11428

Szczegóły
Tytuł 11428
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11428 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11428 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11428 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

DOROTA TERAKOWSKA JACEK BOMBA BYĆ RODZINĄ CZYLI JAK ZMIENIAMY SIĘ PRZEZ CAŁE YCIE 2. WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2004 ZAMIAST WSTĘPU Spotkania z Dorotą Terakowską od jesieni 2002 do maja 2003 roku były w moim życiu wydarzeniem niecodziennym. Co przecież nie znaczy, że wcześniej nie spotykałem się i nie rozmawiałem z ludźmi w określonym celu i na określony temat. Zdarzało mi się też podejmować z innymi wykonanie jakiegoś zadania w określonym czasie. Tym razem wyglądało na to, że cel był dla mnie całkowicie nowy i dość odległy od tego, czym się zajmuję. Mieliśmy razem przygotować książkę przeznaczoną nie dla profesjonalistów lub studentów — co mi się już zdarzyło — ale dla każdego zainteresowanego człowieka o mojej partnerce w tej przygodzie wiedziałem, że była redaktorką „Gazety Krakowskiej”. Dobrym redaktorem w czasie, w którym, także ze względu na okoliczności historyczne, „GK” była gazetą najbardziej w kraju czytaną. Wiedziałem też, że jest teraz autorką popularnych książek. Czytałem nawet jedną z nich, Poczwarkę. Wiedziałem, że przyjaźni się z niektórymi z moich przyjaciół i kolegów, wiedziałem, czyją jest żoną i czym zajmują się jej córki. Umawialiśmy się na rozmowy późnymi wieczorami w miejscu, w którym pracuję. Rozpoczynaliśmy o 21, a kończyliśmy, gdy wyczerpywał się temat lub nie było już miejsca na taśmie. Inaczej niż w moich spotkaniach z pacjentami — to nie ja słuchałem, lecz byłem słuchany. Trochę tak jak podczas wykładu. To było ryzykowne. Mogło mi grozić szybkie wejście w rolę profesora, który wie i ma przekazać to, co najważniejsze. Miałem szczęście. W pani Terakowskiej znalazłem rozmówcę słuchającego aktywnie, a przede wszystkim stawiającego kwestie tak, że nie można było zamykać problemu w formule akademickiego myślenia. Teraz, kiedy praca nad efektami naszych rozmów została zakończona i każdy może je poznać i ocenić, sądzę, że przyjęta w rozmowach ze mną postawę kobiety o dużym wyczuciu rzeczywistości, wyraźnie sformułowanych poglądach na życie, ilustrowanych „z życia własnego wziętymi przykładami” i jasno sprecyzowanymi pytaniami, na które czasem oczekuje odpowiedzi, a czasem wręcz przeciwnie — potwierdzenia, że wyczerpująca odpowiedź nie istnieje. A przy tym ciekawej tego, co na interesujące ją tematy mówi nauka. Zostałem z pytaniem, tym razem swoim własnym, z kim rozmawiałem co tydzień przez pół roku? Bo przecież Terakowska nie rozmawiała ze mną tak, jak rozmawia ze mną pacjent poszukujący pomocy lub porady. Ale z drugiej strony, wnosiła tyle własnych życiowych doświadczeń, wspomnień i poglądów. Nie maskowała swojej prawdy fikcją literacką. Próbowałem rozwiązać tę kwestię, przypominając sobie, że metoda pracy dziennikarza też przecież polega na zadawaniu pytań. Nie byłem zadowolony z takiego rozwiązania. Czytając zapisy kolejnych rozmów, widziałem przecież, że nie powstaje ani reportaż, ani wywiad z lekarzem. Teraz dopiero znalazłem odpowiedź, która być może jest prawdziwa. Dorota Terakowska posługiwała się w rozmowach ze mną swoim życiowym bagażem w imieniu tych, którzy po powstającą książkę mają sięgnąć. Swojego życia i pamięci własnych doświadczeń używała w imieniu potencjalnych czytelników. Kłopot z taką odpowiedzią w tym, że niewiele wiem o warsztacie pisarza i o tym, jak może on używać własnego życia, pisząc. A jeszcze większy w tym, że jest mało prawdopodobne, abym kiedykolwiek dowiedział się, czy wyobrażenie mojej rozmówczyni o czytelnikach odpowiada temu, co ich interesuje. Jacek Bomba ROZMOWA 1 DOJRZAŁOŚĆ (25–60 LAT) DOJRZEWANIE DO WŁASNEJ DOROSŁOŚCI Dorota Terakowska: Kto to jest człowiek dojrzały? Od jakiego mniej więcej momentu możemy kogoś tak nazwać? Przecież nie chodzi o takie wyznaczniki, jak małżeństwo, dzieci, rodzina — bo można to wszystko mieć i być zupełnie niedojrzałym, prawda? co to jest dojrzałość? Jacek Bomba: Próbuje pani odnieść dojrzałość do chronologii życia człowieka czy do nagromadzonych przez każdego z nas doświadczeń? A może pyta pani o jeszcze inne kryteria określenia dojrzałości? Oba pani ujęcia są uprawnione, bo można je znaleźć w naukach o człowieku. Mówimy przecież o dojrzałości kogoś, kto kończąc osiemnaście czy dziewiętnaście lat, zdaje egzamin państwowy, nazywany zresztą egzaminem dojrzałości, i staje się „dojrzały”. Dojrzałość tak określona obejmuje oba wymiary — wiek i zgromadzoną wiedzę o świecie. Istnieje też ujęcie prawne, według którego po osiągnięciu określonego wieku nabywamy pewnych praw: możemy iść do kina na film dla dorosłych, możemy kupić paczkę papierosów lub butelkę alkoholu, uczestniczyć w życiu politycznym jako wyborca, wyjść za mąż czy się ożenić. My będziemy mówić o dojrzałości do czegoś. Ale do czego? Zakłada się, że człowiek osiemnastoletni może palić papierosy, bo ma prawo podjąć odpowiedzialną decyzję o sięganiu po tę przyjemność w dojrzały sposób, rozważając ryzyko dla zdrowia, jakie to z sobą niesie. Tak się zakłada. Prawo przyjmuje też, że wcześniej osiągamy dojrzałość do rozróżniania między dobrem a złem i dlatego możemy odpowiadać — przed sądem — za postępowanie zabronione. Te przykłady pokazują, czym można się kierować, uznając człowieka za dojrzałego. Może to być również zdolność do osądu moralnego. Lub możliwość wyboru między przyjemnością zapalenia papierosa i ryzykiem choroby płuc. dojrzały może palić W języku potocznym mówimy o kimś, że jest dojrzały, gdy