Graham Greene POCIĄG DO STAMBUŁU Przekład Piotr Kuś Tytuł oryginału Stamboul Train Dla Vivien, z całą moją miłością „Wszystko w naturze jest liryczne w swojej esencji; tragiczne w jej przeznaczeniu i komiczne w jej egzystencji" GEORGE SANTAYANA CZĘŚĆ PIERWSZA OSTENDA Płatnik wziął do ręki ostatnią kartę zejścia na ląd i obser- wował pasażerów sunących szarym, mokrym nabrzeżem, wśród dzikiej gmatwaniny szyn, balustrad i słupów, omija- jących opuszczone ciężarówki. Szli z wysoko uniesionymi kołnierzami płaszczy, przygarbieni. Na stolikach w długich wagonach kolejowych paliły się lampki, świecąc wśród deszczu niczym łańcuszek błękitnych paciorków. Wielki żuraw unosił się i opuszczał, a jednak trzask kołowrotu na moment zaginął we wszechogarniającym odgłosie wody, wody lejącej się z ciemnego, zachmurzonego nieba, wody uderzającej o burty pasażerskiego parowca i o nabrzeże. Było pół do piątej po południu. — Wiosenny dzień, mój Boże — powiedział głośno płat- nik, próbując odsunąć od siebie wspomnienie ostatnich kilku godzin: mokrego pokładu, zapachu pary i oleju oraz zjełczałego piwa z bufetu, szelestu czarnego jedwabiu to- warzyszącego krokom stewardesy, roznoszącej małe mi- seczki. Wzniósł wzrok do góry, ku stalowym belom żurawia, ku platformie i małej postaci człowieka w niebieskim kom- binezonie roboczym, obracającego wielkim kołem, i nagle poczuł zazdrość. Robotnika w górze dzieliło trzydzieści stóp mgły i deszczu od niego, od pasażerów i jasno oświetlonego ekspresu. A ja nie mogę nie patrzeć na te przeklęte gęby, rozmyślał płatnik, przypominając sobie młodego Żyda w grubym futrzanym płaszczu, narzekającego, ponieważ przydzielono mu kabinę z dwiema kojami. — Nie tędy, panienko — odezwał się do ostatniej pasa- żerki z drugiej klasy. — Budka celnika jest tam. — Jego nastrój poprawił się na chwilę, gdy ujrzał obcą mu twarz młodziutkiej dziewczyny; przez całą drogę na nic nie narze- kała. — Czy mam zawołać bagażowego po pani torbę? — Lepiej nie — odparła dziewczyna. — Nie rozumiem, co oni tutaj mówią. Poza tym, nie jest ciężka. — Wykrzywiła usta w uśmiechu ponad kołnierzem taniego, białego płasz- cza przeciwdeszczowego. — Chyba że pan zechce ją prze- nieść, kapitanie. Jej zuchwalstwo sprawiło mu przyjemność. — Ach, gdybym był młodym człowiekiem, nie potrzebo- wałaby pani teraz bagażowego. — Pokręcił głową na widok młodego Żyda, który właśnie opuszczał budkę odprawy celnej. W szarych zamszowych butach ruszył przez tory. Za nim podążało dwóch objuczonych bagażowych. — Czy daleko pani jedzie? — Do końca — odparła dziewczyna, patrząc niepewnie poprzez rzędy torów na jasno oświetlony wagon restaura- cyjny i ciemniejsze okna pozostałych wagonów pociągu, — Ma pani miejsce sypialne? — Nie. — To niedobrze — stwierdził płatnik — skoro podróżuje pani tak daleko. Trzy dni w pociągu to nie żarty. A tak przy okazji, co pani będzie robić w Konstantynopolu? Chyba nie jedzie tam pani po to, żeby wyjść za mąż. — Nic mi o tym nie wiadomo. — Dziewczyna wybuchnęła śmiechem, w którym rozbrzmiewała melancholia tęsknoty i strach przed nieznanym. — Tego nigdy nie można wy- kluczyć. — Do pracy? — Będę tańczyć. Powiedziała „do widzenia" i odwróciła się od niego. Jej płaszcz zdradzał szczupłą budowę ciała. Trzymała się dum- nie, prosto, nawet potykając się podczas marszu przez tory. Lampa sygnałowa zmieniła kolor z czerwonego na zielony. Powietrze rozdarł długi gwizd i znad lokomotywy uniósł się gęsty strumień pary. Twarz dziewczyny — prosta, wyraźna, jej postawa — wyzywająca, a jednak jakby przytłumiona — na chwilę stanęły przed oczyma płatnika. — Niech mnie pani zapamięta! — zawołał za nią. — Zoba- czymy się pewnie za miesiąc albo dwa. Wiedział jednak, że on sam pewnie o niej zapomni. Zbyt wiele twarzy zobaczy w ciągu następnych tygodni przez okienko swojego biura. Ludzie będą pytać o kabiny, będą chcieli wymieniać pieniądze, przespać się na koi, a on nie będzie w stanie jej zapamiętać. Poza tym, w tej dziewczynie nie było nic godnego zapamiętania. Kiedy powrócił na pokład, przygotowywano już statek do podróży powrotnej i płatnik poczuł się lepiej stwierdziwszy, że nie ma na nim już obcych. Chciał, żeby zawsze tak było, by mógł rozmawiać jedynie ze sprzątającymi Latynosami, porozumiewającymi się między sobą w specyficznym języ- ku, by zawsze mógł w spokoju wypić szklaneczkę piwa ze stewardesą. Mruknął coś do marynarzy po francusku, a ci odpowie- dzieli mu krzywymi uśmiechami. Śpiewali nieprzyzwoitą piosenkę o cocu, co wypełniło jego prostą duszę odrobiną zazdrości. — Trudny rejs — powiedział po angielsku do głównego stewarda. Facet był kiedyś kelnerem w Londynie, a płatnik nigdy nie użył ani jednego francuskiego słowa za dużo. — Czy ten Żyd dał ci suty napiwek? — zapytał. — Nie uwierzy pan. Sześć franków! — Czy cierpiał na chorobę morską? — Nie. Chorował za to ten starszy facet z wąsami, przez cały czas. Poproszę dziesięć franków. Wygrałem zakład. On był Anglikiem. — Bzdura. Nie ten akcent. — Widziałem jego paszport. Richard John. Nauczyciel. — Zabawne — powiedział płatnik. Zabawne, powtórzył w myślach, niechętnie wypłacając stewardowi dziesięć franków i oczyma duszy widząc zmę- czonego, szarego człowieka w płaszczu przeciwdeszczo- wym, oddalającego się od statku. Mężczyzna poprosił go w trakcie rejsu o wieczorną gazetę. Płatnik odparł mu, że wieczorne wydania jeszcze nie wyszły, nawet w Londynie. Gdy mężczyzna to usłyszał, przystanął w zamyśleniu, ba- wiąc się długimi, siwymi wąsami. Kiedy płatnik pił piwo ze stewardesą, przed przystąpieniem do rozliczania rejsu, znów pomyślał o nauczycielu i przez chwilę zastanawiał się, czy spotkało go coś dramatycznego, czy coś przykrego i dręczą- cego. Przecież nie narzekał na nic podczas rejsu, więc szybciej o nim zapomni niż o młodym Żydzie, hałaśliwych turystach od Cooka, chorej kobiecie w purpurowym kos- tiumie, która zgubiła pierścionek, czy o starszym panu, który za swoją koję przez pomyłkę zapłacił dwukrotnie. O dziewczynie zapomniał już pół godziny temu. Właśnie to zapomnienie połączyło ją z Richardem Johnem — poza równie ciężkimi krokami na pokładzie, tym samym zapa- chem oleju, który wdychali przez dwie godziny, błyskaniem świateł sygnałowych, zmartwionymi twarzami i brzękiem szklanek. Wiatr ustał na dziesięć sekund i dym, który roznosił się ponad nabrzeżem, znieruchomiał na tę chwilę. Myattowi zdało się, że oto wiszą nad nim szare, wędrujące namioty, gdy z trudem torował sobie drogę w lepkim błocie. Zapom- niał, że zamszowe buty są już do niczego i że celnik będzie złośliwy, wyszukawszy w jego bagażu dwie jedwabne pi- dżamy. Z bezczelności tego człowieka, od jego pogard- liwego, krótkiego „Żyd, Żyd" pogrążył się w cieniu tych wielkich namiotów. Teraz przez moment był w domu i nie musiał pamiętać o swoim futrzanym płaszczu, o marynarce z Savile Rów, o swych pieniądzach i pozycji w firmie, aby dodać sobie otuchy. Kiedy jednak dotarł do pociągu, wiatr wzmógł się i namioty rozwiały się, a Myatt znów znalazł się w samym centrum nieprzyjaznego świata. Z ulgą jednak przypomniał sobie, co można kupić za pieniądze. Nie można co prawda nabyć grzeczności, można jednak być szybszym od innych ludzi. Pierwszy przeszedł kontrolę celną i zanim nadejdą kolejni pasażerowie, miał nadzieję, iż załatwi dla siebie w pociągu samodzielny prze- dział sypialny. Nienawidził rozbierać się w obecności in- nych. Zdawał sobie sprawę, że wykupienie przedziału bę- dzie go kosztowało drogo, choćby dlatego, że jest Żydem; to nie będzie sprawa uprzejmego pytania i odpowiednio wyso- kiej łapówki. Przeszedł wzdłuż jasno oświetlonego wagonu restaura- cyjnego; małe lampki o bladopurpurowym blasku oświetlały stoliki nakryte do obiadu. „Ostenda—Kolonia—Wiedeń— —Belgrad—Istambuł". Minął tabliczkę nawet jej nie czyta- jąc; znał trasę. Przebiegły mu przed oczyma charakterys- tyczne fragmenty drogi: iglice minaretów oraz kopuły i bu- dynki poszczególnych miast, z których żadne nie oferowało stałego osiedlenia komuś z jego rasy. Konduktor, jak się spodziewał, był twardy. Pociąg — mó- wił —jest pełen, a Myatt i tak wiedział, że kłamie. Kwiecień był jeszcze zbyt wczesnym miesiącem na masowe podróże, a zresztą na parowcu na kanale La Manche Myatt zauważył bardzo niewielu podróżnych pierwszej klasy. Kiedy dys- kutował z konduktorem, chmara turystów zaczęła przecis- kać się korytarzem. Damy w średnim wieku przyciskały do siebie szale i pledy, a stary ksiądz narzekał, że zgubił gdzieś egzemplarz swojego „Wide Worid Magazine". — Zawsze czytam „Wide Worid", kiedy podróżuję — mó- wił. Za nim, spocony i nerwowy z powodu piętrzących się trudności, szedł ich przewodnik, ze znaczkiem agencji w klapie. — Voila — powiedział konduktor, a jego gesty zdawały się świadczyć, że pociąg stał się miejscem, do którego wdziera się niecodzienny, uciążliwy intruz. Myatt był jednak zbyt doświadczony, by się na to nabrać. Grupa turystów kierowała się do wagonu sypialnego do Aten. Kiedy podwoił zapropono- waną wcześniej sumę, konduktor dał za wygraną i otworzył Myattowi drzwi przedziału, przed którym akurat stali, ozna- czając go jednocześnie jako zarezerwowany. Myatt wszedł do środka i, znalazłszy się wreszcie sam, westchnął z ulgą. Obserwował teraz przepływające twarze, oddzielony od nich ścianą szkła. Mimo grubego płaszcza, przez cały czas dawał mu się we znaki przenikliwy chłód, teraz więc natychmiast włączył ogrzewanie w przedziale. Jego oddech sprawiał, że para szybko zaczęła pokrywać szyby i już po chwili rozpoznawał jedynie zamazane kontury przechodzą- cych obok ludzi: jasnopurpurowa suknia, kołnierzyk księ- dza, czyjeś przenikliwe, rozzłoszczone oczy. Tylko raz po- kusiło go, by przerwać tę narastającą izolację i otrzeć palcami szkło, aby uważniej przyjrzeć się szczupłej dziew- czynie w białym płaszczu przeciwdeszczowym, zmierzają- cej korytarzem w kierunku przedziałów drugiej klasy. W pewnym momencie otwarły się drzwi i stanął w nich starszy mężczyzna. Rozejrzał się. Miał siwe wąsy, okulary i na głowie wymiętoszony kapelusz. Myatt powiedział mu po francusku, że przedział jest zajęty. — Jedno miejsce — odparł mężczyzna. — Czy chodzi panu o drugą klasę? — zapytał Myatt, ale mężczyzna tylko potrząsnął głową i odszedł. Pan Opie z pełną świadomością otaczającego go luksusu padł na swoje miejsce w rogu przedziału i z ciekawością, ale też z rozczarowaniem, zmierzył wzrokiem małego, bladego człowieczka siedzącego naprzeciwko niego. Mężczyzna wy- glądał wyjątkowo nieciekawie. Miał zniszczoną cerę. Ner- wy, pomyślał pan Opie, obserwując, jak sąsiad przebie- ra bezsensownie palcami. Były krótkie, tępo zakończone i grube. — Zawsze powtarzam — odezwał się pan Opie, zastana- wiając się, czy współpasażer zadowolony jest z jego towa- rzystwa — że, kiedy ma się miejsce sypialne, wcale nie potrzeba podróżować pierwszą klasą. Przedziały w drugiej klasie są równie wygodne. — Tak, to prawda, tak — usłyszał skwapliwą odpowiedź. — Skąd pan wie, że jestem Anglikiem? — Mam swój sposób — odparł pan Opie z uśmiechem. — Zawsze staram się myśleć o ludziach jak najlepiej. — Oczywiście — powiedział blady mężczyzna. — Pan, jako osoba duchowna... Na zewnątrz pojawili się chłopcy z gazetami i pan Opie wychylił się przez okno. — „Le Temps de Londres". Qu'est-ce aue c'est que ca? Rien du tout? „Le Matin" et un „Daily Mail". C"est bon. Merci. Jego współpasażer odniósł wrażenie, że posługuje się francuszczyzną z podręczników i że czyni to z przy- jemnością. — Combien est cela? Trois francs. Oh la-la. A do bladolicego człowieczka pan Opie powiedział: — Mogę być pańskim tłumaczem. Może chciałby pan jakąś gazetę? Proszę się nie krępować, jeżeli chce pan kupić „la Vie". — Nie, nie, dziękuję, niczego nie chcę. Mam książkę. Pan Opie popatrzył na zegarek. — Za trzy minuty ruszamy. Już od kilku minut bała się, że on się odezwie. On albo, co gorsza, wysoka, chuda kobieta — jego żona. Teraz po- trzebowała przede wszystkim ciszy. Zastanawiała się, czy gdyby mogła pozwolić sobie na miejsce sypialne, byłaby sama? W pogrążonym w półmroku przedziale nagle rozbłys- ło światło i pulchny mężczyzna zauważył: — No, już niedługo. W powietrzu unosił się kurz, a liczne światła na zewnątrz przywodziły jej na myśl znajome widoki: elektryczne neo- ny, błyskające i zmieniające swą treść, nad teatrem na głównej ulicy w Nottingham. Ruch za szybą, całe zastępy bagażowych i chłopców z gazetami skojarzyły jej się ze zgiełkiem na gęsim targu i tej myśli się uchwyciła, próbując wzmocnić obraz rynku w swojej wyobraźni: powstawały w niej całe rzędy stoisk, aż wreszcie nabrały takiej realności jak zmywane przez deszcze nabrzeże i zmieniające się lampy sygnałowe za oknem. Właśnie wówczas mężczyzna odezwał się do niej i musiała wyrwać się ze swego skrytego świata i przybrać pozę serdecznej i dzielnej dziewczyny. — Cóż, panienko, czeka nas wspólnie długa podróż. Myś- lę, że powinniśmy się sobie nawzajem przedstawić. Nazy- wam się Peters, a to jest moja żona, Amy. — Jestem Coral Musker. — Kup mi kanapkę — odezwała się błagalnie chuda kobieta. — Czuję, że skręca mnie z głodu. _ Czy uczyniłaby to pani za mnie, Coral? Nie znam tutejszego języka. „Dlaczego, chciała na niego krzyknąć, sądzisz, że ja go znam? Nigdy dotąd nie byłam w Europie!" Tak wyszkoliła się jednak w przyjmowaniu odpowiedzialności, w jakiejkol- wiek formie i kiedykolwiek by ona nie przychodziła, że nie zaprotestowała. Otworzyła drzwi i już chciała pobiec wąs- kim i mrocznym chodnikiem między torami, aby kupić kanapkę, gdy spojrzała na zegar. _ Nie ma już czasu — powiedziała. — Została minuta do odjazdu. Odwracając się, ujrzała na końcu korytarza twarz, której widok sprawił, że powstrzymała oddech w oczekiwaniu. Przypomniała sobie: ostatnie przypudrowanie nosa, ostat- nie „dobranoc" do dozorcy, młody Żyd, czekający na ze- wnątrz w półmroku, czekoladki, samochód za rogiem, gwał- towna, szybka jazda, ukradkowe, niebezpieczne uściski. Ale to nie był nikt, kogo znała. Znów powróciła do nie chcianej, przerażającej przygody, czekającej na nią w ob- cym kraju. Zapadający zmierzch nie przyniesie jej czułości ani ostrożnych, delikatnych pieszczot. Pociąg jest spóźniony, pomyślał Myatt, wychodząc na korytarz. W kieszeni marynarki znalazł małe pudełeczko z rodzynkami, które zawsze tam nosił. Pudełeczko po- dzielone było na cztery części i teraz Myatt wybrał rodzyn- kę zupełnie przypadkowo, nie zastanawiając się, z której części ją bierze. Włożywszy do ust, ocenił ją. Coraz gorsza jakość. Stein i spółka. Kurczą się, schną. Jakaś dziewczyna w białym płaszczu przeciwdeszczowym przystanęła na koń- cu korytarza, odwróciła