DOROTA TERAKOWSKA JACEK BOMBA BYĆ RODZINĄ CZYLI JAK ZMIENIAMY SIĘ PRZEZ CAŁE YCIE 2. WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2004 ZAMIAST WSTĘPU Spotkania z Dorotą Terakowską od jesieni 2002 do maja 2003 roku były w moim życiu wydarzeniem niecodziennym. Co przecież nie znaczy, że wcześniej nie spotykałem się i nie rozmawiałem z ludźmi w określonym celu i na określony temat. Zdarzało mi się też podejmować z innymi wykonanie jakiegoś zadania w określonym czasie. Tym razem wyglądało na to, że cel był dla mnie całkowicie nowy i dość odległy od tego, czym się zajmuję. Mieliśmy razem przygotować książkę przeznaczoną nie dla profesjonalistów lub studentów — co mi się już zdarzyło — ale dla każdego zainteresowanego człowieka o mojej partnerce w tej przygodzie wiedziałem, że była redaktorką „Gazety Krakowskiej”. Dobrym redaktorem w czasie, w którym, także ze względu na okoliczności historyczne, „GK” była gazetą najbardziej w kraju czytaną. Wiedziałem też, że jest teraz autorką popularnych książek. Czytałem nawet jedną z nich, Poczwarkę. Wiedziałem, że przyjaźni się z niektórymi z moich przyjaciół i kolegów, wiedziałem, czyją jest żoną i czym zajmują się jej córki. Umawialiśmy się na rozmowy późnymi wieczorami w miejscu, w którym pracuję. Rozpoczynaliśmy o 21, a kończyliśmy, gdy wyczerpywał się temat lub nie było już miejsca na taśmie. Inaczej niż w moich spotkaniach z pacjentami — to nie ja słuchałem, lecz byłem słuchany. Trochę tak jak podczas wykładu. To było ryzykowne. Mogło mi grozić szybkie wejście w rolę profesora, który wie i ma przekazać to, co najważniejsze. Miałem szczęście. W pani Terakowskiej znalazłem rozmówcę słuchającego aktywnie, a przede wszystkim stawiającego kwestie tak, że nie można było zamykać problemu w formule akademickiego myślenia. Teraz, kiedy praca nad efektami naszych rozmów została zakończona i każdy może je poznać i ocenić, sądzę, że przyjęta w rozmowach ze mną postawę kobiety o dużym wyczuciu rzeczywistości, wyraźnie sformułowanych poglądach na życie, ilustrowanych „z życia własnego wziętymi przykładami” i jasno sprecyzowanymi pytaniami, na które czasem oczekuje odpowiedzi, a czasem wręcz przeciwnie — potwierdzenia, że wyczerpująca odpowiedź nie istnieje. A przy tym ciekawej tego, co na interesujące ją tematy mówi nauka. Zostałem z pytaniem, tym razem swoim własnym, z kim rozmawiałem co tydzień przez pół roku? Bo przecież Terakowska nie rozmawiała ze mną tak, jak rozmawia ze mną pacjent poszukujący pomocy lub porady. Ale z drugiej strony, wnosiła tyle własnych życiowych doświadczeń, wspomnień i poglądów. Nie maskowała swojej prawdy fikcją literacką. Próbowałem rozwiązać tę kwestię, przypominając sobie, że metoda pracy dziennikarza też przecież polega na zadawaniu pytań. Nie byłem zadowolony z takiego rozwiązania. Czytając zapisy kolejnych rozmów, widziałem przecież, że nie powstaje ani reportaż, ani wywiad z lekarzem. Teraz dopiero znalazłem odpowiedź, która być może jest prawdziwa. Dorota Terakowska posługiwała się w rozmowach ze mną swoim życiowym bagażem w imieniu tych, którzy po powstającą książkę mają sięgnąć. Swojego życia i pamięci własnych doświadczeń używała w imieniu potencjalnych czytelników. Kłopot z taką odpowiedzią w tym, że niewiele wiem o warsztacie pisarza i o tym, jak może on używać własnego życia, pisząc. A jeszcze większy w tym, że jest mało prawdopodobne, abym kiedykolwiek dowiedział się, czy wyobrażenie mojej rozmówczyni o czytelnikach odpowiada temu, co ich interesuje. Jacek Bomba ROZMOWA 1 DOJRZAŁOŚĆ (25–60 LAT) DOJRZEWANIE DO WŁASNEJ DOROSŁOŚCI Dorota Terakowska: Kto to jest człowiek dojrzały? Od jakiego mniej więcej momentu możemy kogoś tak nazwać? Przecież nie chodzi o takie wyznaczniki, jak małżeństwo, dzieci, rodzina — bo można to wszystko mieć i być zupełnie niedojrzałym, prawda? co to jest dojrzałość? Jacek Bomba: Próbuje pani odnieść dojrzałość do chronologii życia człowieka czy do nagromadzonych przez każdego z nas doświadczeń? A może pyta pani o jeszcze inne kryteria określenia dojrzałości? Oba pani ujęcia są uprawnione, bo można je znaleźć w naukach o człowieku. Mówimy przecież o dojrzałości kogoś, kto kończąc osiemnaście czy dziewiętnaście lat, zdaje egzamin państwowy, nazywany zresztą egzaminem dojrzałości, i staje się „dojrzały”. Dojrzałość tak określona obejmuje oba wymiary — wiek i zgromadzoną wiedzę o świecie. Istnieje też ujęcie prawne, według którego po osiągnięciu określonego wieku nabywamy pewnych praw: możemy iść do kina na film dla dorosłych, możemy kupić paczkę papierosów lub butelkę alkoholu, uczestniczyć w życiu politycznym jako wyborca, wyjść za mąż czy się ożenić. My będziemy mówić o dojrzałości do czegoś. Ale do czego? Zakłada się, że człowiek osiemnastoletni może palić papierosy, bo ma prawo podjąć odpowiedzialną decyzję o sięganiu po tę przyjemność w dojrzały sposób, rozważając ryzyko dla zdrowia, jakie to z sobą niesie. Tak się zakłada. Prawo przyjmuje też, że wcześniej osiągamy dojrzałość do rozróżniania między dobrem a złem i dlatego możemy odpowiadać — przed sądem — za postępowanie zabronione. Te przykłady pokazują, czym można się kierować, uznając człowieka za dojrzałego. Może to być również zdolność do osądu moralnego. Lub możliwość wyboru między przyjemnością zapalenia papierosa i ryzykiem choroby płuc. dojrzały może palić W języku potocznym mówimy o kimś, że jest dojrzały, gdy chcemy wyrazić o nim opinię pozytywną. Zazwyczaj bierzemy wówczas pod uwagę zrównoważenie emocjonalne, rozwagę przy wyrażaniu sądów i podejmowaniu decyzji i równowagę między zaspokajaniem swoich własnych potrzeb oraz potrzeb innych ludzi. I prawdopodobnie powie pani o kimś, kogo cechuje egoizm, kto jest niezrównoważony, pochopny w decyzjach i działaniu, mówi, co mu ślina na język przyniesie, że jest osobą niedojrzałą. niedojrzałość emocjonalna W psychiatrii także posługiwano się dość długo pojęciem niedojrzałości emocjonalnej, mając na względzie przede wszystkim wymienione cechy, a także niezdolność dostrzeżenia własnego sprawczego udziału w biegu zdarzeń. Prowadzi to do stałego poczucia krzywdy… …zaraz, zaraz, przecież muszą być jakieś zasady, jakieś normy lub określone wyznaczniki dojrzałości! Zanim dojdziemy do norm, warto może zwrócić uwagę na inne użycie słowa „dojrzały”. Mówimy tak o kimś, by nie powiedzieć, że nie jest już młody, albo wręcz, że jest już stary. No tak, „dojrzała kobieta…” Skądinąd to określenie nie zawsze jest używane w sensie pozytywnym. Bo już „dojrzały mężczyzna”, zgodnie z tradycją, ZAWSZE brzmi jak komplement… To eufemistyczne używanie słowa „dojrzały” kryje w sobie jeszcze inną potoczną prawdę. W naszej kulturze przyjmujemy, że ludzie młodzi mogą być niezrównoważeni, porywczy, mogą podejmować nieprzemyślane decyzje, a nawet być egoistami. W nadziei, że właśnie z wiekiem, w naturalnym biegu życia, dojrzeją. Ale nie wszyscy przecież. Moja starsza córka potrzebowała na to więcej czasu, a młodsza mniej… Opiekuńcze skrzydła babci wydłużyły niedojrzałość starszej córki, a dla odmiany moje wymagania skróciły ten czas u młodszej. kto szybciej dojrzewa? To prawda, że ludzie się zmieniają, dojrzewają w różnym tempie. Prawda też, że niektórzy nie osiągają dojrzałości nigdy. Psychologia rozwojowa, która przez cały dwudziesty wiek opisywała wnikliwie różne wymiary ludzkiego życia psychicznego, pokazuje, jak ludzie zmieniają się emocjonalnie, jak zmienia się ich funkcjonowanie intelektualne, jak rozwijają się moralnie, a jak popędowo. Wszystkie te opisy uporządkowane są jak wzorce, a na końcu drogi zawsze jest opis jakiejś idealnej rzeczywistości. Atrybuty dorosłości to zrównoważenie emocjonalne, gotowość do stałości w uczuciach i utrzymania stabilnego związku, swoboda w myśleniu abstrakcyjnym i zdolność do niezależnych sądów, autonomia i wrażliwość moralna, umiejętność kontroli popędów i ich zaspokajania bez przynoszenia szkody innym. Można by powiedzieć, że dojrzałość to zdolność do bycia mężem, ojcem, żoną, matką, obywatelem, członkiem społeczności. „Bycia”, w przeciwieństwie do „posiadania” — żony, męża, dzieci i „tego wszystkiego”. Hm… Znowu powiem coś wbrew tradycji. Zgodnie z nią właśnie „mamy” żonę, męża, dzieci… Dojrzały czy tylko dorosły? W każdym razie chyba nie ma jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o granice osiągnięcia dojrzałości. Uważa się, a raczej uważało dotychczas, że dorastanie, czyli stawanie się dorosłym, powinno kończyć się w połowie trzeciej dekady życia. Właśnie dorosłym, nie dojrzałym. W psychologii i psychopatologii rozróżnia się te pojęcia. Dorosłość zastrzegamy dla tego etapu życia, w którym człowiek jest niezależny w sądach — to znaczy potrafi samodzielnie formułować i wyrażać opinie w ważnych kwestiach, jest niezależny uczuciowo, czyli umie poradzić sobie z tym, że nie jest kochany lub że ktoś, kogo kocha, sprawia mu przykrość, jest w stanie znieść krytykę bez popadania w rozpacz, jest autonomiczny moralnie — to znaczy potrafi skorzystać z wolności, dokonując wyborów korzystnych dla siebie, nie krzywdząc przy tym innych ludzi. do czego dojrzałem? Dojrzałość zaś ocenia się w odniesieniu do każdego etapu życia. Tak jak dojrzałość do rozpoczęcia nauki szkolnej, dojrzałość do uprawiania sportu wyczynowego, dojrzałość do pracy, do rodzicielstwa i małżeństwa. Czy to nie jest trochę nudne być w pełni dojrzałym, dorosłym…? To chyba żart… Chociaż warto może pamiętać o Gombrowiczu. Otwarcie przecież opowiadał się za wartością niedojrzałości w porównaniu z dorosłością. Zdecydowanie wyżej cenił „stawanie się” niż „bycie”. Ale taka postawa wymaga założenia, że dorosłość jest czymś zamkniętym i niezmiennym. Tak chyba nie jest, rozwijamy się przecież stale i stale stoi przed nami zadanie dojrzewania do kolejnego, nowego życiowego wyzwania. dojrzałość a dalszy rozwój Etap dojrzałości w życiu to bardzo długi okres, przynajmniej tak samo długi jak czas pomiędzy narodzinami a opuszczeniem domu i uniezależnieniem się. A może ten czas jest nawet dłuższy, ponieważ nie wszystkie dzieci w rodzinie przychodzą na świat w tym samym momencie. Jest bowiem taka specyficzna faza, kiedy pierwsze dziecko staje się dorosłe i odchodzi, ale pozostaje jeszcze młodsze rodzeństwo i czas pełnej rodziny przedłuża się, dopóki ostatnie z dzieci nie opuści domu. Biorąc pod uwagę, że można jeszcze mieć dzieci w wieku czterdziestu paru lat, to potrzebne na ich wychowanie dwadzieścia pięć lat już dokłada nam siedemdziesiątkę na kark, ale to też nie jest kres. Jeżeli medycyna bardziej się rozwinie i będzie można rodzić dzieci po okresie menopauzy, to w gruncie rzeczy pełne życie długo się nie skończy. Ale i tak większość życia spędzamy jako dorośli, którymi stajemy się już około dwudziestki. A średnia życia wciąż się wydłuża i coraz więcej ludzi przekracza osiemdziesiąt lat. W związku z tym coraz więcej czasu przypada na okres, który już nie jest młodością. Eee, odbiera pan nam optymistyczne pojęcie drugiej i trzeciej młodości… mitologia dzieciństwa …ale za to całe nasze życie pełne jest mitologii na temat młodości i dzieciństwa, kultu owego okresu nieodpowiedzialności, zależności i bycia zawsze otoczonym bliskimi osobami. Nie mam złudzeń, że te okresy są idealizowane w naszej pamięci. Ja jestem skłonna idealizować każdy okres mojego dość długiego życia. Lubiłam swoje dzieciństwo, ale jakoś go nie wyróżniam. Jeżeli już, to idealizuję młodość. A jednak bardzo dużo mówi się o dzieciństwie i poświęca się mu uwagę, ponieważ to jest okres, w którym się formujemy. Te wszystkie wydarzenia pomiędzy urodzeniem a piątym rokiem życia zapowiadają nasze możliwości, to, co z nami będzie dziać się później, w jakiej mierze możemy wykorzystać swój potencjał. Człowiek bowiem przychodzi na świat z pewnym potencjałem biologicznym, z określonym zapisem genetycznym… …i te pierwsze krótkie pięć lat zdeterminuje jego całe życie. I jeszcze te geny tak wiele znaczą, decydują o tak wielu sprawach, na które w ogóle nie mamy wpływu. To trochę ponure. A zatem kilka błędów naszych matek lub ojców, parę nie takich jak trzeba genów i… czy geny nas determinują? …geny jedynie determinują, określają pewne granice i zapowiadają możliwości, które mogą być wykorzystane lub stłumione, albo wręcz wypaczone w wymianie z otoczeniem. Podobnie jest z następstwami intensywnego okresu rozwoju: wewnątrzmacicznego i tuż po urodzeniu. Ale na tym się przecież nie kończy. W późniejszym okresie człowiek sam wybiera spośród różnych możliwości. Sam podejmuje określone decyzje, od których zależy jego los. Można mieć uwarunkowane genetycznie świetne predyspozycje intelektualne, a za sobą — w okresie dzieciństwa — wiele starań rodziny, które sprzyjają rozwojowi, a potem z różnych powodów pokierować swoim życiem tak, że te potencjały pozostaną nie wykorzystane. Dzieci urodzone około 1930 roku były wychowywane bardzo starannie opiekowano się nimi właściwie, posyłano je do dobrych szkół. I nagle trafiały na przykład do obozu koncentracyjnego. Wcześnie doznana trauma wyciskała na nich piętno, które sprawiało, że całe ich dalsze życie było zupełnie inne niż planowane… I w zasadzie nie ma takiego okresu historycznego, który byłby całkowicie wolny od masowych traumatycznych doznań. W dwudziestym wieku był przecież stalinizm i realny socjalizm, teraz mamy transformację ustrojową i bezrobocie. Takie sytuacje zawsze — choć w różnym wymiarze — są obciążające. Czasem są nawet poważne, jak choćby postanowienie administracyjne, że jakaś grupa ludzi nie ma prawa do edukacji. Mam na myśli okres po drugiej wojnie, kiedy wiele osób przygotowanych przez swoje rodziny do studiów nie miało wstępu na uniwersytety albo mogło kończyć tylko takie uczelnie, które nie otwierały przed nimi możliwości — tylko dlatego że legitymowały się „niewłaściwym” pochodzeniem społecznym. trauma historii Tak bywało i wcześniej, mam znajomego, który po maturze w Związku Radzieckim w latach trzydziestych, ze względu na udział swego ojca w Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i przyjaźń z Różą Luksemburg, nie mógł studiować historii zgodnie ze swoimi planami. Pozwolono mu wstąpić na medycynę sanitarną. Potem przyszła wojna i wszystkich w trybie przyspieszonym przekwalifikowano na lekarzy wojskowych, on znalazł się w Polsce z I Armią, jako lekarz wojskowy, i już tu został. Dziś jest wybitnym psychiatrą. W latach pięćdziesiątych przyjaźniłam się ze Stasiem Lubomirskim, który marzył o tym, by zostać historykiem sztuki, ale prezydent Bierut, po licznych prośbach, łaskawie pozwolił mu studiować na Akademii Górniczo–Hutniczej. Równocześnie kazano mu pracować w hucie w zawodzie ślusarza. Dla żartu Staś sporządził sobie wizytówki: „Stanisław książę Lubomirski, ślusarz Huty Lenina”. Na ten żart pozwolił sobie już po Październiku 1956 — wcześniej za taką wizytówkę mógł wylądować na UB lub w kopalni. Ale i tak jest poniekąd historykiem sztuki — z obszernej wiedzy i z upodobania. powaga czy szaleństwo? Niewątpliwie w czasach w miarę normalnych, mimo takich czy innych genów, mamy możliwości kształtowania swojego życia. Zarazem w dużej mierze od dorosłych ludzi oczekujemy— jak już mówiłem — że będą kierowali się pewnymi zasadami, które wiążemy z dojrzałością: że będą rozsądni, będą cenili uporządkowany system i hierarchię wartości, będą kierowali się racjonalnym wyborem przy podejmowaniu decyzji, rozważając zawsze wszystkie za i przeciw. W niewielkim stopniu będą działali irracjonalnie i popędowo. Nie będą się dawali ponieść nieoczekiwanym namiętnościom. Potwornie poważny żywot… Gdzie tu miejsce na odrobinę szaleństwa? Dostosowywanie się do dorosłości nie jest łatwe. Dlatego większość zaburzeń psychicznych zdarza się właśnie w dorosłości, a nie w dzieciństwie. To znaczy, według pana, że przyczyną zaburzeń jest to; co nagromadziło się w nas w dzieciństwie? Okres dorosłości jest dłuższy niż dzieciństwo, więc jest czas na to, żeby się ujawniły następstwa, które dają człowiekowi w kość i każą mu szukać pomocy. Człowiek nie radzi sobie ze sobą i ze światem, a poziom jego przystosowania do rzeczywistości spada. SCHYŁEK Czy tak zwana pełnia życia — teoretycznie zawierająca się pomiędzy trzydziestką a pięćdziesiątką — musi być równocześnie schyłkiem życia? A to ciekawe pytanie. Zawsze się mówi „ciekawe pytanie”, kiedy się nie wie, co odpowiedzieć! Może nie tyle „co”, ile „jak”. 0 co chodzi z tym schyłkiem życia? Przecież to naturalne, że właśnie wtedy każdy człowiek powoli, w zróżnicowanym zresztą tempie, staje się słabszy, mniej energiczny, mniej dynamiczny, nabiera do wielu spraw dystansu, jest rozważniejszy, no i — trzeba się z tym pogodzić — już nie jest młody tą pierwszą, bujną młodością… pożegnanie z młodością Ale czy to jest schyłek? Czy Conradowska smuga cienia to początek końca? Przecież śmierć towarzyszy życiu od początku. To jest raczej tak, że cywilizacja, w której żyjemy i którą współtworzymy, nie jest na ten wymiar życia otwarta. Często zachowujemy się, jakby śmierci nie było. Czasem mam takie wrażenie, że mimo nieustających wojen, masowych mordów, zagłady narodów — a może właśnie dlatego, współcześni ludzie odwracają się od śmierci. Nie chcą się nią zajmować. Z rozważań Zygmunta Freuda ta część, która dotyczy seksualności, znalazła znacznie więcej uwagi potomnych niż ta, w której zajmował się „popędem śmierci”. A szkoda. Łatwiej byłoby pojąć, że upływ czasu nie powoduje jedynie ograniczenia możliwości i utraty atrakcyjności. Że w miarę upływu lat i gromadzenia doświadczeń nie tyle zmierzamy do schyłku życia, ile otwierają się dla nas możliwości nowe, takie, jakie nie stoją przed dwudziestolatkami. nowe życie po trzydziestce i po sześćdziesiątce To prawda, że z różnymi etapami życia wiążą się różne możliwości. Tancerka czy tancerz na ogół po trzydziestce rzeczywiście wchodzą w schyłek pracy zawodowej. Podobnie atleta czy pływaczka. Ale może mniej ludzi zdaje sobie sprawę z tego, że szczyt oryginalności w myśleniu matematycznym także przypada na ten sam okres. Po dwudziestym piątym roku życia matematyk kontynuuje podobno tylko to, co odkrył wcześniej. A na przykład pisarze, zwłaszcza prozaicy, rozwijają się twórczo jeszcze po tym okresie, który pani nazwał? „pełnią życia”. Można i po sześćdziesiątce nauczyć się nowych rzeczy, opanować nowy język, nawet zmienić zawód, przeżyć wielką miłość, odkryć nowe treści w dawno już czytanym dziele czy nowe piękno zwiedzanego już wcześniej kraju… Chyba ma pan rację — sama nauczyłam się używać komputera i korzystać z Internetu już po pięćdziesiątce! ZACZYNAMY CHOROWAĆ Większość zaburzeń nerwicowych dotyczy ludzi dorosłych i to oni najczęściej korzystają z leczenia. Większość depresji też jest zdiagnozowana u ludzi dorosłych. Około czterdziestu procent populacji ma dzisiaj depresję w różnym stopniu nasilenia. Ile…?! jak znikają choroby? Jeszcze trzydzieści lat temu mówiło się, że czterdzieści procent populacji ma nerwicę, ale dzisiaj częściej diagnozuje się depresje i zaburzenia lękowe niż nerwice. Istnieje nawet rodzaj mody na rozpoznawanie depresji. Pewne choroby „pojawiają się i znikają” tylko dlatego, że nie są rozpoznawane, a zatem nie są też opisywane. Proszę zauważyć — choćby na podstawie literatury pięknej — ile chorób znikło z potocznego języka! Na przykład fluksja, czyli zapalenie okostnej. Poziom rozwoju podstawowej opieki stomatologicznej sprawił, że ten typ powikłań zdarza się stosunkowo rzadko. Albo znany z literatury kołtun… …kołtun bodajże był jeszcze w Chłopach Reymonta. A wapory? Czy to nie na wapory cierpiały liczne bohaterki powieści romansowych? wapory uderzają do głowy Wapory to rodzaj zaburzenia, który dziś zdiagnozowalibyśmy jako lękowe albo depresyjne. Ich rozpoznanie odwoływało się do medycyny starogreckiej, głównie hipokratejskiej, znane było medycynie arabskiej, wróciło do medycyny europejskiej. Opierało się na założeniu, że w ustroju człowieka są różne płyny, które mają znajdować się w odpowiedniej proporcji. To były flegma, żółć, krew i czarna żółć. I stąd charaktery: flegmatyk, choleryk (żółć), sangwinik (krew) i melancholik (czarna żółć). Ten podział do dziś jest stosowany. Często posługujemy się tymi terminami i mniej więcej wiemy, jakie są cechy melancholika, a jakie flegmatyka. Wapory to byty owe płyny, które jak para uderzały do głowy. Objawiało się to tak jak atak lęku z somatyzacjami. Co to są somatyzacje? co to są somatyzacje? Kiedy narasta lęk, pojawiają się różne dolegliwości cielesne, na przykład uderzenia krwi albo poczucie drętwienia kończyn. Wapory były rodzajem takiej dolegliwości, którą rozpoznawało się u określonych ludzi. Mężczyźni nie miewali waporów. Medycyna uważała, że mężczyźni nie mają też histerii… Jeszcze jaką…! Dopiero w połowie XX wieku odkryto, że mężczyźni też cierpią na histerię. Wcześniej, począwszy od czasów antycznych, uważano, że histeria jest tylko właściwością kobiet. I znowu zawinili Grecy, twierdząc, że choroba ta jest następstwem wędrowania macicy i że najczęściej wędruje ona do głowy i tam gnije… Co za wyobraźnia! Jak z horroru! dokąd wędruje macica? …co powoduje różne okropne objawy, a jak macica wędruje do nogi, wtedy następuje paraliż. A macica wędrująca to taka, która jest niezaspokojona. Kobieta niezaspokojona seksualnie, nie mająca dzieci, miała „skłonność do wędrowania macicy”. Zatem pewne choroby istniały, nawet je opisano, a dziś już ich nie ma. Moc słowa drukowanego… Za to mamy AIDS, SARS. Ciekawa jestem, jakich chorób nie będzie za lat sto, bo nikt ich nie opisze, a jakie przybędą… Jest zresztą w tej ciekawości spory niepokój. Teoretycznie można przyjąć, że istnieją choroby, które są tylko wymysłem lekarzy, a właściwie wspartą metodą naukową próbą ujęcia istniejącej rzeczywistości. Zanim wiedziano, na czym polega gruźlica płuc — istniały opisy suchot i różne metody ich leczenia. Choroba była, była też koncepcja jej leczenia, chociaż nie wiedziano, jaki jest mechanizm. Jeszcze w Czarodziejskiej górze Tomasza Manna są opisy leczenia gruźlicy płuc w sposób szalenie dziwny… Pamiętam opisy wielogodzinnego werandowania Hansa Castorpa, otulonego pledem w kratę, na potwornie zimnym balkonie, z termometrem w ustach… Do leczenia gruźlicy była stosowana też w Zauberbergu psychoterapia grupowa. Może to ma sens i da się wyjaśnić, ja tego nie krytykuję. Michel Foucault uważa, że w pewnym momencie rozwinęła się medycyna kliniczna, czyli naukowa, która musiała wszystko uporządkować, i usystematyzowała zaburzenia tak, jak Linneusz sklasyfikował rośliny. Założono, że choroby występują jak byty, można je ułożyć w pewnym porządku… …jak tablicę Mendelejewa? jak uporządkowano choroby? Ale układ Mendelejewa przewidywał, że mogą istnieć kombinacje, których nie znamy. I rzeczywiście, znajdowało się je. Choroby zostały opisane na innej zasadzie, trochę tak jak opisywano minerały — według określonych cech. Dzisiaj z całą pewnością wiemy, że bardzo dużo chorób, które kiedyś opisano, w istocie rzeczy nie było w ogóle tak zwanymi jednostkami chorobowymi. W XIX wieku istniało takie pojęcie jak „choroba angielska”, która z całą pewnością nie była jednostką, te same bowiem cechy — kwadratowa głowa, krzywe nogi i miękkie kości — są wynikiem różnych przyczyn, między innymi niedoboru wapnia, witaminy D, trudności w wykorzystaniu przez organizm dostarczanych mu substancji. Podobnie jest w psychiatrii, chociaż obecnie, po raz kolejny, próbuje się znaleźć wspólne cechy dla pewnych opisanych zaburzeń. Ta najnowsza klasyfikacja grupuje różne zjawiska kliniczne wokół zasadniczych objawów: lęku (zaburzenia lękowe, nerwicowe), afektu (na przykład depresje). Może to jest trafne, może nie. W każdym razie dorosłość to jest ten okres, w którym pojawia się najwięcej chorób. Niestety… I nawet jesteśmy skłonni uznać to za stan naturalny: im jesteśmy starsi, tym więcej nam dolega. Natomiast chorujące dziecko niepokoi nas, nie uważamy tego za naturalne. kto jest zdrowy? Definicja zdrowia mówi, że człowiek jest wtedy zdrowy, kiedy ma dobre samopoczucie albo kiedy wykorzystuje w rozwoju swoje możliwości — w szerokim rozwoju, chodzi bowiem równolegle o rozwój fizyczny, psychiczny, społeczny i duchowy. Jak kogoś boli noga, to w rozumieniu tej definicji już nie jest zdrowy. W zaburzeniach psychicznych kryterium choroby stanowi nie tyle obecność jakiegoś objawu, ile to, w jakim stopniu utrudnia on życie społeczne i wywiązywanie się ze swoich zadań. Można myśleć, że się jest Napoleonem, i dopóki to nie przeszkadza ani człowiekowi, ani reszcie świata, jeżeli realizuje on swoje życie i dobrze się w nim czuje, to nie ma żadnego znaczenia, za kogo się uważa. Nikt nie może powiedzieć o nim, że jest chory. A tu mnie pan zaskoczył… Dziwna jest ta psychiatria! Boli mnie noga — jestem chora. Myślę, że jestem Joanną d’Arc — proszę bardzo, bylebym nadal na przykład toczyła tę rozmowę z panem dla mojego wydawcy i nie utrudniała życia rodzinie… …oczywiście pod warunkiem, że pani by to nie przeszkadzało i gdyby pani czuła się dobrze i na miejscu, prowadząc ze mną te rozmowy i dbając właściwie o swoją rodzinę. CHOROBA W RODZINIE choroba w rodzinie Kiedy w rodzinie ktoś przewlekle choruje, zwłaszcza gdy choroba zagraża życiu, jest to bardzo poważny cios dla równowagi rodzinnej. Wtedy potrzebne są różne elementy wewnętrznego wsparcia w rodzinie, a także pomoc z zewnątrz. Stosunkowo niewiele jest rodzin, które są w stanie wytrzymać taki cios bez pomocy innych… Im więcej jest wokół ludzi, do których można zwrócić się z różnymi problemami, tym większe są szansę poradzenia sobie z chorobą. Podobnie jeżeli w rodzinie można zwrócić się do kilku osób, to większe jest prawdopodobieństwo, że nie obciąży się tylko jednego członka rodziny. Jak zachoruje ojciec, to matka nie będzie „wisiała” na najbardziej ukochanym synu czy córce, ale może skorzystać z wszystkich ofert pomocy. Możliwość funkcjonowania rodziny jest lepsza także i w takiej sytuacji. co to jest psychoedukacja? Współczesna medycyna w dużej mierze zajmuje się pomaganiem rodzinie w trudnej sytuacji choroby jednego z jej członków. Jest taka dziedzina terapii rodzin, nazywana psychoedukacją, w której rodzinę uczy się zajmowania swoimi chorymi oraz udziela jej się wsparcia w dźwiganiu brzemienia przewlekłej choroby. Bo choroba, zwłaszcza przewlekła, to jest ciężar, który wymaga wielu zmian wewnątrzrodzinnych. A przecież choroba może zdarzyć się każdemu i nie sposób się przed nią uchronić. Rodzina często pozostaje jednak sama ze swoimi chorymi. Kiedy najlepiej udać się na terapię? Jeśli tak, to jaką? Powinien z niej korzystać chory wraz z rodziną czy sama rodzina? terapia rodziny Najogólniej rzecz ujmując, celem terapii jest osiągnięcie przez rodzinę zmiany. Podobnie jak w każdym leczeniu — zmiany na korzyść. Jest sporo podobieństw między drogą, jaką przebywa każdy z nas, zanim uda się do lekarza i podejmie leczenie, a drogą, jaką do terapii zmierza rodzina. Kiedy zauważamy, że coś nam dolega, że jesteśmy mniej sprawni, też podejmujemy wysiłki, aby samemu uporać się z dolegliwościami i niewydolnością. „Bierzemy się w garść”, coś tam pozażywamy, jakoś próbujemy zaradzić złemu samopoczuciu. Trochę czasu upływa, zanim postawimy sobie sami rozpoznanie, że z naszym zdrowiem nie jest dobrze, i decydujemy się pójść do lekarza i podjąć leczenie. NASZA CHOROBA PROBLEMEM CAŁEJ RODZINY? Istotna jest sprawa terapii tych rodzin, których problemem jest konieczność poradzenia sobie z trudnościami wynikającymi z choroby czy niepełnosprawności jednego z członków. To przecież ogromna liczba różnych sytuacji: od przyjścia na świat dziecka z ułomnością, po szybki rozwój otępienia u dziadka, od następstw uzależnienia alkoholowego, przez przemoc w domu, aż do przewlekłych chorób somatycznych i psychicznych. na co choruje rodzina? Terapia rodzin rozwinęła się szczególnie silnie w czasach, gdy zakładano, że choroba jednego z członków rodziny jest konsekwencją tego, co dzieje się w rodzinie. Albo poprawniej, kiedy objawy choroby postrzegane u jednej z osób w rodzinie są wyrazem „choroby” całej rodziny. Dzisiaj niewielu lekarzy podziela pogląd o wyłącznym wpływie rodziny na powstawanie zaburzeń. Ale też niewielu jest zdania, że udział rodziny w powstawaniu wielu zaburzeń, leczeniu i zdrowieniu jest bez znaczenia. Terapia rodziny jest wskazana niemal zawsze tam, gdzie pacjentem jest dziecko czy dorastające dziecko. Jest celowa zawsze wtedy, gdy choroba jest przewlekła, gdy można spodziewać się, że będzie dla rodziny brzemieniem. No i wszędzie tam, gdzie wystąpienie choroby odsłania słabości rodziny. Kiedy rodzina nie może sobie poradzić z traumą choroby. Skąd rodzina ma wiedzieć, że już jest potrzebna terapia? Ktoś albo czasem wszyscy dochodzą do stanu, który opisują: „tak dłużej być nie może”, „coś się musi zmienić”. To prawda, że najczęściej to „coś” to nie ja ani nie moje nastawienie, najczęściej raczej mamy na myśli inne osoby — męża, żonę, dziecko, rodziców. Wtedy zapada decyzja o terapii. Terapia pomaga w uruchomieniu procesu zmiany. Zazwyczaj odnosi się to do takich sytuacji w życiu rodziny, kiedy ktoś wewnątrz niej dostrzega problem, a także widzi związki między nim a ewentualnymi chorobami lub zaburzeniami jej członków. Najczęściej dotyczy to zresztą dzieci. coś się musi zmienić Terapeuci najbardziej cenią takie sytuacje, w których pacjent zgłasza się do nich zmotywowany. Wie, czego chce, i zależy mu na tym, żeby to osiągnąć. Wtedy ktoś z rodziny sam znajdzie terapeutę. Ale to nie zdarza się często. Możliwość podjęcia terapii rodziny może wskazać lekarz, pod którego opieką pozostaje pacjent (terapeuci rodzinni mówią „wskazany pacjent”). Może to też być ktoś, kto udziela rodzinie innej pomocy: pracownik socjalny, duszpasterz, pielęgniarka środowiskowa. No i w końcu ktoś, kto sam korzystał z takiej formy leczenia. Przecież rzadko ktoś idzie do lekarza „ot tak sobie”. Pomijając badania okresowe. Najczęściej idziemy wówczas, gdy mamy jakąś autodiagnozę. Przynajmniej taką, że „jestem chory”. W przypadku terapii rodziny potrzebna jest autodiagnoza dotycząca całej rodziny — „coś między nami powinno się zmienić, nie wiemy co, nie wiemy jak”. Pacjentem jest wtedy osobno chory, a osobno rodzina, czy cała rodzina? jak leczyć rodzinę Terapeuci rodzin uważają, że pacjentem jest cała rodzina. Najczęściej wymaga się, żeby w spotkaniach terapeutycznych uczestniczyli wszyscy mieszkający pod jednym dachem. Czasem także i ci, którzy co prawda nie mieszkają wspólnie z rodziną, ale odgrywają w jej życiu ważną rolę. Oczywiście, że obecność wskazanego pacjenta jest konieczna. Ale istnieją i takie formy pomocy rodzinie, w których warunki są nieco inne. Prowadzi się na przykład terapię dla osób „współuzależnionych”, to znaczy partnerów osób uzależnionych od alkoholu czy innych środków, albo grupy terapeutyczne dla matek dzieci z wadami wrodzonymi. Istnieje też metoda nazywana psychoedukacją, która łączy w sobie naukę o chorobie przewlekłej członka rodziny i pracę nad zmianami postaw oraz zachowań niekorzystnych dla pacjenta i jego bliskich. Spotkania psychoedukacyjne prowadzi się na ogół oddzielnie dla członków rodzin i oddzielnie dla osób chorujących. CHORY W RODZINIE Chorowanie to pewna sztuka, a nie tylko cierpienie… medycyna rodziny To chyba prawda, że najwięcej uwagi poświęcano indywidualnemu wymiarowi chorowania. Można to uzasadniać tym, że nasza cywilizacja skupia się na osobie, na każdym z nas. Tak też rozwijała się medycyna, a potem psychologia kliniczna i psychologia lekarska. Przez lata, ba, wieki, gromadziliśmy opisy objawów, dolegliwości. Staraliśmy się poznać, w jakich grupach występują, jaką mają naturę i przebieg. Zadziwiające, jak głębokie było przekonanie, że rodzina jest w sposób oczywisty przygotowana do radzenia sobie z chorobą każdego z jej członków. Uległo to wyraźnej zmianie w ostatnich dekadach ubiegłego wieku. Powstała nawet specjalna dyscyplina — medycyna rodziny. I to właśnie ona zajmuje się poznawaniem tego, jakie związki zachodzą między funkcjonowaniem rodziny a pojawianiem się różnych chorób u jej członków, między cechami życia rodzinnego a przebiegiem chorób, i w końcu sposobem radzenia sobie z ciężarem, jakim dla rodziny są te choroby (mój kolega Bogdan de Barbaro spolszczył angielskie burden na „brzemię choroby”). Ale przecież ludzie chorowali zawsze, więc dlaczego dopiero teraz mówi się o brzemieniu? Dawniej go nie było? chorujemy coraz dłużej Pewnie zawsze było to ważne. Trzeba sobie jednak uprzytomnić, że postęp medycyny wyraża się także w zwiększeniu liczby ludzi chorujących długo. Nie ma już takich epidemii jak te, które dziesiątkowały ludzkość przed odkryciem antybiotyków, zmienił się — o tyle, o ile możemy porównywać — przebieg większości chorób. Jest mniej gwałtowny, mniej dramatyczny i znacznie rzadziej kończy się szybką śmiercią. Powoli zaczynamy wierzyć w to, że każdą chorobę można opanować. Ceną za nadzieję jest długotrwałość procesu leczenia — a więc dłuższe chorowanie oraz ograniczenie sprawności. Proszę pamiętać, że możliwość wykonania chirurgicznej operacji brzucha — a więc nawet usunięcia wyrostka robaczkowego — istnieje dopiero niewiele ponad sto lat. Można zatem być chorym na różne choroby, o różnym przebiegu i różnych objawach, i to też ma znaczenie dla rodziny: depresja matki ma nieco inne konsekwencje niż choroba wieńcowa i zawał serca ojca. To przecież oczywiste. Ale jeśli choroba już musi być ciężarem, to przecież istnieją chyba jakieś sposoby, żeby była ciężarem jak najmniejszym… Wierzę w to tak jak pani. Ale nie jestem całkowicie pewien, czy wiem, jak chorować. Myślę, że nikt, kto nie chorował, nie może mieć recepty na to, jak chorować najlepiej. Wszystkie nasze wyobrażenia o tym, jak zachowalibyśmy się na miejscu chorego — męża, żony, dziadka itd. — to raczej wyraz tego, jak znosimy jego, jej chorowanie. rodzina wspiera w chorobie Ale wiemy wszyscy z obserwacji, że choroba bliskiej osoby, chociaż jest dla wszystkich poważnym stresem, powoduje mobilizację rodziny. Badania nad relacjami w rodzinach osób chorych na różne choroby somatyczne i psychiczne, prowadzone w latach 2000–2002 w Krakowie, potwierdziły, że tak jest. Może to część obiegowej wiedzy, ale warto podkreślić, zwłaszcza jeśli wspierają to wyniki badań, że w trudnej dla rodziny sytuacji, a przecież taką jest poważna choroba jednego z jej członków, wyraźniej dostrzega się znaczenie wewnątrzrodzinnych więzi i właściwie je ocenia. Podobnie zresztą jak i to, co teoria nazywa pełnieniem ról rodzinnych. Chodzi o sposób, w jaki jest się mężem, żoną, matką, ojcem, córką czy synem, bratem lub siostrą. Mówię o wynikach badań moich młodszych kolegów: Bogdana de Barbaro, Barbary Józefik, Lucyny Drożdżowicz, Mariusza Furgała, także i dlatego, że pozwalają solidnie uzasadnić zdanie, że chorując, człowiek może na swojej rodzinie się oprzeć. A zatem: co jest lepsze dla chorego? Wyżalenie się, okazanie buntu, nieukrywanie stresu czy wręcz traumy, depresji — czy próba stłumienia lęku i niedzielenie się nim z otoczeniem? poddaj się opiece Wydaje mi się raczej, niż wiem to na pewno, że dla każdego w chorobie lepsze jest coś innego. Ci z nas, dla których niezależność, wpływanie na bieg zdarzeń, panowanie nad sytuacją mają szczególnie duże znaczenie, lepiej znoszą chorobę, jeżeli zachowują przynajmniej część tych możliwości, mimo osłabienia cierpieniem i mniejszej sprawności. Różne czynniki związane z chorobą — samo cierpienie, słabość, lęk w końcu — powodują, że „usuwa się nam grunt spod nóg”, znika gdzieś dzielność, sprawność, zaradność. Otóż ci z nas, którzy bardzo cenią niezależność, źle znoszą leżenie w łóżku, pozbawienie ich obowiązków, pozostawanie pod najczulszą nawet opieką. Zwłaszcza gdy choroba, o której mówimy, jest poważniejsza niż katar. Można nawet powiedzieć, że im jest poważniejsza, tym poddanie się opiece jest trudniejsze. Wśród najbliższych powstaje wówczas nowy język porozumiewania się w sprawach związanych z chorobą. Niby nie mówi się otwarcie, w sposób dla każdego postronnego człowieka jasny, ale ci, którzy są ze sobą blisko, wszystko wiedzą i rozumieją. Nawet zmienny nastrój, przypływy smutku, rozdrażnienia, sprzeciw wobec losu — przyjmowane są ze zrozumieniem. Ważne jest przy tym dla wielu z nas, żeby bliscy mimo wszystko dawali wyraz temu, że się „trzymamy”. Ale przecież nie wszyscy tacy jesteśmy. Niektórzy bez oporu korzystają z osłony i opieki, jaką otaczają ich w chorobie bliscy, i łatwo poddają się temu, co chcą dla nich zrobić inni. Może nawet rodzinie łatwiej jest wówczas wykazać się zapasami miłości i gotowości niesienia pomocy? Mamy zatem w pewnym sensie prawo obciążać resztę rodziny? Zadręczać ją sobą i swoim cierpieniem? Czy lepiej zacisnąć trochę zęby i ją oszczędzać? czy obciążać rodzinę? Jak to obciążać czy oszczędzać? Co to za alternatywa? Przecież nie mamy takiego wyboru. Choroba jest z natury ciężarem nie tylko dla chorującego, ale i dla jego bliskich. Tu wrócę raz jeszcze do tego, że oparcie i opieka w chorobie należą do najważniejszych zadań, przed którymi staje rodzina. I najczęściej rodzina daje sobie z tym świetnie radę. I najczęściej bliscy — żony, mężowie, dzieci, rodzice — nie mają trudności z tym, żeby pomieścić w sobie lęk i gniew, cierpienie i ból chorującego. Chociaż nie jest to łatwe. KOBIETY CHORUJĄ CZĘŚCIEJ kobiety chorują częściej Okazuje się jednak, że do okresu dorastania częściej chorują chłopcy, od tej fazy życia — dziewczynki. I tak już jest aż do początku wieku zaawansowanego, kiedy to wcześniej umierają mężczyźni. Dlaczego kobiety chorują częściej? Nikt tego nie wie. Są tylko odpowiedzi na poziomie spekulacyjnym. To socjologowie zaproponowali spojrzenie na kobiety jako mniejszość represjonowaną. Są gorzej traktowane, mają gorsze warunki pracy, mniej zarabiają. Ale to nie jest jedyne wytłumaczenie. Neurofizjologia daje też podstawy do innego rodzaju interpretacji, zwłaszcza jeśli idzie o zaburzenia zdrowia cielesnego. Kobiety mają większą wrażliwość interoreceptywną, to znaczy, że są wrażliwsze na odbiór sygnałów płynących z ciała niż mężczyźni. Kobiety zatem zgłaszają się do lekarza z różnymi dolegliwościami na ogół wcześniej niż mężczyźni. Z badań wynika, że kobiety przychodzą za wcześnie, zanim da się cokolwiek rozpoznać. Są odsyłane, a kiedy przychodzą po raz drugi, to już jest za późno. Dzisiaj już wyciągnięto z tego wnioski. Wiele zaburzeń, typowych zwłaszcza dla kobiet, takich jak rak piersi czy różne zmiany w narządach płciowych — które prowadzą do zmian nowotworowych szczególnie groźnych dla życia — umiejętnie się diagnozuje już na poziomie grubo wyprzedzającym powstawanie zmian, o które trzeba się niepokoić. I podejmuje się odpowiednie interwencje. Zatem jeżeli kobiety zgłaszają się regularnie do lekarza, nawet jeśli tylko denerwują się bezpodstawnie, procedura diagnostyczna, poprawnie przeprowadzona, potrafi zapobiec różnym schorzeniom. zdiagnozuj się wcześniej Są też takie interpretacje, że stres bycia kobietą, obciążenia kobiecością jest większy i że zwiększa on prawdopodobieństwo rozwoju zaburzeń. Ale nie ma jednoznacznego potwierdzenia, czy to prawda. Na pewno zmaganie się z obciążeniami w pracy i w domu czy chęć dorównania mężczyznom wymagają od kobiet znacznego wysiłku, powodują większe obciążenie psychiczne. skąd się bierze stres? Często zapomina się, że stres to nie tylko przykrość. W istocie rzeczy każda zmiana powoduje stres. W tabeli stresów życiowych na pierwszym miejscu znajduje się utrata bliskiej osoby, zaraz potem zmiana pracy, a potem zmiana mieszkania, niekoniecznie na gorsze. No to już wiem, czemu tak się bronię od kilku lat przed zmianą mieszkania, i to na lepsze. Sama myśl o tym już mnie stresuje. I nadal tkwię w gierkowskich blokach, dość zadowolona. stres ekstremalny Następstwa stresu, zwłaszcza silnych stresów, w postaci zaburzeń postresowych — to jest bardzo ciekawy obszar badań i dość dużo o tym wiemy. W naszej klinice zapoczątkował je profesor Antoni Kępiński, analizując z młodszymi kolegami następstwa stresu obozu koncentracyjnego; profesor Wanda Półtawska zajmowała się dziećmi. W Polsce bardzo wcześnie zbadano i opisano zespół następstw takiego stresu nadzwyczajnego, bo pobyt w obozie to stres ekstremalny. Od tego czasu powtarzano badania z osobami, które przeżyły stres ekstremalny w innych okolicznościach, i znajdowano wciąż te same prawidłowości. Przecież zaburzenia będące następstwem prześladowań w stalinowskich więzieniach czy na Syberii można badać i mówić o nich dopiero od niedawna. Sam pamiętam, że jeśli ktoś miał w swoim życiorysie hitlerowski obóz koncentracyjny i syberyjskie łagry albo więzienie polityczne po wojnie, to to drugie skrzętnie się zamazywało w historii pacjenta, bo nie wolno było o tym pisać. Nie mogło się to znaleźć w dokumentacji. Dość późno, chociaż z całkiem innych powodów, zajęto się też tymi, którzy ocaleli z Holocaustu. Czy wiadomo, na czym polega różnica w reakcji na stres u kobiety i u mężczyzny? płeć a reakcje na stres Na tym, na czym polega biologiczna różnica między kobietą i mężczyzną, czyli na innych aktywnościach hormonalnych. Stres możemy rozpatrywać ze strony psychologicznej, ale przecież koncepcja stresu jest koncepcją biologiczną. Dzisiaj staramy się patrzeć na stres jak na wiele innych zagadnień — całościowo. Hormony wydzielane w stresie wywołują u kobiet i u mężczyzn nieco inne konsekwencje somatyczne. Hans Selye, twórca koncepcji stresu, już w latach trzydziestych wykazał związek pomiędzy stresem a powstawaniem wrzodów żołądka. Nauka opisała złożony, a pewnie nie do końca poznany, mechanizm stresu, obejmujący liczne układy regulacyjne organizmu. Od zmian ciśnienia krwi, wydzielania soków trawiennych, po zmiany immunologiczne. Prawdopodobnie właśnie odmienne .u kobiet i mężczyzn regulacje hormonalne odpowiedzialne są za powstawanie u nich — w odpowiedzi na stres — odmiennych chorób. Mężczyźni częściej zapadają wtedy na choroby układu krążenia o większym ryzyku śmiertelności. Kobieta jest w stanie oszukać samą siebie, zbagatelizować coś, co jest sprawą poważną. Ma talent wmawiania sobie, że jest lepiej, niż się wydaje. Ja bym tak nie powiedział. Ale jeśli pani ma rację, to może właśnie dlatego kobiety częściej chorują. Kwękają… Narzekają na zdrowie, ale to trochę pomaga psychicznie. Kwęka się i żyje dalej. lepiej trochę ponarzekać Kwękają, bo im coś dolega. Może i na tym polega różnica między mężczyzną a kobietą, że kobiety narzekają i żyją dłużej, a mężczyźni dzielnie udają, że nic im nie jest, a potem nagle padają jak drzewa. Kobieta może się skarżyć, może ją coś boleć, może być delikatnego zdrowia — i to wszystko mieści się w pojęciu kobiecości. A mężczyzna nie może się przyznać do cierpienia, bo musi bronić ojczyzny, rodziny, dzieci, domu. No, coś w tym jest, choć pojawiły się kobiety, które też pełnią te wszystkie funkcje, z obroną ojczyzny włącznie. aleksytymia Jeżeli zbadać umiejętność rozpoznawania i nazywania własnych emocjonalnych stanów — że to, co czuję, to jest smutek, lęk albo złość — to mężczyźni częściej niż kobiety mają coś, co się nazywa aleksytymią, czyli niezdolnością do odczytywania własnych stanów emocjonalnych. Żona lepiej wie, że jej mąż jest zły albo smutny, a on sam sobie z tego nie zdaje sprawy. Kobieta, która z nim jest, rozpozna to po różnych objawach — a on nie. I tę różnicę między obu płciami widać już wcześniej, np. w wieku szkolnym, w wieku pokwitania. Dziewczynki wcześniej i lepiej piszą wypracowania, mają większą łatwość werbalizacji, ponieważ rozwija się ona u nich, podobnie jak słownictwo i język, żywiej i wcześniej niż u chłopców. Oczywiście, jeżeli się ćwiczy u chłopca czytanie, daje mu się książki, zainteresuje się go lekturą, to jego język też się rozwija. co chłopcy wiedzą o sobie? Pewne funkcje, które rozwijają się słabiej lub wolniej, mogą być wyćwiczone, pod warunkiem, że ćwiczenia będą zastosowane w odpowiednim czasie. Skoro zdolność językowa rozwija się u chłopców stosunkowo wolniej — to jest bardzo prawdopodobne, że ich informacje o własnym stanie emocjonalnym też są niewystarczające, oni je raczej wyładowują w swoim zachowaniu, ale bez słów. Na to się nakłada pewien wymóg związany z rolą mężczyzny i ona właśnie sankcjonuje to zachowanie. jak zmienić stereotyp? Mogłaby pani powiedzieć teraz: „No to zmieńmy stereotyp bycia mężczyzną” — ale co to da? Co mają zrobić ci wszyscy, którzy się rozwinęli w starym stereotypie? Iść na cmentarz i położyć się do grobu? Taki stereotyp musiałby być przekształcany sukcesywnie, żeby ćwiczyć zmianę u tych, którzy się rozwijają. Ale zmiany nie muszą się zaczynać od łamania stereotypu. Należy rozwijać różne możliwości dzieci, wtedy być może i stereotyp się zmieni. Tak zresztą bywa, tylko że to trwa. Nawet jeśli w ostatnich dziesięcioleciach obserwujemy w kulturze gwałtowne przewartościowania wizerunku bycia mężczyzną i bycia kobietą — to są to jedynie zmiany powierzchowne, a twarde struktury wzorów roli mężczyzny i kobiety prawie się nie zmieniają. BIERZEMY NA SIEBIE ZBYT WIELE zaskakująca dorosłość W dorosłości zaskakuje nas wiele rzeczy i często nie umiemy ich powiązać z naszą przeszłością — poczynając od tych popularnych (w potocznym języku) nerwic, które mają różne objawy, do reakcji na rozmaite trudności, w związku z przeciążeniem psychiki, z niemożnością pokonania trudności, rozbieżnością