos- tiumie, która zgubiła pierścionek, czy o starszym panu, który za swoją koję przez pomyłkę zapłacił dwukrotnie. O dziewczynie zapomniał już pół godziny temu. Właśnie to zapomnienie połączyło ją z Richardem Johnem — poza równie ciężkimi krokami na pokładzie, tym samym zapa- chem oleju, który wdychali przez dwie godziny, błyskaniem świateł sygnałowych, zmartwionymi twarzami i brzękiem szklanek. Wiatr ustał na dziesięć sekund i dym, który roznosił się ponad nabrzeżem, znieruchomiał na tę chwilę. Myattowi zdało się, że oto wiszą nad nim szare, wędrujące namioty, gdy z trudem torował sobie drogę w lepkim błocie. Zapom- niał, że zamszowe buty są już do niczego i że celnik będzie złośliwy, wyszukawszy w jego bagażu dwie jedwabne pi- dżamy. Z bezczelności tego człowieka, od jego pogard- liwego, krótkiego „Żyd, Żyd" pogrążył się w cieniu tych wielkich namiotów. Teraz przez moment był w domu i nie musiał pamiętać o swoim futrzanym płaszczu, o marynarce z Savile Rów, o swych pieniądzach i pozycji w firmie, aby dodać sobie otuchy. Kiedy jednak dotarł do pociągu, wiatr wzmógł się i namioty rozwiały się, a Myatt znów znalazł się w samym centrum nieprzyjaznego świata. Z ulgą jednak przypomniał sobie, co można kupić za pieniądze. Nie można co prawda nabyć grzeczności, można jednak być szybszym od innych ludzi. Pierwszy przeszedł kontrolę celną i zanim nadejdą kolejni pasażerowie, miał nadzieję, iż załatwi dla siebie w pociągu samodzielny prze- dział sypialny. Nienawidził rozbierać się w obecności in- nych. Zdawał sobie sprawę, że wykupienie przedziału bę- dzie go kosztowało drogo, choćby dlatego, że jest Żydem; to nie będzie sprawa uprzejmego pytania i odpowiednio wyso- kiej łapówki. Przeszedł wzdłuż jasno oświetlonego wagonu restaura- cyjnego; małe lampki o bladopurpurowym blasku oświetlały stoliki nakryte do obiadu. „Ostenda—Kolonia—Wiedeń— —Belgrad—Istambuł". Minął tabliczkę nawet jej nie czyta- jąc; znał trasę. Przebiegły mu przed oczyma charakterys- tyczne fragmenty drogi: iglice minaretów oraz kopuły i bu- dynki poszczególnych miast, z których żadne nie oferowało stałego osiedlenia komuś z jego rasy. Konduktor, jak się spodziewał, był twardy. Pociąg — mó- wił —jest pełen, a Myatt i tak wiedział, że kłamie. Kwiecień był jeszcze zbyt wczesnym miesiącem na masowe podróże, a zresztą na parowcu na kanale La Manche Myatt zauważył bardzo niewielu podróżnych pierwszej klasy. Kiedy dys- kutował z konduktorem, chmara turystów zaczęła przecis- kać się korytarzem. Damy w średnim wieku przyciskały do siebie szale i pledy, a stary ksiądz narzekał, że zgubił gdzieś egzemplarz swojego „Wide Worid Magazine". — Zawsze czytam „Wide Worid", kiedy podróżuję — mó- wił. Za nim, spocony i nerwowy z powodu piętrzących się trudności, szedł ich przewodnik, ze znaczkiem agencji w klapie. — Voila — powiedział konduktor, a jego gesty zdawały się świadczyć, że pociąg stał się miejscem, do którego wdziera się niecodzienny, uciążliwy intruz. Myatt był jednak zbyt doświadczony, by się na to nabrać. Grupa turystów kierowała się do wagonu sypialnego do Aten. Kiedy podwoił zapropono- waną wcześniej sumę, konduktor dał za wygraną i otworzył Myattowi drzwi przedziału, przed którym akurat stali, ozna- czając go jednocześnie jako zarezerwowany. Myatt wszedł do środka i, znalazłszy się wreszcie sam, westchnął z ulgą. Obserwował teraz przepływające twarze, oddzielony od nich ścianą szkła. Mimo grubego płaszcza, przez cały czas dawał mu się we znaki przenikliwy chłód, teraz więc natychmiast włączył ogrzewanie w przedziale. Jego oddech sprawiał, że para szybko zaczęła pokrywać szyby i już po chwili rozpoznawał jedynie zamazane kontury przechodzą- cych obok ludzi: jasnopurpurowa suknia, kołnierzyk księ- dza, czyjeś przenikliwe, rozzłoszczone oczy. Tylko raz po- kusiło go, by przerwać tę narastającą izolację i otrzeć palcami szkło, aby uważniej przyjrzeć się szczupłej dziew- czynie w białym płaszczu przeciwdeszczowym, zmierzają- cej korytarzem w kierunku przedziałów drugiej klasy. W pewnym momencie otwarły się drzwi i stanął w nich starszy mężczyzna. Rozejrzał się. Miał siwe wąsy, okulary i na głowie wymiętoszony kapelusz. Myatt powiedział mu po francusku, że przedział jest zajęty. — Jedno miejsce — odparł mężczyzna. — Czy chodzi panu o drugą klasę? — zapytał Myatt, ale mężczyzna tylko potrząsnął głową i odszedł. Pan Opie z pełną świadomością otaczającego go luksusu padł na swoje miejsce w rogu przedziału i z ciekawością, ale też z rozczarowaniem, zmierzył wzrokiem małego, bladego człowieczka siedzącego naprzeciwko niego. Mężczyzna wy- glądał wyjątkowo nieciekawie. Miał zniszczoną cerę. Ner- wy, pomyślał pan Opie, obserwując, jak sąsiad przebie- ra bezsensownie palcami. Były krótkie, tępo zakończone i grube. — Zawsze powtarzam — odezwał się pan Opie, zastana- wiając się, czy współpasażer zadowolony jest z jego towa- rzystwa — że, kiedy ma się miejsce sypialne, wcale nie potrzeba podróżować pierwszą