chcemy wyrazić o nim opinię pozytywną. Zazwyczaj bierzemy wówczas pod uwagę zrównoważenie emocjonalne, rozwagę przy wyrażaniu sądów i podejmowaniu decyzji i równowagę między zaspokajaniem swoich własnych potrzeb oraz potrzeb innych ludzi. I prawdopodobnie powie pani o kimś, kogo cechuje egoizm, kto jest niezrównoważony, pochopny w decyzjach i działaniu, mówi, co mu ślina na język przyniesie, że jest osobą niedojrzałą. niedojrzałość emocjonalna W psychiatrii także posługiwano się dość długo pojęciem niedojrzałości emocjonalnej, mając na względzie przede wszystkim wymienione cechy, a także niezdolność dostrzeżenia własnego sprawczego udziału w biegu zdarzeń. Prowadzi to do stałego poczucia krzywdy… …zaraz, zaraz, przecież muszą być jakieś zasady, jakieś normy lub określone wyznaczniki dojrzałości! Zanim dojdziemy do norm, warto może zwrócić uwagę na inne użycie słowa „dojrzały”. Mówimy tak o kimś, by nie powiedzieć, że nie jest już młody, albo wręcz, że jest już stary. No tak, „dojrzała kobieta…” Skądinąd to określenie nie zawsze jest używane w sensie pozytywnym. Bo już „dojrzały mężczyzna”, zgodnie z tradycją, ZAWSZE brzmi jak komplement… To eufemistyczne używanie słowa „dojrzały” kryje w sobie jeszcze inną potoczną prawdę. W naszej kulturze przyjmujemy, że ludzie młodzi mogą być niezrównoważeni, porywczy, mogą podejmować nieprzemyślane decyzje, a nawet być egoistami. W nadziei, że właśnie z wiekiem, w naturalnym biegu życia, dojrzeją. Ale nie wszyscy przecież. Moja starsza córka potrzebowała na to więcej czasu, a młodsza mniej… Opiekuńcze skrzydła babci wydłużyły niedojrzałość starszej córki, a dla odmiany moje wymagania skróciły ten czas u młodszej. kto szybciej dojrzewa? To prawda, że ludzie się zmieniają, dojrzewają w różnym tempie. Prawda też, że niektórzy nie osiągają dojrzałości nigdy. Psychologia rozwojowa, która przez cały dwudziesty wiek opisywała wnikliwie różne wymiary ludzkiego życia psychicznego, pokazuje, jak ludzie zmieniają się emocjonalnie, jak zmienia się ich funkcjonowanie intelektualne, jak rozwijają się moralnie, a jak popędowo. Wszystkie te opisy uporządkowane są jak wzorce, a na końcu drogi zawsze jest opis jakiejś idealnej rzeczywistości. Atrybuty dorosłości to zrównoważenie emocjonalne, gotowość do stałości w uczuciach i utrzymania stabilnego związku, swoboda w myśleniu abstrakcyjnym i zdolność do niezależnych sądów, autonomia i wrażliwość moralna, umiejętność kontroli popędów i ich zaspokajania bez przynoszenia szkody innym. Można by powiedzieć, że dojrzałość to zdolność do bycia mężem, ojcem, żoną, matką, obywatelem, członkiem społeczności. „Bycia”, w przeciwieństwie do „posiadania” — żony, męża, dzieci i „tego wszystkiego”. Hm… Znowu powiem coś wbrew tradycji. Zgodnie z nią właśnie „mamy” żonę, męża, dzieci… Dojrzały czy tylko dorosły? W każdym razie chyba nie ma jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o granice osiągnięcia dojrzałości. Uważa się, a raczej uważało dotychczas, że dorastanie, czyli stawanie się dorosłym, powinno kończyć się w połowie trzeciej dekady życia. Właśnie dorosłym, nie dojrzałym. W psychologii i psychopatologii rozróżnia się te pojęcia. Dorosłość zastrzegamy dla tego etapu życia, w którym człowiek jest niezależny w sądach — to znaczy potrafi samodzielnie formułować i wyrażać opinie w ważnych kwestiach, jest niezależny uczuciowo, czyli umie poradzić sobie z tym, że nie jest kochany lub że ktoś, kogo kocha, sprawia mu przykrość, jest w stanie znieść krytykę bez popadania w rozpacz, jest autonomiczny moralnie — to znaczy potrafi skorzystać z wolności, dokonując wyborów korzystnych dla siebie, nie krzywdząc przy tym innych ludzi. do czego dojrzałem? Dojrzałość zaś ocenia się w odniesieniu do każdego etapu życia. Tak jak dojrzałość do rozpoczęcia nauki szkolnej, dojrzałość do uprawiania sportu wyczynowego, dojrzałość do pracy, do rodzicielstwa i małżeństwa. Czy to nie jest trochę nudne być w pełni dojrzałym, dorosłym…? To chyba żart… Chociaż warto może pamiętać o Gombrowiczu. Otwarcie przecież opowiadał się za wartością niedojrzałości w porównaniu z dorosłością. Zdecydowanie wyżej cenił „stawanie się” niż „bycie”. Ale taka postawa wymaga założenia, że dorosłość jest czymś zamkniętym i niezmiennym. Tak chyba nie jest, rozwijamy się przecież stale i stale stoi przed nami zadanie dojrzewania do kolejnego, nowego życiowego wyzwania. dojrzałość a dalszy rozwój Etap dojrzałości w życiu to bardzo długi okres, przynajmniej tak samo długi jak czas pomiędzy narodzinami a opuszczeniem domu i uniezależnieniem się. A może ten czas jest nawet dłuższy, ponieważ nie wszystkie dzieci w rodzinie przychodzą na świat w tym samym momencie. Jest bowiem taka specyficzna faza, kiedy pierwsze dziecko staje się dorosłe i odchodzi, ale pozostaje jeszcze młodsze rodzeństwo i czas pełnej rodziny przedłuża się, dopóki ostatnie z dzieci nie opuści domu. Biorąc pod uwagę, że można jeszcze mieć dzieci w wieku czterdziestu paru lat, to potrzebne na ich wychowanie dwadzieścia pięć lat już dokłada nam siedemdziesiątkę na kark, ale to też nie jest kres. Jeżeli medycyna bardziej się rozwinie i będzie można rodzić dzieci po okresie menopauzy, to w gruncie rzeczy pełne życie długo się nie skończy. Ale i tak większość życia spędzamy jako dorośli, którymi stajemy się już około dwudziestki. A średnia życia wciąż się wydłuża i coraz więcej ludzi przekracza osiemdziesiąt lat. W związku z tym coraz więcej czasu przypada na okres, który już nie jest młodością. Eee, odbiera pan nam optymistyczne pojęcie drugiej i trzeciej młodości… mitologia dzieciństwa …ale za to całe nasze życie pełne jest mitologii na temat