pomiędzy naszymi możliwościami a stawianymi sobie zadaniami. Często łamana zasada: nie przekraczać progu własnej niekompetencji. nie zaniedbuj sieci społecznej Bardzo trudno jej nie łamać. Z jednej strony, nie znamy dokładnie granic własnych możliwości. Z drugiej, stawianie sobie coraz wyższych wymagań na ogół mobilizuje nas do rozwoju. Ale jeżeli ktoś prowadzi niehigieniczny psychicznie tryb życia, to grozi mu dekompensacja, utrata równowagi. Można mobilizować siły do pokonania jednej trudności lub do wykonania ogromnego zadania, trzeba jednak zadbać o oparcie tam, gdzie można je znaleźć. Kiedy ktoś doprowadzi do przeciążenia obowiązkami i zadaniami, a nie dba przy tym o przyjaciół, o rodzinę, o znajomych, łatwo o krach. Zaniedbuje się swoją sieć społeczną, skupia na jednej tylko sprawie, na przykład karierze zawodowej. Jeżeli człowiek zakłada rodzinę i nie zajmuje się nią, to nie tylko nie ma w niej oparcia, ale rodzina zaczyna mu sprawiać kłopoty. Można szalenie angażować się w to, żeby zrobić wielką karierę — finansową, biznesową, polityczną, naukową… …artystyczną albo w modnym dziś show–biznesie… …jakąkolwiek, różne bowiem kierunki w rozwoju psychologii wciąż zachęcają człowieka do robienia kariery. Psychologowie mówią w sposób uproszczony o tym, że „trzeba się realizować”, trzeba „coś zrobić dla siebie”. Jeżeli pojmuje się te zachęty powierzchownie, to do formuły „dla siebie” da się wpisać wiele czynników. Zaniedbując dla „realizowania siebie” inne sprawy, powodujemy, że nagle wszystko zaczyna się sypać, rozłazić i wtedy trudno poradzić sobie ze stresem. Tych „nerwicujących”, nieprzewidzianych okoliczności jest w życiu dużo. schizofrenia Poza nerwicami i depresją jest też wiele innych zaburzeń, które się ujawniają w dorosłym życiu. Najpoważniejsze z nich zaczynają się we wczesnej dorosłości, mniej więcej przed trzydziestym piątym rokiem życia. To bardzo poważne zaburzenia psychiczne z grupy schizofrenii, których ludzie się boją. Schizofrenia ma bowiem bardzo złe konotacje. Pierwszy jej medyczny opis był niezwykle dramatyczny, sugerował, że nieuchronnie prowadzi ona do utraty funkcji umysłowych albo, jak wynikało z późniejszych opisów, do pewnej odmienności, dziwaczności, braku kontaktu ze światem. I chociaż podejście psychiatrów zmieniało się, schizofrenia jest rzeczywiście zaburzeniem poważnym. Niezależnie od tego, według jakich kryteriów stawia się rozpoznanie, w ogólnych badaniach na całym świecie okazuje się, że cierpi na nią od jednego do dwóch procent całej populacji. To jest dużo, tak? depresja Nie jest to mało. Proszę sobie wyobrazić — kilka tysięcy krakowian. Ale to nie jedyne poważne zaburzenie psychiczne dorosłych. Depresja jest równie poważnym, a jeszcze niedawno nieco bagatelizowanym zaburzeniem, dezorganizującym życie. Główne jej objawy to niezdolność do odczuwania przyjemności, pesymizm, smutek, rozpacz, bezradność, niechęć do życia. Ale podstawowym problemem depresji jest właśnie to, że człowiek nie może, nie potrafi znajdować przyjemności. Wszystko jest dla niego ciężarem i nie może się do niczego zmobilizować. Budzi się rano w poczuciu, że przed nim kolejny dzień, a on nie jest zdolny wstać i pójść do pracy, ugotować obiad, zrobić pranie, posprzątać itd. Jeżeli człowiek jakoś to wytrzymuje i radzi sobie z tym, że przez pewien czas na przykład nie może napisać ani słowa albo ugotować zupy, jeśli mobilizuje się i przebrnie przez ten okres, to jest to jedynie depresyjny epizod. Natomiast jeżeli ten stan trwa i trwa — jest to dla osoby w depresji i jej bliskich bardzo uciążliwe. Wiem. Mam przyjaciółkę, która z powodu depresji przez prawie pięć lat nie wychodziła z domu. matka z depresją Popatrzmy na to od drugiej strony. Jeżeli matka ma depresję, to nie jest w stanie w sposób zrozumiały dla dziecka reagować na jego zachowania, nie potrafi dać mu prostej informacji. Taki stan powoduje, że dziecko rozwija się emocjonalnie w sposób zaburzony. Są badania dowodzące, że matki dzieci z zaburzeniami zachowania bardzo często cierpią na depresję. Świetnym przykładem depresji kobiety i następstw tej choroby w rozwoju dziecka jest pani Brown w filmie Godziny Stephena Daldry’ego. Czy istnieją jakieś bezpośrednie powody wystąpienia depresji — czy też po prostu ktoś jest bardziej, a ktoś inny mniej na nią podatny? Pytanie proste, a odpowiedź bardzo trudna. Prawdopodobnie ważne jest i jedno, i drugie. I to, co pani nazwała podatnością, bo wiemy, że depresja występuje często u członków tej samej rodziny. A i okoliczności, w których się pojawia, nie są bez znaczenia. Na przykład jedną z poważniejszych okoliczności, w których występuje ryzyko depresji, jest poród. Ale można powiedzieć, że każdy stres, radosny czy nie, może człowieka zdestabilizować, jeżeli nie ma on umiejętności radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Zatem jest to jednak kwestia raczej podatności niż sytuacji. Jedne osoby wychodzą z trudnej sytuacji obronną ręką, inne z powodu mniej trudnej — popadają w depresję. depresja po porodzie Depresja występuje dość często u kobiet po urodzeniu dziecka. To prawda, że wiele z nich nie wymaga leczenia i stan depresyjny szybko mija. Tyle że w przypadku depresji poporodowych nie chodzi tylko o znaczenie samego wydarzenia, ale także o towarzyszące mu zmiany hormonalne, o sytuację rodzinną matki i nowego dziecka, w końcu o własny stosunek kobiety do bycia matką. KONIK POLNY — CZY MRÓWKA? Jeżeli depresje pojawiają się w średnim wieku tak często, może to oznaczać, że dorosły człowiek zazwyczaj robi w życiu coś, czego nie lubi, na przykład wykonuje bez przyjemności jakąś pracę, a równocześnie nie ma żadnej pasji, która ratowałaby jego samopoczucie i nadawałaby życiu dodatkowy sens. zadowolenie z pracy Nie można tego wykluczyć. Chociaż — lubienie tego, co się robi, też nie jest sprawą oczywistą. Zadowolenie z pracy, bo o tym mówimy, zależy od wielu czynników. Od motywacji, miejsca, jakie praca zajmuje w hierarchii wartości, przekonania, że to, co robimy, ma znaczenie, od osiągnięć, jakie w niej mamy, od czynników dodatkowych, takich jak zespół ludzi, z którymi współpracujemy, a w końcu od atmosfery, od tego, czy lubią nas koleżanki i koledzy, szef, czy dostajemy godziwe wynagrodzenie itd. Ponadto te różne elementy mogą pozostawać z sobą w konflikcie. Sens i osiągnięcia mogą nie równoważyć upokarzająco niskich wynagrodzeń. Lub dobry zarobek nie równoważy nieznośnych stosunków w pracy. Po drugie, żyjemy w kręgu wartości, który każe nam przedkładać obowiązek nad przyjemność. „Co masz zrobić jutro, zrób dziś, co masz zjeść dziś, zjedz jutro”. Najpierw obowiązek — potem przyjemność. Niekiedy udaje się łączyć jedno z drugim. Ale zgadzam się, że to rzadkość. mrówka chce być lepsza Wpierw należy coś zrobić, osiągnąć, a dopiero potem ewentualnie się rozglądać za czymś dodatkowym. Bajka o koniku polnym i mrówkach — one pracowały całe lato, żeby zbudować mrowisko i zebrać zapasy, on grał na skrzypeczkach i weselił się, ale gdy przyszła jesień, nie miał się gdzie podziać i został w chłodzie — konik jest bohaterem negatywnym! Chwalone są mrówki, bo ich zachowanie to ilustracja kultury ciułacza, taka drobnomieszczańska metafora, zasada porządku wartości i krzątania się wokół spraw codziennych, przeciwstawiana . utracjuszowskiej naturze — takiej, jaką przypisuje się Polakom — nic nie ma, a udaje wielkiego pana. Stale zresztą, to zastanawiające, ten stereotyp Polaka pokazuje się w świecie i w Polsce jako negatywną stronę naszego charakteru narodowego, rozpowszechnionego wzoru zachowań. W żywocie konika polnego jest przynajmniej coś z ciekawości życia, jest odrobina szaleństwa i romantyzmu. Mrówka wydaje mi się mało szczęśliwa… odrobina szaleństwa I rzeczywiście — jeżeli człowiek rezygnuje z przyjemności na rzecz zdobywania dóbr materialnych i pracy, to w istocie przegrywa. Jednak… Jakoś miło to słyszeć, bo bliższy wydaje mi się konik polny. Człowiek–mrówka nie uczy się przeżywania przyjemności, a tego też trzeba się uczyć, bo nie jest tak, że to jest nam dane. Gdy jako dziecko przytulamy się do ciepłej piersi, jest nam przyjemnie i robimy to spontanicznie, ale potem trzeba się uczyć przyjemności, bo oprócz przyjemności popędowych jest jeszcze mnóstwo innych. I na to trzeba mieć czas. Na naukę przyjemności czy na samą przyjemność? ucz się przyjemności Na jedno i drugie. Człowiek albo sam podejmuje pewne jednoznaczne decyzje, albo poddaje się presji świata, otoczenia, dostosowuje się do wymogów, rezygnując z czegoś, co lubił, i potem już nie może tego odrobić. To często jest źródłem poczucia dysharmonii i nieumiejętności starzenia się. Bo później człowiek przechodzi na emeryturę i nagle nie ma co ze sobą zrobić. Często się zdarza, że jak się już coś osiągnie, uporządkuje, to nagle pojawia się depresja. Wyjaśnienie jest właśnie takie, że zrezygnowało się ze swoich indywidualnych potrzeb, dostosowując się do wymogów otoczenia i do presji z zewnątrz, jest to konsekwencja zależności, konformizmu, połączona z zaniedbaniem innych wymiarów swojego życia. Życie płaskie jak naleśnik, takie „jak mają wszyscy”, bo to jest wzór: upodobnić się do innych, mieć to samo co oni lub więcej — byle nie inaczej. depresja szczytu Dobrym przykładem wyjaśnienia jest zjawisko tak zwanej depresji szczytu. Pojawia się ona w momencie, w którym człowiek coś zrealizował, coś zamknął i zakończył. Pierwszym, najprostszym i najbardziej przekonywającym wyjaśnieniem takiej depresji jest to, że przejściowo znika cel. Cel był przed nami. To on nadawał porządek, strukturę naszemu życiu — i wszystko dobrze szło. I nagle trzeba znaleźć nowy cel. Drugim powodem depresji szczytu może być to, że osiągnięcie celu w istocie rzeczy często rozczarowuje. Jak długo człowiek czegoś nie ma i wydaje mu się to trudne do osiągnięcia — stawia to sobie jako zadanie, sprawdzając swoje możliwości. I jeżeli jego poczucie własnej wartości jest wcześniej czymś głęboko zranione — zdarza się, że on sam deprecjonuje to, co osiągnął. Na przykład, ponieważ Wajda jest laureatem Oscara, ktoś będzie uważał tę nagrodę za coś nadzwyczajnego, ale jeśli sam ją dostanie, wartość tego Oscara raptownie spadnie, bo „skoro mogłem go dostać, zatem to żadna sztuka”. Istnieje wzór przeżywania polegający na tym, że jak gdyby zmniejszamy znaczenie czegoś, czego możemy dotknąć. Jest to pewna ułomność w konstruowaniu poczucia własnej wartości, niezdolność do uzyskania gratyfikacji, niezaspokojona potrzeba narcystyczna. To jest tak jak ze zdobywaniem pieniędzy — nigdy ich nie ma dość. pieniądze jako cel życia A to jest akurat coś, czego nie mogę zrozumieć. Pieniądze są przecież tylko środkiem do celu, nie są celem. Nie rozumiem ludzi, którzy zamieniają je w cel. Ale może łatwiej byłoby pani zrozumieć ludzi traktujących pieniądze jako cel sam w sobie — zrozumieć, co nie znaczy zaakceptować — gdyby przyjęła pani hipotezę, że bogactwo materialne może być celem zastępczym, uzupełniającym niedobory w poczuciu własnej wartości. Głodu sukcesu nigdy nie da się zaspokoić — i każdy sukces rozczarowuje. Taki mechanizm jest również możliwy. I jest jeszcze trzeci wymiar pojawiania się depresji: zachodzi on wtedy, kiedy kończymy okres intensywnej pracy, gdy mieliśmy coś spłodzić. Celowo używam słowa „spłodzić”, bo jest też w tym i taki element, że w pewnym momencie swoje dzieło oddaje się innym i trzeba się z nim rozstać. Do tej pory było moje i tylko moje. Niektórzy pisarze nikomu nie dają swoich tekstów do czytania w trakcie pracy… …to ja. Nikt nie ma prawa zaglądać w moje pliki w komputerze. Nawet najbliższe mi osoby, a może właśnie szczególnie one? kiedy pokazać swoje dzieło? …są malarze, którzy nigdy nie pokazują obrazów w trakcie malowania i eksponują je dopiero wtedy, kiedy sami uważają, że dzieło jest zamknięte i już nic nie chcą dokładać. Żeby to, co się zrobiło, poddać ocenie publicznej, trzeba podjąć pewną decyzję — chociaż można dalej być od dzieła zależnym, można bać się, jak ono zostanie przyjęte. Jest to naturalny bieg zdarzeń. Można też stracić zainteresowanie dla tego, co się urodziło. Oddaje się swoje dzieło, wypuszcza się je w świat i niech już sobie żyje własnym życiem. I szuka się następnego celu. Mam uczucie, że to także ja. Interesuje mnie, co dzieje się z już wydaną książką, ale bardziej interesuje mnie, czy znajdę pomysł na następną. Nie staję się niewolnikiem cudzych opinii na temat tego mojego już zakończonego dzieła. TRACIMY BLISKICH, UNIKAMY ŻAŁOBY utrata bliskiej osoby Trzeba wreszcie pamiętać, że okres dorosłości jest czasem, w którym statystycznie najczęściej traci się bliskich — dziadków, rodziców. Tak, z narodzinami mojej pierwszej córki zbiegła się śmierć mego ojca i pewnie dlatego moja mama swoje zapasy uczucia przerzuciła na wnuczkę. przeżywanie żałoby Trudno zdać sobie sprawę, jak bardzo poważnym problemem w życiu człowieka jest utrata bliskiej osoby. Czasem nawet, zanim to nastąpi, nie mamy pojęcia, jakie znaczenie ma dla nas związek z tą osobą. Nie jest całkowicie bezzasadne mówienie: „poczekaj, poczekaj, jak umrę, to będziesz żałował”. Często w domowych awanturach pada też pogróżka: „jak się zabiję, to zobaczysz, ile straciłeś…” Ale nie pochwalam takiego sposobu rozwiązywania domowych problemów. W okresie dorosłości jednym z częstych doświadczeń jest przeżywanie żałoby po utracie bliskich. To też stanowi ryzyko wystąpienia zaburzeń, może dlatego, że w naszej dzisiejszej cywilizacji nie jest do końca jasne, co z tą żałobą zrobić. Dawniej, jeszcze przed drugą wojną światową, przed ostrym zakwestionowaniem wielu wartości — obowiązywały pewne rytualne obyczaje: w czasie żałoby nie chodziło się na zabawy, ubierało się na czarno, kobieta po śmierci męża miała obowiązek przez rok nosić czarny welon. Teraz tego nie ma, nikt nie nosi żałoby, nikt od lat nie nosi czarnych opasek… Zdumiewające… Dopiero teraz, gdy pan to tak jasno sformułował, uświadomiłam sobie, że rzeczywiście niemal nie widuję na ulicy ludzi z czarnymi opaskami! A przecież jeszcze mój ojciec nosił taką po śmierci swojego ojca, co najmniej przez rok… Już moja mama dość krótko ubierała się na czarno po śmierci swojego męża… może przez miesiąc? A ja po śmierci mamy wkładałam ciemne stroje przez kilka dni! W żałobnych strojach widuje się dziś na ulicy jedynie bardzo starych ludzi… funkcja opaski żałobnej Noszenie opaski pełniło dwie ważne funkcje. Było rodzajem rytuału dla żałobnika i sygnałem dla otoczenia. Każdy bowiem widział, że dana osoba kogoś utraciła, i mógł się do tego odnieść, na przykład nie poruszał pewnych tematów. Opaska była sygnałem: „jestem w żałobie”. „Jestem w żałobie, proszę to uszanować”. No tak… Dziś, jeśli nie przeczytamy czyjegoś nekrologu, to spotykając osobę, która kogoś utraciła, możemy popełnić wiele nietaktów. rytuały żałoby Dużo prac zajmujących się psychologią żałoby mówi o tym, że to jest problem, który był w Europie właściwy dla tradycji katolickiej. W tradycji protestanckiej, zwłaszcza północnej, obowiązywał bardziej powściągliwy rytuał związany z odchodzeniem ludzi. Uważało się, że żałoba po bliskiej osobie jest czymś niestosownym, bo w radykalnych rozwiązaniach protestanckich nie było dozwolone oddawanie czci komuś innemu niż Panu Bogu. W kulturach protestanckich, zwłaszcza tych bardziej restrykcyjnych, obowiązywał na stałe półżałobny strój, a zabawa była źle widziana. W cywilizacji rozwiniętej w duchu katolicyzmu, po reformacji, strona ceremonialna była eksponowana. Badacze mówili, że jest w tym pewna wartość, że ten wpisany w kulturę rytuał ułatwia i umożliwia przeżycie żałoby tak, jak powinna być przeżyta. Dopuszcza smutek po stracie bliskiej osoby. Zaprzeczanie smutkowi, tłumienie go, niepełne przeżycie żałoby powoduje często długoterminowe skutki, usposabiające do wystąpienia depresji. Trudno z tym, co się zmieniło, dyskutować i powstrzymywać rozwój cywilizacji, lecz coraz częściej uważa się, że żałoba jest sprawą prywatną i nie należy się z nią obnosić, ale w efekcie człowiek nie ma prawa do ochrony… Ochrony? …tak, kiedy szła wdowa w czarnym welonie, to nie tylko nikt jej nie zaczepiał, ale należało się wobec niej stosownie zachować, nie oczekiwać na przykład, że się zmobilizuje i zacznie nagle być wesoła; ona miała czas na wycofanie się z aktywnego życia i na przeżycie swojego smutku. To samo dotyczyło dzieci. Dzieci uczestniczyły w procesie żałoby i przyzwyczajały się do tego, że śmierć jest rzeczą naturalną, jest częścią życia. nie zaprzeczać żałobie Myślę, że zaprzeczanie żałobie we współczesnej cywilizacji jest związane z budowaniem pewnej fikcji, że śmierci nie ma. To jest dystansowanie się w stosunku do śmierci, w ten sposób radzimy sobie z problemem lęku przed nią. STRATA BLISKICH Zatem utrata bliskich to najgorszy rodzaj traumy? rozstania z ludźmi W ciągu życia wiele razy tracimy ludzi, z którymi jesteśmy blisko. Pewnie im dłuższe życie, tym więcej tych strat. W dzieciństwie rozstajemy się z przyjaciółmi, bo zmieniamy szkołę lub miejsce zamieszkania. Czasem w wyniku ingerencji rodziców, którzy nie są zadowoleni z przyjaźni, jakie nawiązuje dziecko. Czasem dlatego, że zostajemy zdradzeni — koleżanka czy kolega znajduje sobie kogoś innego, my zostajemy na boku. Potem zakochujemy się w kimś, nawet z wzajemnością, ale coś się psuje, ukochana osoba odchodzi do innych, ważniejszych dla niej spraw, lub zakochuje się w kimś innym. Każde takie wydarzenie sprawia nam ból, cierpimy, a życie wydaje się bez sensu. Może te rozstania przygotowują nas do przeżycia utraty ostatecznej — do śmierci kogoś, kogo kochamy, bez kogo nie wyobrażamy sobie zupełnie naszej egzystencji. Może tak jest. Różnica jest jednak ogromna. A jaka jest istota tej różnicy? Kiedy ktoś nas opuszcza lub zdradza — ból podszyty jest ciosem zadanym miłości własnej. To ja zostałem opuszczony, zdradzony, porzucony. Kiedy ktoś umiera, dotykamy ostateczności, jesteśmy wtedy dramatycznie skonfrontowani z kruchością ludzkiego życia. Także własnego. Chociaż najczęściej staramy się tej konfrontacji ze wszystkich sił uniknąć konfrontacja z kruchością życia Obrzęd katolickiego pogrzebu kończy modlitwa za tego z żałobników, który umrze pierwszy. Odnoszę wrażenie, że nie tylko ja przez lata zżymałem się na jej niestosowność, a wcześniej w ogóle jej nie zauważałem. Boleśnie nie chcemy wiedzieć, że jesteśmy śmiertelni. zostają nie rozwiązane sprawy Kiedy umiera ktoś bliski, nasze uczucia są złożone i wielorakie. Zapewne smucimy się dlatego, że kochana osoba nie będzie już dłużej mogła zaznawać tych przyjemności życia, które lubiła, a które my znaliśmy. Że nie wzbogaci już bardziej swoich dzieł, nie napisze ani jednego słowa, nie skonstruuje żadnej maszyny, nie wyhoduje ani jednego kwiatka. Ale ból jest większy, bo my sami nie będziemy już mogli cieszyć się jej bliską obecnością, nie przytulimy się więcej, nie pogadamy, nie wypijemy wspólnie nawet filiżanki herbaty. Nie doradzi, nie pomoże w kłopocie, nie ugotuje krupniku ani nie naprawi zepsutej zabawki. Z ludźmi bliskimi, ważnymi uczuciowo, mamy też różne nie rozwiązane sprawy. Żale nie wyjaśnione, zaznane przykrości nie wybaczone, wyrządzone krzywdy, za które nie przeprosiliśmy, tajemnice, które chcieliśmy powierzyć, a nie odważyliśmy się tego zrobić, bo „jakoś tak zeszło”. Z tym całym ambarasem zostajemy teraz sami. No i w końcu, w najgłębszej chyba warstwie, śmierć, zwłaszcza kogoś bliskiego, w szczególny sposób porusza nasz lęk przed własną śmiercią. I to jest ta faza, którą nazywamy żałobą? I która może trwać dłużej, krócej, możemy usiłować przed nią uciec albo przeciwnie — zapadamy się w nią na dłużej… Przez żałobę rozumiemy najczęściej dwie sprawy, które — choć nie zawsze — nakładają się na siebie. Jedną z nich, o której już mówiliśmy, jest obyczaj nakazujący inny sposób ubierania się, szczególne zachowanie, określone ograniczenia przez ściśle określony czas po śmierci bliskiej osoby. żałoba w kulturze W naszym kraju, zależnie od stopnia pokrewieństwa, okres ten trwał od roku do kilku miesięcy. Należało ubierać się na czarno, nosić na ramieniu krepową opaskę, nie wolno było bawić się i tańczyć. Otoczenie zresztą domagało się przestrzegania żałobnych obyczajów i egzekwowało je. Żałobne obyczaje są obecne we wszystkich kulturach, chociaż przypominam sobie rekonstrukcję powieściową starożytnej Krety u Waltariego, w której żałoby nie było. Ale proszę przypomnieć sobie skandal, jaki w Przeminęło z wiatrem wywołała Scarlett, kiedy będąc w żałobie po mężu, zatańczyła z Rettem na balu w Atlancie! To, że męża nie kochała, nie miało tu żadnego znaczenia. Obyczaj nakazywał jej być w żałobie. Rozpacz po śmierci bliskiego nakazuje ortodoksyjnym żydom siedmiodniowe siedzenie w zaniedbaniu i unikanie przyjemności. Prawosławni wpisują w obrzęd żałoby panichidy — posiłki na grobie osoby zmarłej, urządzane w ściśle określone dni po jej śmierci. Istotne w nich jest dzielenie się z innymi — przyjaciółmi zmarłego, przygodnymi przechodniami, żebrakami — t 40 j jadłem i napitkiem. Tak wygląda żałoba w obyczajach. Ale znacznie ważniejsze jest to, co zachodzi w psychice. doświadczenie nieobecności I to jest właśnie drugie znaczenie słowa „żałoba” — proces psychiczny, przez jaki przechodzimy po śmierci bliskich, po bezpowrotnej utracie obiektu naszej miłości. Trauma śmierci zazwyczaj wywołuje odrętwienie uczuciowe. Mówimy nawet o „zastygnięciu w bólu”. Ale to odrętwienie mija i następuje ciągle powtarzające się doświadczenie nieobecności. Już nie siedzi w fotelu, nie chlapie w łazience, nie zostawia odkręconych perfum, nie trzaska drzwiami, ale koszule nie są wyprane i nie wiadomo, co zrobić, gdy stępi się nóż. Proces żałoby to właśnie mozolne i skrupulatne rozstawanie się. Czas, w którym możemy docenić to, co zyskaliśmy w przeżytej bliskości, w którym możemy wreszcie wyrazić to, czego nie udało nam się wyrazić wcześniej — dobrego i złego. Właśnie ważne jest, że i dobrego, i złego. W rozumieniu psychoanalityków, zwłaszcza dawniejszych, żałoba wymaga poradzenia sobie z oboma biegunami uczuć, które wcześniej kierowaliśmy do bliskiej osoby. Kiedy jej nie ma obok, uczucia te wracają i ciążą nam. Teoria stresu podkreśla, że śmierć bliskiej osoby to stres najsilniejszy. przywracanie równowagi To, jak przechodzimy żałobę, zależy od tego, jakimi sposobami radzenia sobie ze stresem możemy się posłużyć. Ujęcie systemowe zaś utrzymuje, że każdy układ dąży do homeostazy, stabilności, trwałości. Utrata bliskiej osoby jest potężną zmianą i proces żałoby zmierza do przywrócenia utraconej równowagi. Ale to się przecież wzajemnie nie wyklucza, to się jakoś uzupełnia — ta rozpacz, niezdolność pogodzenia się z czyimś odejściem i zarazem próba powrotu do „normy”, czyli odnalezienia w sobie zgody na to odejście. Cierpiałam po śmierci mojej matki, ale każdego dnia usiłowałam równocześnie odnaleźć też jakiś sens jej odejścia, wręcz konieczność… „Odeszła, bo taka jest kolej losu”… depresja źle przeżytej żałoby No tak, to się nie wyklucza. Ale też żadne z tych ujęć nie oddaje w pełni złożoności i znaczenia procesu żałoby. Niektórzy terapeuci do dobrze przeżytej żałoby przywiązują ogromną wagę. Jest bardzo prawdopodobne, że jej odrzucenie, zaprzeczenie bólowi powodowanemu przez utratę może spowodować różne choroby, najczęściej depresję. Zaprzyjaźniony z Polską norweski psychoanalityk dziecięcy Jon Lange, który dobrze poznał tutejsze obyczaje i ludzi, twierdził, że rytuał żałoby, jaki obserwował w katolickiej Polsce, a którego nie znał z luterańskiej Norwegii, zmniejsza, ryzyko depresji w następstwie źle przeżytej żałoby. Dowodził, że obowiązek zachowania kamiennego, niewzruszonego spokoju w obliczu śmierci, obecny w tradycji norweskiej, przyczynia się do występowania depresji. Dawał przykład chłopca, który w rocznicę śmierci brata zapadał na ciężką depresję z objawami somatycznymi. Śmierci, z którą rodzina, choć w smutku, lecz jednak pogodziła się jako z czymś nieuchronnym. Ten przykład wskazuje na to, że natura i treść procesu żałoby są odmienne na różnych etapach rozwoju człowieka. Czy łatwiej przeżywamy śmierć osoby bliskiej jako dzieci — czy jako dorośli, gdy umiemy ją sobie zracjonalizować? Nie wiem. Chyba nie ma takiego czasu w życiu, w którym doświadczenie śmierci bliskiej osoby przeżywa się łagodnie. Na pewno nie wiemy, jak żałobę przeżywa niemowlę, a i niewiele wiemy o tym, jak ją przeżywa człowiek w głębokiej demencji. Ale wiemy, że nawet wtedy, kiedy jego kontakt z otoczeniem jest bardzo ograniczony z powodu śmierci bliskiej osoby, to doświadczenie jest traumatyczne. czy ukrywać śmierć? Na ogół sądzi się, że dziecko nie potrafi sprostać doświadczeniu śmierci. Tak się nieraz zdarza, że staramy się ukryć przed dziećmi albo innymi osobami, nad których wrażliwością i delikatnością pochylamy się z troską, wiadomość, że ktoś im bliski nie żyje. To nie jest jednak dobre wyjście. I nie tylko dlatego, że kłamstwo jest nieetyczne. Chyba jest tak, że za ukrywaniem stoi niechęć do przekazania złej wiadomości. Przekazanie komuś informacji o śmierci bliskiej osoby jest ogromnie trudne. Wiemy przecież, że słowami, które niesiemy, sprawiamy ból nie do wytrzymania. I musimy być na przyjęcie tego bólu przygotowani. A to też boli. PROBLEMY RODZIN WIELODZIETNYCH Mówimy o utracie ostatecznej, a przecież nie wszystkie rozstania są ostateczne. Dzieci odchodzą, usamodzielniają się, zakładają własne rodziny. Co wtedy? dzieci odchodzą z domu No cóż, nie każde rozstanie z usamodzielniającym się dzieckiem jest bezbolesne. Można powiedzieć, że kiedy dziecko staje się dorosłe, przestaje być dzieckiem. Traci się je też w jakimś znaczeniu na zawsze, razem z poczuciem niezbędności opieki rodzicielskiej, z poczuciem własnej młodości. Wielu rodziców nawet utrudnia swoim dzieciom osiągnięcie niezależności. Hmmm… Mnie cieszy niezależność moich dzieci, bo ona pozwala także mnie być niezależną. Ale najczęściej jest tak, że kiedy dzieci odejdą, robi się pusto, ponieważ rodzice nie mają jakiejś innej aktywności, która dawałaby im poczucie tworzenia czegoś ważnego. Ale niekiedy, mimo że ma się ten inny rodzaj aktywności, odejście dzieci przeżywa się jednak traumatycznie. Znajomy dostał zawału, gdy jego dzieci i wnuki wyjechały za granicę… trauma rozstania Niewykluczone, że stres związany z wyjazdem rodziny przyczynił się do tego zawału. Stres odbija się bowiem na krążeniu wieńcowym. Jeśli to był krótki wyjazd wakacyjny, pewnie ich nieobecność nie odbierała mu poczucia bezpieczeństwa. Jeśli wyjeżdżali na długo lub na zawsze, to całkiem inna sprawa. Stresująca zmiana jest w takich wypadkach bardzo ciężka. Chciałbym zwrócić uwagę na sytuację rodziny, w której są dzieci, rodzice, dziadkowie. Tworzą razem system rozbudowany, dzisiaj raczej nieczęsty. We współczesnej cywilizacji przeważa model rodziny nuklearnej, dwupokoleniowej. Rodzice i dzieci mieszkają oddzielnie, rzadko się zdarza, żeby żyli wspólnie i żeby zmiana warty pokoleniowej dokonywała się w sposób naturalny. dziadkowie pomagają Jeżeli dzisiaj dzieci zostają z rodzicami, oznacza to, że albo nie uzyskały psychicznej niezależności, albo nie mają finansowych możliwości i wiszą na garnuszku rodziców. Wytwarzają się też powoli nowe wzory, na przykład takie, że dziadkowie uczestniczą w wychowywaniu dzieci jako pomocnicy. Ale to nie jest łatwe, ponieważ często pojawia się rywalizacja pomiędzy matką a babką albo rodzicami i pomagającym dziadkiem. Babka i dziadek nie rezygnują wówczas z funkcji bycia rodzicem swoich dzieci, więc dochodzi do konfliktu władzy. Albo nadmiernie korzystają ze szczególnego uprawnienia, jakim jest możliwość rozpieszczania wnuków, bez ponoszenia odpowiedzialności za ich wychowanie. Jeżeli ma się pewność, że rodzice konsekwentnie przyjmują tę odpowiedzialność, a zakres rozpieszczania jest nieprzesadny — to wszystko pozostaje w porządku, ale jeżeli rozpuszczanie nie ma granic, to rodzi się dezorganizacja. Na ogół dziadkowie inaczej wychowywali kiedyś swoje dzieci, a inaczej wychowują wnuki. Mam dwie córki. Jedną wychowywałam przy pomocy babci, drugą samodzielnie. Z tą pierwszą miałam sporo problemów w okresie jej dorastania. Trudno było się jej uniezależnić, bo długo wierzyła, że rodzina jest wyłącznie od tego, aby usuwać jej spod nóg wszelkie przeszkody — czego nauczyła ją kochająca babcia. Młodsza córka, chowana wyłącznie przeze mnie, była niezależna od wczesnego dzieciństwa. Dzieci w rodzinie wychowywane są jednak nieco inaczej. Przecież przychodzą na świat nierównocześnie. W różnych konstelacjach życia rodziców, rozwoju rodziny, odmiennych warunkach ekonomicznych itd. Wyjątkowe sytuacje, bliźniaki, trojaczki, pięcioraczki — to oczywiście zdarzenia poza normą. Nie tylko zresztą statystyczną. Urodzenie się wieloraczków jest uważane za pewien rodzaj obciążenia. Organizm człowieka przystosowany jest do noszenia jednego dziecka, więc warunki, w jakich bliźnięta rozwijają się przed porodem, są trudniejsze. Zazwyczaj te dzieci są mniejsze, drobniejsze. co łączy bliźnięta? I bardziej siebie wzajemnie potrzebują. Nieco więcej wiadomo o bliźniakach monozygotycznych, jednojajowych. Łączy je pewna szczególna więź, porozumiewają się między sobą w niezrozumiały dla otoczenia sposób. Istnieją pomiędzy nimi pewne zasady zależności, dominacji jednego bliźniaka nad drugim. Są jakby podzieloną na dwie części jednością. Najczęściej jednak dzieci rodzą się pojedynczo i w odstępach co najmniej kilkunastu miesięcy. Zdaje się też zanikać model rodziny z jednym dzieckiem… Mnie się wydaje, że znowu wraca, właśnie teraz, w dobie transformacji gospodarczej, gdy wielu ludzi uważa, że „ekonomiczniej jest mieć jedno dziecko”. ile mieć dzieci? Jeżeli ludzie decydują się na dzieci, to na ogół starają się mieć więcej niż jedno. Przekonanie o tym, że lepiej mieć więcej dzieci, wzięło się stąd, że dużo pisało się na temat obciążeń i trudności, jakie jedynacy napotykają w życiu. Niektórzy nawet wzrastają w przekonaniu o swojej wyjątkowej pozycji, w rezultacie miewają trudności w życiu społecznym, nie potrafią się dostosować czy zrezygnować, jeśli wymaga tego od nich sytuacja. Pozycja jedynaka jest swoista, ale i w rodzinie wielodzietnej można dostrzec wyjątkowość każdego dziecka: pierwszego, ostatniego, a także — „środkowych”. Wobec pierwszego dziecka rodzice, zwłaszcza matki, czują się jeszcze niepewnie. Przez jakiś czas, zanim przyjdzie na świat następne, jest ono jedynakiem skupiającym całą troskę, miłość i uwagę rodziców. Ostatnie zaś staje się zazwyczaj pupilkiem, ulubieńcem wszystkich i z tej pozycji wiecznego dziecka trudno mu potem zrezygnować. Za najzdrowszą uchodzi pozycja dziecka środkowego, a jedyne zagrożenie jest takie, że na dłuższą metę może być ono trochę zaniedbywane. I pan to nazywa jedynym zagrożeniem! A jednak najtrudniejsza w sensie dojrzałości emocjonalnej jest pozycja pierwszego dziecka, podobna do pozycji jedynaka — bo ono ma w swoim życiu taki okres, kiedy jest jedynakiem, a potem nagle to traci. To jest pozycja, która czyni człowieka skupionym na sobie, egotycznym, nie uwzględniającym potrzeb innych ludzi, zwłaszcza jeśli dziecko nie zostało przygotowane do przyjścia rodzeństwa na świat. Powinna to zrobić matka? będzie drugie dziecko Matka, ojciec, oboje. Dla zdrowia psychicznego rodziny to jest bardzo ważne: kiedy rodzice już wiedzą, że będzie następne dziecko — a na ogół to drugie jest zaplanowane, pierwsze często pojawia się przypadkowo — to istnieje możliwość przygotowania pierworodnego do tego wydarzenia. Utrata wyjątkowej pozycji przez przyjście na świat siostry lub brata uważana jest za poważny stres w życiu jedynaka. Istnieje możliwość włączenia go do pomocy w opiece nad młodszym. O ile przy pierwszym dziecku matka zazwyczaj nie ma doświadczenia, wychowuje je z podręcznikiem, jest niepewna swoich możliwości i umiejętności, o tyle za drugim razem jest już pewniejsza. Tymczasem rzadko zdarza się, żeby matki zauważały potrzebę zaangażowania starszego dziecka do zajmowania się młodszym, choć powierzenie mu jakiejś odpowiedzialnej funkcji jest niezwykle ważne. Matki, karmiąc młodsze dziecko, traktują jako uciążliwą sytuację, gdy to pierwsze przychodzi i łasi się przy kolanach, domaga się, żeby je głaskać albo wziąć na ręce. starsze chce być dzidziusiem Zdarza się, że po pojawieniu się młodszego „konkurenta” starsze dzieci tracą to, czego się nauczyły, z powrotem zaczynają moczyć się w nocy albo przestają jeść łyżką, choć już to umiały. W jakiejś mierze wracają do pozycji niemowlęcia, bo chcą być takie same jak młodsze i ich zdaniem bardziej uprzywilejowane dziecko. Przyciągają w ten sposób uwagę rodziców. Ale rodzicom często to przeszkadza i dziecko jest odtrącane albo powierzane komuś innemu. W jaki sposób rodzice powinni przygotować dziecko na przyjście „konkurenta”? pozycja najmłodszego Rodzice nie biorą pod uwagę, że różne czynności przy młodszym dziecku trzeba wykonywać razem ze starszym — i że to jest możliwe. Matki, jak przedtem odpędzały ojca, skupiając się na pierworodnym dziecku, tak przy drugim odpędzają to pierwsze, a młodsze darzone jest pełną skupienia uwagą bardziej doświadczonej w macierzyństwie matki. A potem przychodzi następne dziecko, które już nigdy nie straci pozycji najmłodszego. I ta jego pozycja ma różne konsekwencje. Najczęściej słyszy się, że „ja musiałam nosić ubranka i buciki po Zosi, mnie się nigdy nie kupowało nic nowego”. Narasta przekonanie, że nie ma się nigdy nic specjalnie dla siebie. Jest się też mniej odpowiedzialnym, bo cała rodzina traktuje najmłodsze dziecko jako bardziej dziecinne, niedorosłe i w związku z tym ono może dłużej utrzymywać pozycję osoby nieodpowiedzialnej i infantylnej. Nawet ci, którzy są starsi raptem o rok, dwa albo trzy, już mają poczucie, że są starsi, i mówią: „ty jak dorośniesz… jak będziesz w moim wieku…” Powtarzają to za dorosłymi. A czy możliwe jest traktowanie wszystkich dzieci jednakowo? sprawiedliwa nierówność Jeżeli w rodzinie powstają więzi wewnętrzne, to nie ma możliwości, żeby nie było wyróżniania jednej spośród relacji. Zawsze wśród dzieci jest wtedy jedno szczególne — i ono skupia uwagę… Każdy rodzic, zapytany wprost, odpowiada, że nigdy nie robi różnicy między dziećmi, bo „jak Zosia dostawała mazaki, to Adaś też”. Ale nie o to chodzi. To są raczej staranne zabiegi wyrównywania niesprawiedliwości, które mają też ujemne strony, bo przypominają komunistyczne państwo dające każdemu po równo. Nierówność, skoro już się pojawia, powinna być wyjaśniana odmiennościami. Zosia dostaje Harry’ego Pottera, bo lubi, a Marysia dostaje podręcznik historii, bo woli. Jest to zauważanie indywidualnych cech poszczególnych dzieci, bez robienia różnicy. dzieci rywalizują Dzieci rywalizują ze sobą o różne rzeczy. Jeżeli rywalizują w sposób przesadny, jeżeli ta wzajemna zazdrość jest duża, to zapewne musi iść za tym jakiś sposób różnicowania w przekazie uczuć ze strony osób ważnych, najczęściej rodziców. Jest niedobrze, jeżeli owa rywalizacja przeradza się w działanie agresywne. Często istnieje bardzo silna więź wewnątrzpokoleniowa, dzieci są ze sobą w mocnych, głębokich relacjach — a równocześnie rywalizują. Ta rywalizacja uwidocznia się jako zazdrość — a zazdrość zawsze wskazuje, że dystrybucja uczuć jest nierówna, a na dodatek nie jest niczym równoważona, albo wręcz się zaprzecza jej istnieniu, co powoduje, że się nadal rozwija. Można ten proces zahamować, jeżeli rodzice rozumieją, że jedno dziecko jest dla nich ważniejsze, i są w stanie w jakiejś mierze wyrównać drugiemu niedomiar uczucia. Ale najczęściej nie zdają sobie z tego sprawy. Mechanizm jest taki, że starszym dzieciom łatwiej jest się odizolować, przejść proces indywiduacji w okresie dorastania, a młodsze często jest narażone na zaborczość rodziców, którzy je świadomie zatrzymują. Dzięki temu czują się zapewne młodsi. Wciąż wierzą, że mają malutkie dziecko, jak młoda para… najmłodsza opiekunka Skrajnym tego przykładem był dziewiętnastowieczny wzór, który na szczęście zniknął, że rodzice — zbliżając się do końca możliwości prokreacyjnych — fundowali sobie następne dziecko, najchętniej dziewczynkę, żeby została z nimi jako opiekunka. Najmłodszej córki nie przeznaczano do zdobywania zawodu, wydania za mąż. Zostawała w domu, a po śmierci rodziców obowiązek opieki nad nią przechodził na najstarszego syna. Taką funkcję miała pełnić Anna Freud, najmłodsza córka Zygmunta. W sumie to ten Freud był niezłym potworem. No cóż, zapewne wielcy psychiatrzy nie są wolni od zaburzeń, które opisują, a nawet leczą… Nawet największy znawca nie ma dystansu do własnych problemów. Najwięcej problemów wychowawczych ze swoimi dziećmi mają pedagogowie i psychologowie. Znałam świetną psycholog, która mnóstwo młodych ludzi wyciągnęła z narkomanii — poza własnym synem, jedynakiem. Wracając do Freuda: jego układ rodzinny był dość złożony. Miał żonę, ale też i siostrę żony, która była niezamężna i przyjechała pomagać w prowadzeniu domu w okresie, kiedy żona Freuda zaszła w ciążę. Ta ciotka opiekowała się Anną, i jej właśnie Anna zawdzięczała możliwość zdobycia wykształcenia. „USZCZĘŚLIWIANIE” DZIECI — CZY SIEBIE? wyfruwają z gniazda Im szybciej odchodzą starsze dzieci — tym bardziej uwaga koncentruje się na młodszych i wtedy młodszym jest trudniej, opieka rodzicielska bowiem, troska, ograniczanie swobody, przeszkadzanie w indywiduacji, wszystko skupia się na przykład już nie na trojgu dzieciach, ale na dwojgu, a potem na jednym. Im silniejsze są więzi wewnętrzne w rodzinie, tym wizja „wyfrunięcia” i założenia gniazda „na innym drzewie” przez jedno z dzieci jest dla rodziców trudniejsza do przyjęcia. Homeostaza systemu rodzinnego, względna stałość więzi i relacji wymagają obecności wszystkich członków rodziny. To jest także perspektywa konfrontowania się z upływem czasu: „ja jestem już taki stary, że moje dziecko jest prawie dorosłe, ono ode mnie odejdzie, przestanie mnie kochać, moje ukochane dziecko przestaje być dzieckiem”. pozwolić dziecku odejść Pojawia się też dramatyczne pytanie: „czy jej/jego mąż/żona będzie dobry/dobra?” Dla młodego człowieka ważniejsze jest bycie samodzielnym, dorosłym, niż żeby mieć zawsze wyprasowane przez matkę bluzki czy koszule. Jednak dla rodziców perspektywa jest trochę inna. Bywa, że jeżeli są trudności w separacji dzieci starszych — to u młodszych pojawiają się zaburzenia, które koncentrują uwagę rodziców, i wtedy starszym jest łatwiej odejść z domu. Mówi się często, że „Zosia zachorowała z zazdrości, bo Marysia wychodzi za mąż” — ale to raczej prosta interpretacja. Jednak często pewne zaburzenia, zwłaszcza czynnościowe, nerwicowe, lękowe, a nawet jadłowstręt, mogą pojawiać się w sytuacji, której funkcją jest umożliwienie starszemu rodzeństwu usamodzielnienia się. Chodzi o skupienie uwagi rodziny na innym problemie. I któż to tak mądrze urządził? Wygląda to nieomal jak precyzyjnie napisany scenariusz filmowy… wydać córki za mąż Mówię o takiej sytuacji, gdy wzajemne zależności w rodzinie są nieoczywiste. Dawniej młodsza córka nie mogła wyjść za mąż, dopóki ktoś nie wziął starszej. Dzisiaj, wobec innych zasad konstruowania życia rodzinnego, wydaje się to nieprawdopodobne. Dzisiaj nikogo już nie przeraża, gdy młodsza córka wyjdzie za mąż przed starszą, i nie jest to dramatem dla starszej. Może szkoda, że znikło społeczne zobowiązanie rodziców, żeby wydać za mąż wszystkie córki po kolei i pozwolić im się zindywidualizować i określić. Dzisiaj obowiązuje ciągle ten idylliczny wzór, że ona na przykład wyjdzie za mąż, założy rodzinę, będzie miała dzieci — ale „nadal będzie moim małym dzieckiem”. Przy takiej postawie chyba rzadko udaje się polubić męża czy żonę tego naszego „malutkiego dziecka”… nie chce już być dzieckiem …ale to nie jest tylko nagłośniony problem z teściową. Rozmowy z młodymi kobietami spodziewającymi się dzieci pokazują, że równie często stają one wobec dylematu, jak wywalczyć sobie prawo do wychowywania własnego dziecka i równocześnie nie zranić matki. I to nie są zjawiska odosobnione. „Jak mam jej powiedzieć, żeby przychodziła do mnie tylko wtedy, kiedy ją poproszę, a nie codziennie, i żeby nie siedziała od rana do wieczora?” To trudne, bo ta młoda matka sama jest wciąż „malutkim dzieckiem mamusi”… Ale poza tym w ogóle mamy chyba skłonność do „urządzania” naszych dzieci trochę na siłę, wbrew ich marzeniom, ambicjom czy talentom… dziedziczenie zawodu Jest jeszcze szereg kłopotów, które rodzice mają w tym czasie, a które rzeczywiście dotyczą głównie tego, że dzieci układają swoje sprawy nie tak, jak oni tego oczekiwali. Jeszcze niedawno nie opuszczało się tak łatwo swojego stanu; jak ktoś był chłopem — to mógł zostać księdzem, nauczycielem, rzadziej wojskowym, a większość dzieci rolników pozostawała na roli i przejmowała zawód oraz sposób życia od rodziców. Syn szewca był szewcem, a syn sklepikarza przejmował sklep. Do niedawna znaczna część dzieci nauczycielskich też uprawiała ten zawód. W zawodach medycznych dziedziczenie zajęcia było wręcz uświęcone tradycją. W przysiędze Hipokratesa w starożytnej Grecji był taki zapis, którego już się nie powtarza, że lekarz zobowiązuje się za darmo uczyć medycyny członków swojej rodziny. W zawodach prawniczych tak bywa do dziś, co jest związane z zamkniętymi strukturami grup zawodowych. Na przykład w adwokaturze przygotowanie do zawodu, wejście w procedury, dziedziczenie spraw — to jest wieloletnia tradycja. Prawnicy z pokolenia na pokolenie prowadzili sprawy konkretnych rodzin. Dzisiaj się to rozpadło, nie ma takiego nakazu wewnętrznego, ponieważ otwarły się nowe perspektywy. szukanie szczęścia na własny sposób W demokracji każdy ma prawo poszukiwania szczęścia na własny sposób — tak mówi konstytucja amerykańska — i go sobie szuka. Czy znajdzie? To inna kwestia, bo ta sama amerykańska konstytucja nie mówi, że każdy ma to szczęście znaleźć. Taki jest teraz wzór naszej cywilizacji i dlatego nie należy oczekiwać, żeby dzieci realizowały cele rodziców. Rzadko też się zdarza, żeby rodzice z całą pewnością wiedzieli, jakie są możliwości dziecka. Najczęściej są głęboko przekonani, że nikt tak dobrze jak oni nie czuje, iż ich dziecko ma na przykład talent muzyczny i będzie grało na skrzypcach, że osiągnie w życiu to, czego oni sami z różnych powodów nie zrealizowali. A tymczasem życie i same dzieci — odchodzące z domu — często temu przekonaniu przeczą. No tak. Mnie rodzice wysłali niegdyś do szkoły muzycznej i miałam, ich zdaniem, zostać wielką pianistką, choć rzępoliłam na fortepianie w sposób urągający dobremu smakowi. Ale coś mi z tej szkoły muzycznej zostało: nawyk słuchania muzyki poważnej — czym z kolei zaraziłam córki. Bardziej niepokoją mnie rodzice, którzy na przykład katują swoje dziecko tenisem, bo może wyrośnie z niego Fibak i zarobi duże pieniądze. czy dziecko potrafi wybrać? Ja z kolei mam głębokie przekonanie, że zostałem lekarzem, ponieważ kiedyś marzeniem mojej matki były studia medyczne, czego nie mogła zrealizować z powodu trudności po pierwszej wojnie światowej. Ja dość nagle podjąłem decyzję o tych studiach — choć nikt mnie do nich nie namawiał. Z mechanizmów wyboru zawodu często nie zdajemy sobie sprawy. Nie zawsze jest on wynikiem jednoznacznej decyzji. Nawet gdy świadomie przyznaje się dzieciom swobodę wyboru, to przecież dokonuje go człowiek wychowany przez rodziców mających określone poglądy i pragnienia. Krótko mówiąc, jakoś swoje dziecko do tego wyboru przygotowali. No i może nie muszą się bać, że wybór będzie zły. Obawiać się tego, to przecież tak, jakby nie wierzyć w swój dotychczasowy wpływ na kształtowanie się potomka. Każdy by chciał, żeby jego dziecko coś osiągnęło i żeby było zadowolone. Wbrew rozsądkowi marzy się, żeby jego życie ułożyło się w sposób prawie niemożliwy do spełnienia. Rzecz robi się bardziej skomplikowana, gdy te drogi wyboru nie dotyczą tylko takich dziedzin, jak robienie filmów lub studiowanie medycyny. Wydaje mi się, że ambicje rodziców mogą być bardzo obciążające… obciążające ambicje rodziców I mogą być raniące. Na przykład wtedy, kiedy jasno i wprost, w spontanicznych reakcjach pojawia się zagrożenie wycofania uczucia. „Jak rzucisz studia — to przestanę cię kochać”. Groźne i niebezpieczne dla rozwoju są też sytuacje — często nie uświadomione — w których istnieje rozbieżność między tym, czego rodzice oczekują od dziecka i co mogą nawet wyrażać wprost, a tym, co równocześnie wspierają pozaświadomie. Mówią: „powinieneś skończyć studia”, a jednocześnie przymykają oko na nieodpowiedzialne szaleństwa — picie alkoholu, chaotyczne życie, albo wręcz wspierają je. I co ciekawe — realizują w ten sposób własny, wewnętrzny konflikt. Jakby przyzwalali dzieciom na robienie rzeczy, na które sami sobie nie pozwalają, a nawet zachęcali je do tego. jak rozmawiać o seksie? Pojawia się też bardzo wyraźnie promocja swobody seksualnej. Z jednej strony istnieje dla niej nietolerancja — bo może z tego wyniknąć ciąża, a z drugiej — nic się nie robi, żeby dorastające dzieci miały uporządkowane poczucie odpowiedzialności za seks lub chociażby znały i stosowały jakąś racjonalną i sensowną antykoncepcję. Dorastające dzieci nie chcą rozmawiać o swojej seksualności, ale rodziców nie zwalnia to z obowiązku przygotowania ich w tej dziedzinie. Jak się o niczym poważnym nie rozmawia w rodzinie, to trudno nagle zacząć rozmowę o seksie, sprawie