klasą. Przedziały w drugiej klasie są równie wygodne. — Tak, to prawda, tak — usłyszał skwapliwą odpowiedź. — Skąd pan wie, że jestem Anglikiem? — Mam swój sposób — odparł pan Opie z uśmiechem. — Zawsze staram się myśleć o ludziach jak najlepiej. — Oczywiście — powiedział blady mężczyzna. — Pan, jako osoba duchowna... Na zewnątrz pojawili się chłopcy z gazetami i pan Opie wychylił się przez okno. — „Le Temps de Londres". Qu'est-ce aue c'est que ca? Rien du tout? „Le Matin" et un „Daily Mail". C"est bon. Merci. Jego współpasażer odniósł wrażenie, że posługuje się francuszczyzną z podręczników i że czyni to z przy- jemnością. — Combien est cela? Trois francs. Oh la-la. A do bladolicego człowieczka pan Opie powiedział: — Mogę być pańskim tłumaczem. Może chciałby pan jakąś gazetę? Proszę się nie krępować, jeżeli chce pan kupić „la Vie". — Nie, nie, dziękuję, niczego nie chcę. Mam książkę. Pan Opie popatrzył na zegarek. — Za trzy minuty ruszamy. Już od kilku minut bała się, że on się odezwie. On albo, co gorsza, wysoka, chuda kobieta — jego żona. Teraz po- trzebowała przede wszystkim ciszy. Zastanawiała się, czy gdyby mogła pozwolić sobie na miejsce sypialne, byłaby sama? W pogrążonym w półmroku przedziale nagle rozbłys- ło światło i pulchny mężczyzna zauważył: — No, już niedługo. W powietrzu unosił się kurz, a liczne światła na zewnątrz przywodziły jej na myśl znajome widoki: elektryczne neo- ny, błyskające i zmieniające swą treść, nad teatrem na głównej ulicy w Nottingham. Ruch za szybą, całe zastępy bagażowych i chłopców z gazetami skojarzyły jej się ze zgiełkiem na gęsim targu i tej myśli się uchwyciła, próbując wzmocnić obraz rynku w swojej wyobraźni: powstawały w niej całe rzędy stoisk, aż wreszcie nabrały takiej realności jak zmywane przez deszcze nabrzeże i zmieniające się lampy sygnałowe za oknem. Właśnie wówczas mężczyzna odezwał się do niej i musiała wyrwać się ze swego skrytego świata i przybrać pozę serdecznej i dzielnej dziewczyny. — Cóż, panienko, czeka nas wspólnie długa podróż. Myś- lę, że powinniśmy się sobie nawzajem przedstawić. Nazy- wam się Peters, a to jest moja żona, Amy. — Jestem Coral Musker. — Kup mi kanapkę — odezwała się błagalnie chuda kobieta. — Czuję, że skręca mnie z głodu. _ Czy uczyniłaby to pani za mnie, Coral? Nie znam tutejszego języka. „Dlaczego, chciała na niego krzyknąć, sądzisz, że ja go znam? Nigdy dotąd nie byłam w Europie!" Tak wyszkoliła się jednak w przyjmowaniu odpowiedzialności, w jakiejkol- wiek formie i kiedykolwiek by ona nie przychodziła, że nie zaprotestowała. Otworzyła drzwi i już chciała pobiec wąs- kim i mrocznym chodnikiem między torami, aby kupić kanapkę, gdy spojrzała na zegar. _ Nie ma już czasu — powiedziała. — Została minuta do odjazdu. Odwracając się, ujrzała na końcu korytarza twarz, której widok sprawił, że powstrzymała oddech w oczekiwaniu. Przypomniała sobie: ostatnie przypudrowanie nosa, ostat- nie „dobranoc" do dozorcy, młody Żyd, czekający na ze- wnątrz w półmroku, czekoladki, samochód za rogiem, gwał- towna, szybka jazda, ukradkowe, niebezpieczne uściski. Ale to nie był nikt, kogo znała. Znów powróciła do nie chcianej, przerażającej przygody, czekającej na nią w ob- cym kraju. Zapadający zmierzch nie przyniesie jej czułości ani ostrożnych, delikatnych pieszczot. Pociąg jest spóźniony, pomyślał Myatt, wychodząc na korytarz. W kieszeni marynarki znalazł małe pudełeczko z rodzynkami, które zawsze tam nosił. Pudełeczko po- dzielone było na cztery części i teraz Myatt wybrał rodzyn- kę zupełnie przypadkowo, nie zastanawiając się, z której części ją bierze. Włożywszy do ust, ocenił ją. Coraz gorsza jakość. Stein i spółka. Kurczą się, schną. Jakaś dziewczyna w białym płaszczu przeciwdeszczowym przystanęła na koń- cu korytarza, odwróciła się i spojrzała na niego. Miła figur- ka, pomyślał. Czy ja ją znam? Wybrał kolejną rodzynkę i nie patrząc na nią, wsunął ją do ust. Jedna z naszych — Myatt, Myatt i Page. Jest moja i jest dobra, pomyślał. Wzdłuż pociągu zaczęły trzaskać drzwi i rozległ się przeciągły gwizd lokomotywy. Richard John, z kołnierzem płaszcza postawionym wyso- ko, wysunął głowę przez okno na korytarz i zobaczył, że zabudowania na zewnątrz powoli zaczynają przesuwać się do tyłu, w kierunku brzegu morza. Pomyślał, że to jest koniec, a zarazem początek. Za oknami przesuwały się twarze. Mężczyzna z motyką na ramieniu kołysał czerwoną lampką. Po chwili ogarnął go biały dym z lokomotywy i mężczyzna zniknął w kłębach pary. Zniknęło też jego światełko. Nagle rozsunęły się chmury i zachodzące słońce oświetliło horyzont, rozbłysło w szybie okna i oślepiło na moment Richarda Johna. Gdybym tylko potrafił spać, po- myślał z tęsknotą, dokładniej zapamiętałbym wszystkie rzeczy, które powinienem zapamiętać. Otworzyły się drzwiczki paleniska i na moment kabinę ogarnął blask i żar pieca. Maszynista otworzył regulator do końca i zaraz zadrżała stalowa podłoga pod jego stopami. To szarpnęła lokomotywa