się i spojrzała na niego. Miła figur- ka, pomyślał. Czy ja ją znam? Wybrał kolejną rodzynkę i nie patrząc na nią, wsunął ją do ust. Jedna z naszych — Myatt, Myatt i Page. Jest moja i jest dobra, pomyślał. Wzdłuż pociągu zaczęły trzaskać drzwi i rozległ się przeciągły gwizd lokomotywy. Richard John, z kołnierzem płaszcza postawionym wyso- ko, wysunął głowę przez okno na korytarz i zobaczył, że zabudowania na zewnątrz powoli zaczynają przesuwać się do tyłu, w kierunku brzegu morza. Pomyślał, że to jest koniec, a zarazem początek. Za oknami przesuwały się twarze. Mężczyzna z motyką na ramieniu kołysał czerwoną lampką. Po chwili ogarnął go biały dym z lokomotywy i mężczyzna zniknął w kłębach pary. Zniknęło też jego światełko. Nagle rozsunęły się chmury i zachodzące słońce oświetliło horyzont, rozbłysło w szybie okna i oślepiło na moment Richarda Johna. Gdybym tylko potrafił spać, po- myślał z tęsknotą, dokładniej zapamiętałbym wszystkie rzeczy, które powinienem zapamiętać. Otworzyły się drzwiczki paleniska i na moment kabinę ogarnął blask i żar pieca. Maszynista otworzył regulator do końca i zaraz zadrżała stalowa podłoga pod jego stopami. To szarpnęła lokomotywa pod ciężarem wagonów. Rozpędziw- szy się, maszyna rozpoczęła jednostajną, regularną pracę. Kiedy pociąg przejeżdżał przez Brugię, zgasły ostatnie promienie słońca. Półmrok barwił jeszcze na czerwono wysokie mury, aleje i kanały, w których stojąca woda błyszczała płynnym światłem. Gdzieś za tym pospolitym widokiem leżało schowane wiekowe miasto, niczym słynny kamień szlachetny, zbyt często oglądany, podziwiany, dys- kutowany. Po chwili po obu stronach pociągu pojawiły się liczne ogrody i ogródki, rozproszone jakby bez ładu i skła- du. Potem zaczęły pojawiać się brzydkie wioski, z koloro- wymi dachami domów jako jedynymi wyraźniej szy mi ele- mentami krajobrazu. W półmroku pojawiły się iskry wy- rzucane spod lokomotywy niczym stada szkarłatnych chrząszczy, których noc skusiła, aby wyrwać się na wol- ność. Upadały i gasły przy torach, czasami docierając do krzewów i krzaków, a nawet do zagonów kapusty. Jakaś dziewczyna powożąca furmanką uniosła twarz w kierunku ekspresu i roześmiała się. Na brzegu wąskiego strumyka leżeli kobieta z mężczyzną, czule objęci. Gdy na dworze na dobre zapadł zmrok, pasażerowie pociągu widzieli w szy- bach już tylko odbicia swoich własnych twarzy i sylwetek. — Premier service, Premier service — głos echem roz- nosił się po korytarzach wagonów, Myatt siedział już jednak w wagonie restauracyjnym. Nie chciał ryzykować niebez- pieczeństwa dzielenia z kimś stolika, konieczności prowa- dzenia z kimś uprzejmej, nic nie znaczącej rozmowy albo, co również prawdopodobne, usłyszenia nieprzyjemnej odmo- wy, gdyby zapytał o wolne miejsce przy stoliku częściowo zajętym. Konstantynopol — dla wielu pasażerów cel po- dróży. Zbliżał się do niego z taką prędkością, z jaką za oknami przesuwały się słupy telegraficzne. U celu podróży nie będzie już miał czasu na myślenie. Samochód czekający na dworcu, minarety przesuwające się za szybą, odrapana klatka schodowa i pan Eckman wstający zza swego biurka. A potem tylko chytre rozmowy, cyfry, liczby i kontrakty staną się całym jego światem. Tutaj, zanim dojedzie do celu, w wagonie restauracyjnym, w przedziale sypialnym, w ko- rytarzach musi zaplanować każde swoje słowo i powtórzyć każdą wypowiedź. Wolałby negocjować z Anglikami albo z Turkami, ale pan Eckman i zawsze przyglądający się wszystkiemu z oddali enigmatyczny Stein byli reprezentan- tami jego własnej rasy. Byli świetnie wyćwiczeni w popraw- nym czytaniu z tonu głosu, potrafili ocenić człowieka, obserwując, z jaką siłą zaciska palce na cygarach. Z kuchenki wynurzyli się kelnerzy roznoszący zupę. Myatt włożył dłoń do kieszeni i znów wyciągnął rodzynkę od Steina, małą i suchą, ale, trzeba przyznać, tanią. Od- wieczna wojna między jakością a ilością nigdy nie dobiegnie kresu, pomyślał. Siedząc za swoim biurkiem w Londynie, spotykając przedstawicieli Steina, a nigdy samego Steina, słysząc co najwyżej jego głos w słuchawce, dobiegający z jakiegoś odległego zakątka świata, głos, którego ton nigdy niczego nie zdradzał, prowadząc negocjacje, jednej rzeczy był niemal pewien: Stein był spłukany. Ale do jakiego stopnia? Czy pogrążał się już w głębokim oceanie nicości, czy wciąż jeszcze kurczowo trzymał się brzegu? Czy jego sytuacja była beznadziejna, czy też był tylko chwilową ofiarą załamania gospodarczego? Sprawa byłaby prosta, gdyby agent Myatta i Page'a w Konstantynopolu, nieoce- niony pan Eckman, nie był podejrzewany o skomplikowa- ne, ukryte związki ze Steinem oraz o działanie na po- graniczu prawa. Zanurzył łyżkę w julienne; zupełnie bez smaku. Prefero- wał bogate odżywianie, wartościowe pokarmy. Popatrzył w szybę. Na zewnątrz, w ciemności, nic nie było widać poza rzadkimi błyskami lamp małych stacyjek albo żarówek oświetlających tunele. W szybie przeważnie pojawiała się jego twarz i ręce unoszące się nad stolikiem niczym ryba lawirująca wśród wodorostów. Natarczywość tego obrazu odrobinę go zirytowała i już miał zaciągnąć zasłonę, kiedy za swoim odbiciem ujrzał wizerunek niepozornego, star- szego mężczyzny, który przed podróżą zajrzał do jego przedziału. Jego ubranie, pozbawione niemal koloru, wyra- zu, tak sprane, że prawie przejrzyste, pamiętało doskonałe- go krawca sprzed wielu lat. Wciąż jednak świadczyło o daw- nej świetności. Rozpięty płaszcz ukazywał wysoki, sztywny kołnierzyk. Kamizelka miała całe mnóstwo guzików. Męż- czyzna cierpliwie czekał na swój posiłek — tak przynajm- niej pomyślał Myatt, pozwalając sobie na chwilowe zapom- nienie o Steinie i panu Eckmanie — a jednak zanim pod- szedł kelner, Myatt zauważył, że mężczyzna po prostu śpi. Jego twarz na chwilę zniknęła mu z pola widzenia, gdy światła jakiejś stacji odmieniły boczne ściany wagonu; z lus- ter znów przemieniły się w szyby, ukazując tłum pasaże- rów, otoczonych dziećmi i bagażami, oczekujących na jakiś lokalny pociąg. Gdy za okno powróciła ciemność, twarz mężczyzny również powróciła. Nie było wątpliwości, że śpi. Myatt szybko o nim zapomniał. Zamówił do cielęciny wino Chambertin, rocznik 1923, chociaż zdawał sobie spra- wę, że kupowanie drogiego, dobrego wina w tych warun- kach jest marnowaniem pieniędzy; żaden bukiet zapachów nie jest w stanie przetrwać nieustannych wstrząsów pocią- gu. Przez cały czas słyszał brzęk szkła. Ekspres tymczasem z pełną prędkością zbliżał się do Kolo- nii. Już nad pierwszym kieliszkiem Myatt znów pomyślał o Steinie, czekającym na niego w Konstantynopolu. Co weź- mie nad nim górę? Przebiegłość czy desperacja? Zacznie sprzedawać, Myatt był pewien, za jakąś tam cenę, ale przecież w grę wchodził bardzo konkretny kupiec. Właśnie w tym miejscu podejrzewano Eckmana o grę na dwie strony: naj- prawdopodobniej ustalał ceny niekorzystne dla swojej firmy, a motywem jego działania była przypuszczalnie piętnasto- procentowa premia, wypłacana mu przez Steina. Napisał ostatnio, że Moult oferuje Steinowi fantastyczną cenę za jego towary i życzliwość; Myatt nie wierzył mu. Niedawno jadł lunch z młodym Moultem i niby to przypadkowo skierował rozmowę na Steina. Moult nie był Żydem, nie był po żydows- ku przebiegły i niewiele wiedział o żydowskich wykrętach i wybiegach stosowanych podczas rozmowy o interesach. Jeżeli zamierzał skłamać, kłamał, myślał, że jego kłamstwo ograniczało się jedynie do słów. Nie miał pojęcia, w jaki sposób niewytrenowana ręka potrafi go zdradzić. W rozmowach z tym Anglikiem Myatt uważał za wystarczający jeden prosty trick: kiedy wprowadzał do rozmowy ważny temat albo rzucał jakieś zasadnicze pytanie, oferował rozmówcy cygaro. Jeżeli mężczyzna kłamał, niezależnie od tego jak szybko padłaby odpowiedź, jego dłoń wahała się przez ćwierć sekundy nad wysuniętym cygarem. Myatt wiedział, co mówili o nim Gen- tilowie: „Nie podoba się nam ten Żyd. Nigdy nie spogląda rozmówcy w twarz". Głupcy, triumfował sekretnie. To was myli. Znam o wiele lepsze tricki. Teraz wiedział na przykład, że Moult nie kłamie. Kłamie Stein albo pan Eckman. Nalał sobie kolejny kieliszek. Dziwne, pomyślał. To ja, podróżując z prędkością sześćdziesięciu mil na godzinę, wypoczywam, a nie pan Eckman, który może właśnie zamyka na klucz swoje biurko, zdejmuje kapelusz z wiesza- ka, schodzi po schodach i jeszcze raz przeżuwa w myślach treść telegramu, który niedawno otrzymał od firmy: „Pan Carleton Myatt przybędzie do Stambułu czternastego. Pro- szę zaaranżować spotkanie ze Steinem". W pociągu, nieza- leżnie od jego prędkości, pasażerowie zmuszeni są do od- poczynku. Na małej przestrzeni pomiędzy ścianami wago- nów bezużyteczne są jakiekolwiek emocje, bezsensowna jakakolwiek aktywność, poza aktywnością umysłu. A tę aktywność można tu rozwijać bez obawy, że coś ją nagle zakłóci. Świat właśnie zaciskał się nieprzyjemnie wokół Eckmana i Steina, telegramy zakłócały spokój ich myśli i sielankowy nastrój wystawnych przyjęć wydawanych co rusz w innym domu. W pędzącym, dudniącym ekspresie hałas i wstrząsy wydawały się natomiast czymś tak oczywi- stym, że po krótkim czasie umysł odbierał je jako absolutną ciszę. Wszelka gwałtowność ruchów wyobrażalna była jedy- nie na zewnątrz pociągu i Myatt nie miał wątpliwości, że w ciągu trzech dni dotrze spokojnie na miejsce, z planami skonkretyzowanymi w ciszy wagonów. Gdy te trzy dni miną, doskonale będzie wiedział, jak postępować wobec Steina i pana Eckmana. Zjadłszy lody i deser, zapłaciwszy rachunek, Myatt pozos- tał jeszcze przez chwilę przy stoliku, aby zapalić cygaro. Znów popatrzył na nieznajomego i stwierdził, że ten ponow- nie zapadł w sen, w przerwie pomiędzy kolejnymi dania- mi — między cielęciną au Talleyrand a puddingiem lodo- wym. Mężczyzna padł ofiarą tego, co można określić jedynie jako kompletne wyczerpanie. Pod spojrzeniem Myatta niespodziewanie się obudził. — Słucham pana? — zapytał. Myatt zmieszał się. — Nie zamierzałem pana budzić — powiedział prze- praszająco. Mężczyzna zmierzył go przenikliwym spojrzeniem. Coś w nagłej jego odmianie, od snu do bardziej naturalnego dla niego niepokoju, coś w drogim, lecz starym ubraniu męż- czyzny sprawiło, że Myattowi zrobiło się go żal. Przypom- niał sobie ich wcześniejsze spotkanie. — Czy znalazł pan przedział? — zapytał. — Tak. — Pomyślałem, że trudno jest panu wypoczywać — rzekł pod wpływem nagłego impulsu. — Mam w bagażu trochę aspiryny. Może zechciałby pan kilka tabletek? — Mam wszystko, czego mi trzeba — odburknął nie- znajomy. — Jestem lekarzem. Z przyzwyczajenia Myatt popatrzył na jego dłonie. Były chude, pod cienką skórą wyraźnie rysowały się kości. Przeprosił go raz jeszcze. — Przykro mi, że pana niepokoiłem. Po prostu wyglądał pan na chorego. Jeżeli jest coś, co mógłbym dla pana zrobić... — Nie, nic. Nic. Jednak kiedy Myatt odszedł kilka kro- ków, nieznajomy odwrócił się i zawołał za nim: — Godzina! Która dokładnie jest godzina? — Ósma czterdzieści — odparł Myatt. — Nie, czterdzieści dwie. Zobaczył, że mężczyzna starannie reguluje swój zegarek. Kiedy dotarł do przedziału, pociąg akurat zaczął zwal- niać. Wzdłuż torów wyrosły wielkie, czarne piece hutnicze Liege niczym średniowieczne zamki. Pojawiły się potężne stalowe dźwigary i, w oddali, puste ulice biegnąc równoleg- le do torów. Jedna z latarni jasno oświetlała drzwi do kawiarni. Tory rozdzieliły się i pociąg zaczął zwalniać. Po chwili maszynista przeciągłym gwizdem lokomotywy dał znać, że pociąg wjeżdża na stację. Zielone lampy sygnałowe oświetliły na moment każdy z mijających je przedziałów i ekspres potoczył się pod łukowatym sklepieniem dworca. Znów krzyczeli chłopcy z gazetami, znów na peronie poja- wił się tłum ludzi. Sztywni, spokojni mężczyźni w czarnych ubraniach i kobiety w czarnych woalkach bez zaintereso- wania, niczym tłum obcych ludzi na pogrzebie, przyglądali się mijającym ich wagonom pierwszej klasy: Ostenda—Ko- lonia—Wiedeń—Belgrad—Istambuł i jeszcze wagon sypial- ny do Aten. Gdy pociąg przystanął, zaczęli pakować się do tylnych wagonów, które lokomotywa pociągnie jeszcze tylko do Pepinster albo Verviers, nie dalej niż piętnaście mil. Myatt był zmęczony. Poprzedniej nocy aż do pierwszej godziny dyskutował o sprawie Steina ze swoim ojcem, Jacobem Myattem, i jak nigdy dotąd zdał sobie sprawę, jak bardzo interesy wymykają się z tych starczych dłoni o pal- cach ozdobionych złotymi pierścieniami, zaciskających się na szklance ciepłego mleka. — Nigdy nie zdejmą kożucha — narzekał Jacob Myatt i pozwolił, aby syn wziął łyżeczkę i oczyścił powierzchnię napoju. Pozwalał już synowi na wiele innych rzeczy i Pa- ge'owi nie było nic do tego. Jego dyrektorska funkcja była zaledwie dekoracją, nagrodą za dwadzieścia lat wiernej pracy na stanowisku szefa sprzedawców. To ja jestem Myatt, Myatt i Page, stwierdził junior i ani nie zadrżał na myśl o ogromnej odpowiedzialności, która na nim spoczy- wa. Był pierworodnym synem i prawo natury nakazywało ojcu przekazać właśnie jemu zarząd nad interesami. Tej nocy nie zgodzili się co do Eckmana. Jacob Myatt wierzył, że Stein oszukał agenta, a jego syn twierdził, że agent działa w porozumieniu ze Steinem. — Przekonasz się — twierdził, pewien wiary we własną przebiegłość, jednak Jacob Myatt pozostał przy swoim. — Eckman jest sprytny. Potrzebujemy tam sprytnego człowieka. Przygotowując się do snu przed granicą w Herbesthal, Myatt wiedział, że nadzieje jego ojca są bezpodstawne. Zastanawiał się nad liczbami, które Eckman zaproponował jako punkt wyjścia do negocjacji ze Steinem, nad wartością własnych akcji, wartością sprzedaży, kwotami, które, jak przypuszczał, oferował Steinowi inny nabywca. To prawda, że Eckman tylko w niewielu słowach wspomniał o Moulcie; zaledwie napomknął to nazwisko i w każdej chwili mógł wszystkiemu zaprzeczyć. Moultowie nigdy dotąd nie prze- jawiali zainteresowania rodzynkami. Nie wierzę tym licz- bom, pomyślał Myatt. Interes Steina jest dla nas wart więcej, nawet jeżeli przez jakiś czas będziemy stosowali dumpingowe ceny nad Bosforem, gdyż musimy zmonopoli- zować ten rynek. Prawda, że dla każdej innej firmy byłby to zakup więdnącego interesu, upadłego z powodu współ- zawodnictwa z nami. Cyfry zaczęły wirować mu przed oczyma; ogarniała go mgła snu. Jedynki, siódemki i dziewiątki stawały się mały- mi, ostrymi ząbkami pana Eckmana. Szóstki, piątki i trójki formowały się, jakby na jakimś magicznym filmie, w ciem- ne, błyszczące oczy pana Eckmana. Zlecenia w formie kolorowych balonów fruwały po przedziale nadymając się i Myatt śnił, że szuka szpilki, aby poprzekłuwać je jeden po drugim. Zaraz jednak rozbudził