młodości i dzieciństwa, kultu owego okresu nieodpowiedzialności, zależności i bycia zawsze otoczonym bliskimi osobami. Nie mam złudzeń, że te okresy są idealizowane w naszej pamięci. Ja jestem skłonna idealizować każdy okres mojego dość długiego życia. Lubiłam swoje dzieciństwo, ale jakoś go nie wyróżniam. Jeżeli już, to idealizuję młodość. A jednak bardzo dużo mówi się o dzieciństwie i poświęca się mu uwagę, ponieważ to jest okres, w którym się formujemy. Te wszystkie wydarzenia pomiędzy urodzeniem a piątym rokiem życia zapowiadają nasze możliwości, to, co z nami będzie dziać się później, w jakiej mierze możemy wykorzystać swój potencjał. Człowiek bowiem przychodzi na świat z pewnym potencjałem biologicznym, z określonym zapisem genetycznym… …i te pierwsze krótkie pięć lat zdeterminuje jego całe życie. I jeszcze te geny tak wiele znaczą, decydują o tak wielu sprawach, na które w ogóle nie mamy wpływu. To trochę ponure. A zatem kilka błędów naszych matek lub ojców, parę nie takich jak trzeba genów i… czy geny nas determinują? …geny jedynie determinują, określają pewne granice i zapowiadają możliwości, które mogą być wykorzystane lub stłumione, albo wręcz wypaczone w wymianie z otoczeniem. Podobnie jest z następstwami intensywnego okresu rozwoju: wewnątrzmacicznego i tuż po urodzeniu. Ale na tym się przecież nie kończy. W późniejszym okresie człowiek sam wybiera spośród różnych możliwości. Sam podejmuje określone decyzje, od których zależy jego los. Można mieć uwarunkowane genetycznie świetne predyspozycje intelektualne, a za sobą — w okresie dzieciństwa — wiele starań rodziny, które sprzyjają rozwojowi, a potem z różnych powodów pokierować swoim życiem tak, że te potencjały pozostaną nie wykorzystane. Dzieci urodzone około 1930 roku były wychowywane bardzo starannie opiekowano się nimi właściwie, posyłano je do dobrych szkół. I nagle trafiały na przykład do obozu koncentracyjnego. Wcześnie doznana trauma wyciskała na nich piętno, które sprawiało, że całe ich dalsze życie było zupełnie inne niż planowane… I w zasadzie nie ma takiego okresu historycznego, który byłby całkowicie wolny od masowych traumatycznych doznań. W dwudziestym wieku był przecież stalinizm i realny socjalizm, teraz mamy transformację ustrojową i bezrobocie. Takie sytuacje zawsze — choć w różnym wymiarze — są obciążające. Czasem są nawet poważne, jak choćby postanowienie administracyjne, że jakaś grupa ludzi nie ma prawa do edukacji. Mam na myśli okres po drugiej wojnie, kiedy wiele osób przygotowanych przez swoje rodziny do studiów nie miało wstępu na uniwersytety albo mogło kończyć tylko takie uczelnie, które nie otwierały przed nimi możliwości — tylko dlatego że legitymowały się „niewłaściwym” pochodzeniem społecznym. trauma historii Tak bywało i wcześniej, mam znajomego, który po maturze w Związku Radzieckim w latach trzydziestych, ze względu na udział swego ojca w Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i przyjaźń z Różą Luksemburg, nie mógł studiować historii zgodnie ze swoimi planami. Pozwolono mu wstąpić na medycynę sanitarną. Potem przyszła wojna i wszystkich w trybie przyspieszonym przekwalifikowano na lekarzy wojskowych, on znalazł się w Polsce z I Armią, jako lekarz wojskowy, i już tu został. Dziś jest wybitnym psychiatrą. W latach pięćdziesiątych przyjaźniłam się ze Stasiem Lubomirskim, który marzył o tym, by zostać historykiem sztuki, ale prezydent Bierut, po licznych prośbach, łaskawie pozwolił mu studiować na Akademii Górniczo–Hutniczej. Równocześnie kazano mu pracować w hucie w zawodzie ślusarza. Dla żartu Staś sporządził sobie wizytówki: „Stanisław książę Lubomirski, ślusarz Huty Lenina”. Na ten żart pozwolił sobie już po Październiku 1956 — wcześniej za taką wizytówkę mógł wylądować na UB lub w kopalni. Ale i tak jest poniekąd historykiem sztuki — z obszernej wiedzy i z upodobania. powaga czy szaleństwo? Niewątpliwie w czasach w miarę normalnych, mimo takich czy innych genów, mamy możliwości kształtowania swojego życia. Zarazem w dużej mierze od dorosłych ludzi oczekujemy— jak już mówiłem — że będą kierowali się pewnymi zasadami, które wiążemy z dojrzałością: że będą rozsądni, będą cenili uporządkowany system i hierarchię wartości, będą kierowali się racjonalnym wyborem przy podejmowaniu decyzji, rozważając zawsze wszystkie za i przeciw. W niewielkim stopniu będą działali irracjonalnie i popędowo. Nie będą się dawali ponieść nieoczekiwanym namiętnościom. Potwornie poważny żywot… Gdzie tu miejsce na odrobinę szaleństwa? Dostosowywanie się do dorosłości nie jest łatwe. Dlatego większość zaburzeń psychicznych zdarza się właśnie w dorosłości, a nie w dzieciństwie. To znaczy, według pana, że przyczyną zaburzeń jest to; co nagromadziło się w nas w dzieciństwie? Okres dorosłości jest dłuższy niż dzieciństwo, więc jest czas na to, żeby się ujawniły następstwa, które dają człowiekowi w kość i każą mu szukać pomocy. Człowiek nie radzi sobie ze sobą i ze światem, a poziom jego przystosowania do rzeczywistości spada. SCHYŁEK Czy tak zwana pełnia życia — teoretycznie zawierająca się pomiędzy trzydziestką a pięćdziesiątką — musi być równocześnie schyłkiem życia? A to ciekawe pytanie. Zawsze się mówi „ciekawe pytanie”, kiedy się nie wie, co odpowiedzieć! Może nie tyle „co”, ile „jak”. 