pod ciężarem wagonów. Rozpędziw- szy się, maszyna rozpoczęła jednostajną, regularną pracę. Kiedy pociąg przejeżdżał przez Brugię, zgasły ostatnie promienie słońca. Półmrok barwił jeszcze na czerwono wysokie mury, aleje i kanały, w których stojąca woda błyszczała płynnym światłem. Gdzieś za tym pospolitym widokiem leżało schowane wiekowe miasto, niczym słynny kamień szlachetny, zbyt często oglądany, podziwiany, dys- kutowany. Po chwili po obu stronach pociągu pojawiły się liczne ogrody i ogródki, rozproszone jakby bez ładu i skła- du. Potem zaczęły pojawiać się brzydkie wioski, z koloro- wymi dachami domów jako jedynymi wyraźniej szy mi ele- mentami krajobrazu. W półmroku pojawiły się iskry wy- rzucane spod lokomotywy niczym stada szkarłatnych chrząszczy, których noc skusiła, aby wyrwać się na wol- ność. Upadały i gasły przy torach, czasami docierając do krzewów i krzaków, a nawet do zagonów kapusty. Jakaś dziewczyna powożąca furmanką uniosła twarz w kierunku ekspresu i roześmiała się. Na brzegu wąskiego strumyka leżeli kobieta z mężczyzną, czule objęci. Gdy na dworze na dobre zapadł zmrok, pasażerowie pociągu widzieli w szy- bach już tylko odbicia swoich własnych twarzy i sylwetek. — Premier service, Premier service — głos echem roz- nosił się po korytarzach wagonów, Myatt siedział już jednak w wagonie restauracyjnym. Nie chciał ryzykować niebez- pieczeństwa dzielenia z kimś stolika, konieczności prowa- dzenia z kimś uprzejmej, nic nie znaczącej rozmowy albo, co również prawdopodobne, usłyszenia nieprzyjemnej odmo- wy, gdyby zapytał o wolne miejsce przy stoliku częściowo zajętym. Konstantynopol — dla wielu pasażerów cel po- dróży. Zbliżał się do niego z taką prędkością, z jaką za oknami przesuwały się słupy telegraficzne. U celu podróży nie będzie już miał czasu na myślenie. Samochód czekający na dworcu, minarety przesuwające się za szybą, odrapana klatka schodowa i pan Eckman wstający zza swego biurka. A potem tylko chytre rozmowy, cyfry, liczby i kontrakty staną się całym jego światem. Tutaj, zanim dojedzie do celu, w wagonie restauracyjnym, w przedziale sypialnym, w ko- rytarzach musi zaplanować każde swoje słowo i powtórzyć każdą wypowiedź. Wolałby negocjować z Anglikami albo z Turkami, ale pan Eckman i zawsze przyglądający się wszystkiemu z oddali enigmatyczny Stein byli reprezentan- tami jego własnej rasy. Byli świetnie wyćwiczeni w popraw- nym czytaniu z tonu głosu, potrafili ocenić człowieka, obserwując, z jaką siłą zaciska palce na cygarach. Z kuchenki wynurzyli się kelnerzy roznoszący zupę. Myatt włożył dłoń do kieszeni i znów wyciągnął rodzynkę od Steina, małą i suchą, ale, trzeba przyznać, tanią. Od- wieczna wojna między jakością a ilością nigdy nie dobiegnie kresu, pomyślał. Siedząc za swoim biurkiem w Londynie, spotykając przedstawicieli Steina, a nigdy samego Steina, słysząc co najwyżej jego głos w słuchawce, dobiegający z jakiegoś odległego zakątka świata, głos, którego ton nigdy niczego nie zdradzał, prowadząc negocjacje, jednej rzeczy był niemal pewien: Stein był spłukany. Ale do jakiego stopnia? Czy pogrążał się już w głębokim oceanie nicości, czy wciąż jeszcze kurczowo trzymał się brzegu? Czy jego sytuacja była beznadziejna, czy też był tylko chwilową ofiarą załamania gospodarczego? Sprawa byłaby prosta, gdyby agent Myatta i Page'a w Konstantynopolu, nieoce- niony pan Eckman, nie był podejrzewany o skomplikowa- ne, ukryte związki ze Steinem oraz o działanie na po- graniczu prawa. Zanurzył łyżkę w julienne; zupełnie bez smaku. Prefero- wał bogate odżywianie, wartościowe pokarmy. Popatrzył w szybę. Na zewnątrz, w ciemności, nic nie było widać poza rzadkimi błyskami lamp małych stacyjek albo żarówek oświetlających tunele. W szybie przeważnie pojawiała się jego twarz i ręce unoszące się nad stolikiem niczym ryba lawirująca wśród wodorostów. Natarczywość tego obrazu odrobinę go zirytowała i już miał zaciągnąć zasłonę, kiedy za swoim odbiciem ujrzał wizerunek niepozornego, star- szego mężczyzny, który przed podróżą zajrzał do jego przedziału. Jego ubranie, pozbawione niemal koloru, wyra- zu, tak sprane, że prawie przejrzyste, pamiętało doskonałe- go krawca sprzed wielu lat. Wciąż jednak świadczyło o daw- nej świetności. Rozpięty płaszcz ukazywał wysoki, sztywny kołnierzyk. Kamizelka miała całe mnóstwo guzików. Męż- czyzna cierpliwie czekał na swój posiłek — tak przynajm- niej pomyślał Myatt, pozwalając sobie na chwilowe zapom- nienie o Steinie i panu Eckmanie — a jednak zanim pod- szedł kelner, Myatt zauważył, że mężczyzna po prostu śpi. Jego twarz na chwilę zniknęła mu z pola widzenia, gdy światła jakiejś stacji odmieniły boczne ściany wagonu; z lus- ter znów przemieniły się w szyby, ukazując tłum pasaże- rów, otoczonych dziećmi i bagażami, oczekujących na jakiś lokalny pociąg. Gdy za okno powróciła ciemność, twarz mężczyzny również powróciła. Nie było wątpliwości, że śpi. Myatt szybko o nim zapomniał. Zamówił do cielęciny wino