11428
Szczegóły |
Tytuł |
11428 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11428 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11428 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11428 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
DOROTA TERAKOWSKA JACEK BOMBA
BYĆ RODZINĄ CZYLI JAK ZMIENIAMY SIĘ PRZEZ CAŁE YCIE 2.
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2004
ZAMIAST WSTĘPU
Spotkania z Dorotą Terakowską od jesieni 2002 do maja 2003 roku były w moim
życiu
wydarzeniem niecodziennym. Co przecież nie znaczy, że wcześniej nie spotykałem
się i nie
rozmawiałem z ludźmi w określonym celu i na określony temat. Zdarzało mi się też
podejmować z innymi wykonanie jakiegoś zadania w określonym czasie. Tym razem
wyglądało na to, że cel był dla mnie całkowicie nowy i dość odległy od tego,
czym się
zajmuję. Mieliśmy razem przygotować książkę przeznaczoną nie dla
profesjonalistów lub
studentów — co mi się już zdarzyło — ale dla każdego zainteresowanego człowieka
o mojej
partnerce w tej przygodzie wiedziałem, że była redaktorką „Gazety Krakowskiej”.
Dobrym
redaktorem w czasie, w którym, także ze względu na okoliczności historyczne,
„GK” była
gazetą najbardziej w kraju czytaną. Wiedziałem też, że jest teraz autorką
popularnych książek.
Czytałem nawet jedną z nich, Poczwarkę. Wiedziałem, że przyjaźni się z
niektórymi z moich
przyjaciół i kolegów, wiedziałem, czyją jest żoną i czym zajmują się jej córki.
Umawialiśmy
się na rozmowy późnymi wieczorami w miejscu, w którym pracuję. Rozpoczynaliśmy o
21, a
kończyliśmy, gdy wyczerpywał się temat lub nie było już miejsca na taśmie.
Inaczej niż w
moich spotkaniach z pacjentami — to nie ja słuchałem, lecz byłem słuchany.
Trochę tak jak
podczas wykładu. To było ryzykowne. Mogło mi grozić szybkie wejście w rolę
profesora,
który wie i ma przekazać to, co najważniejsze. Miałem szczęście. W pani
Terakowskiej
znalazłem rozmówcę słuchającego aktywnie, a przede wszystkim stawiającego
kwestie tak, że
nie można było zamykać problemu w formule akademickiego myślenia. Teraz, kiedy
praca
nad efektami naszych rozmów została zakończona i każdy może je poznać i ocenić,
sądzę, że
przyjęta w rozmowach ze mną postawę kobiety o dużym wyczuciu rzeczywistości,
wyraźnie
sformułowanych poglądach na życie, ilustrowanych „z życia własnego wziętymi
przykładami” i jasno sprecyzowanymi pytaniami, na które czasem oczekuje
odpowiedzi, a
czasem wręcz przeciwnie — potwierdzenia, że wyczerpująca odpowiedź nie istnieje.
A przy
tym ciekawej tego, co na interesujące ją tematy mówi nauka.
Zostałem z pytaniem, tym razem swoim własnym, z kim rozmawiałem co tydzień przez
pół roku? Bo przecież Terakowska nie rozmawiała ze mną tak, jak rozmawia ze mną
pacjent
poszukujący pomocy lub porady. Ale z drugiej strony, wnosiła tyle własnych
życiowych
doświadczeń, wspomnień i poglądów. Nie maskowała swojej prawdy fikcją literacką.
Próbowałem rozwiązać tę kwestię, przypominając sobie, że metoda pracy
dziennikarza też
przecież polega na zadawaniu pytań. Nie byłem zadowolony z takiego rozwiązania.
Czytając
zapisy kolejnych rozmów, widziałem przecież, że nie powstaje ani reportaż, ani
wywiad z
lekarzem. Teraz dopiero znalazłem odpowiedź, która być może jest prawdziwa.
Dorota
Terakowska posługiwała się w rozmowach ze mną swoim życiowym bagażem w imieniu
tych, którzy po powstającą książkę mają sięgnąć. Swojego życia i pamięci
własnych
doświadczeń używała w imieniu potencjalnych czytelników. Kłopot z taką
odpowiedzią w
tym, że niewiele wiem o warsztacie pisarza i o tym, jak może on używać własnego
życia,
pisząc. A jeszcze większy w tym, że jest mało prawdopodobne, abym kiedykolwiek
dowiedział się, czy wyobrażenie mojej rozmówczyni o czytelnikach odpowiada temu,
co ich
interesuje.
Jacek Bomba
ROZMOWA 1
DOJRZAŁOŚĆ
(25–60 LAT)
DOJRZEWANIE DO WŁASNEJ DOROSŁOŚCI
Dorota Terakowska: Kto to jest człowiek dojrzały? Od jakiego mniej więcej
momentu
możemy kogoś tak nazwać? Przecież nie chodzi o takie wyznaczniki, jak
małżeństwo, dzieci,
rodzina — bo można to wszystko mieć i być zupełnie niedojrzałym, prawda?
co to jest dojrzałość?
Jacek Bomba: Próbuje pani odnieść dojrzałość do chronologii życia człowieka czy
do
nagromadzonych przez każdego z nas doświadczeń? A może pyta pani o jeszcze inne
kryteria
określenia dojrzałości? Oba pani ujęcia są uprawnione, bo można je znaleźć w
naukach o
człowieku. Mówimy przecież o dojrzałości kogoś, kto kończąc osiemnaście czy
dziewiętnaście lat, zdaje egzamin państwowy, nazywany zresztą egzaminem
dojrzałości, i
staje się „dojrzały”. Dojrzałość tak określona obejmuje oba wymiary — wiek i
zgromadzoną
wiedzę o świecie. Istnieje też ujęcie prawne, według którego po osiągnięciu
określonego
wieku nabywamy pewnych praw: możemy iść do kina na film dla dorosłych, możemy
kupić
paczkę papierosów lub butelkę alkoholu, uczestniczyć w życiu politycznym jako
wyborca,
wyjść za mąż czy się ożenić. My będziemy mówić o dojrzałości do czegoś.
Ale do czego?
Zakłada się, że człowiek osiemnastoletni może palić papierosy, bo ma prawo
podjąć
odpowiedzialną decyzję o sięganiu po tę przyjemność w dojrzały sposób,
rozważając ryzyko
dla zdrowia, jakie to z sobą niesie. Tak się zakłada. Prawo przyjmuje też, że
wcześniej
osiągamy dojrzałość do rozróżniania między dobrem a złem i dlatego możemy
odpowiadać
— przed sądem — za postępowanie zabronione. Te przykłady pokazują, czym można
się
kierować, uznając człowieka za dojrzałego. Może to być również zdolność do osądu
moralnego. Lub możliwość wyboru między przyjemnością zapalenia papierosa i
ryzykiem
choroby płuc.
dojrzały może palić
W języku potocznym mówimy o kimś, że jest dojrzały, gdy chcemy wyrazić o nim
opinię
pozytywną. Zazwyczaj bierzemy wówczas pod uwagę zrównoważenie emocjonalne,
rozwagę
przy wyrażaniu sądów i podejmowaniu decyzji i równowagę między zaspokajaniem
swoich
własnych potrzeb oraz potrzeb innych ludzi. I prawdopodobnie powie pani o kimś,
kogo
cechuje egoizm, kto jest niezrównoważony, pochopny w decyzjach i działaniu,
mówi, co mu
ślina na język przyniesie, że jest osobą niedojrzałą.
niedojrzałość emocjonalna
W psychiatrii także posługiwano się dość długo pojęciem niedojrzałości
emocjonalnej,
mając na względzie przede wszystkim wymienione cechy, a także niezdolność
dostrzeżenia
własnego sprawczego udziału w biegu zdarzeń. Prowadzi to do stałego poczucia
krzywdy…
…zaraz, zaraz, przecież muszą być jakieś zasady, jakieś normy lub określone
wyznaczniki dojrzałości!