0 co chodzi z tym schyłkiem życia? Przecież to naturalne, że właśnie wtedy każdy człowiek powoli, w zróżnicowanym zresztą tempie, staje się słabszy, mniej energiczny, mniej dynamiczny, nabiera do wielu spraw dystansu, jest rozważniejszy, no i — trzeba się z tym pogodzić — już nie jest młody tą pierwszą, bujną młodością… pożegnanie z młodością Ale czy to jest schyłek? Czy Conradowska smuga cienia to początek końca? Przecież śmierć towarzyszy życiu od początku. To jest raczej tak, że cywilizacja, w której żyjemy i którą współtworzymy, nie jest na ten wymiar życia otwarta. Często zachowujemy się, jakby śmierci nie było. Czasem mam takie wrażenie, że mimo nieustających wojen, masowych mordów, zagłady narodów — a może właśnie dlatego, współcześni ludzie odwracają się od śmierci. Nie chcą się nią zajmować. Z rozważań Zygmunta Freuda ta część, która dotyczy seksualności, znalazła znacznie więcej uwagi potomnych niż ta, w której zajmował się „popędem śmierci”. A szkoda. Łatwiej byłoby pojąć, że upływ czasu nie powoduje jedynie ograniczenia możliwości i utraty atrakcyjności. Że w miarę upływu lat i gromadzenia doświadczeń nie tyle zmierzamy do schyłku życia, ile otwierają się dla nas możliwości nowe, takie, jakie nie stoją przed dwudziestolatkami. nowe życie po trzydziestce i po sześćdziesiątce To prawda, że z różnymi etapami życia wiążą się różne możliwości. Tancerka czy tancerz na ogół po trzydziestce rzeczywiście wchodzą w schyłek pracy zawodowej. Podobnie atleta czy pływaczka. Ale może mniej ludzi zdaje sobie sprawę z tego, że szczyt oryginalności w myśleniu matematycznym także przypada na ten sam okres. Po dwudziestym piątym roku życia matematyk kontynuuje podobno tylko to, co odkrył wcześniej. A na przykład pisarze, zwłaszcza prozaicy, rozwijają się twórczo jeszcze po tym okresie, który pani nazwał? „pełnią życia”. Można i po sześćdziesiątce nauczyć się nowych rzeczy, opanować nowy język, nawet zmienić zawód, przeżyć wielką miłość, odkryć nowe treści w dawno już czytanym dziele czy nowe piękno zwiedzanego już wcześniej kraju… Chyba ma pan rację — sama nauczyłam się używać komputera i korzystać z Internetu już po pięćdziesiątce! ZACZYNAMY CHOROWAĆ Większość zaburzeń nerwicowych dotyczy ludzi dorosłych i to oni najczęściej korzystają z leczenia. Większość depresji też jest zdiagnozowana u ludzi dorosłych. Około czterdziestu procent populacji ma dzisiaj depresję w różnym stopniu nasilenia. Ile…?! jak znikają choroby? Jeszcze trzydzieści lat temu mówiło się, że czterdzieści procent populacji ma nerwicę, ale dzisiaj częściej diagnozuje się depresje i zaburzenia lękowe niż nerwice. Istnieje nawet rodzaj mody na rozpoznawanie depresji. Pewne choroby „pojawiają się i znikają” tylko dlatego, że nie są rozpoznawane, a zatem nie są też opisywane. Proszę zauważyć — choćby na podstawie literatury pięknej — ile chorób znikło z potocznego języka! Na przykład fluksja, czyli zapalenie okostnej. Poziom rozwoju podstawowej opieki stomatologicznej sprawił, że ten typ powikłań zdarza się stosunkowo rzadko. Albo znany z literatury kołtun… …kołtun bodajże był jeszcze w Chłopach Reymonta. A wapory? Czy to nie na wapory cierpiały liczne bohaterki powieści romansowych? wapory uderzają do głowy Wapory to rodzaj zaburzenia, który dziś zdiagnozowalibyśmy jako lękowe albo depresyjne. Ich rozpoznanie odwoływało się do medycyny starogreckiej, głównie hipokratejskiej, znane było medycynie arabskiej, wróciło do medycyny europejskiej. Opierało się na założeniu, że w ustroju człowieka są różne płyny, które mają znajdować się w odpowiedniej proporcji. To były flegma, żółć, krew i czarna żółć. I stąd charaktery: flegmatyk, choleryk (żółć), sangwinik (krew) i melancholik (czarna żółć). Ten podział do dziś jest stosowany. Często posługujemy się tymi terminami i mniej więcej wiemy, jakie są cechy melancholika, a jakie flegmatyka. Wapory to byty owe płyny, które jak para uderzały do głowy. Objawiało się to tak jak atak lęku z somatyzacjami. Co to są somatyzacje? co to są somatyzacje? Kiedy narasta lęk, pojawiają się różne dolegliwości cielesne, na przykład uderzenia krwi albo poczucie drętwienia kończyn. Wapory były rodzajem takiej dolegliwości, którą rozpoznawało się u określonych ludzi. Mężczyźni nie miewali waporów. Medycyna uważała, że mężczyźni nie mają też histerii… Jeszcze jaką…! Dopiero w połowie XX wieku odkryto, że mężczyźni też cierpią na histerię. Wcześniej, począwszy od czasów antycznych, uważano, że histeria jest tylko właściwością kobiet. I znowu zawinili Grecy, twierdząc, że choroba ta jest następstwem wędrowania macicy i że najczęściej wędruje ona do głowy i tam gnije… Co za wyobraźnia! Jak z horroru! dokąd wędruje macica? …co powoduje różne okropne objawy, a jak macica wędruje do nogi, wtedy następuje paraliż. A macica wędrująca to taka, która jest niezaspokojona. Kobieta niezaspokojona seksualnie, nie mająca dzieci, miała „skłonność do wędrowania macicy”. Zatem pewne choroby istniały, nawet je opisano, a dziś już ich nie ma. Moc słowa drukowanego… Za to mamy AIDS, SARS. Ciekawa jestem, jakich chorób nie będzie za lat sto, bo nikt ich nie opisze, a jakie przybędą… Jest zresztą w tej ciekawości spory niepokój. Teoretycznie można przyjąć, że istnieją choroby, które są tylko wymysłem lekarzy, a właściwie wspartą metodą naukową próbą ujęcia istniejącej rzeczywistości. Zanim wiedziano, na czym polega gruźlica płuc — istniały opisy suchot i różne metody ich leczenia. Choroba była, była też koncepcja jej leczenia, chociaż nie wiedziano, jaki jest mechanizm. Jeszcze w Czarodziejskiej górze Tomasza Manna są opisy leczenia gruźlicy płuc w sposób szalenie dziwny… Pamiętam opisy wielogodzinnego werandowania Hansa Castorpa, otulonego pledem w kratę, na potwornie zimnym balkonie, z termometrem w ustach… Do leczenia gruźlicy była stosowana też w Zauberbergu psychoterapia grupowa. Może to ma sens i da się wyjaśnić, ja tego nie krytykuję. Michel Foucault uważa, że w pewnym momencie rozwinęła się medycyna kliniczna, czyli naukowa, która