go głos kroków kogoś krążącego po korytarzu. Biedaczysko, pomyślał, widząc sylwetkę w brązowym płaszczu kolejny raz mijającą drzwi jego przedziału. Nie czuł jednak współczucia dla Eckmana; w myślach podążał za nim z jego biura do bardzo nowoczesnego mieszkania, do lśniącej ubikacji, srebrno-złotej łazienki i przestronnego, jasnego pokoju obitego boazerią, gdzie jego żona siedziała i szyła, przygotowując podkoszulki, spodnie, czapeczki i skarpetki dla misji anglikańskiej: pan Eckman był chrześcijaninem. Wzdłuż peronu paliły się koksowe piecyki, ich żar nie przenikał jednak ścian wagonów. Na dworze było przenik- liwie zimno, kwietniowa noc przypominała starą kartkę bożonarodzeniową. Myatt ubrał futro i wyszedł na korytarz. W Kolonii przewidywany był aż czterdziestopięciominuto- wy postój: wystarczająco dużo czasu, aby wypić gorącą kawę albo kieliszek brandy. Potem będzie mógł sobie pochodzić po korytarzu jak mężczyzna w brązowym płasz- czu. Na zewnątrz nie było nic ciekawego i Myatt doskonale wiedział, czyj duch wraz z nim będzie krążył po korytarzu, w drodze do umywalki i z powrotem: pan Eckman i pan Stein. Pan Eckman, pomyślał, próbując wlać trochę ciepłej wody do zapiaszczonej umywalki, trzymał w domu przy sedesie Biblię na łańcuchu. A przynajmniej tak ostatnio mu powiedziano. Wielką, podniszczoną i bardzo „pasującą" do srebrnych i złotych kranów i kurków. Biblia oznajmiała każdej kobiecie i każdemu mężczyźnie, który w tym domu zjadał obiad, że pan Eckman jest chrześcijaninem. Nie było potrzeby napomykać o tym wszystkim gościom, powoływać się na zażyłość z kapelanem z ambasady, wystarczyło niewinne: „Czy zechcesz umyć ręce, mój drogi?" po kawie albo koniaku. O Steinie jednak Myatt nie wiedział nic. — Jaka szkoda, że nie jedziesz do Budy, skoro tak bardzo interesujesz się krykietem. Od dłuższego czasu próbuję skompletować w ambasadzie dwie jedenastki. — Mężczyz- na o twarzy ponurej, białej i bezosobowej jak jego księżow- ski kołnierzyk, wypowiedział te słowa do człowieczka o po- sturze szczura. Stał on naprzeciwko niego opierając się o ścianę i tylko potakiwał mu bez przerwy. Głos jego, na małej przestrzeni wyzbyty z wszelkiej modulacji, słyszalny był na krótkim odcinku korytarza, jednak Myatt akurat mijał tę parę. Bezosobowe dźwięki znów przypominały mu o Steinie, rozmawiającym z nim za pośrednictwem przewo- du telefonicznego długości dwóch tysięcy mil, zapewniają- cym o swej nadziei, iż któregoś dnia wreszcie będzie miał zaszczyt osobiście spotkać się z panem Carletonem Myat- tem w Konstantynopolu. Jego głos w słuchawce brzmiał ugodowo, gościnnie i anonimowo. Myatt mijał przedziały drugiej klasy, w których nie było miejsc do spania. Mężczyźni o fioletowych policzkach sie- dzieli na fotelach w dziwnych pozach. Kobiety w zakurzo- nych siateczkach chroniących fryzury, a przypominających trochę siatki na zakupy, siedziały równie nieporządnie, pamiętając jednak, by mocno naciągać suknie na kolana. Wielkie piersi oraz wąskie uda i małe piersi, za to szerokie uda — postacie beznadziejnie mieszały się. Jakaś wysoka, chuda kobieta obudziła się na moment i narzekała: — To piwo, które mi przyniosłeś, zaszkodziło mi. Ciągle burczy mi w brzuchu. Naprzeciwko niej siedział mąż i uśmiechał się. Potarł dłonią zarośnięty policzek i pochylił się ku dziewczynie, która leżała rozciągnięta na pozostałych siedzeniach obok niego. Jej stopy leżały przy jego drugiej dłoni. Myatt zatrzymał się przed tym właśnie przedziałem i za- palił papierosa. Spodobała mu się figura dziewczyny, jej twarz oraz ciemne, zachęcające w swej prostocie wargi. W dziewczynie nie było jednak nic prostackiego: jej delikat- ne rysy, mała czaszka, nos i uszy nadawały jej fałszywej subtelności, wydawała się tak pociągająca jak wystawy wiejskich sklepików na Boże Narodzenie, pełne małych lampek, świecidełek i prostych, kolorowych prezentów. Myatt zapamiętał, jak dziewczyna spojrzała na niego przez całą długość korytarza i zastanowił się teraz, kogo mógł jej przypominać. Był jej wdzięczny, że nie okazała swego niesmaku wobec Żyda, że nie odgadła, jak niepewnie czuje się on w tym miejscu, w najlepszym ubraniu, jakie tylko można kupić, posiadając duże pieniądze. Mężczyzna siedzący przy nogach dziewczyny ostrożnie położył dłoń na jej kostce i powoli zaczął nią sunąć w kie- runku kolana. Przez cały czas uważnie patrzył na swoją żonę. Ale dziewczyna obudziła się i otworzyła oczy. — Jak mi zimno! — usłyszał Myatt, a z tonu głosu wywnioskował, iż dziewczyna zdała sobie sprawę, że głasz- cząca ją ręka została szybko wycofana. Dziewczyna podniosła wzrok i zobaczyła Myatta przez szybę. Była taktowna, była grzeczna, ale według Myatta brakowało jej subtelności. Ujrzał teraz w jej oczach, jak waży w sobie plusy i minusy jego towarzystwa. Nie chciała sprzeczki z mężczyzną z przedziału, wyraz jej twarzy świad- czył raczej o pewnej obawie. Szybko jednak zebrała się na odwagę i podjęła decyzję. — Wyjdę na zewnątrz zapalić — powiedziała głośno, grzebiąc jednocześnie w torebce w poszukiwaniu papierosa. Po chwili stała obok Myatta. — Zapałkę? — Dziękuję. Przesunąwszy się trochę, aby mężczyzna z przedziału ich nie widział, paląc, wpatrywali się w półmrok za szybą. — Nie podoba mi się pani współpasażer — powiedział Myatt. — Trudno tutaj wybierać. Ale nie jest taki zły. Nazywa się Peters. Myatt wahał się przez chwilę. — Ja nazywam się Myatt. — A ja Coral. Coral Musker. — Tancerka? — Jasne. — Amerykanka? — Nie. Dlaczego pan tak pomyślał? — To pani akcent. Coś mi przypomniał. Czy była tam pani kiedykolwiek? — Czy byłam? Oczywiście. Sześć wieczorów i dwa popo- łudnia w tygodniu. Ogród w Country Ciub na Long Island. Palm Beach. Bachelor's Apartment na Riverside Drive. Cóż, jeżeli nie mówisz po amerykańsku, nie masz szansy wystąpić w angielskiej komedii muzycznej. — Inteligentna kobieta z pani — powiedział Myatt grobo- wym głosem, uwalniając się od myśli o Eckmanie i Steinie. — Poruszajmy się trochę — zaproponowała dziewczy- na. — Zimno mi. — Nie może pani spać? — Może zasnę, jak miniemy granicę. Jest za zimno, a poza tym ten facet ciągle głaszcze mnie po nogach. — Dlaczego nie da mu pani w twarz? — Przed Kolonią? Na co mi kłopoty? Musimy razem dojechać do Budapesztu. — Tam właśnie pani jedzie? — To on tam jedzie. Ja jadę do końca. — Tak jak i ja — powiedział Myatt. — W interesach — dodał. — Cóż, zdaje się, że nikt z nas nie podróżuje dla przyjem- ności, prawda? — zauważyła dziewczyna, odrobinę zbyt ponurym tonem. — Zauważyłam pana, kiedy pociąg ruszał. Myślałam, że pana znam. — Skąd? — Nie wiem. Nie kłopoczę się pamiętaniem imion, które podają mi młodzi mężczyźni. Zwykle w dokumentach mie- wają inne. Myatt wyczuł cierpliwość i odwagę w jej spokojnej akcep- tacji tych drobnych oszustw. Przywarła do szyby, niemal sina na twarzy z zimna. Sprawiała wrażenie ciekawskiego chłopaka, który lustruje zawartość sklepu z dowcipnymi upominkami: skaczącymi talerzami, śmierdzącymi bomba- mi, królikami, które kwiczą, czy też scyzorykami o wielu ostrzach — marzeniem każdego dorastającego chłopca. Za szybą była jednak tylko ciemność, a szkło odbijało jej własne rysy. — Czy myśli pan, że będzie cieplej — zapytała — kiedy znajdziemy się bardziej na południu? — Jakby miała na- dzieję, że tam, dokąd zmierza, panuje tropikalny klimat. — Nie jedziemy aż tak daleko, by odczuć wielką różnicę — odparł Myatt. — Widziałem już w Konstantynopolu śnieg w kwietniu. Teraz wzdłuż Bosforu wieją silne wiatry znad Morza Czarnego. — Mam nadzieję, że przynajmniej garderoby są ciepłe. Na scenie bywam tak cienko ubrana, że aż skóra cierpnie. — Oderwała twarz od szyby. — Czy jesteśmy w Kolonii? Jak po niemiecku mówi się „kawa"? Wyraz jej twarzy zaalarmował Myatta. Pobiegł kilkanaś- cie kroków korytarzem i zamknął jedyne otwarte okno. — Czy dobrze się pani czuje? — zapytał. Odpowiedziała powoli, z półprzymkniętymi oczami: — Teraz lepiej. Ale robi się duszno. Przynajmniej jednak jest mi dość ciepło. Proszę dotknąć mojej ręki. Uniosła dłoń. Myatt przyłożył ją do swojego policzka. Przeraził się, tak była gorąca. — Niech pani posłucha — powiedział. — Proszę powrócić do swojego przedziału, a ja poszukam dla pani brandy. Pani jest chora. — To tylko dlatego, że nie potrafię zatrzymać w sobie ciepła — wyjaśniła. — Było mi gorąco, a teraz znowu jest mi zimno. Nie chcę wracać. Zostanę tutaj. — Powinna pani włożyć mój płaszcz — zaczął Myatt niezdecydowanie, jednak zanim zdążył skonkretyzować swoją ofertę słowami: „na kilka chwil" albo „zanim się pani nie ogrzeje", dziewczyna osunęła się na podłogę. Ujął jej dłonie i zaczął je rozcierać, bezsilnie obserwu- jąc twarz Coral. Nagle ogarnęła go myśl, że koniecznie musi pomóc tej dziewczynie. Widząc ją na scenie albo stojąc przed teatrem na oświetlonej ulicy pod drzwiami dla aktorów, spotkanie z nią potraktowałby jako grę zmys- łów, jednak tutaj, bezsilny i wręcz chory z przerażenia w słabo oświetlonym korytarzu, widząc jej ciało trzęsące się w rytmie drgań pociągu, zdolny był tylko do współ- czucia. Dziewczyna nie narzekała z powodu zimna; wyraża- ła się o nim jedynie jako o nieuniknionej niedogodności. W nagłym przebłysku Myatt zrozumiał, z jak wielu podob- nych niedogodności składało się całe życie tej dziewczyny. Usłyszał miarowe kroki mężczyzny, który wielokrotnie mijał drzwi jego przedziału, i natychmiast wyszedł mu naprzeciw. — Pan jest lekarzem, prawda? — odezwał się. — Pewna dziewczyna zemdlała. Mężczyzna przystanął i zapytał niechętnie: — Gdzie ona jest? — W tej samej chwili jednak dostrzegł ją. Zawahał się, co rozzłościło Żyda. — Wygląda na poważnie chorą — powiedział. Lekarz westchnął. — W porządku, już idę. Sprawiał wrażenie, jakby poddawano go właśnie ciężkiej próbie. Wszelka rezerwa opuściła go jednak natychmiast, gdy uklęknął przy dziewczynie. Zaczął ją badać ostrożnie, deli- katnie, z bezosobową starannością lekarza. Sprawdził jej tętno, a następnie uniósł powieki. Dziewczyna powoli powracała do stanu świadomości. W głowie się jej kręciło i otworzywszy oczy, pomyślała, że to ona właśnie pochyla się nad nieznajomym o długich, zanied- banych wąsach. Zrobiło jej się go żal, ponieważ jego twarz wyrażała obawę, lecz zaraz jej troska zamieniła się w przy- jaźń wobec osoby o tak dobrym spojrzeniu. Wyciągnęła dłoń ku niemu. Jest chory, pomyślała, a potem zaraz odkryła, że wszystko jest odwrotnie, że to on pochyla się nad nią z troską spowodowaną jej stanem zdrowia. — Kim pan jest? — zapytała, chcąc sobie przypomnieć, jak to się stało, że ten mężczyzna udziela jej pomocy. Nigdy, pomyślała, nigdy nie widziałam człowieka, który wyglądał- by na bardziej zmartwionego niż ten facet. — Lekarzem. Otworzyła szeroko oczy w zdumieniu i nagle wszystko stało się jasne. Leżała na podłodze w kolejowym wagonie i nieznajomy udzielał jej pomocy. — Zemdlałam? — zapytała. — Było bardzo zimno. Uświadomiła sobie ciężki, powolny ruch pociągu. Co chwilę jakieś światło zza okna oświetlało twarz lekarza i stojącego za nim młodego Żyda. Myatt. Roześmiała się w głębi duszy, w nagłym przypływie zadowolenia. Przez chwilę jakby znajdowała się w innym świecie. Pociąg gwał- townie zahamował i Żyd zatoczył się na ścianę. Doktor jednak nie zmienił pozycji. Na ugiętych nogach chwiał się w rytmie wstrząsów pociągu. Jego wzrok spoczywał wciąż na twarzy Coral, jego palce wciąż badały jej puls. Wpat- rywał się w nią z napięciem, chciał coś powiedzieć, lecz milczał. Coral zdała sobie sprawę z bezosobowości tego spojrzenia. Gdybym nawet miała najpiękniejsze nogi świa- ta, pomyślała, teraz nie zauważyłby tego. — Co mi się stało? — zapytała, lecz nie mógł odpowie- dzieć, gdyż nagle, z hałasem, do pociągu zaczęli wchodzić mężczyźni w niebieskich mundurach. — Proszę przygotować paszporty i bagaże do kontroli! — zawołał po angielsku jakiś głos o fatalnym, cudzoziemskim akcencie. Myatt popatrzył na Coral i poprosił o torebkę. — Wyciągnę paszport — powiedział. Podała mu torebkę i przy pomocy lekarza usiadła, oparł- szy się o ścianę. — Paszporty proszę — odezwał się żołnierz, który zbliżył się do nich. Lekarz popatrzył na niego i powoli zaczął opowiadać. Coral po raz pierwszy zdała sobie sprawę z jego obcego akcentu. _ Moje torby znajdują się w wagonie pierwszej klasy, a w tej chwili nie mogę opuścić tej damy. Jestem lekarzem. — Angielski paszport? — Tak. — W porządku. Podszedł do nich kolejny funkcjonariusz. — Bagaże? — Nie mam nic do oclenia — odparł lekarz. Coral Musker uśmiechnęła się. — Czy to naprawdę jest granica? — zapytała. — Zdaje się, że każdy mógłby tu przemycić, co tylko by zechciał. Wcale nie zajrzeli nam do walizek. — Wszystko można przemycić — zauważył lekarz. — Ale jedynie z angielskim paszportem. — Czy mogę już pójść do swojego przedziału? — zapytała Coral. — Ma pani miejsce sypialne? — Nie. — Czy wysiada pani w Kolonii? — Jadę do końca. Lekarz dał jej tę samą radę co płatnik, kiedy opuszczała prom. — Powinna pani mieć miejsce sypialne. Bezużyteczność tej rady zirytowała ją sprawiając, że na chwilę nawet zapomniała o swym współczuciu dla jego wieku i zatroskanej miny. — Nie stać mnie na taki luksus. Jestem tancerką rewio- wą — powiedziała. Lekarz tylko na nią popatrzył z gorzkim wyrzutem. — Co mam robić? — zapytała. — Czy jestem chora? — A co ja mam pani powiedzieć? — odparł lekarz pyta- niem. — Gdyby była pani bogata, powiedziałbym: potrzeba pani sześciu miesięcy wakacji. Najlepiej w północnej Af- ryce. Zemdlała pani z powodu ciężkiej podróży, z powodu zimna. Mógłbym wiele mówić, ale po co? Niedobrze jest z pani sercem. Nadmiernie je pani męczy od wielu lat. Odrobinę przerażona, zawołała błagalnym głosem: — Co mam więc robić?! Rozłożył ręce. — Nic. Niech pani jedzie dalej. Proszę jednak starać się wypocząć. Proszę przebywać w cieple. Ubiera się pani za lekko. Rozległ się gwizd lokomotywy, pociąg szarpnął i ruszył. Światła stacji granicznej odpłynęły, pozostawiając znów ciemność za szybami. Lekarz odwrócił się, zamierzając odejść. — Jeżeli będzie mnie pani potrzebowała — zatrzymał się jeszcze — trzeba przejść trzy wagony do przodu, tam jest mój przedział. Nazywam się John. Doktor John. — A ja Coral Musker — odparła grzecznie. Doktor John ukłonił się jej sztywno i odszedł. Ujrzała w jego oczach, że już nie myśli o niej, lecz o czymś zupełnie innym. Nigdy jeszcze żaden mężczyzna tak błyskawicznie o niej nie zapomniał. — Dziewczyna zapomniana przez mężczyzn — mruknęła do siebie, aby dodać sobie odwagi. Lekarz jednak nie odszedł poza zasięg jej słuchu, gdyż musiał zatrzymać się ponownie. Stąpając ostrożnie i powoli drgającym korytarzem, uważnie przytrzymując