Zanim dojdziemy do norm, warto może zwrócić uwagę na inne użycie słowa
„dojrzały”.
Mówimy tak o kimś, by nie powiedzieć, że nie jest już młody, albo wręcz, że jest
już stary.
No tak, „dojrzała kobieta…” Skądinąd to określenie nie zawsze jest używane w
sensie pozytywnym. Bo już „dojrzały mężczyzna”, zgodnie z tradycją, ZAWSZE
brzmi jak komplement…
To eufemistyczne używanie słowa „dojrzały” kryje w sobie jeszcze inną potoczną
prawdę.
W naszej kulturze przyjmujemy, że ludzie młodzi mogą być niezrównoważeni,
porywczy,
mogą podejmować nieprzemyślane decyzje, a nawet być egoistami. W nadziei, że
właśnie z
wiekiem, w naturalnym biegu życia, dojrzeją.
Ale nie wszyscy przecież. Moja starsza córka potrzebowała na to więcej czasu, a
młodsza mniej… Opiekuńcze skrzydła babci wydłużyły niedojrzałość starszej
córki, a dla odmiany moje wymagania skróciły ten czas u młodszej.
kto szybciej dojrzewa?
To prawda, że ludzie się zmieniają, dojrzewają w różnym tempie. Prawda też, że
niektórzy
nie osiągają dojrzałości nigdy. Psychologia rozwojowa, która przez cały
dwudziesty wiek
opisywała wnikliwie różne wymiary ludzkiego życia psychicznego, pokazuje, jak
ludzie
zmieniają się emocjonalnie, jak zmienia się ich funkcjonowanie intelektualne,
jak rozwijają
się moralnie, a jak popędowo. Wszystkie te opisy uporządkowane są jak wzorce, a
na końcu
drogi zawsze jest opis jakiejś idealnej rzeczywistości. Atrybuty dorosłości to
zrównoważenie
emocjonalne, gotowość do stałości w uczuciach i utrzymania stabilnego związku,
swoboda w
myśleniu abstrakcyjnym i zdolność do niezależnych sądów, autonomia i wrażliwość
moralna,
umiejętność kontroli popędów i ich zaspokajania bez przynoszenia szkody innym.
Można by
powiedzieć, że dojrzałość to zdolność do bycia mężem, ojcem, żoną, matką,
obywatelem,
członkiem społeczności. „Bycia”, w przeciwieństwie do „posiadania” — żony, męża,
dzieci i
„tego wszystkiego”.
Hm… Znowu powiem coś wbrew tradycji. Zgodnie z nią właśnie „mamy” żonę,
męża, dzieci…
Dojrzały czy tylko dorosły?
W każdym razie chyba nie ma jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o granice
osiągnięcia
dojrzałości. Uważa się, a raczej uważało dotychczas, że dorastanie, czyli
stawanie się
dorosłym, powinno kończyć się w połowie trzeciej dekady życia. Właśnie dorosłym,
nie
dojrzałym. W psychologii i psychopatologii rozróżnia się te pojęcia. Dorosłość
zastrzegamy
dla tego etapu życia, w którym człowiek jest niezależny w sądach — to znaczy
potrafi
samodzielnie formułować i wyrażać opinie w ważnych kwestiach, jest niezależny
uczuciowo,
czyli umie poradzić sobie z tym, że nie jest kochany lub że ktoś, kogo kocha,
sprawia mu
przykrość, jest w stanie znieść krytykę bez popadania w rozpacz, jest
autonomiczny moralnie
— to znaczy potrafi skorzystać z wolności, dokonując wyborów korzystnych dla
siebie, nie
krzywdząc przy tym innych ludzi.
do czego dojrzałem?
Dojrzałość zaś ocenia się w odniesieniu do każdego etapu życia. Tak jak
dojrzałość do
rozpoczęcia nauki szkolnej, dojrzałość do uprawiania sportu wyczynowego,
dojrzałość do
pracy, do rodzicielstwa i małżeństwa.
Czy to nie jest trochę nudne być w pełni dojrzałym, dorosłym…?
To chyba żart… Chociaż warto może pamiętać o Gombrowiczu. Otwarcie przecież
opowiadał się za wartością niedojrzałości w porównaniu z dorosłością.
Zdecydowanie wyżej
cenił „stawanie się” niż „bycie”. Ale taka postawa wymaga założenia, że
dorosłość jest czymś
zamkniętym i niezmiennym. Tak chyba nie jest, rozwijamy się przecież stale i
stale stoi przed
nami zadanie dojrzewania do kolejnego, nowego życiowego wyzwania.
dojrzałość a dalszy rozwój
Etap dojrzałości w życiu to bardzo długi okres, przynajmniej tak samo długi jak
czas
pomiędzy narodzinami a opuszczeniem domu i uniezależnieniem się. A może ten czas
jest
nawet dłuższy, ponieważ nie wszystkie dzieci w rodzinie przychodzą na świat w
tym samym
momencie. Jest bowiem taka specyficzna faza, kiedy pierwsze dziecko staje się
dorosłe i
odchodzi, ale pozostaje jeszcze młodsze rodzeństwo i czas pełnej rodziny
przedłuża się,
dopóki ostatnie z dzieci nie opuści domu. Biorąc pod uwagę, że można jeszcze
mieć dzieci w
wieku czterdziestu paru lat, to potrzebne na ich wychowanie dwadzieścia pięć lat
już dokłada
nam siedemdziesiątkę na kark, ale to też nie jest kres. Jeżeli medycyna bardziej
się rozwinie i
będzie można rodzić dzieci po okresie menopauzy, to w gruncie rzeczy pełne życie
długo się
nie skończy. Ale i tak większość życia spędzamy jako dorośli, którymi stajemy
się już około
dwudziestki. A średnia życia wciąż się wydłuża i coraz więcej ludzi przekracza
osiemdziesiąt
lat. W związku z tym coraz więcej czasu przypada na okres, który już nie jest
młodością.
Eee, odbiera pan nam optymistyczne pojęcie drugiej i trzeciej młodości…
mitologia dzieciństwa
…ale za to całe nasze życie pełne jest mitologii na temat młodości i
dzieciństwa, kultu
owego okresu nieodpowiedzialności, zależności i bycia zawsze otoczonym bliskimi
osobami.