intymnej i osobistej. Tymczasem z dziećmi trzeba rozmawiać o wszystkim, a wtedy w odpowiednim czasie znajdzie się miejsce także na ten temat. Niekiedy bywa inaczej: rodzice w praktyce nie potrafią uchronić swoich dzieci przed niechcianą ciążą. I wtedy jest nieszczęście. Jeszcze dziesięć czy piętnaście lat temu, kiedy aborcja była możliwa, rodzice bez żadnych zahamowań mówili: „ile pieniędzy potrzebujesz na zabieg?” Jest to niezwykle traumatyczne, bo jest to niedostrzeganie problemu córki czy syna, problemu związanego z nie oczekiwaną i nie chcianą ciążą. Czyli w rodzicach istnieje wewnętrzna sprzeczność, oni sami nie wiedzą, czego właściwie oczekują od swoich dorosłych dzieci… czego oczekujesz od dzieci? Owa sprzeczność nie odnosi się do tego, czego się oczekuje od dziecka. To raczej rozbieżność między uświadomionymi oczekiwaniami a tym, co pozaświadomie wspiera się w dziecku. Nie da się tej sprzeczności zapobiec. Można tylko lepiej lub gorzej nad nią panować. Słabe panowanie powoduje sprzeczność w komunikowaniu własnych oczekiwań, a w konsekwencji brak wpływu, lub gorzej — wpływ szkodliwy. Chyba że człowiek podda się terapii i dopuści do świadomości możliwość, że tkwią w nim pewne mechanizmy, które kierują jego działaniem, choć nie podlegają rozsądnemu, wyważonemu przemyśleniu. Ale ludzie niechętnie przyjmują do wiadomości tego typu informacje o sobie. Bardzo często rodzice samych siebie stawiają dzieciom za wzór — i to nawet wtedy, a może właśnie wtedy, gdy są bardzo dalecy od doskonałości… na wzór i podobieństwo taty Jeżeli chcemy dziecko wlać w swoją formę, to właściwie nie bardzo wiadomo, czy próbujemy identyfikować się z dzieckiem, przypisywać mu swoje cechy, czy też przypisywać mu te cechy, które — jak nam się wydaje — mamy. Jest to taki wariant, w którym identyfikuje się dziecko z idealnym obrazem siebie. Tutaj jest podwójna nieadekwatność, bo dziecko ma poczucie, że oczekuje się od niego czegoś, czego się samemu nie realizuje, a ono widzi tę rozbieżność i ją czuje. W drugim wariancie usiłuje się dostosować dziecko do swojego wzoru, uważając go za jedynie słuszny. I to zawsze związane jest z postawą dominującą. Wchodzi się w pozycję Pana Boga i kształtuje dziecko na obraz i podobieństwo swoje. Nie przewiduje się innych wariantów. To też jest kwestia interakcyjna, nie ma tu jednego wzoru. rodzic usztywniony Można sobie wyobrazić, że ktoś w ogóle nie bierze pod uwagę odrębności dziecka — i dziecko musi nosić taką samą torebkę jak mama, takie same buty jak tata, zawsze jeść te same zupy, i nie dopuszcza się myśli, że ono lubi coś innego. Możliwy jest też wariant, w którym rodzic usztywnia się w swojej pozycji, kiedy pojawiają się kłopoty. Patrzymy już wtedy nie na cechy, nie na zjawisko, tylko na pewien proces, który ma swoją dynamikę. Zamiast się zdystansować do sytuacji i zobaczyć, o co chodzi, reaguje się impulsywnie, odruchowo, narzuca się jakiś wzór, a potem — gdy się pojawiają następne trudności i ten wzór nie działa — nie chcąc okazać się słabym czy chwiejnym, człowiek trzyma się coraz sztywniej idei, która się nie sprawdziła. To jest dość częsta sytuacja, kiedy ludzie nie są w stanie przyjąć niepowodzenia pierwszej metody i zmienić postępowania, tylko znajdują tysiąc argumentów na to, że wybrali jedynie słuszny sposób. Biję się w piersi. To mi się czasem zdarza, ale to jest próba samousprawiedliwienia się i zarazem usprawiedliwienia w oczach rodziny czy przyjaciół. bunt po cichu Jeszcze innym ważnym elementem jest fakt, że przechodząc przez okres buntu i kontestacji, ludzie w różny sposób rozwiązują zależność od rodziców. Jedni rezygnują z jawności buntu, wszystko odbywa się „pod spodem”, po cichu, na zewnątrz pozornie są podporządkowani, wpisani w sytuację — i wtedy powstaje relacja bardzo złożona, bo niby jako rodzina wciąż się szalenie kochają, ale tak naprawdę cały czas są nieszczęśliwi. Dziecko czuje się coraz bardziej niesamodzielne i zależne od rodziców, a rodzice mają kochające i dobre dziecko, ale umierają ze strachu, co będzie, jak ich zabraknie i jak ono poradzi sobie wtedy w życiu. Wszystko jest w takiej rodzinie znakomite, niby porządnie funkcjonuje — ale tak naprawdę nikt nie uwzględnia niczyich potrzeb. Znam taką rodzinę. Oni na co dzień mówią do siebie niezwykle czule i słodko, zwłaszcza przy gościach — ale ich córka wyszła za mąż bardzo wcześnie, w wieku osiemnastu lat, byle tylko uciec z tego pozornie dobrego domu. Pojęcie „dobrego domu” funkcjonowało tam w bardzo wieloznaczny i podejrzany sposób. Wszyscy dobrze wykształceni, obowiązkowo ściśnięci konwenansami, ale to dobre wychowanie zawsze przeważało u nich nad spontanicznością. czemu jest źle, skoro jest tak dobrze? Taki układ relacji może powodować — niezauważenie! —wieloletni rozwój choroby psychicznej. Dziecko robi to, czego rodzice od niego oczekują, nie ma z nim kłopotów, nie podejmuje pracy, nawet jej nie szuka, nie widzi takiej potrzeby, niby ma wszystko, niby wszyscy się kochają — ale to jest powierzchowne. Istnieje wzajemna deklaracja uczuć, harmonia, poszanowanie, ale nie ma dostrzegania indywidualności drugiej osoby. Ani dziecko nie widzi matki, ani matka nie widzi dziecka i nie wie, czego ono może oczekiwać od życia. Po prostu dobrze jest tylko tak, jak jest w domu. Przytaczam takie przypadki jako możliwość, która nie polega na biciu, nadużywaniu władzy rodzicielskiej, wykorzystywaniu seksualnym dzieci, mówię o takich rodzinach, które sprawiają wrażenie całkowicie harmonijnych, a mogą być źródłem patologicznego rozwoju i pojawienia się różnych zaburzeń. zahamowanie dążeń do samodzielności Być może są to dzieci, które z jakichś powodów mają mniejszą możliwość zdobycia niezależności. Ale nawet jeżeli to dorastające dziecko ma w sobie nikły pęd ku wyodrębnianiu się, to owo pozostawanie w stosownej dla wcześniejszego dzieciństwa postawie ochraniania go utrwala zahamowanie rozwoju. Wzajemna życzliwość i serdeczność stają się pseudowzajemnością. Używamy tego terminu na określenie takich stosunków w rodzinie z dorosłymi już dziećmi, kiedy ciepło relacji jest nieadekwatne do wieku młodszego pokolenia. Wzajemność polegałaby w takich razach na wsparciu dążeń do samodzielności. Nie, nie — nie na deklarowaniu: „kiedy ty się wreszcie usamodzielnisz” lub „tak byśmy chcieli, żebyś znalazł jakąś interesującą i dobrze płatną pracę” — ale na rzetelnym i konsekwentnym wzmacnianiu wysiłków w osiąganiu samodzielności. Taka postawa często bierze się z nadmiaru miłości i ze zbytniego skupiania się wyłącznie na dzieciach. rodzic przewodnikiem Tak, ale zarazem takie przywiązanie rodziców, skupienie się na problemach dzieci potrafi je przeprowadzić przez różne niebezpieczeństwa — na przykład edukacji szkolnej w sytuacjach, w których wydawałoby się, że ta edukacja w ogóle nie jest możliwa. Mam w pamięci przykłady dzieci z wyraźnym upośledzeniem umysłowym, które mimo to bez trudu dochodziły do matury, choć z egzaminem maturalnym już nie mogły sobie poradzić. Rodzice pomagali im w nauce, dawali korepetycje, byli aktywni w komitecie rodzicielskim, stawali się niezbędni dla szkoły — i w efekcie nauczyciele przepuszczali te dzieci z klasy do klasy. Mam też w pamięci przykład zupełnie niezwykły. Pewien chłopiec zachorował w początkowym okresie szkoły średniej i miał bardzo wyraźne zaburzenia psychotyczne, w pełni zdezorganizowane myślenie i poważne zaburzenia postrzegania rzeczywistości. Matka opiekowała się nim cały czas — i on przebrnął jakoś przez wszystkie klasy, choć szło mu różnie, ale w szkole wiedziano, że się leczy i potrzebuje specjalnej opieki. opieka adekwatna Zewnętrznie sprawiał wrażenie osoby uporządkowanej i potrafił od czasu do czasu adekwatnie się odezwać. Przeszedł przez całą średnią szkołę, w ogóle nie wiedząc, czego się uczy. Nie miał nawet żadnej poprawki. I to nie na drodze przekupstwa, tylko właściwej opieki, umiejętnego przygotowania przez matkę. Ona mu poświęciła rzeczywiście bardzo dużo czasu. Jeszcze chodząc do szkoły, poznałem chłopca, który był głuchoniemy. Matka zmobilizowała się tak, że z pomocą profesjonalistów wyrównała jego upośledzenie. Ten chłopiec, dzisiaj już starszy pan, skończył liceum dla dzieci mówiących i słyszących. Matka nigdy nie nauczyła go języka migowego, natomiast pomogła mu opanować czytanie z ust — on nauczył się mówić, kontrolując wysokość dźwięku ręką na krtani, w ogóle nie słysząc swojej mowy! Nauczył się nawet tańczyć, obserwując inne osoby i naśladując ich kroki. A jeżeli akurat nikt nie tańczył, a on chciał zatańczyć, to kładł rękę na głośniku i wyczuwał rytm. Nie znał modulacji ani zmiany intonacji, mówił zawsze szorstkim głosem. Skończył studia techniczne, był bardzo dobrym sportowcem, zdobywał medale na olimpiadach dla niepełnosprawnych i był pełen życia — co nie jest zbyt częste u niesłyszących. Przesądziło o tym duże zaangażowanie matki, która postanowiła, że on ma być taki jak ona, nie może zamknąć się w getcie dla upośledzonych. To jest przykład, w którym widać z jednej strony duże zaangażowanie, duży ładunek uczuciowy i skupienie na dziecku — z równoczesnym przyzwoleniem na indywiduację. To świadczy, że inwestycja uczuciowa matki w dziecko była adekwatna, taka jak trzeba. Ale bywa też tak, że rodzice oceniają możliwości dzieci poniżej tego, co one reprezentują. Nie biorą pod uwagę, że dzieci są zdolne coś osiągnąć, i trzymają je w granicach swoich własnych możliwości. Nie widzą sensu ich edukacji, mówią: „mnie wystarczyło siedem klas, to i ty nie musisz uczyć się dalej”. A te dzieci czasami chcą się dalej uczyć i wtedy jest problem. Ale dzisiaj rodzicom na ogół zależy, żeby ich dzieci pokończyły dziesiątki szkół. I na szczęście w Polsce istnieje prawny obowiązek edukacji — do osiemnastego roku życia trzeba się uczyć. DWIE TWARZE: DLA DOMU — I NA ZEWNĄTRZ No więc doszliśmy do tego, że dzieci się uczą, zdobywają zawód, zakładają rodzinę i — opuszczają dom. Niby dotykaliśmy tego problemu, ale od strony dziecka. Spójrzmy na to od strony rodziców. Zostają nagle sami… W cyklu życia rzadko jest tak, że dzieci tej samej rodziny rodzą się jednego roku. Tempo ich dorastania jest więc różne. W efekcie odchodzą z domu powoli i odejście pierwszego dziecka jest innym problemem dla rodziny jako całości niż odejście ostatniego. Jeżeli więzi w obrębie rodziny są zbyt silne, a można to też ująć inaczej: jeżeli granice pomiędzy poszczególnymi osobami w rodzinie są słabo zaznaczone, wówczas odchodzenie dzieci jest utrudnione i staje się problemem. Więzi są zbyt silne albo granice słabo wyrażone? Chodzi o to samo zjawisko czy o dwa różne? silne więzi zacierają granice O to samo, opisane różnymi pojęciami. Najprościej mówiąc — bardzo silne więzi łączą się z zatarciem granic między osobami. W pewnym przybliżeniu to tak jak z zatopieniem się w sobie w miłości. I jak w miłości erotycznej — ważna jest dynamika zmian. Istota więzi nie zmienia się, mimo że granice stają się wyraźniejsze. Idealnie byłoby, gdyby rodzina wypracowywała różne umiejętności, zależnie od etapu rozwoju, dostosowując się do określonych potrzeb — bo inne są potrzeby młodych, bezdzietnych małżonków względem siebie, inne względem małego dziecka, inne, kiedy chodzi ono do szkoły, a jeszcze inne, kiedy zaczyna się uniezależniać. To uniezależniające się dziecko zaczyna samo kursować po świecie, buduje własne życie i niekoniecznie chce je dzielić z rodzicami. ewolucja rodziny Ono wtedy oczekuje od nich czegoś innego. Zresztą i rodzice także potrzebują wówczas od siebie nawzajem nieco innego rodzaju wsparcia. Bo to już nie jest równe dzielenie się praniem pieluch albo wstawaniem w nocy do niemowlaka. Gdy dzieci opuszczają gniazdo, zaczyna się ich emancypacja od rodziców, zmienia się także struktura rodziny i jej potrzeby. Równolegle powinny kształtować się także dość wyraźne granice między poszczególnymi osobami — ma się poczucie przynależności do rodziny, czuje się z nią silny związek, ale ma się także poczucie swojej indywidualności, wie się, kim się w tej rodzinie jest. Każdy z nas jest dzieckiem dla swojej mamusi czy dla tatusia, ale od pewnej chwili jest też określoną osobą, ma swoje zainteresowania, plany, poglądy — nie przestając być jednocześnie członkiem rodziny. Hmmmm… To bywa sprzeczne. Znam dorosłych ludzi wciąż odgrywających pewne role dla mamusi i tatusia, i te role są sprzeczne z tym, jacy są poza rodzinnym domem. To może być sprzeczne. Na przykład ja pochodzę z bardzo mieszczańskiej rodziny, w poglądach i w zachowaniu jestem antymieszczańska, ale często, dla sprawienia rodzicom frajdy, zachowywałam się zgodnie z ich wyobrażeniami. konieczność podwójności Teraz mówimy o sytuacji, która powoduje konieczność podwójności. Pewna podwójność i ambiwalencja w stosunku do różnych problemów w rodzinie, niejednoznaczność ich określania, niejednoznaczność w emocjach, stopniowe uwzględnianie także drugiego bieguna spraw, nabieranie dystansu wobec rodziny — to wszystko powoduje, że w momencie kiedy osiąga się pewien rodzaj dojrzałości intelektualnej, można dyskutować ze sobą samym i następuje wyraźna polaryzacja poglądów. Początkowo, w okresie młodzieńczym, oczekuje się jednoznacznych odpowiedzi — jest to konieczne do określenia własnej tożsamości. Dystans w stosunku do poglądów i możliwość ujrzenia rzeczy z różnych stron pojawiają się dopiero w miarę, intelektualnego rozwoju człowieka. Ale jeżeli musi się odgrywać inną rolę w domu, a inną na zewnątrz, to sytuacja sama w sobie jest trudna. rodzina podziemna Może wynikać z tego na przykład, że rodzina przechowuje pewne wartości, które w danym systemie politycznym nie są respektowane albo są wręcz tępione. Na przykład w systemie totalitarnym niedopuszczalny był udział rodziny w życiu religijnym albo jakiś rodzaj „niepostępowej” orientacji w życiu. Blokowało to możliwości kariery i często ktoś oficjalnie niewierzący przechowywał w zaciszu domowym wartości istotne dla rodziny. W takich sytuacjach rodzina prowadzi życie podziemne. Ale są też inne przypadki. Na przykład w jednej z wsi koło Mińska Mazowieckiego działali dwaj bezwzględni mordercy i cała wieś, łącznie z ich rodzinami, mówiła po ich schwytaniu: „oni byli tacy dobrzy w domu”. przestępca dobry w domu Trudno byłoby mi z tym dyskutować, gdyż to wymaga podważenia pewnego stereotypu, mówiącego, że zachowanie przestępcze ogarnia człowieka w całości. Jeśli ktoś jest bezwzględnym mordercą, to i wobec bliskich zachowuje się agresywnie. Według tego stereotypu, zachowanie przestępcze jest zarezerwowane wyłącznie dla osób mających takie skłonności, rozpoznawalne przez sąsiadów. Myślę, że to jest myślenie nie tylko stereotypowe, ale nie do końca prawdziwe. Oczywiście, że nieprawdziwe. Wystarczy poczytać Dostojewskiego… Jeśli przyjrzeć się społeczeństwu, to można zauważyć, że jest w nim więcej, niżbyśmy oczekiwali, osób, które łamią prawo, mają do jego norm stosunek lekceważący, zachowują się agresywnie, nie respektują cudzej własności, „czerpią nienależne korzyści”, nadużywają władzy itd. Co więcej, odnosi się wrażenie, że taki stosunek do praw stanowionych jest zgodny z ich obrazem siebie. Nie widzą w tym niczego nagannego, wręcz przeciwnie, cenią to sobie jako wyraz zaradności życiowej I 60 j i niezależności. Taki tor uspołecznienia skłonni jesteśmy nazywać staroświecko zepsuciem, a w nowym języku korupcją społeczeństwa. przestępca też ma normy Z drugiej strony, z badań nad światem przestępczym wiadomo, że nierespektowanie norm w życiu społecznym nie zawsze wiąże się z nierespektowaniem norm w ogóle — istnieją bowiem reguły, które w danym środowisku są szanowane. Ktoś, kto jest członkiem gangu, może być agresywny w stosunku do ofiar, mordować urzędników banku podczas napadu, a równocześnie być miłym synem i szanować matkę. Wśród skazanych stosunek do matki, szacunek dla niej jest bardzo ważny. Ale przykład przywołany przez panią jest o tyle niedobry, że dotyczy poważnej przestępczości. Wolałbym taki: rodzice wymagają od dziecka, nawet dorastającego, bardzo surowego przestrzegania norm i ewidentnego trzymania się pewnych zasad, i na tym poprzestają; przyjmują wszystko za dobrą monetę, nie interesując się, co dzieje się z dzieckiem na zewnątrz. Mogę się powołać na film American Beauty, który mówi o wewnętrznych rozbieżnościach w rodzinie. ucieczka w drugie życie Mam na myśli dom po drugiej stronie ulicy, dom oficera, który bardzo restrykcyjnie wychowywał syna, wymagał od niego porządku, poszanowania norm, narzucał mu je, egzekwował przemocą, a młody człowiek prowadził drugie życie, do którego ojciec nie miał dostępu. Myślę, że często jest tak w rodzinach, iż stawia się jakieś warunki i egzekwuje pewien rodzaj podporządkowania, który jest stosunkowo łatwy do przyjęcia na użytek domu — i pozwala się na odmienne zachowania na zewnątrz, czyli pozwala się na coś, o czym w American Beauty już nie było mowy, czyli na pozorną niezależność. Ma pani o tyle rację w swoim myśleniu, któremu zarzuciłem stereotypowość, że w takiej sytuacji uzyskuje się niezależność pozorną, polegającą na podwójnym życiu. W tym „drugim” życiu przestrzeganie jakichkolwiek norm jest znacznie trudniejsze. Czyli ideałem byłoby, żeby człowiek mógł wyrażać swoje „ja” w środowisku domowym i żeby to „ja” nie różniło się zbyt mocno od tego ujawnianego poza domem i rodziną? uzyskać niezależność Ja bym chciał na to spojrzeć od innej strony. Jednym z elementów stawania się dorosłym jest uzyskiwanie niezależności: materialnej, zawodowej, budowanie własnych poglądów na świat, poszukiwanie partnerów życiowych, zakładanie rodziny, układanie sobie życia osobistego, erotycznego, religijnego. Oczywiście z perspektywy jednostki rozwiązaniem optymalnym jest możliwość realizowania tego, co się samemu uważa za słuszne i co równocześnie nie pozostaje w głębokim konflikcie z normami przekazanymi przez dom. Jednym z wariantów jest szacunek dla niezależności, jaki rodzice mogą okazać dzieciom, to znaczy przyznanie prawa do tego, że dziecko może odejść i samo spróbować życia. Daje się na to przyzwolenie i równocześnie zachowuje się szacunek dla odrębności. Ten szacunek jest postulatem, można powiedzieć, moralnym. Ale wymóg psychologiczny polega na tym, że aby ten warunek spełnić, trzeba być ciekawym własnego dziecka, i to nie na zasadzie: „ja się nim interesuję i on będzie taki, jak ja chcę”. Trzeba być zaciekawionym tym, co ono autentycznie potrafi. Nie mówić: „pokaż, co potrafisz, zobaczymy, jak rozbijesz sobie nos” — tylko z pewną ciekawością patrzeć, ku czemu ono zmierza w życiu. zmiana warty w rodzinie To wymaga przyznania drugiemu człowiekowi prawa do niezależności, odrębności i wolności, o co w rodzinach niełatwo, z bardzo wielu powodów. Jednym z nich jest trudność przyjęcia faktu, że moje dziecko staje się dorosłe — ponieważ automatycznie ja jestem coraz starszy, żeby nie powiedzieć: „przechodzę do inne— go pokolenia, następuje zmiana warty”. Ale to nie jest łatwe. ONO JEST DOROSŁE, JA JESTEM STARY/A…? Stawanie się dorosłym przez dziecko jest dowodem na starzenie się rodziców. No tak. Odruchowo patrzymy trochę krzywo na niespodziewaną dorosłość dziecka i usiłujemy ją ograniczyć, aby zyskać parę lat niegdysiejszej młodości… To jest zapewne częste. młodość minęła Ma to także swój miły wyraz, na przykład wtedy, kiedy w domu znowu raczkują niemowlęta, czyli wnuki. Ale zanim tak się stanie, problem wygląda inaczej: dorastające dziecko, zwłaszcza córka dla matki, jest sygnałem, że jej młodość minęła. I to nie jest łatwe do przyjęcia. No, minęła, minęła, dawno minęła i ja to spokojnie przyjmowałam w swoim czasie. Mówiliśmy o tym, że kult młodości i degradacja osób w sile wieku są cechą naszej obecnej kultury. A druga kwestia, która się tutaj jawi, jest taka, że nie jest łatwo być dzisiaj niezależnym finansowo, znaleźć miejsce w dorosłym świecie, przebić się. Potrzeba do tego znacznie więcej energii, możliwości i innego rodzaju sprawności niż te, które były potrzebne w szkole. Studia też nie najlepiej przygotowują do znalezienia miejsca w świecie, a rodziny nie potrafią tego zapewnić. Rodzice coraz częściej wspierają dzieci finansowo. I ta zależność finansowa może podtrzymywać zależność emocjonalną. Ale największym problemem jest jednak to, że rodzice niechętnie — wbrew własnemu interesowi — pozwalają dzieciom na uniezależnienie się. dzieci zostaną z nami W marzeniach i planach rodziców często pojawia się wizja, że dzieci będą razem z nimi — tu założą rodzinę, tu sprowadzą swoich partnerów, tu będą wychowywać wnuki i wokół będzie rosło gniazdo, jak w wiosce amiszów: syn się żeni, dobudowuje kawałek chałupy i tam rozrasta się jego rodzina. Problem polega na tym, że w rodzinach, w których granice między osobami wydają się zatarte, a więzi polegają na zaborczości — uniezależnianie się jednego dziecka zwiększa ryzyko zachorowania któregoś z pozostałych. No tak, mówił pan o córce, która choruje po to, aby druga mogła spokojnie wyjść za mąż. Chorobą odwraca uwagę zbyt troskliwych rodziców. zapaść po odejściu dzieci Nie można powiedzieć, że to jest rozmyślne wywołanie choroby. Jest to zawsze sygnał nadmiernej więzi, pośredni dowód na to, że rodzina funkcjonuje tak, jakby uniezależnienie się jednego dziecka było jej końcem, zapaścią, zagrożeniem. Prawdziwą zapaścią jest chyba odejście drugiego lub trzeciego, w każdym razie ostatniego dziecka. Myśli pani, że zapaścią? Nie, ja tak nie myślę, bo czegoś takiego nie przeżyłam, choć obie moje córki już odeszły. Ale ja miałam swoje ważne zajęcia i ich odchodzenie wydawało mi się trochę przykre, ale naturalne, a dziś już normalne. Wciąż lubię, gdy jesteśmy wszyscy razem, ale nawet wtedy nie poświęcam córkom całego czasu, bo sama nic bym nie zrobiła z tego, co dla mnie jest ważne. Mamy wspólny świat — i swoje własne światy. Jeżeli rodzice całe swoje życie skupiają wokół dzieci, a ich odejście traktują jak zagrożenie, to wtedy może się wydarzyć prawdziwa zapaść. Ale można powiedzieć, że ta zapaść odsłania rodzaj relacji między nimi. Między dziećmi i rodzicami czy między samymi rodzicami? Między rodzicami. OBCY SOBIE W PUSTYM DOMU sami Naprawdę problemem pustego gniazda, czyli odejścia dzieci do w pustym własnej samodzielności, jest to, że pozostawiają one rodziców, domu którzy nagle mają już tylko siebie. Już nie ma powodów, żeby zajmować się dziećmi — i nagle muszą ze sobą rozmawiać… …a nie mają o czym. Bo wcześniej nigdy ze sobą nie rozmawiali, chyba że o dzieciach. I nie mają — poza dziećmi — żadnych zainteresowań. Własnych zainteresowań. Tak, tematy związane z dziećmi zniknęły, a oni nigdy nie zadbali o jakieś inne. Równocześnie zawsze o coś tam ze sobą rywalizowali i nagle trudno jest im znaleźć na nowo to, co w istocie rzeczy teraz się odsłania — że są sobie nawzajem potrzebni. A są sobie potrzebni trochę inaczej niż wtedy, kiedy zaczynali ze sobą chodzić albo zdecydowali się wspólnie zamieszkać. A zatem niegdyś budowali wspólny świat wyłącznie na seksie i na dzieciach. na czym budowaliśmy związek? No, nie…! Budowanie związku wyłącznie na dzieciach w ogóle wydaje się absurdalne. Żartuje pan? Większości ludzi wydaje się, że wiążą się głównie po to, żeby były dzieci, więc później w sposób naturalny cała ich uwaga skupia się na tych dzieciach. Tak to wygląda w wielu rodzinach. No, może. Ale ja trochę w to powątpiewam i wydaje mi się, że tak nie jest. A jak jest? Myślę, że ludzie decydują się być ze sobą z bardzo wielu powodów. Przede wszystkim dlatego, że boją się samotności. Takie przerażenie ewentualną samotnością pojawia się chyba w późniejszym wieku? Przecież to jest problem nastolatków i dwudziestoparolatków! „Nikt mnie nie wybierze”, „zostanę sam” itp. „…moja koleżanka już ma męża, a ja jeszcze nie”. No, owszem. lęk przed samotnością A tego bym nie powiedział, bo mnie się wydaje, że to nie jest opozycja. Z tego, co wiem i na ile znam wątpliwości ludzi rozpoczynających życie i poszukujących, to obawa przed odrzuceniem jest większa niż przed staropanieństwem w rozumieniu społecznym (tak jak to się pojmowało jeszcze pięćdziesiąt lat temu). To, że ludzie chcą mieć potem dzieci, bo uważają, iż powinny być w małżeństwie, to inna sprawa i między nimi nie ma sprzeczności. Niezamężne, samodzielne kobiety miewają dzieci z rozmysłem, a nie dlatego, że zostały porzucone, gdy zaszły w ciążę. One decydują się na urodzenie dziecka poza małżeństwem albo wiążą się na chwilę z kimś, żeby mieć dziecko, po czym porzucają partnera. Może w Polsce takie sytuacje nie były częste, jak na przykład w Rosji sowieckiej, gdzieś w latach sześćdziesiątych, gdzie mnóstwo wyemancypowanych, wykształconych kobiet zawierało krótkotrwałe małżeństwa, nawet z mężczyznami o niższym statusie społecznym — tylko po to, żeby mieć dziecko, a później „niech on sobie pójdzie”. „zrobić” sobie dziecko Ciekawe… Sama, właśnie w latach sześćdziesiątych, udzieliłam takiej rady jednej z moich koleżanek, która nie mogła ułożyć życia osobistego, ale chciała mieć dziecko. Radziłam jej, żeby pozwoliła je sobie „zrobić”, a potem da sobie radę sama. Owszem, mężczyzna w tym przypadku został potraktowany instrumentalnie. Ludzie często uzasadniają pozostawanie w związku „dla dobra dzieci”. Tym argumentem oddalają rozwiązywanie problemów powstających w miarę, jak małżeństwo się konstruuje i rodzina się rozwija. Przecież zdarza się i tak, że w okresie nasilonych konfliktów, kryzysu związku, rozpadania się małżeństwa decydują się mieć dziecko, bo myślą: „to nas scementuje, mamy dziecko na przeprosiny, zeszliśmy się dla niego z powrotem”. Owszem, znam taką parę, w imię tej idei mieli drugie dziecko, co ich nie uchroniło ani przed kolejnym kryzysem, ani przed rozwodem. emocjonalne motywacje Nie chcę powiedzieć, że ludzie konstruują sobie fałszywe motywacje czy świadomie podają coś innego za prawdę. Po prostu nie zawsze mamy dostęp do naszych prawdziwych emocjonalnych motywacji i nie wszystkie chcemy zrozumieć. Nie twierdzę też, że psychiatra zna je lepiej. Ale jest wiele takich elementów w motywacjach emocjonalno— popędowych, które nie całkiem poddają się racjonalnemu, rozsądnemu myśleniu. Natomiast jeżeli rodzice nie mogą na siebie patrzeć i najchętniej zamieszkaliby oddzielnie, a decydują się ze sobą być i robią to tylko dlatego, że mają dzieci i muszą je wychować, to w momencie, w którym dzieci już ich nie potrzebują i odchodzą, na pytanie: „co ich teraz łączy?” — można powiedzieć: „lata wrogości”. To też jest sposób na życie. I to jest częste? Często jest tak, że w momencie, kiedy dzieci opuszczają gniazdo, w domu zostaje para osób, które nie wiedzą, co ze sobą zrobić, albo wręcz się nienawidzą? życie obok siebie Myślę, że tak. Ale najczęściej dzieje się tak dlatego, że oni nigdy, przez całe życie, nie znaleźli czasu, żeby ze sobą się dogadać, żeby się sobą zainteresować. Prowadzili życie obok siebie. Szli do pracy, wracali, gotowali, prowadzili swoją „usługową działalność” na rzecz rodziny, omawiali to i owo, i właściwie przez całe życie piastowali w sobie poczucie, że łączą ich tylko dzieci. A potem zostają sami, bez dzieci, i często właśnie wtedy przechodzą na emeryturę. Zaraz, zaraz… Pan już gna do emerytury, a jeszcze musimy przejść przez klimakterium! To klimakterium zbiega się w czasie z odchodzeniem dzieci, i to też jest dramat dla kobiet i dla mężczyzn. I klimakterium przybiera czasem mocne formy, rzutujące na rodzinę: rozhisteryzowane, rozpłakane kobiety, mężczyźni udający nagle, że są młodsi o lat trzydzieści, i szukający młodej dziewczyny, albo odwrotnie — zaniedbujący się, siedzący w domu nie ogoleni, w kalesonach i podkoszulku… czy mamy sobie coś do powiedzenia Te zbieżności w czasie zależą przecież od tego, ile się ma dzieci, kiedy, w jakich odstępach czasu. Ale w końcu zawsze jest tak, że gdy dzieci odchodzą z domu, rodzice zostają sami i mają możliwość, żeby zagospodarować swój czas, przestrzeń i uwagę tylko dla siebie. I wtedy często się rozczarowują, wyłażą z nich różne stare pretensje, i ta wzajemna uwaga zatrzymuje się na żalach, które ich dzieliły, a nad którymi wcześniej przechodzili do porządku dziennego. I rzeczywiście nie mają sobie wtedy nic do powiedzenia. PLASTER Z MŁODOŚCI NA LĘK PRZED STAROŚCIĄ tata ma dziewczynę A teraz dotykamy drugiego problemu, to znaczy zagrożenia starością. Częściej mówi się o tym, że to mężczyźni porzucają swoje żony i wiążą się z młodszymi kobietami. I tak jak pani mówi, udają — trzydziestolatków. Owszem, gdy dzieci opuszczą dom, to nie zawsze związki rodziców pozostają stabilne. Jeśli związek się wyczerpał, przeżywa się różne nowe zainteresowania, poszukuje nowych atrakcji. Łatwo jest się wtedy otworzyć na inne uczucia i statystycznie częściej jest tak, że to mężczyźni wiążą się na nowo z dziewczynami, które są w wieku ich córek albo nawet młodsze. Myślę, że wyjaśnienie tej sytuacji ma raczej charakter socjologiczny — to znaczy częściej się zdarza, że mężczyźni mają pozycję społeczną, stanowiska, ustabilizowaną sytuację, są atrakcyjnymi partnerami dla kobiet poszukujących bezpieczeństwa. Mówi się nawet, że władza i pieniądze są silnym afrodyzjakiem. Mężczyzna w sile wieku jest w dalszym ciągu atrakcyjny dla młodej dziewczyny, bardziej niż kobieta w tym samym wieku dla innego mężczyzny. No tak, Sean Connery przystojnieje z wiekiem, a biedna Joan Collins robi sobie kolejną operację plastyczną i efekty są wątpliwe… Natomiast związek między młodym mężczyzną a kobietą w sile wieku nie jest akceptowany społecznie. Kobiety najczęściej nie mają też pozycji, która byłaby porównywalnie atrakcyjna — chociaż czasem i tak się zdarza. Zdarza się, zdarza… Kolorowe czasopisma ekscytują się wtedy i dają na rozkładówce wynurzenia pani około pięćdziesiątki, która właśnie porzuciła starego męża na rzecz trzydziestolatka, ale nawet nawykłym do sensacji czytelnikom wydaje się to egzotyczne. jaka jest pozycja żony? Myślę, że to nie jest częste. Można by się temu przyjrzeć od strony kulturowej — coś musi w tym być, skoro takie rozwiązania społeczne występują w wielu wariantach kulturowych. W islamie dopuszczalne jest na przykład wielożeństwo, przy czym wszystkie żony muszą być traktowane jednakowo — taki jest nakaz religii. Natomiast w tradycji chińskiej, dopóki wielożeństwo było dopuszczalne, istniała hierarchia żon. W miarę jak żona się starzała, stawała się osobą dojrzałą, miała dzieci — przede wszystkim syna — jej pozycja w domu stawała się niezagrożona. Każda nowa żona miała inną rolę do spełnienia, do czego innego służyła, i rodzina stawała się rozbudowanym systemem o zróżnicowanych pozycjach i jasno określonym statusie poszczególnych kobiet. Akurat w naszej tradycji już od wieków tego nie ma… W naszej, ponoć bardzo wrażliwej na moralność, tradycji stara żona to zawsze jest gorsza żona, z synem czy bez. stara żona gorsza W tradycji europejskiej — przynajmniej w czasach chrześcijańskich — macierzyństwo nigdy nie zapewniało szczególnej pozycji. Pozycję zyskiwało się dopiero we wdowieństwie, miała ją też matka gospodarza. W tradycji mieszczańskiej było dopuszczalne przyzwolenie na prowadzenie drugiego życia i ukrywanie życia z „gorszą żoną”, ale ona nigdy nie miała takiej pozycji społecznej jak żona legalna, kościelna. No tak! Mój dziadek! Pan niezwykle religijny, tak zwanych żelaznych mieszczańskich zasad, którego my, jego wnuki, musieliśmy całować w rękę, a on trzy razy się żenił, trzy razy wdowiał, a przy okazji sprawił sobie nieślubne dziecko z wieloletnią służącą. Mam podstawy, żeby nie kibicować odradzającym się tendencjom powrotu do starych, sprawdzonych, mieszczańskich zasad życia… MENOPAUZA, CZYLI KOBIETA W STRESIE menopauza No to wracamy do klimakterium… Jeżeli wziąć pod uwagę, że menopauza i przekwitanie to jest mniej więcej koniec piątej dekady życia — między czterdziestym piątym a pięćdziesiątym — to rzeczywiście nakłada się na uniezależnianie się dzieci i ich odchodzenie. Z przekwitaniem mężczyzn sprawa ma się inaczej. Nie ma tak wyraźnej cezury, jaką u kobiet jest ustanie miesiączkowania. Zresztą słowo „menopauza” właśnie to ustanie oznacza. Przekwitaniem mężczyzn zajęto się stosunkowo niedawno. I ciągle jeszcze utożsamia się je ze starością. Czyli kiedy ono wypada u mężczyzn? kiedy mężczyzna przekwita? Ciągle jeszcze mówi się, że dopiero w ósmej dekadzie życia. Jestem jednak skłonny zgodzić się z tymi badaczami, którzy za moment przełomowy uważają początek powolnego obniżania się wydzielania testosteronu w połowie trzeciej dekady. Proces przekwitania mężczyzn postrzegany jest zatem jako rozpoczynający się wcześniej niż u kobiet, powolny i pozbawiony burzliwych przełomów. Permanentny przez wiele lat?! Ale w nagrodę trochę spokojniejszy, tak? jak odsunąć menopauzę? …i taka wydaje się prawda. Menopauza jest zjawiskiem „zarezerwowanym” dla człowieka… Zwierzęta jej nie znają. Istnieje interpretacja antropologii biologicznej, która mówi, że menopauza, czyli zaprzestanie możliwości posiadania dzieci przez kobiety, wyprzedza średnią długość życia o czas, jaki jest potrzebny do tego, żeby dziecko mogło się uniezależnić — to znaczy żeby to najmłodsze, urodzone przez kobietę jako ostatnie, jeszcze mogło być przez nią wychowane. W miarę rozwoju medycyny i wydłużania się życia wprowadzono rozwiązania, które odsuwają klimakterium w nieskończoność. Jednym z nich jest na przykład podtrzymująca terapia hormonalna — czyli podawanie kobiecie hormonów, których jej organizm już nie produkuje. Takie leczenie daje siłę i aktywność. W istocie nie mamy innego wyjścia, skoro średnia długość życia rośnie, to coś trzeba zrobić z osobami, które mają deficyty hormonalne. U kobiet to nie jest tylko zaprzestanie miesiączkowania i niemożność zajścia w ciążę, ale — podobnie jak u mężczyzn — to także wiele innych zmian, będących konsekwencją przestrojenia hormonalnego. Te, jak pani mówi, dramaty i emocjonalne kryzysy, roztrzęsienie, uderzenia krwi do głowy i „ataki histerii”. Podobnie jak w okresie pokwitania, to jest kolejne przestrojenie organizacji hormonalnej i jej sterowania mózgowego. Ponieważ system się przestraja, przez jakiś czas wydzielanie hormonów jest rozregulowane, stąd te wszystkie zjawiska, o których mówimy. Jak się to zacznie — to nigdy do końca i jednoznacznie nie wygasa, co jakiś czas pojawiają się „odbicia” — okresowe wzmożenie czynności gruczołów pobudzających wydzielanie hormonów płciowych. huśtawka „Menopauza” to jest słowo, które zastąpiło hormonalna dawne pojęcie „klimakterium”. Mówi się: menopauza — i to jest jasne, bo wiadomo, kiedy ustaje miesiączkowanie. Ustaje i już. Ale to nie oznacza, że u wszystkich kobiet jednakowo wyciszają się wszystkie funkcje hormonalne i ten pobudzający system powrócił do stanu sprzed pokwitania, w którym nie ma cykliczności, nie ma zmian śluzówki, nie ma jajeczkowania, choć zostały inne elementy huśtawki hormonalnej. A układ hormonalny ma dość istotne znaczenie dla koordynacji działania całego organizmu. U kobiet menopauza, łącznie z przestrojeniem hormonalnym, ma swoje konsekwencje także i zdrowotne. Coraz częściej zwraca się uwagę na to, że te deficyty hormonalne sprzyjają występowaniu odwapnienia kości. Osteoporoza… ryzyko terapii hormonalnej Właśnie. Tyle że pojawiają się głosy, iż podtrzymująca terapia hormonalna, ta wydłużająca młodość i sprawność, zapobiegająca osteoporozie u kobiet, nie jest zupełnie bezpieczna. Że zwiększa ryzyko powstawania zmian nowotworowych, zwłaszcza sutka. Co ciekawe — pierwsze obserwacje i badania stopnia tego ryzyka zostały poczynione nie przez lekarzy, ale przez organizacje kobiece, nazywane „konsumenckimi”. Ponieważ rozmawiam z psychiatrą, to najciekawsze będzie pytanie, dlaczego jedne kobiety przechodzą ten okres niesłychanie ostro i źle, w taki sposób, że to wręcz rujnuje życie domowe, a są kobiety, które przechodzą to prawie niezauważalnie? Psychiatra nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie. Może mieć różne hipotezy, ale nie da jednoznacznej odpowiedzi. Mogę powiedzieć tyle, że nie do końca wiadomo, dlaczego jedni przechodzą pokwitanie szybko, a inni nie, dlaczego jedne kobiety mają równy okres miesięczny, a drugie nie, itp. Prawdopodobnie wpływa na to wiele czynników. Jeśli na przykład ja i moja mama przechodziłyśmy to niezauważalnie dla otoczenia, a jedna z moich bliskich koleżanek musiała korzystać z pomocy psychiatry, ponieważ bez przerwy płakała, wpadała w stany depresyjne, a wcześniej podobnie przechodziła to jej matka — zatem można tłumaczyć ów proces genami? czy geny sterują przekwitaniem? Zapewne można. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że wszystko można „tłumaczyć genami”. Powtarzanie się zachowań, postaw, nawet typów zaburzeń w rodzinie, u osób spokrewnionych — w tym samym i w kolejnych pokoleniach — uważa się za silny argument przemawiający za genetycznym ich uwarunkowaniem. Ale wolałbym, żebyśmy sobie zdali sprawę z tego, że prócz genów w rodzinie istnieją jeszcze inne drogi przekazywania wzorów zachowań. Córka ma tylko nieco ponad połowę materiału genetycznego od matki, reszta pochodzi od ojca. To sugeruje, że prawdopodobieństwo genetycznego wpływu na powtarzające się zjawisko jest duże. Ale przecież nie tylko same geny na to wpływają… Rozumiem, że tłumaczenie czegokolwiek jednym czynnikiem jest niewystarczające, nie tylko w psychiatrii. ważne receptory hormonów …bo wtedy pojawia się pytanie, co z tą drugą połową materiału genetycznego? Klasyczne ujęcie równowartości lub dominacji jednego z genów nie daje już zadowalających odpowiedzi. Wpływ genów jest niewątpliwy. To one zawierają informację umożliwiającą rozwój jednej komórki w skomplikowany organizm. Czyli to, co zawarte jest w genach, odpowiada z całą pewnością za sposób, w jaki rozwijają się także i te gruczoły, które produkują hormony, ale co więcej — one odpowiadają jeszcze za to, jak nasze tkanki na te hormony reagują. Bo nie wystarczy mieć hormony, trzeba jeszcze mieć receptory hormonów. Jeżeli ktoś ma na przykład deficyt receptora dla jakiegoś hormonu, to można w niego pompować hormony z zewnątrz w dowolnej ilości — a oczekiwanej odpowiedzi nie będzie. Dlatego nie wszystkie kobiety, które przechodzą menopauzę, mają jednakowo dobrą odpowiedź na terapię podtrzymującą. I nie tylko w postaci takich powikłań, jak wystąpienie raka piersi czy zmiany zagrażające rozwojem nowotworu gruczołu piersiowego, ale także na wielu innych poziomach. Wówczas nie można stosować terapii zastępczej i pojawia się problem depresji towarzyszących menopauzie. W moich czasach niewiele było wiadomo o genach, choć owszem, sporo mówiło się o dziedziczeniu cech. genetyka się rozwija Kiedy chodziłem do liceum, genetyka była objęta zakazem nauczania. Ciągle uważano ją za zwyrodniałą naukę burżuazyjną… Po raz pierwszy słuchałem wykładów z genetyki dopiero na studiach. A jest to przecież nauka rozwijająca się bardzo gwałtownie. Dzisiaj szuka się odpowiedzi na pytania nie tylko o to „czy”, ale też „jak” działają geny. Mówi się o takim „dwutorowym” wpływie genów, z jednej strony na możliwość produkcji czynnej substancji, na przykład hormonów, a z drugiej na ich „skuteczność”, to znaczy możliwość odebrania ich wpływu. A warto wiedzieć, bo to wzbogaca nasze rozumienie, czym w swojej istocie są geny — że to nie jest jeden, jedyny gen, który coś warunkuje, tylko układ genów, w dodatku w określonym miejscu. I dopiero taki „zestaw” odpowiada za różne rzeczy. Ale oprócz działania genów, które wpływają na tempo, przebieg i na sposób organizowania funkcji hormonalnych w okresie klimakterycznym, najprawdopodobniej liczy się jeszcze ich wpływ na inne funkcje naszego organizmu. DEPRESJA PRZEKWITANIA To głównie kobiety w okresie klimakterycznym często popadają w depresję. I menopauza jest tego główną przyczyną? okresy „kryzysowe” Profesor Kępiński uważał, że istnieją pewne istotne okresy w życiu, które nazywał „kryzysowymi” lub „okresami przełomu”, i zaliczał do nich między innymi menopauzę, andropauzę, pokwitanie, a także okres połogu. Uważał je za bardziej stresujące? depresja w okresach przełomów Nie chodziło tylko o stres — uważał, że są to fazy w życiu, w których człowiek musi równocześnie zmieniać niemal wszystko: funkcjonowanie biologiczne, hormonalną koordynację, kształt i status ciała, które jest albo silniejsze, albo słabsze, masywne lub bardziej wiotkie, i tym podobne. Zmieniają się też zadania i perspektywy życiowe — i to wszystko razem zwiększa prawdopodobieństwo wystąpienia depresji. Kępiński uważał, że należy na depresję w okresach przełomów popatrzeć oddzielnie. Bo taki okres w życiu, jak na przykład przekwitanie, wiąże się nie tylko ze zmianą funkcjonowania hormonalnego i stanem ciała, ale też z utratą pewnego rodzaju atrakcyjności. Trzeba się także skonfrontować z tym, że już nie będzie się mieć dzieci i wreszcie że trzeba się dogadać z partnerem życiowym, z którym ma się takie lub inne relacje, często wygasłe — jednym słowem, że trzeba zmienić stosunek do wszystkich spraw. Dla wielu ludzi okres meno– czy andropauzy jest tożsamy z zaprzestaniem działalności zawodowej. Kępiński też o tym pisał. czy skończyć już z pracą? Ale są zawody, dla których nie ma kresu, przy których nie ma ściśle określonej granicy wieku. No dobrze, ale takie zawody istniały zawsze i zawsze były w mniejszości. Oczywiście, doświadczony lekarz albo doświadczony dziennikarz… Trudno też, żeby ktoś powiedział pisarzowi: „Proszę przestać pisać, bo skończył pan sześćdziesiąt pięć lat”. Pisarz nie wymaga zatrudnienia. Jest trochę wolnych zawodów, na przykład zawód adwokata, w którym w miarę nabywania doświadczenia, znajomości kazuistyki „idzie się w cenę”. Nikt nie chce, aby tacy ludzie przerywali nagle pracę. Powiedział pan „dziennikarz”, a tu akurat nie ma pan racji. Koncerny medialne chcą zatrudniać młode, szybko biegające mrówki, a stary i — nie daj Bóg — ceniący się dziennikarz nie jest dobrze widziany. To zależy, jaki dziennikarz… Ryszard Kapuściński… …Kapuściński nie ma i nie chce mieć etatu. Podobnie z pisarzami. Przecież pisarz, który nie zdobył sobie pozycji w miarę upływu lat, raczej już jej nie zdobędzie, chyba że po śmierci, a to zupełnie inna sprawa. Ale wróćmy do Kępińskiego, bo panu przerwałam. zapowiedź końca życia Kępiński jeszcze patrzył na okres menopauzy i andropauzy także jak na początek tego, co się wtedy nazywało inwolucją, czyli jak na zapowiedź końca życia. (śmiech) No nie… Już zapowiedź końca życia? Skąd taki ponury pomysł? Ponieważ nie mogę urodzić dziecka, to mam umierać albo czuć się na poły martwa? Zapowiedź końca w wieku na przykład pięćdziesięciu albo pięćdziesięciu pięciu lat?! Proszę pani, jeszcze dwieście lat temu średnia życia kobiety wynosiła lat pięćdziesiąt. Dwieście lat temu. Ale mamy XXI wiek. Kobieta trzydziestoletnia u Balzaca była starą kobietą… Tak, tak, czytałam w liceum całą Komedię ludzką, ogromną liczbę tomów… Ciekawe, że ten tak czytywany niegdyś Balzac nagle gdzieś przepadł… kto wierzy w wieczną młodość? Pani reakcja daje wyraz temu, że my wierzymy w wieczną młodość, bo to nam wmawiano od lat i w efekcie naprawdę tak się stało. …że uwierzyliśmy w nią? Nieprawda. Ja nie wierzę w wieczną młodość, bardzo dobrze wiem, że nie jestem młoda, wszędzie podaję prawdziwą datę urodzenia. Ja tylko nie mam poczucia, że w wieku pięćdziesięciu pięciu lat stanęło przede mną widmo śmierci, bo ono może stanąć każdego dnia, nawet około dwudziestki. Ja bym powiedziała, że o śmierci myślałam wcześniej — kiedy miałam lat dwadzieścia parę, trzydzieści, wtedy to był dla mnie problem, wtedy musiałam uporać się ze śmiercią. Dzisiaj wiem, że ona po prostu istnieje, a wtedy głównie się jej bałam. To jest chyba problem najważniejszy w życiu i rozwoju każdego, stosunek do śmierci w ogóle i do własnej śmierci. Ale ja, jako lekarz, odwołuję się do koncepcji inwolucji… STOPNIOWO ZANIKAMY…? Co znaczy dokładnie „inwolucja”? co to jest inwolucja? Inwolucja, w przeciwieństwie do ewolucji, rozwijania, oznacza „zwijanie się”. Inwolucja to stopniowy zanik. Mój Boże, jasne, że się zwijamy, ale nie musimy płakać nad tym każdego dnia, który nam pozostał! Ale ta koncepcja zakłada, że istnieje coś takiego jak naturalne, stopniowe zmniejszanie się sprawności organizmu. Pewnie, że istnieje. Nawet je czuję. To zabawne, bo teraz już się nie mówi o inwolucji. Teraz odkryło się coś innego, mianowicie apoptozę. ??? apoptoza komórek Apoptoza to bardzo interesujące zjawisko, polegające na umieraniu pewnych grup komórek w organizmie. Oczywiście, wiemy, że stopniowo, w ciągu życia, wszystko się w nas wymienia, także komórki. Mówi się nawet, że co siedem lat człowiek wymienia się biologicznie. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że na przykład mamy jasną skórę, i od dawna wiemy, że ta biel to jest martwy, zrogowaciały naskórek, i w zależności od tego, jak jego warstwy się układają, mamy bardziej lub mniej perłowobiałą karnację… …perłowa, jak z upodobaniem piszą pewni literaci, bo martwa?! Straszne… Burzy pan kolejny mit, tym razem o czynnikach decydujących o pięknie skóry. śmierć zapisana w genach …ale jeżeli mamy pod spodem jeszcze jędrną, nasyconą tkankę, to martwa z wierzchu skóra odbija światło, ślicznie wygląda, i na tym polega ten ideał piękności. To wiemy. Ale równocześnie odkryto, że jest wiele takich miejsc, w których kiedyś mieliśmy tkanki, a potem mija trochę czasu i już ich nie mamy. W rozwoju płodowym mamy błony między palcami — ale po narodzinach ich już nie ma, co wyjaśniamy tym, że komórki, które je tworzą, po prostu giną. Podobnie jest z ogonkiem. Przed narodzinami mamy ogonek, ale rodzimy się bez niego, bo te komórki giną. I powstaje pytanie, dlaczego tak się dzieje. Otóż zjawisko polegające na tym, że komórka może umrzeć w sposób naturalny, nie powodując śmierci całego organizmu, wyjaśnia się tym, że sygnał do śmierci komórek zawarty jest w zapisie genetycznym. To jest koncepcja telomeru. Wyjaśnia na przykład, dlaczego nie rośniemy w nieskończoność. Większość komórek się rozmnaża, więc żebyśmy nie rośli w nieskończoność — one muszą umierać. Niektóre umierają z powodu ciał obcych — wirusów, bakterii, które niszczą komórkę od środka. Aby ratować resztę organizmu, tworzy się na przykład czyrak, w którym lęgną się gronkowce i z którego wypływa ropa. I to są nasze własne komórki, które umierają po to, żeby nie doszło do zakażenia krwi — ich zadaniem jest „wyrzucenie” choroby na zewnątrz. powstawanie nowotworów Na tej koncepcji oparta jest też jedna z teorii rozwoju nowotworów. Ich powstawanie polega na tym, że telomery nie dają odpowiedniego sygnału albo też sygnał nie jest odbierany, w związku z czym komórki rozmnażają się bez granic i rozwija się nowotwór. Wiemy, że komórki nowotworowe nie umierają, lecz się mnożą i trwają; hodowlę tkanki nowotworowej można utrzymywać w warunkach sztucznych w nieskończoność, tak jak hodowlę bakterii. Naturalna śmierć komórki jest więc również warunkiem zdrowia całego organizmu. No i pojawiła się hipoteza, że długość życia komórek, a wraz z nimi tkanek i całego organizmu zapisana jest w telomerach. To one dają „sygnał” do naturalnej inwolucji, czyli stopniowego zaniku organizmu. Inwolucja, zanik naturalny, mózgu była długo łączona z demencją starczą. Zakładano, że człowiek w miarę upływu lat, nawet gdy żyje długo i jest zdrowy, traci pamięć, rozum, orientację. Ale przecież nie zawsze. Owszem, znam siedemdziesięciolatków z podobnymi objawami, ale jest też Czesław Miłosz, wspaniały umysłowo i sprawniejszy niż trzydziestolatkowie. Daj Boże, aby wszyscy trzydziestolatkowie mieli taki mózg, świat byłby wtedy rozumniejszy. Zawsze opisywano wyjątkowe przypadki, potem zaczęto się zastanawiać, dlaczego tak jest. Na razie nikt tego nie wie. Za to cały czas wraca druga teza — ona jest jakby równoległa, jeszcze sprzed opisania apoptozy. Pochodzi z okresu koncepcji inwolucji i mówi, że w miarę upływu lat, jeżeli jesteśmy zdrowi, to zachowujemy też pełnię władz umysłowych, pełnię sądzenia, jasności, sprawności, widzenia. No nie, zawsze wiotczeje ciało, tracimy włosy, zęby… Niektórzy nie tracą włosów ani nawet nie siwieją do późnej starości. I mają ładną cerę. No tak. Moja mama koło osiemdziesiątki wciąż miała gęste, ciemne włosy, a jej sześćdziesięciopięcioletnia znajoma była prawie łysa. kto starzeje się szybciej? Można powiedzieć, że ludzie nie starzeją się w tym samym tempie i prawdopodobnie jest to uwarunkowane genetycznie. Badania populacyjne dowodzą, że są rodziny długowieczne oraz że w pewnych rodzinach ludzie zachowują sprawność intelektualną dłużej niż w pozostałych. Mimo ćwiczeń mózgu czy innych prób przeciwdziałania temu zjawisku? Sam pan mówił, że nie jesteśmy do końca zdeterminowani genetycznie, że mamy jakieś szansę wobec niesprzyjającej kombinacji genów! ćwiczyć umysł I tu ma pani niewątpliwą rację. Z całą pewnością wiadomo, że ludzie, którzy mają większe zasoby intelektualne, którzy swoje potencjały i możliwości rozwoju intelektualnego wykorzystali lepiej, na ogół wolniej się starzeją i wolniej tracą sprawność intelektualną. Nie wiadomo, w jakiej mierze jest to uwarunkowane genetycznie, a w jakiej odpowiadają za to inne czynniki. Nawet w takich sytuacjach, w których stwierdza się otępienie typu alzheimerowskiego, czyli takie, którego mechanizm biologiczny jest już trochę poznany — są pewne dowody wskazujące, że to otępienie postępuje wolniej, jeżeli człowiek ćwiczy umysł, czyta, rozwiązuje krzyżówki, wykonuje robótki ręczne… Robótki ręczne? A tak. Zwłaszcza gdy wykonuje jakieś przedmioty przestrzenne, które ćwiczą kilka różnych sprawności mózgu. Mam na myśli na przykład robienie z wnukami zabawek na choinkę, lepienie łańcuchów z kolorowego papieru. Kto dziś lepi łańcuchy z kolorowego papieru! Ja je robiłam jako dziecko, ale dziś kupuje się takie paskudztwa z kolorowej cynfolii… A dziadek i babcia oglądają telewizję, zamiast cokolwiek wycinać, kleić i lepić. robótki ręczne podtrzymują pamięć A jednak w powstrzymywaniu tempa rozwoju otępienia alzheimerowskiego tego typu zajęcia stosuje się dla utrwalenia pamięci i utrzymywania w ruchu pewnych układów czynnościowych mózgu. To jest w jakimś sensie analogiczne do ćwiczeń z rytmiki w przedszkolu, które zapobiegają dysleksji. Gdy się ćwiczy koordynację ruchową, jest większe prawdopodobieństwo, że zapobiegnie się powstawaniu niezdolności kojarzenia między dźwiękiem a znakiem graficznym. Otóż jeżeli rozwiązuje się krzyżówki, ćwiczy się pamięć, wykonuje się różne zajęcia ręczne, zwłaszcza przestrzenne, to równocześnie w jakiejś mierze podtrzymuje się aktywność układów mózgowych, które przy bezczynności wygasają. I wiąże się to także z ogólną możliwością pamięci, bo na przykład pamięć ruchu wykonywanego na drutach albo przy wyszywaniu też związana jest z pamięcią wykonywania czynności. Na poziomie biologicznym nie ma różnicy pomiędzy zapamiętaniem, ile jest dwa razy dwa, a tym, jak się przełącza biegi w samochodzie. To jest biologicznie to samo, tylko odbywa się w innych układach komórkowych. To może te straszne robótki ręczne dałoby się zastąpić klawiaturą komputera? To też jest jakiś ruch przestrzenny i zapamiętywanie! Możliwe. No, jeśli ktoś nie chce robić zabawek na choinkę, może przecież grać w tenisa, może pływać, gimnastykować się, tańczyć… W każdym razie, gdy się utrzymuje procesy biologiczne, to utrzymuje się również pamięć. No i tu możemy spokojnie wrócić do klimakterium… …spokojnie, mówi pan. To wracajmy. CZŁOWIEK ROZWIJA SIĘ DO KOŃCA rozwój równoważy utratę …czyli w dalszym ciągu pytamy, czy utrata pewnych sprawności w miarę upływu życia jest patologią, chorobą, czy też jest naturalnie wpisana w nasz rozwój. Zapewne naturalnie. Tak, jest to naturalnie związane z naszym rozwojem, i pewnym deficytem we współczesnej kulturze jest niedostrzeganie, że utrata jakiejś funkcji nie powoduje utraty wszystkich możliwości człowieka, ale jedynie sprawia, że powstaje konieczność zbudowania czegoś nowego. Chodzi panu o to, że mimo ogromnego przyrostu ludzi starych i starzejących się nasza cywilizacja nie zwraca się ku ich potrzebom, tylko nadal jest otwarta na wieczną młodość? Owszem. Chodzi o to, że będąc kobietą, która już nie ma szansy na urodzenie dziecka, powinno się dostrzegać wokół sygnały, że to nie oznacza, iż życie przestało mieć sens. No, chyba że było się kobietą, której życie jasno i wyraźnie było skupione wokół rodzenia, to znaczy „królową pszczół”. Załóżmy, że nie była królową pszczół. Ja myślę, że w każdym wieku można odkryć coś ciekawego dla siebie, nowy sens, dla którego warto przeżyć kolejne darowane dni. znaleźć nowe możliwości To nie jest tak do końca. Pani teraz nawiązuje do bardziej psychologicznej teorii, że powinno się dostrzegać dobre strony każdej sytuacji — a to się nazywa „szkoła pozytywnego myślenia”. Natomiast ja chcę podkreślić coś innego: że rozwój człowieka trwa właściwie do końca jego życia i chociaż połączony jest z utratą wielu różnych funkcji, to w każdej fazie pojawiają się nowe możliwości. Jedną z nich jest na przykład opieka nad wnukami, czyli danie im czegoś, czego rodzice nie mogą dać. Oczywiście, znalezienie nowych możliwości jest łatwiejsze w sytuacjach, w których jeszcze czegoś można się uczyć… Zawsze czegoś można się uczyć. Ja zaczęłam się uczyć obsługi komputera po przekroczeniu pięćdziesiątego piątego roku życia i w zasadzie wpadłam w przyjemny nałóg. A w każdym razie znalazłam nową pasję — praca z komputerem, Internet, mailowanie z przyjaciółmi, gra w sieci w scrabble… Myślę, że każdy może znaleźć coś takiego. Znam panią, która około pięćdziesiątego piątego roku życia zdała egzamin British Council z języka angielskiego, pierwszego stopnia. Moja siostra nagle zaczęła ciułać i za oszczędzone pieniądze wybrała się w podróż za granicę, po raz pierwszy w życiu ruszając się z Polski dalej niż do Bułgarii. Możliwości jest chyba mnóstwo… przekazać doświadczenie Mówi pani o możliwościach czerpania przyjemności z zajęć, na które wcześniej brakowało czasu, środków lub obu naraz. W tym okresie dorosłości, o którym mówimy, kiedy już nie rodzi się dzieci — nie generuje nowych pokoleń, można przecież ciągle generować nowe pokolenia umysłów. Można to robić wtedy, gdy ma się poczucie, że zgromadzona wiedza i doświadczenie warte są przekazywania… …i to niekoniecznie na poziomie profesorskim, przecież może chodzić także o przekazywanie doświadczeń. Tak, ale tylko zewnętrznych doświadczeń, bo tak zwane osobiste doświadczenie jest trudno przekazywalne. W istocie rzeczy osobiste doświadczenie można przekazać tylko wtedy, gdy wykazuje się pewną cierpliwość i daje się oparcie w sytuacji, w której ci, którzy go u mnie poszukują, sami podejmują własne próby zdobywania doświadczenia życiowego. Niestety, starsi ludzie niechętnie podejmują takie zadania, raczej zamykają się, bo czują się odrzuceni, niepotrzebni, zbędni — wobec tego są zgorzkniali i przyjmują pozycję ciotki na kanapie, która ma za złe i krytykuje. Wspominał pan jeszcze o wadze więzi pokoleniowych… Pewnie w tym okresie one są znowu ważne? odbuduj więzi pokoleniowe Ależ oczywiście. Należy dbać o swoich rówieśników, o grupę pokoleniową, czy nawet wielopokoleniową, z którą można się spotykać i która zajmuje się z powodzeniem różnymi rzeczami… sieć podtrzymania społecznego Nawiążę do tego, co nazywa się w socjologii zdrowia „siecią podtrzymania społecznego” — chodzi o rozległość kontaktów i ich wielofunkcyjność. Wprawdzie niektórzy uważają, że można kochać tylko raz i tylko raz ma się prawdziwego przyjaciela, ale to nie oznacza, że ta miłość czy ten przyjaciel wyczerpują całość kontaktów ze światem. Socjologowie medycyny mówią, iż na każdym etapie życia duże znaczenie ma wielość kontaktów i problemem dla ludzi wchodzących w późniejszy wiek jest to, że ich naturalna sieć jak gdyby się kruszy. Ludzie umierają w różnym wieku, ale mniej więcej od piątej, szóstej dekady życia rówieśników wyraźnie ubywa. Dlatego ważne jest, żeby sieć kontaktów była zróżnicowana, żeby mieć ludzi do różnych spraw i żeby nie wisieć na jednej linii… …telefonicznej, z jedną jedyną ostatnią przyjaciółką czy przyjacielem. Ale to chyba powinno się zrobić wcześniej. Nagle się tego nie zbuduje. To chyba nie może wyglądać tak, że „dwa dni temu dostałam klimakterium, wczoraj opuściły mnie dzieci, to jutro zbuduję sobie sieć przyjaciół”… o kontakty zadbaj wcześniej To prawda. O tę sieć trzeba zadbać dużo wcześniej. Właściwie trzeba o nią dbać całe życie. Jeżeli człowiek się zawęża wyłącznie do kontaktów wokół dzieci, to w istocie rzeczy, kiedy dzieci odchodzą, on zostaje sam. I to prawda, że na ogół dotyczy to kobiet, bo one częściej biorą na siebie zadania związane z dziećmi. I nie zawsze dlatego, że mężczyźni się do tego nie kwapią. Kobiety często uważają, że „oni nie potrafią”, wobec tego izolują mężczyzn od dzieci, z jednoczesnym poczuciem krzywdy, że znikąd nie mają pomocy. Matka robi wszystko wokół dzieci i mówi: „on mi nie pomaga”, a równocześnie nie tylko go nie zachęca, ale utrudnia mu dostęp do nich, bo ma z tego pewną satysfakcję. ANDROPAUZA: STRACH PRZED UTRATĄ MĘSKOŚCI czy istnieje andropauza? Przejdźmy teraz od menopauzy do andropauzy, czyli do przekwitania mężczyzn. Męskie przekwitanie występuje nieco później i jest mniej zauważalne, mniej wyraźne, zatem mniej się o nim wie. O wiele później zaczęło być badane, nie zajmowano się nim. Niektórzy w ogóle kwestionowali jego istnienie. Jeśli się nie mylę — głównie mężczyźni… No tak, tak. W końcu w tym zdominowanym przez mężczyzn świecie to mężczyźni stworzyli naukę, podobno do obrony swoich męskich interesów. Jeśli tak jest, to zaprzeczyli i istnieniu andropauzy. Jest w tym trochę prawdy, ale znamy wiele poglądów, które — choć nie sprawdzone — przeszły do powszechnej opinii. Na przykład przez wiele lat uważano, że najlepsze perspektywy rozwojowe mają dzieci młodych, zdrowych matek i wykształconych, starszych ojców, którzy są ustabilizowani, porządni, bogaci. Długo uważano, że taki związek zapewnia zdrowe potomstwo. Dziś twierdzono, iż nie tylko późny wiek matki, ale także późny wiek ojca zwiększa ryzyko wystąpienia rozmaitych chorób. A tego nie wiedziałam. Myślałam, że dla ojcostwa nie ma żadnej granicy. Bo to dwie odrębne sprawy. Możliwość poczęcia przez mężczyznę dziecka utrzymuje się rzeczywiście bardzo długo. W tym znaczeniu, że jego jądra produkują zdolne do połączenia się z jajeczkiem plemniki. Ale z czasem zmieniają się w organizmie proporcje między hormonami męskimi i żeńskimi, co powoduje różne następstwa. Prawdę mówiąc, andropauza zaczyna się bardzo wcześnie… …jak to „bardzo wcześnie”?! mężczyzna po trzydziestce …zaczyna się od momentu, w którym mężczyźni zaczynają tyć, a to zdarza się już koło trzydziestki. Tak zwany „brzuszek piwny” jest jednym z objawów zmiany wrażliwości tkanek na hormony. Wiadomo też, że siła popędu seksualnego u mężczyzn spada od trzydziestego roku życia, a czasem nawet wcześniej. To nie znaczy, że spada do zera, ale że się zmniejsza. Potrzeby i wrażliwość na bodźce seksualne trwają długo, ale ich intensywność i wynikająca z nich aktywność maleją. Porządnych danych na ten temat jest niewiele. W podręcznikach można przeczytać, że potrzeba seksualna w ogóle nie wygasa i aktywność płciowa może być kontynuowana w nieskończoność, ale są też zupełnie przeciwne opinie. Nie ulega wątpliwości, że poziom potrzeb i tak zwanej wydolności seksualnej u mężczyzn wyraźnie spada koło sześćdziesiątki, i to już jest cecha andropauzy. męska choroba Kolejnym wyrazem andropauzy u mężczyzn są zmiany w prostacie. To jest pewien szczególny typ męskich chorób — pojawiają się trudności z oddawaniem moczu, przerost prostaty, możliwość choroby nowotworowej, bardzo ryzykownej, bo to są nowotwory agresywne i najczęściej za późno diagnozowane. W ostatnich latach nastąpił postęp w metodach diagnozowania zmian prostaty, co zwiększyło szansę wyleczenia. męskość zagrożona U mężczyzn andropauza wiąże się bardzo wyraźnie ze wzrostem ryzyka występowania choroby wieńcowej, nawiasem mówiąc, znacznie częściej występuje ona u mężczyzn niż u kobiet, podobnie zresztą jak i inne zmiany naczyniowe, na przykład w kończynach dolnych. Ale to jest rozciągnięte w czasie i nie ma jednego ewidentnego sygnału, jak u kobiety menopauza. U mężczyzn to jest trudniejsze do uchwycenia. Od strony psychologicznej natomiast, podobnie jak u kobiet, okres ten, rozpoczynający się mniej więcej około pięćdziesiątego roku życia, jest też czasem szczególnej wrażliwości na wystąpienie depresji. Z pewną różnicą. U mężczyzn występuje coś, co nie jest zaburzeniem, choć ma taką opinię: otóż przeżywają oni rodzaj szoku, poczucia zagrożenia swojej męskości. Próbują zaprzeczyć upływowi czasu. I wtedy pojawiają się rozwody, porzucanie wieloletnich partnerek, nowe romanse, nowe szaleństwa. W jakim stopniu to jest związane z andropauza, trudno powiedzieć. Ale można stwierdzić, że taka specyficznie męska próba poszukiwania nowej miłości jest bardziej akceptowanym społecznie sposobem bronienia się przed nadchodzącą starością. Warunki społeczne, mimo całej emancypacji i ruchu feministycznego, nie doprowadziły do tego, żeby podobny sposób postępowania był akceptowany u kobiet. Z drugiej strony historia pokazuje, że wiele kobiet walczyło ze starością, wiążąc się z młodymi kochankami. Generałowa Zajączkowa? Nie wiem, jak to było z generałową Zajączkowa. Podobno kobieta miała młodych kochanków do osiemdziesiątego roku życia, ale z młodym też nikt od niej nie wymagał, żeby miała rodzinę — to była in— kochankiem na warstwa społeczna, inna norma kulturowa. Posiadanie kochanka nie musiało być związane z porzucaniem rodziny. Tak to sformułowała dopiero późniejsza moralność mieszczańska, którą przyjęło się jako standard. W arystokratycznym świecie stosunek do małżeństwa był znacznie bardziej zdystansowany, ludzie byli kojarzeni na zasadach zewnętrznych, mieli dzieci, którymi zajmował się kto inny, a sami prowadzili odrębne żywoty, mieszkali w różnych skrzydłach tego samego pałacu lub w osobnych mieszkaniach. To był inny wzór społeczny, dziś już prawie nie istniejący, można o nim mówić jako o historii. A naprawdę to nie ma i dzisiaj akceptacji dla kobiecego szaleństwa. Postępowanie kobiety koło pięćdziesiątki, która zachowuje się jak dwudziestolatka i odchodzi z innym od męża, jest mało rozpowszechnionym wzorem i raczej nie akceptowanym. Ale nie chodzi tylko o wiek. kto się źle prowadzi? Tak było zawsze i jest nadal. Nie istnieje pojęcie „źle prowadzącego się mężczyzny”, przeciwnie, „złe prowadzenie się” przydaje mężczyznom rzekomej atrakcyjności, i to nie tylko w krajach iberoamerykańskich, gdzie na przykład Fidel Castro publicznie demonstruje swoją nieustanną jurność. Także w naszym katolickim kraju mężczyzna nie kryje, że „miał wiele kobiet”, i wręcz dolicza sobie te nie istniejące. Natomiast zawsze istniało pojęcie „źle prowadzącej się kobiety”. To też jest wyraz nierówności. Tradycja każe kobiecie siedzieć w domu. Jeszcze kilkanaście lat temu samotna kobieta w knajpie wyglądała podejrzanie, a już nie daj Bóg, gdyby zamówiła sobie alkohol…! Myśli pani? Myślę. A nawet wiem. stereotypy rządzą cnotą Ja osobiście jestem zdania, że to, co nazywamy potęgą miłości, czyli atrakcyjnością erotyczną, jest jednakowo silne dla obu płci. Znacznie silniejszy jest ostracyzm wobec kobiety, która się źle prowadzi. O mężczyźnie nie mówi się, że się źle prowadzi, ale że ma bujne życie. Ocena jest bardzo głęboko wpisana w tradycję kulturową, nie tylko zresztą chrześcijańską — znane jest powiedzenie, iż cnota kobiety jest honorem jej męża, cnota męża zaś nie jest miarą honoru kobiety. …co dowodzi, że kobiety mają po prostu bezwzględny honor, a mężczyźni nie. Wzory ról związanych z płcią zapisane są tak głęboko, że mimo zmian kulturowych pokonanie tych stereotypów jest bardzo trudne. Często się odwołuję do przykładu młodej kobiety u boku mężczyzny, którego ona ma odmłodzić, ale to wcale nie znaczy, że atrakcyjność nowości koniecznie musi być związana z młodością kobiety. W mojej rodzinie pewien pan porzucił żonę dla kobiety starszej. zmienić coś w swym życiu Dla kobiety także niekoniecznie atrakcyjny może być tylko młodszy mężczyzna. Ale ja myślę, że tu dotykamy innego problemu — mianowicie takiego, że dość powszechne jest marzenie, aby coś się odmieniło w życiu. Ludzie z rzadka mają pełne poczucie zadowolenia, zawsze dostrzegają ujemne strony swojego życia. Ale gdy się jawi szansa zmiany, to z kolei podjęcie decyzji jest trudne i koło się zamyka. JAK BYĆ DLA SIEBIE? Teoretycznie mamy „odchowaną rodzinę”, możemy zacząć realizować siebie, robić to wszystko, na co wcześniej nie mieliśmy czasu. Czy w ogóle umiemy to robić? Wie pani, ja się w ogóle nie zgadzam z tym podejściem w psychologii, które podkreśla znaczenie samorealizowania się tak właśnie rozumianego. Że trzeba robić coś dla siebie. Przecież to, co robimy w życiu, robimy dla siebie. Nawet jeśli uważamy, że to „dla mamy” albo „dla dziecka”, „dla męża czy żony”. Z poświęcania się dla innych nigdy nic dobrego nie wynika. Chyba że ofiara z siebie jest wyrazem głębokiego przejęcia się wielką ideą. Ale to całkiem inna sprawa. jak”realizować siebie”? Na tę „realizację siebie” proponuję spojrzeć inaczej. Przecież każdy z nas ma możliwość rozwijania się niemal w każdej sytuacji. Nawet w warunkach utraty wolności i zniewolenia: wwiezieniu można napisać książkę, a w obozie jenieckim uczyć się języków obcych. Można przywołać z imienia i nazwiska ludzi, którzy tak właśnie postępowali. Ale można też inaczej — trwać w poczuciu krzywdy, rozpamiętując to, czego nie można robić. Więzienie to skrajny przykład. Zacznijmy od kobiety zajmującej się wychowywaniem dzieci i prowadzeniem domu, która rzadko ma czas na uczenie się języków, pisanie książek! czy rodzicielstwo rozwija? Rzeczywiście, na ogół nie ma. Opieka nad dziećmi, wychowanie ich wymagają od rodziców ograniczenia energii i czasu na studia, rozwój zawodowy, karierę. Spójrzmy na to tak — dzieci otwierają przed rodzicami możliwości rozwoju, których bezdzietni nie mają. Rodzicielstwo to jest też perspektywa rozwoju własnego. Jeśli ktoś ma poczucie, że poświęca na ten wymiar swojego życia coś ważniejszego dla siebie, to może nie powinien mieć dzieci? Może rzeczywiście powinien — zamiast być rodzicem — robić to, co postrzega jako ważniejsze. Pisać książki, uczyć się aramejskiego czy tańczyć co noc? Jest prawdopodobne, że skoro tak wielu ludzi czuje, że zajmując się rodziną, tracą szansę na coś ważnego, to nie rozwiązali jakiegoś wewnętrznego konfliktu. Nie odpowiedzieli sobie na pytanie, co sami rzeczywiście uważają za ważne dla siebie, nie mogą zatem wybrać. Jest wiele interpretacji przyczyn takiego konfliktu. Klasyczna, wywodząca się z psychoanalizy, mówi o przewadze zasady przyjemności nad zasadą realności. być kimś innym Prościej — osiągnięcie satysfakcji jest ważniejsze niż sprostanie wymogom rzeczywistości. Rodzinę, dzieci obciąża się wówczas winą za to, że nie można zrobić czegoś, czego może i tak nie robiłoby się, gdyby nie trzeba było prać pieluch czy odrabiać z synem lekcji. Inna, nowsza interpretacja odwołuje się do złożonych związków uczuciowych z własnymi rodzicami. Opiera się na założeniu, że rodzice wiążą swoje dzieci oczekiwaniami realizacji własnych marzeń i pragnień, często tych, których z różnych powodów sami nie spełnili. To kształtowanie dzieci w ogromnej mierze zachodzi poza progiem świadomości. Dorosła kobieta nie może czerpać zadowolenia z opieki nad swoimi dziećmi, nie może cieszyć się tym, jak się rozwijają, ani z tego, że sama znajduje drogę postępowania z nimi. To samo zresztą dotyczy mężczyzn. Każdy człowiek poza progiem świadomości czuje się zobligowany do bycia kimś innym: naukowcem, wampem, playboyem. Kimś, kim jej czy jego rodzic najczęściej nie został. Trudno wówczas o poczucie, że zajmując się swoją własną rodziną, nie traci się czasu, który można by poświęcić na coś lepszego i atrakcyjniejszego, na „realizowanie siebie”. Problem w tym, że kiedy dzieci już się wyemancypują i nie potrzebują rodziców w tej samej, co dawniej, mierze — nie wiadomo, co z sobą robić. Pan żartuje chyba, ja, kiedy moje córki się usamodzielniły, zabrałam się do pisania… przygotować się do niezależności od dzieci Wcale mi nie do żartów. Żeby w okresie po wyfrunięciu piskląt można było się do czegoś sensownego zabrać, trzeba wcześniej wiedzieć, że coś istotnego odkłada się na potem. Przecież nie tylko do pisania książek trzeba się przygotowywać. W przeciwnym wypadku wszystko, co można robić, mając więcej wolnego czasu, staje się znów „nie tym, o co chodziło”. Istnieje niebezpieczeństwo, że to także nie będzie „realizowanie siebie”, tylko czynność zastępcza. Że powstanie poczucie opuszczenia i nieprzydatności. Rodzice dzieci, które stają się dorosłe i samodzielne, także muszą, na swój sposób, stać się na nowo samodzielni i niezależni — od dzieci. Woli pan powiedzieć „samodzielni i niezależni” niż „być dla siebie”? Przecież to to samo! być dla siebie czy dla innych? Chyba jednak nie. Bycie „dla siebie” przesuwa akcent na egotyczny wymiar przeżywania. Staję się celem dla siebie samego, odwracam się od innych. Samodzielność i niezależność mówią o tym, że mogę egzystować sam, ale też i to, że mogę zwrócić się ku innym. A także podkreśla, że podejmując decyzje, wybierając spośród możliwości, jestem gotów przyjąć za nie odpowiedzialność. ZAINTERESUJMY SIĘ SOBĄ NA NOWO Odejście dzieci wymusza następne zmiany i powoduje niepokój i obawy. Trzeba jednak pewnego rodzaju odwagi, żeby wsiąść do łódki i popłynąć, trzeba odwagi, żeby wejść do basenu, bo woda jest zimna — człowiek marzy o kąpieli, ale gdy ma skoczyć do wody, to się zastanawia. Używam metafory może nie do końca trafnej, zwłaszcza że czasem jest taka sytuacja, iż „basen przychodzi do mnie” — to mój dom nagle staje się czymś innym i to ja muszę stanąć wobec nowego zadania. To my musimy dostosować się do tego, co nowego nam się w życiu przydarzyło. I dlatego jest istotne, w jakim stopniu to „my” się utworzy. Czyli do jakiego stopnia para, która nagle zostaje sama, jest zdolna podjąć jeszcze raz wspólne życie, już tylko we dwoje. pojawiają się wnuki Odejście dzieci wiąże się też z zakładaniem przez nie rodziny i pojawianiem się wnuków. I to też jest nowa relacja. Wiekszość ludzi, kiedy ma wnuki, przeżywa pewien rodzaj ekscytacji, jest to jakby inny rodzaj przeżywania rodzicielstwa, odświeżenie wspomnień, ale bez obciążeń. Czy jest możliwe, żeby kobieta i mężczyzna, w dodatku z tymi menopauzami i andropauzami, żyli sobie we dwoje, bez dzieci — i żeby się wspierali? I czy jest możliwe, żeby dzieci zrozumiały ich sytuację? Czy też te dzieci myślą już tylko o sobie? odkryjmy się na nowo Gdy następuje opuszczenie gniazda, a rodzice jeszcze nie przechodzą na emeryturę, jeszcze nie mają wyraźnych cech inwolucji, drastycznego ograniczenia sprawności — to na ogół nie potrzebują wyraźnego wsparcia ze strony dzieci. To jest sytuacja, w której główne zadanie polega na tym, żeby znaleźć wzajemne zainteresowanie sobą w nowych warunkach. Takie nowe zainteresowanie sobą zdarza się dość często. Rodzice, gdy zostają sami ze sobą, odnajdują różne sprawy, problemy, pasje, czasami nawet ku pewnemu zdziwieniu i irytacji dzieci. Bo na przykład dzieci — zanim wyfrunęły z gniazda — przez cały czas obserwowały konflikty między rodzicami i musiały brać czyjąś stronę, uważały, że ojciec zaniedbuje matkę albo ona daje mu się poniżać, albo że ojciec daje się poniżać, a matka nim pomiata, i stawały po jego stronie. Nagle odchodzą, zajmują się sobą, pewnego dnia przyjeżdżają i widzą, że oni są sami w gniazdku, wszystko jest w porządku, nie ma się o co kłócić, dogadali się jakoś, nagle odkryli w sobie pewne atrakcyjności. I dzieci niekiedy są tym zirytowane. Uśmiecham się, ponieważ gdy jeszcze była w domu nasza młodsza córka, to często pojawiały się spory związane z jej wychowywaniem. A teraz ona przyjeżdża i czasem pyta: „To wy się teraz tak rzadko kłócicie?” A ja mówię: „Kłócimy się tylko wtedy, jak przyjeżdżasz”. Bo rzeczywiście, wtedy odżywają nasze spory o jej takie czy inne decyzje, zachowania, poglądy — natomiast my sami ze sobą prawie się nie kłócimy. Zniknął powód ewentualnego konfliktu. jak dostrzec atrakcyjność partnera? Ja myślę, że jak się zostaje ze sobą w pustym domu, bez dzieci, to istnieje możliwość dostrzeżenia wartości i atrakcyjności partnera, pod warunkiem przestrojenia własnych oczekiwań. To znaczy w jakiejś mierze trzeba się pogodzić z tym, że ani my, ani nasz partner nie mamy już po dwadzieścia ani trzydzieści lat. Musimy umieć dostrzec, że wartościowe jest to, iż wytrzymaliśmy razem trzydzieści lat i ciągle coś nas ze sobą łączy, że mamy pewien kawałek przeszłości, która jest wspólna… …i nie są to tylko dzieci. równowaga w związku Ta przeszłość ma swoje dobre i złe strony. Ważne jest, by dostrzec między partnerami równowagę, bo jeżeli związek opiera się na tym, że „on zawsze był dla mnie niedobry” albo „on nigdy naprawdę mnie nie kochał” — to jego istotą jest nie kończący się spór. Choć istnieją też związki oparte na pewnej asymetrii, na trzymaniu przy sobie partnera przez podtrzymywanie w nim poczucia winy. To musi być okropne… …żeby sobie czymś takim dom wypełnić? Pewnie, że okropne, ale częste. Zdarza się też, że nareszcie można mieć psa i kota, bo na przykład dziecko miało uczulenie i kota nie można było trzymać, albo że wreszcie można coś zrobić tylko dla siebie. Na wszystko można popatrzeć tak, że „zostało mi tylko pół szklanki wody” albo „mam jeszcze pół szklanki wody”, a w dodatku dopiero teraz widzę, że w tej wodzie coś tam pływa, i to całkiem ciekawego. Jakaś ryba. I pływa tylko dla mnie, już nie muszę mówić do męża, że tę rybę damy dziecku, niech się pobawi. Tym razem to my się pobawimy. a może zaopiekować się kimś? Wolałbym podkreślić, że nie „tylko dla mnie”, ale „my się pobawimy”. Wiele osób, które mają wyraźnie rozbudowany instynkt rodzicielski i opiekuńczy, zajmuje się wtedy inną młodzieżą — na przykład przyjmuje na stancję młodych ludzi. Mówią, że robią tak, aby nie być samemu i trochę zarobić, ale w istocie rzeczy trochę matkują, a trochę lubią mieć pełny dom. Ja też lubię mieć pełny dom, zwłaszcza w czasie świąt lub na wakacjach. I też mam psa i koty. Natomiast myślę, że sposób funkcjonowania życia społecznego został u nas bardzo zniszczony. Na przykład w Anglii istnieje wiele instytucji dających społeczne zatrudnienie ludziom, których dzieci już odeszły, a w nich wciąż tkwi energia i potrzeba pomagania komuś. Są tam liczne formy wolontariatów i tym podobne. W Polsce jeszcze przed wojną istniały takie instytucje. Myślę, że wiele organizacji religijnych albo kulturalno–społecznych mogłoby wykorzystać te osoby, tylko nie potrafią tego zorganizować. A problem istnieje, bo potrzebujących wciąż przybywa. Wchodzimy w niż demograficzny, tak. ROZMOWA 2 EMERYTURA (60–… LAT) JAK NIE CIERPIEĆ PO UTRACIE PRACY? Bardzo często ludzie marzą o emeryturze jako o złotym okresie, w którym będą robić to, co zechcą, odpoczną od zajęć nie lubianych i na wszystko znajdą czas. A gdy faktycznie przychodzi pora emerytury, to czują się jak w filmie Schmidt z Jackiem Nicholsonem w roli głównej: zagubieni, przerażeni, niepotrzebni… jak przygotować się do emerytury? Odwołam się do badań sprzed wielu lat, które na temat starzenia się i przechodzenia na emeryturę prowadziła profesor Maria Susułowska, twórczyni krakowskiej psychologii klinicznej, która badała, od czego zależy sposób, w jaki ludzie przeżywają swoją emeryturę. I odnosząc się do sielskiego obrazu emerytury, który pani przedstawiła, to najkrócej wnioski profesor Susułowskiej można streścić tak: aby robić na emeryturze wszystko, na co brakuje czasu w okresie pracy zawodowej, trzeba się do tego wcześniej przygotować, przygotować teren i mieć rozwinięte pewne umiejętności i nawyki, które pozwolą spędzić czas emerytury z przyjemnością i satysfakcją. Można na przykład poświęcić się kolekcjonowaniu kamieni, i to całkowicie, ale pod warunkiem, że robiło się to trochę wcześniej. No tak, trudno na drugi dzień po przejściu na emeryturę przyswoić sobie zainteresowania, których wcześniej się nie miało. czy masz hobby? Jeżeli ktoś całe życie pracował zawodowo i nigdy nie naprawił półki na książki w mieszkaniu, no to może ją naprawić, gdy przejdzie na emeryturę, ale jest mała szansa, że ta czynność przerodzi się w hobby. Znam natomiast pewną starszą panią, która na emeryturze skończyła haftowanie obrusu, a zajęcie to przerwała, kiedy do Polski weszli Niemcy, czyli 1 września 1939 roku. I dopiero na emeryturze wróciła do tej robótki, a potem z rozpędu wyhaftowała trzy następne obrusy i wreszcie znalazła dodatkową pracę, zresztą bardziej związaną z tym, czym zajmowała się wcześniej zawodowo, niż z haftem. Zatem należy przygotować sobie miejsce na jakąś pasję… To nie takie proste. Można oddać się jakiemuś zajęciu i brak pracy przestaje wtedy przeszkadzać, ale przygotowanie polega i na tym, żeby wartość pracy zawodowej nigdy nie była dominująca. Jeżeli jest — a na ogół tak właśnie się dzieje i dla większości ludzi praca stanowi naczelną wartość — wtedy utrata tej największej wartości zawsze jest stratą niepowetowaną. I dzieje się tak nawet wtedy, kiedy się tej konkretnej swojej pracy nie lubi, ale lubi się to, co ona niesie. Na przykład pieniądze. Emerytura jest zawsze niższa od poborów. Nawet uprawiając wolny zawód — mówię nie tylko o pracy najemnej — też przechodzi się na emeryturę. I na przykład dobry adwokat czy lekarz niechętnie oddaje praktykę. Jeżeli ktoś ma wolny zawód, w którym nie ma wieku emerytalnego… …jak pisarz, malarz, kompozytor? jakie korzyści daje praca? …to każdy z nich pracuje tak długo, jak tylko może. Ale sądzę, że to wiąże się nie tylko z dochodami finansowymi, chociaż i one są istotne, ale także z tym, że praca daje dodatkowe korzyści — nawet jeżeli jej się nie lubi. Daje na przykład poczucie znaczenia swojej osoby lub poczucie władzy. Ludzie w późniejszym wieku z reguły mają stanowiska kierownicze, a jeżeli ktoś nigdy nie awansował i całe zawodowe życie był podporządkowany, to i tak ma to minimum władzy, na przykład w postaci dostępu do klucza „lepszej” toalety — a mówię teraz bardziej o systemie wschodnim niż zachodnim. W systemie zachodnim jest to na przykład lepsze miejsce na firmowym parkingu. Każde stanowisko daje jakąś namiastkę władzy czy przywilejów. Podczas mojego ostatniego pobytu w Moskwie, już w czasach pieriestrojki, babcia klozetowa nadal była prawdziwą władzą… Obserwowałam to na targach książki w Moskwie w 2002 roku. Władza babci klozetowej nie uszczupliła się tam wraz ze zmianą ustroju. Przypominam sobie również taką sytuację z ostatniego pobytu jeszcze w Związku Radzieckim, gdy przejeżdżałem przez Sankt Petersburg… …a zatem jeszcze Leningrad… …byłem zdumiony władzą, jaką miał facet siedzący przy biurku u wejścia do hotelu. Kiedy indziej jechałem pociągiem, w wagonie były dwie konduktorki i gdy pociąg ruszył, one urządziły sobie śniadanie. Ja chciałem wypić herbatę, poszedłem po wodę… …poszedł pan po „kipiatok”, nie po wodę. Ten kipiatok, który wtedy mógł tam być „tolko chołodnyj”… praca daje władzę …i nie dostałem ani wody, ani herbaty, a one były straszliwie pełne władzy. Ale wystarczyło, że pociąg przekroczył granicę, wjechał do Finlandii, i one natychmiast zmieniły sposób bycia. Przestały sprawować władzę, nagle stały się konduktorkami, które mają opiekować się podróżnymi. Takie zjawisko wciąż istnieje nie tylko w Rosji. Przypominam sobie panienkę, którą kiedyś leczyłem. To było przed 1989 rokiem. Planowała sobie życie i zwierzała mi się, że chce skończyć szkołę zawodową, a potem zostanie ekspedientką w sklepie spożywczym, bo tam będzie decydować, komu sprzeda kostkę masła, a komu powie, że masła nie ma. Może to są przykłady przerysowane i trochę archaiczne, ale mówią, że praca, poza dostarczaniem pieniędzy na życie, jest źródłem także innych korzyści. Poza poczuciem władzy, które te przykłady ilustrują, praca jest też bogatym źródłem kontaktów społecznych. Ludzie, z którymi pracujemy, są ważnymi ogniwami w naszej sieci społecznej. BEZ PIENIĘDZY, POZYCJI I PRZYJACIÓŁ…? zanikają więzi społeczne Trzeba zdać sobie sprawę, że w Polsce, która bardzo się zmieniła, jeszcze pół wieku temu była masowa emigracja ze wsi do miasta, a teraz jest odwrotna tendencja. Wiele osób wyjeżdża na wieś, tam buduje lub nabywa domy, tam żyje, ale to jest przenoszenie miejskiego trybu życia na wieś, a nie odbudowywanie tradycyjnych wiejskich struktur, naturalnych społeczności, połączonych mocnymi więziami i dających oparcie. Rodzina żyła tam blisko siebie, czasem kłóciła się, czasem nawet biła, ale jednak miała to wzajemne oparcie: były spotkania, wspólne darcie pierza, pójście na piwo itp. W mieście to wszystko definitywnie się skończyło. Ludzie nie mają mocnych więzi z sąsiadami, rzadko się spotykają, nie zapraszają się z okazji świąt. I często słyszę od moich młodych pacjentów, że ich rodzice mieli kiedyś życie towarzyskie, zapraszali się nawzajem do domów, spotykali, chodzili razem na wycieczki, jeździli na zakładowe grzybobrania, bawili się w przeciąganie liny… Autobusy pracowników ze Śląska czy z Zagłębia przyjeżdżały pod Maczugę Herkulesa w Pieskowej Skale i ludzie miło spędzali czas. A dzisiaj to się zatraciło. Nawet wyjazd grupowy z jakąś wycieczką, choćby zagraniczną, jest czymś, co podporządkowuje i w efekcie sprowadza dorosłych ludzi do poziomu dzieci, które grzecznie chodzą za przewodnikiem i zwiedzają. życie towarzyskie w pracy Główka w prawo, główka w lewo… Ale niektóre firmy w Polsce organizują, na wzór zachodni, obowiązkowe „pikniki integracyjne”, i na myśl o nich mam dreszcze. Człowiek cały tydzień tkwi w robocie z jakimiś ludźmi i w weekend chciałby od nich odpocząć, a tu przymusowo musi „bawić się” ze swoimi szefami… udręki gospodyni domowej Ale to pełni trochę inną funkcję i w efekcie powoduje, że życie w firmie, biurze zastępuje życie towarzyskie, o którym przed chwilą mówiłem. I to życie towarzyskie w pracy też ma swoją wartość — na przykład kobiety, które biorą dłuższy urlop wychowawczy i zostają w domu, by zajmować się dziećmi, przeżywają to niekiedy jako straszliwą udrękę. Nie dlatego że wychowywanie dzieci to praca cięższa od biurowej albo że za tym idzie tkwienie w domu i rzekome ograniczenie horyzontów. Nie. Im chodzi o to, że nie mają motywacji, aby pójść do fryzjera, zrobić sobie makijaż, włożyć nową bluzkę… Nawet jak to zrobią — to nie mają komu się pokazać, bo znikło forum społeczne. Być może za jakieś kilkanaście lat — na wzór angielski czy amerykański — będą odbywać spotkania towarzyskie w „shopping center”, czyli w jakimś hipermarkecie. Już dzisiaj całe rodziny chodzą na zakupy, potem na lody i w pewnym sensie tam już koncentruje się życie — ale ciągle nie mamy tego zjawiska w takiej skali i jakości, jak na przykład w Stanach. Tam od dawna istnieje sposób na życie wymyślony przez niepracujące kobiety — zresztą bardzo niedobry i niebezpieczny — że odwozi się męża na stację, a dzieci do szkoły i jedzie się na zakupy do handlowego centrum, gdzie spotyka się z innymi kobietami, które zrobiły to samo. W USA ten styl życia jest postrzegany jako jedno ze źródeł kobiecego alkoholizmu, bo te kobiece spotkania połączone z piciem drinków albo piwa stają się mechanizmem stymulującym picie. Alkoholizm dojrzałych kobiet chyba nie istnieje u nas w takiej skali jak w USA… nowe formy życia społecznego Tego nie jestem pewien. Kobiety uzależnione od alkoholu znacznie częściej niż mężczyźni ukrywają się w domu. Ich alkoholizm nie jest zauważalny. Ale w Polsce pewne formy życia społecznego dopiero się odbudowują. Obserwuję je na razie na poziomie bardzo wąskiej, wysoko usytuowanej grupy społecznej, która odbywa spotkania „lunchowe”. Lunch biznesowy to jest załatwianie interesów przy jedzeniu, przychodzi się na takie spotkania z osobą towarzyszącą, często właśnie z żoną… …ale nie zawsze. W „nowej” Moskwie tak zwani nowi Rosjanie przychodzą na biznesowe lunche z młodziutkimi, pięknymi dziewczynami i, jak opowiadała mi dziennikarka „Gazety Wyborczej”, te dziewczyny siadają naprzeciw typowych, grubych, rosyjskich żon innych biznesmenów i wpędzają je w rozpaczliwe kompleksy. Trudno to nazwać „siecią kontaktów społecznych”. W Polsce też tak bywa, choć rzadziej. Instytucja hostess pojawiła się w biznesie, aby wyeliminować nieatrakcyjne, starzejące się żony. życie towarzyskie biznesmenów Ten rodzaj przemysłu rozrywkowego pojawia się zawsze tam, gdzie są szybkie pieniądze. Ale chcę raczej zwrócić uwagę na nową formę życia towarzyskiego związaną z interesami. Nie chodzi tylko o lunche. Biznesmeni zakładają różne fundacje, organizują opiekę nad domami dziecka i dobroczynne akcje, a przy okazji rozwija się życie towarzyskie. Wydaje mi się, że ze społecznego punktu widzenia jest to korzystne zjawisko. Ono jest korzystne pod warunkiem, że pomoc dla domów dziecka przekracza kwoty wydane na toalety pań, panów i wystawne menu. W przeciwnym razie jest to śmieszne i pod szyldem działań charytatywnych służy jedynie własnej próżności — co oglądamy na zdjęciach kolorowych czasopism w rubrykach „Życie towarzyskie”. Widziałam kilka serii takich zdjęć, a na nich osoby znane głównie z tego, że los sierot jest im dokładnie obojętny, nie jest im obojętna tylko promocja samych siebie. Nie, za takie akcje dobroczynne to ja dziękuję… działania społeczne w Kościele …za to ludzie bardzo żywo organizują się w kręgach kościelnych, w parafiach i motywują się do różnych społecznych działań. Zakładają poradnie, ruchy oazowe, zajmują się dziećmi niepełnosprawnymi. Przecież ruch opieki i zabawy z muminkami zainicjowany został przez Kościół. Tak, i to popieram. A nieudolnego naśladowania obrazków z charytatywnego życia rzekomo wyższych sfer — nie. Najważniejsze jest jednak to, że jak pan mówi, pojawiają się zalążki instytucji społecznych, w których samotny emeryt może znaleźć zajęcie. Owszem, jak wyjdzie z domu — to na pewno. Bo może też w tym domu zalegnąć na resztę życia. Moja przyjaciółka przeszła teraz na emeryturę i natychmiast, jako wolontariuszka, przystąpiła do jednej z fundacji wspomagających niepełnosprawnych. I to mi się podoba. praca charytatywna lekiem na samotność W tej chwili instytucji charytatywnych jest coraz więcej, nawet więcej niż chętnych do pracy charytatywnej. To daje możliwość spotkań, możliwość aktywności, ale u nas wciąż tej chęci wyjścia z domu brakuje i w efekcie po przejściu na emeryturę człowiek jest osamotniony. POLSKI EMERYT TKWI W DOMU Izolacji emerytów trochę winne są media — ostro zwrócone tylko ku światu ludzi młodych — nie są zainteresowane tym, aby informować emerytów, co mogą robić ze swoim wolnym czasem. co może robić emeryt? Tak, bo większość ludzi żyje jednak w wąskim kręgu społecznym. Niewielu przed emeryturą uprawia sport, chodzi na dokształcające zajęcia i tym podobne. Owszem, taka aktywność bywa kosztowna, zwłaszcza że w mediach lansuje się sporty, które wymagają dużego nakładu finansowego — golf, tenis czy narty. Przekładając to wszystko na język socjologii, można powiedzieć, że sieć społeczna współcześnie żyjących ludzi jest stosunkowo uboga, przejście na emeryturę powoduje, że ona jeszcze bardziej się kurczy i jest się skazanym na najbliższych. Przyjaciół już nie ma, rozjechali się albo są niesprawni, rzadko się spotykają… Są jeszcze działkowicze, bardzo polskie zjawisko. Może dlatego ceny działek stale rosną… Owszem, zwiększa się ilość osób zainteresowanych uprawianiem działek. Zjawisko charakterystyczne dla naszego kraju. Na działce ludzie nawiązują nowe kontakty, których przedtem nie mieli, czasami uprawa roślin jest kontynuacją aktywności zawodowej, a niekiedy jest to zupełnie nowe zajęcie. I emeryci spędzają cały dzień na działce… Ja osobiście nie jestem fanem ogrodnictwa, choć lubię ogrody. Ale tym trzeba umieć się zajmować. uprawiać działkę Owszem, dobrze prowadzona działka to wyższa forma wtajemniczenia. Coś o tym wiem, bo krótko, za komuny, mieliśmy z rodziną pracowniczą działkę, która była tak zachwaszczona, że działkowicze szybko się nas pozbyli. Do działki trzeba mieć serce i wkładać w nią mnóstwo pracy. Tych możliwych rodzajów aktywności jest więc bardzo wiele i ludzie, którzy mają jakieś zainteresowania, przechodzą na emeryturę łatwiej. Ale jeżeli jakiś emeryt liczy nie tylko na drobne hobby, ale marzy też, że pojeździ sobie na wycieczki, no to za co? I tu jest następna kwestia: siła finansowa emeryta w Polsce jest dużo mniejsza niż na Zachodzie. Widzę to, gdy jadę za granicę i obserwuję wycieczki starych Amerykanek i Amerykanów, niekiedy sprawiających wręcz zabawne wrażenie, bo tyle w nich energii i radości. Starzy Amerykanie umieją się bawić, starzy Polacy są smutni, dostojni, bez luzu. emeryt w Ameryce Stany Zjednoczone mają znacznie lepiej rozwiązany problem ludzi starzejących się i starych. Europa być może kiedyś to osiągnie. W USA w tym późnym okresie życia ludzie sprzedają domy na północy, w które inwestowali przez całe życie, i przenoszą się do stanów południowych i zachodnich. Floryda i Arizona nastawiły się na ich przyjęcie. Budownictwo mieszkaniowe jest tam niedrogie, koszty utrzymania niewysokie, zainwestowano w tanią opiekę medyczną. I starsi ludzie po prostu żyją tam taniej. …i w ciepłym, pogodnym klimacie. emerytura na Kanarach Tak. To, co zaoszczędzili, wystarcza im, by spokojnie, z pewnym luzem finansowym mogli pomieszkać sobie na Florydzie. Ale to jest nudne. Mój przyjaciel, który przeniósł się na Florydę, po pewnym czasie z niej uciekł… Jest człowiekiem aktywnym i nie mógł wytrzymać tamtego stylu życia, wrócił na północ. W Europie obserwuje się już podobne zjawisko. W Niemczech czy w Szwecji ludzie często sprzedają swoje domy i kupują nowe w północnych lub południowych Włoszech albo na Wyspach Kanaryjskich, gdzie lokale są tańsze. Tam spędzają życie w lepszych warunkach klimatycznych, w jaśniejszej atmosferze i w środowisku, które tworzy się dla takich jak oni. Czy to dobrze, czy źle? Na pewno przyjemniej jest funkcjonować w łagodnym klimacie Teneryfy niż na przykład w ubogim, podupadającym domu starców w Polsce. EMERYT BIEDNY CZY BOGATY? No cóż, pozycja emeryta w Polsce jest bardzo niska, prawie żadna. emeryt utrzymuje rodzinę Niekoniecznie. Słyszałem taką uwagę, dość sceptyczną, od osoby, która od paru lat jest na emeryturze, że pozycję emeryta czy rencisty w społeczeństwie polskim zmieniło na korzyść bezrobocie. Bowiem bywa i tak, że renta i emerytura najstarszych członków rodziny są w istocie jedynym stałym źródłem jej dochodów. Ludzie w wieku produkcyjnym pracują lub nie, mają zasiłek dla