Chambertin, rocznik 1923, chociaż zdawał sobie spra- wę, że kupowanie drogiego, dobrego wina w tych warun- kach jest marnowaniem pieniędzy; żaden bukiet zapachów nie jest w stanie przetrwać nieustannych wstrząsów pocią- gu. Przez cały czas słyszał brzęk szkła. Ekspres tymczasem z pełną prędkością zbliżał się do Kolo- nii. Już nad pierwszym kieliszkiem Myatt znów pomyślał o Steinie, czekającym na niego w Konstantynopolu. Co weź- mie nad nim górę? Przebiegłość czy desperacja? Zacznie sprzedawać, Myatt był pewien, za jakąś tam cenę, ale przecież w grę wchodził bardzo konkretny kupiec. Właśnie w tym miejscu podejrzewano Eckmana o grę na dwie strony: naj- prawdopodobniej ustalał ceny niekorzystne dla swojej firmy, a motywem jego działania była przypuszczalnie piętnasto- procentowa premia, wypłacana mu przez Steina. Napisał ostatnio, że Moult oferuje Steinowi fantastyczną cenę za jego towary i życzliwość; Myatt nie wierzył mu. Niedawno jadł lunch z młodym Moultem i niby to przypadkowo skierował rozmowę na Steina. Moult nie był Żydem, nie był po żydows- ku przebiegły i niewiele wiedział o żydowskich wykrętach i wybiegach stosowanych podczas rozmowy o interesach. Jeżeli zamierzał skłamać, kłamał, myślał, że jego kłamstwo ograniczało się jedynie do słów. Nie miał pojęcia, w jaki sposób niewytrenowana ręka potrafi go zdradzić. W rozmowach z tym Anglikiem Myatt uważał za wystarczający jeden prosty trick: kiedy wprowadzał do rozmowy ważny temat albo rzucał jakieś zasadnicze pytanie, oferował rozmówcy cygaro. Jeżeli mężczyzna kłamał, niezależnie od tego jak szybko padłaby odpowiedź, jego dłoń wahała się przez ćwierć sekundy nad wysuniętym cygarem. Myatt wiedział, co mówili o nim Gen- tilowie: „Nie podoba się nam ten Żyd. Nigdy nie spogląda rozmówcy w twarz". Głupcy, triumfował sekretnie. To was myli. Znam o wiele lepsze tricki. Teraz wiedział na przykład, że Moult nie kłamie. Kłamie Stein albo pan Eckman. Nalał sobie kolejny kieliszek. Dziwne, pomyślał. To ja, podróżując z prędkością sześćdziesięciu mil na godzinę, wypoczywam, a nie pan Eckman, który może właśnie zamyka na klucz swoje biurko, zdejmuje kapelusz z wiesza- ka, schodzi po schodach i jeszcze raz przeżuwa w myślach treść telegramu, który niedawno otrzymał od firmy: „Pan Carleton Myatt przybędzie do Stambułu czternastego. Pro- szę zaaranżować spotkanie ze Steinem". W pociągu, nieza- leżnie od jego prędkości, pasażerowie zmuszeni są do od- poczynku. Na małej przestrzeni pomiędzy ścianami wago- nów bezużyteczne są jakiekolwiek emocje, bezsensowna jakakolwiek aktywność, poza aktywnością umysłu. A tę aktywność można tu rozwijać bez obawy, że coś ją nagle zakłóci. Świat właśnie zaciskał się nieprzyjemnie wokół Eckmana i Steina, telegramy zakłócały spokój ich myśli i sielankowy nastrój wystawnych przyjęć wydawanych co rusz w innym domu. W pędzącym, dudniącym ekspresie hałas i wstrząsy wydawały się natomiast czymś tak oczywi- stym, że po krótkim czasie umysł odbierał je jako absolutną ciszę. Wszelka gwałtowność ruchów wyobrażalna była jedy- nie na zewnątrz pociągu i Myatt nie miał wątpliwości, że w ciągu trzech dni dotrze spokojnie na miejsce, z planami skonkretyzowanymi w ciszy wagonów. Gdy te trzy dni miną, doskonale będzie wiedział, jak postępować wobec Steina i pana Eckmana. Zjadłszy lody i deser, zapłaciwszy rachunek, Myatt pozos- tał jeszcze przez chwilę przy stoliku, aby zapalić cygaro. Znów popatrzył na nieznajomego i stwierdził, że ten ponow- nie zapadł w sen, w przerwie pomiędzy kolejnymi dania- mi — między cielęciną au Talleyrand a puddingiem lodo- wym. Mężczyzna padł ofiarą tego, co można określić jedynie jako kompletne wyczerpanie. Pod spojrzeniem Myatta niespodziewanie się obudził. — Słucham pana? — zapytał. Myatt zmieszał się. — Nie zamierzałem pana budzić — powiedział prze- praszająco. Mężczyzna zmierzył go przenikliwym spojrzeniem. Coś w nagłej jego odmianie, od snu do bardziej naturalnego dla niego niepokoju, coś w drogim, lecz starym ubraniu męż- czyzny sprawiło, że Myattowi zrobiło się go żal. Przypom- niał sobie ich wcześniejsze spotkanie. — Czy znalazł pan przedział? — zapytał. — Tak. — Pomyślałem, że trudno jest panu wypoczywać — rzekł pod wpływem nagłego impulsu. — Mam w bagażu trochę aspiryny. Może zechciałby pan kilka tabletek? — Mam wszystko, czego mi trzeba — odburknął nie- znajomy. — Jestem lekarzem. Z przyzwyczajenia Myatt popatrzył na jego dłonie. Były chude, pod cienką skórą wyraźnie rysowały się kości. Przeprosił go raz jeszcze. — Przykro mi, że pana niepokoiłem. Po prostu wyglądał pan na chorego. Jeżeli jest coś, co mógłbym dla pana zrobić... — Nie, nic. Nic. Jednak kiedy Myatt odszedł kilka kro- ków, nieznajomy odwrócił się i zawołał za nim: — Godzina! Która dokładnie jest godzina? — Ósma czterdzieści — odparł Myatt. — Nie, czterdzieści dwie. Zobaczył, że mężczyzna starannie reguluje swój zegarek. Kiedy dotarł do przedziału, pociąg akurat zaczął zwal- niać. Wzdłuż torów wyrosły