musiała wszystko uporządkować, i usystematyzowała zaburzenia tak, jak Linneusz sklasyfikował rośliny. Założono, że choroby występują jak byty, można je ułożyć w pewnym porządku… …jak tablicę Mendelejewa? jak uporządkowano choroby? Ale układ Mendelejewa przewidywał, że mogą istnieć kombinacje, których nie znamy. I rzeczywiście, znajdowało się je. Choroby zostały opisane na innej zasadzie, trochę tak jak opisywano minerały — według określonych cech. Dzisiaj z całą pewnością wiemy, że bardzo dużo chorób, które kiedyś opisano, w istocie rzeczy nie było w ogóle tak zwanymi jednostkami chorobowymi. W XIX wieku istniało takie pojęcie jak „choroba angielska”, która z całą pewnością nie była jednostką, te same bowiem cechy — kwadratowa głowa, krzywe nogi i miękkie kości — są wynikiem różnych przyczyn, między innymi niedoboru wapnia, witaminy D, trudności w wykorzystaniu przez organizm dostarczanych mu substancji. Podobnie jest w psychiatrii, chociaż obecnie, po raz kolejny, próbuje się znaleźć wspólne cechy dla pewnych opisanych zaburzeń. Ta najnowsza klasyfikacja grupuje różne zjawiska kliniczne wokół zasadniczych objawów: lęku (zaburzenia lękowe, nerwicowe), afektu (na przykład depresje). Może to jest trafne, może nie. W każdym razie dorosłość to jest ten okres, w którym pojawia się najwięcej chorób. Niestety… I nawet jesteśmy skłonni uznać to za stan naturalny: im jesteśmy starsi, tym więcej nam dolega. Natomiast chorujące dziecko niepokoi nas, nie uważamy tego za naturalne. kto jest zdrowy? Definicja zdrowia mówi, że człowiek jest wtedy zdrowy, kiedy ma dobre samopoczucie albo kiedy wykorzystuje w rozwoju swoje możliwości — w szerokim rozwoju, chodzi bowiem równolegle o rozwój fizyczny, psychiczny, społeczny i duchowy. Jak kogoś boli noga, to w rozumieniu tej definicji już nie jest zdrowy. W zaburzeniach psychicznych kryterium choroby stanowi nie tyle obecność jakiegoś objawu, ile to, w jakim stopniu utrudnia on życie społeczne i wywiązywanie się ze swoich zadań. Można myśleć, że się jest Napoleonem, i dopóki to nie przeszkadza ani człowiekowi, ani reszcie świata, jeżeli realizuje on swoje życie i dobrze się w nim czuje, to nie ma żadnego znaczenia, za kogo się uważa. Nikt nie może powiedzieć o nim, że jest chory. A tu mnie pan zaskoczył… Dziwna jest ta psychiatria! Boli mnie noga — jestem chora. Myślę, że jestem Joanną d’Arc — proszę bardzo, bylebym nadal na przykład toczyła tę rozmowę z panem dla mojego wydawcy i nie utrudniała życia rodzinie… …oczywiście pod warunkiem, że pani by to nie przeszkadzało i gdyby pani czuła się dobrze i na miejscu, prowadząc ze mną te rozmowy i dbając właściwie o swoją rodzinę. CHOROBA W RODZINIE choroba w rodzinie Kiedy w rodzinie ktoś przewlekle choruje, zwłaszcza gdy choroba zagraża życiu, jest to bardzo poważny cios dla równowagi rodzinnej. Wtedy potrzebne są różne elementy wewnętrznego wsparcia w rodzinie, a także pomoc z zewnątrz. Stosunkowo niewiele jest rodzin, które są w stanie wytrzymać taki cios bez pomocy innych… Im więcej jest wokół ludzi, do których można zwrócić się z różnymi problemami, tym większe są szansę poradzenia sobie z chorobą. Podobnie jeżeli w rodzinie można zwrócić się do kilku osób, to większe jest prawdopodobieństwo, że nie obciąży się tylko jednego członka rodziny. Jak zachoruje ojciec, to matka nie będzie „wisiała” na najbardziej ukochanym synu czy córce, ale może skorzystać z wszystkich ofert pomocy. Możliwość funkcjonowania rodziny jest lepsza także i w takiej sytuacji. co to jest psychoedukacja? Współczesna medycyna w dużej mierze zajmuje się pomaganiem rodzinie w trudnej sytuacji choroby jednego z jej członków. Jest taka dziedzina terapii rodzin, nazywana psychoedukacją, w której rodzinę uczy się zajmowania swoimi chorymi oraz udziela jej się wsparcia w dźwiganiu brzemienia przewlekłej choroby. Bo choroba, zwłaszcza przewlekła, to jest ciężar, który wymaga wielu zmian wewnątrzrodzinnych. A przecież choroba może zdarzyć się każdemu i nie sposób się przed nią uchronić. Rodzina często pozostaje jednak sama ze swoimi chorymi. Kiedy najlepiej udać się na terapię? Jeśli tak, to jaką? Powinien z niej korzystać chory wraz z rodziną czy sama rodzina? terapia rodziny Najogólniej rzecz ujmując, celem terapii jest osiągnięcie przez rodzinę zmiany. Podobnie jak w każdym leczeniu — zmiany na korzyść. Jest sporo podobieństw między drogą, jaką przebywa każdy z nas, zanim uda się do lekarza i podejmie leczenie, a drogą, jaką do terapii zmierza rodzina. Kiedy zauważamy, że coś nam dolega, że jesteśmy mniej sprawni, też podejmujemy wysiłki, aby samemu uporać się z dolegliwościami i niewydolnością. „Bierzemy się w garść”, coś tam pozażywamy, jakoś próbujemy zaradzić złemu samopoczuciu. Trochę czasu upływa, zanim postawimy sobie sami rozpoznanie, że z naszym zdrowiem nie jest dobrze, i decydujemy się pójść do lekarza i podjąć leczenie. NASZA CHOROBA PROBLEMEM CAŁEJ RODZINY? Istotna jest sprawa terapii tych rodzin, których problemem jest konieczność poradzenia sobie z trudnościami wynikającymi z choroby czy niepełnosprawności jednego z członków. To przecież ogromna liczba różnych sytuacji: od przyjścia na świat dziecka z ułomnością, po szybki rozwój otępienia u dziadka, od następstw uzależnienia alkoholowego, przez przemoc w domu, aż do przewlekłych chorób somatycznych i psychicznych. na co choruje rodzina? Terapia rodzin rozwinęła się szczególnie silnie w czasach, gdy zakładano, że choroba jednego z członków rodziny jest konsekwencją tego, co dzieje się w rodzinie. Albo poprawniej, kiedy objawy choroby postrzegane u jednej z osób w rodzinie są wyrazem „choroby” całej rodziny. Dzisiaj niewielu