bezrobotnych albo nie mają, dostaną jakieś zajęcie na czarno, ale to jest wszystko niepewne i w każdej chwili mogą pracę stracić. Wartość emeryta zatem wzrosła, bo on co miesiąc dostaje niewielką, ale stałą sumę. A rencistów i emerytów mamy w Polsce sporo, bo przez kilkadziesiąt lat wiele trudnych spraw rozwiązywaliśmy poprzez rentę inwalidzką… …sama ją dostałam w stanie wojennym, gdy nie mogłam znaleźć normalnej pracy. Mają też renty starzy rolnicy, którzy oddali gospodarstwa dzieciom, mają ludzie, których chciano się w taki czy inny sposób pozbyć przedwcześnie z pracy. PRL z własnej winy namnożyła młodych, zdolnych do pracy rencistów. A w ogóle to idzie ku nam potężny niż demograficzny… Jeżeli będzie niż, to nie będzie bezrobocia, będzie mniej ludzi w wieku produkcyjnym, a zatem będą mieli miejsca pracy. Natomiast problem tkwi gdzie indziej, otóż środki, z których wypłaca się emerytury, będą szczupłe. Już są. Moja emerytura to bardzo zabawna kwota, tak samo emerytura męża. A podobno reforma systemu emerytur może doprowadzić do tego, że będą one jeszcze niższe. Na Zachodzie emerytury są mniej więcej w wysokości średnich zarobków. inwestycja w dzieci Przygotowanie do emerytury musi polegać też na tym, że człowiek powinien sam sobie zabezpieczyć podstawowy byt, jeśli jest w stanie to zrobić. Powinien mieć „inwestycję” w dzieciach, które wesprą go finansowo na emeryturze, albo we wnukach, jeżeli jest taka możliwość… …zwłaszcza gdy chodzi o starzejące się kobiety bez zawodu, które całe życie tkwiły w domu, oddane wyłącznie rodzinie. Emerytura takiej kobiety powinna być niejako „emeryturą wewnętrzną” w domu. Skoro już nie ma w rodzinie zapotrzebowania na jej świadczenia, bo nie ma kogo wychowywać, nie ma komu gotować — to należy jej się emerytura. Jeśli jej nikt nie wspomaga, to jest to przykład pewnej dezorganizacji życia rodzinnego, bo nikt o czymś takim nie myśli. Owszem, taka kobieta jest na łasce rodziny albo zostaje oddana do najuboższego domu starców, lub musi się nią zająć opieka społeczna, bo rodzina o niej zapomniała z chwilą, gdy przestała być potrzebna. Tam, gdzie jeżdżę na wakacje, była samotna rencistka, do której syn przybiegał z innej wioski w dniu, gdy listonosz przynosił jej rentę. Syn tę rentę zabierał i znikał na miesiąc. A ona żyła z łaski wsi, najczęściej głodując. Jeśli taka osoba zostaje sama, nie ma jej kto pomóc, nie ma wokół rodziny, to jest to wyraz rozpadu więzi. Pani pewnie pamięta, ja też pamiętam, obyczaje, które polegały na tym, że rozpad więzi służąca, która przychodziła do mieszczańskiego domu jako rodzinnych młoda dziewczyna ze wsi, była członkiem tej rodziny aż do śmierci. Trzeba było się nią opiekować, ewentualnie wydać za mąż. Mój dziadek nawet wyposażył swoją służącą, ale głównie dlatego, że miał z nią nieślubne dziecko. Dwie strony tego samego medalu. O takiej służącej pisze też Zapolska w Moralności pani Dulskiej. Więc różnie to wyglądało… służące na emeryturze Znam przypadki, w których — jeżeli służąca nie wyszła za mąż i zostawała w domu — to wychowywała dzieci, potem dzieci tych dzieci. A kiedy traciła sprawność, to w dalszym ciągu była domownikiem drugiego gatunku, mogła spać w kuchni — ale miała pewien zakres autonomii. Ten wzór się rozleciał. A nie wypełnił go inny wzór społeczny, w którym służąca miałaby wypracowaną emeryturę, mogłaby opłacić sobie miejsce w domu spokojnej starości. Takie tendencje pojawiły się przed wojną. Były branżowe domy opieki dla osób, którym składki czy ubezpieczenia wypracowane przez życie wystarczały tylko na to, żeby tam mieszkać i utrzymać się… …babcie, które przestały być potrzebne. Zjawisko wciąż obecne w naszym życiu. pensjonat dla staruszka Ja tego nie oceniam, tylko komentuję. Dzisiejsza rodzina jest najczęściej dwupokoleniowa. Nie ma wielopokoleniowych rodzin. Poza bardzo tradycyjnymi wzorami, prawdopodobnie częściej na wsi niż w mieście. Babcie i dziadkowie znikli ze wspólnego domu. Ja nie idealizuję modelu rozbudowanej rodziny wielopokoleniowej. Ale dziś, w związku z wieloma czynnikami, dłuższa jest średnia życia, a jak będą się poprawiały warunki bytowe, to ona nadal będzie się wydłużać, tak jak to się dzieje w krajach bogatych — i takich osób będzie coraz więcej. A jeszcze nie wykształcił się zwyczaj organizowania domów opieki o charakterze pensjonatu, w którym stary człowiek — gdy zlikwiduje swoje wielopokojowe mieszkanie — wynajmuje sobie garsonierę, ma tam opiekę pielęgniarską, możliwość pomocy medycznej, łatwość zamówienia posiłków i może sobie spokojnie żyć, wychodzić na kawę do miasta, spotykać się z sąsiadami albo się z nimi kłócić, stawiać pasjansa z kimś lub samemu i tym podobne. Były czynione takie próby pod koniec poprzedniego okresu… …Domy Pogodnej Jesieni. …ale te domy poupadły i przestały pełnić te funkcje. Wycofano świadczenia społeczne, okazało się bowiem, że lokują się w nich ludzie, którzy takiej pomocy nie potrzebują, bo należą do zamożniejszych grup ludności, a nie do tych najbiedniejszych, którzy nie mają co do garnka włożyć. Kłopoty finansowe to więc kolejny element ilustrujący, dlaczego trudno jest żyć na emeryturze. Ale wciąż najważniejsze jest to, że trudno zastąpić czymś pracę, jak się ją traci, jeżeli wcześniej nie przygotuje się sobie odpowiednio ważnych obszarów zainteresowania. KIEDY I JAK ZNALEŹĆ NOWĄ PASJĘ? robić coś po pracy Przez jakiś czas zajmowałem się, w ramach humanizacji studiów medycznych, rozszerzaniem zainteresowań przyszłych lekarzy, już w okresie ich kształcenia. Na przykład prowadziliśmy kurs psychologii lekarskiej dla studentów medycyny i duży nacisk kładliśmy na to, że zawód lekarza jest zawodem obciążającym emocjonalnie, głównie dlatego, że stale ma się do czynienia z cierpieniem; w efekcie pojawia się coś, co nazywamy znieczulicą zawodową czy — nowocześniej — wyczerpaniem współodczuwania. Kładliśmy nacisk na to, że lekarz już od studiów powinien mieć poza medycyną jakiś ważny obszar działania. Może grać na pianinie, uczyć się śpiewu, grać w hokeja, ale musi zajmować się czymś po pracy, musi znaleźć miejsce do odreagowania stresu. Po konfrontacji z chorobą, śmiercią, cierpieniem, nieszczęściem ludzkim — musi znaleźć sobie jakiś azyl, inaczej zobojętnieje i się znieczuli. Jaki to dało efekt? Trudno zbadać, ale był to jeden z elementów kształcenia lekarzy. I chodzi panu o to, że podobną pozazawodową dziedzinę zainteresowań powinien znaleźć sobie każdy z nas, i to na długo przed emeryturą. znaleźć czas na pasje Dość wcześnie należy o tym myśleć. Nie ma innej możliwości. A tymczasem wmawiamy sobie, że na studiach tyle się trzeba uczyć, a potem tyle trzeba pracować, że nie mamy czasu na przykład na kolekcjonowanie motyli… …nie, nie. Motyli nie. Żeby je kolekcjonować, trzeba zabić. Kolekcjonerów motyli nie lubię w tym samym stopniu, co myśliwych. Wolę zbieranie kamieni, gry komputerowe, krzyżówki, mogą być krzyżówki w sieci, czyli scrabble. W ogóle Internet jest wspaniały dla starszych państwa, ale oni na ogół o tym nie wiedzą, bo zwykle czują irracjonalny lęk przed komputerem i żywią błędne przekonanie, że to jest trudne. Nie jest, jak oboje wiemy. …można też studiować haiku albo podróżować po krajach orientalnych… …nie mając pieniędzy, można podróżować tylko w Internecie. emeryt chce pracować …albo można chociażby się uczyć leżenia na plaży, choć to jest najmniej aktywne zajęcie. Drugim wymiarem, jaki poruszaliśmy w związku z wchodzeniem w wiek emerytalny, było zwężenie się sieci społecznych. Traci się relacje z innymi ludźmi, zwłaszcza gdy związane są one głównie z pracą. Trzeci wymiar łączy się z subiektywnym poczuciem znaczenia własnej pozycji, z tymi dodatkowymi korzyściami emocjonalnymi, jakie daje uprawianie zawodu. Dlatego warto, żeby emeryt nadal wykonywał swój zawód, żeby pracował na przykład w niepełnym wymiarze. To trochę nierealne. Mówi się, że emeryci zajmują miejsca, które mogliby zająć młodzi ludzie… kto zatrudni emeryta? Po części nie jest to prawda. Jeżeli dwóch emerytów robi coś, co lubi, a mógłby to robić młody człowiek za te same albo mniejsze pieniądze, to rzeczywiście emeryci mogą utrudniać młodym ludziom start życiowy. Ale na ogół chodzi o rodzaj pracy, która nie jest atrakcyjna dla młodego człowieka, co najmniej z dwóch powodów. Jeden jest taki, że wiele małych firm chętnie zatrudni emeryta, bo ilość pracy nie wymaga zatrudnienia na pełnym etacie, a niepełne zatrudnienie jest oszczędniejsze dla firmy. Emeryt może też wykonać na umowę zlecenie pracę, od której nie płaci się dodatkowego ubezpieczenia, albo wykonuje ją w ramach świadczenia usług i wystawia rachunek. To jest bardzo dobre rozwiązanie. I wreszcie istnieją zawody, w których doświadczenie i zdobyte umiejętności są co najmniej tak samo ważne, jak na przykład świeżość i otwarty umysł. Gdzie w grę wchodzi nauczanie kogoś albo doradztwo, tam liczy się doświadczenie, poczynając od bankowości, kończąc na medycynie. Owszem, na Zachodzie są takie surowe przepisy — obowiązują na przykład w Niemczech — że profesor, który przechodzi na emeryturę, zresztą wcześniej niż w Polsce, już nie ma prawa do pracy w uniwersytecie. U nas przechodzi się na emeryturę, mając siedemdziesiąt lat, a i tak wielu profesorów nadal jest zatrudnionych na jedną czwartą, jedną trzecią etatu. I uważam, że ci z nich, którzy są sprawni intelektualnie, mają wiele do zrobienia. Są takie dyscypliny nauki, w których tylko doświadczenie pomaga w konstruowaniu programów badawczych. I to są na przykład medycyna, nauki kliniczne czy nauki humanistyczne. W wielu dyscyplinach, dość wąskich, można pracować tak, jak się uprawia zawód wolny. Emerytowany profesor może napisać książkę. Jeżeli nie musi prowadzić badań laboratoryjnych, nie uprawia nauki, w której potrzebuje eksperymentu, asystenta, laboratorium i tak dalej — tylko korzysta z biblioteki, może to robić także na emeryturze. Wystarczy, że będzie miał godziwe środki. profesor nadal aktywny Niektóre kierunki psychologii kładą nacisk na to, że człowiek rozwija się przez całe życie i że w momencie, kiedy osiągnął już wiek, w którym na ogół przechodzi się na emeryturę, wchodzi równocześnie w okres szczególnej możliwości dawania oparcia innym, bycia w relacji z innymi, poprzez umiejętność czerpania doświadczenia. To jest umiejętność doradztwa, umiejętność stymulowania rozwoju innych ludzi. Choć dzielenie się doświadczeniem nie jest łatwe. Wydaje się, że trzeba jeszcze nabyć zdolność takiego przekazywania wiedzy, które umożliwia innym jej przyjęcie. BABCIA DO LAMUSA czy babcia jeszcze jest potrzebna? To prawda, że dziecko, które zaczyna chodzić do szkoły, nie potrzebuje babci do pilnowania, ale nie znaczy, że ono w ogóle tej babci nie potrzebuje. Jeżeli dzieci traktują rodziców instrumentalnie, to babcia też się w pewnym momencie „zużywa”. Jeżeli jednak dostrzeże się osobowy wymiar babci czy dziadka — wtedy wciąż istnieje możliwość rozmawiania z nimi i korzystania z tej rozmowy. Nieważne, czy się rozmawia o Schopenhauerze, bo nie każda babcia go zna — ale niektóre babcie równie dobrze mogą rozmawiać o gotowaniu i umiejętnościach życiowych. Nie chodzi o to, że one mają tylko przestrzegać przed nieszczęściem. Nagromadzone doświadczenie jest nieprzekazywalne w tym sensie, że nie da się zapobiec popełnianiu błędów przez innych. Ale babcia czy dziadek dzięki dystansowi, który osiąga się raczej w późnej fazie życia, mają większe możliwości rozmawiania o problemach życiowych niż rodzice, bo mają mniejsze wymagania i może mniej lękają się o przyszłość wnuków. A jeżeli rodzice szanują odrębność swoich rodziców, wtedy dzieci automatycznie mają większą łatwość postrzegania dziadków jako osoby autonomiczne. Dorastającym dzieciom dużo łatwiej zobaczyć jako osoby odrębne dziadków niż własnych rodziców, ponieważ dziadkowie nigdy nie są tak idealizowani jak matka czy ojciec. z babcią łatwiej rozmawiać Na ogół, podejmując próby rozumienia Freuda, dostrzegamy tylko połowę jego teorii: chłopczyk mówi: „ja się ożenię z mamusią, jak będę dorosły” — i tak się potocznie rozumie freudowski kompleks Edypa. Tymczasem nie w tym rzecz. Rzadko I 108 j się zdarza, żeby chłopczyk mówił, że ożeni się z babcią. Matka jest postrzegana jako kobieta uniwersalna i jedyna, bo innych nie ma. A babcia i dziadek są kimś „osobnym”, dlatego łatwiej z nimi znaleźć porozumienie. Ale to się rzadko wykorzystuje, co wiąże się z rozproszeniem rodziny, a i z instrumentalnym traktowaniem jej członków. W pewnym sensie wykorzystujemy doświadczenie naszych rodziców, może tylko poniewczasie. Mówimy: „gdybym wtedy cię posłuchała…” czy korzystamy z doświadczeń rodziców? Zagadnienie przyjmowania doświadczeń rodziców ma porządną, solidną literaturę naukową: przejmowanie ról, kształtowanie postaw i dawanie przykładów. Dzieci uczą się żyć na naszych przykładach, a szacunek dla swoich rodziców daje większe gwarancje, że będzie się szanowanym przez własne dzieci. Osiągnięcie takiego poziomu dojrzałości, kiedy jest się w stanie traktować rodziców jako osoby autonomiczne, które się szanuje i kocha — pozwala nie czuć się zagrożonym tym, że rodzice znowu odbiorą nam niezależność. I wówczas dopiero można nie czuć się zinfantylizowanym poprzez fakt, że kocha się swoich rodziców i ich szanuje. Człowiek nie czuje się przez to mniej dorosły. Ten proces dokonuje się właściwie w okresie dorastania. Ale ważna jest i druga strona tego medalu. „dorosła” miłość do rodziców Rodzice powinni tak postępować z dzieckiem, aby nie utrudniać mu osiągnięcia niezależności. I nie chodzi tylko o uczenie postaw i dawanie przykładu. Jeżeli ma się odpowiedni poziom dorosłości, to potrafi się rozdzielać uczucia pomiędzy krytykę i akceptację, jedno drugiemu nie przeczy. Dojrzały człowiek ma umiejętność rozumienia, że krytyczna uwaga nie rozbija jego poczucia własnej wartości. Obawiam się, że w wielu rodzinach rodzice niewłaściwie odnoszą się do własnych rodziców, czyli dziadków, nie cenią ich doświadczenia… Z drugiej strony, ci dziadkowie często dość natrętnie przedstawiają swoje zdanie o wnukach i narzucają koncepcje ich wychowania. Ja sama na przykład kochałam i szanowałam moją mamę, zresztą do śmierci mieszkała z nami, ale bardzo różniły się nasze sposoby chowania dzieci i wiodłyśmy o to poważne spory. miejsce dziadków w rodzinie No tak, bo istnieje też taki problem, czy rodzina dwupokoleniowa, rodzice i dzieci, ma prawo do autonomii. Czy obecność dziadków nie rozbija rodziny. I to nie jest proste. Lansowanie modelu rodziny dwupokoleniowej powoduje, że nie ma w niej miejsca dla trzeciego pokolenia, tego starszego. Chyba że trzeba przypilnować dzieci. I tu doszliśmy do punktu, w którym należy spytać, czy i jak rodzina opiekuje się starszymi jej członkami. My prezentowaliśmy swoim dzieciom wizję opieki nad nimi do samego końca, czyniliśmy to w praktyce i mamy nadzieję, że pewnego dnia nasze dzieci lub wnuki zrewanżują się nam tym samym. Trochę inaczej jest w takich rodzinnych systemach, w których nie wszyscy młodzi się wyprowadzili, wciąż mieszkają w tym samym mieszkaniu albo w tym samym domu, choć w różnych mieszkaniach. To jest ten model, w którym całe życie buduje się dom, gdzie jeden poziom jest przeznaczony dla nas, drugi dla dzieci i jest tu jeszcze miejsce dla dziadków. Często tak bywa w pokoleniu ludzi pięćdziesięcio–, sześćdziesięcioletnich. Znam też inny przykład. Dojrzali ludzie chcieli zaopiekować się swoimi starymi rodzicami. Aby mogli to zrobić, ich dorastający syn musiał przedwcześnie opuścić dom i się uniezależnić, bo w ciasnym, gierkowskim mieszkaniu zabrakło dla niego miejsca. tylko się w świat. I tu zaczyna się problem. Syn się wyprowadził od rodziców, niekoniecznie marzył, żeby babcia mieszkała z nimi. A może wyrwać się wykorzystał ten fakt jako szansę wyrwania w świat Bo często, gdy dzieci widzą, że szykuje się dla nich mieszkanie we wspólnym domu, z którego nigdy nie będą mogły odejść, to czym prędzej znajdują sobie posadę w Hiszpanii, w Anglii albo w Chinach — byle dalej od rodziny. Wizja zaplanowanego przez rodziców życia — łącznie z tym, gdzie będzie stała kuchnia — jest dla nich nie do przyjęcia. Można się zastanowić, dlaczego przejęcie ról, „wzięcie korony i berła” po dziadkach, przestaje być atrakcyjne i staje się utrapieniem. Na pewno wiąże się to z modelem życia, w którym najważniejsza jest samorealizacja. najważniejsza samorealizacja Mam się realizować sam, a to znaczy, że „nie będę realizować delegacji moich rodziców”. Delegacja to jest spełnianie wykoncypowanego przez poprzednie pokolenie planu życiowego, w którym nie bierze się pod uwagę potrzeb dziecka. To „wykoncypowanie” też jest grubym uproszczeniem, ponieważ delegacje są często nieuświadomione. I rodzice budują, inwestują według swojego gustu, nie licząc się z zamiarami dziecka, z jego wkładem we własną przyszłość. Tymczasem powinni się z tym liczyć, bo dziecko, które ma jakąś samozachowawczą energię, wyrwie się z tej zaciskającej się pętli. Wtedy dopiero pojawia się szansa, że dzieci będą regularnie przychodzić do dawnego domu, bo będą wiedziały, że nadszedł czas przejęcia władzy. W przeciwnym wypadku mamy do czynienia z takim wzorem, jak nieszczęsny książę Karol, który dobija sześćdziesiątki, a jego matka ciągle jest królową. Nie ma możliwości usamodzielnienia się i pełnienia funkcji, jeżeli dorośli nie chcą z niej zrezygnować. No, ale nikt właściwie chętnie nie oddaje władzy. na święta do mamy Przecież nie jest rzadkością, że w dużych rodzinach, szanowanych i podziwianych — święta stale organizuje matka, a młodzi nie mają szans, żeby przejąć tę rolę. …ja bym na to nie narzekała. Z rozkoszą pojadę do kogoś na święta, ale, niestety, utarło się, że wszyscy schodzą się do nas. I lepię od wielu lat te trzysta uszek przed Bożym Narodzeniem, a córki mówią: „tyje zrobisz lepiej”. Ja na to: „to kupmy gotowce”. One: „nigdy w życiu! Przecież uczyłaś nas, że tradycyjne uszka muszą być lepione w domu!” No, trochę żartuję. Jesteśmy rodziną tak zajętą, że dwa razy w roku lubimy zejść się razem, ale wtedy zawsze spotykamy się u nas. przejęcie rodzinnej pałeczki Żona znakomitego psychiatry rodzinnego, Adela Wynn, Szwedka z pochodzenia, deliberowała kiedyś, jak ma przekazać funkcję „matki rodziny” córce, która wyszła za mąż, założyła własny dom i urodziła dziecko. Córka wcale nie kwapiła się do przejęcia tej roli. I podczas wizyty w Polsce kupiła w prezencie dla córki słomianego koziołka, taki szwedzki symbol bożonarodzeniowy. Miała nadzieję, że przekaże jej w ten sposób obowiązek podtrzymywania tradycji. Może wasza rodzina jeszcze nie jest na tym etapie? Mówiła pani, że córki dzwonią i czegoś chcą, sięgają do pani doświadczenia. Była pani dziennikarką, a jest pisarką, jeździ na spotkania z czytelnikami i targi książki — zaczęła pani nowe życie. Gdyby pani tego nie miała, tej nowej wersji siebie, nie wiedziałaby pani, co robić z wolnym czasem, zwłaszcza gdyby dzieci nie dzwoniły i nie przychodziły. A ja muszę walczyć o swój wolny czas. I rzeczywiście, tak jest mi lepiej. Myślę, że im też. Doceniamy chwile, gdy spotykamy się wszyscy razem. Nie mamy przesytu ani niedosytu. mogę pogadać z mamą Ale one sięgają do pani doświadczenia i to jest właśnie ta funkcja, w której one dają znać, że pani potrzebują, chociaż pani wie, że są niezależne i na co dzień sobie radzą. Bo przecież jeżeli przychodziłyby jak do skarbonki bez dna — a to też jest częsty model — byłoby to wykorzystywanie i nadużywanie. Ale jeśli mogą przyjechać i sobie pogadać, i nie muszą robić tego, co pani im każe… …ja im niczego nie każę, one są dorosłe! …daje im pani rady, pokazuje inny aspekt jakiejś sprawy i one mogą zobaczyć ją szerzej, wybrać, inaczej rozwiązać jakąś trudną sytuację. To jest właśnie ta generatywna postawa wobec bliskich ludzi. Z drugiej strony, jest też owo przyzwyczajenie, że jednak tu jest dom, i dorosłe dzieci mogą niekiedy wręcz odkładać założenie własnego domu, aby dłużej korzystać z rodzinnego. Adela Wynn znalazła sposób symboliczny na dokonanie zmiany pokoleniowej. Razem ze słomianym koziołkiem przekazała córce pewne ważne funkcje rodzinne. Ten przykład łączy się poniekąd z kwestią trudności w odchodzeniu na emeryturę, z tym aspektem sprawy, jaki wiąże się z utratą władzy, którą daje praca. To jest uciążliwe, że cała rodzina na głowie, wszystkie dzieci zwalają się w święta do rodziców, ale wielu ludziom — zwłaszcza kobietom, które organizują i prowadzą dom — przydaje to, traconego już, poczucia znaczenia, ważności, władzy. No tak, bo w zasadzie częściej dorosłe dzieci zakładają swoje domy i lekceważą dom rodziców emerytów, odwiedzają ich jak najrzadziej, a niekiedy wcale. rodzina w szachu Gdy starzy ludzie mają majątek, który mogą komuś zapisać, i rozprawiają na temat tego, kto będzie ich dziedzicem i co komu zapiszą, to rodzina wciąż kręci się wokół nich, okazuje sympatię i wszyscy chodzą w nadziei, że babcia, dziadek, ciocia, tata lub mama zostawi im spadek. A babcia, dziadek lub ciocia co rusz sporządza nowy testament. Trzyma ich wszystkich w szachu — i przy sobie. Ten sposób utrzymywania znaczenia pochodzi z dziewiętnastowiecznej obyczajowości i został już bardzo wykorzystany w literaturze, ale to wcale nie znaczy, że dzisiaj ludzie stracili potrzebę znaczenia, wpływu i władzy. To jest rzecz atrakcyjna i jesteśmy w stanie znieść wiele uciążliwości po to, żeby to poczucie sobie zapewnić. Przechodząc na emeryturę, tracimy je. Ale nie musimy. To zależy od tego, w jakim stopniu zachowuje się własną autonomię. EMERYT I EMERYTKA SAMI ZE SOBĄ W DOMU relacja z partnerem W chwili przejścia na emeryturę znacznie łatwiej zachować autonomię, kiedy nie jest się samotnym i kiedy relacja z partnerem życiowym wciąż ma jakiś sens. Jeżeli małżonkowie codziennie chodzą do pracy, widują się dopiero wieczorem, sypiają w oddzielnych pokojach, bo jedno z nich boli głowa, a drugie brzuch, a przede wszystkim nie mają sobie nic do powiedzenia przez całe lata, to jest źle. Jeśli rozmawiali tylko o tym, co zrobił główny księgowy lub co zrobiła dyrektorka, a nie mieli innych tematów i nie słuchali się wzajemnie, to po przejściu na emeryturę każde z nich widzi, że obcy im człowiek łazi po kuchni lub czyta gazetę we wspólnym pokoju. obcy człowiek w domu Wtedy nie mają innego wyjścia, jak tylko biec na działkę, a najlepiej na dwie działki w różnych końcach miasta, bo na wspólnej powtórzy się ta sama, domowa sytuacja. Wtedy bycie na emeryturze przeradza się w problem, jak współżyć z tym obcym człowiekiem przez resztę życia. A może w dniu przejścia na emeryturę nagle spojrzą na siebie radosnym wzrokiem i się w sobie na nowo zakochają? Całkowicie pan to wyklucza? Jestem głęboko przekonany, że miłość jest bardzo ważna i należy o nią dbać, ale nie jest tak, że nagle, w tym wieku, pojawi się miłość romantyczna, albo że w ogóle jakakolwiek miłość trwa aż do grobowej deski. Zdarza się, że starsi ludzie rzeczywiście się kochają, chodzą, trzymając się za rączki, i to jest piękne. Ale taką długotrwałą miłość chyba jednak trzeba wypracować. Musi w niej być wzajemny szacunek. Choć bywa i tak, że ludzie pobierają się nie z miłości, ale z rozsądku i wówczas najważniejszy jest szacunek i komplementarność, czyli uzupełnianie ról. Gdy ten układ ról jest wyrazisty i akceptowany przez obie strony, to jest szansa, że nawet jeżeli przez pół życia mieli do siebie różne pretensje, to w pewnym momencie odnajdą w sobie uzupełniające się cechy. To teoria, a praktyka? jesteśmy sobie potrzebni Mam w pamięci znajome małżeństwo, które przez wiele lat żyło jakby obok siebie. Mieli całkowicie różne zainteresowania. Nie rozstawali się, choć już nawet ich dzieci nalegały: „dajcie sobie wreszcie święty spokój”. Byli ludźmi kulturalnymi, więc nie było między nimi awantur ani jawnego, agresywnego konfliktu. Dobre wychowanie nadawało ton ich relacjom. I z pewnym wzruszeniem obserwowałem, jak w późnym wieku, właśnie w tym okresie, o którym mówimy, tak się złożyło, że jedno ślepło, a drugie głuchło. I oni… opowiadali sobie, co w telewizji. Siedzieli przed telewizorem, jedno opowiadało drugiemu, co widzi, drugie to komentowało, a mieli sobie dużo do powiedzenia, bo znakomicie się uzupełniali. Ale aby mogła się w życiu zdarzyć taka sytuacja, wcześniej musi istnieć poszanowanie drugiego człowieka — i to jest ważniejsze niż miłość. szacunek ważniejszy niż miłość Jeśli kogoś szanuję, to nawet gdy zrobi mi przykrość, ta przykrość mniej boli. Bo przecież przykrość wyrządzona przez osobę kochaną boli bardziej. W późniejszym wieku, kiedy jest się wrażliwszym, a nie zawsze można liczyć na odpowiedzialność drugiej osoby, znacznie ważniejszy w relacjach jest szacunek. On nadaje uczuciu szczególny koloryt. A mówię o prawdziwym szacunku, który nie jest oparty na lęku przed drugim człowiekiem i przed jego autorytetem. Trudno się tego nauczyć czy wypracować to sobie już na emeryturze… Toteż do emerytury należy się przygotowywać niemal od urodzenia. Jest to także wiek w którym wzrasta niebezpieczeństwo depresji i samobójstw… Zapewne łatwiej o nie wtedy, gdy po domu chodzi ów obcy człowiek? Te problemy zaczynają się już wcześniej. Groźba utraty pełnej aktywności zaczyna się przed wiekiem emerytalnym, a jej pierwszym sygnałem jest utrata zdolności reprodukcyjnych. Drugim jest to, że się traci atrakcyjność i zdrowie. ZDROWIE NAM SIĘ SYPIE… skąd się biorą choroby? No, ale na emeryturze sypie się nie tylko wygląd, ale i zdrowie, sprawność fizyczna… Poczynając od pewnego wieku, zaczynamy sobie przy różnych okazjach życzyć głównie zdrowia… sprawność coraz mniejsza Ludzie chorują przez całe życie. To zależy od wielu czynników, także i od tego, co się nazywa typem konstytucjonalnym, albo — jak dziś mówimy — od genotypu, od odporności, podatności na wypadki, umiejętności radzenia sobie z trudnymi sytuacjami i wielu innych okoliczności. W ogromnej mierze choroby zależą jednak od wyposażenia genetycznego. I te wszystkie choroby, jakie się w życiu przechodzi, zawsze zostawiają jakieś ślady. Różne dolegliwości, uciążliwości życia, stresy i urazy, „doły” psychiczne i dolegliwości fizyczne trochę nas hartują, ale trochę wyniszczają. W rzeczywistości te zasoby, które każdy posiada we własnym organizmie i we własnej psychice, w pewnym momencie się wyczerpują. Przeciętny człowiek po sześćdziesiątce, przechodzący na emeryturę, jest też mniej sprawny niż ktoś, kto ma lat dwadzieścia. Są jednak przykłady dwudziestolatków, którzy są mniej wydolni, itiniej sprawni niż pięćdziesięciolatkowie. Ojciec, który całe życie uprawiał sporty, dbał o tężyznę i sprawność fizyczną, gimnastykował się, biegał, niekiedy ma syna, który nie ćwiczy, pije, ma piwny brzuch, zadyszkę i jest niesprawny. Chociaż w wieku emerytalnym ma się więcej doświadczenia, to ma się też mniej sił i mniejsze oparcie w społeczeństwie, żeby poradzić sobie z trudnościami. Więc jest się bardziej podatnym na każde zawianie, na bakterie, wirusy, na wojnę, katastrofy czy cokolwiek innego. I nieprzypadkowo sytuacje traumatyczne najczęściej dotykają ludzi starych. Młodzi dorośli radzą sobie znacznie lepiej. Ponadto w miarę upływu czasu różne tkanki, funkcje zanikają za sprawą naturalnej śmierci komórek. Powoduje to, że mamy coraz mniej tkanek, między innymi tych, które decydują o sprawności fizycznej, wyglądzie, a także o sprawności intelektualnej. Od sześćdziesiątego roku życia może się także pojawić narastające otępienie umysłowe, wynikające z faktu zanikania komórek nerwowych. Mówi pan o chorobie Alzheimera? choroba Alzheimera Tak. Profesor Alois Alzheimer z Wrocławia opisał tę chorobę w XIX wieku jako przedwczesne otępienie. Otępienie, z jakim się wówczas spotykano u ludzi powyżej osiemdziesiątki, było uważane za całkowicie naturalne, związane z uwiądem starczym. Ale to, które pojawiało się między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką, traktował on jako chorobę. Współczesne badania wykazały, że to jest to samo; mechanizm jest taki sam, tylko z niejasnych powodów u niektórych ludzi zaczyna działać bardzo wcześnie. Co więcej, ten proces może postępować szybko i w krótkim czasie doprowadzić do dezorganizacji, wyniszczenia i śmierci. Ale ten proces może być też powolny. depresja podeszłego wieku Często spadek sprawności jawi się trochę tak jak depresja. Mamy zaburzenia pamięci, ale pojawia się równocześnie ogólna niechęć, niemożność działania, zaniechanie wszelkiej aktywności, przygnębienie. Opisano to już jakieś czterdzieści, pięćdziesiąt lat temu. Psychiatria miała wówczas taką koncepcję, że między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką często rozpoczyna się proces inwolucji. Uważano, że ten biologiczny spadek wydolności jest wyrazem pewnej antycypacji tego, że za chwilę przejdzie się w stan spoczynku, kończy się perspektywa życiowa, odeszły dzieci, często w tym czasie traci się męża — bo mężczyźni żyją krócej — umierają też rówieśnicy, zostaje się samemu. To wszystko miało się wiązać z trudnościami towarzyszącymi przechodzeniu na emeryturę i w efekcie z występowaniem form depresji specyficznych dla późnego okresu życia. Dziś psychiatrzy uważają inaczej: nie istnieje depresja inwolucyjna, po prostu depresja często pojawia się w podeszłym wieku. Czy to oznacza, że zmieniło się całe podejście psychiatrii do depresji? depresja coraz częstsza Tak. Rozpoznaje się ją częściej, i to niezależnie od wieku. Prawdopodobne są dwa wyjaśnienia. Jedno jest takie, że zmieniły się kryteria, i to, co teraz nazywa się depresją, nie jest tym samym, co rozpoznawało się jako depresję dwadzieścia lat temu. Rzadziej natomiast rozpoznaje się nerwice. Ponadto rzeczywiście, z jakichś nie znanych jeszcze powodów, zwiększyła się częstość występowania depresji. Swoją drogą, w późnym wieku człowiek ma mniejsze możliwości radzenia sobie z depresją. Ma mniej energii życiowej, więcej chorób somatycznych przebytych i takich, które stały się przewlekłe, mniej sprawny mózg. No i jego systemy podtrzymania stały się słabsze. Do tego dokłada się jeszcze pewna specyficzna funkcja, charakterystyczna dla okresu po pięćdziesiątym roku życia — to znaczy bilans życiowy. ROBIMY BILANS ŻYCIOWY… bilans negatywny Trochę już z tej psychologicznej koncepcji zrezygnowano, obecnie uważa się, że bilans robimy na każdym etapie życia. Nawet w dzieciństwie. Tyle tylko, iż w podeszłym wieku, gdy życie się kończy, podsumowanie nabiera ostatecznego wymiaru. Coraz mniej życia przed nami. Poczynając od pewnego punktu, liczba lat, jakie ma się przed sobą, jest mniejsza od liczby lat już przeżytych. Więc jeżeli ten bilans jest negatywny, to uważa się ze niczego się nie dokonało, nic się nie udało, i nie ma już czasu na naprawienie czegokolwiek. Nasze całe życie to nie taki jak należy mąż, nie takie dzieci, nie taki majątek, nie taki samochód, inni zawsze mieli lepiej… Pewna moja koleżanka wyraziła taką myśl: „bo ty zawsze miałaś lepiej”, i próbowałam jej bezskutecznie uświadomić bezsens owego zdania. Przecież jesteśmy dwiema różnymi, niepodobnymi do siebie osobami, więc trudno, żebyśmy miały to samo i tak samo. Istnieje pewien specyficzny typ człowieka, który zawsze uważa, że innym jest lepiej. co mi się w życiu nie udało? Ludzie różnie dokonują bilansu. Nie tylko oceniają swoje życie i subiektywny do niego stosunek, porównując z dokonywaną z zewnątrz oceną życia innych ludzi. Mówią o tym, kiedy zestawiają swoje własne zamiary z dokonaniami, z reguły skupiając się na tym, co im się nie udało. W późnym wieku szansa, że to się jeszcze da naprawić, jest dużo mniejsza. Niewiele osób ma możliwość rozpoczęcia nowej wersji swojego życia po pięćdziesiątce. Czesław Miłosz… Wciąż go przywołuję, ale mam uczucie, że po pięćdziesiątce stał się naprawdę wybitnym poetą, po dziewięćdziesiątce stworzył swój największy tom poetycki To, a bodajże po osiemdziesiątce zapoznał się z Internetem i odtąd z niego korzysta. Sądząc z tego, co pisze, to tak, on ma kolejną wersję swojego życia. Ale co Miłosza łączy z resztą ludzkości? Zrozumienie jej. czy twórcy się wyczerpują? Miłosz nie przerwał aktywności. Chociaż dawno osiągnął wiek emerytalny i nie musi już być profesorem w Berkeley na pełnym etacie, wciąż każdy jego wykład gromadzi słuchaczy. Potrafi mówić w skondensowany i przystępny sposób, jest komunikatywny i swoim doświadczeniem dzieli się w interesujący sposób. Ale są też wybitni twórcy, którzy szybko wyczerpują to, co mają do powiedzenia. Przykładem takiego twórcy był Jean Arthur Rimbaud, który stworzył wielkie dzieło, znalazł dla niego adekwatną formę, ale w późniejszym życiu już nie potrafił pisać. Nie znam na tyle jego biografii, żeby wiedzieć, dlaczego tak się stało. Michał Anioł rzeźbił i malował do śmierci, wielu rzeczy nie skończył, a wielkość jego dzieła nie polega na mnogości tego, co namalował i wyrzeźbił, ale na nieustającym poszukiwaniu i na zmianie adekwatności formy w stosunku do problemów, które go nurtowały. Ludzie o wielkiej kreatywności rzeczywiście należą do wąskiej grupy. Dla większości z nas kreatywność kończy się na tym, co robimy na co dzień. Skąd się bierze ton depresji, która pojawia się w wieku podeszłym? poczucie bycia ciężarem W życiu jest coraz mniej perspektyw, coraz mniej oparcia, za to coraz większe poczucie, że się jest ciężarem. O ile depresja w wieku osiemnastu lat jest związana z przerażeniem, że się nie poradzi dorosłemu życiu — to gdy się ma lat siedemdziesiąt, pojawia się strach, że życie nieuchronnie zmierza ku końcowi. I wtedy problem decyzji, czy chce się w tym uczestniczyć, czy nie, nabiera trochę innego kolorytu. Jeśli siedemnastolatek skacze z któregoś tam piętra i zabija się, bo nie widzi perspektyw, nie może zaakceptować siebie i świata, to wynika to z lęku przed przyszłością, przed udźwignięciem ról i zadań, których sam od siebie oczekuje czy których oczekuje od niego świat. Siedemdziesięciolatek w gruncie rzeczy ten problem ma za sobą. Może uważać, że się nie wywiązał, nie udźwignął, i perspektywa, że jest nieproduktywnym ciężarem, staje się dla niego nie do wytrzymania. brak nadziei Antoni Kępiński pisał, iż w starości skraca się perspektywa życia. Przy krótkiej perspektywie trudno o nadzieję. Ten brak nadziei jest szczególnie dojmujący w depresji podeszłego wieku. Wszystko człowieka boli, jest niesprawny, nieładny, ma mało możliwości znalezienia oparcia, nikt go nie kocha albo on nie umie już odczuć, że jest kochany. Niektórzy ludzie do późnej starości są nastawieni na to, żeby brać, dostawać od innych i nigdy im nie dość. Potrzeba bycia uznawanym, kochanym, otoczonym opieką bywa nie do zaspokojenia. To jest trudne dla samego przeżywającego i dla otoczenia. Takie wieczne nienasycenie. To słowo przywołało mi Witkacego. Witkacy był twórczym człowiekiem, miał duży dorobek, a też żył krótko… Mówimy, że nie mógł poradzić sobie z wojną, atakiem na kraj z dwóch stron. Ale rzadko jakiś dramat ogólnoświatowy staje się przyczyną zamachu samobójczego. Tu musiało nakładać się coś jeszcze… Zapewne jego natura… Może i bez wojny by to zrobił? dlaczego Witkacy się zabił? Tego nie dowiemy się nigdy. Samobójstwo jest aktem dramatycznym i chociaż najczęściej zdarza się w depresji, to przecież nie wyłącznie. Zawsze staramy się zrozumieć, dlaczego człowiek odbiera sobie życie. Ale chociaż w każdym ludzkim działaniu jest jakieś przesłanie, jakiś komunikat, w działaniu samobójczym komunikat jest szczególnie trudno czytelny. Może dlatego, że nie godzimy się wewnętrznie na taki krok. Witkacy odebrał sobie życie właśnie w tym momencie historii. Dlaczego? Interpretuje się jego samobójstwo jako akt desperacji wobec sytuacji, w jakiej znalazła się ojczyzna. Zabił się, widząc, że już nie ma perspektyw dla Polski — a nie dlatego, że on sam nie widział przed sobą perspektyw. On sam by się może gdzieś przechował, gdyby mu zależało na życiu, ale generalny sens jego życia zniknął. Widocznie nie miał tak głębokiego zakorzenienia w afirmacji życia. I w jego twórczości da się to prześledzić. Bruno Schulz, mimo całego skomplikowania swojej wyobraźni i trudnego życia, nie był człowiekiem, który życia nie afirmował. Jego twórczość jest bardzo nasycona życiem, wystarczy chociażby przywołać postać Adeli ze Sklepów cynamonowych… Schulz zapewne chciał żyć i gdyby protegujący go gestapowiec, Feliks Landau, nie opuścił Drohobycza… afirmacja siebie Można powiedzieć, że afirmacja życia w dużej mierze łączy afirmacja się z samego siebie… Z tego, co czytałam o Schulzu, wiem, że na pewno miał kłopoty z afirmacja siebie. Był nieśmiały, zakompleksiony, chociażby wobec Witolda Gombrowicza, nie wierzył w swoje możliwości, mimo że niewątpliwie był geniuszem… …ale nie chodzi o afirmację bezkrytyczną, tylko o nie pozbawioną dystansu do siebie akceptację siebie i swoich małości. Wszystko to są elementy dojrzałości. Witkacy dla odmiany nie sprawiał wrażenia dojrzałego. Był dojrzałym twórcą, ale niekoniecznie dojrzałym człowiekiem… Można więc być niedojrzałym przez całe długie życie. …wtedy ryzyko załamania się wobec tego wszystkiego, co przychodzi, jest dużo większe. A zatem próby samobójcze częstsze są u tych, którzy są niedojrzali… co to jest niedojrzałość? Będę unikał jednoznaczności. Po pierwsze, niedojrzałość jest terminem nieprecyzyjnym. Pochodzi z czasów, w których psychologowie sądzili, że rozwój człowieka kończy się w momencie osiągnięcia dojrzałości. Niedojrzałość traktowano jako wyraz zahamowania albo dewiacji rozwoju. Ale ja wiem, że rozwój nigdy się nie kończy. Widzę to, czuję i wiem. znaleźć swoje mocne strony Ta koncepcja wiąże się też z innymi, które już bardziej szanuję: że pewne zaszłości, pewne fazy rozwoju muszą się pojawić w swoim czasie, bo jeżeli się nie pojawią, to odczuwamy braki trudne do wypełnienia. Gdy się mówi o niedojrzałości człowieka dorosłego, w gruncie rzeczy ma się na myśli niepowodzenia w dorastaniu. Mówi się, że człowiek nie osiągnął poczucia tożsamości i własnej zgody na to, jaki jest. Nie akceptuje tego, co do tej pory osiągnął, nie zdecydował, co dalej rozwijać, a z czego zrezygnować. To znaczy na przykład, że człowiek już nie będzie cierpiał dlatego, że jest rudy albo że ma krzywe nogi — tylko zaakceptuje te cechy i zobaczy w sobie inne, które pozwolą mu funkcjonować w życiu. Rozezna się w swoich mocnych i słabych stronach, w trudnych sytuacjach będzie się odwoływał raczej do tego, co idzie mu lepiej, niż do swoich słabości. To znaczy, iż będzie kształtował umiejętność tańca na krzywych nogach, jeśli zależy mu, żeby tańczyć; ale też nie będzie eksponował tych nóg wtedy, kiedy będzie chciał zrobić na kimś dobre wrażenie. Są ludzie, dla których wygląd jest częścią zawodu. Może dla nich starzenie się jest szczególnie trudne. Aktorzy, a zwłaszcza aktorki… !! Owszem, aparycja bywa częścią życia. Ta łatwość, z jaką pan aprobuje operacje plastyczne, trochę mnie dziwi. Jest taka amerykańska aktorka, Cher, dawno po pięćdziesiątce, ma za sobą kilkanaście operacji plastycznych lub więcej… Klasyczna niezgoda na naturalny bieg czasu. KOBIETY I MĘŻCZYŹNI STARZEJĄ SIĘ INACZEJ Kobiety szybciej i gorzej się starzeją. Mówiliśmy o Seanie Connerym i nieszczęsnej Joan Collins, walczącej rozpaczliwie z upływem czasu… starzeć się pięknie No to nie mówmy o Joan Collins, której pani nie akceptuje, ale na przykład o Katharine Hepburn… Aaa, tak. Katharine Hepburn starzała się bardzo pięknie i naturalnie, jakby stawiając na swoją inteligencję, a nie na minioną młodość i urodę. Nie walczyła z czasem, pogodziła się z nieuchronnością przemijania. Ale też nigdy nie była pięknością, może dlatego łatwiej jej było się starzeć? To możliwe, bo ona nigdy nie była typem wampa… …tylko raczej typem kobiety myślącej. Ona starzała się w sposób budzący szacunek i sympatię. Bo jeżeli starzejący się człowiek skupia się wyłącznie na własnej atrakcyjności fizycznej — to jest żałosne. A przyjęta opinia, że mężczyzna w podeszłym wieku może być ciągle atrakcyjnym obiektem, nawet seksualnym, wiąże się z aspektem biologicznym i faktem, że mężczyzna w późniejszym wieku może zostać ojcem. Znowu prokreacja, tak? Nawet po sześćdziesiątce? co poza atrakcyjnością fizyczną? Kłopot polega na tym, że poza atrakcyjnością erotyczną i możliwościami prokreacyjnymi jest także kwestia wartości, wokół których formułuje się tożsamość. Jeżeli ludzie nie budują swojej tożsamości wokół pełnych warg, gładkiej i mlecznej cery, znakomitej figury — to jest im łatwiej. Chociaż nie mam nic przeciw operacjom korygującym. Ja mam. W ostatecznym efekcie człowiek szybciej się po nich „sypie”. I właściwie po co one? Nie przeszkadzają mi u innych kobiet, czy nawet mężczyzn, ale przeszkadzałyby mi u mnie. Nie odczuwam potrzeby takiej zmiany. Pisarz powinien być atrakcyjny umysłowo, a to zupełnie inna sprawa i tego nie uzyska się operacyjnie. Jeżeli to jest człowiekowi potrzebne i może mu poprawić samopoczucie, to nie ma w tym nic złego, poza tym że jak się przesadzi, to można wyglądać jak Michael Jackson albo jak Joan Collins. Dla mnie te dwa przykłady są wystarczającym straszakiem. On przesadził z wizją doskonalenia swojej urody, ona z wysiłkami zatrzymania czasu. starzeć się jak wino Są takie typy fizyczne, u których starzenie się przebiega dużo gorzej. I tak jak z winem, są gatunki, które starzeją się dobrze. Są też ludzie starzejący się całkiem ładnie. Nie twierdzę, że z czasem zyskują tyle co wino, ale wbrew pozorom nie tracą, może nawet zyskują, na — rozumie. zaakceptować starzenie się I tutaj wciąż wracamy do pytania, co odgrywa najważniejszą rolę w budowaniu tożsamości człowieka, łącznie z tożsamością psychoseksualną. Otóż jeżeli człowiek uzależni swoją tożsamość i znaczenie od czegoś niezwykle efemerycznego, takiego jak świeżość naskórka, to nie może potem zaakceptować starzenia się, ponieważ — w swoim przekonaniu — przestaje w związku z tym być sobą. Są zawody, które można uprawiać tylko do trzydziestego roku życia. Dotyczy to na przykład tancerek czy osób uprawiających niektóre dyscypliny sportowe. Modelki już po trzydziestce nie mają szans pracować w zawodzie, do którego się przygotowały. Jeśli wtedy można przejść do roli pani domu, wszystko jest w porządku. To jest dziedzictwo przedwojennej tradycji, że młodość należy wykorzystać, aby wyjść za mąż. Potem kobieta od razu stawała się matroną. Matrona miała swoją rolę społeczną i mogła wokół niej wiele budować, ale ten model także minął. W dzisiejszym modelu życia trzeba jak najdłużej być atrakcyjnym, tymczasem nie każdy typ fizyczny i psychiczny starzeje się dobrze, czy wręcz atrakcyjnie. Ale jeżeli na przykład kobieta w pewnym wieku nie poddaje się presji mężczyzn szowinistów, wtedy ma szansę, żeby starzeć się z godnością. No, nie — od razu włącza pan tu godność, która wprawdzie jest ważna, ale wyklucza odrobinę szaleństwa na starość, co z kolei ja uważam za ważne, bo ono pozwala wciąż być ciekawym świata i umieć się cieszyć. Zgadzam się na godność, byle nie miała nic wspólnego z godnością niegdysiejszej matrony. zmarszczki dodają charakteru Zgoda. Co to za godność, która polega na ponurym siedzeniu na kanapie i tropieniu tego, czego nie wypada robić. Przecież zmarszczki chodzi o to, aby przyjmować jako coś, co dodaje twarzy charakteru i lepiej ją wyraża. Znam wiele kobiet, które ze starości zrobiły swój atrybut, jak aktorka Barbara Ludwiżanka. Zawsze grała babcie i z tego tworzyła swój aktorski styl. A Irena Eichlerówna grywała kobiety w różnym wieku, niezależnie od tego, ile sama miała lat. Halina Mikołajska bardzo wcześnie zaczęła grać „matki” i „Elżbiety, królowe Anglii”. To nie jest kwestia tego, czy ma się zmarszczki, czy nie, to jest niejako kwestia miejsca. co kryje się pod makijażem? Mam taką hipotezę, trudno ją udowodnić, wobec tego pozostaje hipotezą nienaukową. Kobiety, które konstruują swoją atrakcyjność, zawsze są umalowane, mają za dużo włosów i lakieru, za dużo farby, kredki, makijażu, tuszu, perfum, za dużo brylantów i dekoltu, za dużo falbanek i koronek — to są w gruncie rzeczy osoby mające słabe poczucie własnej kobiecości. Kobieta z mocnym poczuciem kobiecości jest „saute”, jak ryba wyjęta z wody? Rozumiem. Nie potrzebuje upiększeń. Nie jestem tego do końca pewna, bo piękne, pewne siebie kobiety też raczej lubią ten cały ceremoniał robienia sobie makijażu, ubierania się itp. doścignąć wzorzec Przecież nie mówię o dbaniu o siebie, tylko o nadmiarze dbania. Wiem, że nie potrafię wyznaczyć granicy, od której ten nadmiar się zaczyna, ale on się jawi sam w sobie. Są mężczyźni, którzy zawsze muszą dbać o muskuły, bicepsy, wąsy, są świadomie szorstcy w obyciu, bo pielęgnują swoją męskość według pewnego określonego i bardzo jaskrawego wzoru… Dla mnie to jest wyraz niedojrzałości, która polega na niepełnym ukształtowaniu tożsamości psychoseksualnej. W takich ludziach istnieje rozziew pomiędzy przyjętym wzorem a poczuciem tego, co naprawdę w nich jest. Mają potrzebę, aby to korygować. Kiedyś czytałem pamiętniki Marilyn Monroe (a może to były wspomnienia jej sekretarki?), która uchodziła za symbol kobiecości w Ameryce, może nawet w świecie. Jej stałe skupienie na dorównaniu mentalnemu obrazowi blondynki budziło moje współczucie. Nie chcę się wdawać w opisy nieszczęść gwiazdy filmowej, jakie wypływały z rozbieżności pomiędzy symbolem ukształtowanym na użytek mediów, jej biografią i wizerunkiem a — prawdą o niej. Gwiazda to gwiazda, a my mówimy o biednych