wielkie, czarne piece hutnicze Liege niczym średniowieczne zamki. Pojawiły się potężne stalowe dźwigary i, w oddali, puste ulice biegnąc równoleg- le do torów. Jedna z latarni jasno oświetlała drzwi do kawiarni. Tory rozdzieliły się i pociąg zaczął zwalniać. Po chwili maszynista przeciągłym gwizdem lokomotywy dał znać, że pociąg wjeżdża na stację. Zielone lampy sygnałowe oświetliły na moment każdy z mijających je przedziałów i ekspres potoczył się pod łukowatym sklepieniem dworca. Znów krzyczeli chłopcy z gazetami, znów na peronie poja- wił się tłum ludzi. Sztywni, spokojni mężczyźni w czarnych ubraniach i kobiety w czarnych woalkach bez zaintereso- wania, niczym tłum obcych ludzi na pogrzebie, przyglądali się mijającym ich wagonom pierwszej klasy: Ostenda—Ko- lonia—Wiedeń—Belgrad—Istambuł i jeszcze wagon sypial- ny do Aten. Gdy pociąg przystanął, zaczęli pakować się do tylnych wagonów, które lokomotywa pociągnie jeszcze tylko do Pepinster albo Verviers, nie dalej niż piętnaście mil. Myatt był zmęczony. Poprzedniej nocy aż do pierwszej godziny dyskutował o sprawie Steina ze swoim ojcem, Jacobem Myattem, i jak nigdy dotąd zdał sobie sprawę, jak bardzo interesy wymykają się z tych starczych dłoni o pal- cach ozdobionych złotymi pierścieniami, zaciskających się na szklance ciepłego mleka. — Nigdy nie zdejmą kożucha — narzekał Jacob Myatt i pozwolił, aby syn wziął łyżeczkę i oczyścił powierzchnię napoju. Pozwalał już synowi na wiele innych rzeczy i Pa- ge'owi nie było nic do tego. Jego dyrektorska funkcja była zaledwie dekoracją, nagrodą za dwadzieścia lat wiernej pracy na stanowisku szefa sprzedawców. To ja jestem Myatt, Myatt i Page, stwierdził junior i ani nie zadrżał na myśl o ogromnej odpowiedzialności, która na nim spoczy- wa. Był pierworodnym synem i prawo natury nakazywało ojcu przekazać właśnie jemu zarząd nad interesami. Tej nocy nie zgodzili się co do Eckmana. Jacob Myatt wierzył, że Stein oszukał agenta, a jego syn twierdził, że agent działa w porozumieniu ze Steinem. — Przekonasz się — twierdził, pewien wiary we własną przebiegłość, jednak Jacob Myatt pozostał przy swoim. — Eckman jest sprytny. Potrzebujemy tam sprytnego człowieka. Przygotowując się do snu przed granicą w Herbesthal, Myatt wiedział, że nadzieje jego ojca są bezpodstawne. Zastanawiał się nad liczbami, które Eckman zaproponował jako punkt wyjścia do negocjacji ze Steinem, nad wartością własnych akcji, wartością sprzedaży, kwotami, które, jak przypuszczał, oferował Steinowi inny nabywca. To prawda, że Eckman tylko w niewielu słowach wspomniał o Moulcie; zaledwie napomknął to nazwisko i w każdej chwili mógł wszystkiemu zaprzeczyć. Moultowie nigdy dotąd nie prze- jawiali zainteresowania rodzynkami. Nie wierzę tym licz- bom, pomyślał Myatt. Interes Steina jest dla nas wart więcej, nawet jeżeli przez jakiś czas będziemy stosowali dumpingowe ceny nad Bosforem, gdyż musimy zmonopoli- zować ten rynek. Prawda, że dla każdej innej firmy byłby to zakup więdnącego interesu, upadłego z powodu współ- zawodnictwa z nami. Cyfry zaczęły wirować mu przed oczyma; ogarniała go mgła snu. Jedynki, siódemki i dziewiątki stawały się mały- mi, ostrymi ząbkami pana Eckmana. Szóstki, piątki i trójki formowały się, jakby na jakimś magicznym filmie, w ciem- ne, błyszczące oczy pana Eckmana. Zlecenia w formie kolorowych balonów fruwały po przedziale nadymając się i Myatt śnił, że szuka szpilki, aby poprzekłuwać je jeden po drugim. Zaraz jednak rozbudził go głos kroków kogoś krążącego po korytarzu. Biedaczysko, pomyślał, widząc sylwetkę w brązowym płaszczu kolejny raz mijającą drzwi jego przedziału. Nie czuł jednak współczucia dla Eckmana; w myślach podążał za nim z jego biura do bardzo nowoczesnego mieszkania, do lśniącej ubikacji, srebrno-złotej łazienki i przestronnego, jasnego pokoju obitego boazerią, gdzie jego żona siedziała i szyła, przygotowując podkoszulki, spodnie, czapeczki i skarpetki dla misji anglikańskiej: pan Eckman był chrześcijaninem. Wzdłuż peronu paliły się koksowe piecyki, ich żar nie przenikał jednak ścian wagonów. Na dworze było przenik- liwie zimno, kwietniowa noc przypominała starą kartkę bożonarodzeniową. Myatt ubrał futro i wyszedł na korytarz. W Kolonii przewidywany był aż czterdziestopięciominuto- wy postój: wystarczająco dużo czasu, aby wypić gorącą kawę albo kieliszek brandy. Potem będzie mógł sobie pochodzić po korytarzu jak mężczyzna w brązowym płasz- czu. Na zewnątrz nie było nic ciekawego i Myatt doskonale wiedział, czyj duch wraz z nim będzie krążył po korytarzu, w drodze do umywalki i z powrotem: pan Eckman i pan Stein. Pan Eckman, pomyślał, próbując wlać trochę ciepłej wody do zapiaszczonej umywalki, trzymał w domu przy sedesie Biblię na łańcuchu. A przynajmniej tak ostatnio mu powiedziano. Wielką, podniszczoną i bardzo „pasującą" do srebrnych i złotych kranów i kurków. Biblia oznajmiała każdej kobiecie i każdemu mężczyźnie, który w tym domu zjadał obiad, że pan Eckman jest