się porę- czy, wyszedł mu naprzeciw mały, blady człowieczek. Coral usłyszała, jak zapytał: — Coś się dzieje? Czy mogę w czymś pomóc? Był o dobrą stopę niższy od lekarza i Coral roześmiała się głośno, widząc jego zaciekawioną twarz, uniesioną ku górze. — Proszę mnie nie brać za natręta — powiedział mały człowieczek, chwytając jednocześnie lekarza za rękaw. — Duchowny z mojego przedziału powiedział, że chyba ktoś zachorował. Poprosił mnie, bym znalazł tę osobę. Łagodny głos lekarza zaskoczył Coral. — Powiedział pan „ksiądz"? — Och, nie. Nie wiem, z jakiej on jest sekty i jakiej wiary. Ale czy to ważne? Czy ktoś umiera? Doktor John zdał sobie sprawę, że Coral się przestraszyła, i udzielił negatywnej odpowiedzi, jeszcze zanim strącił ze swego rękawa natarczywą dłoń. Mały mężczyzna jednak nie dawał za wygraną. — To co się dzieje? Coral zapomniała o natręcie i drżącym głosem zawołała do jedynej przyjaznej osoby, z obecności której zdawała sobie sprawę: — Panie doktorze, aż tak chora nie jestem, prawda? Doktor John przecząco potrząsnął głową i odszedł. — Intryguje mnie jego akcent — zauważył obcy. — Mówi jak cudzoziemiec, a przecież ma angielskie nazwisko. Chy- ba pójdę za nim i jeszcze z nim porozmawiam. Od chwili, gdy się ocknęła, jej umysł funkcjonował bardzo precyzyjnie. Widok odwróconego świata, w którym to ona pochylała się nad nieszczęsnym, potrzebującym pomocy lekarzem, sprawił, że stare wyobrażenia stały się jakby nierealne, obce. A jednak musiała sobie z tym dać radę. Słowa ,,niech pan mu nie przeszkadza" wypłynęły z jej ust jednak wówczas, gdy było już za późno. Nieznajomy ich nie usłyszał. — Jak pani uważa? — odezwał się milczący dotąd Myatt. — Czy z nim jest wszystko w porządku? Czy ma jakiś sekret? — Wszyscy mamy jakieś sekrety — stwierdziła Coral. — Może ten doktor ucieka przed policją? — To dobry człowiek — powiedziała z absolutnym prze- konaniem. Myatt zaakcentował to. Słowa dziewczyny po- zwoliły mu wyrzucić ze swych myśli lekarza. — Powinna się pani położyć — odezwał się. — I spróbo- wać zasnąć. Wcale nie musiał usłyszeć gwałtownej odpowiedzi: „Jak mam zasnąć przy tej kobiecie i jej burczącym brzuchu?" Przypomniał sobie bowiem o panu Petersie, oczekującym w kącie przedziału na powrót dziewczyny, który zapewne miał zamiar ponowić wstrętne, nie chciane przez nią piesz- czoty. — Musi się pani położyć w moim przedziale. — Co? W pierwszej klasie? Jej niedowierzanie, ale i tęsknota za takim luksusem, brzmiące w głosie, sprawiły, że podjął decyzję. Postanowił być wspaniałomyślny jak ktoś, kto daje cenne podarki nie żądając, nie życząc sobie niczego w zamian. Skąpstwo było tradycyjnym zarzutem stawianym jego rasie; teraz pokaże chrześcijance, jakże niesłusznym. Czterdzieści lat na pus- tyni, z dala od luksusów Egiptu, musiało zaowocować wśród Żydów surowymi zasadami: starannym odmierzaniem dni i racjonowaniem wody. Tysiąc lat współżycia z chrześ- cijanami nauczyło ich, iż jedynie ukryty skarb jest skarbem bezpiecznym. Świat jednak się zmienia; pustynie kwitną, gdzieniegdzie w zachodniej Europie Żyd może pokazać, że dzieli pewne cechy Arabów — na przykład książęcą gościn- ność gospodarza, który umyje stopy żebraka i jeszcze na- karmi go ze swojego talerza. Czasami zrezygnuje z wrogości wobec bogatego, aby stać się przyjacielem biedaka, który w imię Boga poszukuje dachu nad głową. Stukot pociągu odpłynął ze świadomości Myatta, światło zalało jego oczy, gdy dla własnej dumy zaczął rozbijać namiot w oazie, budować studnię na pustyni. Szeroko rozłożył ręce przez Coral. — Tak, właśnie tam musi się pani przespać. Załatwię to z konduktorem. Będzie pani ciepło. W Kolonii przyniosę pani kawę, na razie jednak proszę spać. — Ale ja nie mogę! A gdzie pan będzie spał? — Znajdę sobie miejsce. Pociąg nie jest pełen. Po raz drugi Coral poczuła bezosobową czułość, nie przeraziła jej jednak tak jak za pierwszym razem. Teraz była ciepłą falą, w którą chciała się zanurzyć; niezbyt głęboko, gdyż bała się stracić grunt pod stopami, wystar- czająco jednak, aby bez żadnego wysiłku ze swej strony popłynąć tam, dokąd pragnęła — do łóżka z poduszką i upragnionego snu. Myatt nie poszedł szukać konduktora, lecz skulił się na podłodze w korytarzu, położył ręce na kolanach i tak postanowił spać. Bez płaszcza było mu jednak zimno. Mimo że okna na korytarzach były pozamykane, zimny strumień powietrza wdarł się do środka przez szpary w przejściach między wagonami. Odgłosy pędzącego pociągu nie były tutaj na tyle regularne, by przestały mącić pozorną ciszę. Pomiędzy Herbesthalem a Kolonią jest wiele tuneli; w każ- dym z nich odgłos ekspresu był zwielokrotniony. Myatt zasnął jednak niespokojnym snem. To hałas i nieustanne wstrząsy wpłynęły na kształt tego, o czym śnił. Korytarz stał się długą, prostą Spaniards Road, otoczoną po obu stronach wrzosowiskiem. Izaak powoli prowadził bentleya należącego do Myatta, a ten obserwował twarze dziewcząt, spacerujących parami po jasno oświetlonej lampami wscho- dniej stronie. Narażając się na niebezpieczeństwa, oferowa- ły swe ciała jedynie za drinka w gospodzie, za przejażdżkę szybkim samochodem, za dobrą zabawę. Po drugiej stronie, w cieniu, na krzesłach, siedziały prostytutki, bezkształtne, zaniedbane i stare, plecami zwrócone ku piaszczystym stokom, ciernistym krzewom, oczekujące na głupiego, sta- rego i ślepego mężczyznę, który by zaoferował swoje szylin- gi za ich usługi. Izaak zatrzymał bentleya pod jedną z lamp i teraz anonimowe, młode, zwierzęco piękne twarze dziew- czyn przesuwały się trochę wolniej. Izaak chciał wziąć jasnowłosą, o obfitych kształtach, a Myatt ciemną i chudą; trudno było jednak dokonać wyboru, gdyż na całej wschod- niej stronie drogi tłoczyły się samochody z ich rywalami. Dziewczyny wsuwały głowy przez otwarte okna samocho- dów, śmiały się i wydmuchiwały dym z papierosów. Te z drugiej strony siedziały cierpliwie i obserwowały to. Myatta zaczęło denerwować niezdecydowanie Izaaka, gdyż w bentleyu było zimno, a chłodny wiatr nieprzyjemnie smagał policzki. Gdy jednak ujrzał Coral Musker, natych- miast wyskoczył z samochodu i zaproponował jej papierosa, a potem drinka, w końcu przejażdżkę. Jak to dobrze, że wszystko jest tak proste z tymi dziewczynami, pomyślał. Wszystkie doskonale wiedziały, co oznacza przejażdżka, a jeżeli nie podobał im się proponujący ją mężczyzna, po prostu mówiły, że muszą już iść do domu. Coral Musker jednak zgodziła się na przejażdżkę, na jego towarzystwo w ciemnym samochodzie, zgodziła się pozostawić za sobą i światła, i gospody, i drzewa, odcinające się ostrymi kształ- tami na tle oświetlonej ulicy, i krzaki z nieodłącznym zapachem mokrych liści utrzymujących wodę z porannego deszczu. Jeśli chodzi o Izaaka, też znalazł sobie towarzyst- wo: była ciemnowłosa, tęga, lekko ubrana. Miała wielki nos i wystające przednie zęby. Kiedy jednak usiadła obok Izaaka na przednim siedzeniu samochodu, odwróciła się do niego i przywoławszy na twarz szeroki uśmiech, powiedzia- ła: — Nie mam przy sobie karty wizytowej. Ale nazywam się Stein. I nagle Stein zaczął wspinać się po szerokich schodach, przytrzymując się pozłacanej poręczy, aż stanął u ich szczy- tu, przygładził małego wąsa i wskazał na kobietę, która szyła, szyła, szyła i szyła. Proszę poznać panią Eckman! — zawołał do Myatta. A Coral Musker w niemym proteście wyskoczyła z samo- chodu i zaczęła tańczyć w świetle reflektorów. W pewnej chwili znudzony producent uderzył ją po nogach trzcinową laską mówiąc, że jest słaba, że przyjechała o miesiąc za późno, że naruszyła warunki kontraktu. Ona jednak wciąż tańczyła, nie zwracając uwagi na producenta, mimo że przez cały czas boleśnie uderzał ją po nogach. Pani Peters odwróciła się i odezwała się do męża: Och, to piwo. Mój żołądek nie chce się uspokoić. Robi taki hałas, że nie mogę zasnąć. Pan Opie śnił, że w swej komży, z kijem do krykieta pod pachą i rękawiczką zatkniętą za pasem, wspina się po wielkich, szerokich schodach, w kierunku ołtarza samego Boga. Doktor John zasnął w końcu z gorzką tabletką powoli rozpuszczającą się na jego języku. Nie miał miejsca sypial- nego, siedział więc wyprostowany w rogu swojego prze- działu i jak przez mgłę słyszał dobiegające coraz wyraźniej z zewnątrz okrzyki: Kolonia! Kolonia! Kolonia! CZĘŚĆ DRUGA KOLONIA — Ależ skądże, moja droga, nie przeszkadza mi, że jesteś pijana — powiedziała Janet Pardoe. Zegar na dworcu kole- jowym w Kolonii wybił właśnie godzinę pierwszą i kelner zaczął gasić światła na tarasie Excelsiora. — Pozwól, naj- droższa, że poprawię ci krawat — dodała. Ponad stolikiem pochyliła się ku Mabel Warren. — Żyjemy razem już trzy lata. — Panna Warren zaczęła mówić głębokim, melancholijnym głosem. — Nigdy dotąd nie byłam wobec ciebie szorstka. Janet Pardoe odrobiną perfum zwilżyła sobie skórę za uszami. — Na miłość boską, kochanie, popatrz na zegarek! Pociąg odjeżdża za pół godziny. Do tego czasu muszę mieć wszyst- kie moje bagaże, a ty musisz zdążyć przeprowadzić wywiad. Dopij ten dżin i chodźmy. Mabel Warren podniosła szklaneczkę i wypiła. Następnie wstała z krzesła; jej prostokątną sylwetką jakby na chwilę zachwiało. Miała na sobie krawat, sztywny kołnierzyk i tweedowy, sportowy kostium. Jej grube, gęste rzęsy przysłaniały ciemne i zdecydowane oczy, odrobinę zaczer- wienione od niedawnego płaczu. — Wiesz, dlaczego piję — powiedziała z wyrzutem. — Nonsens, moja droga — stwierdziła Janet Pardoe, po raz ostatni zerkając w małe lusterko na swój makijaż. — Piłaś już od dawna, zanim mnie spotkałaś. Zastanów się, przecież nie będzie mnie tylko przez tydzień. — Ci mężczyźni — westchnęła panna Warren ponuro i gdy Janet Pardoe podniosła się, aby przeciąć plac, ścisnęła ją za ramię z niezwykłą siłą. — Obiecaj mi, że będziesz ostrożna. Gdybym tylko mogła jechać z tobą... Niemal przy samym wejściu na dworzec potknęła się w kałuży. — Och, no i widzisz, co ci zrobiłam? Co ze mnie za niezdara. Popryskałam ci taki piękny, nowy kostiumik. — Szeroką, chropowatą dłonią z wielkim sygnetem na małym palcu zaczęła otrzepywać suknię Janet Pardoe. — Na miłość boską, daj spokój! — zawołała Janet. Nastrój panny Warren niespodziewanie zmienił się. Wy- prostowała się i zagrodziła drogę przyjaciółce. — Mówisz, że jestem pijana? Tak, jestem pijana. I zamie- rzam nadal być pijaczką. — Och, przestań. — Albo wypijemy jeszcze po jednym, albo nie wpuszczę cię na peron. Janet Pardoe dała za wygraną. — Dobrze. Ale tylko po jednym, pamiętaj. Poprowadziła Mabel Warren przez obszerny, ciemny, lśniący hali do pomieszczenia, w którym zmęczeni podróżni powoli siorbali kawę. — Chcę dżinu — powiedziała panna Warren i Janet posłusznie zamówiła. W lustrze na przeciwległej ścianie panna Warren zobaczy- ła odbicie swojej twarzy — czerwonej, zniszczonej, niecie- kawej i obok drugie oblicze, o wiele przyjemniejsze, ładniej- sze: szczupła, śliczna twarz okolona czarnymi włosami. O co mi chodzi? — zadała sobie pytanie. Z melancholią zauważy- ła, że to przecież ona wykreowała tę twarz, ona jest za nią odpowiedzialna, ona, stwierdziła z goryczą, płaci rachunki. Janet nie ma na sobie niczego, czego bym jej nie kupiła, czego bym nie okupiła własnym potem, przeprowadzając wywiady z alfonsami, matkami zamordowanych dzieci, przygotowując materiały dziennikarskie o takich i innych nieszczęściach. Wiedziała, jak o niej mówią w londyńskim biurze, i była z tego dumna: ,, Jeśli chcesz dostać dobry, wzruszający materiał, nadaj temat Szalonej Mabel". Obszarem jej działania były tereny po obu stronach Renu. Nie było miasta ani osiedla pomiędzy Kolonią a Moguncją, gdzie nie wetknęłaby dotąd nosa, wciskając dramatyczne zdania do ust ponurych mężczyzn, patetyczne wypowiedzi do ust kobiet, czasami zbyt mocno pogrążonych w żałobie, aby mówić cokolwiek. Nie było samobójstwa, morderstwa kobiety, gwałtu dokonanego na dziecku, z którego Mabel nie zrobiłaby pełnego emocji, wzruszającego reportażu. Była artystką. Uważnie patrzyła, słuchała, a potem pisała. Pisała tak, że łzy czytelników strumieniami lały się na papier gazety. Teraz jednak siedziała cicho i sama była znów bliska płaczu, tylko dlatego że Janet Pardoe opusz- czała ją na tydzień. — Z kim masz przeprowadzić wywiad? — zapytała Janet. Nie interesowało jej to w ogóle, jednak chciała odciągnąć Mabel Warren od ciągłego rozmyślania o tygodniowej sepa- racji; jej łzy zwróciłyby teraz uwagę wszystkich dookoła. — Powinnaś poprawić fryzurę — dodała. Panna Warren nie nosiła kapelusza, a jej czarne włosy, ścięte po męsku, znajdowały się w beznadziejnym nieładzie. — Savory — powiedziała panna Warren. — Kto to taki? — Sprzedał sto tysięcy egzemplarzy The Great Gay Round. Pół miliona słów. Dwieście postaci. Geniusz cockneya*. — Co robi w tym pociągu? — Jedzie na wschód, by zbierać materiały do książek. To nie moja specjalność, ale wzięłam tę robotę wiedząc, że będę cię odprowadzała na pociąg. Poprosili mnie o ćwierć kolumny tekstu, skrócą go jednak w Londynie do kilku linijek. Facet wybrał zły okres na tę podróż. W sezonie ogórkowym złapałby pół kolumny pomiędzy syrenami a wężami morskimi. Na twarzy Janet Pardoe pojawił się błysk zainteresowa- nia, a Mabel pomyślała, że długo nie zobaczy jej w pidżamie, * Cockney — wymowa charakterystyczna dla niewykształco- nych, rdzennych londyńczyków, zwłaszcza ze wschodniego Lon- dynu; dialekt wschodniolondyński (przyp. tłum.). popijającej kawę; że przez kilka wieczorów nie ujrzy jej, po powrocie do domu, w negliżu, przyrządzającej koktajl. — Kochanie, co włożysz na siebie dziś w nocy? — zapyta- ła głosem, w którym brzmiało pożądanie. To zadane prawie szeptem pytanie zabrzmiało obco w ustach panny Warren, z których przeważnie wydobywał się głęboki, niemal męski głos. — Co masz na myśli? — Pidżamę, kochanie. Chcę w nocy widzieć cię w wyob- raźni tak, jak będziesz naprawdę wyglądała. — Myślę, że nawet się nie rozbiorę. Słuchaj, jest piętnaś- cie po pierwszej. Już musimy iść. Z każdą minutą tracisz szansę na wywiad. Te słowa ugodziły w zawodową dumę panny Warren. — Chyba nie sądzisz, że muszę mu zadawać jakieś pyta- nia? — wykrzyknęła. — Wystarczy, że popatrzę na niego i już będę wiedziała, jakie słowa wcisnąć mu w usta. A on nigdy przeciwko temu nie zaprotestuje. Taki facet dobrze wie, że lepiej, aby pisano o nim cokolwiek, niż żeby w ogóle o nim nie pisano. — Muszę jednak znaleźć bagażowego z moimi walizkami. Wszyscy goście powoli opuszczali restaurację. Drzwi ot- wierały się i zamykały, coraz wyraźniej dochodziły z peronu krzyki bagażowych i syk pary z lokomotywy. Janet Pardoe błagalnie spojrzała na pannę Warren. — Musimy iść. Jeżeli jeszcze chcesz