emerytkach… …ale jak się czyta biografię MM, to wyraźnie widać, że ona siebie nie akceptowała z tą wybujałą kobiecością. Miała na ciele utleniony każdy włos, żeby wyglądać na naturalną błondynkę i jak tylko te włoski odrosły na milimetr, ona je niszczyła, bo każdy musiała mieć biały. Tego nie wiedziałam. To już jest rodzaj niewoli wobec wzoru. presja reklamy Tak, i dzisiaj już nikt nie rozróżni, co było wynikiem jej nieakceptowania własnej kobiecości, a co — obowiązku tworzenia obrazu, jaki nałożyli na nią producenci, którzy sprzedawali ją jako symbol seksownej blondynki. Ten problem nie dotyczy, na szczęście, większości ludzi. Natomiast większości ludzi dotyczy to, czy akceptują siebie takimi, jakimi są, a pisma kolorowe sprzedają głównie reklamy środków, które powodują, że „jesteś piękniejsza, niż byłaś wczoraj”. To jest mechanizm utrudniający akceptację innych wariantów bycia mężczyzną lub kobietą i ta ponadsześćdziesięcioletnia Joan Collins, tu przywołana, jest przykładem kobiety, która cała jest sztuczna. I ma nadal te sześćdziesiąt kilka lat, i co roku więcej. Nie zatrzyma czasu. sztuka ciała Łatwo jest przejść od tego do innego obszaru życia w kulturze, tym razem tak zwanej wysokiej. Istnieje ruch artystyczny, który nazywa się sztuką ciała, a polega głównie na tym, że autor, uprawiając ją, dokonuje zarazem deformacji samego siebie. Katarzyna Kozyra raz się w ten sposób zdeformowała, przyczepiła sobie męskie genitalia i weszła do męskiej łaźni, zasłaniając biust ręcznikiem. Ruch artystyczny, który deformuje ciało, przedostał się też do codziennego życia, w postaci body–piercingu. Zaczęło się od wbijania w siebie metalowych ozdób… Widziałam w Berlinie dziewczęta nie tyle z kolczykiem w brodzie czy w nosie — bo to bywa ładne — ale z dużymi śrubami wkręconymi w podbródek. To rzeczywiście już nie była ozdoba, tylko deformacja. Z tego zrobiła się cała moda, z dorobioną ideologią, że chodzi o sięganie do zdobniczych elementów indyjskich, jogistycznych, a zarazem o ćwiczenie woli. W pewnym sensie można powiedzieć, że sztukę ciała zaczął w Polsce uprawiać, jeszcze grubo przed Katarzyną Kozyrą, taki rzeźbiarz — Bereś. Jerzy Bereś z Grupy Krakowskiej, do której należał między innymi Tadeusz Kantor. Byłam niegdyś na happeningu Beresia, gdy nagi dźwigał drewniany krzyż, a potem ten krzyż podpalił. Ale można powiedzieć, że Bereś nic w siebie nie wbijał, on robił misterium wokół jakiegoś dzieła, które tworzył, a jego nagie ciało, na którym malował to i owo, wchodziło w skład tego dzieła. Czy to jest funkcja sztuki? Nie wiem. STAROŚĆ W SZTUCE I W MEDIACH piękno starości Czas, w którym starość podlegała gloryfikacji w sztuce, mamy już za sobą. To robił Rembrandt. Portretował ludzi starych, szanowanych, którzy osiągnęli taki poziom zamożności, że mogli zamówić sobie portret u dobrego malarza. Apogeum uznania starości za piękno to tylko — Rembrandt. Może dlatego, że sam nie był „młody i piękny”… Sądząc z autoportretów, był jednak młody, zanim się zestarzał… Dystans i szacunek, piękno i uznanie u Rembrandta są równie żywe w portretach jego matki, innych staruszek i starych mężczyzn, jak w malowaniu młodych kobiet, na przykład żony Saski i czy Żydowskiej narzeczonej. Żon miał trzy, jedną nieformalną, i obchodził się z nimi dość paskudnie. Jedną osadził w ówczesnym domu wariatów, bo chciała od niego zabezpieczenia swojego bytu, a on nie lubił rozstawać się z pieniędzmi. Być może ceną za wielkość talentu bywa małość charakteru…? A może właśnie na starość Rembrandt zrobił się taki trudny charakterologicznie i, mówiąc delikatnie, niezbyt szlachetny? …z jedną z tych kobiet ożenił się, bo była bogata. Od młodości do późnej starości malował też autoportrety, i to jest znakomite studium stosunku do siebie. Z uwagą, ostrożnością, dystansem i poszanowaniem modela malował samego siebie niezależnie od wieku. Nie malował siebie starego z gorzką ironią, wstrętem, obrzydzeniem. Dlaczego miałby to robić? Pewnie raczej się upiększał?. Może robił tak dlatego, bo był paskudny w życiu, jak pani mówi, ale może był skąpy, ponieważ oszukiwali go, nie płacili za portrety… W każdym razie to, co w sztuce znalazło się ze starości, to w dużej mierze dzieła Rembrandta… A pani chyba nie bardzo lubi Rembrandta? Lubię jego malarstwo, ale nie lubię tego rodzaju ludzi. A w ogóle to sztuka nie próbowała pomóc w pogodzeniu się ze starością… starcy idealni i realni Owszem, rzadko artyści wiążą ze starością coś, co może być atrakcyjne. Jednak w niektórych filmach idealizuje się związki pomiędzy ludźmi starymi, na przykład w Nad złotym stawem… Idealizowanych portretów ludzi starych jest wiele, natomiast realistycznych, ale zarazem takich, które pozwalają na akceptację starości, jest bardzo mało, nawet w literaturze. W niektórych kulturach szacunek dla starości jest wyrazisty, są rady starców, starcy się zawsze liczą… Idealna Grecja, w której według wizji Platona rządzić mieli mędrcy, a mędrcy byli głównie starcami. Świat od tej wizji odszedł dość daleko. I w ogóle od mędrców, że o starcach nawet nie wspomnę… szacunek dla starości Kępiński nie odwoływał się do starożytnej Grecji, podkreślał, że starcy szanowani są na Dalekim Wschodzie. Chiny, Japonia — tam zawsze był szacunek dla starości i dla związanej z nią mądrości. W naszej cywilizacji nie sposób oderwać się od znaczenia tożsamości jednostki. Nasza cywilizacja podkreśla indywidualną odrębność, odpowiedzialność za siebie, koncentrowanie się na sobie i określanie własnego ja. Sam się do tego odwołuję, ale jeżeli przyjrzeć się prądom czy tendencjom wynikającym z pewnych odłamów buddyzmu, to tam tożsamość indywidualna nie ma istotnego znaczenia. Tożsamość indywidualna liczy się o tyle, o ile można ją przeprowadzić przez życie tak, ażeby świat był nadal czysty. Ważna jest łączność, a nie granice. I te cywilizacje też się nadal rozwijają. Starość w nich jest traktowana jako nagroda za godziwe życie, takie zbliżanie się do etapu wyższej doskonałości. Ładna nagroda… A tu się zbliżamy do innego tematu. Idea, że starość jest nagrodą za godziwe życie, jest dziedzictwem czy też następstwem lęku przed śmiercią. Pomimo że w mitach i w literaturze bardzo wyraziście opisane jest nieszczęście nieśmiertelności, bez wiecznej młodości. Idea raju to jest idea niestarzenia się. Tymczasem mitologiczne potwory były najczęściej stare, jednookie, nie mogły się ruszać, a były nieśmiertelne — i to było ich nieszczęściem. Lęk przed śmiercią dominuje w naszym życiu w tak wielkim stopniu, że jesteśmy gotowi uwierzyć, iż ten, kto żyje godziwie, żyje długo. …w dodatku w nagrodę. Widzę, że doszliśmy do pojęcia śmierci… ROZMOWA 3 ŚMIERĆ CZY UMARŁ/A NAPRAWDĘ…? Jak już mówiłam, wydaje mi się, że najbardziej bałam się śmierci, będąc dzieckiem, a potem — trzydziestolatka. Myślę, że bałam się jej, bo miałam uczucie, że w każdej chwili może na mnie spaść. Bałam się zatem niepojętego. Dziś, gdy mam wiele lat, chyba oswoiłam sobie pojęcie śmierci, pojęłam jej nieuchronność, w pewnym sensie pogodziłam się z nią — choć z żalem, bo lubię życie. Czy to jest prawidłowe? Krótka odpowiedź — to jest możliwe. Ale czy prawidłowe? osobiste zabarwienie pamięci Może wcześniej powiedzmy trochę o tym, jak porządkując swoje doświadczenia życiowe, dochodzimy do pojmowania nieuchronności śmierci. Nasze osobiste doznania i przeżycia układamy zazwyczaj według jakiegoś porządku, nadajemy im znaczenie i osobisty, przekonujący nas sens. Ludzka pamięć, ta, do której możemy sięgać, pamięć tworząca świadomość człowieka, zawsze jest zabarwiona osobiście. Tak jak nie wszystkie bodźce zmysłowe, które do nas docierają, dochodzą do świadomości, tak i nie wszystkie zdarzenia zapamiętujemy jednakowo. Niektórych nie pamiętamy zupełnie. O innych pamiętamy nawet wówczas, gdy chcielibyśmy o nich zapomnieć. Ale zdarza się, że takie zapomniane doznania i wspomnienia pojawiają się znienacka. Nie potrafimy nawet odgadnąć dlaczego. Nie znajdujemy okoliczności, które mogłyby to tłumaczyć. W podobny sposób, jakby na przekór wprowadzonemu ładowi, wbrew nastrojowi, w jakim jesteśmy, mimo planów, które snujemy, zjawia się myśl o śmierci. Uczucia, jakie tej myśli towarzyszą, nie zawsze są przecież jednakowe. Ma pani całkowitą rację, zauważając, że w dzieciństwie są one inne niż w dorastaniu, inne niż w dorosłości. dziecko dowiaduje się o śmierci Dziecko przyjmuje do wiadomości fakt śmierci, dowiaduje się o niej tak, jak dowiaduje się o wszystkich innych faktach życia. To, co pani opisała jako „niepojętość” czegoś, co może spaść „nagle”, dla dziecka nie jest — jak dla dorosłego — „końcem mnie takim, jakim się znam”, jest raczej wizją rozłąki, rozstania się z tymi, którzy są światem dziecka. Niepokój i lęk towarzyszący myśleniu dziecka o własnej śmierci albo o śmierci innych osób to właśnie lęk przed rozłąką. Przytoczę tu anegdotę o jednym — dziś już dorosłym — dziecku kolegi, bo jest to przykład bardzo dobrze obrazujący rozmowy pięcio—, sześciolatka z ojcem na temat śmierci. Ten chłopiec już był świadom tego, że ktoś umarł, że był czyjś pogrzeb, o tym mówiło się w rodzinie, zakończyło też życie jakieś zwierzę domowe, kot, pies, biała myszka czy kanarek, i trzeba je było pochować. Ale ten chłopiec wystąpił z taką fantazją: „wiesz, tatusiu, gdybyśmy mieli umrzeć, to dobrze by było, gdybyśmy umarli wszyscy naraz, najlepiej w wypadku samochodowym, bo wtedy wszyscy razem poszlibyśmy do nieba”. Moje lęki były inne. Prosiłam mamę, żeby koniecznie włożyła mi do grobu łopatkę, bo wtedy się odkopię. Zakładałam zatem, że umrę przed nią — ona była nieśmiertelna — a równocześnie wyobrażałam sobie, że moja śmierć nie będzie stuprocentowa. lęk przed letargiem To jest interesujący fenomen, bo mówi pani o zjawisku, które lokuję mniej więcej w drugiej połowie XIX wieku albo w pierwszej połowie XX. To jest tradycja lęku przed letargiem. Dużo się w tamtym czasie o tym mówiło, sporo było takich zasłyszanych albo przeczytanych historii, letarg straszył w kinematografie, rozprawiano o cierpieniach jego nieszczęsnych ofiar. Skąd letarg pojawił się jako „modny” temat, trudno powiedzieć. …nie znano tak dobrze medycyny? Porady medyczne w czasopismach nie były tak popularne jak dziś? A w powieściach pojawiały się często sytuacje przystawiania lusterka do ust zmarłego, aby sprawdzić, czy oddycha. czuwanie przy zwłokach Wtedy, w XIX wieku, w ogóle porządkowano system grzebania ludzi w miastach. Zmieniała się też tradycja. Powoli już zanikało czuwanie przy zwłokach w domu, nadal jeszcze gdzieniegdzie istniejące, także w Polsce. Oczywiście, że istnieje. Na Mazurach, gdzie mamy letni dom, gdy umarła jedna z kobiet ze wsi, czuwano przy niej dwie doby, a ona spoczywała w otwartej trumnie, przy zapalonych świecach, i opłakiwały ją sąsiadki, które skądinąd za życia jej nie lubiły. Ja ją lubiłam, bo to była taka wsiowa dziwaczka, więc poszliśmy tam całą rodziną. Pamiętam, że córki dopytywały się niespokojnie, czy one też muszą iść, a ja powiedziałam, że tak, że to nie jest straszne, że jest normalne. I było to w pewnym sensie bardziej normalne niż dzisiejsze pospieszne pozbywanie się zwłok zmarłego z domu z pomocą wyspecjalizowanego zakładu… zakłady pogrzebowe …ale w dużych miastach już tego nie było, w miastach pojawiały się już te szybko działające zakłady pogrzebowe, lodówki, chłodnie, prosektoria, w których zwłoki przetrzymywano pomiędzy śmiercią a pogrzebem. I tak jest do dziś. Zaraz, zaraz, nie tak szybko… Mój ojciec zmarł w 1964 roku i jeszcze przez dwie doby przebywał w domu, a ja go ubierałam do trumny. Ale już moja mama, w 1986 roku, rzeczywiście została zabrana z domu w ciągu kilku godzin. Patrzyłam na jej puste łóżko i myślałam, że jeszcze powinna w nim pobyć. Mam uczucie, że to niespieszne chowanie ojca było bardziej naturalne… Na przełomie XIX i XX wieku pojawił się obyczaj, znany nie tylko z literatury, bo czasem z ustnych przekazów, że do każdych zwłok przyczepiano sznurek z dzwonkiem, na wypadek gdyby nieboszczyk jednak się obudził… Coś w tym jest… To nie jest tylko niepokój z XIX wieku. Pamiętam, że zaglądałam wciąż do pokoju ojca i patrzyłam, czy prześcieradło się nie poruszyło. Zanim zabrali mamę, też tak robiłam. Było to silniejsze niż mój zwyczajny racjonalizm. Myślałam sobie: a może…? letarg a beatyfikacja Tradycja chronienia zmarłego przed pochowaniem go w letargu jest znacznie wcześniejsza. Chodziło bowiem o zbawienie. Istniała możliwość, że ktoś mógł być pochowany w letargu i po obudzeniu się zgrzeszyć…. …kląć przeciw Bogu, że znalazł się w takiej strasznej sytuacji. No tak… Świadectwo bezgrzesznego życia i śmierci w świętości — po przyjęciu sakramentu — gwarantuje, że już potem się nie grzeszy i można iść do nieba. Dlatego jednym z elementów procesu beatyfikacji była ekshumacja, podczas której między innymi badano, czy zwłoki były w takim samym położeniu jak w momencie chowania. Jeżeli były w innym — oznaczało to koniec procesu beatyfikacyjnego. Bo ten ktoś ogryzał paznokcie, klął i mógł zgrzeszyć samą myślą… Nie wiedziałam o tym. Mógł zgrzeszyć myślą, czymkolwiek… Dla procesu beatyfikacji najlepiej było, jeśli nieboszczyk nie tylko znajdował się w tej samej pozycji, ale jeszcze był nie tknięty rozkładem albo pachniał różami. Hmm… solidny wymóg. Chodziło o to, żeby wyłączyć wszystkie elementy uniemożliwiające świętość czy zbawienie, według doktryny katolicyzmu. Dzisiaj lęk przed letargiem jakby zaniknął… Chyba w ogóle go nie ma? Medycyna poczyniła ogromne postępy w określaniu śmierci i w pewności tego określenia. Ale ja pamiętam dorosłe osoby z mojego dzieciństwa, od których także dowiedziałem się, że istnieje lęk, iż można obudzić się w grobie. Pamiętam różne opowieści o dziadkach, o ciotkach… Jakaś ciotka zażądała od swojego męża, żeby założył jej światło w grobowcu, a jeszcze inna kazała się pochować w futrze, bo będzie jej zimno. Zbieramy takie różne straszne opowieści w dzieciństwie… Dzieci lubią się bać, byle nie „naprawdę”. Na niby. A to w pewnym sensie było na niby. Tyle że dzieci dość długo, do pierwszych klas szkoły podstawowej, nie rozgraniczają ostro, tego, co „na niby”, od tego, co „naprawdę”. ŚMIERĆ CORAZ TO INNA rozwój świadomości śmierci Problem śmierci pojawia się w świadomości dziecka dosyć wcześnie, choć w zasadzie nie budzi lęku. Zresztą sama śmierć nie budzi lęku w dzieciństwie, raczej jej różne, straszne okoliczności. A pani, jako dziecko, przyjęła formę lęku czerpaną głównie z literatury. Wydaje mi się, że myśl o nieśmiertelności matki i ewentualności pani śmierci w dzieciństwie pełniła funkcję zabezpieczenia się przed utratą. Sposoby, jakimi radzimy sobie z zagrożeniem, zmieniają się w ciągu życia, wykształcamy w sobie w miarę rozwoju coraz dojrzalsze. Dziecko posługuje się prostszymi, takimi jak zaprzeczenie. W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że lęk przed utratą matki powoduje, iż uważamy ją za nieśmiertelną. To jest zresztą wspaniała ilustracja postrzegania rodziców jako wszechmocnych. W późniejszym wieku myślimy o własnej śmierci jako o czymś prawdopodobnym. Ale wciąż nie przeżywamy świadomie lęku przed nią. Nieraz wydaje nam się nawet czymś pociągającym, odmiennym od codziennej szarości, czymś niezwykłym. Prawdopodobnie ciągle jeszcze posługujemy się takimi wczesnymi sposobami radzenia sobie z lękiem, jak zaprzeczanie i wypieranie. młodzieńcza fantazja o śmierci Tym tłumaczy się tak duża liczba usiłowań samobójczych we wczesnej młodości, pomiędzy dwunastym a dwudziestym piątym rokiem życia, że człowiek nie boi się własnej śmierci i igra z fantazją w ten sposób, iż używa jej do rozstrzygania problemu, czy jest kochany, czy nie, „czy komuś na mnie zależy”, „teraz mnie źle traktują, ale jak umrę, to wszyscy będą płakać, będą szli za mną w pogrzebie…” „…a ja to będę w dodatku widzieć”. To był niezbędny element tej fantazji. Wiem to z autopsji. To są młodzieńcze fantazje na temat wymierzenia kary winnym poprzez własne samobójstwo. A dlatego mówię o wymierzeniu kary, bo istnieje taka interpretacja psychologiczna młodzieńczych usiłowań samobójczych. I jednym z elementów tej fantazji jest właśnie nierzeczywistość, brak realnego stosunku do własnej śmierci. Realny stosunek do własnej śmierci i lęk przed nią w zasadzie pojawiają się u ludzi dopiero gdzieś w czwartej dekadzie życia — i pojawiają się znienacka. Znienacka, tak. Dlatego w moim pytaniu wymieniłam właśnie wiek około trzydziestu lat. Wtedy wyobrażałam sobie swoją nagłą śmierć. Wtedy się bałam. realny stosunek do własnej śmierci Nagle człowiek orientuje się, że życie jest mu drogie, że boi się śmierci i że w dodatku ona naprawdę może się zdarzyć. Zaczyna się przeżywać swoją śmiertelność jako coś konkretnego i trzeba się do tego jakoś odnieść. W miarę upływu życia jest z tym różnie. W zasadzie większość ludzi, jeżeli nie jest głęboko depresyjna, trzyma się życia. I dlatego ludzie umierają z lękiem, nawet ludzie bardzo cierpiący, którzy pozornie tej śmierci wyczekują. Ja, jako psychiatra, rzadko mam do czynienia z umierającymi, bo choć niektóre zaburzenia psychiczne często są przyczyną śmierci, to na ogół lekarza przy tym nie ma. W depresji, w niektórych psychozach, w schizofrenii — samobójstwo albo jest wynikiem depresji, która dołącza się do choroby, albo — wynikiem przeżyć imperatywnych, na przykład halucynacji nakazujących odebrać sobie życie. Ale samobójstwa nie popełnia się w asyście lekarza. Natomiast w większości dyscyplin medycznych — w onkologii, w geriatrii internistycznej, w patologii dziecięcej — ludzie umierają na rękach lekarzy. Ratuje się ich życie, dopóki można, ale w pewnym momencie to przestaje być możliwe. lęk umierających Moje doświadczenie ze śmiercią pacjentów pochodzi z początków uprawiania zawodu, kiedy odbywałem staże internistyczno–chirurgiczne, jakie przechodzi każdy lekarz po dyplomie, żeby zdobyć praktykę. I dobrze mam zapisane w głowie, czyli w pamięci, te osoby, które umierały w mojej obecności… Byłem na to uwrażliwiony, już wcześniej interesowałem się psychiatrią i w moim doświadczeniu ci ludzie, niezależnie od wieku i cierpień, jakich zaznali, odchodzili zawsze z lękiem. Byli przerażeni, że zbliża się coś, co jest końcem, chyba że umierali nieprzytomni. Jeżeli ktoś jest nieprzytomny, bo ma na przykład udar i znaczną część mózgu uszkodzoną, to następstwa uszkodzenia nie pozwalają na identyfikację jego przeżyć, wówczas można tego nie zauważyć. Ale jeżeli człowiek jest w kontakcie ze światem i nie traci całkiem świadomości albo ma falującą świadomość, wtedy lęk przed umieraniem jest zauważalny. Nie jestem pewna, czy ma pan rację, czy zawsze pojawia się ten — w pana relacji wręcz paniczny — strach przed śmiercią. Mam doświadczenie śmierci mojej mamy, przy której byłam obecna. U niej nie było lęku, a na dzień, dwa przed śmiercią mówiła: „Chyba nie sądzicie, że boję się umierać? Nie martwcie się, bo ja się nie boję”. Mama miała osiemdziesiąt sześć lat. Ojciec umarł nagle, nie umiem powiedzieć wiele o jego śmierci. Moje najwcześniejsze doświadczenie śmierci spotkało mnie, gdy miałam jakieś dziesięć, dwanaście lat, przebywałam na wsi, na wakacjach. Byłam całkiem sama w domu z chorą staruszką, wszyscy poszli w pole, bo były żniwa. Ona umarła nagle. Spadła z łóżka, ja usiłowałam ją położyć do tego łóżka. Umarła zaraz potem, na łóżku. Nie umiem powiedzieć, czy się bała. Pamiętam, że ja się nie bałam, przyjęłam to jako coś, co jest normalne, bo ona długo chorowała. ucieczka przed śmiercią Może doświadczenie osobiste psychiatry jest inne? Przecież w przygotowywaniu się do uprawiania zawodu niebagatelną rolę odgrywa umiejętność określania stanów uczuciowych drugiego człowieka — nawiasem mówiąc, własnych też. Uczyłem się tego, ćwiczyłem, bo to nie jest wiedza teoretyczna, to jest pewnego rodzaju umiejętność posługiwania się empatią, czyli współodczuwaniem tego, co ktoś inny odczuwa, żeby móc to określić. Takie uciekanie z łóżka, wypadanie z łóżka, którego pani była świadkiem, jest właśnie wyrazem lęku. To jest typowe, że człowiek umierający i słaby nie siedzi, nie leży w łóżku — ale zrywa się i chce gdzieś biec. Tak dzieje się z umierającymi zwierzętami. Umarło mi kilka kotów, dwa psy… Wszystkie przed śmiercią zrywały się i sprawiały wrażenie, że chcą gdzieś pobiec. Tak, one chciały uciekać przed swoją śmiercią. Przyjaciel mojego męża tuż przed swoją śmiercią uciekał ze szpitala, złapali go w styczniową noc, na ulicy, w pidżamie… Umierał na serce. Tak. To jest wyraz lęku przed tym czymś, co nadchodzi. Przecież zachowanie życia to podstawowe prawo biologii. A możliwość jego utraty jest źródłem lęku podstawowego. Ale kiedy mówimy o lęku zwierząt, o lęku małych dzieci czy o domniemanym lęku przyjaciela, którego pani wspomina, nie wiemy nic o świadomym doznaniu. Nie wiemy przecież, co oni przeżywają. przygotowanie do śmierci To, co zachodzi w organizmie chorego człowieka, na przykład umierającego na serce, dociera w postaci sygnałów do mózgu i wzbudza alarm. Uruchamia działania zaradcze. Zupełnie bez naszej wiedzy. Tylko część rejestrowanego zagrożenia dociera do naszej świadomości. Czasem, tylko czasem, udaje nam się świadomie określić źródło zagrożenia i w racjonalny sposób zorganizować obronę. Trudno jest mi interpretować to drugie pani doświadczenie, to znaczy śmierć matki. Myślę, że mama trochę panią do tego przygotowała, mówiła przez dwa dni, że ona na to czeka, że wie i jest pogodzona. Ale teraz jest druga kwestia — kwestia interakcji. Można się zastanowić nad tym, w jakim stopniu pani podtrzymywała ją w tej wierze. A to jest coś, do czego trzeba dopiero dojść. I teraz jest pora na teoretyczny komentarz, bo w pierwszej chwili trochę odwołałem się do swoich doświadczeń, a trochę do tego, co jest prawdopodobne — opierając się na tym, co wiemy już dzisiaj o funkcjonowaniu mózgu. A w mózgu tkwi źródło wymiaru naszego przeżywania psychicznego. I tu znowu trzeba wrócić do Freuda. ŻYJEMY „KU ŚMIERCI”…?! Eros i Tanatos Freud bardzo poważnie zajmował się śmiercią. Jednak pisał o niej stosunkowo późno. Jego prace związane z seksualnością były znacznie bardziej popularne, w dodatku spopularyzowane w wersji uproszczonej, natomiast myśli na temat śmierci nie zna się tak dobrze. Chociaż i we wcześniejszych pracach odwoływał się do dwóch wielkich sił popędowych: miłości — Erosa, i właśnie śmierci — Tanatosa. Ale były one obecne już w dziewiętnastowiecznej myśli filozoficznej, jako odwołanie się do greckiej filozofii. Ten „wczesny” Freud mówił o tym, że w momencie przyjścia człowieka na świat są w nim ściśle splecione dwie siły biologiczne, dwa popędy, i pierwszy etap rozwoju polega na ich rozdzieleniu. Kształt dalszego życia zależy w dużej mierze od tego, w jakim stopniu człowiek rozdzieli od siebie popęd ku śmierci i popęd ku seksualności i życiu. Ale Freud nigdy nie twierdził, że te dwa popędy są sobie przeciwstawne, przeciwnie, one były tak ściśle splecione, że… Chwileczkę! Freud twierdził, że w człowieku istnieje popęd ku śmierci, i to niemal od momentu narodzin? Cóż za zwariowana teoria… Tak, on mówił, że istnieje popęd ku śmierci, i nazywał go „tanatosem” albo „destrudo”. I co przez to rozumiał? popęd niszczenia Pierwsze, uproszczone, rozumienie jego teorii mówi, że libido — przez które dzisiaj rozumie się przede wszystkim seksualność — to jest w ogóle „popęd ku” albo „popęd do” — budowania, konstruowania relacji, wchodzenia w związki, kochania i w ogóle tworzenia. Natomiast destrudo, czyli tanatos, jest popędem niszczenia, i jego istnieniem Freud wyjaśniał początkowo także agresję, a w przypadku niemowlęcia na przykład gryzienie matki w pierś, wtedy gdy niemowlęciu już wyrosły zęby. I takie połączone ssanie i gryzienie rozumiał jako wynik nierozdzielenia tanatosa od libido. A potem, mniej więcej w okresie, kiedy dziecko opanowuje trening czystości… …czyli umie już zawołać, że chce siusiu, a nie załatwia się w majtki albo do łóżka, tak? tanatotrofia Freuda …tak, i mniej więcej w tym okresie, według Freuda, te dwa popędy miały się rozdzielać. No, ale potem Freud bardziej zajął się libido, a o tym, co dalej się dzieje z destrudo, przez długi czas nie było mowy. I dopiero pod koniec życia zaczął ponownie się tym zajmować. Wrócił do tego tematu wtedy, kiedy sam zaczął chorować — na raka. Miał go w jamie ustnej i trudno powiedzieć, czy właśnie z tego powodu przedstawił koncepcję, którą nazwał „tanatotrofią”. Ta koncepcja sprowadza się do tezy, że rozwój tanatotrofii idzie od agresji i niszczenia ku przygotowaniu na własną śmierć. Uważał, że ten popęd jest odpowiedzialny za to, że jeden człowiek zabija drugiego w walce albo podczas rywalizacji. Destrudo, w miarę rozwoju życia, przygotowuje człowieka do przyjęcia własnej śmierci. Koncepcję tanatotrofii, obecnej skądinąd w mistycyzmie, wykorzystała amerykańska lekarka — psychiatra i tanatolog — Elisabeth Kubler–Ross w bardzo znanej koncepcji etapów przeżywania śmiertelnej choroby, zabawnie wyśmiana w filmie Cały ten zgiełk. Jeżeli pani pamięta ten film, to główny bohater ogląda w kabarecie monolog oparty właśnie na tej koncepcji. Kubler– Ross podjęła cenną próbę uporządkowania przeżyć człowieka dotkniętego chorobą terminalną. Film Cały ten zgiełk też jest o śmierci — ośmieszenie podejścia naukowego ma w nim dużą moc. Unaocznia, jak tylko sztuka potrafi, bezradność nauki wobec poważnego problemu. Te etapy wymieniane są po kolei. Najpierw następuje zaprzeczanie: „to niemożliwe, abym ja, właśnie ja, zachorował na coś takiego”. Potem jest etap złości i gniewu, po nim targowanie się — gotowość ustępstw, poszukiwanie pomocy i ratunku. Z kolei — głębokiego załamania, po którym przychodzi pogodzenie się i akceptacja. I można by powiedzieć, że pani wspomnienie matki należy interpretować w ten sposób, że mama — w swoim procesie tanatotroficznym, według Freuda — czyli w adaptacji do nierozwiązywalnej sytuacji, doszła do fazy, w której przyjęła to z godnością, przyjęła to jako ostateczne rozwiązanie i mogła podsumować swoje życie. Tak. Ostatnie dwa, trzy dni spędziła na opowiadaniu mi o swoim dzieciństwie. Twierdziła, że miała piękne dzieciństwo, co mnie zdziwiło, bo wiem, że miała dzieciństwo trudne. Była z biednej, wielodzietnej rodziny. Koncepcja Freuda trochę tu pasuje, a trochę jednak nie. Moja mama dożyła osiemdziesięciu sześciu lat i miała ostrą świadomość, że gdzieś od osiemdziesiątki każdy rok jest jej w jakimś sensie darowany, bo niewielu ludzi dożywa takiego wieku w dobrym stanie psychiczno–fizycznym, a ona dożyła. Nie przeżywała w efekcie poważnej depresji, buntu, załamania… Idea dobrej śmierci też istnieje. IDEA DOBREJ ŚMIERCI ceremonia umierania Każdy z nas czytał gdzieś o tym albo słyszał, że dawniej umierało się w domu, w otoczeniu rodziny, której rozdawało się dobra i błogosławieństwa, i wygłaszało się różne mowy pożegnalne, był ksiądz, były modlitwy, żałość rodziny — i ten proces umierania trwał. Całe to umieranie było pewną ceremonią, która towarzyszyła przekraczaniu granicy świętości, w stronę czegoś, czego wciąż nie umiemy ogarnąć. Jednakże to dotyczy przede wszystkim tradycji chrześcijańskiej Europy, bo stąd pochodzą te opowieści. A mimo tej tradycji mamy nieszczęsnego Goethego… Goethe, najświatlejszy umysł w Europie tamtego czasu — człowiek wszechstronny, polityk, historyk, botanik, poeta, pisarz, mający wszystko: kobiety, wino, śpiew, pozycję, majątek i życie pełne sukcesów — potwornie bał się śmierci, co nie ulega wątpliwości. Może miał właśnie wszystkiego za dużo? Może trzeba mieć w sam raz, wtedy żal odchodzenia jest trochę mniejszy? Może gdy ma się tak dużo jak Goethe, to zaczyna się wierzyć, że jest się też nieśmiertelnym w sensie dosłownym, a nie tylko metaforycznym… Ale umysł tak niezwykły? Jeden z większych umysłów europejskich, a umiera w lęku? Myśli pan, że rozum chroni przed lękiem? Może wręcz przeciwnie? Umysłom prostym jest chyba łatwiej umierać? Łatwiej jest tym, których wyobraźnia jest bogatsza… W każdym razie w niektórych literackich opisach mamy idealny obraz człowieka, którego wszyscy całują po rękach i nogach, przyjmują z jego ręki błogosławieństwa, a on umiera w spokoju — ale myślę, że te opisy to jest sposób na radzenie sobie z lękiem. wspominanie dzieciństwa A może sposobem na radzenie sobie z lękiem jest właśnie wspominanie dzieciństwa tuż przed śmiercią? Wiele słyszałam o tym zjawisku, wiem o nim też z literatury, gdzie wręcz sugeruje się, że „przed śmiercią przewija się nam przed oczami całe nasze życie” — ale akurat moja mama wspominała dzieciństwo. Nagle zaczęła mi opowiadać, jak kradła jabłka ze swoim przyjacielem Morycem… Nigdy wcześniej mi o tym nie opowiadała, po raz pierwszy usłyszałam o jakimś Morycu. zaświaty w kulturze U osiemdziesięciosześcioletniego człowieka to jest bardzo prawdopodobne, bo odsłaniają się wczesne wspomnienia i są bardziej wyraziste od innych, późniejszych, które się wymazuje, zwłaszcza kiedy podeszłemu wiekowi towarzyszy demencja pochodzenia naczyniowego, czyli utrata sprawności intelektualnej, związana z zatorami, zawałami, niedokrwieniem. Przy tego rodzaju demencji mamy do czynienia z trudnością zapamiętywania bieżącego i utratą później nabytych wspomnień, a nawet umiejętności, natomiast wczesne wspomnienia zostają dłużej i jakby odsłaniają się na nowo. I odsłaniają się właśnie pozytywnie. Chociaż wiemy to z tradycji bardziej chrześcijańskiej niż judaistycznej, w tradycji helleńskiej zaś, pogańskiej, błogosławieństwem śmierci było zapomnienie. Homerycka tradycja grecka mówi o zaświatach jako o krainie cieni, w której niczego się nie pamięta. To jest jak gdyby pewne zrównoważenie filozofii życia związanej z istnieniem — pneuma. W homeryckiej postaci religii Greków Hades pełen był duchów, które zapominały. I tam ostateczną śmiercią jest właśnie to, że się nie pamięta, że się traci wyrazistość poprzez utratę wspomnień. Kara hadesowa, tak jak w przypadku Syzyfa i Prometeusza, polegała nie tylko na tym, że robili coś, czego nie mogli dokończyć, a ich cierpienie było wieczne, ale dodatkowo nie tracili pamięci. Natomiast w tradycji religii monoteistycznej’— zarówno judaistycznej, jak i chrześcijańskiej — dzieciom zawsze się mówiło, na przykład gdy zmarła im matka czy babcia: „Módl się, to pójdziesz do mamusi. Mamusia poszła do swojej mamusi, babcia poszła do dziadzia i wszyscy kiedyś będziemy siedzieć razem w niebie, na chmurkach”. początki człowieczeństwa a ceremonie pogrzebowe I ta infantylna wersja śmierci towarzyszy nam przez całe życie, a przekonanie, że istnieje możliwość połączenia się z bliskimi po śmierci, jest bardzo ważne. Można by snuć różne hipotezy, w szczególności od strony antropologicznej, ale jest przecież i taka, która wywodzi początek człowieczeństwa od momentu, w którym zaczęto grzebać zwłoki i urządzać ceremonie pogrzebowe. I jest taka koncepcja, że człowiek nie począł się od używania narzędzi, jak chciał Marks, nie zaczął się od rozbijania orzechów obrobionym kamieniem — bo już dzisiaj udowodniono, że inne kręgowce też korzystają z narzędzi; ptaki i małpy posługują się na przykład patykiem — ale że człowieczeństwo zaczyna się w momencie pojawienia się ceremonii pogrzebowej. To było posypywanie zwłok kwiatami, ich palenie czy przygrzebanie ziemią, obłożenie kamieniami, złożenie w jakiejś jaskini — co wynikało ze stosunku do zmarłego jako do człowieka. I to się zawsze wiąże z jakąś koncepcją życia po śmierci — albo w postaci powrotu w następnym pokoleniu, a ceremoniał jest potrzebny po to, żeby wrócić, jak w animistycznej religii japońskiej; albo chodzi o przejście na wyższy etap rozwoju, jak w indyjskich rozwiązaniach; albo o wieczne obcowanie ze Stwórcą — a taka jest chrześcijańska koncepcja. No, ale te koncepcje tworzono głównie po to, żeby jakoś pocieszyć człowieka, ułatwić mu oswojenie się z wizją nieuchronności własnej śmierci lub śmierci bliskich osób… Kto tworzył te koncepcje? Ludzie. I kogo miały pocieszyć? Ludzi! mit daje pocieszenie I kółko się zamyka. Człowiek stworzył tę koncepcję dla siebie. Zbudował mit wyjaśniający rzeczywistość życia i jego przemijalności. Ale przecież można też wierzyć, że ta prawda została człowiekowi objawiona. Można też wierzyć, że to Pan Bóg dał ludziom tę wiarę, żeby ich pocieszyć, bo widział, jak się męczą, i chciał im ulżyć… A wtedy wracamy do tezy, że człowieczeństwo pojawiło się w momencie pojawienia się metafizyki. Metafizyka… To mi się bardziej podoba, bo przecież nie tylko szympansy — bliskie nam genotypem i inteligencją, osiągają przecież poziom rozwoju trzyletniego, inteligentnego dziecka! — opłakują swoich zmarłych, co jest rodzajem ceremoniału. Ba, widziałam ptaka rozpaczającego po utracie partnera. I to też jest jakaś ceremonia pogrzebowa. No to pozostańmy przy metafizyce… PO CO ŻYJĘ? Wiara w życie pozagrobowe to zapewne jest pocieszenie, jedna z licznych interpretacji, ale gdyby ją „rozebrać”, to pojawia się obszar wyjaśnienia mitu, który nadaje sens egzystencji czy śmierć i niekoniecznie ma związek z pocieszeniem się, że ostatecznie jest celem i tak czeka nas śmierć. To jest próba odpowiedzi na pytanie: życia? „po co żyję?” Jak to po co? A po co? Żeby żyć. Tak pani myśli? Przecież nie żyję po to, żeby przejść na tamten świat! Jeżeli to ma być celem mojego życia… Dziękuję bardzo. Życie to jest dar, który dostajemy tylko raz, i jest wystarczająco cenne, aby uznać, że jest celem samym w sobie. Ale istnieje pewna uproszczona wersja wczesnego chrześcijaństwa, tak jak się je rozumie w przekazie nie pisanym, lecz w tym idealizowanym, ustnym — i ta interpretacja mówi, że pierwsi chrześcijanie szli na męczeńską śmierć radośnie, wierząc, że zostaną zbawieni, iż wcześniej będą u Boga. Niektórzy wyznawcy Allacha też są przekonani, że będą wcześniej u Boga, i dlatego porywają samoloty i rozbijają je o budynki. Bo jedna z wersji islamu wyraźnie mówi, że święta wojna, czyli wojna w imieniu religii, daje nie tylko możliwość natychmiastowego zbawienia i obcowania z Allachem — bo to jest możliwe i za życia — ale daje szczęście po śmierci. Jest ono pojmowane w kategoriach bardzo ludzkich, w muzułmańskim raju są na przykład hurysy, które służą. …zatem raj dla hurys jest nieco gorszego rodzaju, a wchodzi się do niego wejściem dla służby. raj muzułmański i chrześcijański raj W każdym razie ten muzułmański to jest idea szczęścia rozumianego w kategoriach ludzkich, a już chrześcijanin nie jest postawiony wobec takich możliwości. Chrześcijanin jest postawiony wobec tajemnicy, bo tylko w dziecięcej wersji będzie siedział z mamusią na chmurce. Ale można by powiedzieć, że ta wersja raju islamskiego jest mniej więcej taka, jak marzenie o przebywaniu na chmurce razem z mamusią… Zawsze mnie zastanawiało, co będą mieć w raju wierne muzułmanki, te, które giną w walce. Też hurysy? Ale myślę, że tak naprawdę to tylko niektórym ludziom udaje się ten proces tanatotrofii doprowadzić do końca i umierać w zgodzie z faktem, że śmierć jest nieuchronnie związana z życiem. W pewnym sensie jest… Ale nie wchodźmy teraz w próbę odpowiedzi na pytanie, co jest początkiem życia, bo się wygłupimy… W każdym razie poczęcie, czyli zaistnienie, jest początkiem życia, a śmierć jest jego końcem. I w istocie po to, żeby umrzeć, trzeba się narodzić. Nadal mówi pan tak, jakbyśmy rodzili się do tego, żeby umrzeć. A ja się z tym nie zgadzam. Koniec nie oznacza celu. Oznacza w tym sensie, że skutek pociąga za sobą przyczynę. No tak, ale nigdy bym śmierci nie nazwała celem. Nigdy. umieranie i odnawianie się w przyrodzie Można by powiedzieć, że jednak tak jest, jeżeli odwołać się do przyrody… No, nie! Przyroda bez przerwy umiera i się odnawia. Ale jesteśmy częścią przyrody czy nie jesteśmy? Jesteśmy, ale umieranie nie jest celem dla przyrody, jest jedną z faz, niezbędną do ponownych narodzin, a jeszcze jest coś „pomiędzy” — życie — i ono jest celem tego umierania i poczynania się na nowo. Ale drzewa odnawiają się w tym sensie, że mają cykl wegetacyjny i niektórym opadają liście, a innym nie. Jest wiele drzew, które nie tracą liści, i można powiedzieć, że drzewo nie umiera, choć przechodzi w stan życia utajonego. Podobnie jest z żabami i płazami, które są zmiennocieplne. Może nic o tym nie wiedząc, przechodzimy w jakiś stan życia utajonego? Drzewa też nie są nieśmiertelne, one są nieśmiertelne wyłącznie w skali naszego życia — sekwoje żyją kilka setek lat. Żaba przechodzi w stan utajonego życia, ale jeżeli zamarznie w zimie, to już się nie obudzi. Niedźwiedzie przesypiają zimę i ich procesy życiowe są wtedy zwolnione; podobnie jest z życiem drzew, które na zimę ograniczają swoje funkcje, ale naprawdę nie umierają. Jeżeli mówimy, że coś umiera, a potem się odradza, to jest to raczej przenośnia niż rzeczywistość przyrodnicza. Tak, natomiast w przypadku człowieka — czy to wierzącego, czy niewierzącego — jednak istnieje takie pojęcie jak dusza i wciąż toczą się spory, co dzieje się z duszą po naszej śmierci. …I NIEUCHRONNIE POJAWIA SIĘ DUSZA Kiedyś zmarłym przystawiano tylko lusterko do ust, dziś niekiedy potrzebujemy dowodu, że ustała nie tylko praca serca, ale i mózgu. A ten mózg to naprawdę tylko szara masa komórek czy jeszcze coś więcej? Bo to „coś więcej” można by nazwać duszą… dusza w religii W starożytnej Grecji wierzono, że kiedy człowiek śpi, jego dusza odbiega, zatem nie wolno przenosić śpiących, bo dusza ich nie znajdzie i odejdzie. Istnieją również wierzenia, że sen jest czymś na kształt śmierci. A to, o czym pani mówi… W wielu wierzeniach śmierć jest równoznaczna z utratą tożsamości i w większości tych religii czy wierzeń i systemów filozoficznych — a głównie mówię o religiach, w których reinkarnacja jest istotą cyklu przemian — tożsamość ustaje wraz z bieżącym wcieleniem. W jakim sensie? Jeżeli ja, czyli to, co jest moim życiem, przechodzę w inne życie, to ono — to nowe życie — nie wie, że to jestem ja. Nie wie, bo nie pamięta. Ale w sumie to powinna być ta sama tożsamość, choć nieświadoma. Bo inaczej co, u diabła, przechodzi w inną postać?! reinkarnacja uproszczona Jeżeli nie pamięta, to po prostu nie wie. A tożsamość — to jest także i to, co o sobie wiemy. Pojawia się też takie uproszczone myślenie, że to, kim kiedyś byłem/łam, można sobie przypomnieć w jakimś szczególnym stanie umysłu, na przykład we śnie. W literaturze pełno jest scen, gdy nagle ktoś odkrywa we śnie, że pamięta, co się działo na dworze cesarza chińskiego, jak cesarz był ubrany — i zastanawiamy się, skąd on to wie. Sporo jest też takich osób, które mówią o sobie, że kiedyś musiały być Cyganką albo wojownikiem — choć to już inne zjawisko. Jeszcze pojawia się fenomen déj? vu. Jesteśmy w obcym mieście, wydaje się nam, że już tam byliśmy w jakimś innym wcieleniu. Słyszymy jakiś obcy język i nagle wydaje się nam, że go znamy i rozumiemy… ciągłość życia Ale jeżeli mówimy poważnie o reinkarnacji, to w istocie mówimy o tym, że życie jako takie jest ciągłe. Nie „moje życie”, tylko życie, którego jestem nosicielem, które jest ważniejsze niż „ja”. Z kolei w judeochrześcijańskiej tradycji znaczenie ma właśnie pojedynczość i wartość osoby, razem z jej indywidualną tożsamością i podkreśleniem własnej jaźni. W chrześcijaństwie pojawia się dogmat, że to „ja” — w tym kształcie i we własnej osobie — zostanę zbawiony i razem z ciałem odrodzę się na Sądzie Ostatecznym. Jeżeli nie doznam zbawienia i będę cierpiał za grzechy — to też ten konkretny „ja”. To są zupełnie inne rozwiązania niż w religiach Wschodu. Jeszcze inaczej jest u aborygenów australijskich czy u tych, którzy żyli na Wyspach Trobrianda, ale wiemy o tym wyłącznie z lektury Bronisława Malinowskiego. Aborygeni są o tyle interesujący, że u nich w micie życia ciągłego istotną rolę odgrywają totemiczne zwierzęta, uważane za ich przodków. wcielenia w totemiczne zwierzęta I niekoniecznie są to od razu orły czy bobry, jak u kanadyjskich Indian, ale — co dla mnie jest trudne do zrozumienia — na przykład mrówki. I w tym cyklu czują się zjednoczeni z mrówkami, a wcielenie w totemiczne zwierzęta traktowane jest jako nagroda za życie godziwe — żyje się po to, żeby połączyć się z tym, co jest początkiem. W pewnym sensie życie w świecie mrówek jest podobne do naszego, może nawet jakoś sprawiedliwsze, mądrzejsze, choć zapewne trochę nudne. Ale to wszystko jest jakby próbą nadania życiu sensu. Pani powiedziała: „żyje się po to, żeby żyć, żyje się dla życia”. Takie stanowisko jest dość powszechne, tylko że ono jest trudne do przyjęcia. Człowiek ma jednak metafizyczną potrzebę wyjaśnienia sensu swojego życia. Ależ życie samo w sobie jest metafizyczne! Nie stąpamy jedynie po ziemi, czasem ulatujemy myślami. A jednym z elementów założenia, że żyje się po to, aby żyć, jest — jak pan mówił — uzyskanie jakiegoś rodzaju harmonii i zdolności pogodzenia się z własną śmiercią. Szukanie harmonii, w tym zgody na śmierć, jest ważnym elementem rozwoju człowieka. życie dla rozwoju Psychologiczne kierunki humanistyczne mówią rzeczywiście tak, jak pani to ujęła, że żyje się w dużej mierze po to, żeby się rozwijać, żeby w każdym momencie życia wykonywać następny krok i wzbogacać swoją psychikę, zdobywać wiedzę i w późniejszych fazach dzielić się tą wiedzą, przekazywać ją, wspierać innych, kształtować to, co jest ważne, czyli kulturowe dziedzictwo — i przygotować się w ten sposób do odejścia. Ale pani odrzuciła wcześniej takie „życie ku śmierci” … Bo to „ku śmierci” jest najwyżej jednym z elementów życia, ale nigdy jedynym. Nie wierzę w to. Z kolei jak się szuka odpowiedzi w biologii, to w istocie cel życia jest zupełnie inny — bo celem życia jest prokreacja. I to stanowisko prokreacyjne też kończy się sformułowaniem, że życie — gdy się już prokreacji dokonało — przestaje być jakimkolwiek celem. To dopiero jest bezsensowne ujęcie… Gdzie tu miejsce dla tych, którzy nie mają dzieci, bo nie mogą ich mieć, nie chcą, nie planują? życie dla prokreacji Biolodzy prokreacjoniści mówią wyraźnie, że zwierzęta umierają równocześnie z utratą zdolności prokreacji. Świat zwierząt nie zna istot, które nie mogłyby się rozmnażać — chociaż i to stwierdzenie nie jest prawdziwe! Zatem przedstawiciel stanowiska prokreacyjnego powinien od razu zastrzelić wysterylizowaną sukę czy kotkę. To jest wprawdzie ingerencja człowieka w świat zwierzęcy. A przecież w życiu zwierząt też istnieje sens, a nawet cel. Można by powiedzieć, że to jest ingerencja człowieka i równocześnie, że to podważa wniosek, iż życie bez możliwości prokreacji jest sensowne. Ale nie trzeba szukać tego sensu aż w ingerencji człowieka, bo można znaleźć obserwacje etologiczne o życiu zwierząt w warunkach naturalnych, które także tę tezę podważają. Tak, rola zwierząt samotników w stadzie. Na tej podstawie skonstruowano tezę, że klimakterium pojawiło się u ludzi, żeby mogli dłużej wychowywać własne potomstwo. Bo w stadzie zwierząt czynią to między innymi ci samotnicy. Ja wiem, że prokreacja jest bardzo ważna dla gatunku ludzkiego, ale nie mogę się zgodzić, że to ona jedynie wyznacza sens ludzkiego życia — bo takie stanowisko odbierałoby sens życiu wielu ludzi. Ciekawe… Mieliśmy mówić o śmierci, a mówimy o życiu i prokreacji… Typowe. Uciekamy trochę przed tym tematem. Boimy się. Hmmm… ewolucja biologiczna a jednostka Według zasady ściśle biologicznej, która konstruuje ewolucjonizm, chodzi o przechowanie takich cech, które warunkują dostęp przedstawicieli gatunku do źródeł pożywienia, ciepła i przetrwania. I one z założenia muszą stawiać na równi albo nawet wyżej — znaczenie przetrwania gatunku niż życie jednostki. Biologia w istocie nie daje odpowiedzi na pytanie o sens życia jednostkowego. Albo, mówiąc inaczej, takie pytanie nie jest adekwatne, jeśli się je stawia biologii. Ale to nam nie wystarcza i człowiek zrobił w tym pewien wyłom. Dyskutuje się przecież nad relacją wartości jednostki i społeczeństwa. I choć deklaruje się wyższość praw jednostki nad prawami społeczności, to równocześnie zakłada się wzajemną służebność społeczeństwa i jednostki. Tak to się teraz twierdzi —jesteśmy na takim etapie rozwoju kultury. Ale mam tu jeszcze inny wątek, a jest on związany z tematem sympozjum, w którym uczestniczyłem… W Izraelu? Tak. W Hajfie. ABEL — PIERWSZA ŚMIERĆ W BIBLII To sympozjum było ciągle przesuwane z powodu wzmożonej fali terroryzmu w Izraelu. Jego temat — problem proporcji i relacji między winą a odpowiedzialnością — został ustalony już wcześniej, w czasie obrad i dyskusji w Krakowie, które odbyły się bezpośrednio po przeprosinach prezydenta RP za udział Polaków w eksterminacji Żydów. Jedwabne… biblijna wersja śmierci Głównym wątkiem sympozjum w Hajfie była kwestia genezy odpowiedzialności na podstawie interpretacji biblijnej opowieści o Kainie. Były na ten temat wykłady, jeden teologiczny, prawosławny, i drugi — związany z psychoanalityczną, freudowską interpretacją mitu o Kainie. Nie chcę wchodzić w subtelności i szczegóły psychoanalitycznego rozbioru zagadnienia, ale tym, co uderzało, zwłaszcza w interpretacji teologa prawosławnego, była teza, że pierwsza śmierć człowieka w przekazie biblijnym, w Genesis, nie była naturalna — była morderstwem. Pierwsza śmierć człowieka została mu zadana przez drugiego człowieka. I to nie była naturalna śmierć Adama, tylko śmierć Kaina z ręki Abla… Ciekawe przejęzyczenie… …rzeczywiście — przecież było na odwrót… W każdym razie Kain zamordował Abla właściwie z