Nie mam złudzeń, że te okresy są idealizowane w naszej pamięci.
Ja jestem skłonna idealizować każdy okres mojego dość długiego życia. Lubiłam
swoje dzieciństwo, ale jakoś go nie wyróżniam. Jeżeli już, to idealizuję
młodość.
A jednak bardzo dużo mówi się o dzieciństwie i poświęca się mu uwagę, ponieważ
to jest
okres, w którym się formujemy. Te wszystkie wydarzenia pomiędzy urodzeniem a
piątym
rokiem życia zapowiadają nasze możliwości, to, co z nami będzie dziać się
później, w jakiej
mierze możemy wykorzystać swój potencjał. Człowiek bowiem przychodzi na świat z
pewnym potencjałem biologicznym, z określonym zapisem genetycznym…
…i te pierwsze krótkie pięć lat zdeterminuje jego całe życie. I jeszcze te geny
tak
wiele znaczą, decydują o tak wielu sprawach, na które w ogóle nie mamy wpływu.
To trochę ponure. A zatem kilka błędów naszych matek lub ojców, parę nie
takich jak trzeba genów i…
czy geny nas determinują?
…geny jedynie determinują, określają pewne granice i zapowiadają możliwości,
które
mogą być wykorzystane lub stłumione, albo wręcz wypaczone w wymianie z
otoczeniem.
Podobnie jest z następstwami intensywnego okresu rozwoju: wewnątrzmacicznego i
tuż po
urodzeniu. Ale na tym się przecież nie kończy. W późniejszym okresie człowiek
sam wybiera
spośród różnych możliwości. Sam podejmuje określone decyzje, od których zależy
jego los.
Można mieć uwarunkowane genetycznie świetne predyspozycje intelektualne, a za
sobą — w
okresie dzieciństwa — wiele starań rodziny, które sprzyjają rozwojowi, a potem z
różnych
powodów pokierować swoim życiem tak, że te potencjały pozostaną nie
wykorzystane. Dzieci
urodzone około 1930 roku były wychowywane bardzo starannie opiekowano się nimi
właściwie, posyłano je do dobrych szkół. I nagle trafiały na przykład do obozu
koncentracyjnego. Wcześnie doznana trauma wyciskała na nich piętno, które
sprawiało, że
całe ich dalsze życie było zupełnie inne niż planowane… I w zasadzie nie ma
takiego okresu
historycznego, który byłby całkowicie wolny od masowych traumatycznych doznań. W
dwudziestym wieku był przecież stalinizm i realny socjalizm, teraz mamy
transformację
ustrojową i bezrobocie. Takie sytuacje zawsze — choć w różnym wymiarze — są
obciążające. Czasem są nawet poważne, jak choćby postanowienie administracyjne,
że jakaś
grupa ludzi nie ma prawa do edukacji. Mam na myśli okres po drugiej wojnie,
kiedy wiele
osób przygotowanych przez swoje rodziny do studiów nie miało wstępu na
uniwersytety albo
mogło kończyć tylko takie uczelnie, które nie otwierały przed nimi możliwości —
tylko
dlatego że legitymowały się „niewłaściwym” pochodzeniem społecznym.
trauma historii
Tak bywało i wcześniej, mam znajomego, który po maturze w Związku Radzieckim w
latach trzydziestych, ze względu na udział swego ojca w Socjaldemokracji
Królestwa
Polskiego i przyjaźń z Różą Luksemburg, nie mógł studiować historii zgodnie ze
swoimi
planami. Pozwolono mu wstąpić na medycynę sanitarną. Potem przyszła wojna i
wszystkich
w trybie przyspieszonym przekwalifikowano na lekarzy wojskowych, on znalazł się
w Polsce
z I Armią, jako lekarz wojskowy, i już tu został. Dziś jest wybitnym psychiatrą.
W latach pięćdziesiątych przyjaźniłam się ze Stasiem Lubomirskim, który marzył
o tym, by zostać historykiem sztuki, ale prezydent Bierut, po licznych prośbach,
łaskawie pozwolił mu studiować na Akademii Górniczo–Hutniczej. Równocześnie
kazano mu pracować w hucie w zawodzie ślusarza. Dla żartu Staś sporządził
sobie wizytówki: „Stanisław książę Lubomirski, ślusarz Huty Lenina”. Na ten
żart pozwolił sobie już po Październiku 1956 — wcześniej za taką wizytówkę
mógł wylądować na UB lub w kopalni. Ale i tak jest poniekąd historykiem sztuki
— z obszernej wiedzy i z upodobania.
powaga czy szaleństwo?
Niewątpliwie w czasach w miarę normalnych, mimo takich czy innych genów, mamy
możliwości kształtowania swojego życia. Zarazem w dużej mierze od dorosłych
ludzi
oczekujemy— jak już mówiłem — że będą kierowali się pewnymi zasadami, które
wiążemy z
dojrzałością: że będą rozsądni, będą cenili uporządkowany system i hierarchię
wartości, będą
kierowali się racjonalnym wyborem przy podejmowaniu decyzji, rozważając zawsze
wszystkie za i przeciw. W niewielkim stopniu będą działali irracjonalnie i
popędowo. Nie
będą się dawali ponieść nieoczekiwanym namiętnościom.
Potwornie poważny żywot… Gdzie tu miejsce na odrobinę szaleństwa?
Dostosowywanie się do dorosłości nie jest łatwe. Dlatego większość zaburzeń
psychicznych zdarza się właśnie w dorosłości, a nie w dzieciństwie.
To znaczy, według pana, że przyczyną zaburzeń jest to; co nagromadziło się w
nas w dzieciństwie?
Okres dorosłości jest dłuższy niż dzieciństwo, więc jest czas na to, żeby się
ujawniły
następstwa, które dają człowiekowi w kość i każą mu szukać pomocy. Człowiek nie
radzi
sobie ze sobą i ze światem, a poziom jego przystosowania do rzeczywistości
spada.
SCHYŁEK
Czy tak zwana pełnia życia — teoretycznie zawierająca się pomiędzy trzydziestką
a pięćdziesiątką — musi być równocześnie schyłkiem życia?
A to ciekawe pytanie.
Zawsze się mówi „ciekawe pytanie”, kiedy się nie wie, co odpowiedzieć!
Może nie tyle „co”, ile „jak”. 0 co chodzi z tym schyłkiem życia? Przecież to
naturalne, że
właśnie wtedy każdy człowiek powoli, w zróżnicowanym zresztą tempie, staje się
słabszy,
mniej energiczny, mniej dynamiczny, nabiera do wielu spraw dystansu, jest
rozważniejszy, no
i — trzeba się z tym pogodzić — już nie jest młody tą pierwszą, bujną młodością…
pożegnanie z młodością
Ale czy to jest schyłek? Czy Conradowska smuga cienia to początek końca?