chrześcijaninem. Nie było potrzeby napomykać o tym wszystkim gościom, powoływać się na zażyłość z kapelanem z ambasady, wystarczyło niewinne: „Czy zechcesz umyć ręce, mój drogi?" po kawie albo koniaku. O Steinie jednak Myatt nie wiedział nic. — Jaka szkoda, że nie jedziesz do Budy, skoro tak bardzo interesujesz się krykietem. Od dłuższego czasu próbuję skompletować w ambasadzie dwie jedenastki. — Mężczyz- na o twarzy ponurej, białej i bezosobowej jak jego księżow- ski kołnierzyk, wypowiedział te słowa do człowieczka o po- sturze szczura. Stał on naprzeciwko niego opierając się o ścianę i tylko potakiwał mu bez przerwy. Głos jego, na małej przestrzeni wyzbyty z wszelkiej modulacji, słyszalny był na krótkim odcinku korytarza, jednak Myatt akurat mijał tę parę. Bezosobowe dźwięki znów przypominały mu o Steinie, rozmawiającym z nim za pośrednictwem przewo- du telefonicznego długości dwóch tysięcy mil, zapewniają- cym o swej nadziei, iż któregoś dnia wreszcie będzie miał zaszczyt osobiście spotkać się z panem Carletonem Myat- tem w Konstantynopolu. Jego głos w słuchawce brzmiał ugodowo, gościnnie i anonimowo. Myatt mijał przedziały drugiej klasy, w których nie było miejsc do spania. Mężczyźni o fioletowych policzkach sie- dzieli na fotelach w dziwnych pozach. Kobiety w zakurzo- nych siateczkach chroniących fryzury, a przypominających trochę siatki na zakupy, siedziały równie nieporządnie, pamiętając jednak, by mocno naciągać suknie na kolana. Wielkie piersi oraz wąskie uda i małe piersi, za to szerokie uda — postacie beznadziejnie mieszały się. Jakaś wysoka, chuda kobieta obudziła się na moment i narzekała: — To piwo, które mi przyniosłeś, zaszkodziło mi. Ciągle burczy mi w brzuchu. Naprzeciwko niej siedział mąż i uśmiechał się. Potarł dłonią zarośnięty policzek i pochylił się ku dziewczynie, która leżała rozciągnięta na pozostałych siedzeniach obok niego. Jej stopy leżały przy jego drugiej dłoni. Myatt zatrzymał się przed tym właśnie przedziałem i za- palił papierosa. Spodobała mu się figura dziewczyny, jej twarz oraz ciemne, zachęcające w swej prostocie wargi. W dziewczynie nie było jednak nic prostackiego: jej delikat- ne rysy, mała czaszka, nos i uszy nadawały jej fałszywej subtelności, wydawała się tak pociągająca jak wystawy wiejskich sklepików na Boże Narodzenie, pełne małych lampek, świecidełek i prostych, kolorowych prezentów. Myatt zapamiętał, jak dziewczyna spojrzała na niego przez całą długość korytarza i zastanowił się teraz, kogo mógł jej przypominać. Był jej wdzięczny, że nie okazała swego niesmaku wobec Żyda, że nie odgadła, jak niepewnie czuje się on w tym miejscu, w najlepszym ubraniu, jakie tylko można kupić, posiadając duże pieniądze. Mężczyzna siedzący przy nogach dziewczyny ostrożnie położył dłoń na jej kostce i powoli zaczął nią sunąć w kie- runku kolana. Przez cały czas uważnie patrzył na swoją żonę. Ale dziewczyna obudziła się i otworzyła oczy. — Jak mi zimno! — usłyszał Myatt, a z tonu głosu wywnioskował, iż dziewczyna zdała sobie sprawę, że głasz- cząca ją ręka została szybko wycofana. Dziewczyna podniosła wzrok i zobaczyła Myatta przez szybę. Była taktowna, była grzeczna, ale według Myatta brakowało jej subtelności. Ujrzał teraz w jej oczach, jak waży w sobie plusy i minusy jego towarzystwa. Nie chciała sprzeczki z mężczyzną z przedziału, wyraz jej twarzy świad- czył raczej o pewnej obawie. Szybko jednak zebrała się na odwagę i podjęła decyzję. — Wyjdę na zewnątrz zapalić — powiedziała głośno, grzebiąc jednocześnie w torebce w poszukiwaniu papierosa. Po chwili stała obok Myatta. — Zapałkę? — Dziękuję. Przesunąwszy się trochę, aby mężczyzna z przedziału ich nie widział, paląc, wpatrywali się w półmrok za szybą. — Nie podoba mi się pani współpasażer — powiedział Myatt. — Trudno tutaj wybierać. Ale nie jest taki zły. Nazywa się Peters. Myatt wahał się przez chwilę. — Ja nazywam się Myatt. — A ja Coral. Coral Musker. — Tancerka? — Jasne. — Amerykanka? — Nie. Dlaczego pan tak pomyślał? — To pani akcent. Coś mi przypomniał. Czy była tam pani kiedykolwiek? — Czy byłam? Oczywiście. Sześć wieczorów i dwa popo- łudnia w tygodniu. Ogród w Country Ciub na Long Island. Palm Beach. Bachelor's Apartment na Riverside Drive. Cóż, jeżeli nie mówisz po amerykańsku, nie masz szansy wystąpić w angielskiej komedii muzycznej. — Inteligentna kobieta z pani — powiedział Myatt grobo- wym głosem, uwalniając się od myśli o Eckmanie i Steinie. — Poruszajmy się trochę — zaproponowała dziewczy- na. — Zimno mi. — Nie może pani spać? — Może zasnę, jak miniemy granicę. Jest za zimno, a poza tym ten facet ciągle głaszcze mnie po nogach. — Dlaczego nie da mu pani w twarz? — Przed Kolonią? Na co mi kłopoty? Musimy razem dojechać do Budapesztu. — Tam właśnie pani jedzie? — To on tam jedzie. Ja jadę do końca. — Tak jak i ja — powiedział Myatt. — W interesach — dodał. — Cóż, zdaje się, że nikt z nas nie podróżuje dla przyjem- ności, prawda? — zauważyła dziewczyna, odrobinę