dżinu, zostawię cię tutaj. Ale panna Warren nic nie powiedziała, tym razem zig- norowała słowa przyjaciółki. Janet Pardoe stała się świad- kiem jednego z regularnych obrzędów Mabel Warren — dziennikarki, likwidującej zewnętrzne, widoczne ślady swego pijaństwa. Najpierw dłonią uporządkowała fryzurę, następnie upudrowaną chusteczką (kompromis wynikający z przynależności do płci żeńskiej) zakamuflowała jaskrawą czerwień policzków i powiek. W tym czasie gwałtownie próbowała odzyskać ostrość wzroku, skupiając go po kolei na różnych przedmiotach: filiżankach, kieliszkach, a potem na własnej postaci w odległym lustrze. Błądząc wzrokiem po sali, w pewnej chwili popatrzyła na starszego mężczyznę w płaszczu przeciwdeszczowym, stojącego przy stoliku i otrzepującego się z okruszyn chleba przed wyruszeniem na peron. — Mój Boże, jestem pijana — westchnęła, zakrywając oczy dłonią. — Źle widzę. Kto to jest? — Ten facet z wąsami? — Tak. — Nigdy przedtem go nie widziałam. — A ja tak — stwierdziła panna Warren. — Ja go widziałam. Tylko gdzie? Coś podpowiadało jej, że nie powinna rozstawać się z Janet. Coś zwietrzyła i pozostawiwszy w szklaneczce spory łyk dżinu, ruszyła za mężczyzną w kierunku drzwi. Wyszedł właśnie i szybko przemierzał czarny, lśniący hali, kierując się ku szerokim schodom. Tempo panny Warren opóźniły wahadłowe drzwi. Wypadłszy z nich, zderzyła się z bagażowym i padła na kolana. Potrząsnęła głową, próbu- jąc uwolnić się od melancholii, życzliwości dla ludzi, stanu zawieszenia, w który wprowadzał ją alkohol. Bagażowy zatrzymał się, pomógł jej wstać i został przy niej tak długo, aż wreszcie odzyskała mowę. — Jaki pociąg odjeżdża z piątego peronu? — zapytała. — Wiedeń — odparł bagażowy. — Belgrad? — Tak. To był zwykły przypadek, że wymieniła Belgrad zamiast Konstantynopola, jednak dźwięk własnego głosu nagle ją olśnił. — Zajmij dwa miejsca! — zawołała do Janet Pardoe. — Pojadę z tobą do Wiednia. — Masz bilet? — Mam przepustkę dziennikarską. Teraz nagle to ona stała się niecierpliwa. — Pośpiesz się, Janet. Peron piąty. Jest dwadzieścia osiem po. Zostało tylko pięć minut! Teraz przytrzymała bagażowego przy sobie w żelaznym uścisku. — Posłuchaj, człowieku — powiedziała. — Chcę, żebyś gdzieś przekazał wiadomość ode mnie. Kaiser Wilhelm- strasse 33. — Nie mogę wyjść z dworca. — O której godzinie kończysz pracę? — O szóstej. — Niedobrze. Musisz więc po cichu wymknąć się na chwilę. Możesz to zrobić, prawda? Nikt nie zauważy. — Wyleją mnie z pracy. — Zaryzykuj. Dam ci dwadzieścia marek. Bagażowy przecząco pokręcił głową. — Mój szef zauważy. — Dam ci jeszcze dwudziestkę dla niego. — Szef na to nie pójdzie, zbyt wiele ma do stracenia. O wszystkim mógłby dowiedzieć się przełożony szefa. Panna Warren otworzyła torebkę i zaczęła liczyć pienią- dze. Zegar nad jej głową wybił pół do drugiej. Pociąg odjeżdżał za trzy minuty, jednak w tej chwili panna Warren nie pozwoliła sobie na okazywanie zniecierpliwienia; każdy objaw emocji mógłby wystraszyć bagażowego. — Masz osiemdziesiąt marek — powiedziała. — Daj z te- go szefowi tyle, ile zechcesz. Nie będzie cię tutaj tylko dziesięć minut. — To wielkie ryzyko — westchnął bagażowy, ale po- zwolił, żeby wcisnęła mu pieniądze do ręki. — Posłuchaj uważnie, człowieku. Pójdziesz na Kaiser Wilheimstrasse 33. Znajdziesz biura londyńskiego „Ciario- na". Ktoś tam na pewno będzie. Powiesz temu komuś, że panna Warren wyjechała Orient Expressem do Wiednia. Nie dostarczy wywiadu dzisiaj wieczorem, przetelefonuje jutro z Wiednia. Przygotowuje inny materiał, na pierwszą stronę. Teraz powtórz. Podczas gdy bagażowy, jąkając się, dukał całą wiado- mość, ona wpatrywała się w zegar. Pierwsza trzydzieści jeden. Pierwsza trzydzieści jeden i pół. — W porządku. Teraz do dzieła. Jeżeli do pierwszej pięćdziesiąt nie będziesz w redakcji, złożę na ciebie donos, że przyjmujesz łapówki. Uśmiechnęła się szeroko i złośliwie, ukazując wielkie, kwadratowe zęby i pognała ku schodom. Pierwsza trzydzie- ści dwie. Chyba w wyobraźni usłyszała gwizd lokomotywy i ostatnie trzy stopnie prowadzące na peron pokonała jednym skokiem. Pociąg ruszał, kontroler próbował za- grodzić jej drogę, lecz odepchnęła go i wrzasnęła ,,prze- pustka" ponad jego ramieniem. Ostatnie wagony trzeciej klasy mijały ją z coraz większą szybkością. Mój Boże, pomyślała, rzucę picie. Złapała ręką poręcz ostatniego wa- gonu. Jakiś bagażowy krzyknął i ruszył za nią. Przez dziesięć długich sekund, gdy ból rozdzierał jej rękę, z prze- rażeniem myślała, że za chwilę skończy pod kołami wago- nu. Kończył się peron. Nie dam rady, stwierdziła z przeraże- niem, biegnąc ile tchu. Lepiej teraz puścić wagon i potłuc się na peronie, niż za chwilę stracić obie nogi. Jednak stracę taki materiał! Ta myśl przeważyła. Skoczyła. Wylądowała na kolanach na stopniach wagonu akurat w chwili, gdy skończył się betonowy pas peronu. Zniknęła ostatnia latar- nia dworca, drzwi pod naporem ciała Mabel otworzyły się i po chwili leżała na plecach w wąskim korytarzu. Wstała, oparła się o ścianę, uważając, aby nie dotknąć jej bolącym ramieniem. Szalona Mabel wkracza do akcji, pomyślała z gorzkim triumfem. Blask poranka przedarł się przez szparę w zasłonie i pro- mienie słońca dotknęły przeciwległego siedzenia. Kiedy Coral Musker obudziła się, zobaczyła właśnie to siedzenie i skórzaną walizkę. Czuła dziwną apatię i lęk, myśląc o pociągu, do którego wsiadła, starym jajku i przedwczoraj- szym kotlecie, który zjadła przed opuszczeniem mieszka- nia. Szkoda, że przyjęłam tę pracę, pomyślała. Teraz, kiedy była już w podróży, uświadomiła sobie nagle, że woli tłumy ludzi na schodach na Shaftesbury Avenue i wielogodzinne oczekiwanie pod drzwiami agenta, z udawanym uśmiechem na twarzy. Uniosła zasłonę i na moment zaskoczył ją widok szybko przesuwających się słupów telegraficznych, zielonej rzeki, zabarwionej odbiciem wschodzącego słońca i lesis- tych wzgórz. Wówczas przypomniała sobie. Było bardzo wcześnie, gdyż słońce wciąż stało nisko, zaledwie unosząc się ponad wzgórzami. Wioska na drugim brzegu rzeki lśniła małymi światełkami. Kilka cienkich wstążek dymu wznosiło się prosto w górę ponad drew- nianymi chatami, w których właśnie rozpalano poranny ogień, przygotowywano śniadania dla ludzi rozpoczynają- cych pracę. Wioska znajdowała się w takiej odległości od linii kolejowej, że zdawała się nieruchoma, podczas gdy drzewa i chaty, leżące bliżej brzegu rzeki, i zacumowane na niej łodzie uciekały do tyłu z ogromną prędkością. Coral uniosła zasłonę z drugiej strony przedziału i ujrzała Myatta śpiącego na korytarzu, z głową opartą o ścianę. W pierwszym odruchu chciała go obudzić, w drugim po- stanowiła nie ruszać go. Przyjemnie było wypoczywać w luksusie, który przyniosło jej jego poświęcenie. Roz- czuliła się nad nim, nad człowiekiem, który dał jej nową nadzieję na życie, życie nie będące ciągłą walką o prze- trwanie. Może świat nie jest taki zły — pomyślała. Przypo- mniała sobie płatnika, który rozmawiał z nią tak uprzej- mie, a na koniec zawołał: „Niech mnie pani pamięta!" Teraz, gdy ten młody człowiek spał za drzwiami, gotów dla nieznajomej kobiety znosić jeszcze przez kilka godzin trudy i niewygodę, nie wydawało już się jej nieprawdopodobne, że płatnik jednak ją zapamięta. Po raz pierwszy pomyślała z nadzieją i radością, że może jednak czasami ktoś o niej myśli, gdy ona jest daleko i akurat tego kogoś nie widzi i z nim nie rozmawia. Znów wyjrzała przez okno. Nie było już wioski ani pięk- nych, zielonych wzgórz. Tylko rzeka była wciąż ta sama. Coral zasnęła. Panna Warren zataczając się, powoli posuwała się w kie- runku czoła pociągu. Nie była w stanie przytrzymywać się poręczy prawą ręką, gdyż ramię wciąż ją bolało, mimo że przesiedziała prawie dwie godziny w korytarzu trzeciej klasy. Czuła się sponiewierana, słaba i wciąż pijana. Z tru- dem zbierała myśli, jednak jej zmysłów nie opuściła ta ogromna nadzieja na udane polowanie. Nigdy dotąd pod- czas dziesięciu lat pracy w dziennikarstwie, dziesięciu lat pisania o prawach kobiet, gwałtach i morderstwach, nie była tak blisko rewelacyjnego materiału na pierwszą stronę gazety; nie takiego, który wydrukowałyby jedynie śmieszne brukowe gazetki, ale materiału, na zdobycie którego nawet korespondent „Timesa" oddałby rok życia. Nie każdy, po- myślała z dumą, byłby w stanie wykazać się taką bystrością po pijanemu. Kiedy dotarła do przedziałów pierwszej klasy, na jej twarzy gościł wyraz triumfu, niczym dobrze dopaso- wana korona. Szczęście znów jej dopisało. Z któregoś przedziału wy- szedł mężczyzna i skierował się do ubikacji. Przyciskając się do szyby, aby go przepuścić, ujrzała człowieka w płaszczu przeciwdeszczowym, skulonego w kącie tego przedziału, teraz zupełnie samego. Podniósł wzrok i ujrzał ją, kołyszącą się w korytarzu. — Czy mogę wejść? — zapytała. — Wsiadłam do pociągu w Kolonii i ciągle nie mogę znaleźć dla siebie miejsca. Jej głos był niski, niemalże czuły; jakby nakłaniała uko- chanego psa, żeby wszedł do komory gazowej. — To miejsce jest zajęte. — Usiądę jedynie na chwilę — powiedziała panna War- ren. — Tylko rozprostuję nogi. Cieszę się, że mówi pan po angielsku. Boję się podróżować w pociągu, w którym są sami obcokrajowcy. Ktoś mógłby coś chcieć ode mnie, a ja nic bym nie zrozumiała, prawda? — Uśmiechnęła się. — Przypuszczam, że pan jest lekarzem. — Kiedyś byłem lekarzem — przyznał mężczyzna. — I podróżuje pan do Belgradu? Popatrzył na nią ostro, lecz jakby niepewnie. Zobaczył twarz o ostrych rysach, kanciastą postać w tweedowym kostiumie, wychyloną odrobinę do przodu, błyszczący syg- net na palcu i głodny błysk w spojrzeniu. — Nie — odparł. — Tak daleko nie jadę. — Ja jadę tylko do Wiednia — powiedziała panna Warren. — Dlaczego pomyślała pani... — powoli zaczął lekarz, jednak urwał, zastanawiając się, czy dobrze robi, zadając jej to pytanie. Nie przywykł do niebezpieczeństwa ukrytego pod postacią angielskiej starej panny, która wypiła nadmier- ną ilość dżinu; zapach trunku wypełniał już cały przedział. Ryzyko, jakie podejmował do tej pory, wymagało jedynie zręcznych uników, szybkiego palca na spuście pistoletu i prostych kłamstw. Panna Warren również zawahała się, ale jej niezdecydowanie szybko przeminęło. — Myślałam, że widziałam pana w Belgradzie — powie- działa. — Nigdy tam nie byłem. Nagle przeszła do ataku, porzucając wszelkie wybiegi. — A ja byłam w Belgradzie — oznajmiła. — Byłam tam i relacjonowałam dla mojej gazety proces Kamnetza. To ostrzeżenie wystarczyło mu. Zareagował, starając się nadać swojej twarzy wyraz całkowitej obojętności. — Proces Kamnetza? — Kiedy generała Kamnetza sądzono za gwałt, Czinner był głównym świadkiem oskarżenia. Jednak, oczywiście, generała uniewinniono. Sędziowie byli zastraszeni. Rząd nigdy nie dopuściłby do skazania go. Świadczenie przeciw- ko niemu było czystą głupotą ze strony Czinnera. — Głupotą? — jego grzeczne zainteresowanie rozzłościło Mabel. — Oczywiście słyszał pan o Czinnerze. Tydzień przed ogłoszeniem wyroku próbowali go zabić, kiedy siedział w kawiarni. Był przywódcą socjaldemokratów. Policja chciała go zlikwidować za to, że zdecydował się zeznawać przeciwko Kamnetzowi. A na dwanaście godzin przed ogło- szeniem wyroku wydano nakaz aresztowania go. — Kiedy to wszystko się działo? — Pięć lat temu. Obserwował przez chwilę Mabel przymrużonymi oczyma, zastanawiając się, jaka odpowiedź najbardziej ją zirytuje. — A więc to stara historia. Czy Czinner jest wciąż w wię- zieniu? — Uciekł im. Dałabym wiele, żeby się dowiedzieć, w jaki sposób. Miałabym temat na wspaniały artykuł. Po prostu zniknął. Wszyscy przypuszczali, że został zamordowany. — A nie został? — Nie — powiedziała Mabel Warren stanowczo. — Uciekł. — Spryciarz. — Brednia! — zawołała Mabel z furią. — Żaden spryciarz nie występowałby w charakterze świadka w takim procesie. Co znaczył dla niego Kamnetz albo ten dzieciak? Był skończonym durniem! Otworzyły się drzwi i do przedziału wdarło się zimne powietrze. Lekarz zadrżał. — Jest chłodna noc — powiedział. Podkreślił te słowa szerokim ruchem ręki. — I pomyśleć — kontynuowała Mabel — że on żyje. Kiedy sędziowie udali się na naradę, wyszedł z gmachu sądu na oczach policjantów. Siedzieli na swoich miejscach, nie- zdolni do żadnej akcji, zanim sędziowie nie powrócili. Przysięgam, sama widziałam nakaz aresztowania, wystają- cy z kieszeni Hartepa. Czinner zniknął. Mógłby nigdy nie istnieć. Potem wszystko już było po staremu. Nawet jeśli chodzi o Kamnetza. Nie mógł teraz ukryć pełnego goryczy zainteresowania. — Tak. Nawet Kamnetz? Zdyskontowała swoją przewagę, mówiąc twardo, zdecy- dowanie: — Gdyby Czinner teraz powrócił, znalazłby wszystko w takim samym stanie, w jakim pozostawił; można by zwyczajnie cofnąć wskazówki zegara. Hartep tak samo bierze łapówki. Kamnetz wciąż lubi uprawiać seks z nie- letnimi. W Belgradzie są te same slumsy, te same ka- wiarnie, z tymi samymi koncercikami o szóstej i jedenastej. Cari odszedł z Moscowa, prawda, nowy kelner nazywa się Frenchman, ale to wszystko. Aha, jest jeszcze nowe kino przy parku. I coś jeszcze. Nie ma już ogrodu piwnego Krugera; zbudowano tam mieszkania dla urzędników pań- stwowych. Lekarz milczał, był niezdolny do jakiejkolwiek reakcji po tym, co usłyszał. A więc nie ma Krugera, kolorowych żarówek i jaskrawych parasoli nad stolikami. Nie ma Cyga- nów, poruszających się od stolika do stolika i wygrywają- cych swoje melodie. Nie ma Carla. Przez moment lekarz był gotów wymienić bezpieczeństwo swoje i przyjaciół na naj- nowsze wiadomości od Carla; ta kobieta z pewnością nimi dysponowała. Czy te wszystkie napiwki wystarczyły mu na kupno mieszkania niedaleko Parku? Czy teraz kładzie serwetki tylko na swoim stoliku i otwiera butelki tylko dla siebie? Zdał sobie sprawę, że powinien przerwać tej niebez- piecznej, pijanej kobiecie, siedzącej naprzeciwko niego. Nie potrafił jednak wydobyć słowa, a ona tymczasem opowiada- ła mu o Belgradzie. Mówiła mu to, czego nigdy nie znaj- dował w cotygodniowych szyfrowanych listach od przyja- ciół. Były jednak i inne rzeczy, o które chciałby ją zapytać. Powiedziała, że nic nie zmieniło się w slumsach. Przymknął na chwilę oczy i wyobraził sobie, jak idzie krok za krokiem, wąskimi przesmykami, stanowiącymi ,,ulice" pomiędzy rozpadającymi się ruderami. Pochylał się pod linkami z pra- niem, rozwieszonymi w poprzek „ulicy". Wyciągnął z kie- szeni chusteczkę i przyłożył ją do nosa, do ust, aby od- grodzić się od smrodu psów, dzieciaków, starego mięsa i odoru ludzkich odchodów. Chciałby zapytać tę kobietę, czy jeszcze ktoś tam pamięta doktora Czinnera. Znał każ- dego