Przecież
śmierć towarzyszy życiu od początku. To jest raczej tak, że cywilizacja, w
której żyjemy i
którą współtworzymy, nie jest na ten wymiar życia otwarta. Często zachowujemy
się, jakby
śmierci nie było. Czasem mam takie wrażenie, że mimo nieustających wojen,
masowych
mordów, zagłady narodów — a może właśnie dlatego, współcześni ludzie odwracają
się od
śmierci. Nie chcą się nią zajmować. Z rozważań Zygmunta Freuda ta część, która
dotyczy
seksualności, znalazła znacznie więcej uwagi potomnych niż ta, w której zajmował
się
„popędem śmierci”. A szkoda. Łatwiej byłoby pojąć, że upływ czasu nie powoduje
jedynie
ograniczenia możliwości i utraty atrakcyjności. Że w miarę upływu lat i
gromadzenia
doświadczeń nie tyle zmierzamy do schyłku życia, ile otwierają się dla nas
możliwości nowe,
takie, jakie nie stoją przed dwudziestolatkami.
nowe życie po trzydziestce i po sześćdziesiątce
To prawda, że z różnymi etapami życia wiążą się różne możliwości. Tancerka czy
tancerz
na ogół po trzydziestce rzeczywiście wchodzą w schyłek pracy zawodowej. Podobnie
atleta
czy pływaczka. Ale może mniej ludzi zdaje sobie sprawę z tego, że szczyt
oryginalności w
myśleniu matematycznym także przypada na ten sam okres. Po dwudziestym piątym
roku
życia matematyk kontynuuje podobno tylko to, co odkrył wcześniej. A na przykład
pisarze,
zwłaszcza prozaicy, rozwijają się twórczo jeszcze po tym okresie, który pani
nazwał? „pełnią
życia”. Można i po sześćdziesiątce nauczyć się nowych rzeczy, opanować nowy
język, nawet
zmienić zawód, przeżyć wielką miłość, odkryć nowe treści w dawno już czytanym
dziele czy
nowe piękno zwiedzanego już wcześniej kraju…
Chyba ma pan rację — sama nauczyłam się używać komputera i korzystać z
Internetu już po pięćdziesiątce!
ZACZYNAMY CHOROWAĆ
Większość zaburzeń nerwicowych dotyczy ludzi dorosłych i to oni najczęściej
korzystają z
leczenia. Większość depresji też jest zdiagnozowana u ludzi dorosłych. Około
czterdziestu
procent populacji ma dzisiaj depresję w różnym stopniu nasilenia.
Ile…?!
jak znikają choroby?
Jeszcze trzydzieści lat temu mówiło się, że czterdzieści procent populacji ma
nerwicę, ale
dzisiaj częściej diagnozuje się depresje i zaburzenia lękowe niż nerwice.
Istnieje nawet rodzaj
mody na rozpoznawanie depresji. Pewne choroby „pojawiają się i znikają” tylko
dlatego, że
nie są rozpoznawane, a zatem nie są też opisywane. Proszę zauważyć — choćby na
podstawie
literatury pięknej — ile chorób znikło z potocznego języka! Na przykład fluksja,
czyli
zapalenie okostnej. Poziom rozwoju podstawowej opieki stomatologicznej sprawił,
że ten typ
powikłań zdarza się stosunkowo rzadko. Albo znany z literatury kołtun…
…kołtun bodajże był jeszcze w Chłopach Reymonta. A wapory? Czy to nie na
wapory cierpiały liczne bohaterki powieści romansowych?
wapory uderzają do głowy
Wapory to rodzaj zaburzenia, który dziś zdiagnozowalibyśmy jako lękowe albo
depresyjne. Ich rozpoznanie odwoływało się do medycyny starogreckiej, głównie
hipokratejskiej, znane było medycynie arabskiej, wróciło do medycyny
europejskiej. Opierało
się na założeniu, że w ustroju człowieka są różne płyny, które mają znajdować
się w
odpowiedniej proporcji. To były flegma, żółć, krew i czarna żółć. I stąd
charaktery:
flegmatyk, choleryk (żółć), sangwinik (krew) i melancholik (czarna żółć).
Ten podział do dziś jest stosowany. Często posługujemy się tymi terminami i
mniej więcej
wiemy, jakie są cechy melancholika, a jakie flegmatyka. Wapory to byty owe
płyny, które jak
para uderzały do głowy. Objawiało się to tak jak atak lęku z somatyzacjami.
Co to są somatyzacje?
co to są somatyzacje?
Kiedy narasta lęk, pojawiają się różne dolegliwości cielesne, na przykład
uderzenia krwi
albo poczucie drętwienia kończyn. Wapory były rodzajem takiej dolegliwości,
którą
rozpoznawało się u określonych ludzi. Mężczyźni nie miewali waporów. Medycyna
uważała,
że mężczyźni nie mają też histerii…
Jeszcze jaką…!
Dopiero w połowie XX wieku odkryto, że mężczyźni też cierpią na histerię.
Wcześniej,
począwszy od czasów antycznych, uważano, że histeria jest tylko właściwością
kobiet. I
znowu zawinili Grecy, twierdząc, że choroba ta jest następstwem wędrowania
macicy i że
najczęściej wędruje ona do głowy i tam gnije…
Co za wyobraźnia! Jak z horroru!
dokąd wędruje macica?
…co powoduje różne okropne objawy, a jak macica wędruje do nogi, wtedy następuje
paraliż. A macica wędrująca to taka, która jest niezaspokojona. Kobieta
niezaspokojona
seksualnie, nie mająca dzieci, miała „skłonność do wędrowania macicy”. Zatem
pewne
choroby istniały, nawet je opisano, a dziś już ich nie ma.
Moc słowa drukowanego… Za to mamy AIDS, SARS. Ciekawa jestem, jakich
chorób nie będzie za lat sto, bo nikt ich nie opisze, a jakie przybędą… Jest
zresztą
w tej ciekawości spory niepokój.
Teoretycznie można przyjąć, że istnieją choroby, które są tylko wymysłem
lekarzy, a
właściwie wspartą metodą naukową próbą ujęcia istniejącej rzeczywistości. Zanim
wiedziano,
na czym polega gruźlica płuc — istniały opisy suchot i różne metody ich
leczenia. Choroba
była, była też koncepcja jej leczenia, chociaż nie wiedziano, jaki jest
mechanizm. Jeszcze w
Czarodziejskiej górze Tomasza Manna są opisy leczenia gruźlicy płuc w sposób
szalenie
dziwny…
Pamiętam opisy wielogodzinnego werandowania Hansa Castorpa, otulonego
pledem w kratę, na potwornie zimnym balkonie, z termometrem w ustach…
Do leczenia gruźlicy była stosowana też w Zauberbergu psychoterapia grupowa.
Może to
ma sens i da się wyjaśnić, ja tego nie krytykuję. Michel Foucault uważa, że w
pewnym
momencie rozwinęła się medycyna kliniczna, czyli naukowa, która musiała wszystko
uporządkować, i usystematyzowała zaburzenia tak, jak Linneusz sklasyfikował
rośliny.
Założono, że choroby występują jak byty, można je ułożyć w pewnym porządku…
…jak tablicę Mendelejewa?
jak uporządkowano choroby?