zbyt ponurym tonem. — Zauważyłam pana, kiedy pociąg ruszał. Myślałam, że pana znam. — Skąd? — Nie wiem. Nie kłopoczę się pamiętaniem imion, które podają mi młodzi mężczyźni. Zwykle w dokumentach mie- wają inne. Myatt wyczuł cierpliwość i odwagę w jej spokojnej akcep- tacji tych drobnych oszustw. Przywarła do szyby, niemal sina na twarzy z zimna. Sprawiała wrażenie ciekawskiego chłopaka, który lustruje zawartość sklepu z dowcipnymi upominkami: skaczącymi talerzami, śmierdzącymi bomba- mi, królikami, które kwiczą, czy też scyzorykami o wielu ostrzach — marzeniem każdego dorastającego chłopca. Za szybą była jednak tylko ciemność, a szkło odbijało jej własne rysy. — Czy myśli pan, że będzie cieplej — zapytała — kiedy znajdziemy się bardziej na południu? — Jakby miała na- dzieję, że tam, dokąd zmierza, panuje tropikalny klimat. — Nie jedziemy aż tak daleko, by odczuć wielką różnicę — odparł Myatt. — Widziałem już w Konstantynopolu śnieg w kwietniu. Teraz wzdłuż Bosforu wieją silne wiatry znad Morza Czarnego. — Mam nadzieję, że przynajmniej garderoby są ciepłe. Na scenie bywam tak cienko ubrana, że aż skóra cierpnie. — Oderwała twarz od szyby. — Czy jesteśmy w Kolonii? Jak po niemiecku mówi się „kawa"? Wyraz jej twarzy zaalarmował Myatta. Pobiegł kilkanaś- cie kroków korytarzem i zamknął jedyne otwarte okno. — Czy dobrze się pani czuje? — zapytał. Odpowiedziała powoli, z półprzymkniętymi oczami: — Teraz lepiej. Ale robi się duszno. Przynajmniej jednak jest mi dość ciepło. Proszę dotknąć mojej ręki. Uniosła dłoń. Myatt przyłożył ją do swojego policzka. Przeraził się, tak była gorąca. — Niech pani posłucha — powiedział. — Proszę powrócić do swojego przedziału, a ja poszukam dla pani brandy. Pani jest chora. — To tylko dlatego, że nie potrafię zatrzymać w sobie ciepła — wyjaśniła. — Było mi gorąco, a teraz znowu jest mi zimno. Nie chcę wracać. Zostanę tutaj. — Powinna pani włożyć mój płaszcz — zaczął Myatt niezdecydowanie, jednak zanim zdążył skonkretyzować swoją ofertę słowami: „na kilka chwil" albo „zanim się pani nie ogrzeje", dziewczyna osunęła się na podłogę. Ujął jej dłonie i zaczął je rozcierać, bezsilnie obserwu- jąc twarz Coral. Nagle ogarnęła go myśl, że koniecznie musi pomóc tej dziewczynie. Widząc ją na scenie albo stojąc przed teatrem na oświetlonej ulicy pod drzwiami dla aktorów, spotkanie z nią potraktowałby jako grę zmys- łów, jednak tutaj, bezsilny i wręcz chory z przerażenia w słabo oświetlonym korytarzu, widząc jej ciało trzęsące się w rytmie drgań pociągu, zdolny był tylko do współ- czucia. Dziewczyna nie narzekała z powodu zimna; wyraża- ła się o nim jedynie jako o nieuniknionej niedogodności. W nagłym przebłysku Myatt zrozumiał, z jak wielu podob- nych niedogodności składało się całe życie tej dziewczyny. Usłyszał miarowe kroki mężczyzny, który wielokrotnie mijał drzwi jego przedziału, i natychmiast wyszedł mu naprzeciw. — Pan jest lekarzem, prawda? — odezwał się. — Pewna dziewczyna zemdlała. Mężczyzna przystanął i zapytał niechętnie: — Gdzie ona jest? — W tej samej chwili jednak dostrzegł ją. Zawahał się, co rozzłościło Żyda. — Wygląda na poważnie chorą — powiedział. Lekarz westchnął. — W porządku, już idę. Sprawiał wrażenie, jakby poddawano go właśnie ciężkiej próbie. Wszelka rezerwa opuściła go jednak natychmiast, gdy uklęknął przy dziewczynie. Zaczął ją badać ostrożnie, deli- katnie, z bezosobową starannością lekarza. Sprawdził jej tętno, a następnie uniósł powieki. Dziewczyna powoli powracała do stanu świadomości. W głowie się jej kręciło i otworzywszy oczy, pomyślała, że to ona właśnie pochyla się nad nieznajomym o długich, zanied- banych wąsach. Zrobiło jej się go żal, ponieważ jego twarz wyrażała obawę, lecz zaraz jej troska zamieniła się w przy- jaźń wobec osoby o tak dobrym spojrzeniu. Wyciągnęła dłoń ku niemu. Jest chory, pomyślała, a potem zaraz odkryła, że wszystko jest odwrotnie, że to on pochyla się nad nią z troską spowodowaną jej stanem zdrowia. — Kim pan jest? — zapytała, chcąc sobie przypomnieć, jak to się stało, że ten mężczyzna udziela jej pomocy. Nigdy, pomyślała, nigdy nie widziałam człowieka, który wyglądał- by na bardziej zmartwionego niż ten facet. — Lekarzem. Otworzyła szeroko oczy w zdumieniu i nagle wszystko stało się jasne. Leżała na podłodze w kolejowym wagonie i nieznajomy udzielał jej pomocy. — Zemdlałam? — zapytała. — Było bardzo zimno. Uświadomiła sobie ciężki, powolny ruch pociągu. Co chwilę jakieś światło zza okna oświetlało twarz lekarza i stojącego za nim młodego Żyda. Myatt. Roześmiała się w głębi duszy, w nagłym przypływie zadowolenia. Przez chwilę jakby znajdowała się w innym świecie. Pociąg gwał- townie zahamował i Żyd zatoczył się na ścianę. Doktor jednak nie zmienił pozycji. Na ugiętych nogach chwiał się w rytmie wstrząsów pociągu. Jego wzrok spoczywał wciąż na twarzy Coral, jego palce wciąż badały jej puls. Wpat- rywał się w nią z napięciem, chciał coś powiedzieć, lecz milczał. Coral