mieszkańca tych slumsów tak dobrze, że mogliby uważać to za niebezpieczne, gdyby nie ufali mu całkowicie, gdyby nie urodził się jako jeden z nich. Teraz jednak... Pięć lat to kawał czasu, być może już o nim zapomniano. Mabel Warren głęboko odetchnęła. — Przejdźmy jednak do rzeczy. Chciałabym przeprowa- dzić z panem wywiad dla mojej gazety? „Jak stamtąd uciekłem?" „Dlaczego wracam do domu". — Wywiad? — Te jego ciągłe odpowiedzi pytaniami dener- wowały ją. Straszliwie bolała ją głowa i to jeszcze pogłę- biało jej wściekłość. Do tego dochodziła nienawiść wobec mężczyzn jako takich. Kłamcy, krętacze, zdrajcy, niegodzi- wcy. Głośno chwalili się swoimi kobietami. Nawet ten, starszy mężczyzna, siedzący tu teraz przed nią, obejmował kiedyś swoimi wstrętnymi łapskami jakąś nagą, piękną dziewczynę. A ona, Mabel, musiała w Wiedniu rozstać się z Janet Pardoe i pozostawić ją samą w świecie, którym rządzą mężczyźni. Będą rzucać jej tanie pochlebstwa i wcis- kać tanie prezenty, jakby została stworzona po to, by przeglądać się w lustrach u Woolwortha i nosić naszyjniki z tandetnych szkiełek. Jednak nie ich zadowolenia obawiała się Mabel. Bała się radości Janet. Nie kochając jej albo zaledwie dając namiastkę miłości przez godzinę, dzień albo nawet rok, każdy z tych mężczyzn ma szansę osłabić ją, dać jej rozkosz, od której oszaleje, która zmusi ją do jęku i skowytu z zadowolenia. A tymczasem ona, Mabel Warren, która ocaliła ją od nudnego losu taniej guwernantki, która nakarmiła ją i ubrała, która jest w stanie kochać ją równą, wciąż taką samą miłością od ich pierwszego spotkania aż do śmierci, musi pogodzić się z faktem, że nigdy nie da jej takiej rozkoszy, musi z goryczą przyznać, że takiej możliwo- ści nie ma i nigdy mieć nie będzie. W tym momencie, z głową tak bolącą, że przyprawiającą o szał, ze wstrętnym zapachem dżinu w nozdrzach, ze świadomością własnej brzydoty, nienawidziła mężczyzn tak jak jeszcze nigdy dotąd. — To pan jest doktorem Czinnerem — warknęła. Po chwili jej złość wzmogła się, gdyż nie zadał sobie trudu, aby natychmiast zaprzeczyć. Odezwał się spokojnie dopiero po dłuższym milczeniu: — Nazywam się John. — Doktor Czinner — powtórzyła i zagryzła dolną wargę, czyniąc wysiłek, aby nad sobą zapanować. — Nazywam się Richard John, jestem nauczycielem i właśnie mam wakacje. — Spędzi je pan w Belgradzie? — Nie. — Zawahał się na moment. — Wysiadam w Wied- niu. Nie uwierzyła mu. Z trudem nad sobą panując, odezwała się jednak uprzejmie: — Ja również jadę do Wiednia. Może wspólnie zwiedzimy to piękne miasto? W drzwiach stanął współpasażer lekarza i Mabel wstała. — Przepraszam. Zajęłam pańskie miejsce. Uśmiechnęła się do niego i chwiejnym krokiem przeszła do drzwi, unosząc ze sobą zapach dżinu oraz taniego pudru. — Wpadnę jeszcze do pana przed Wiedniem — rzuciła lekarzo- wi i wyszła. Zrobiła kilka kroków w korytarzu i zatrzymała się, przykładając płonącą, czerwoną twarz do zimnej i brud- nej szyby, w beznadziejnym wysiłku, aby opanować ból, oszołomienie alkoholowe i wstręt do samej siebie. Dostanę cię jeszcze, pomyślała. Dostanę cię. Nie umkniesz przede mną, przeklęty doktorku. Łagodny blask zalewał przedziały. Przez moment aż chciało się wierzyć, że słońce pragnie wyrazić miłość i od- danie dla rodzaju ludzkiego. A tymczasem ludzie poruszali się niczym ryby w wodzie, wolni od grawitacji, lecący bez skrzydeł, ciągnięci przez lokomotywę w wagonach ze szkła i metalu. Promienie słońca zamieniały brzydkie twarze i bezkształtne sylwetki, jeżeli nie w piękno, to przynajmniej w groteskowe formy, dziwne i zupełnie niepodobne do swych pierwowzorów. Podróżowały na złotej fali, wznosiły się i upadały, szeptały, chrapały, marzyły i śniły. Nie były więźniami swych małych akwariów, ponieważ w godzinie świtu nie zdawały sobie sprawy ze swego uwięzienia. Coral Musker obudziła się po raz drugi. Natychmiast wstała i podeszła do drzwi. Mężczyzna niespokojnie drzemał; jego oczy to otwierały się, to zamykały, w rytmie wstrząsów pociągu. Umysł Coral wciąż był bardzo jasny, a dominowała w nim ciekawość; tak jakby złote światło miało zdolność do jego penetracji, pozwalając Coral zrozumieć rzeczy, które zwykle zrozumieć jest trudno, zrozumieć motywy zwykle starannie ukrywane i każąc myśleć o tym, co z zasady nigdy nie miało dla niej żadnej wagi ani znaczenia. Myatt spos- trzegł, że jest obserwowany; jego ręce wystrzeliły do przodu i zastygły w bezruchu w połowie drogi. Coral wiedziała, że jest to odruch właściwy tylko Żydom, odruch, który Myatt z pełną świadomością stara się powstrzymywać. — Jestem świnią — powiedziała cichym głosem. — Spę- dził pan tutaj całą noc. W odpowiedzi wzruszył ramionami: mógłby być właś- cicielem lombardu, lekceważąco oceniającym wartość od- dawanego w zastaw zegarka czy porcelanowej wazy. — No i co się stało? Nie chciałem pani przeszkadzać. Czy teraz mogę wejść? — Oczywiście. Ten przedział należy do pana. Uśmiechnął się i tym razem nie zapobiegł mimowolnemu ruchowi rąk. — Przepraszam, ale teraz już należy do pani. Wyciągnął z rękawa chusteczkę, podwinął mankiety i ta- jemniczo potrząsnął ręką. — Niech pani popatrzy. Bilet pierwszej klasy. Z chusteczki wypadł bilet i upadł na podłogę między nimi. — Pański. — Nie, to pani własność. Jej konsternacja sprawiła mu taką radość, że zaczął się śmiać. — Co pan sobie myśli? Nie mogę go przyjąć. Musiał kosztować masę pieniędzy. — Dziesięć funtów — stwierdził z dumą. Poprawił kra- wat i dodał lekkim tonem: — To dla mnie drobnostka. Jego pewność siebie, zadufanie, zadowolony wyraz twa- rzy zdenerwowały Coral. Podejrzliwym głosem zapytała: — O co panu chodzi? Za kogo mnie pan uważa? Bilet leżał pomiędzy nimi. Za nic w świecie by go teraz nie podniosła. Przesunęła się, gdy zbladły promienie słoneczne, pozostawiając po sobie jedynie jasne wspomnienie na szy- bie i obiciach siedzeń. — Wracam do siebie — stwierdziła kategorycznie. — A co mnie pani obchodzi?! — zawołał Myatt prowo- kująco. — Mam inne sprawy na głowie. Jeżeli nie chce pani tego biletu, proszę go wyrzucić. Zauważyła, że mężczyzna uważnie ją obserwuje. Ramio- na znów miał uniesione, chełpliwie, beztrosko, chcąc pod- kreślić absolutny brak zainteresowania jej osobą. I nagle Coral zaczęła bezgłośnie szlochać, odwróciwszy się najpierw w kierunku rzeki, mostu ponad nią i gołego, piaszczystego brzegu. Oto moja wdzięczność za spokojną, długą, komfortowo spędzoną noc, rozmyślała z rozpaczą. Oto jak odbieram prezent. Ze wstydem i rozczarowaniem pomyślała o swoich odległych marzeniach, w których wyo- brażała sobie, jak w roli damy dworu przyjmuje prezenty od książąt. Teraz, na jawie, warknęła po prostu na Myatta jak zmęczona kelnerka. Usłyszała, że poruszył się. Odgadła, że pochyla się po bilet. Chciała odwrócić się i wyrazić mu swoją wdzięczność, powiedzieć: „To wspaniale, że dzięki panu spędzę tę podróż w tak komfortowym przedziale, że będę mogła wygodnie spać, że choć na trochę jeszcze zapomnę, iż jadę do pracy. Nikt jeszcze nie był dla mnie tak dobry jak pan". Jednak jej wcześniejsze słowa, wulgarność podejrzenia, legły barierą pomiędzy nimi. — Niech mi pani poda swoją torebkę — powiedział. Coral posłusznie wyciągnęła ją przed siebie i ujrzała, że Myatt delikatnie ją otwiera. — O, proszę — odezwał się. — Wkładam bilet do środka. Nie musi pani o nim myśleć. Po prostu niech pani tutaj zostanie tak długo, jak długo będzie się pani podobało. Może pani spać, gdy będzie pani zmęczona. Jestem zmęczona, pomyślała. Mogłabym spać jeszcze wiele godzin. Próbując ukryć łzy, słabo zaprotestowała: — Ale ja nie mogę... — Och, ja znajdę sobie inny przedział. Tej nocy spałem pod drzwiami tylko dlatego, że byłem o panią niespokojny. Mogłaby pani czegoś potrzebować. Znów zaczęła płakać, oparłszy czoło o szybę, do połowy przymknąwszy oczy. Jej rzęsy stworzyły kurtynę pomiędzy nią samą a kołaczącymi w jej głowie przestrogami starych, doświadczonych kobiet: „Mężczyźni chcą zawsze tylko jed- nego". „Nie przyjmuj prezentów od nieznajomych". Mó- wiono jej zawsze, że niebezpieczeństwo wiąże się z roz- miarem prezentu. Czekoladki i przejażdżka, nawet w ciem- ności po przedstawieniu, nie znaczyły nic więcej niż poca- łunki w usta i w szyję, czasami może odrobinę wymiętą sukienkę. Po obdarowanej dziewczynie spodziewano się dowodu wdzięczności, nikt nigdy nie dawał niczego za darmo. Pisarze, tacy jak Ruby M. Ayres, mogli sobie głosić, że cnota warta jest o wiele więcej niż garść świecidełek, prawda była jednak taka, iż cenę za cnotę stanowiło futro lub inny podarunek o podobnej wartości. Jej utrata za mniejszą cenę oznaczała, że kobiecie wyrządzono krzywdę. A ten Żyd zapłacił dziesięć funtów. Położył dłoń na jej ramieniu. — O co chodzi? Niech mi pani powie. Czy czuje się pani chora? Jeszcze pamiętała tę dłoń, która ułożyła jej poduszkę, cichy szelest kroków oddalającego się Myatta, gdy już wygodnie leżała. — Ale ja nie mogę... — powtórzyła, tym razem był to jednak jedynie apel do niego, aby coś powiedział, aby jej zaprzeczył, aby odrzucił protest, wynikający z długolet- niego kompleksu ubóstwa, który w niej się skumulował. — Popatrz — powiedział Myatt. — Usiądź i patrz, a ja będę ci pokazywał różne rzeczy za oknem. Oto jest Ren. Coral niespodziewanie roześmiała się. I równie niespo- dziewane przejście na „ty" wydało jej się w tej chwili zupełnie naturalne. — Sama to wiem. — A czy widziałaś skałę wystającą z nurtu? Właśnie ją minęliśmy. To skała Lorelei. Heine. — Heine? — Żyd — powiedział z wyraźną przyjemnością. Coral zaczęła zapominać o decyzji, którą przed chwilą musiała podjąć. Uważnie popatrzyła na Myatta, próbując odszukać zupełnie obcą osobę pod zbyt już jej znanymi rysami twarzy, małymi oczyma, dużym nosem i czarnymi, natłuszczonymi włosami. Chyba zbyt często widywała osta- tnio tego człowieka, niczym natrętnego wielbiciela, wysia- dującego podczas przedstawień w pierwszym rzędzie, kry- jącego się w smokingu za kulisami podczas prób, wyczeku- jącego przed drzwiami dla aktorów o północy... Patrząc na niego myślała o teatrze, świat teatru wibrował w jego łagodnym, życzliwym głosie, przypominał o sobie, przypo- minał, że na świecie więcej jest ubóstwa, podłości, nikczem- ności i skąpstwa niż dobroci. Pochwała na próbie nic nie znaczyła, wyroki zapadały dopiero w gabinetach agentów: „Ta mała w pierwszym rzędzie nic nie jest warta". Słowa te mogły paść przy szklaneczce whisky, z ust zawsze uprzej- mych facetów, którzy gorszych określeń niż „ta mała" nigdy nie stosowali. Nigdy nie byli zdenerwowani ani natrę- tni, a zwolnienie z pracy przedstawiali w formie małych karteczek elegancko wypisanych na maszynie, wsuniętych we właściwą przegródkę przy wejściu do teatru. Coral odezwała się wreszcie, cicho, spokojnie, częściowo może dlatego, że lubiła Żydów za ich spokój i rozsądek, a częściowo też dlatego, że przecież była dziewczyną, a każ- da dziewczyna powinna, jej zdaniem, być uprzejma i miła. — Żydzi to artyści, prawda? Cała prawie orkiestra w Atta Girl to byli Żydzi. — Tak — odparł Myatt z goryczą w głosie, której nie rozumiała. — Czy lubisz muzykę? — Gram na skrzypcach — powiedział. — Niezbyt dobrze — dodał natychmiast. Przez moment Coral zdawało się, że w jego znajomych oczach coś błysnęło, coś obcego. — Zawsze chce mi się płakać, kiedy słucham Sonny Boy — odezwała się Coral. Zdawała sobie sprawę z przepaści, jaka dzieli w niej możliwość odbierania wrażeń od możliwości ich opisywania. Była osobą bardzo wrażliwą, lecz niewiele potrafiła na ten temat powiedzieć, a to, co powiedzieć zdołała, zwykle okazywało się nie bardzo na miejscu. W tej chwili jednak spostrzegła, że to coś obcego zniknęło ze spojrzenia Myatta. — Popatrz — powiedział gwałtownie. — Już nie ma rzeki. Oddaliliśmy się od Renu. Niedługo będzie czas na śniadanie. — Muszę iść po swoją walizkę — stwierdziła. — Mam w niej kanapki. Myatt popatrzył na nią ze zdziwieniem. — Nie mów, że zabrałaś ze sobą prowiant na całe trzy dni. — Och, nie! Jedynie wczorajszą kolację i dzisiejsze śnia- danie. Dzięki temu oszczędzam osiem szylingów. — Przecież nie jesteś Szkotką. Posłuchaj mnie, zjesz śniadanie ze mną. — I co jeszcze chciałbyś, żebym zrobiła z tobą? Uśmiechnął się szeroko. — Powiem ci. Obiad, podwieczorek i kolację. Dzisiaj będziemy wyłącznie jedli razem. A jutro... Coral przerwała mu głośnym westchnieniem. Chyba jednak brakuje ci trochę ogłady. Czy nie uciek- łeś przypadkiem z jakiegoś zamkniętego zakładu? Uśmiech zniknął z twarzy Myatta. Zapytał ją cicho, z po- korą w głosie: — Dlaczego ze mnie drwisz? Czy w ten sposób zabijasz nudę? — Nie, wcale nie. I bez ciebie bym się nie nudziła. Chcę jednak wiedzieć, dlaczego to wszystko dla mnie robisz. Przecież ani nie jestem zbyt piękna, ani inteligentna. Przerwała, oczekując jego zaprzeczeń. Spodziewała się usłyszeć, że jest śliczna i błyskotliwa, ładna i inteligentna, co zwolniłoby ją z przytłaczającego uczucia, że nie powinna przyjmować jego prezentów albo że powinna dać mu coś w zamian. Uroda i inteligencja miały cenę o wiele wyższą niż „prezenty", które do tej pory od niego dostała. Dziew- czyna kochana, przyznawały to nawet najstarsze kobiety, najbardziej doświadczone, miała pełne prawo zawsze brać i nigdy nie musiała dawać niczego w zamian. Myatt jednak nie zaprzeczył jej. Jego wyjaśnienie było niemal obrażające w swojej prostocie. — Tak łatwo mi się z tobą rozmawia. Czuję się, jakbym znał cię już od wielu lat. Coral wiedziała, co to znaczy. — Tak — powiedziała z trudnym do ukrycia rozczarowa- niem w głosie. — Ze swojej strony odnoszę takie samo wrażenie. I pomyślała o długich schodach, drzwiach do biura agenta i o agencie — młodym, przyjaźnie nastawionym do wszyst- kich Żydzie — sucho, beznamiętnie wyjaśniającym jej, że w chwili obecnej, niestety, nie może zaoferować jej żadnej pracy. Tak, pomyślała, oboje dobrze się znamy, oboje się do tego przyznaliśmy i już więcej nie musimy o tym mówić. Świat przesuwał się za oknami pociągu. Drzewa i budyn- ki wyrastały i niknęły na tle jasnobłękitnego, lekko za- chmurzonego nieba. Buki zamieniały się w wiązy, wiązy w jodły, jodły w kamienie; świat, niczym ołów nad ogniem, bulgotał, zmieniał swe kształty, raz chciał być groźnym płomieniem, raz zielonym, łagodnym listkiem koniczyny. A Coral i Myatt rozmyślali teraz o tym samym, nie mieli już o czym mówić, ponieważ wszystko, co ważne, zostało już przez nich wypowiedziane. — Naprawdę to nie chcesz jeść ze mną śniadania — po- wiedziała Coral, próbując być rozsądną i przerwać bardzo krępującą ciszę. Myatt zareagował jednak zupełnie inaczej niż się spodziewała. — Chcę — odezwał się. Jego głos był tak