Ale układ Mendelejewa przewidywał, że mogą istnieć kombinacje, których nie
znamy. I
rzeczywiście, znajdowało się je. Choroby zostały opisane na innej zasadzie,
trochę tak jak
opisywano minerały — według określonych cech. Dzisiaj z całą pewnością wiemy, że
bardzo
dużo chorób, które kiedyś opisano, w istocie rzeczy nie było w ogóle tak zwanymi
jednostkami chorobowymi. W XIX wieku istniało takie pojęcie jak „choroba
angielska”, która
z całą pewnością nie była jednostką, te same bowiem cechy — kwadratowa głowa,
krzywe
nogi i miękkie kości — są wynikiem różnych przyczyn, między innymi niedoboru
wapnia,
witaminy D, trudności w wykorzystaniu przez organizm dostarczanych mu
substancji.
Podobnie jest w psychiatrii, chociaż obecnie, po raz kolejny, próbuje się
znaleźć wspólne
cechy dla pewnych opisanych zaburzeń. Ta najnowsza klasyfikacja grupuje różne
zjawiska
kliniczne wokół zasadniczych objawów: lęku (zaburzenia lękowe, nerwicowe),
afektu (na
przykład depresje). Może to jest trafne, może nie. W każdym razie dorosłość to
jest ten okres,
w którym pojawia się najwięcej chorób.
Niestety… I nawet jesteśmy skłonni uznać to za stan naturalny: im jesteśmy
starsi, tym więcej nam dolega. Natomiast chorujące dziecko niepokoi nas, nie
uważamy tego za naturalne.
kto jest zdrowy?
Definicja zdrowia mówi, że człowiek jest wtedy zdrowy, kiedy ma dobre
samopoczucie
albo kiedy wykorzystuje w rozwoju swoje możliwości — w szerokim rozwoju, chodzi
bowiem równolegle o rozwój fizyczny, psychiczny, społeczny i duchowy. Jak kogoś
boli
noga, to w rozumieniu tej definicji już nie jest zdrowy. W zaburzeniach
psychicznych
kryterium choroby stanowi nie tyle obecność jakiegoś objawu, ile to, w jakim
stopniu
utrudnia on życie społeczne i wywiązywanie się ze swoich zadań. Można myśleć, że
się jest
Napoleonem, i dopóki to nie przeszkadza ani człowiekowi, ani reszcie świata,
jeżeli realizuje
on swoje życie i dobrze się w nim czuje, to nie ma żadnego znaczenia, za kogo
się uważa.
Nikt nie może powiedzieć o nim, że jest chory.
A tu mnie pan zaskoczył… Dziwna jest ta psychiatria! Boli mnie noga — jestem
chora. Myślę, że jestem Joanną d’Arc — proszę bardzo, bylebym nadal na
przykład toczyła tę rozmowę z panem dla mojego wydawcy i nie utrudniała życia
rodzinie…
…oczywiście pod warunkiem, że pani by to nie przeszkadzało i gdyby pani czuła
się
dobrze i na miejscu, prowadząc ze mną te rozmowy i dbając właściwie o swoją
rodzinę.
CHOROBA W RODZINIE
choroba w rodzinie
Kiedy w rodzinie ktoś przewlekle choruje, zwłaszcza gdy choroba zagraża życiu,
jest to
bardzo poważny cios dla równowagi rodzinnej. Wtedy potrzebne są różne elementy
wewnętrznego wsparcia w rodzinie, a także pomoc z zewnątrz. Stosunkowo niewiele
jest
rodzin, które są w stanie wytrzymać taki cios bez pomocy innych… Im więcej jest
wokół
ludzi, do których można zwrócić się z różnymi problemami, tym większe są szansę
poradzenia sobie z chorobą. Podobnie jeżeli w rodzinie można zwrócić się do
kilku osób, to
większe jest prawdopodobieństwo, że nie obciąży się tylko jednego członka
rodziny. Jak
zachoruje ojciec, to matka nie będzie „wisiała” na najbardziej ukochanym synu
czy córce, ale
może skorzystać z wszystkich ofert pomocy. Możliwość funkcjonowania rodziny jest
lepsza
także i w takiej sytuacji.
co to jest psychoedukacja?
Współczesna medycyna w dużej mierze zajmuje się pomaganiem rodzinie w trudnej
sytuacji choroby jednego z jej członków. Jest taka dziedzina terapii rodzin,
nazywana
psychoedukacją, w której rodzinę uczy się zajmowania swoimi chorymi oraz udziela
jej się
wsparcia w dźwiganiu brzemienia przewlekłej choroby. Bo choroba, zwłaszcza
przewlekła, to
jest ciężar, który wymaga wielu zmian wewnątrzrodzinnych. A przecież choroba
może
zdarzyć się każdemu i nie sposób się przed nią uchronić.
Rodzina często pozostaje jednak sama ze swoimi chorymi. Kiedy najlepiej udać
się na terapię? Jeśli tak, to jaką? Powinien z niej korzystać chory wraz z
rodziną
czy sama rodzina?
terapia rodziny
Najogólniej rzecz ujmując, celem terapii jest osiągnięcie przez rodzinę zmiany.
Podobnie
jak w każdym leczeniu — zmiany na korzyść. Jest sporo podobieństw między drogą,
jaką
przebywa każdy z nas, zanim uda się do lekarza i podejmie leczenie, a drogą,
jaką do terapii
zmierza rodzina. Kiedy zauważamy, że coś nam dolega, że jesteśmy mniej sprawni,
też
podejmujemy wysiłki, aby samemu uporać się z dolegliwościami i niewydolnością.
„Bierzemy się w garść”, coś tam pozażywamy, jakoś próbujemy zaradzić złemu
samopoczuciu. Trochę czasu upływa, zanim postawimy sobie sami rozpoznanie, że z
naszym
zdrowiem nie jest dobrze, i decydujemy się pójść do lekarza i podjąć leczenie.
NASZA CHOROBA PROBLEMEM CAŁEJ RODZINY?
Istotna jest sprawa terapii tych rodzin, których problemem jest konieczność
poradzenia
sobie z trudnościami wynikającymi z choroby czy niepełnosprawności jednego z
członków.
To przecież ogromna liczba różnych sytuacji: od przyjścia na świat dziecka z
ułomnością, po
szybki rozwój otępienia u dziadka, od następstw uzależnienia alkoholowego, przez
przemoc
w domu, aż do przewlekłych chorób somatycznych i psychicznych.
na co choruje rodzina?
Terapia rodzin rozwinęła się szczególnie silnie w czasach, gdy zakładano, że
choroba
jednego z członków rodziny jest konsekwencją tego, co dzieje się w rodzinie.