powodu urazu, którego doznał i którego nie mógł znieść: Bóg, z bliżej nie określonych powodów, odrzucił jego ofiarę. A od Abla przyjął. I w zasadzie nie wiadomo, dlaczego zrobił różnicę między jednym a drugim. Może tak narodziła się niesprawiedliwość i zarazem nieobliczalność, czyli wielka władza Boga nad nami? Hiob też swoje przeszedł i nie wiadomo za co. Ot, dla wypróbowania go… Boski eksperyment. zło w człowieku No, można tak powiedzieć. To jest jedna z interpretacji i wtedy mawiamy, że w istocie odpowiedzialność nadal spoczywa na Bogu, a nie na człowieku. Ale można też powiedzieć, że jest to inne rozwiązanie problemu połączenia agresji i miłości, czyli tej drugiej strony, którą mniej w sobie lubimy, zła, które w sobie nosimy, gotowości do czynienia zła — której nie akceptujemy. O, niekiedy nawet zaprzeczamy jego istnieniu w nas. Gdy w jednej z powieści — Tam gdzie spadają Anioły — napisałam, że drzemią w nas zarazem i dobro, i zło, pewien bardzo miły, ale fundamentalnie katolicki krytyk zarzucił mi herezję. O właśnie. Zasadniejsze jest powiedzenie: zaprzeczamy istnieniu zła w nas. A zatem śmierć w Biblii po raz pierwszy pojawia się od razu jako morderstwo. …i dopiero potem następuje naturalna śmierć Adama. …otoczonego dziećmi i rozdającego błogosławieństwa. Tak, ten idealny obraz, o którym pan mówił, ale dopiero drugi, a nie pierwszy. I to w Biblii. ideał złotego wieku Tak. Ale Biblia mówi też, że ci ludzie żyli po kilkaset lat i jeszcze mieli dzieci. I nie zdarzyło się im to, co nieszczęsnemu Ablowi — nikt ich nie zamordował. Podobny wątek pojawia się także w mitach helleńskich. Złoty wiek, bez chorób, śmierci i zła, który gdyby nie puszka Pandory — byłby bardzo długo wiekiem szczęśliwości, nie byłoby w nim agresji, wojen, zabijania. Dopóki ludzie nie zaczęli się zabijać, żyli w nieskończoność, a potem Pandora z ciekawości otworzyła puszkę. Myślę, że dałoby się to wszystko podsumować tak: w ciągu życia stosunek do śmierci — w tym także do własnej śmierci — zmienia się w zależności od tego, w jakim stopniu jesteśmy w stanie odnieść się uczuciowo do świadomości faktu, że jesteśmy śmiertelni. I to jesteśmy śmiertelni nieabstrakcyjnie. Śmierć rzeczywiście towarzyszy nam już od narodzin i dałoby się wyznaczyć momenty jej uświadamiania sobie. fazy lęku przed śmiercią Ten najważniejszy — we wczesnym dziecięctwie — to lęk przed rozstaniem, przed byciem opuszczonym. Potem następują fantazje okresu dojrzewania, gdy śmierć może być elementem rozgrywki, sprawdzenia, czy rodzice nas kochają, akceptują. W wieku dojrzałym pojawia się lęk przed utratą osoby, z którą jest się związanym uczuciowo. Jednak własna śmierć wciąż jest mało konkretna. W końcu jednak pojawia się obawa przed konkretem własnej śmierci i wtedy ten dynamiczny proces, który Freud nazywał tanatotrofizmem, wchodzi w ostateczną fazę: przygotowania się, pogodzenia się z myślą, że jest się śmiertelnym i że śmierć jest naturalnym zakończeniem życia. W tomie I Być rodziną, czyli jak budować dobre życie swoje i swoich dzieci mówiliśmy, że okrutne, ale potrzebne bajki, które mówią o śmierci, też pełnią określoną rolę: już od dzieciństwa oswajają nas ze śmiercią. ZAPOMNIEĆ O ŚMIERCI I mówiliśmy też o obecnej kulturze, która próbuje zapomnieć o istnieniu starych ludzi, promuje i podkreśla młodość, zwłaszcza w mediach. Jestem skłonny uważać, że lęk przed śmiercią zmienia się w ciągu życia. Może on być bardzo silnym motorem działań, także działań „do” życia — choćby poprzez to, że człowiek zaprzecza istnieniu śmierci oraz że nie przyjmuje jej do wiadomości. Do pewnego wieku? Niekiedy do końca życia. Do końca życia? To już jest chyba rodzaj zaburzenia? lęk jest konieczny Właśnie staram się nie nadawać temu statusu patologii, bo to nie jest zaburzenie. Myślę, że zaburzeniem byłaby sytuacja, w której człowiek nie doznaje w ogóle lęku przed śmiercią. Zdarzają się takie neurologiczne zaburzenia, w których na przykład nie odczuwa się bólu, i pojawiają się wtedy także następstwa tego braku. Ktoś, kto nie odczuwa żadnego lęku przed śmiercią, zapewne krótko żyje, bo wzrasta prawdopodobieństwo, że stratuje go pierwszy napotkany koń, pożre go niedźwiedź, który wyjdzie na drogę w lesie, ukąszą go śmiertelnie osy czy szerszenie, albo też wpadnie pod samochód — ponieważ przezorność i rozglądanie się wokół, aby ustrzec się niebezpieczeństwa, jest podyktowane w dużej mierze lękiem przed śmiercią. A zatem fazy naszego stosunku do śmierci mają dość jasny i określony charakter, sprzężony z okresem rozwoju, w jakim się znajdujemy, czy tak? czy niemowlę boi się śmierci? Tak. Mogę powtórzyć dla jasności: gdy człowiek się rodzi, nie ma w ogóle świadomości śmierci. Natomiast niemowlę zapewne odczuwa lęk — na przykład w czasie ataku astmy albo obrzęku płuc, bo lęk zawsze towarzyszy zmianom chemicznym we krwi wywołanym brakiem tlenu. Ale niemowlę, które ma atak duszności, nie jest w stanie powiedzieć, czy przeżywało lęk. Nie powie nam też tego laboratoryjny szczur, a mimo to wiele badań nad funkcjonowaniem mózgu i lękiem odwołuje się do modelu, według którego określone zachowanie jest wyrazem lęku przeżywanego przez gryzonie laboratoryjne. Dziecko przeżywa reakcje lękowe, których jednak nie potrafi identyfikować, tylko na przykład płacze, gdy zobaczy, dajmy na to, paskudną maskę Baby Jagi. Jeżeliby pokazać niemowlęciu węża, to też będzie reagować lękiem. Takie reakcje zauważamy u niemowląt bardzo wcześnie i identyfikujemy je jako lęk, chociaż nie wiemy tego na podstawie introspekcji i relacji dziecka, tylko — innych zjawisk, takich jak identyfikowanie cech albo współodczuwanie. Ale zawsze istnieje ryzyko, że to my nadajemy znaczenie zachowaniu dziecka, to my twierdzimy, że ono przeżywa coś, co w istocie my sami przeżywamy. Ten mechanizm projekcji jest dość częsty. ukrywanie śmierci przed dzieckiem Potem dziecko wyrasta z niemowlęctwa i pojawia się świadomość śmierci w wyniku doświadczenia — bo umarł ktoś w rodzinie albo zmarło któreś z domowych zwierząt — dziecko w tym uczestniczy i o tym wie. Oczywiście, można przed dzieckiem takie fakty ukrywać, tak jak Śpiącą Królewną ukrywano przed wrzeciono czy igłę, w zależności od wersji bajki — i to jest dość częste, że ukrywa się przed dzieckiem jakiś fragment rzeczywistości, nie mówi się o nim. Przypominam sobie takie sytuacje, w których na przykład ukrywano przed dzieckiem śmierć jednego z rodziców. Jak długo można to ukrywać? dziecięce sposoby przeżywania śmierci Przez wiele lat. Można przypuszczać, że takie ukrywanie, chociaż tłumaczone chęcią ochronienia dziecka przed urazem, wynika raczej z tego, że to ten drugi, osierocony rodzic nie może, nie jest w stanie pogodzić się ze stratą małżonka. Takie stwarzanie fikcji prowadzi jednak do kontynuowania fałszywej sytuacji, mnożenia kłamstw. Bo przecież trzeba wyjaśnić, dlaczego tata nie dzwoni, nie pisze listów. Stworzenie takiej fikcyjnej rzeczywistości ma i tę dramatyczną konsekwencję, że tworzy fałszywą relację między rodzicem a ochranianym/oszukiwanym dzieckiem. A wynika to z tego, że owdowiały rodzic nie bierze pod uwagę możliwości przyjęcia tej informacji przez dziecko. Nie zdaje sobie sprawy, że dziecko ma własny sposób przeżywania. Są też rodzice, którzy nie biorą w ogóle dzieci na pogrzeby, i tak naprawdę nie wiadomo dlaczego. Pamiętam, jak wtedy, na wakacjach, przeżywałam widok tamtej leżącej na łóżku zmarłej kobiety, przygotowanej już do pogrzebu. Wciąż wchodziłam do izby, w której leżała, bo w jakiś sposób mnie to fascynowało, a ponieważ wokół była jej rodzina, to się nie bałam. Potem przeżyłam śmierć ojca, sama ubierałam go do trumny, bo mama z siostrą nie były w stanie, źle przeżywały bliskość martwego ojca. Ja jakoś wiedziałam, że nie mam się czego bać, że to wciąż jest mój ojciec, choć inny. Cięższy. Chłodny. Nie okazujący żadnych uczuć. Mocno przeżyłam też śmierć mamy, ale nie obawiałam się jej, gdy umarła, bo to wciąż była bliska mi osoba — mimo że martwa. Ha, to dziwne… BOIMY SIĘ ZMARŁYCH …dziwne, bo dość często ludzie boją się zwłok, i to nie tylko obcych osób, ale nawet tych bardzo bliskich. Dlaczego tak się dzieje? dlaczego boimy się zmarłych? To trudno powiedzieć. Jedyne jasne i wyraźnie sformułowane wytłumaczenie jakie znam, to „nieczystość” zwłok w judaizmie. No, ale przecież ten przeciętny człowiek, obawiający się zwłok własnej matki, nie myśli o judaistycznym pojęciu nieczystości. Widziałam wiele takich sytuacji. Znam młodego mężczyznę, który po śmierci swojego dziadka natychmiast wyrzucił z domu wszystko, co mogło mu się z nim kojarzyć, łącznie z pościelą, bo, jak powiedział: „on w tym leżał przed śmiercią”. Nie ukrywam, że taka reakcja mnie zaszokowała. I wydaje mi się, że jest to reakcja na miarę dzisiejszych czasów, dzisiejszego kultu młodości i prób zapominania o śmierci, tego zaprzeczania jej, jak pan to nazywa… Ale mnie w tej chwili nie chodzi o to, że to jest efekt przekazania judaistycznej tradycji nieczystości zwłok. Ta tradycja powstała przecież na podstawie czegoś konkretnego, nie wzięła się z powietrza. atawistyczny lęk …wyrosła na podstawie powszechnego, niemal atawistycznego strachu przed zmarłymi, tak? Tak, na bazie istniejących atawistycznych lęków. Chociaż w każdym pojedynczym przypadku te lęki nabierają indywidualnego kształtu, przetworzone przez własne doświadczenie człowieka. Strach przed zwłokami, strach przed zmarłymi, a przecież skoro to były bliskie nam osoby, to nie ma czego się bać, bo kochaliśmy je, a one nas. W literaturze też jest pełno tego irracjonalnego lęku przed zmarłymi… ceremonie pogrzebowe Malinowski pisze, jak było z tym na Trobriandach. To było bardzo odległe od jakichkolwiek naszych koncepcji… Ceremonie pogrzebowe Trobriandczyków były dwuetapowe. Trochę przypominały ceremonie pogrzebowe królów hiszpańskich, dla których wyznaczono specjalne miejsce do rozkładu ich ciał po śmierci. W Eskurialu była to osobna komora, w której składało się zwłoki, a po jakimś czasie wyjmowało się same kości i umieszczało w trumience. Na Trobriandach proces ten trwał krócej. Ciało układało się w płytkim grobie, przy którym odbywało się czuwanie, a potem pewna część rodziny te zwłoki konsumowała. Może nie chodziło o kanibalizm, czyli spożywanie, ale o przedłużenie życia zmarłego? Jego odnowę? Zjadając kawałek zmarłego, zjadało się jakby cząstkę jego ducha — ducha przodka… Nawet jeśli dla nas brzmi to okropnie, jednak ma swoje uzasadnienie i nawet, powiedziałabym, jest związane z uczuciami… rytualny kanibalizm Tak, tak. W kanibalizmie jest przecież nie tylko idea pożywienia się czy ostatecznego zniszczenia wroga, ale i idea wchłonięcia właściwości tego, kogo się zjada. W każdym razie kości się zachowywało. Ale w zjadaniu nieboszczyka brała udział tylko ta część rodziny, której tradycja trobriandzka nie dawała prawa pokrewieństwa. Tam linia pokrewieństwa szła matrylinearnie — i członkowie rodziny, którzy nie byli uważani za spokrewnionych ze zmarłym, mieli obowiązek, czy też prawo, uczestniczyć w tym procesie, natomiast ci, którzy byli spokrewnieni — nie. Nabywali przez to bliższą więź z dalszą rodziną? „nieczystość” zwłok Ja już nie pamiętam wyjaśnienia, nawet nie wiem, czy Malinowski je podaje, bo on starannie opiera się na informacjach, nie dodaje własnych fantazji, raczej interpretuje z kultury, nie dobudowuje interpretacji znaczeniowej. Uderzyło mnie, że w obrębie tej samej grupy społecznej to nie zwłoki jako takie, tylko stopień pokrewieństwa wyznacza kryteria „czystości”. Z kolei w trądycji judaistycznej są nieczyste i kontakt z nimi wymaga oczyszczenia. Pogrzeb następuje dość szybko po śmierci, a ludzie dotknięci utratą bliskiej osoby muszą odbywać pewien rodzaj pokuty, nie golą się, nie przygotowują jedzenia i nie myją się przez siedem dni, potem przechodzą przez rytuał oczyszczenia. Judaistyczna tradycja zawiera wyraźnie lękowy stosunek do śmierci, jako do czegoś właśnie nieczystego, czegoś, co ma złe konotacje i co jest nieuchronne. I ci, którzy zajmują się zwłokami, mają określony status. No to wolę chyba tradycję trobriandzka. Nie podoba mi się traktowanie zmarłych jako nieczystych. Są przecież naszymi zmarłymi, wciąż są nam bliscy. W jakiś niepojęty sposób bardziej ludzkie wydaje mi się to trobriandzkie dzielenie się zwłokami niż — ucieczka od zmarłych, jak najszybsze pozbycie się ich i pochowanie, a jak się da, to i zapomnienie. ogień źródłem oczyszczenia To samo jest w różnych innych tradycjach, na przykład azjatyckich czy hinduskich, w których z kolei ogień jest źródłem oczyszczania. A może ogień raczej ma ułatwić duszy pozbycie się ciała? W tradycji religijnej niektórych Indian i religii starożytnego Iraku w ogóle nie było grzebania, tylko zwłoki leżały na słońcu i wysychały. W każdym razie zawsze istnieje jakiś rytuał dotyczący nieczystości zwłok. Wciąż nie mogę się pogodzić z tą nieczystością zwłok, czuję wewnętrzny sprzeciw… Można oczywiście tłumaczyć to względami higieny, ale to jest uproszczenie. Obawiam się, że wszystko jest uproszczeniem wobec tajemnicy śmierci. A zatem nie chodzi tylko o naszą śmierć, boimy się śmierci w ogóle. Śmierci, zwłok, ceremonii pogrzebowych, a nawet duchów ludzi, których kochaliśmy… WSZYSTKIE NASZE LĘKI ODNOSZĄ SIĘ DO ŚMIERCI Jest w naszym stosunku do śmierci coś niedobrego, coś, co źle świadczy o ludzkiej kondycji. konfrontacja ze śmiercią Każda konfrontacja ze śmiercią jest konfrontacją z potencjalną własną śmiercią, z jednym wyjątkiem — kiedy śmierć zadaje się w ataku złości, zabija się drugiego człowieka dlatego, że jest wrogiem. Zresztą teoretycznie można powiedzieć, że obawa przed takim atakiem, w którym ja sam zadam komuś śmierć z wściekłości — również jest wpisana w lęk przed śmiercią. No i tu znowu dygresja — o współczesnej wojnie mówi się, że już właściwie nie ma w niej bezpośredniej konfrontacji. To zjawisko tak naprawdę zaczęło się od słynnych listów pilota, który zrzucił bombę atomową na Hiroszimę… …Paul Warfield Tibbets junior… …i który nie miał bezpośredniego doświadczenia zadawania śmierci, a świadectwo tego, co zrobił, dotarło do niego dużo później. Technika wojowania tak się rozwinęła, że zabija się z odległości, naciskając guzik. Oczywiście, takie przypadki jak samobójczy atak na World Trade Center — rzucenie się z samolotem w budynek, zniszczenie wielu istot, z samym sobą włącznie — wydaje się czymś kompletnie niezrozumiałym i całkowicie innym. W tradycji kultury europejskiej czy amerykańskiej tego nie ma, choć podobne zjawisko pojawiło się podczas drugiej wojny światowej w Japonii. Mam na myśli pilotów śmierci, żywe torpedy… motywacja kamikadze …kamikadze. …którzy siadając za sterami, wiedzieli, że zginą — i nie było w tym żadnego religijnego wyjaśnienia. Uważali, że postępują szlachetnie, i towarzyszyła temu głęboka motywacja. zamachy samobójcze Bo jak się mówi o kulturze japońskiej — honor cenniejszy niż życie. Natomiast to, co teraz jest częste — zamachy samobójcze, które niszczą samobójcę i innych, to jest coś, co się nie mieści w naszej mentalności i co w jakiejś mierze zaprzecza lękowi przed śmiercią. Trzeba by teraz wrócić do tego, o czym już mówiłem, że lęk ma funkcję ochronną. On jakby zapewnia życie. Ale można też powiedzieć, iż jest wielu ludzi, którzy reagują lękiem w sytuacjach do tego nieadekwatnych, a wtedy możliwość kontroli lęku i radzenia sobie z nim jest mniejsza. I psychiatria traktuje to jako zaburzenie. zaburzenia związane z lękiem Rezygnując z rozpoznawania nerwic, psychiatria sklasyfikowała grupę bardzo różnorodnych zaburzeń, których głównym objawem jest lęk. Niektóre z nich występują pod postacią somatyczną — wówczas lęk przed śmiercią wyraża się fizycznymi dolegliwościami, a nawet chorobami, które grożą śmiercią. Najczęściej dotyczy to serca. Jest ono w naszej wyobraźni organem, którego funkcjonowanie uważamy za warunek życia. Zaburzenia rytmu serca, a nawet odczuwanie jego zwykłego bicia jako sygnału, że dzieje się coś złego — to jeden z objawów chorobowych. Można powiedzieć, że w monitorowaniu sprawności organizmu zachodzi zakłócenie, które powoduje, że informacje o nie istniejącym zagrożeniu niepotrzebnie docierają do ośrodków alarmowych. Można też powiedzieć inaczej, językiem bardziej psychologicznym, że w stanach lękowych wzrasta nasłuchiwanie własnego ciała i skupienie się na jego funkcjonowaniu. funkcje lęków Lubię w tym przypadku odwoływać się do Kępińskiego, który nie nazywał tych objawów lękiem przed śmiercią, ale mówił, że lęk jest czymś, co towarzyszy człowiekowi zawsze — i przejawia się na różne sposoby. Mówił też, że lęk ma swoje fazy w rozwoju człowieka, i nadawał im pewną hierarchię. Według niego, podstawowym lękiem, jaki człowiek odczuwa najwcześniej w życiu, jest ten przed utratą zdolności biologicznego funkcjonowania (czyli właśnie przed śmiercią). Drugim z kolei jest lęk społeczny — obawa przed brakiem akceptacji, odrzuceniem, utratą, brakiem ludzi przyjaznych wokół siebie, a także lęk przed tym, „jak zostanę odebrany i oceniony”. lęk dziecka przed porzuceniem Rozgraniczenie pomiędzy jednym a drugim lękiem jest trudne. Ich wyodrębnienie zależy od założenia wyjściowego, na przykład w przypadku małych dzieci, których życie i funkcjonowanie zależy od społeczeństwa, czyli od tego, czy inni się nimi zajmą — trudno o tym mówić. Tutaj nie utrzymałaby się koncepcja, którą przedstawiłem wcześniej, że dziecko boi się wpierw utraty bliskich i tego, iż zostanie porzucone, a dopiero później boi się własnej śmierci w sposób świadomy. Ale gdyby to rozszerzyć, tak jak chciał Kępiński, na odczucia pozaświadome, to dziecko rzadko mówi: „boję się, że mnie zostawicie”. Dziecko swoje emocje nazywane negatywnymi, lęk, przygnębienie, wyraża w ten sposób, że boli je brzuch albo głowa, jest osowiałe. Chociaż przeżywa i lęki doraźne — boi się psa lub kota — i w ten sposób jego nieuświadomione lęki skupiają się na konkretnej przyczynie. Zatem jeżeli ono boi się panicznie psa, to pan jako psychiatra szuka przyczyny całkowicie gdzie indziej… lęk dezintegracyjny Trzecią formą lęku, uważaną przez Kępińskiego za najwyższą i najbardziej związaną z ludzkimi cechami, jest lęk dezintegracyjny, czyli — przed utratą własnej tożsamości i przed tym, co mnie, człowieka, tworzy i scala. Czyli lęk przed zmianą, która spowoduje, że już dłużej nie będzie się sobą. Ten rodzaj lęku najczęściej spotyka się u osób, które przeżywają stany psychotyczne, czyli takie, w których mają uczucie, że coś się w nich i obok nich zmienia, że tracą kontrolę i panowanie nad sobą, że coś nimi steruje z zewnątrz albo że nabywają umiejętności czy jawią się przed nimi możliwości, o których nikt poza nimi nie wie. To jest lęk przed utratą zdolności rozsądnego myślenia, panowania nad swoim życiem, porządkowania go, i przed utratą życia rozumnego. No i w końcu Kępiński mówił też o lęku moralnym, lęku przed postępowaniem niezgodnym z przyjęty mi zasadami moralnymi. Jeszcze jest lęk przed chorobą somatyczną, fizyczną. Marek Pawlicki, profesor onkolog i mój kolega, powiedział mi kiedyś, że zna mnóstwo ludzi zdrowych umierających ze strachu przed nowotworami, którym ten lęk uniemożliwia funkcjonowanie. lęki przed chorobami Lęk jest przeżyciem zagrożenia i to zagrożenie najkonkretniej wyraża się poprzez ciało. Jeżeli chodzi o ten aspekt, to już nie Kępiński, tylko Susan Sontag, zajmując się problematyką śmierci, zwracała uwagę, że w następstwie rozwoju cywilizacji zmienia się identyfikacja największego zagrożenia dla życia, i w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat tę pozycję największego zagrożenia zajmowały różne choroby. Wtedy kiedy Sontag to pisała, nie było jeszcze AIDS, SARS, prionów — a podstawowym źródłem zagrożenia, jakie ludzie przeżywali, były choroby nowotworowe. I kancerofobia, czyli lęk przed rakiem, jest rzeczywiście najbardziej rozpowszechnionym lękiem przed chorobą. Kilkadziesiąt lat wcześniej taką pozycję zajmowała gruźlica. A wcześniej były epidemie dżumy, cholery czy tyfusu — na które nie znano leków. Paradoksalnie, nigdy nie dotyczyło to chorób wenerycznych, na które też się umierało i na które również nie było żadnego lekarstwa… Jak w Doktorze Faustusie Manna. Ale tutaj choroba pełniła inną, szerszą funkcję, podobnie jak gruźlica w Czarodziejskiej górze czy dżuma u Camusa. No, u Camusa chodziło o metaforę faszyzmu, ale u Manna choroba była kluczem, który otwierał jakby nowy rodzaj wrażliwości człowieka, inną sferę zdolności odczuwania świata. lęk przed śmiercią gwałtowną …a paradoksalnie, nigdy nie były to choroby układu krążenia. Lęk przed atakiem serca zawsze był lękiem znacznym, ale w istocie jest on lękiem przed śmiercią gwałtowną. Ludzie obawiają się udaru — sercowego albo mózgowego — czyli nagłego ataku, który człowieka zmiecie, całkowicie na to nie przygotowanego, i to w wielu obszarach jego życia. Ludzie boją się zarówno śmierci gwałtownej, jak i długotrwałego cierpienia. Pewnie, że tak. NIE UMIERA SIĘ „ZE STAROŚCI” Coś się we mnie buntuje, gdy mówimy o ostatniej fazie życia człowieka głównie w kontekście strachu przed śmiercią. Czy człowiek nie może także cieszyć się resztką życia, która mu zostanie, czy musi spędzić ją na ustawicznej męce przeżywania wizji własnej śmierci?! Znam sporo pogodnych staruszków, a nawet osoby w wieku, o którym oficjalnie mówi się „starczy”, a one są całkiem młode i obdarzone życiową energią, niekiedy większą niż u młodzieniaszków… utrzymać wieczną młodość Jednym z elementów rozwoju współczesnej cywilizacji jest mechanizm zaprzeczenia śmierci i utrzymywanie pozorów wiecznej młodości, albo też wiara w to, że odpowiednia dieta i ilość przebiegniętych metrów, ćwiczenia na siłowni i inne higieniczne zabiegi zapewnią człowiekowi wieczną młodość i wieczne życie. No, nie… Nie biegam, nie ćwiczę, palę papierosy, więc jestem z higieną na bakier, i nie wierzę w wieczną młodość. Ta wiara nie dotyczy ludzi w moim wieku, ona dotyczy trzydziestoparolatków. To młode wilki są przekonane o swojej nieśmiertelności i nieprzemijalnej młodości, którą zdobędą na siłowniach lub w fitness klubach. Ja za to wierzę w sens radowania się każdym darowanym dniem i próbą przeżycia go w sposób ciekawy. Sam pan mówił o ważnej umiejętności cieszenia się, odczuwania radości. Nie sądzę, aby ten stan ducha był wyłącznie przywilejem ludzi młodych… znaczenie odczuwania radości W zupełności się z panią zgadzam. Umiejętność przeżywania i cenienia sobie przyjemności i radości jest bardzo ważna. I nie jest przywilejem młodości. Nawet więcej — jest niezwykle pomocna w życiu, którego ostatecznym celem jest śmierć. To wcale nie paradoks, że przygotowujemy się do śmierci, radując się życiem. Chociaż tak uważam, wiem, że umieramy w końcu zawsze z powodu jakiejś choroby lub w wyniku następstw jakiegoś wypadku. Ale medycyna stara się człowieka do końca ratować. Nie umieramy po prostu ze starości? Jak królowa Elżbieta pierwsza w sławnym angielskim serialu, siedząc do końca na swoim tronie? nie ma śmierci naturalnej Nie, współczesna medycyna twierdzi coś innego — że nie ma żadnej śmierci naturalnej, że każda śmierć jest wynikiem choroby. Opisano biologiczny mechanizm naturalnej śmierci komórek, który towarzyszy nam już od życia płodowego — to jest ta wspominana już apoptoza, która powoduje, że zanika nam ogon albo błony między palcami, i która powoduje także to, iż nie dostajemy raka. Próbuje się ustalić, gdzie pojawiają się te sygnały obumierania komórek, gdzie znajduje się sygnał genetyczny do rozpoczęcia pokwitania, a gdzie jest sygnał, który rozpoczyna przekwitanie. I wreszcie medycyna szuka, gdzie w końcu jest taki sygnał genetyczny, który powoduje umieranie komórek, i to już tych niezbędnych do życia organizmu jako całości, czyli komórek układu nerwowego, wewnątrz—wydzielniczego i odpornościowego, odpowiedzialnych za koordynację całości naszego funkcjonowania. Mimo to uważa się, że i tak nie ma śmierci w tym sensie naturalnej, że po prostu przeżyło się swoje, no i już, koniec. I śmierć naturalna w ogóle nie istnieje? Nigdzie? I nigdy? To zdumiewające… Wciąż spotykam się w nekrologach z określeniem „zmarł śmiercią naturalną”. Współczesna medycyna, poszukując sposobów przedłużania sprawności, przyjęła założenie, że śmierć jest zawsze wynikiem choroby lub jakiegoś nagłego zdarzenia — na przykład wypadku drogowego. Ale ja nie wiem, czy należy cieszyć się z tego, że życie się przedłuża. A dlaczego mamy się nie cieszyć? No, choćby z powodu tej prawdy, obecnej już w mitologii greckiej, że są tacy nieśmiertelni, którzy są starzy, coraz bardziej starzy i nie mogą umrzeć. Bycie starym to zatem nieszczęście? No, na tak postawione pytanie odpowiadam, że byłoby bardzo źle, gdyby to było takim strasznym nieszczęściem. No właśnie… starość nie musi być nieszczęściem Mogę też odpowiedzieć, że starość nie musi być nieszczęściem, ale jeżeli tak naprawdę przyjrzeć się starości… Jeżeli ludzie koncentrują się wyłącznie na rozpamiętywaniu, że jedyne, co ich czeka, to śmierć, wtedy, myślę, starość może być nieszczęściem. Nawet strasznym. Natomiast jeżeli spróbujemy tę resztę życia spędzić inaczej, ciekawiej, myśląc, że skoro zostało go nam niewiele, to tym cenniejszy jest każdy dzień, to może jakoś tę starość da się przeżyć? Tak pani myśli? Zwracam tylko uwagę, że w założeniu takiego rozwiązania „ta reszta życia” to ukryte stwierdzenie, że większość życia jest za nami. No i jeżeli się do tego nie przygotujemy, trudno cieszyć się z każdego dnia, który jest nam dany, jako potencjalnie ostatniego. Aha, to tak pan myśli? No to ja się nie zgadzam. Bo w ten sposób można myśleć, nie będąc starym, już w wieku lat dwudziestu pięciu czy mniej — bo wtedy też każdy dzień może być potencjalnie ostatnim. ZAGADKOWY DZIEŃ NASZEJ ŚMIERCI poznać datę swojej śmierci Nie ma żadnego powodu, dla którego miałbym zacząć przeżywać swoje dni radośnie, jeżeli wiem, że mi zostało ich już tylkotrzy albo dwa. „Gdybym wiedział” — to jest jedno z marzeń człowieka; wiedzieć, kiedy umrę, i móc sobie to przygotować. Co też pan opowiada! Nigdy o czymś takim nie marzyłam, lubię tajemnice, a do nich zaliczam dzień mojej śmierci. Nie marzę o tym, aby go znać i się przygotowywać. Nie zamierzam spędzić reszty życia na przygotowywaniu się do śmierci, ale na życiu! W dodatku sam pan mówił, że człowiek uczy się całe życie, że jego rozwój trwa w sumie do samego końca, a zatem może mnie jeszcze czekać mnóstwo interesujących rzeczy! I mówię to ja, która jestem trochę od pana starsza! Ale to jest dość częste, że ludzie chodzą do wróżek, żeby poznać dzień swojej śmierci… Zdumiewa mnie pan… Ja nie chodzę. Ja też nie, mnie to specjalnie nie interesuje, ale mówię o tym, że istnieje takie zjawisko. I chce pan znać dzień swojej śmierci? Nie jest tak, żebym koniecznie chciał to wiedzieć. A ja w ogóle nie chcę. Ja jestem człowiekiem przesądnym… Pan?! Zaskakujące. Ja — tak, jestem bardzo przesądna, odpukuję w niemalowane drewno, spluwam przez lewe ramię, odczyniam uroki, a gdy wracam po coś do domu, to siadam na moment na krześle itp. Pana o to nie posądzałam. Wydaje się pan straszliwie racjonalny… Kiedy miałem lat dwadzieścia trzy, a może dwadzieścia cztery, znalazłem się na pierwszym w swoim życiu urlopie, w zasadzie zostałem wysłany częściowo na delegację, a częściowo na urlop, jako lekarz, na obóz młodzieżowej organizacji tamtych czasów, czyli ZMS, gdzieś nad jeziorami lubuskimi. Było naprawdę pięknie: ruiny zamku, jezioro… W pobliżu znajdował się szpital psychiatryczny, o czym zresztą nie wiedziałem. Zajmowałem się młodzieżą, która tam wypoczywała, sam wypoczywałem — i pewnego dnia spotkała mnie Cyganka. Cyganka wróży śmierć Pan spotkał Cygankę… Nie, ona mnie spotkała, to ona mnie wybrała, a nie ja ją, i to ona uparła się, żeby mi wróżyć. No i wróżyła mi, jak to Cyganka, i wywróżyła, że zginę we własnym samochodzie na obcej ziemi. To mi się wydawało wówczas tak strasznie śmieszne… Pamięta pani te czasy? Lata sześćdziesiąte? Jasne. …więc wie pani, że perspektywa posiadania własnego samochodu w latach sześćdziesiątych wydawała się zupełnie nieprawdopodobna… Oczywiście, po ulicach jeździły prawie wyłącznie służbowe warszawy, a także złowieszcze czarne wołgi. Prywatny samochód był rzadkością i obca ziemia była nierealna. …zatem nieprawdopodobne wydawało mi się podróżowanie własnym samochodem po obcej ziemi. No i minęły lata. Mam samochód. Sporo podróżuję… I jak wyjeżdżam własnym samochodem na obcą ziemię, to zawsze mam w tym samochodzie woreczek z ziemią z własnej doniczki. …że jak? oszukać śmierć …żeby nie być na obcej ziemi, trzeba mieć pod siedzeniem woreczek z własną ziemią. Tak sobie to wymyśliłem. Kompletnie absurdalne, przecież nie da się tego nijak racjonalnie wyjaśnić. Sam wymyśliłem, jak oszukać tę Cygankę. Zaniemówiłam, zauważył pan? Nigdy bym pana o to nie posądzała, co dowodzi, że zbyt pochopnie formułujemy sobie wyobrażenie na temat drugiego człowieka. Ale podoba mi się to. Ta ziemia z doniczki, to że pan ją wymyślił i wozi… opanować lęk przed śmiercią Jest to oczywiście zabawa z losem, niby anegdota, ale nie tylko, bo ona mówi trochę więcej o temacie naszej rozmowy. Możliwości posiadania własnego samochodu i wyjeżdżania za granicę pojawiły się już w momencie, kiedy ja przeszedłem fazę, która zdarza się w czwartej dekadzie życia, kiedy człowiek się konfrontuje z realnością własnej śmierci. I to był mój sposób na opanowania owego lęku, związanego z realnością własnej śmierci. Sposób tak samo dobry jak każdy inny — bo pojawia się taka faza i coś z tym trzeba zrobić. I co się na ogół robi? Takie głupstwa jak ja. Czy to są głupstwa… Dla mnie nie. lęki przed chorobą somatyczną No więc jeżeli ktoś nie zaprzecza śmierci… No bo można ją przecież zepchnąć do podświadomości, można jej zaprzeczyć, ale można też rozwijać w sobie lęki przed chorobą somatyczną, ciągle mieć poczucie, że na pewno będzie się miało raka albo chore serce… Ja przechodziłam taką fazę bodajże w okolicy czterdziestki i właśnie Marek Pawlicki, onkolog, powiedział mi, żebym natychmiast się uspokoiła, bo chociaż nie wiadomo, czy będę miała raka, to pewno będę cierpieć z powodu fobii na tym tle. I ja się jakoś wzięłam w garść. Tak, to jest dobra argumentacja. Woody Allen w jednym ze swoich filmów znakomicie przedstawił tę fobię. Gra faceta, który powtarza: „Mam wędrującego raka. Wszędzie”. Skądinąd sam Allen w życiu prywatnym bez przerwy biega do psychoanalityków i cierpi na dziesiątki lęków. Ale może ich głośne wypowiedzenie jakoś je rozładowuje? Zapewne tak. odnaleźć harmonię Natomiast gdy dotarła do mnie, przed czterdziestką, ta nieuchronność własnej śmierci, mój mąż użył znamiennego sformułowania, że życie polega między innymi na tym, żeby znaleźć w sobie jakiś rodzaj harmonii. I ta harmonia wynika także z tego, żeby opanować lęk, żeby zdać sobie sprawę z nieuchronności śmierci i zbliżać się do niej z każdym dniem w sposób godny. Ja do tego „godny” dodałam od razu „i w miarę przyjemny” (śmiech). Ale sam pan mówił, że zdolność do odczuwania przyjemności jest ważna, chroni przed depresją, jest jakąś oznaką zdrowia psychicznego. Myślę, że nie wolno zmarnować tych ostatnich lat życia na lęk. Ale, widzi pani, to przybiera bardzo różne formy u ludzi. PODSUMOWANIA, ŻYCIOWE BILANSE I STAROŚĆ Mówimy o ludziach starych? kiedy zaczyna się starość? Gdy dzisiaj mówi się o ludziach starych, to się mówi o ludziach po sześćdziesiątce. No to ja. Ale nie czuję się taka znowu stara… Ja też należę do tej grupy. I proszę pamiętać, że jeszcze niedawno o ludziach po pięćdziesiątce mówiło się, że są starzy. Bo pięćdziesięciolatek może być stary, jeżeli uzna, że już wszystko jest przed nim zamknięte. Ja uważam, że wciąż przede mną jest otwartych wiele możliwości. Ale gdzieś czytałam, że formalnie starość zaczyna się powyżej siedemdziesiątki. A, to jest różnie. Krakowski gerontolog, profesor Kocemba, jako starych ludzi definiował tych, którzy mieli więcej niż osiemdziesiąt lat. A zajmował się tym, żeby zbadać ich stan zdrowia. I za starość uznał okres po osiemdziesiątce. Ale jak powstawał oddział psychogeriatrii, czyli oddział psychiatrii wieku podeszłego, i to wiele lat temu, powstał taki oddział dla osób po pięćdziesiątce. Moja mama cierpiała na krótkotrwałe depresje i leczyła się u doktor Gierdziewiczowej z krakowskiej psychogeriatrii, ale mama zbliżała się wtedy do osiemdziesiątki. Bo starość to pojęcie względne i nie ma określonego końca, ale może zaczynać się od pięćdziesiątki. Pamiętam, jak mój rówieśnik był w depresji, ja mu pomagałem z tego wychodzić i z pewną zgrozą stwierdziłem, że dla niego miejsce jest na geriatrii, a nie na oddziale leczenia depresji — a równocześnie sam czułem się jeszcze całkiem młodo. A zatem starość to także pewien stan psychiczny, którego można długo nie odczuwać. psychoterapia w starości Ale to jednak się wiąże z innym podejściem leczniczym, z innym sposobem psychoterapeutycznym, z nieco inną specyfiką psychoterapii człowieka. Depresje bowiem u ludzi w podeszłym wieku są częste. Częste są też samobójstwa, dokonywane mimo lęku przed śmiercią… Jedno nie wyklucza drugiego. Przed tym lękiem można też uciekać w śmierć. ucieczka w śmierć Jedno nie wyklucza drugiego i dlatego wiek podeszły często pociąga za sobą działania samobójcze, i to skuteczne. Ale trochę jest też tak, że celowa odrębność traktowania ludzi z depresją wieku podeszłego wynika z innego metabolizmu leków, które się stosuje. bilanse życiowe W każdej psychoterapii istnieje pewna proporcja pomiędzy zajmowaniem się przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. I im człowiek młodszy, tym większy nacisk kładzie się na to, w jakim stopniu przeszłość ma znaczenie formujące, a w jakim — tam właśnie znajdują się nie rozwiązane problemy, konflikty, traumy — rzutujące na to, jak postrzega się teraźniejszość i przyszłość. Im więcej mamy za sobą przeszłości, tym bardziej w terapii trzeba zwracać uwagę, że już nie chodzi tylko o formowanie się, ale i o bilansowanie tego, co zrobiliśmy. Nie mam uczucia, że wciąż dokonuję jakichś wielkich bilansów swojego życia… Na razie raczej myślę do przodu, co przede mną, a nie za mną. Myślę, że pani bilansuje, tylko pani tego nie dostrzega. Gdyby zanalizować pytania, które pani zadaje, bardzo często odwołuje się pani do różnych elementów własnego doświadczenia. Wyrywkowo… Bilans to jakaś całość. Wyrywkowo, ale też mówiąc o swoich dzieciach, mówi pani o tym w sposób charakterystyczny — ocenia pani swój wpływ na ich wychowanie, na to, jak one się w życiu sprawują, jakimi byliście państwo rodzicami, co z tego wyniknęło… A zatem oceniam siebie jako matkę? I bezwiednie dokonuję tego życiowego bilansu? Nie mówiła pani o swoich miłościach, o romansach, ale wyłącznie o mężu i rodzinie. To jest element bilansu, a nie tylko to, ile mamy książek wydanych, ile pieniędzy zarobiliśmy, jakie osiągnęliśmy sukcesy. Na ogół człowiek dokonuje takich podsumowań: czego dokonał w życiu. Ale ja też nie robię tego nieustająco. Myśli pan, że ten generalny bilans, którego dokonujemy na starość, ocenia nasze życie głównie w kategorii rodziny, sukcesów i osiągnięć? Że nie bilansuje się na przykład romansów i miłości? Nie wydaje mi się… nieadekwatność bilansów To nie tak. Chcę za to powiedzieć, że najczęściej jesteśmy skłonni nieadekwatnie oceniać różne dokonania swojego życia. Nieadekwatnie? Zaniżamy wartość tego, czego dokonaliśmy? Zawyżamy? Nie umiemy obiektywnie tego ocenić? …albo nie doceniamy różnych rzeczy, albo też przypisujemy im nadmierne znaczenie — jedno i drugie jest ze sobą połączone, i sposób, w który przeprowadza się bilans, zależy w ogromnej mierze od stosunku do samego siebie. No, mnie to się przydarza po zakończeniu każdej książki, ale nie nazwałabym tego stanu depresją, jest to raczej taki niezbyt głęboki „dołek”. Jestem niezadowolona, niepewna, trochę zagubiona — ale bez przesady. I odnajduję się, gdy zaczynam pisać kolejną książkę, o co nie jest łatwo, bo z jednej strony tkwi we mnie wewnętrzny pośpiech, a z drugiej staram się nie pisać częściej niż raz na dwa lata i tylko wtedy, gdy mam silne przekonanie, że w ogóle warto. Tak zwana negatywna samoocena, zły stosunek do siebie, narcystyczne wymagania — perfekcjonizmu i nadzwyczajności — mogą powodować, że człowiek deprecjonuje to, co zrobił. DYGRESJA W STRONĘ EROSA… donżuanizm i nimfomania To jest jeden z mechanizmów „donżuanizmu” czy nimfomanii — gdy żaden związek, żadna zdobyta kobieta, żaden zdobyty mężczyzna nie mogą wzbogacić mojego poczucia męskości czy kobiecości. Coś podobnego… Byłam pewna, że donżuanizm związany jest z silnym przekonaniem o własnej męskości! Myślałam, że gonienie za kobietami przez Don Juana polegało na przyjemności — że on po prostu lubił kobiety, a nie że źle oceniał i kobiety, i samego siebie. dlaczego Don Juan porzucał? To wtedy nie jest donżuanizm. Jak ktoś lubi kobiety, to ich nie porzuca — może mieć piętnaście naraz, czyli ma wiele kobiet w różnych miejscach, albo nawet w tym samym miejscu, ma te związki rozgałęzione — bo nie umie sobie odmówić żadnej przyjemności. Don Juan zawsze odchodził, zawsze porzucał, bo pojawiał się nowy obiekt, a ten już zdobyty tracił wartość. Myślałam, że jest to związane głównie z chęcią sprawienia sobie przyjemności kolejnym podbojem. To się nie wyklucza. Pani podkreśla element, który w psychoanalitycznym ujęciu freudowskim opisuje się jako podążanie za zasadą przyjemności, bez uwzględnienia zasady realności, czyli na przykład norm społecznych. Ale pogłębiona analiza donżuanizmu mówi, że zdobycz jest tak długo atrakcyjna, jak długo jest nieosiągnięta, a jak jest osiągnięta, to jest nieciekawa. Postawa zdobywcy jest powiązana z oceną samego siebie. Zdobywanie nie służy temu, żeby mieć przyjemność bycia z kobietą, tylko żeby sobie coś potwierdzać albo czemuś zaprzeczać. A nimfomania? Ja ją kojarzyłam z nadmiarem potrzeb seksualnych u kobiet i z uganianiem się za mężczyznami… Teraz zaczynam się domyślać, że to uganianie się także wynika z niskiej samooceny i potrzeby utwierdzenia się w swojej kobiecości, tak? Można tak powiedzieć. Można to ująć też w inny sposób — i nimfomania, i donżuanizm, oprócz podążania za zasadą przyjemności, nieliczenia się z rzeczywistością, polegają także na egotyzmie, skupieniu na sobie. Nie wiem dlaczego, ale łączyłam to z nadpobudliwością erotyczną — jak się okazuje, niesłusznie. No, to teraz jest pytanie, co to jest „nadpobudliwość erotyczna”? A tego to ja nie wiem (śmiech). Moim zdaniem to jest mit. Nieprzypadkowo powiedziała pani, że nimfomanię wiąże pani z nadpobudliwością erotyczną, a donżuanizmu — nie. No, to teraz mnie pan na czymś przyłapał. Ale na czym? kobieta a pożądanie Bo pani rozumowanie opiera się przecież na starej tradycji myślowej, która skutkuje między innymi obrzezaniem kobiet — to znaczy że kobieta nie powinna pożądać seksualnie i nie powinna mieć żadnej przyjemności, bo wtedy rodzi się grzech. Rany boskie…! Strasznie mi pan dołożył. Ja, jako feminista, muszę panią skrytykować. Widzę. Będę się bronić tym, że kobiety, które spędzają życie wyłącznie na uganianiu się za mężczyznami, nie mogą równocześnie wyznawać feminizmu. Bezustanne zdobywanie nowych mężczyzn wymaga ze strony kobiet skupienia uwagi wyłącznie na własnym wyglądzie i atrakcyjności. A gdzie miejsce na rozum i realizację innych zainteresowań? Czy nimfomanka ma w ogóle jakieś zainteresowania poza polowaniem na mężczyzn? Ucieka pani w inny temat. A światłe feministki mówią, że u kobiet bardzo trudną rzeczą jest akceptacja pożądania. Co? Kobiety nie akceptują własnego pożądania? Już dziewczynki ze znacznie większą niż chłopcy trudnością akceptują to, że mają potrzeby seksualne — bo grzech, bo nieprzyzwoitość… To chyba zależy od tego, jak zostaną wychowane i jaki rodzina przekaże im model… seksualność jako grzech Ale w naszej tradycji nie ma w istocie innego modelu. Może on się dopiero kształtuje? Nie wierzę w to, że każda dziewczyna traktuje budzenie się swojej seksualności jako grzech. aktywność seksualna kobiety Ja mówiłem o grzechu, bo żyjemy w religijnym społeczeństwie, a normy, zasady i archetypy kobiecości i męskości są w dużej mierze nasycone tradycją judeochrześcijańską, w której seksualność kobiety jest czymś niegodnym, natomiast seksualność mężczyzny jest czymś, co zapewnia mu cnotę i wartość. Taki jest ten powszechny model. Równocześnie częściej, choć nie wiadomo dlaczego, seksualność kobiet jest dla nich samych znacznie trudniejsza do przyjęcia. Nie tak dawny jest przecież obowiązujący model, że poza pewnymi wyjątkowymi kręgami albo izolowanymi grupami społecznymi aktywność seksualna była traktowana jako coś nie do przyjęcia, kobiety hańbiła ją, w ogóle wykluczano jakąkolwiek inicjatywę erotyczną ze strony kobiety. Pomimo to, że jesteśmy po rewolucji seksualnej, mamy jednak za sobą długi okres takiego propagowania seksualności u kobiety — i w efekcie mężczyźni w dalszym ciągu czują się zagrożeni i źle traktują kobiety, które są aktywne. Boją się ich. Kobieta, która odkryje swą seksualność i jest swobodna w doborze partnerów, nie ma łatwego życia. Czy zauważył pan, że mieliśmy mówić o śmierci, a nagle znaleźliśmy się w temacie seksu? Mówiłem, że wszyscy boimy się śmierci. Dlatego odruchowo wracamy do tematu, który kojarzy się z przyjemnością, unikając tego, co kojarzy się z końcem. A zatem stary Freud miał rację. Tanatos i Eros są ze sobą sprzężeni. Uciekliśmy w stronę czegoś, co kojarzy się bardziej pozytywnie. „WESOŁE JEST ŻYCIE STARUSZKA…” No to spróbujmy teraz pozytywnie spojrzeć na te ostatnie lata życia… Pyta mnie pani o receptę na starość? Nie pytam o receptę, bo myślę, że każdy sam musi ją sobie znaleźć, przecież nie ma jednej, prawda? czy jest recepta na starość? Myślę, że ludzie, którym lepiej uda się dojrzeć w życiu uczuciowo, którzy nie mają przedmiotowego stosunku do innych ludzi, zauważają ich i mają w swoim doświadczeniu bogate związki z nimi, ludzie, którzy umieją znaleźć proporcje pomiędzy otwarciem na innych a podążaniem za własnymi potrzebami w sposób, który uznają za akceptowalny i godny — otóż takim ludziom na pewno jest łatwiej wypełnić sobie życie w ostatnich latach, mimo świadomości końca. Otwarcie się na świat i niezagubienie ciekawości? zaakceptować własne potrzeby Nieprzypadkowo przed chwilą wspomniałem, prócz otwarcia na innych, także akceptację różnych własnych potrzeb. Tacy ludzie łatwiej akceptują — bez poczucia winy, bez krytykowania samych siebie — że na przykład wypełniają sobie czas przyjemnością, idą na kawę, zjedzą ciastko, spotkają się z rówieśnikami, zagrają w brydża, posiedzą na tarasie, popatrzą na innych i cieszą się tym, że słońce wzeszło albo że ptaszki śpiewają. Sam pan opowiadał o Annie Freud, która miała lat dziewięćdziesiąt jeden i była pogodną, niemal radosną staruszką, w dodatku nie pozbawioną pasji… …starszą, pogodną panią — tak. Tak ją odebrałem. Z tym że ona miała tę możliwość, która jest wielu ludziom mniej dostępna, iż do końca życia uprawiała swój zawód i nie przechodziła na emeryturę. Wciąż była aktywna. Była właścicielką firmy, prowadziła ją i zjawiała się tam dwa razy w tygodniu, i choć przekazała część obowiązków swoim następcom, zachowała pewien obszar. Wreszcie odpowiada pan pozytywnie na jedno z moich pytań. Zdolność do zachowania pasji, zainteresowań, jakakolwiek aktywność sprzyjają spędzeniu ostatnich lat czy nawet miesięcy życia w sposób ciekawy, bez depresyjnego wyczekiwania na koniec. Zwłaszcza że można w ten sposób czekać wiele lat, marnując je… aktywność w starości Owszem, zawsze można pisać pamiętniki — to też jest jakiś rodzaj aktywności. Moja mama całe życie była gospodynią domową i na dwa tygodnie przed śmiercią wciąż się upierała, że nadal będzie gotować. Miała poczucie, że jest w ten sposób nam potrzebna, bo coś robi, a ja w tym czasie robię coś innego. I to tak jest. A zatem nawet będąc osobą bez zawodu, można znaleźć sobie jakieś pole działania. zawód gospodyni domowej Ja, jako feminista, znowu bym uważał, że zawód gospodyni domowej jest zawodem zaniedbanym i wypartym przez ruch równouprawnienia przedfeministycznego. Z lat pięćdziesiątych pamiętam te traktorzystki i murarki, które miały prawo do pełnego równouprawnienia… No tak, zaczęło się wyśmiewanie czegoś takiego jak rola pani domu. I wtedy ten zawód zniknął. A przecież jeszcze sto lat temu istniały szkoły, które przygotowywały kobiety do prowadzenia domu. Ale powoli zaczyna to wracać — w bogatszych rodzinach żony przejmują funkcję pani domu. Ja, co prawda, czegoś takiego bym na siebie nie wzięła, moim zdaniem to jest upiorna rola. No i świat jest zbyt ciekawy na to, aby ograniczyć pole działania do domu, kuchni i zaspokajania potrzeb rodziny. A jednak były takie szkoły. Ostatnią szkołą tego typu, o jakiej wiem, była ta, którą prowadziły zakonnice w Nowym Sączu — i już chyba nie istnieje. kto chce być panią domu? Nie tylko szkoły, były kobiety chętne do wykonywania tej roli i pewnie nadal są. Znam młodą kobietę, która ukończyła studia uniwersyteckie i jeszcze dwuletnie studium podyplomowe, ale gdy jej mąż zaczął przyzwoicie zarabiać, oznajmiła, że chce być wyłącznie panią domu. Potem ich małżeństwo się rozpadło i ona w tej chwili pracuje, ale nie wykluczam, że gdyby zawsze pracowała, gdyby nie tkwiła wciąż w tym domu, stale na oczach męża, to przedłużyłaby swoją atrakcyjność