lekarzy podziela pogląd o wyłącznym wpływie rodziny na powstawanie zaburzeń. Ale też niewielu jest zdania, że udział rodziny w powstawaniu wielu zaburzeń, leczeniu i zdrowieniu jest bez znaczenia. Terapia rodziny jest wskazana niemal zawsze tam, gdzie pacjentem jest dziecko czy dorastające dziecko. Jest celowa zawsze wtedy, gdy choroba jest przewlekła, gdy można spodziewać się, że będzie dla rodziny brzemieniem. No i wszędzie tam, gdzie wystąpienie choroby odsłania słabości rodziny. Kiedy rodzina nie może sobie poradzić z traumą choroby. Skąd rodzina ma wiedzieć, że już jest potrzebna terapia? Ktoś albo czasem wszyscy dochodzą do stanu, który opisują: „tak dłużej być nie może”, „coś się musi zmienić”. To prawda, że najczęściej to „coś” to nie ja ani nie moje nastawienie, najczęściej raczej mamy na myśli inne osoby — męża, żonę, dziecko, rodziców. Wtedy zapada decyzja o terapii. Terapia pomaga w uruchomieniu procesu zmiany. Zazwyczaj odnosi się to do takich sytuacji w życiu rodziny, kiedy ktoś wewnątrz niej dostrzega problem, a także widzi związki między nim a ewentualnymi chorobami lub zaburzeniami jej członków. Najczęściej dotyczy to zresztą dzieci. coś się musi zmienić Terapeuci najbardziej cenią takie sytuacje, w których pacjent zgłasza się do nich zmotywowany. Wie, czego chce, i zależy mu na tym, żeby to osiągnąć. Wtedy ktoś z rodziny sam znajdzie terapeutę. Ale to nie zdarza się często. Możliwość podjęcia terapii rodziny może wskazać lekarz, pod którego opieką pozostaje pacjent (terapeuci rodzinni mówią „wskazany pacjent”). Może to też być ktoś, kto udziela rodzinie innej pomocy: pracownik socjalny, duszpasterz, pielęgniarka środowiskowa. No i w końcu ktoś, kto sam korzystał z takiej formy leczenia. Przecież rzadko ktoś idzie do lekarza „ot tak sobie”. Pomijając badania okresowe. Najczęściej idziemy wówczas, gdy mamy jakąś autodiagnozę. Przynajmniej taką, że „jestem chory”. W przypadku terapii rodziny potrzebna jest autodiagnoza dotycząca całej rodziny — „coś między nami powinno się zmienić, nie wiemy co, nie wiemy jak”. Pacjentem jest wtedy osobno chory, a osobno rodzina, czy cała rodzina? jak leczyć rodzinę Terapeuci rodzin uważają, że pacjentem jest cała rodzina. Najczęściej wymaga się, żeby w spotkaniach terapeutycznych uczestniczyli wszyscy mieszkający pod jednym dachem. Czasem także i ci, którzy co prawda nie mieszkają wspólnie z rodziną, ale odgrywają w jej życiu ważną rolę. Oczywiście, że obecność wskazanego pacjenta jest konieczna. Ale istnieją i takie formy pomocy rodzinie, w których warunki są nieco inne. Prowadzi się na przykład terapię dla osób „współuzależnionych”, to znaczy partnerów osób uzależnionych od alkoholu czy innych środków, albo grupy terapeutyczne dla matek dzieci z wadami wrodzonymi. Istnieje też metoda nazywana psychoedukacją, która łączy w sobie naukę o chorobie przewlekłej członka rodziny i pracę nad zmianami postaw oraz zachowań niekorzystnych dla pacjenta i jego bliskich. Spotkania psychoedukacyjne prowadzi się na ogół oddzielnie dla członków rodzin i oddzielnie dla osób chorujących. CHORY W RODZINIE Chorowanie to pewna sztuka, a nie tylko cierpienie… medycyna rodziny To chyba prawda, że najwięcej uwagi poświęcano indywidualnemu wymiarowi chorowania. Można to uzasadniać tym, że nasza cywilizacja skupia się na osobie, na każdym z nas. Tak też rozwijała się medycyna, a potem psychologia kliniczna i psychologia lekarska. Przez lata, ba, wieki, gromadziliśmy opisy objawów, dolegliwości. Staraliśmy się poznać, w jakich grupach występują, jaką mają naturę i przebieg. Zadziwiające, jak głębokie było przekonanie, że rodzina jest w sposób oczywisty przygotowana do radzenia sobie z chorobą każdego z jej członków. Uległo to wyraźnej zmianie w ostatnich dekadach ubiegłego wieku. Powstała nawet specjalna dyscyplina — medycyna rodziny. I to właśnie ona zajmuje się poznawaniem tego, jakie związki zachodzą między funkcjonowaniem rodziny a pojawianiem się różnych chorób u jej członków, między cechami życia rodzinnego a przebiegiem chorób, i w końcu sposobem radzenia sobie z ciężarem, jakim dla rodziny są te choroby (mój kolega Bogdan de Barbaro spolszczył angielskie burden na „brzemię choroby”). Ale przecież ludzie chorowali zawsze, więc dlaczego dopiero teraz mówi się o brzemieniu? Dawniej go nie było? chorujemy coraz dłużej Pewnie zawsze było to ważne. Trzeba sobie jednak uprzytomnić, że postęp medycyny wyraża się także w zwiększeniu liczby ludzi chorujących długo. Nie ma już takich epidemii jak te, które dziesiątkowały ludzkość przed odkryciem antybiotyków, zmienił się — o tyle, o ile możemy porównywać — przebieg większości chorób. Jest mniej gwałtowny, mniej dramatyczny i znacznie rzadziej kończy się szybką śmiercią. Powoli zaczynamy wierzyć w to, że każdą chorobę można opanować. Ceną za nadzieję jest długotrwałość procesu leczenia — a więc dłuższe chorowanie oraz ograniczenie sprawności. Proszę pamiętać, że możliwość wykonania chirurgicznej operacji brzucha — a więc nawet usunięcia wyrostka robaczkowego — istnieje dopiero niewiele ponad sto lat. Można zatem być chorym na różne choroby, o różnym przebiegu i różnych objawach, i to też ma znaczenie dla rodziny: depresja matki ma nieco inne konsekwencje niż choroba wieńcowa i zawał serca ojca. To przecież oczywiste. Ale jeśli choroba już musi być ciężarem, to przecież istnieją chyba jakieś sposoby, żeby była ciężarem jak najmniejszym… Wierzę w to tak jak pani. Ale nie jestem całkowicie pewien, czy wiem, jak chorować. Myślę, że nikt, kto nie chorował, nie może mieć recepty na to, jak chorować najlepiej. Wszystkie nasze wyobrażenia o tym, jak zachowalibyśmy