Albo
poprawniej, kiedy objawy choroby postrzegane u jednej z osób w rodzinie są
wyrazem
„choroby” całej rodziny. Dzisiaj niewielu lekarzy podziela pogląd o wyłącznym
wpływie
rodziny na powstawanie zaburzeń. Ale też niewielu jest zdania, że udział rodziny
w
powstawaniu wielu zaburzeń, leczeniu i zdrowieniu jest bez znaczenia. Terapia
rodziny jest
wskazana niemal zawsze tam, gdzie pacjentem jest dziecko czy dorastające
dziecko. Jest
celowa zawsze wtedy, gdy choroba jest przewlekła, gdy można spodziewać się, że
będzie dla
rodziny brzemieniem. No i wszędzie tam, gdzie wystąpienie choroby odsłania
słabości
rodziny. Kiedy rodzina nie może sobie poradzić z traumą choroby.
Skąd rodzina ma wiedzieć, że już jest potrzebna terapia?
Ktoś albo czasem wszyscy dochodzą do stanu, który opisują: „tak dłużej być nie
może”,
„coś się musi zmienić”. To prawda, że najczęściej to „coś” to nie ja ani nie
moje nastawienie,
najczęściej raczej mamy na myśli inne osoby — męża, żonę, dziecko, rodziców.
Wtedy
zapada decyzja o terapii. Terapia pomaga w uruchomieniu procesu zmiany.
Zazwyczaj odnosi
się to do takich sytuacji w życiu rodziny, kiedy ktoś wewnątrz niej dostrzega
problem, a także
widzi związki między nim a ewentualnymi chorobami lub zaburzeniami jej członków.
Najczęściej dotyczy to zresztą dzieci.
coś się musi zmienić
Terapeuci najbardziej cenią takie sytuacje, w których pacjent zgłasza się do
nich
zmotywowany. Wie, czego chce, i zależy mu na tym, żeby to osiągnąć. Wtedy ktoś z
rodziny
sam znajdzie terapeutę. Ale to nie zdarza się często. Możliwość podjęcia terapii
rodziny może
wskazać lekarz, pod którego opieką pozostaje pacjent (terapeuci rodzinni mówią
„wskazany
pacjent”). Może to też być ktoś, kto udziela rodzinie innej pomocy: pracownik
socjalny,
duszpasterz, pielęgniarka środowiskowa. No i w końcu ktoś, kto sam korzystał z
takiej formy
leczenia.
Przecież rzadko ktoś idzie do lekarza „ot tak sobie”. Pomijając badania
okresowe.
Najczęściej idziemy wówczas, gdy mamy jakąś autodiagnozę. Przynajmniej taką, że
„jestem
chory”. W przypadku terapii rodziny potrzebna jest autodiagnoza dotycząca całej
rodziny —
„coś między nami powinno się zmienić, nie wiemy co, nie wiemy jak”.
Pacjentem jest wtedy osobno chory, a osobno rodzina, czy cała rodzina?
jak leczyć rodzinę
Terapeuci rodzin uważają, że pacjentem jest cała rodzina. Najczęściej wymaga
się, żeby w
spotkaniach terapeutycznych uczestniczyli wszyscy mieszkający pod jednym dachem.
Czasem także i ci, którzy co prawda nie mieszkają wspólnie z rodziną, ale
odgrywają w jej
życiu ważną rolę. Oczywiście, że obecność wskazanego pacjenta jest konieczna.
Ale istnieją i
takie formy pomocy rodzinie, w których warunki są nieco inne. Prowadzi się na
przykład
terapię dla osób „współuzależnionych”, to znaczy partnerów osób uzależnionych od
alkoholu
czy innych środków, albo grupy terapeutyczne dla matek dzieci z wadami
wrodzonymi.
Istnieje też metoda nazywana psychoedukacją, która łączy w sobie naukę o
chorobie
przewlekłej członka rodziny i pracę nad zmianami postaw oraz zachowań
niekorzystnych dla
pacjenta i jego bliskich. Spotkania psychoedukacyjne prowadzi się na ogół
oddzielnie dla
członków rodzin i oddzielnie dla osób chorujących.
CHORY W RODZINIE
Chorowanie to pewna sztuka, a nie tylko cierpienie…
medycyna rodziny
To chyba prawda, że najwięcej uwagi poświęcano indywidualnemu wymiarowi
chorowania. Można to uzasadniać tym, że nasza cywilizacja skupia się na osobie,
na każdym
z nas. Tak też rozwijała się medycyna, a potem psychologia kliniczna i
psychologia lekarska.
Przez lata, ba, wieki, gromadziliśmy opisy objawów, dolegliwości. Staraliśmy się
poznać, w
jakich grupach występują, jaką mają naturę i przebieg. Zadziwiające, jak
głębokie było
przekonanie, że rodzina jest w sposób oczywisty przygotowana do radzenia sobie z
chorobą
każdego z jej członków. Uległo to wyraźnej zmianie w ostatnich dekadach
ubiegłego wieku.
Powstała nawet specjalna dyscyplina — medycyna rodziny. I to właśnie ona zajmuje
się
poznawaniem tego, jakie związki zachodzą między funkcjonowaniem rodziny a
pojawianiem
się różnych chorób u jej członków, między cechami życia rodzinnego a przebiegiem
chorób, i
w końcu sposobem radzenia sobie z ciężarem, jakim dla rodziny są te choroby (mój
kolega
Bogdan de Barbaro spolszczył angielskie burden na „brzemię choroby”).
Ale przecież ludzie chorowali zawsze, więc dlaczego dopiero teraz mówi się o
brzemieniu? Dawniej go nie było?
chorujemy coraz dłużej
Pewnie zawsze było to ważne. Trzeba sobie jednak uprzytomnić, że postęp medycyny
wyraża się także w zwiększeniu liczby ludzi chorujących długo. Nie ma już takich
epidemii
jak te, które dziesiątkowały ludzkość przed odkryciem antybiotyków, zmienił się
— o tyle, o
ile możemy porównywać — przebieg większości chorób. Jest mniej gwałtowny, mniej
dramatyczny i znacznie rzadziej kończy się szybką śmiercią. Powoli zaczynamy
wierzyć w to,
że każdą chorobę można opanować. Ceną za nadzieję jest długotrwałość procesu
leczenia —
a więc dłuższe chorowanie oraz ograniczenie sprawności. Proszę pamiętać, że
możliwość
wykonania chirurgicznej operacji brzucha — a więc nawet usunięcia wyrostka
robaczkowego
— istnieje dopiero niewiele ponad sto lat. Można zatem być chorym na różne
choroby, o
różnym przebiegu i różnych objawach, i to też ma znaczenie dla rodziny: depresja
matki ma
nieco inne konsekwencje niż choroba wieńcowa i zawał serca ojca.
To przecież oczywiste. Ale jeśli choroba już musi być ciężarem, to przecież
istnieją chyba jakieś sposoby, żeby była ciężarem jak najmniejszym…
Wierzę w to tak jak pani. Ale nie jestem całkowicie pewien, czy wiem, jak
chorować.
Myślę, że nikt, kto nie chorował, nie może mieć recepty na to, jak chorować
najlepiej.