niepewny i słaby, że Coral zrozumiała, iż wystarczy tylko trochę jej siły woli, by wstać, opuścić go i udać się do własnego przedziału; nie zaprotestuje. W waliz- ce miała jednak stare, zjełczałe kanapki i trochę wczoraj- szego mleka w butelce po winie. Tymczasem zaledwie kilkanaście jardów dalej, w korytarzu, apetycznie pach- niała parzona kawa i świeży, biały chleb. Mabel Warren nalała sobie kawy, czarnej, mocnej, bez cukru. — Nigdy jeszcze nie wpadłam na trop ciekawszej historii — powiedziała. — Ostatni raz widziałam go pięć lat temu w sądzie, wychodzącego z sali, podczas gdy Hartep trzymał nakaz aresztowania w kieszeni. Campell z ,,News'a" na- tychmiast za nim pobiegł, zgubił go jednak na ulicy. Nie poszedł do domu, od tamtego dnia aż do dzisiaj nikt o nim nie słyszał. Wszyscy uważali, że go zamordowano, a ja nigdy nie rozumiałam, dlaczego, skoro chcieli go zamordować, nie skorzystali w porę z nakazu aresztowania. — Przypuszczam — odezwała się Janet Pardoe głosem świadczącym o nikłym zainteresowaniu — że nie będzie mówił. Panna Warren złamała chrupiący rogalik. — Jeszcze nigdy nie poniosłam porażki. — Wymyślisz coś? Zmyślisz? — Nie, to wystarczyłoby w przypadku Savory'ego, jed- nak nie miałoby sensu, jeśli chodzi o tego faceta. — Zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu. — Zmuszę go do mówienia. Jeszcze nie wiem jak, ale zmuszę go. Mam prawie dwanaś- cie godzin, od tej chwili aż do Wiednia. Coś wymyślę. — Po chwili dodała w zamyśleniu: — Twierdzi, że jest nauczycie- lem. To może być prawda. Nawet będzie dobrze pasować do całości. A dokąd on jedzie? Twierdzi, że wysiada w Wiedniu. Jeśli to zrobi, pójdę za nim. Będę mu deptała po piętach do samego Konstantynopola, jeżeli to okaże się konieczne. Nie wierzę mu jednak. On wraca do domu. — Do więzienia? — Na proces. Być może ufa ludziom. Zawsze był popular- ny w slumsach. Jest jednak głupcem, jeżeli myśli, że ktoś go tam jeszcze pamięta. Pięć lat. Nikogo nie pamięta się aż tak długo. — Kochanie, jaka jesteś okrutna. Mabel Warren z niejakim trudem powróciła myślami do pociągu, do kawy kołyszącej się w filiżance, do delikatnie podskakującego stolika i wreszcie do Janet Pardoe. Janet próbowała podtrzymywać rozmowę, teraz jednak zezowała w kierunku Żyda, który siedział przy stoliku z dziewczyną o podobnych oczach co panna Warren, niewiele ładniejszą, lecz o jaśniejszej karnacji od Mabel. Jedynymi jego dobrymi przymiotami jako mężczyzny była młodość i pieniądze, pomyślała Mabel Warren, ale to przecież wystarcza, stwier- dziła gorzko, pochwyciwszy spojrzenie Janet. — Ale przecież to prawda — powiedziała, z bezużytecz- nym gniewem w głosie. Rozerwała kolejnego rogalika kan- ciastą, zniszczoną dłonią. Jej groteskowe rozdrażnienie, z którego w pełni zdawała sobie sprawę, tymczasem rosło. — Ty z pewnością zapomniałabyś o mnie w ciągu tygodnia. — Ależ, co ty mówisz, kochanie? Tak wiele ci zawdzięczam. Słowa nie usatysfakcjonowały jednak Mabel Warren. Kiedy kocham, pomyślała, nie myślę o długach wdzięczno- ści. Świat dzielił się według niej na tych, którzy czuli i na tych, którzy myśleli. Ci drudzy doceniali stroje, które im kupiono, rachunki, które za nich zapłacono, ale przecież stroje wychodziły z mody, a wiatr zwiewał za stołów po- kwitowania, oddalając je w zapomnieniu. Ci pierwsi jednak zawsze pamiętali; nigdy niczego nie byli winni, nigdy nicze- go nie pożyczali. Jestem właśnie jedną z nich, rozmyślała panna Warren, a tymczasem w jej oczach pojawiły się łzy, rogalik wysechł w ustach. Jestem jedną z tych, którzy kochają i zawsze pamiętają. Jej wzrok spoczął na chwilę na dziewczynie Żyda, niczym wzrok strudzonego podróżnika z tęsknotą wypatrujący przydrożnej gospody, brudnej, z rozwodnionym piwem, rzadko zmienianymi firankami, a jednak dającej możliwość posilenia się, odpoczynku, przed ruszeniem w dalszą drogę, do najlepszego hotelu, gdzie gra muzyka, a w baliach stoją wysokie palmy. Poroz- mawiam z nią, wygląda całkiem sympatycznie, pomyślała panna Warren. Przecież nikt nie może wiecznie żyć wśród muzyki i wysokich palm. Wierność, zdaniem Mabel, była czymś zupełnie innym niż pamięć. Można być wiernym i zapomnieć, ale można też pamiętać i być niewiernym. Kochała Janet Pardoe. Zawsze będę kochać Janet, po- prawiła się szybko w myślach. Janet była dla niej od- kryciem tego, czym może być miłość, od pierwszego wieczo- ru, od ich pierwszego spotkania w kinie na Kaiser Wilhelm- strasse, miłość... i tak dalej, i tak dalej. Siedząc obok siebie wymieniły ze sobą uwagi na temat budzącej ich niesmak lalusiowatej postaci głównego aktora. Ale w pewnym mo- mencie Mabel odezwała się po angielsku, głośno, na całe kino: „Nie znoszę tych wybrylantowanych facetów" i usły- szała od Janet kilka cichych słów w pełni akceptujących jej pogląd. A przecież nawet wtedy Janet Pardoe postanowiła zostać w kinie do końca filmu, do ostatniego uścisku pary głównych bohaterów, do ostatniego namiętnego pocałunku. Mabel Warren namawiała ją, aby natychmiast wyjść na drinka, ale Janet chciała jeszcze zobaczyć wiadomości; obie więc zostały. Tego pierwszego wieczoru Mabel odniosła wrażenie, że poznała wszystkie cechy charakteru Janet, a przede wszystkim tę jedną: wystarczyło ją długo na coś namawiać i przeważnie wyrażała na to zgodę. Ostre słowa sprzeciwu nigdy nie wykrzywiały jej ust, nie mąciły jej spokojnego nastroju; aż do poprzedniego wieczoru, gdy doszło do sprzeczki na tle jej wyjazdu. Złośliwie, nie kłopocząc się ze zniżeniem głosu, Mabel Warren odezwała się: — Nie lubię Żydów. Kierując znów swe wielkie, błyszczące oczy na Mabel, Janet przytaknęła: — Ani ja, moja droga. Z nagłą desperacją Mabel Warren zaczęła błagać Janet: — Kochanie, czy kiedy mnie nie będzie, nie przestaniesz pamiętać o naszej miłości? Czy obiecujesz mi, że nie po- zwolisz dotknąć się żadnemu mężczyźnie? Z radością powitałaby jakiś sprzeciw, możliwość przeko- nywania Janet, wbijania argumentów do tej uroczej, lecz niezbyt pojętej, główki, jednak znów, zamiast sprzeciwu, usłyszała zgodę, rzuconą przez osobę, która jakby obecna była jedynie ciałem, a nie całą duszą, tutaj, przy niej, w pociągu. — Oczywiście, że nie pozwolę, najdroższa. Jak bym mo- gła? Gdyby stanęła 'teraz przed lustrem, pomyślała panna Warren, Janet ujrzałaby osobę bujającą w obłokach, a nie wizerunek kogoś bardzo pięknego. A jednak dla niej, osoby o bezładnej fryzurze, czerwonych powiekach, topornej bu- dowie ciała i nieharmonijnym głosie, każdy był rywalem w miłości do Janet, nawet ten młody Żyd. Kiedy Mabel wysiądzie z pociągu, Janet Pardoe pozostanie tutaj w roli samotnej piękności, prawie niezauważalnej, a jednak za- spokajającej kilka swoich potrzeb: spania, jedzenia i bycia podziwianą. I wkrótce znów usiądzie w tym samym wago- nie restauracyjnym, aby w przerwie przed kolejnym kęsem powiedzieć: „Oczywiście, zgadzam się. Zawsze tak uwa- żałam". Filiżanka zadrżała w dłoni Mabel i kropla kawy poleciała Jej na suknię, i tak już poplamioną od tłuszczu i piwa. Jakie to ma w końcu znaczenie, zadała sobie pytanie, co Janet robi wówczas, gdy tego nie widzę? Co mnie obchodzi, że prześpi się z jakimś mężczyzną, skoro do mnie wróci? Ta ostatnia myśl zadała jej jednak ból, bo przecież Janet nie powinna znów stać się kobietą zaślepioną w zauroczeniu do jakiegoś faceta. Opowie mu pewnie o mnie, pomyślała Mabel Warren, o dwóch latach, które spędziła ze mną, i o czasach, kiedy byłyśmy szczęśliwe, o scenach, jakie jej robiłam, nawet o wierszach, które dla niej pisałam, i oboje będą się śmiali i pójdą ze śmiechem na ustach do łóżka. Może powinna podjąć decyzję, że to koniec, przestać się łudzić, że kiedykolwiek powróci do mnie po tej przerwie? Przecież nawet nie wiem, czy naprawdę jedzie do wujka. Przecież tak wiele jest innych pięknych istot na tym świe- cie, rozmyślała panna Warren, nagle z niechęcią spojrzaw- szy na swe zaniedbane dłonie. Ot, chociażby ta dziewczyna naprzeciwko Żyda. Jest zapewne tak samo biedna jak Janet wtedy, gdy spotkałam ją w kinie. Nie jest tak piękna jak Janet i nie da tak wiele radości i szczęścia jak widok Janet wówczas, gdy układała włosy, gdy zmieniała sukienkę, gdy naciągała pończochy, gdy mieszała drinka, ale prawdopodo- bnie jest bardziej inteligentna, rozsądna i sprytna, chociaż kto wie? — Kochanie — odezwała się Janet zdziwionym głosem. — Czy masz zamiar połknąć tę małą? Pociąg wjechał w tunel, hałas w wagonie wzmógł się, przez co odpowiedź Mabel została zagłuszona; Janet usły- szała jedynie ostatnie słowa: „Na zawsze", gdy wagon restauracyjny znów znalazł się na otwartej przestrzeni. W ten sposób tylko Mabel znała treść swych słów, tylko ona wiedziała, czy przysięgła właśnie dozgonną wierność Janet, czy też stwierdziła, że nikt nigdy nikomu nie musi być wierny na zawsze. Kiedy za oknami znów pojawiło się słońce, na stołach zalśniła zastawa, a na łąkach, gdzie pasły się krowy, soczysta trawa. Mabel też już nie pamiętała swych słów, gdyż w człowieku, który właśnie wszedł do wagonu restauracyjnego, rozpoznała mężczyznę podróżują- cego w przedziale z Czinnerem. W tym samym momencie dziewczyna spożywająca posiłek z Żydem wstała. Odzywała się do swego towarzysza tak rzadko, że panna Warren nie była w stanie określić, czy stanowią parę. Miała nadzieję, że są sobie obcy, gdyż w myślach układała już plan, którego realizacja pozwoli jej porozmawiać nie tylko z dziewczyną, ale też umożliwi takie zaskoczenie Czinnera, że stanie się on jej gwiazdą na pierwszą stronę gazety, nieodwołalnie. — Do widzenia — powiedziała dziewczyna. Mabel War- ;c'n, obserwująca tę parę doświadczonym wzrokiem, zau- ważyła, że Żyd wzruszył ramionami, niczym zawstydzony, notoryczny złodziej, złapany na gorącym uczynku, protes- tujący raczej dla zasady niż w poczuciu rzeczywiście wy- rządzonej komuś krzywdy. Przypadkowy obserwator zape- wne wyczytałby z twarzy młodych, iż właśnie zakończyła się sprzeczka zakochanej pary. Mabel wiedziała doskonale, że było zupełnie inaczej. — Czy zobaczę cię jeszcze? — zapytał Żyd. — Jeśli chcesz mnie zobaczyć, wiesz, gdzie mnie znaleźć — usłyszał w odpowiedzi. Mabel tymczasem powiedziała do Janet: — Zobaczymy się później. Teraz mam do załatwienia kilka ważnych spraw. I ruszyła za dziewczyną przez trzęsący się wagon, następ- nie przez podskakujące mostki pomiędzy wagonami, poty- kając się i podtrzymując dla zachowania równowagi, jednak już bez bólu głowy, który momentalnie zniknął pod wpły- wem jej nagłego pomysłu. Bo kiedy powiedziała, że ma kilka ważnych spraw, „sprawy" nie oznaczały niczego niejasnego, lecz wspaniałą, olśniewającą koncepcję, dla której jej umysł był jasno oświetlonym, przyjaznym schro- nieniem. Wszystko w niej pasowało, aż do najdrobniejszego szczegółu, i Mabel zaczęła zastanawiać się, w którym miejs- cu na pierwszej kolumnie dadzą jej miejsce w Londynie. Nigdy dotąd jej tekst nie znalazł się na niej. Zawsze najważ- niejsza okazywała się jakaś konferencja rozbrojeniowa, aresztowanie kogoś ważnego albo małżeństwo jakiegoś barona z nikomu nie znaną ślicznotką. Żadna z tych wiado- mości nie ukazywała się jednak wyłącznie w jej gazecie. Tym. razem ślicznotka i konferencja rozbrojeniowa znajdą się jednak na dalszych stronach, rozmyślała. Nie ma wątp- liwości, że o ile nie wybuchnie europejska wojna, albo nie umrze król, mój temat będzie najważniejszy. Patrzyła na dziewczynę, a wyobrażała sobie doktora Czinnera, zmęczonego, skulonego w sobie, w koszuli ze staromodnym kołnierzykiem i krótkim krawatem, siedzą- cego w kącie przedziału, z dłońmi zaciśniętymi na kolanie, kiedy opowiadała mu te wszystkie brednie o Belgradzie. „Doktor Czinner żyje!" — rozmyślała, rozważając możliwe tytuły dla swojego sensacyjnego artykułu; ten jednak nie wydał się jej odpowiedni, gdyż w końcu minęło pięć lat i było mało prawdopodobne, że ktoś jeszcze pamięta to nazwisko. „Zagadkowy człowiek wraca! Jak doktor Czinner uniknął śmierci. Dowiecie się tylko z naszej gazety!" — Och, Boże — jęknęła, chwytając mocniej barierkę. Zachwiała się na drugim mostku, wśród huku pędzącego pociągu i szczęku zgrzytających metalowych części. Po chwili zawołała znów, ale jej głos był ledwo słyszalny. Powtórzyła więc jeszcze raz swój bolesny okrzyk, tym razem głośno. Dziewczyna, w stronę której krzyknęła, znajdowała się tylko kilka jardów przed nią. Odwróciła się i ujrzała to, co miała zobaczyć: starzejącą się kobietę, z trudem łapiącą oddech. Zawróciła i podeszła do niej. Miała szczerą, lecz bladą i wymizerowaną twarz, taką, która nie mogła skryć niczego przed nieznajomą. — Co się stało? — zapytała. — Czy pani jest chora? Panna Warren nie poruszyła się, myśląc intensywnie o torach znajdujących się pod jej stopami. — Och, moja droga! — wykrzyknęła po chwili. — Jak się cieszę, że pani jest Angielką. Nagle zrobiło mi się słabo. Nie potrafię przejść między tymi wagonami. Wiem, że jestem starą, głupią, bezradną nudziarą, ale cóż... — Z gorzką świadomością, że musi, ale też ze zdziwieniem, że tak dobrze jej to wychodzi, odgrywała rolę kobiety starszej niż była w rzeczywistości. — Gdyby podała mi pani rękę... Pomyślała, że do tego przedstawienia powinna mieć dłu- gie włosy, by wyglądać bardziej kobieco. Boże, dlaczego mam takie żółte paluchy? Dobrze chociaż, że nie śmierdzę już tym dżinem. Dziewczyna stanęła przy pannie Warren. — Och, dziękuję ci, moja droga. Nie musisz się mnie bać. podaj mi rękę. Kiedy znalazły się w korytarzu, znów się odezwała. Hałas pociągu był tutaj mniejszy, dzięki czemu mogła ograniczyć „woj głos do chropawego szeptu. — Moja droga, gdyby w tym pociągu był lekarz... Czuję się taka słaba... — Przecież jedzie z nami lekarz. Nazywa się doktor John. Zemdlałam poprzedniego wieczoru i pomógł mi. Niech mi pani pozwoli go znaleźć. — Tak się boję lekarzy, moja droga — powiedziała Mabel z triumfem. Miała nadzwyczajne szczęście, że dziewczyna zdążyła już poznać Czinnera. — Porozmawiaj ze mną przez chwilę, to trochę się uspokoję. Jak się nazywasz, moja droga? — Coral Musker. — Mów do mnie Mabel, jestem Mabel Warren. Mam siostrzenicę podobną do ciebie. Pracuję dla redakcji angiels- kiej gazety w Kolonii. Koniecznie musisz mnie tam kiedyś odwiedzić, zobaczyć moje urocze, małe mieszkanko. Czy jedziesz na wypoczynek? — Jestem tancerką. Jadę do Konstantynopola. Pewna dziewczyna z angielskiego zespołu nagle tam zachorowała. Przez moment, z dłonią dziewczyny w swojej, Mabel Warren poczuła pragnienie, aby być dla niej dobrą w naj- bardziej absurdalny, bezinteresowny sposób. Ta myśl na- tychmiast jednak ustąpiła miejsca pożądaniu. Dlaczego by nie porzucić Janet Pardoe i nie zaproponować dziewczynie, aby zerwała kontrakt i zajęła miejsce Janet? — Jesteś śliczna — powiedziała głośno. — Śliczna? —powtórzyła Coral Musker ze zdziwieniem. Nawet cień uśmiechu nie rozjaśnił jej twarzy. — Nabiera mnie pani. — Moja droga, jesteś taka miła i dobra. — Bzdura..