się na miejscu chorego — męża, żony, dziadka itd. — to raczej wyraz tego, jak znosimy jego, jej chorowanie. rodzina wspiera w chorobie Ale wiemy wszyscy z obserwacji, że choroba bliskiej osoby, chociaż jest dla wszystkich poważnym stresem, powoduje mobilizację rodziny. Badania nad relacjami w rodzinach osób chorych na różne choroby somatyczne i psychiczne, prowadzone w latach 2000–2002 w Krakowie, potwierdziły, że tak jest. Może to część obiegowej wiedzy, ale warto podkreślić, zwłaszcza jeśli wspierają to wyniki badań, że w trudnej dla rodziny sytuacji, a przecież taką jest poważna choroba jednego z jej członków, wyraźniej dostrzega się znaczenie wewnątrzrodzinnych więzi i właściwie je ocenia. Podobnie zresztą jak i to, co teoria nazywa pełnieniem ról rodzinnych. Chodzi o sposób, w jaki jest się mężem, żoną, matką, ojcem, córką czy synem, bratem lub siostrą. Mówię o wynikach badań moich młodszych kolegów: Bogdana de Barbaro, Barbary Józefik, Lucyny Drożdżowicz, Mariusza Furgała, także i dlatego, że pozwalają solidnie uzasadnić zdanie, że chorując, człowiek może na swojej rodzinie się oprzeć. A zatem: co jest lepsze dla chorego? Wyżalenie się, okazanie buntu, nieukrywanie stresu czy wręcz traumy, depresji — czy próba stłumienia lęku i niedzielenie się nim z otoczeniem? poddaj się opiece Wydaje mi się raczej, niż wiem to na pewno, że dla każdego w chorobie lepsze jest coś innego. Ci z nas, dla których niezależność, wpływanie na bieg zdarzeń, panowanie nad sytuacją mają szczególnie duże znaczenie, lepiej znoszą chorobę, jeżeli zachowują przynajmniej część tych możliwości, mimo osłabienia cierpieniem i mniejszej sprawności. Różne czynniki związane z chorobą — samo cierpienie, słabość, lęk w końcu — powodują, że „usuwa się nam grunt spod nóg”, znika gdzieś dzielność, sprawność, zaradność. Otóż ci z nas, którzy bardzo cenią niezależność, źle znoszą leżenie w łóżku, pozbawienie ich obowiązków, pozostawanie pod najczulszą nawet opieką. Zwłaszcza gdy choroba, o której mówimy, jest poważniejsza niż katar. Można nawet powiedzieć, że im jest poważniejsza, tym poddanie się opiece jest trudniejsze. Wśród najbliższych powstaje wówczas nowy język porozumiewania się w sprawach związanych z chorobą. Niby nie mówi się otwarcie, w sposób dla każdego postronnego człowieka jasny, ale ci, którzy są ze sobą blisko, wszystko wiedzą i rozumieją. Nawet zmienny nastrój, przypływy smutku, rozdrażnienia, sprzeciw wobec losu — przyjmowane są ze zrozumieniem. Ważne jest przy tym dla wielu z nas, żeby bliscy mimo wszystko dawali wyraz temu, że się „trzymamy”. Ale przecież nie wszyscy tacy jesteśmy. Niektórzy bez oporu korzystają z osłony i opieki, jaką otaczają ich w chorobie bliscy, i łatwo poddają się temu, co chcą dla nich zrobić inni. Może nawet rodzinie łatwiej jest wówczas wykazać się zapasami miłości i gotowości niesienia pomocy? Mamy zatem w pewnym sensie prawo obciążać resztę rodziny? Zadręczać ją sobą i swoim cierpieniem? Czy lepiej zacisnąć trochę zęby i ją oszczędzać? czy obciążać rodzinę? Jak to obciążać czy oszczędzać? Co to za alternatywa? Przecież nie mamy takiego wyboru. Choroba jest z natury ciężarem nie tylko dla chorującego, ale i dla jego bliskich. Tu wrócę raz jeszcze do tego, że oparcie i opieka w chorobie należą do najważniejszych zadań, przed którymi staje rodzina. I najczęściej rodzina daje sobie z tym świetnie radę. I najczęściej bliscy — żony, mężowie, dzieci, rodzice — nie mają trudności z tym, żeby pomieścić w sobie lęk i gniew, cierpienie i ból chorującego. Chociaż nie jest to łatwe. KOBIETY CHORUJĄ CZĘŚCIEJ kobiety chorują częściej Okazuje się jednak, że do okresu dorastania częściej chorują chłopcy, od tej fazy życia — dziewczynki. I tak już jest aż do początku wieku zaawansowanego, kiedy to wcześniej umierają mężczyźni. Dlaczego kobiety chorują częściej? Nikt tego nie wie. Są tylko odpowiedzi na poziomie spekulacyjnym. To socjologowie zaproponowali spojrzenie na kobiety jako mniejszość represjonowaną. Są gorzej traktowane, mają gorsze warunki pracy, mniej zarabiają. Ale to nie jest jedyne wytłumaczenie. Neurofizjologia daje też podstawy do innego rodzaju interpretacji, zwłaszcza jeśli idzie o zaburzenia zdrowia cielesnego. Kobiety mają większą wrażliwość interoreceptywną, to znaczy, że są wrażliwsze na odbiór sygnałów płynących z ciała niż mężczyźni. Kobiety zatem zgłaszają się do lekarza z różnymi dolegliwościami na ogół wcześniej niż mężczyźni. Z badań wynika, że kobiety przychodzą za wcześnie, zanim da się cokolwiek rozpoznać. Są odsyłane, a kiedy przychodzą po raz drugi, to już jest za późno. Dzisiaj już wyciągnięto z tego wnioski. Wiele zaburzeń, typowych zwłaszcza dla kobiet, takich jak rak piersi czy różne zmiany w narządach płciowych — które prowadzą do zmian nowotworowych szczególnie groźnych dla życia — umiejętnie się diagnozuje już na poziomie grubo wyprzedzającym powstawanie zmian, o które trzeba się niepokoić. I podejmuje się odpowiednie interwencje. Zatem jeżeli kobiety zgłaszają się regularnie do lekarza, nawet jeśli tylko denerwują się bezpodstawnie, procedura diagnostyczna, poprawnie przeprowadzona, potrafi zapobiec różnym schorzeniom. zdiagnozuj się wcześniej Są też takie interpretacje, że stres bycia kobietą, obciążenia kobiecością jest większy i że zwiększa on prawdopodobieństwo rozwoju zaburzeń. Ale nie ma jednoznacznego potwierdzenia, czy to prawda. Na pewno zmaganie się z obciążeniami w pracy i w domu czy chęć dorównania mężczyznom wymagają od kobiet znacznego wysiłku, powodują większe obciążenie psychiczne. skąd się bierze stres? Często zapomina się, że stres to nie tylko przykrość. W istocie rzeczy każda