Wszystkie nasze wyobrażenia o tym, jak zachowalibyśmy się na miejscu chorego —
męża,
żony, dziadka itd. — to raczej wyraz tego, jak znosimy jego, jej chorowanie.
rodzina wspiera w chorobie
Ale wiemy wszyscy z obserwacji, że choroba bliskiej osoby, chociaż jest dla
wszystkich
poważnym stresem, powoduje mobilizację rodziny. Badania nad relacjami w
rodzinach osób
chorych na różne choroby somatyczne i psychiczne, prowadzone w latach 2000–2002
w
Krakowie, potwierdziły, że tak jest. Może to część obiegowej wiedzy, ale warto
podkreślić,
zwłaszcza jeśli wspierają to wyniki badań, że w trudnej dla rodziny sytuacji, a
przecież taką
jest poważna choroba jednego z jej członków, wyraźniej dostrzega się znaczenie
wewnątrzrodzinnych więzi i właściwie je ocenia. Podobnie zresztą jak i to, co
teoria nazywa
pełnieniem ról rodzinnych. Chodzi o sposób, w jaki jest się mężem, żoną, matką,
ojcem,
córką czy synem, bratem lub siostrą. Mówię o wynikach badań moich młodszych
kolegów:
Bogdana de Barbaro, Barbary Józefik, Lucyny Drożdżowicz, Mariusza Furgała, także
i
dlatego, że pozwalają solidnie uzasadnić zdanie, że chorując, człowiek może na
swojej
rodzinie się oprzeć.
A zatem: co jest lepsze dla chorego? Wyżalenie się, okazanie buntu, nieukrywanie
stresu czy wręcz traumy, depresji — czy próba stłumienia lęku i niedzielenie się
nim z otoczeniem?
poddaj się opiece
Wydaje mi się raczej, niż wiem to na pewno, że dla każdego w chorobie lepsze
jest coś
innego. Ci z nas, dla których niezależność, wpływanie na bieg zdarzeń, panowanie
nad
sytuacją mają szczególnie duże znaczenie, lepiej znoszą chorobę, jeżeli
zachowują
przynajmniej część tych możliwości, mimo osłabienia cierpieniem i mniejszej
sprawności.
Różne czynniki związane z chorobą — samo cierpienie, słabość, lęk w końcu —
powodują,
że „usuwa się nam grunt spod nóg”, znika gdzieś dzielność, sprawność, zaradność.
Otóż ci z
nas, którzy bardzo cenią niezależność, źle znoszą leżenie w łóżku, pozbawienie
ich
obowiązków, pozostawanie pod najczulszą nawet opieką. Zwłaszcza gdy choroba, o
której
mówimy, jest poważniejsza niż katar. Można nawet powiedzieć, że im jest
poważniejsza, tym
poddanie się opiece jest trudniejsze. Wśród najbliższych powstaje wówczas nowy
język
porozumiewania się w sprawach związanych z chorobą. Niby nie mówi się otwarcie,
w
sposób dla każdego postronnego człowieka jasny, ale ci, którzy są ze sobą
blisko, wszystko
wiedzą i rozumieją. Nawet zmienny nastrój, przypływy smutku, rozdrażnienia,
sprzeciw
wobec losu — przyjmowane są ze zrozumieniem. Ważne jest przy tym dla wielu z
nas, żeby
bliscy mimo wszystko dawali wyraz temu, że się „trzymamy”.
Ale przecież nie wszyscy tacy jesteśmy. Niektórzy bez oporu korzystają z osłony
i opieki,
jaką otaczają ich w chorobie bliscy, i łatwo poddają się temu, co chcą dla nich
zrobić inni.
Może nawet rodzinie łatwiej jest wówczas wykazać się zapasami miłości i
gotowości
niesienia pomocy?
Mamy zatem w pewnym sensie prawo obciążać resztę rodziny? Zadręczać ją sobą
i swoim cierpieniem? Czy lepiej zacisnąć trochę zęby i ją oszczędzać?
czy obciążać rodzinę?
Jak to obciążać czy oszczędzać? Co to za alternatywa? Przecież nie mamy takiego
wyboru.
Choroba jest z natury ciężarem nie tylko dla chorującego, ale i dla jego
bliskich. Tu wrócę raz
jeszcze do tego, że oparcie i opieka w chorobie należą do najważniejszych zadań,
przed
którymi staje rodzina. I najczęściej rodzina daje sobie z tym świetnie radę. I
najczęściej bliscy
— żony, mężowie, dzieci, rodzice — nie mają trudności z tym, żeby pomieścić w
sobie lęk i
gniew, cierpienie i ból chorującego. Chociaż nie jest to łatwe.
KOBIETY CHORUJĄ CZĘŚCIEJ
kobiety chorują częściej
Okazuje się jednak, że do okresu dorastania częściej chorują chłopcy, od tej
fazy życia —
dziewczynki. I tak już jest aż do początku wieku zaawansowanego, kiedy to
wcześniej
umierają mężczyźni.
Dlaczego kobiety chorują częściej?
Nikt tego nie wie. Są tylko odpowiedzi na poziomie spekulacyjnym. To
socjologowie
zaproponowali spojrzenie na kobiety jako mniejszość represjonowaną. Są gorzej
traktowane,
mają gorsze warunki pracy, mniej zarabiają. Ale to nie jest jedyne
wytłumaczenie.
Neurofizjologia daje też podstawy do innego rodzaju interpretacji, zwłaszcza
jeśli idzie o
zaburzenia zdrowia cielesnego. Kobiety mają większą wrażliwość interoreceptywną,
to
znaczy, że są wrażliwsze na odbiór sygnałów płynących z ciała niż mężczyźni.
Kobiety zatem
zgłaszają się do lekarza z różnymi dolegliwościami na ogół wcześniej niż
mężczyźni. Z badań
wynika, że kobiety przychodzą za wcześnie, zanim da się cokolwiek rozpoznać. Są
odsyłane,
a kiedy przychodzą po raz drugi, to już jest za późno. Dzisiaj już wyciągnięto z
tego wnioski.
Wiele zaburzeń, typowych zwłaszcza dla kobiet, takich jak rak piersi czy różne
zmiany w
narządach płciowych — które prowadzą do zmian nowotworowych szczególnie groźnych
dla
życia — umiejętnie się diagnozuje już na poziomie grubo wyprzedzającym
powstawanie
zmian, o które trzeba się niepokoić. I podejmuje się odpowiednie interwencje.
Zatem jeżeli
kobiety zgłaszają się regularnie do lekarza, nawet jeśli tylko denerwują się
bezpodstawnie,
procedura diagnostyczna, poprawnie przeprowadzona, potrafi zapobiec różnym
schorzeniom.
zdiagnozuj się wcześniej
Są też takie interpretacje, że stres bycia kobietą, obciążenia kobiecością jest
większy i że
zwiększa on prawdopodobieństwo rozwoju zaburzeń. Ale nie ma jednoznacznego
potwierdzenia, czy to prawda. Na pewno zmaganie się z obciążeniami w pracy i w
domu czy
chęć dorównania mężczyznom wymagają od kobiet znacznego wysiłku, powodują
większe
obciążenie psychiczne.
skąd się bierze stres?