jako żona i może nie doszłoby do rozwodu. Tak zwane panie domu tego elementu nie biorą pod uwagę. Ten mąż, jak paw, rozdziela swoje wdzięki w miejscu pracy, a ona kisi się w domu i starzeje dwa razy szybciej. W zasadzie prowadzenie domu nie wyklucza, że kobieta może równocześnie się dokształcać, znaleźć sobie jakieś dodatkowe, pożyteczne zajęcia, mieć żywe kontakty z ludźmi, niekoniecznie jedynie z kolegami męża. Ba, ona może nawet być feministką… Moim zdaniem — tak. problemy gospodyń domowych …ale to wyjątki. Na ogół kobieta zaklinowuje się pomiędzy kuchnią, pokojem dziecinnym, sypialnią i telewizorem. Ale jeżeli jakaś kobieta to lubi, niech sobie to robi. Ja nawet uważam, że to jest bardzo trudny obowiązek. Trudny, bo monotonny. A jeśli nawet zdarzy się jakieś zaskoczenie, to na ogół negatywne. Ale przecież kobiety, które uczyły się we wspomnianej szkole, , prowadziły potem spore gospodarstwa z dużą liczbą personelu. Rozśmiesza mnie pan… Nagle przypomniał mi się serial Dynastia i nieszczęsna Krystle, której aktywność ograniczała się do wydawania poleceń służbie i przestawiania wazonów z kwiatami z miejsca na miejsce. Nie, tego bym też nie wytrzymała… (śmiech). poradzić sobie z „personelem domowym” Ja jestem szczęśliwy, że nie mam doświadczenia Krystle, bo zawsze miałem taki układ, że panie, które sprzątały mój dom, — były osobami na tyle godnymi zaufania, że dawałem im klucz do mieszkania i mówiłem, kiedy mnie nie ma. A ja mam fatalny układ i jest on, podejrzewam, częścią życia większości kobiet: przychodzi pani do mycia okien i nie tylko wymaga, żeby jej przygotować jedzenie, kawę, sok, ale też wymusza, aby z nią bez przerwy rozmawiać. I ja sama nie wiem, kto tu komu służy i kto komu zajmuje czas… O właśnie. No więc to jest tak, że pani nie odebrała stosownej edukacji i nie umie pani kierować domowym personelem. Co gorsza, ja nawet nie chcę nim kierować. Moja starsza córka wynajmuje panią do sprzątania, po czym cały czas jej pomaga, bo ma poczucie, że jest czymś nieprzyzwoitym, aby ktoś sprzątał, a ona w tym czasie nic nie robiła — a na samym końcu płaci za to. prowadzenie domu sposobem na starość Ale taka praca jak prowadzenie domu jest za to czymś, czego nie musi się przerywać z wiekiem. I to jest dla kobiet duży plus, pod warunkiem, że akceptują siebie w roli gospodyni, prowadzącej dom. Moja mama miała złamaną kość biodrową i korzystając ze specjalnego metalowego „balkonika”, chodziła po kuchni i gotowała. Bardzo jej na tym zależało. Pamiętam panią, która leżała w łóżku od trzydziestego któregoś roku życia z powodu zniekształcającego zapalenia stawów — a gościec postępujący nie był wtedy w ogóle leczony i do dziś to jest trudna do uleczenia choroba — i ta pani zawiadywała całym domem z łóżka. Jak długo to robiła? No, ze dwadzieścia parę lat. Zawiadywała domem z łóżka, co więcej — w okresie wojny, także i po wojnie, prowadziła wypiek ciast, smażenie pączków, bo z tego można było żyć, i tym sposobem utrzymywała całą rodzinę. A zatem w tych ostatnich latach życia można też przekazywać innym swoją wiedzę i doświadczenie. przekazywanie wiedzy Więcej: jeżeli człowiek nie ma nic do przekazania, lęk przed śmiercią jest znacznie trudniej porządkować. Nie zawsze jest ktoś chętny, żeby słuchać staruszki czy starca… To zależy od tego, co się ma do przekazania. To prawda. To jest wzajemny proces. Można nie mieć nic do przekazania i można też nie mieć komu. Jak ktoś jest na pustyni, to choćby był największym mędrcem, nikomu nic nie przekaże, chyba że pisze książki. Ale można też być otoczonym ludźmi i mieć do przekazania rzeczy, których nikt nie potrzebuje. Do dziś ubolewam, że nie chciało mi się słuchać uważnie opowieści mojej mamy o naszej rodzinie i w efekcie niewiele o niej wiem. Moja pamięć kończy się na dziadku. CZY MOŻNA UCIEC PRZED CHOROBĄ? nałogowe wizyty u lekarza Można na to i tak popatrzeć, że jeżeli stary człowiek jest skupiony na sobie i owładnięty tym, iż coś mu się dzieje, jego życie składa się z ciągłych wizyt u lekarza i wystawania w kolejce z moczem w słoiczku. Zawęża się jego pole zainteresowań i nawet jeżeli ma coś do przekazania, nie przychodzi mu do głowy, żeby to zrobić. A zarazem ten nałóg jest magicznym sposobem zabezpieczenia się przed śmiercią. Zdarza się też, że ludzie często uruchamiają w sobie mechanizmy lękowe jako pewien rodzaj obrony przed konfrontacją z rzeczywistą chorobą, która im zagraża. Bardzo często mają naprawdę poważne zaburzenia, ale skupiają się na czymś zupełnie innym, nie konfrontują się z realną chorobą — na przykład mają niewydolność wieńcową, którą lekceważą, a ich lęk przemieszcza się na coś innego. Urojonego…? osiągnięcia onkologii Niekoniecznie urojonego, ale na coś o znacznie mniejszym stopniu zagrożenia, czemu jednak przypisują większą wagę z powodu przykrzejszych dolegliwości, jak świąd skóry, uczulenie albo cokolwiek innego. Myślę, że warto wspomnieć o onkologii i osiągnięciach w tej dziedzinie. Niewątpliwe jest, że onkologia poczyniła w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat postępy trudne do opisania i choć napromienianie radem, wprowadzone przez Skłodowską, nadal jest stosowane, to dawno przestało być jedynym rodzajem leczenia. Jest chemia, jest interwencja chirurgiczna, leczenie immunologiczne, ale przede wszystkim onkologia wypracowała bardzo szczegółowy rejestr zmian w organizmie, które jeszcze nie są nowotworem, ale stanowią zagrożenie. Już nie chodzi o to, żeby wykryć istniejącego raka, tylko żeby wykryć zmiany, zanim one staną się rakiem, ponieważ wtedy interwencja lekarska nie okalecza, nie musi rujnować, jak chemia, wielu innych systemów, które potem trzeba odbudować. Ta koncepcja stanów przedrakowych zapewne musiała spowodować wzrost kancerofobii, ale też i wzrost liczby przypadków całkowicie uleczalnych. problem kancerofobii Dzisiaj oczekuje się od kobiet profilaktycznych badań piersi, a od mężczyzn badania prostaty. Badania te należy przeprowadzać regularnie, co pół roku, wykonuje się je darmowo. Prowadzone są specjalne akcje dla kobiet, temat ten pojawia się w czasopismach dla pań. To też w jakiejś mierze stymuluje lęk przed wystąpieniem raka. Z różnego rodzaju doświadczeń i z badań sprzed wielu lat wiadomo, że nieowijanie w bawełnę, mówienie wprost o zagrożeniu jest znacznie korzystniejsze dla przeżycia choroby nowotworowej od ukrywania jej. A w ogóle otwarte mówienie zdejmuje odium z tej choroby. Należy się spodziewać, że być może liczba kancerofobii zmniejszy się, bo choroby nowotworowe zdemistyfikowano i wkrótce będą to takie same choroby jak wszystkie inne. Tak jak w pewnym sensie oswoiliśmy się już z istnieniem AIDS, choć niepokoi nas nadal SARS albo choroba wściekłych krów. infekcje wątroby Główna fala strachu przed AIDS opadła i to dobrze, bo była przesadna i miała dramatyczne konsekwencje, natomiast wydaje mi się, że zarazem ta choroba się urealniła. Dzisiaj jednym ze źródeł fobii są choroby infekcyjne wątroby, których dawniej się nie diagnozowało, bo nie było metod. I do dziś nie ma jasności, czy te różne warianty wirusa powodującego zapalenie wątroby pojawiły się jako nowe, czy się zmutowały, czy też wcześniej w ogóle nie było techniki, żeby je diagnozować. Kiedy byłem studentem, to nie było jeszcze badania enzymów wątrobowych, już nie mówiąc o tym, że nie było możliwości oznaczania tych wirusów. A dzisiaj to się robi i diagnozuje precyzyjnie. priony i toksoplazmoza Natomiast troszeczkę opadła panika, która ogarnęła Europę parę lat temu, po Nagrodzie Nobla za rozpoznanie prionów, a przecież z prionami jest jeszcze gorzej niż z SARS–em, bo priony nie podlegają destrukcji, czyli nie ma sposobu, żeby je zniszczyć. Jak się krowę zabije i spali albo zakopie w ziemi, to te priony wciąż tam są. Tyle że nie ma powodu uważać, że priony nagle zjawiły się na świecie, z chwilą gdy je opisano. Istniały wcześniej — ale jak wcześnie? Kołowacizna jest od dawna znana u krów, podobnie jak choroba Creutzfeldta– Jakoba. Tyle że tej choroby nie wiązano z kołowacizną i prionami. Jest też na przykład taka choroba, którą długo podejrzewało się o to, że powoduje zaburzenia psychiczne, neurologiczne. Nazywa się toksoplazmoza. …rzekomo pochodzi od kotów. Nie rzekomo, tylko na pewno koty są nosicielami wywołujących ją drobnoustrojów. Mówimy wciąż o chorobach somatycznych, których ludzie się boją, bo mogą oznaczać śmierć, ale pan jest przecież psychiatrą… CHOROBY DUSZY …i powinniśmy porozmawiać też o chorobach psychicznych ostatniego stadium życia człowieka, o chorobach duszy. dusza czy psychika? Ja bym niechętnie podejmował ten temat. Głównie dlatego, że tu wyłania się problem związany z językiem. Z językiem polskim?! W języku polskim nie ma rozróżnienia na choroby psychiczne i choroby duchowe. A w jakim języku ono występuje? Na przykład w niemieckim. W języku polskim mówimy „duch”, „dusza”, „psychika” — i nie ma tu różnicy. Mówiła pani, że myślenie jest w jakiś sposób duszą, ale to jest spirytualistyczna koncepcja filozoficzna, której dzisiaj nie da się obronić. Wprowadzam pojęcie „duszy”, bo myślę, że człowiek to coś więcej niż tylko ciało i że w śmierci jest też element metafizyczny. W Europie długo uważano, że choroby umysłowe są chorobami duszy. Toczył się na ten temat spór teologiczny, a chorych psychicznie uważano za nawiedzonych przez dobrego albo złego ducha. „Leczono” ich egzorcyzmami lub topiono jako czarowników i czarownice. Otóż myślę, że to, co uważało się wtedy za czary, było wyrazem choroby. Na ówczesny sposób traktowania chorych miały wpływ debaty teologiczne, które sprowadzały się do wniosku, że w ogóle nie można mówić o chorobie psychicznej, bo psychika to jest dusza, a dusza jako twór doskonały i boski zawsze jest „czysta”. pojawia się psychiatria Dopiero w XIX wieku pojawiła się psychiatria… Przepraszam, powiem to inaczej: nie jest tak, że ta dziedzina wiedzy się wtedy pojawiła, opieka psychiatryczna bowiem — w rozumieniu zajmowania się osobami niepełnosprawnymi intelektualnie i osobami chorymi, których rozwój przebiegał nie tak jak trzeba lub które były pozbawione opieki — istniała wcześniej w postaci przytułków, hospicjów, szpitali, prowadzonych głównie przez zakony, choć z obowiązku i nadania gminy. Natomiast psychiatria jako medyczna dyscyplina rzeczywiście pojawiła się dopiero w XIX wieku. I to dopiero po uwolnieniu chorych psychicznie z kajdan… Chodzi panu o przytułki dla chorych umysłowo, przypominające często więzienia. Tak zwani niebezpieczni, czyli agresywni chorzy rzeczywiście byli tam skuci łańcuchami… uwolnienie chorych od kajdan Tak, i w gruncie rzeczy można powiedzieć, że to Philippe Pinel, reformator psychiatrii francuskiej, uwolnił chorych psychicznie od kajdan. W czasie rewolucji francuskiej likwidowano te wielkie instytucje zajmujące się osobami, które nie mogły o siebie dbać same, a były wśród nich także osoby chore psychicznie. lekarz czy dozorca? Traktowano je bardzo źle. Tego typu instytucje dla osób niepełnosprawnych powstawały wtedy wszędzie, ale to nie miało wiele wspólnego z psychiatrią jako dyscypliną medyczną — w tych przytułkach w ogóle nie było lekarzy, tylko dozorcy. Jeśli pani pamięta Amadeusza Miloša Formana — to tam też nie ma lekarza, tam są po prostu dozorcy i tyle. W słynnym londyńskim przytułku Bedlam dla niepełnosprawnych umysłowo lekarz zajmował się ich zdrowiem nie psychicznym, lecz somatycznym, jeśli w ogóle tam się pojawiał… To były po prostu schroniska dla osób bezdomnych, zwariowanych albo takich, których rodzina chciała się pozbyć… Niestety, sam Rembrandt — podobno człowiek bardzo praktyczny i mato uczuciowy — chciał pozbyć się kobiety, z którą żył, aby zawrzeć związek małżeński z inną, bogatą, i zamknął biedaczkę właśnie w takim przytułku– więzieniu. Cudem udało się jej stamtąd wyjść, z pomocą rodziny, ale dopiero po wielu latach. rozwój psychiatrii Psychiatria jako dyscyplina medyczna rozwinęła się w XIX wieku. Dopiero wtedy zaburzenia umysłu zaczęto traktować jak choroby, próbowano je opisywać, porządkować. Sam termin „psychiatria” pojawił się w połowie XIX stulecia — i w języku niemieckim oznaczał dokładnie „chorobę psychiki”. Psychiatria rozwijała się dość szybko, wcześniej nazywano ją neurologią. Wśród różnych defektów, którymi zajmowali się lekarze zainteresowani tą nową dziedziną, znajdowały się na przykład głuchota i niemota, różne rodzaje inwalidztwa i niepełnosprawności, upośledzenia umysłowe. Ale lekarze pełnili raczej funkcje opiekuńcze. Nawet jeżeli ktoś miał dyplom lekarski, to nie po to, żeby leczyć takich pacjentów, tylko żeby przygotować ich do śmierci. O PSYCHIATRII Pozwolę sobie na dygresję… Dygresja o psychiatrii Jak leczy psychiatra? Od pierwszych dni pracy moi nauczyciele wskazywali, że poznawanie drugiego człowieka jest nie kończącym się procesem. A także, że mniej ważne jest, abym wiedział o drugim wszystko (co zresztą nie jest możliwe), ale żeby on sam poznał siebie lepiej. W tej wyprawie, uczestnicząc w pogłębiającym się jego samopoznaniu, i ja dowiem się o sobie więcej. Wyleczenie przyczyn wewnątrzpsychicznych następuje właśnie dzięki pogłębieniu samopoznania. Psychiatra ma też możliwość leczenia objawowego. Zdecydowana większość leków, jakimi dysponuje, pomaga w usuwaniu lub łagodzeniu objawów zaburzeń. Chociaż są pewne podstawy, by sądzić, i wielu lekarzy tak uważa, że leki usuwają przyczyny zaburzeń psychicznych. W psychiatrii, jeżeli ktoś ma kłopot, bo go opuściła dziewczyna albo narzeczony nie stawił się na ślub, ktoś stracił kogoś bliskiego, ktoś inny został zgwałcony i znajduje się w szoku — to można go leczyć, przynosząc mu ulgę. A nawet zapobiegać poważniejszym późnym następstwom takich urazowych przeżyć. Można nawet stosować w tym celu lekarstwa. Ale przyczynowe leczenie w takich razach polega w istocie na tym, że pomaga człowiekowi poradzić sobie z problemem w sposób, który mu najmniej zaszkodzi albo da mu odporność na przyszłość — ponieważ doświadczenie mówi, że nie ma takiego nieszczęścia, takiego życiowego dramatu, po którym nie można byłoby się podnieść. Badania nad więźniami Oświęcimia albo tymi, którzy przeżyli Holocaust, dowodzą, że te przeżycia wpłynęły na nich bardzo istotnie, ale niekoniecznie była to zmiana taka, która tych ludzi definitywnie zrujnowała. pomoc psychoterapeutyczna Pomoc psychoterapeutyczna polega w ogromnej mierze na tym, żeby człowiekowi ułatwić uporządkowanie własnych sposobów radzenia sobie. Jeżeli ktoś z jakiegokolwiek powodu wchodzi w kryzys — na przykład kryzys rozwojowy, jakim jest dorastanie — i ma trudności, bo jego rodzina jest dysfunkcjonalna i nie znajduje w niej oparcia, a jego środowisko też ma problemy, to wtedy pomoc psychoterapeutyczna jest mu potrzebna. Nie dlatego, że jest chory, tylko żeby mógł wyjść z kryzysu z korzyścią dla siebie. To nie wygląda tak, że po prostu dostaje się odpowiednie prochy? Psychotropy itp.? leki nie wystarczą No, nie. Same leki rzadko wystarczają. Często są niezbędne, bardzo często niezwykle pomocne, czasem nie powinno się ich stosować. Zawsze jednak trzeba posłużyć się jakąś formą psychoterapii. Należy jednak podkreślić, że łatwiej jest zdobyć wiedzę o poprawnym stosowaniu leków niż o poprawnym stosowaniu psychoterapii. Badanie leczenia farmakologicznego w psychiatrii jest stosunkowo proste. Ocenia się wystandaryzowanymi metodami funkcjonowanie psychiczne przed rozpoczęciem leczenia i po nim i porównuje wyniki. Na podstawie takich badań ustala się standard stosowania leków, które powodują poprawę. Tyle że doświadczenie uczy, iż leki prawie zawsze przynoszą jakąś poprawę. Istnieje coś, co się nazywa efektem placebo. Chodzi o to, że nastawienie pacjenta, który idąc do doktora, wierzy, iż doktor mu pomoże, to już jest połowa drogi ku zdrowiu. efekt placebo Jak się wprowadza nowe leki do leczenia na przykład depresji, to pojawia się taki nie bardzo etyczny, ale konieczny etap badania, w którym trzeba je podawać ludziom przypadkowo wybranym do leczenia. I wtedy jednemu podaje się lekarstwo, które się bada, ale drugiemu daje się substancję nieczynną. Jeżeli okaże się, że lek, który badamy, działa lepiej niż placebo — to się mówi, że lek ma właściwe działanie. Jeżeli zażyję tabletkę z cukru, a ktoś zażyje aspirynę — i obu nam przejdzie gorączka, ale jemu przejdzie szybciej — to się mówi, że aspiryna działa. Ale kulka cukru też działa. Nie ma takiego badania, w którym podanie pigułki „pustej” nie dawałoby statystycznie żadnego efektu. Szokujące jest czasami, gdy się widzi, jak duży jest procent ludzi, których stan się poprawia po wzięciu „pustej” pigułki. I my nie wiemy dlaczego. Może dlatego, że niektóre zaburzenia ustępują spontanicznie — albo dlatego, że działa efekt placebo. Działa, działa… Zdarzało mi się podawać córkom jakieś niewinne pigułki, np. aspirynę, wmawiając im, że przejdzie po niej absolutnie wszystko złe, co czują w organizmie — i przechodziło, choć nie powinno. Sama się nabieram na efekt placebo, bo kilka razy pomyliłam cholestil, działający na woreczek żółciowy, z betablokerem, uspokajającym między innymi arytmię serca — i serce po tym cholestilu pracowało mi nad wyraz spokojnie. zrozumieć siebie Tak, to jest właśnie efekt placebo. Ale psychiatria daje szansę, żeby człowiek zrobił ze sobą porządek. Czasami, jeśli czegoś w sobie i swoich reakcjach nie zrozumie — to po prostu nabiera poczucia, że już wie, dlaczego coś jest tak, a nie inaczej. To jest połowa sukcesu, bo człowiek najbardziej boi się tego, czego nie wie, czego nie potrafi nazwać. Psychiatra amerykański Jerome Frank twierdził, że źródło lęku i zagrożenia tkwi w niemożności nazwania tego, czego się boimy. Nie wiem, czego się boję, ale gdy nadam temu nazwę, to oswajam zjawisko i czuję się bezpieczniejszy. Ale zostawmy historię psychiatrii na boku, wróćmy do… O czym mówiliśmy? O duszy? śmierć kliniczna Tak, o duszy, o tym czymś bardzo niejasnym, niewiadomym, cokolwiek to słowo znaczy, a może znaczyć mnóstwo lub nic. Ale jest pewne, że od jakiegoś momentu lekarze zaczęli wyróżniać pojęcie śmierci klinicznej, pojęcie śmierci nieostatecznej, i już nie tyle martwy wykres elektrokardiogramu wyznacza śmierć nieodwracalną, ile wykres encefalogramu, czyli zapisu czynności mózgu. A jeśli dołożymy do tego owo niejednoznaczne pojęcie duszy, to tej duszy na pewno bliżej będzie jednak do mózgu… Ja bym się nie wdawał w te debaty, bo niewiele potrafię na ten temat powiedzieć. Jak zaczniemy tak dzielić śmierć, to możemy jeszcze mówić o śmierci cywilnej, o śmierci moralnej… Śmierć moralna to coś zupełnie innego, moralnie umiera się za życia. Myślę, jak by to można uporządkować… czy istnieje ,,życie po życiu”? Nie wiem, ale stosunkowo niedawno ludzie fascynowali się pojęciem „życia po życiu”, doznaniami tych, którzy byli reanimowani ze śmierci klinicznej i opowiadali o ciemnych tunelach, wiodących ku światłu… Nigdy w życiu nie spotkałem człowieka, który by o tym mówił. Nigdy też nie spotkałem się z bezpośrednią relacją na ten temat. Żaden znajomy lekarz nie zna takiej relacji ludzi reanimowanych. Nie czytałem Życia po życiu, ale wiem, o czym pani mówi. Moja wiedza na ten temat sprowadza się do tego, co widziałem na jakichś filmach — takie obrazy tunelów, przechodzenie, spotykanie aniołów — był jakiś taki głupawy film, na poziomie nawet nie nastolatka, tylko nastolatki. Hmmm… Feminista odruchowo założył, że nastolatka jest głupsza niż nastolatek… Przepraszam, rozumiem, że nie głupsza, tylko bardziej podatna na tego typu rewelacje. Film mógł być głupawy, książka też, to inna sprawa. Nigdy się tym nie zajmowałem. Wydaje mi się mało prawdopodobne — możliwość zapamiętania czegokolwiek z czasu reanimacji własnego organizmu… Ale powstanie tej książki jest jednym z dowodów na to, o czym pan cały czas mówi: że ludzie na różne sposoby próbują uporać się z lękiem przed śmiercią, i gotowość uwierzenia w istnienie tuneli wiodących ku światłu jest prawdopodobnie jednym z tych sposobów, lepszych lub gorszych. Może nawet lepszych…? czy nieprzytomny pamięta? Wprowadza pani od razu gotowe pojęcia, zamykając możliwość rozważania. Ja chcę powiedzieć, na czym to polega. Po pierwsze, większość ludzi, którzy opisywali te doznania, była wcześniej nieprzytomna. Znajdowali się w sytuacji, w której — oceniani z zewnątrz przez ekspertów, lekarzy udzielających im pomocy — nie reagowali na różne bodźce i mieli takie cechy, które pozwalają ocenić ich stan jako śpiączkowy, czyli stan wyłączenia aktywności świadomości. Nie można było z nimi nawiązać kontaktu. Natomiast czynne były takie ich systemy, które regulowały na przykład oddychanie, krążenie i inne funkcje decydujące o życiu. Czasami są sytuacje kliniczne, w których część mózgu wyposażona w ośrodki zawiadywania krążeniem i oddychaniem — czyli pień — jest uszkodzona. I czynności te reguluje się z zewnątrz — respiratorem, stymulacją serca. I to są również stany, w których uszkodzenie powoduje zjawisko wyłączenia świadomości człowieka. Nie wiemy natomiast wiele na temat tego, jak reaguje jego uczuciowość… Aaa, to bardzo ciekawe… Nie przypuszczałam, że można z tego nagle wyłączyć uczuciowość i potraktować niejako oddzielnie. co czuje nieprzytomny? Na ten temat nie mamy żadnych pewnych wiadomości. Wiele jest opowieści o tym, że do nieprzytomnego można mówić, iż należy traktować go łagodnie i życzliwie, nie tylko dlatego, że to jest człowiek, chociaż nieprzytomny, i należy mu się szacunek — ale że sposób, w jaki się go traktuje, nie jest bez znaczenia dla jego samopoczucia i możliwości przetrwania tej sytuacji. Mówiliśmy o tym troszeczkę w związku z nie narodzonymi jeszcze dziećmi, z którymi można rozmawiać… Mówiliśmy, że reagowanie na różne bodźce jest możliwe nawet wtedy, kiedy nie ma świadomości. Zatem nawet z punktu widzenia medycyny istnieje coś więcej w człowieku poza jego płucami, sercem, mózgiem, świadomością… jak to sobie przypomnieć? Ale problem polega na tym, że nie wiadomo, jak wyjaśnić możliwość zapamiętania i „odpamiętania” potem tego, co ewentualnie się czuło. Bo jeżeli wyłączone są funkcje świadomości, to wyłączone są również te funkcje, które powodują, że mamy zdolność zapamiętywania, w takim rozumieniu, jakie psychologia nazywa pamięcią deklaratywną — wiem, że coś pamiętam, bo mogę sobie przypomnieć. Czyli tych doznań nie da się przypomnieć świadomie. MÓZG — I JEGO ZAGADKI co to jest pamięć? Rozwój nauki o mózgu spowodował także zmianę w rozumieniu tego, czym jest pamięć. Obecnie jako pamięć traktuje się również i to, co — w przybliżeniu — Pawłów opisywał jako odruch warunkowy. Jeżeli wytworzy się jakiś rodzaj reakcji oparty na działaniu bodźców, to zostaje zachowana pamięć tej reakcji — czyli możliwość odbudowania w komórce substancji, która spowoduje, że ta reakcja jest powtarzalna. Dzisiaj mówi się, iż zachowana została pamięć. Nazywamy pamięcią także i to, co z pokolenia na pokolenie przekazuje się w genach. Mówimy zatem o pamięci genetycznej. Ale ja w tej chwili nie idę tak daleko, zatrzymuję się na mózgu. Nikt dziś nie kwestionuje tego, że życie psychiczne, myślenie, uczucia, wola, decyzje są związane z istnieniem mózgu. Nieobecność czynności mózgu powoduje, że te wszystkie rodzaje aktywności nie istnieją. Natomiast z różnych badań wiadomo, iż są takie sytuacje, w których człowiek, mimo że podczas urazu mechanicznego doznał uszkodzenia jakiejś części mózgu, przeżywa stres związany z wypadkiem który go spotkał. mózg uszkodzony działa Uraz i uszkodzenie mózgu nie pozostają bez wpływu na jego psychikę. Po przestudiowaniu zmian, do których dochodzi w wyniku takiego lokalnego uszkodzenia tkanki mózgu, zbudowano koncepcję zlokalizowania w mózgu określonych funkcji. Jednym z istotnych ustaleń w tych badaniach jest stwierdzenie, że nie wszystkie bodźce, które do nas dochodzą, odbieramy świadomie. Zatem coś, co do nas dociera, jest zapisane w naszej pamięci, ale nie w tej jej „części”, do której mamy świadomy dostęp, nie w pamięci deklaratywnej. No tak, to mniej więcej wiemy. …ale to też nie jest do końca jednoznaczne. I żeby odżegnać się od tej psychiki pozaświadomej, dzisiaj chętniej się mówi, że ważniejsze są: poznanie, funkcje poznawcze, czyli kognitywne — że one są ważniejsze niż uczuciowe… Nie… To nie brzmi dobrze. Przynajmniej dla mnie. Taka jest w tej chwili tendencja, którą da się zrozumieć, jakkolwiek trudno się z nią jednoznacznie zgodzić. Można powiedzieć, że funkcje świadomości, a zwłaszcza funkcje samoświadomości, związane są ze szczególnym u człowieka rozwojem takiego obszaru w mózgu, który nazywa się „nową korą”. Na przykład jest duże prawdopodobieństwo, że nie ma jej pies. pies nie wie, że słucha Nie wiemy, co jest świadomością psa, ale wierzymy, że pies nie ma samoświadomości — bo pies na przykład nie wie, że słucha muzyki. On może reagować na muzykę, ale nie wie, że jej słucha, i nie da się tego udowodnić, że wie. …choć reaguje. Pies często wyje, gdy słyszy muzykę albo czyjś śpiew. koncepcje działania mózgu Pies może wyć, ale prawdopodobnie nie wie, że słucha muzyki. I można powiedzieć, że u człowieka uszkodzenie tej części mózgu, która jest tak zwaną korą przedczołową, czyli znajduje się z przodu, spowoduje deficyt w tym zakresie. Pewien badacz, Antonio Damasio, opierając się na wynikach badań ludzi z uszkodzeniem tej części mózgu, stworzył całą wielką koncepcję sposobu, w jaki mózg zawiaduje całością organizmu — a nawet nie mózg, tylko cały układ nerwowy. Są również inne badania, które mówią o tym, że ścisła lokalizacja funkcji psychicznych nie jest możliwa. Semir Zeki, neurofizjolog widzenia, twierdzi, iż ta funkcja, która wydaje się oczywista, jest tak skomplikowana u człowieka, że aby wyjaśnić, co się dzieje, gdy oglądamy na przykład drzewo — i wiemy, że oglądamy drzewo, i widzimy, że ono ma zielone liście i plamki, i taki, a nie inny kształt, i jeszcze do tego rusza się, gdy powieje wiatr — otóż ta funkcja wymaga niezwykle sprawnej, skoordynowanej działalności prawie całego umysłu. I można powiedzieć, że to, co nazywamy życiem psychicznym, takim jak myśli, przeżywanie, świadomość tego, co się dzieje — wymaga nie tylko sprawności konkretnych ośrodków, ale i sprawności we współpracy pomiędzy nimi. I to jest jedno stwierdzenie w związku z pojęciem śmierci… …klinicznej, czyli jakby niecałkowitej. efekty braku tlenu Ponadto mózg jest niezwykle wrażliwy na brak tlenu, a także na brak podstawowych substancji, którymi się odżywia. W szczególności wiadomo to po objawach niedotlenienia — i to nie tylko wtedy, kiedy się odetnie dopływ tlenu, ale także gdy wystąpi na przykład zatrucie gazem, w którym jest przede wszystkim tlenek węgla. Zatrucie tlenkiem węgla, czyli zaczadzenie, dlatego jest tak bardzo szkodliwe, że powoduje niedotlenienie mózgu i jego najsubtelniejszych ośrodków, czyli głównie kory. W efekcie może to spowodować demencję, czyli otępienie. Można powiedzieć, że wszystkie sytuacje, które powodują, iż krew przestaje krążyć — bo serce przestało pracować albo mamy utratę krwi i mniej jej przepływa, w związku z tym mniej jest tlenu, albo ulegamy zatruciu wewnętrznemu, na przykład w ciężkiej niewydolności wątroby, w przecukrzeniu czy też w niewydolności nerek — prowadzą do nieodwracalnych uszkodzeń mózgu. śmierć mózgu Dawniej uważano regenerację mózgu za niemożliwą. Teraz uważa się, że pewne komórki jednak mogą się odradzać. Ale jeżeli czynność mózgu ustaje, to chociaż nierzadko udaje się uruchomić czynność serca, medycyna mówi o śmierci. Przyjęto, że śmierć mózgu jest kryterium uznania człowieka za zmarłego. O ustaniu czynności mózgu świadczy brak fal w zapisie badania elektroencefalograficznego. Na wykresie jest prosta linia, świadcząca o braku aktywności. To jest rewolucja w stosunku do tego, co uważano jeszcze w czasie drugiej wojny światowej, kiedy śmierć diagnozowało się na podstawie braku oddechu. Przykładało się lusterko i jeżeli nie zaparowało, to znaczyło, że człowiek umarł. Ja już nie mówię o tej różnicy, którą opisuje Sienkiewicz w Potopie, że jeżeli ranny padał na brzuch, to znaczyło, że jeszcze go się ożywi, a jak na plecy, to znaczyło, że już umarł. A zatem różne były kryteria określania, co jest śmiercią… Ale ja jestem człowiekiem sceptycznym i zdaję sobie sprawę z tego, że brak pracy mózgu jest definicją operacyjną — czyli definicją, która ma także swoje pragmatyczne przesłanki, organizm bowiem, w którym mózg nie pracuje, można nadal utrzymać przy życiu. To trwa nieraz bardzo długo, mózg jest nieczynny, a… …ciało wciąż żyje. Ciekawe, gdzie jest wtedy to, co nazywamy duszą. Ta definicja jest przydatna, żeby nie podtrzymywać niepotrzebnie fikcji życia, bo organizm jeszcze się podtrzymuje, ale w gruncie rzeczy życia nie ma. Organizm… Zatem mamy organizm, którego działanie wcale nie oznacza życia — i to nieokreślone coś, co powoduje, że jednak żyjemy. Medycyna sprowadza to do mózgu, a metafizyka do tajemnicy. możliwość transplantacji Drugą przesłanką jest to, że rozwinęła się medycyna transplantologiczna. Jak mózg jest nieczynny, to możemy przeszczepić komuś innemu serce, nerki, wątrobę — wszystko. Wtedy możemy podjąć decyzję, że zabieramy serce do przeszczepu. Ja jestem za… Zatem definicja śmierci jest opracowana po to, by można było dokonać przeszczepu albo podjąć decyzję, że dłużej się nie ratuje chorego, nie podtrzymuje się jego życia wegetatywnego. Ale to jest ryzykowne, ponieważ nie dotyczy wszystkiego. Na przykład jeżeli człowiek przeżyje zapalenie mózgu, w wyniku czego mózg jest zdezorganizowany do tego stopnia, że giną wszystkie funkcje poza wegetatywnymi, to znaczy człowiek nie ma żadnej świadomości, traci wszystkie umiejętności, jakie miał, wraca do poziomu wczesnego niemowlęctwa — to nie jest powód, żeby uznać jego śmierć, chociaż jego tożsamość i cała psychika są zrujnowane. Podobnie jest w przypadku zatrucia tlenkiem węgla — jeżeli mózg jest tak zniszczony, że człowiek jest zupełnie otępiały, to też nie jest powód, żeby uznać, że umarł. I wreszcie podobnie jest w przypadku zaniku mózgu, jak na przykład w chorobie Alzheimera, gdy mózg zanika, i to dość szybko, tak że w pewnej chwili prawie go nie ma. Dziwne… Psychiatria zajmuje się psychiką, pośrednio mózgiem i jego pracą, psychiatra rzadko towarzyszy pacjentowi przy jego śmierci — ale w gruncie rzeczy śmierć ma ogromny, bodajże najmocniejszy związek z podmiotem, którym zajmuje się psychiatra, czyli z psychiką. PSYCHIATRIA — I UCZUCIA Prawdziwą śmiercią jest więc śmierć psychiki. niezwykłe możliwości mózgu Tak. Ale bywają bardzo dziwne przypadki. Nie tak dawno poznałem dziewczynę, która leczyła się, bo podejrzewano u niej zaburzenia psychiczne typu urojeniowego. Zazwyczaj u osoby w jej wieku — a miała już osiemnaście albo dziewiętnaście lat, była w klasie maturalnej — psychiatrzy muszą brać pod uwagę rozwój schizofrenii. Z powodu nietypowej reakcji na leki zdecydowałem się poprosić, aby wykonano jej proste komputerowe badanie tomograficzne, i wynik pokazał, że ona w ogóle nie ma mózgu. Była w klasie maturalnej i nie miała mózgu?! Nie było wcześniej żadnych objawów, które mogłyby doprowadzić do rozpoznania przyczyny — wodogłowia wewnętrznego, które powodowało niemal całkowity zanik mózgu. I ona chodziła do zwykłej, normalnej szkoły? I dotarła niemal do matury? Ona, proszę pani, poza tym, że chodziła do szkoły, radziła sobie z nauką i doszła do tej czwartej klasy, to jeszcze prowadziła jakąś agencję promocji i sprzedaży kosmetyków. Czy może mi pan to wytłumaczyć? Nie, tego nie da się wytłumaczyć. Można tylko przypuszczać, że ważna jest nie ilość mózgu, lecz sprawność systemu… No, ale sprawnością systemu, jak sam pan mówił, kieruje… rozmiary mózgu nie mają znaczenia Tak, ta „sterownia” znajduje się w mózgu. Używam pewnej przenośni, mówiąc, że „ona nie miała mózgu”, bo przecież jednak trochę go miała. Neurochirurdzy dziecięcy, chociaż była już prawie dorosła, zdecydowali się ją leczyć, wszczepili jej zastawkę odprowadzającą uciskający nadmiar płynu, choć bali się, że jak to zrobią, to ta słaba tkanka się zapadnie i będzie jeszcze gorzej. Ale po zabiegu choroba się nie nasilała. Mówię o tym dlatego, że jeszcze nie tak dawno wierzono, że poziom życia psychicznego zależy od wielkości mózgu, i przekonywano w różnych muzeach anatomicznych, iż mózg człowieka jest największy na świecie. A że kobiety mają mniejszy mózg — wagowo — to miało oznaczać, że są głupsze. Ale to nieprawda, nie chodzi o rozmiary i wagę mózgu, chodzi o stopień rozwoju poszczególnych funkcji psychicznych. Lub, chociaż pani nie lubi tego określenia — stopień rozwoju sprawności połączeń między komórkami mózgowymi. Jak się okazuje, wiele chorób uszkadzających mózg może przebiegać bez wyraźniej—szych objawów zaburzenia funkcji psychicznych. Ale to przecież nie oznacza, że życie psychiczne, przeżywanie, wrażliwość mogą istnieć bez mózgu! Dziś już nikt poważnie nie utrzymuje, że życie psychiczne zależy od niematerialnej duszy. Nawet papież! Są dokumenty papieskie, które mówią o jedności duszy i ciała… Ale ja się w to nie będę wdawał, ja jestem lekarzem. tajemnica śmierci — tajemnica życia Ja też nie chcę się wdawać. Ale patrząc, jak w ciągu lat zmieniały się definicje i sposoby rozpoznawania i orzekania śmierci, myślę, że nauka stworzy jeszcze dziesiątki definicji, a śmierć i tak pozostanie tajemnicą. Może w ogóle nie umieramy, ale jedynie przenosimy się do jakiejś innej przestrzeni? Nie wiem… Wiem tylko, że tak jak pan znał dziewczynę bez mózgu i w pewnym sensie z pełnią odczuwania życia, tak i ja znam podobny przypadek. Na Mazurach, gdzie jeżdżę na wakacje, żyje dziewczynka z wodogłowiem, z porażeniem mózgowym, nie chodzi, nie mówi, podobno nie widzi i nic nie rozumie. A ja na nią patrzę zza płotu i widzę, jak ona wznosi oczy do góry, uśmiecha się, coś mówi w jakimś swoim własnym języku, potem śmieje się głośno, macha rękami — i ja wiem, że ona ma swoje życie duchowe, ona umie się cieszyć, ona kocha życie. choroby umysłowe czy psychiczne? Tak… Tu muszę wyjaśnić, że nie uważam, iż jestem lekarzem chorób umysłowych, a taka jest współczesna nazwa tego typu schorzeń — „mental disorders”, czyli choroby umysłowe. Współczesna klasyfikacja mówi o zaburzeniach umysłu i zachowań. Ja jestem za pojęciem „zaburzenia psychiczne” i „choroby psychiczne”, ponieważ jestem przywiązany do rozumienia funkcjonowania człowieka jako funkcjonowania psychiki, która obejmuje wszystko — i umysłowość, i zachowania — ale ta nowsza psychiatria pomija uczucia. …zatem pomija najważniejszą z rzeczy. Dziewczyna z Mazur ma zaburzenia zachowania i umysłu, ale wiem, że ma uczucia. Współczesna psychiatria skupia się na czynnościach poznawczych. A lęki…? Sam pan powiedział, że Amerykanie większość zaburzeń określają poprzez lęk — a lęk to jest uczucie! Tak, tak. Z tym się zgadzam. Lęk to jest uczucie. No to jak jest z tym wykluczaniem uczuć ze sfery zainteresowań psychiatrii? dlaczego psychiatria odrzuca uczucia? Można powiedzieć, że w sporze o prymat myśli i uczuć w psychiatrii przyszedł czas na myśl. To jest trochę tak jak z „wyższością świąt Bożego Narodzenia nad świętami Wielkiejnocy”. To dlaczego psychiatria hołduje złemu założeniu? Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Może przyczyn należy szukać w tym, że jest to jednak dyscyplina wiedzy stosowanej? I w tym, że spełniając wymogi cywilizacji, poszukuje naukowych i naukowo udokumentowanych sposobów pomocy? Może też trochę dlatego, że psychiatrzy chcą być bliżej nauki niż sztuki? Bardzo trudno dać odpowiedź, nawet przybliżoną. Chciałbym wprost powiedzieć, że nie wiem. Ale ma pani rację, dociekając przyczyn takiego zwrotu. Mnie on też niepokoi, ! 196 ] obawiam się zagubienia postrzegania człowieka jako całości w wyniku poszukiwania odpowiedzi na pytanie o źródło cierpienia psychicznego wyłącznie w funkcjonowaniu mózgu. Może jednak da się zapobiec takiemu obrotowi rzeczy. Ale obecny stan jest taki, iż większe znaczenie przypisuje się czynnościom poznawczym niż uczuciowym. Źródłem tego są dwie rzeczy: po pierwsze — utrata zaufania do naukowej wartości introspekcji. To zapoczątkował kierunek zwany behawioryzmem… behawioryzm Ocenianie zjawisk wyłącznie po zewnętrznych objawach… …czyli w gruncie rzeczy oceniamy tylko to, do czego mamy dostęp, co możemy poznać — a to jest wyłącznie zachowanie. Ale część zachowań ludzkich jest niepoznawalna, nie ma drogi naukowego poznania wewnętrznej treści zachowania. Trudno mi się z tym faktem pogodzić. Myślę, że jest to niepokojący redukcjonizm. Trzeba jednak uczciwie i z uznaniem stwierdzić, że nauki podstawowe, z których dorobku korzysta psychiatria, poczyniły ogromne postępy. Te z kolei sprowokowały znaczące refleksje humanistów. Chcę przypomnieć ważną książkę Karla Poppera i Johna Ecclesa pod tytułem The Self and its Bram (Jaźń i jej mózg). Filozof i neurofizjolog mówią w niej o jaźni i mózgu, jasno i wyraźnie lokalizują umysł i poczucie siebie w mózgu. nowa dyscyplina naukowa Od tego czasu rozwinęła się autonomiczna dyscyplina naukowa — „neuroscience” — używam terminu angielskiego, bo nie ma jeszcze dobrego polskiego. Powoływałem się już na jej twórców — Damasia, Zekiego. Inny neuroscjentysta, Joseph LeDoux, zajmuje się właśnie emocjami. Wymogi nauki są surowe, i to właśnie LeDoux zredukował, dla potrzeb naukowych, emocje do lęku. Jestem przekonany, że wyniki jego badań pozwolą na poznanie, jakimi prawami rządzi się przeżywanie lęku. To bardzo ważne. Nie jest wykluczone, że opierając się na nich, będzie można poznać też biologię innych uczuć. Że poznamy odpowiedzi na różne nurtujące ludzkość pytania. Także i na to, które pani wcześniej postawiła — „gdzie jest ludzka dusza”, aibo „jak dusza w nas jest”. nauka szuka duszy Poszukiwał jej w czynności mózgu — jak dowodził — bez powodzenia noblista John Carew Eccles. Inny noblista, Eric Kandel, dowodzi, że jej obecność, lub poprawniej — obecność tego, co nazywamy duszą, wyjaśnia mechanizm czynności mózgu poznany w badaniach nad prostym mózgiem ślimaka. Chociaż modele czynności mózgu wyjaśniające podstawowe zjawiska psychiczne, czyli świadomość, samoświadomość, jaźń, są bardzo trudne do empirycznej weryfikacji. A to bardzo ważne. Mamy do czynienia z ogromnym kultem nauki, więc to, co udowodnione naukowo, jest od razu ważniejsze. Z jednej strony służy formułowaniu nowych hipotez, a więc rozwojowi samej nauki. Z drugiej jednak strony sprawia, że większe znaczenie ma to, co da się oprzeć na dowodach. I psychiatria także rozwija się w tym kierunku. Niepokoi mnie, że może to powodować niedobre następstwa, wynikające z zaniedbania tego, co uznane za znaczące, ale nie poparte naukowymi dowodami. CZŁOWIEK — CZŁOWIEKOWI, NIE TYLKO W CHWILI ŚMIERCI… Interwencja skuteczna Opowiadała pani o swojej rozwijającej się fobii kancerogennej i o spotkaniu z profesorem Markiem Pawlickim. Zastosował on wobec pani pewien rodzaj interwencji, który okazał się skuteczny. Ale gdyby pani usłyszała to od osoby, do której pani nie ma zaufania albo której pani nie lubi, która jawiłaby się pani jako antypatyczna, to tę samą informację by pani odrzuciła. A zatem liczyła się nie sama treść informacji, jaką on pani podał, tylko to, że miał wiedzę ze swojego doświadczenia… …i to, że się przyjaźniliśmy. trening behawioralny Prawda? I on powiedział: „ja widuję więcej ludzi ogarniętych taką fobią niż naprawdę chorujących na nowotwory, i to jest niebezpieczne”, a pani to uznała. Większość lekarzy mówi wtedy: „pani przesadza, jest pani zdrowa jak byk, niech mi pani nie zawraca głowy”. A człowiek pamięta, że lekarz mówi także nierzadko: „szkoda, że tak późno pani do mnie przychodzi”. Ja myślę, że jest coś takiego w medycynie, co ją czy— medycyna ni bardziej sztuką niż nauką, a lekarze trochę się tego wstydzą jako sztuka w czasach kultu naukowości, chociaż nie ma czego się wstydzić… O tej sztuce decydują wymiary relacji, których się nie da zmierzyć, relacji pacjent–lekarz. I to wiadomo na przykład z badań takich metod, które ograniczają się do psychoterapii, a odwołują się wyłącznie do założeń behawiorycznych. I już nie jest tak, jak chciał Freud, że odkrywa się wspomnienia wyparte i stłumione i ich świadome rozwiązanie jest elementem leczącym. To już nie jest to doznanie katarktyczne, jak w świątyni Hipokratesa — są tylko określone struktury postępowania, na przykład trening behawioralny… Co to jest „trening behawioralny”? trening behawioralny Podstawowym mechanizmem techniki behawioralnej jest ustanawianie indywidualnych nagród i kar dla pacjenta. Bardzo przepraszam, ja wyrosłam z takich metod, i to dawno temu. Może nie każdy z tego wyrasta, ale ja na pewno. Ustala się z pacjentem system nagród, który działa jako wzmocnienie zachowań pożądanych, a nienagradzanie za zachowania niepożądane działa „wygaszająco”. Brzmi to aż zbyt prostacko wobec faktu, że przed chwilą mówiliśmy, jak zagadkowy jest jednak mózg… leczenie agorafobii Na przykład dzieci z różnymi zaburzeniami rozwoju mowy uczy się w ten sposób, że za każde dobrze wypowiedziane słowo dostają do buzi jakieś słodycze, bo to jest przyjemne. Są też i takie techniki behawioralne, które polegają na ćwiczeniach opanowywania własnego lęku w konfrontacji z tym, czego się boję. To akurat nie dotyczy kancerofobii, bo byłoby trudne, ale na przykład lęku przed wychodzeniem na ulicę… Agorafobia… przymierze terapeutyczne …agorafobia. Ćwiczy się człowieka w umiejętnościach opanowywania lęku, a potem daje mu się zadanie wyjścia na ulicę i stosowania tych metod. To okazało się trafne i efektywne, okazało się też, że efektywność wzrasta, jeżeli trening jest prowadzony przez takiego terapeutę, który z pacjentem ma dobrą relację, dobry związek terapeutyczny. Dzisiaj mówimy —alians terapeutyczny albo przymierze terapeutyczne — żeby oczyścić ten kontakt od dodatkowych elementów znaczeniowych. I podobnie jest w postępowaniu, które dzisiaj jest nową metodą — chodzi o terapię kognitywną. Stwierdzono, że istnieją takie struktury poznawcze, które powodują, że w każdej sytuacji człowiek dochodzi do wniosku, iż „jestem beznadziejny”, przy każdym niepowodzeniu pojawia się automatyzm: „nic nie jestem wart”, „nie mam się do kogo zwrócić”, „jestem bezradny i nie ma nadziei na to, żeby cokolwiek się zmieniło”. Otóż te struktury poznawcze należy odszukać w pacjencie, wskazać ich wadę i dokonać zmiany, przećwiczyć, pokazać, że jest inaczej i że można stworzyć sobie inne struktury, pomóc pacjentowi wytworzyć nową ścieżkę dostępu… …mam skojarzenie z komputerem. Należy ustawić inną ścieżkę i zrestartować pacjenta. Trafne skojarzenie. Natomiast okazało się, że w przypadku ludzi efektywność metody kognitywnej jest większa wtedy, kiedy terapię pacjenta prowadzi człowiek, który ma z nim dobre przymierze. Tej zmiennej nie da się wytłumaczyć. …ani wyeliminować. A iluż jest takich psychoterapeutów, którzy zawsze zawrą dobre przymierze z pacjentem albo w ogóle wyczują, że ono jest złe? badanie mózgu w interakcji Tak, tej zmiennej nie da się wyeliminować ani nawet zbadać— według kryteriów współczesnej nauki. Chociaż jest pewne światło w ciemności. Pojawiła się możliwość badania dwóch mózgów ludzi będących w interakcji, równocześnie. Może coś zostanie jednak wyjaśnione? No to wracając do śmierci: jednak nie jest ona zaburzeniem dającym się wyeliminować przez dobry alians z psychoterapeutą, pacjenta nie zrestartujemy, nie usuniemy też jego lęku przed czymś, co istnieje bardzo realnie i nie jest urojeniem. Co zatem powie psychiatra o śmierci w ostatnim stówie…? lekarz wobec śmierci Chyba psychiatra powinien być przede wszystkim człowiekiem. Może nawet inaczej — psychiatra też jest człowiekiem. I jak każdy człowiek jednak odczuwa potrzebę metafizyki. Mnie się wydaje, że racjonalne myślenie wcale nie wyklucza metafizyki. Lekarz stoi wobec konieczności orzeczenia o tym, że nastąpiła śmierć. Ktoś przecież musi to robić. Ale to nie znaczy, że lekarz wie, czym jest śmierć. On może opisać, co widzi, może nawet opisać, co czuje. Wielu lekarzy — psychiatrów też — może nawet podejmować próby opisu tego, co czuje drugi człowiek. Ale jestem przekonany, że dobrze jest, jeśli pamiętamy, że chodzi o drobne fragmenty rzeczywistości trudnej do ogarnięcia. Metafizykę można rozumieć jako świadomość istnienia niepoznawalnego. Można ją też postrzegać jako wypełnianie jakąś treścią przeczucia tego — co jest niepoznawalne. Sądzę, że wśród tych wielu spraw niepoznawalnych znajduje się także śmierć. Lekarz współczesny zobowiązany jest z nią walczyć, zapobiegać jej, robić wszystko, żeby do niej nie doszło. A równocześnie musi sobie jakoś radzić z tym, że jego starania nie zawsze są skuteczne. I wie przecież, iż każde życie jednak kończy się śmiercią. Ale niepojęte i nieodgadnione pozostaje też to, co następuje później — po stwierdzeniu śmierci. Człowiek jest metafizyczny w obu znaczeniach pojęcia, które wymieniłem. Chociaż częściej ma potrzebę wypełnienia jakąś treścią tego — co niepoznawalne. A sama śmierć… Może teraz przypomnę to, o czym już mówiliśmy, czyli o wewnętrznych reprezentacjach ludzi, jakie w sobie nosimy. W tym znaczeniu człowiek kochany — nie jest śmiertelny. Jego reprezentacja pozostanie w innych. Na dobre i na złe. …ale to, co pozostanie, zależy w dużym stopniu także od owego konkretnego człowieka. Podobnie jak to, co on zdziałał w życiu. …i to będzie ten ślad, jaki pozostawimy w innych ludziach — i na ziemi.