zmiana powoduje stres. W tabeli stresów życiowych na pierwszym miejscu znajduje się utrata bliskiej osoby, zaraz potem zmiana pracy, a potem zmiana mieszkania, niekoniecznie na gorsze. No to już wiem, czemu tak się bronię od kilku lat przed zmianą mieszkania, i to na lepsze. Sama myśl o tym już mnie stresuje. I nadal tkwię w gierkowskich blokach, dość zadowolona. stres ekstremalny Następstwa stresu, zwłaszcza silnych stresów, w postaci zaburzeń postresowych — to jest bardzo ciekawy obszar badań i dość dużo o tym wiemy. W naszej klinice zapoczątkował je profesor Antoni Kępiński, analizując z młodszymi kolegami następstwa stresu obozu koncentracyjnego; profesor Wanda Półtawska zajmowała się dziećmi. W Polsce bardzo wcześnie zbadano i opisano zespół następstw takiego stresu nadzwyczajnego, bo pobyt w obozie to stres ekstremalny. Od tego czasu powtarzano badania z osobami, które przeżyły stres ekstremalny w innych okolicznościach, i znajdowano wciąż te same prawidłowości. Przecież zaburzenia będące następstwem prześladowań w stalinowskich więzieniach czy na Syberii można badać i mówić o nich dopiero od niedawna. Sam pamiętam, że jeśli ktoś miał w swoim życiorysie hitlerowski obóz koncentracyjny i syberyjskie łagry albo więzienie polityczne po wojnie, to to drugie skrzętnie się zamazywało w historii pacjenta, bo nie wolno było o tym pisać. Nie mogło się to znaleźć w dokumentacji. Dość późno, chociaż z całkiem innych powodów, zajęto się też tymi, którzy ocaleli z Holocaustu. Czy wiadomo, na czym polega różnica w reakcji na stres u kobiety i u mężczyzny? płeć a reakcje na stres Na tym, na czym polega biologiczna różnica między kobietą i mężczyzną, czyli na innych aktywnościach hormonalnych. Stres możemy rozpatrywać ze strony psychologicznej, ale przecież koncepcja stresu jest koncepcją biologiczną. Dzisiaj staramy się patrzeć na stres jak na wiele innych zagadnień — całościowo. Hormony wydzielane w stresie wywołują u kobiet i u mężczyzn nieco inne konsekwencje somatyczne. Hans Selye, twórca koncepcji stresu, już w latach trzydziestych wykazał związek pomiędzy stresem a powstawaniem wrzodów żołądka. Nauka opisała złożony, a pewnie nie do końca poznany, mechanizm stresu, obejmujący liczne układy regulacyjne organizmu. Od zmian ciśnienia krwi, wydzielania soków trawiennych, po zmiany immunologiczne. Prawdopodobnie właśnie odmienne .u kobiet i mężczyzn regulacje hormonalne odpowiedzialne są za powstawanie u nich — w odpowiedzi na stres — odmiennych chorób. Mężczyźni częściej zapadają wtedy na choroby układu krążenia o większym ryzyku śmiertelności. Kobieta jest w stanie oszukać samą siebie, zbagatelizować coś, co jest sprawą poważną. Ma talent wmawiania sobie, że jest lepiej, niż się wydaje. Ja bym tak nie powiedział. Ale jeśli pani ma rację, to może właśnie dlatego kobiety częściej chorują. Kwękają… Narzekają na zdrowie, ale to trochę pomaga psychicznie. Kwęka się i żyje dalej. lepiej trochę ponarzekać Kwękają, bo im coś dolega. Może i na tym polega różnica między mężczyzną a kobietą, że kobiety narzekają i żyją dłużej, a mężczyźni dzielnie udają, że nic im nie jest, a potem nagle padają jak drzewa. Kobieta może się skarżyć, może ją coś boleć, może być delikatnego zdrowia — i to wszystko mieści się w pojęciu kobiecości. A mężczyzna nie może się przyznać do cierpienia, bo musi bronić ojczyzny, rodziny, dzieci, domu. No, coś w tym jest, choć pojawiły się kobiety, które też pełnią te wszystkie funkcje, z obroną ojczyzny włącznie. aleksytymia Jeżeli zbadać umiejętność rozpoznawania i nazywania własnych emocjonalnych stanów — że to, co czuję, to jest smutek, lęk albo złość — to mężczyźni częściej niż kobiety mają coś, co się nazywa aleksytymią, czyli niezdolnością do odczytywania własnych stanów emocjonalnych. Żona lepiej wie, że jej mąż jest zły albo smutny, a on sam sobie z tego nie zdaje sprawy. Kobieta, która z nim jest, rozpozna to po różnych objawach — a on nie. I tę różnicę między obu płciami widać już wcześniej, np. w wieku szkolnym, w wieku pokwitania. Dziewczynki wcześniej i lepiej piszą wypracowania, mają większą łatwość werbalizacji, ponieważ rozwija się ona u nich, podobnie jak słownictwo i język, żywiej i wcześniej niż u chłopców. Oczywiście, jeżeli się ćwiczy u chłopca czytanie, daje mu się książki, zainteresuje się go lekturą, to jego język też się rozwija. co chłopcy wiedzą o sobie? Pewne funkcje, które rozwijają się słabiej lub wolniej, mogą być wyćwiczone, pod warunkiem, że ćwiczenia będą zastosowane w odpowiednim czasie. Skoro zdolność językowa rozwija się u chłopców stosunkowo wolniej — to jest bardzo prawdopodobne, że ich informacje o własnym stanie emocjonalnym też są niewystarczające, oni je raczej wyładowują w swoim zachowaniu, ale bez słów. Na to się nakłada pewien wymóg związany z rolą mężczyzny i ona właśnie sankcjonuje to zachowanie. jak zmienić stereotyp? Mogłaby pani powiedzieć teraz: „No to zmieńmy stereotyp bycia mężczyzną” — ale co to da? Co mają zrobić ci wszyscy, którzy się rozwinęli w starym stereotypie? Iść na cmentarz i położyć się do grobu? Taki stereotyp musiałby być przekształcany sukcesywnie, żeby ćwiczyć zmianę u tych, którzy się rozwijają. Ale zmiany nie muszą się zaczynać od łamania stereotypu. Należy rozwijać różne możliwości dzieci, wtedy być może i stereotyp się zmieni. Tak zresztą bywa, tylko że to trwa. Nawet jeśli w ostatnich dziesięcioleciach obserwujemy w kulturze gwałtowne przewartościowania wizerunku bycia mężczyzną i bycia kobietą — to są to jedynie zmiany powierzchowne, a twarde struktury wzorów roli mężczyzny i kobiety prawie się nie zmieniają. BIERZEMY NA SIEBIE ZBYT WIELE zaskakująca