Często zapomina się, że stres to nie tylko przykrość. W istocie rzeczy każda
zmiana
powoduje stres. W tabeli stresów życiowych na pierwszym miejscu znajduje się
utrata bliskiej
osoby, zaraz potem zmiana pracy, a potem zmiana mieszkania, niekoniecznie na
gorsze.
No to już wiem, czemu tak się bronię od kilku lat przed zmianą mieszkania, i to
na lepsze. Sama myśl o tym już mnie stresuje. I nadal tkwię w gierkowskich
blokach, dość zadowolona.
stres ekstremalny
Następstwa stresu, zwłaszcza silnych stresów, w postaci zaburzeń postresowych —
to jest
bardzo ciekawy obszar badań i dość dużo o tym wiemy. W naszej klinice
zapoczątkował je
profesor Antoni Kępiński, analizując z młodszymi kolegami następstwa stresu
obozu
koncentracyjnego; profesor Wanda Półtawska zajmowała się dziećmi. W Polsce
bardzo
wcześnie zbadano i opisano zespół następstw takiego stresu nadzwyczajnego, bo
pobyt w
obozie to stres ekstremalny. Od tego czasu powtarzano badania z osobami, które
przeżyły
stres ekstremalny w innych okolicznościach, i znajdowano wciąż te same
prawidłowości.
Przecież zaburzenia będące następstwem prześladowań w stalinowskich więzieniach
czy na
Syberii można badać i mówić o nich dopiero od niedawna. Sam pamiętam, że jeśli
ktoś miał
w swoim życiorysie hitlerowski obóz koncentracyjny i syberyjskie łagry albo
więzienie
polityczne po wojnie, to to drugie skrzętnie się zamazywało w historii pacjenta,
bo nie wolno
było o tym pisać. Nie mogło się to znaleźć w dokumentacji. Dość późno, chociaż z
całkiem
innych powodów, zajęto się też tymi, którzy ocaleli z Holocaustu.
Czy wiadomo, na czym polega różnica w reakcji na stres u kobiety i u
mężczyzny?
płeć a reakcje na stres
Na tym, na czym polega biologiczna różnica między kobietą i mężczyzną, czyli na
innych
aktywnościach hormonalnych. Stres możemy rozpatrywać ze strony psychologicznej,
ale
przecież koncepcja stresu jest koncepcją biologiczną. Dzisiaj staramy się
patrzeć na stres jak
na wiele innych zagadnień — całościowo. Hormony wydzielane w stresie wywołują u
kobiet i
u mężczyzn nieco inne konsekwencje somatyczne. Hans Selye, twórca koncepcji
stresu, już w
latach trzydziestych wykazał związek pomiędzy stresem a powstawaniem wrzodów
żołądka.
Nauka opisała złożony, a pewnie nie do końca poznany, mechanizm stresu,
obejmujący liczne
układy regulacyjne organizmu. Od zmian ciśnienia krwi, wydzielania soków
trawiennych, po
zmiany immunologiczne. Prawdopodobnie właśnie odmienne .u kobiet i mężczyzn
regulacje
hormonalne odpowiedzialne są za powstawanie u nich — w odpowiedzi na stres —
odmiennych chorób. Mężczyźni częściej zapadają wtedy na choroby układu krążenia
o
większym ryzyku śmiertelności.
Kobieta jest w stanie oszukać samą siebie, zbagatelizować coś, co jest sprawą
poważną. Ma talent wmawiania sobie, że jest lepiej, niż się wydaje.
Ja bym tak nie powiedział. Ale jeśli pani ma rację, to może właśnie dlatego
kobiety
częściej chorują.
Kwękają… Narzekają na zdrowie, ale to trochę pomaga psychicznie. Kwęka się i
żyje dalej.
lepiej trochę ponarzekać
Kwękają, bo im coś dolega. Może i na tym polega różnica między mężczyzną a
kobietą, że
kobiety narzekają i żyją dłużej, a mężczyźni dzielnie udają, że nic im nie jest,
a potem nagle
padają jak drzewa. Kobieta może się skarżyć, może ją coś boleć, może być
delikatnego
zdrowia — i to wszystko mieści się w pojęciu kobiecości. A mężczyzna nie może
się
przyznać do cierpienia, bo musi bronić ojczyzny, rodziny, dzieci, domu.
No, coś w tym jest, choć pojawiły się kobiety, które też pełnią te wszystkie
funkcje, z obroną ojczyzny włącznie.
aleksytymia
Jeżeli zbadać umiejętność rozpoznawania i nazywania własnych emocjonalnych
stanów —
że to, co czuję, to jest smutek, lęk albo złość — to mężczyźni częściej niż
kobiety mają coś,
co się nazywa aleksytymią, czyli niezdolnością do odczytywania własnych stanów
emocjonalnych. Żona lepiej wie, że jej mąż jest zły albo smutny, a on sam sobie
z tego nie
zdaje sprawy. Kobieta, która z nim jest, rozpozna to po różnych objawach — a on
nie. I tę
różnicę między obu płciami widać już wcześniej, np. w wieku szkolnym, w wieku
pokwitania. Dziewczynki wcześniej i lepiej piszą wypracowania, mają większą
łatwość
werbalizacji, ponieważ rozwija się ona u nich, podobnie jak słownictwo i język,
żywiej i
wcześniej niż u chłopców. Oczywiście, jeżeli się ćwiczy u chłopca czytanie, daje
mu się
książki, zainteresuje się go lekturą, to jego język też się rozwija.
co chłopcy wiedzą o sobie?
Pewne funkcje, które rozwijają się słabiej lub wolniej, mogą być wyćwiczone, pod
warunkiem, że ćwiczenia będą zastosowane w odpowiednim czasie. Skoro zdolność
językowa
rozwija się u chłopców stosunkowo wolniej — to jest bardzo prawdopodobne, że ich
informacje o własnym stanie emocjonalnym też są niewystarczające, oni je raczej
wyładowują w swoim zachowaniu, ale bez słów. Na to się nakłada pewien wymóg
związany z
rolą mężczyzny i ona właśnie sankcjonuje to zachowanie.
jak zmienić stereotyp?
Mogłaby pani powiedzieć teraz: „No to zmieńmy stereotyp bycia mężczyzną” — ale
co to
da? Co mają zrobić ci wszyscy, którzy się rozwinęli w starym stereotypie? Iść na
cmentarz i
położyć się do grobu? Taki stereotyp musiałby być przekształcany sukcesywnie,
żeby
ćwiczyć zmianę u tych, którzy się rozwijają. Ale zmiany nie muszą się zaczynać
od łamania
stereotypu. Należy rozwijać różne możliwości dzieci, wtedy być może i stereotyp
się zmieni.
Tak zresztą bywa, tylko że to trwa. Nawet jeśli w ostatnich dziesięcioleciach
obserwujemy w
kulturze gwałtowne przewartościowania wizerunku bycia mężczyzną i bycia kobietą
— to są
to jedynie zmiany powierzchowne, a twarde struktury wzorów roli mężczyzny i
kobiety
prawie się nie zmieniają.
BIERZEMY NA SIEBIE ZBYT WIELE
zaskakująca