zdała sobie sprawę z bezosobowości tego spojrzenia. Gdybym nawet miała najpiękniejsze nogi świa- ta, pomyślała, teraz nie zauważyłby tego. — Co mi się stało? — zapytała, lecz nie mógł odpowie- dzieć, gdyż nagle, z hałasem, do pociągu zaczęli wchodzić mężczyźni w niebieskich mundurach. — Proszę przygotować paszporty i bagaże do kontroli! — zawołał po angielsku jakiś głos o fatalnym, cudzoziemskim akcencie. Myatt popatrzył na Coral i poprosił o torebkę. — Wyciągnę paszport — powiedział. Podała mu torebkę i przy pomocy lekarza usiadła, oparł- szy się o ścianę. — Paszporty proszę — odezwał się żołnierz, który zbliżył się do nich. Lekarz popatrzył na niego i powoli zaczął opowiadać. Coral po raz pierwszy zdała sobie sprawę z jego obcego akcentu. _ Moje torby znajdują się w wagonie pierwszej klasy, a w tej chwili nie mogę opuścić tej damy. Jestem lekarzem. — Angielski paszport? — Tak. — W porządku. Podszedł do nich kolejny funkcjonariusz. — Bagaże? — Nie mam nic do oclenia — odparł lekarz. Coral Musker uśmiechnęła się. — Czy to naprawdę jest granica? — zapytała. — Zdaje się, że każdy mógłby tu przemycić, co tylko by zechciał. Wcale nie zajrzeli nam do walizek. — Wszystko można przemycić — zauważył lekarz. — Ale jedynie z angielskim paszportem. — Czy mogę już pójść do swojego przedziału? — zapytała Coral. — Ma pani miejsce sypialne? — Nie. — Czy wysiada pani w Kolonii? — Jadę do końca. Lekarz dał jej tę samą radę co płatnik, kiedy opuszczała prom. — Powinna pani mieć miejsce sypialne. Bezużyteczność tej rady zirytowała ją sprawiając, że na chwilę nawet zapomniała o swym współczuciu dla jego wieku i zatroskanej miny. — Nie stać mnie na taki luksus. Jestem tancerką rewio- wą — powiedziała. Lekarz tylko na nią popatrzył z gorzkim wyrzutem. — Co mam robić? — zapytała. — Czy jestem chora? — A co ja mam pani powiedzieć? — odparł lekarz pyta- niem. — Gdyby była pani bogata, powiedziałbym: potrzeba pani sześciu miesięcy wakacji. Najlepiej w północnej Af- ryce. Zemdlała pani z powodu ciężkiej podróży, z powodu zimna. Mógłbym wiele mówić, ale po co? Niedobrze jest z pani sercem. Nadmiernie je pani męczy od wielu lat. Odrobinę przerażona, zawołała błagalnym głosem: — Co mam więc robić?! Rozłożył ręce. — Nic. Niech pani jedzie dalej. Proszę jednak starać się wypocząć. Proszę przebywać w cieple. Ubiera się pani za lekko. Rozległ się gwizd lokomotywy, pociąg szarpnął i ruszył. Światła stacji granicznej odpłynęły, pozostawiając znów ciemność za szybami. Lekarz odwrócił się, zamierzając odejść. — Jeżeli będzie mnie pani potrzebowała — zatrzymał się jeszcze — trzeba przejść trzy wagony do przodu, tam jest mój przedział. Nazywam się John. Doktor John. — A ja Coral Musker — odparła grzecznie. Doktor John ukłonił się jej sztywno i odszedł. Ujrzała w jego oczach, że już nie myśli o niej, lecz o czymś zupełnie innym. Nigdy jeszcze żaden mężczyzna tak błyskawicznie o niej nie zapomniał. — Dziewczyna zapomniana przez mężczyzn — mruknęła do siebie, aby dodać sobie odwagi. Lekarz jednak nie odszedł poza zasięg jej słuchu, gdyż musiał zatrzymać się ponownie. Stąpając ostrożnie i powoli drgającym korytarzem, uważnie przytrzymując się porę- czy, wyszedł mu naprzeciw mały, blady człowieczek. Coral usłyszała, jak zapytał: — Coś się dzieje? Czy mogę w czymś pomóc? Był o dobrą stopę niższy od lekarza i Coral roześmiała się głośno, widząc jego zaciekawioną twarz, uniesioną ku górze. — Proszę mnie nie brać za natręta — powiedział mały człowieczek, chwytając jednocześnie lekarza za rękaw. — Duchowny z mojego przedziału powiedział, że chyba ktoś zachorował. Poprosił mnie, bym znalazł tę osobę. Łagodny głos lekarza zaskoczył Coral. — Powiedział pan „ksiądz"? — Och, nie. Nie wiem, z jakiej on jest sekty i jakiej wiary. Ale czy to ważne? Czy ktoś umiera? Doktor John zdał sobie sprawę, że Coral się przestraszyła, i udzielił negatywnej odpowiedzi, jeszcze zanim strącił ze swego rękawa natarczywą dłoń. Mały mężczyzna jednak nie dawał za wygraną. — To co się dzieje? Coral zapomniała o natręcie i drżącym głosem zawołała do jedynej przyjaznej osoby, z obecności której zdawała sobie sprawę: — Panie doktorze, aż tak chora nie jestem, prawda? Doktor John przecząco potrząsnął głową i odszedł. — Intryguje mnie jego akcent — zauważył obcy. — Mówi jak cudzoziemiec, a przecież ma angielskie nazwisko. Chy- ba pójdę za nim i jeszcze z nim porozmawiam. Od chwili, gdy się ocknęła, jej umysł funkcjonował bardzo precyzyjnie. Widok odwróconego świata, w którym to ona pochylała się nad nieszczęsnym, potrzebującym pomocy lekarzem, sprawił, że stare wyobrażenia stały się jakby nierealne, obce. A jednak musiała sobie z tym dać radę. Słowa ,,niech pan mu nie przeszkadza" wypłynęły z jej ust jednak wówczas, gdy było już za późno. Nieznajomy ich nie usłyszał. — Jak pani uważa? — odezwał się milczący dotąd Myatt. — Czy z nim jest wszystko w porządku? Czy ma jakiś sekret? — Wszyscy mamy jakieś sekrety — stwierdziła Coral. �