— Powiedziała to ze zniecierpliwieniem, pod- niesionym tonem, który na moment zakłócił jej wizję w oczach Mabel. Jednak zaraz odezwała się rozmarzonym tonem: — Darujmy sobie tę dobroć. Niech pani powtórzy, że jestem śliczna. Mabel Warren uczyniła zadość jej prośbie. Z pełnym przekonaniem w głosie oznajmiła: — Moja droga, jesteś śliczna. — Zachłanność, z jaką dziewczyna oczekiwała na te słowa, spowodowała, że przez umysł Mabel przemknęło słowo „dziewica". — Czy nikt jeszcze tego ci nie powiedział? Nawet twój przyjaciel z wa- gonu restauracyjnego? — zapytała z niedowierzaniem w głosie. — Prawie go nie znam. — Myślę, że jesteś rozsądną osobą, moja droga. Nie należy ufać Żydom. — Czy uważa pani, że on coś takiego pomyślał? — zapy- tała Coral. — Że traktuję go z niechęcią, ponieważ jest Żydem? — Oni są do tego przyzwyczajeni, moja droga. — Pójdę więc do niego i powiem mu, że go lubię i że zawsze lubiłam Żydów. Mabel Warren zaklęła pod nosem. — Co pani powiedziała? — Chyba nie zostawisz mnie tutaj, słabej i bezbronnej, dopóki nie znajdziesz doktora? Posłuchaj, zajmuję wraz z siostrzenicą przedział na końcu korytarza. Pójdę tam teraz, a ty obiecaj mi, że go zaraz przyprowadzisz. Obserwowała Coral Musker, dopóki ta nie zniknęła z jej pola widzenia, po czym schowała się w toalecie. Tymczasem pociąg ostro zahamował i zaczął się cofać. Panna Warren rozpoznała przez okienko wieże Wurzburga i most na Menie. Tutaj od ekspresu odłączano wagony trzeciej klasy. Leciutko otworzyła drzwi, aby widzieć korytarz. Kiedy pojawiła się Coral Musker i doktor Czinner, szybko zam- knęła drzwi i zastygła w oczekiwaniu, aż oboje przejdą dalej. Czekała ich całkiem długa droga na koniec korytarza, jeżeli się więc pośpieszy, powinna mieć dość czasu. Powoli wyszła z ustępu. Zanim zdołała zamknąć za sobą drzwi, pociąg gwałtownie szarpnął i drzwi zatrzasnęły się z hu- kiem, jednak ani Coral Musker, ani doktor Czinner nie odwrócili się. Pobiegła gwałtownie przed siebie, obijając się niemiłosier- nie o ściany korytarza. Szarpanie pociągu na zwrotnicach przeszkadzało jej, boleśnie uderzyła się w rękę, potem w kolano, ale nie zważała na to. Pasażerowie powracający ze śniadania przywarli płasko do ścian, aby ją przepuścić. Kilku głośno i ordynarnie zaklęło po niemiecku, wiedząc że jest Angielką i zapewne niczego nie zrozumie. Uśmiechała się do nich złośliwie, obnażając wielkie zęby trzonowe, i biegła dalej. Znalezienie właściwego przedziału nie spra- wiło jej kłopotu, gdyż natychmiast rozpoznała płaszcz Czin- nera wiszący w rogu i miękki, poplamiony kapelusz. Na siedzeniu leżała poranna gazeta, którą doktor musiał zape- wne kupić przed kilkoma minutami na dworcu w Wurzbur- gu. W krótkim pościgu za Coral Musker zdążyła dokładnie przemyśleć wszystko. Nieznajomy, który dzielił przedział z Czinnerem, był na śniadaniu, doktor szukał jej właśnie na drugim końcu pociągu i nie powróci do siebie przynajmniej jeszcze przez trzy minuty. Przez ten czas ona musi dowie- dzieć się o nim jak najwięcej, a następnie, wykorzystując ten fakt, zmusić go do mówienia. Zaczęła od płaszcza. W kieszeniach nie znalazła niczego, poza pudełkiem zapałek i paczką papierosów „Gold Flake". Wzięła do ręki kapelusz i uważnie zbadała podszewkę; już kilkakrotnie w swojej karierze znajdowała ważne informa- cje w kapeluszach. Ten był jednak pusty. Wreszcie nastąpił najbardziej niebezpieczny moment: przeszukanie kieszeni płaszcza, nawet dokładne oględziny kapelusza można było ukryć, ale ściągnięcie z półki walizki, podważenie jej zamka kieszonkowym nożykiem i uniesienie wieka miało wszelkie znamiona próby kradzieży. Tymczasem, gdy manipulowała przy zamku, jedno z ostrzy nożyka pękło. Cel jej działania byłby oczywisty dla każdego, kto obserwowałby ją z koryta- rza. Świadoma tego, zaczęła się pocić, a jej ruchy stały się bardziej nerwowe. Jeżeli mnie nakryją, co najmniej stracę pracę, a jeśli stracę pracę, stracę również Janet, rozmyślała. I stracę szansę, aby zdobyć Coral. Jeżeli jednak mi się uda, będę wielka. Żądanie czterech funtów tygodniowej podwy- żki nie będzie przesadą. Będę w stanie wynająć większe mieszkanie; kiedy Janet dowie się o tym, powróci, nigdy mnie nie opuści. Będę szczęśliwa, spokojna, bezpieczna, rozmyślała i w tym momencie zamek puścił. Uniosła wieko walizki — sekrety doktora Czinnera były w zasięgu jej ręki. Wełniany worek był pierwszym z nich. Ostrożnie wzięła go do ręki i wyjęła z niego paszport. Jego właścicielem był Richard John, z zawodu nauczyciel. Wiek: pięćdziesiąt sześć lat. To niczego nie dowodzi, stwierdziła Mabel, każdy zagraniczny polityk potrafi w razie potrzeby skombinować sobie fałszywy brytyjski paszport. Włożyła paszport na miejsce i zaczęła grzebać głębiej w walizce, zawierającej przede wszystkim odzież. Natrafiła na coś w połowie warstwy ubrań, w miejscu, które celnicy zwykle przez nieuwagę omijają, koncentrując się na badaniu dna i ścianek walizki. Spodziewała się znaleźć tekst przemówie- nia lub list, wyciągnęła jednak stary bedeker, opublikowa- ny w 1914 roku: Konstantinopel und Kleinasien, Bolfcan- staaten, Archipel, Cypem, tkwiący wewnątrz pary spodni. Uznała, że to jest klucz do zagadki i stwierdziwszy, że ma przed sobą jeszcze minutę spokojnej pracy i nic innego do roboty, zaczęła oglądać przewodnik; chciała odnaleźć przy- czynę, dla której został tak starannie ukryty. Spojrzała na kartę tytułową i stwierdziła z rozczarowaniem, że jest dokładnie podpisana nazwiskiem Richarda Johna; staranny zapis zawierał również adres: The School House, Great Birchington-on-Sea, wart zapamiętania. „Ciarion" powi- nien wysłać tam kogoś, żeby przeprowadził wywiad z dyre- ktorem szkoły. Może z takiej rozmowy wyniknęłoby coś ciekawego? Przewodnik sprawiał wrażenie, jakby zakupiono go z drugiej ręki. Okładka była bardzo zniszczona, a na stronie przedtytułowej znajdowała się naklejka handlarza książ- kami z Charing Cross Road. Mabel przerzuciła kartki i od- nalazła Belgrad. Plan miasta znajdował się na dwóch luź- nych kartach, niczego jednak na nim nie oznaczono dodat- kowo, odręcznie. Mabel dokładnie prześledziła wszystkie stronice dotyczące Belgradu, a potem kolejne, dotyczące Serbii i wszystkich państw wchodzących w skład obecnej Jugosławii. Na żadnej z nich nie było jakiegokolwiek, nawet najmniejszego oznaczenia, które by wykonano atramen- tem. Przerwałaby swoje poszukiwania, gdyby nie pozycja, w jakiej znalazła przewodnik. Uparcie i wbrew temu, co widziały jej oczy, przekonana była, że bedeker kryje zagad- kę. Przekartkowała wszystkie stronice, przytrzymując je kciukiem. Nie poszło jej to płynnie z powodu składanych map, jednak na jednej z pierwszych stronic znalazła pod- kreślenia, kółka i znaki wykreślone piórem na drukowa- nym tekście. Lecz tekst dotyczył jakiegoś niewielkiego miasteczka w Azji Mniejszej i oznaczenia na nim najpraw- dopodobniej były efektem zabawy jakiegoś dziecka. A jeśli nawet były fragmenty jakiegoś kodu, rozszyfrować go mógł tylko ekspert. Pokonał mnie, pomyślała Mabel z nienawiś- cią, zamykając walizkę. Tutaj niczego nie ma. A jednak nie schowała bedekera. Skoro był zakamuflowany, musiał za- wierać jakąś tajemnicę. Mabel stwierdziła, że skoro ryzyko- wała tyle do tej pory, nic się nie stanie, jeżeli zaryzykuje jeszcze trochę. Szybko położyła walizkę na właściwe miejs- ce, przewodnik wsunęła jednak pod koszulę i przycisnęła ramieniem. Nie było teraz sensu wracać do własnego przedziału, ponieważ po drodze natknęłaby się na doktora Czinnera. W tym momencie przypomniała sobie pana Ouina Savo- ry'ego; przecież to po to, aby przeprowadzić z nim wywiad, poszła na dworzec w Kolonii. Dobrze znała jego twarz z fotografii w „Tatlerze", rysunków w „New Yorkerze" i .,Mercurym". Otworzyła drzwi przedziału, rozejrzała się szybko, mrugając gwałtownie oczyma niczym krótkowidz, i błyskawicznie odeszła. Wiedziała, że nie znajdzie Savo- ry'ego w pierwszej klasie, jednak wkrótce natknęła się na niego w przedziale sypialnym klasy drugiej. Z policzkiem ocierającym się o materiał płaszcza, z dłonią zaciśniętą na cybuchu fajki, obserwował małymi, lśniącymi oczyma ludzi mijających jego przedział. W przeciwnym rogu przedziału drzemał jakiś duchowny. Panna Warren otworzyła drzwi i weszła do środka. Usiad- ła, nie czekając na zaproszenie. Była przeświadczona, że oferuje Savory'emu coś, czego ten pragnie — reklamę. Zdawała sobie sprawę, że sama nie zyska nic w zamian. Nie było potrzeby, aby spokojnie, ostrożnie rozpoczynać roz- mowę, chytrze brać go na spytki, tak jak to było w przypad- ku doktora Czinnera. Mogła bezkarnie go obrażać, gdyż prasa była potęgą; dzięki niej tak dobrze sprzedawały się jego książki. — Czy pan Quin Savory? — zapytała i kątem oka doj- rzała, jak duchowny w jednej chwili przyjął postawę świad- czącą o zainteresowaniu i szacunku wobec współpasażera. Tępy baran, pomyślała. Robi na nim wrażenie sto tysięcy sprzedanych książek faceta, gdy tymczasem nasza gazeta wychodzi w nakładzie dwóch milionów egzemplarzy, dwa- dzieścia razy więcej ludzi przeczyta jutro o doktorze Czin- nerze. — Reprezentuję „Ciariona". Chcę przeprowadzić z panem wywiad. — Jestem trochę zaskoczony — powiedział pan Savory, odrywając policzek od płaszcza. — Nie ma powodu do niepokoju — odparła panna War- ren mechanicznie. Wyciągnęła z torebki notes i otworzyła go. — Chodzi mi jedynie o kilka słów dla angielskich czytelników. Czy podróżuje pan incognito? — Och, skądże — zaprotestował pan Savory. Panna Warren zaczęła pisać. — Dokąd pan jedzie? — No cóż, przede wszystkim — zaczął pan Savory lekkim tonem, zadowolony z zainteresowania Mabel, która właśnie skupiła się na bedekerze i na figurach geometrycznych — do Konstantynopola. Potem, być może, pojadę do Ankary i na Daleki Wschód, do Bagdadu i Chin. — Chce pan napisać dziennik z podróży? — Och, nie, nie, nie. Moi czytelnicy oczekują ode mnie powieści. Toteż napiszę powieść. Będzie miała tytuł going Abroad. — Zakreślił dłonią koło w powietrzu. — Niemcy, Turcja, Arabia staną się sprawdzianem charakteru głów- nego bohatera, londyńskiego sklepikarza. Rozumie pani? — Oczywiście — odparła panna Warren, szybko pisząc: „Doktor Richard Czinner, jeden z najważniejszych działa- czy rewolucyjnych okresu powojennego, znajduje się w- drodze do Belgradu. Przez ostatnie pięć lat świat uważał go za martwego, a on tymczasem ukrywał się w Anglii, gdzie uczył dzieci jako zwykły wiejski nauczyciel". Ale po co? Panna Warren zadumała się. — Jaka jest pańska opinia o współczesnej literaturze? — rzuciła głośno pytanie. — Joyce, Lawrence i inni? — Dajmy im spokój, przeminą. — Czy wierzy więc pan w Szekspira, Chaucera, Charlesa Reada i im podobnych? — Oni będą żyć wiecznie — zadeklarował głośno pan Savory. — A cyganeria? Czy wierzy pan w nią? W Fitzroya Taverna? ("Wydano już kiedyś nakaz aresztowania Czin- nera", pisała, .Jednak nie można go było wyegzekwować przed końcem jednego z belgradzkich procesów politycz- nych. Kiedy proces się skończył, wyszło na jaw, że doktor Czinner zniknął. Policja przeszukiwała wówczas każdy dworzec kolejowy, każdy samochód. Nic dziwnego, że wkrótce rozeszła się pogłoska, iż doktor Czinner został zamordowany przez agentów rządu"). — Co sądzi pan o ekstrawaganckich ubiorach: czarnych kapeluszach, ak- samitnych marynarkach? Czy uważa pan, że jest to ko- nieczne? — Myślę, że to fatalna sprawa — odparł pan Savory. Był już w siódmym niebie, zadowolony z siebie. Mówiąc, ukrad- kiem obserwował duchownego. — Nie jestem poetą. Poeci to indywidualiści. Mogą się ubierać, jak chcą; zależy to wyłącznie od nich. Los powieściopisarza zależy od innych ludzi, to przeciętny człowiek, obdarzony mocą twórczej ekspresji swych uczuć. Pisarz to jakby szpieg! — zawołał dramatycznym głosem i rzucił szybkie spojrzenie na ducho- wnego, by sprawdzić, jakie wywarł wrażenie. — Musi widzieć wszystko, a sam pozostać nie zauważonym. Jeśli ludzie rozpoznają go, przestaną mówić, a zaczną przed nim pozować i niczego już się od nich nie dowie. Ołówek panny Warren szalał po papierze. Teraz, gdy pan Savory się rozgadał, miała trochę czasu, aby spokojnie pomyśleć; nie było potrzeby zadawania mu pytań. Kreśliła w notesie bezsensowne, skomplikowane figury, co wyglą- dało tak, jakby w pośpiechu notowała słowa Savory'ego; zależało jej, aby nie przestał mówić. Bazgrolenie nie prze- szkadzało jej jednak w myśleniu. Zastanawiała się nad bedekerem. Opublikowany został w 1914 roku, był jednak w doskonałym stanie, z wyjątkiem części poświęconej Bel- gradowi. Mapę tego miasta przeglądano tak często, że była już luźną kartką w przewodniku. — Czy podziela pani ten pogląd? — zapytał Savory z troską w głosie. — Jest dla mnie bardzo ważny, to coś takiego jakby kamień węgielny mojej świadomości jako literata. Tylko dzięki temu, że wciąż piszę prawdę, sprzeda- łem aż sto tysięcy egzemplarzy swych książek. Pannę Warren rozdrażniła ta wypowiedź i o mały włos nie odburknęła: „Czy uważa pan, że sprzedawalibyśmy się w dwóch milionach egzemplarzy, gdybyśmy wciąż pisali prawdę?" — To bardzo interesujące — pokiwała głową. — Opinia publiczna z pewnością zwróci uwagę na ten pogląd. Czy zechciałby pan teraz powiedzieć, jak ocenia pan swój wkład w literaturę angielską? — Uśmiechnęła się do niego za- chęcająco i mocniej przycisnęła czubek ołówka do papieru. — Z całą pewnością nie ja powinienem wypowiadać się na ten temat — stwierdził pan Savory. — Mam jednak nadzieję, mam nadzieję, że wnoszę do naszej współczesnej literatury coś, co można by nazwać pochwałą radości życia i zdrowia. W końcu świat jest pięknym, radosnym miejscem, pełnym niespodzianek. — Koścista dłoń, podtrzymująca do tej pory cybuch fajki, uderzyła z trzaskiem w kolano. — Chciałbym przywrócić naszej literaturze ducha Chaucera. — Jakaś kobieta przeszła korytarzem, najwyraźniej rozpraszając uwagę pisarza. — Chaucera — powtórzył. — Chaucera. I nagle, na oczach panny Warren, zupełnie oderwał się od rzeczywistości. Zamilkł i po chwili fajka wypadła mu z ust. Zerwał się, aby ją podnieść, i głośno zawołał: — Cholera jasna! Cholera jasna! Był przepracowanym mężczyzną, nękanym koniecznoś- cią odgrywania osobowości, której w rzeczywistości nie posiadał, mężczyzną nękanym jednak najbardziej żądzami i ciekawością wszystkiego, co dookoła, facetem na skraju załamania nerwowego. Panna Warren z uwielbieniem przyglądała się wrakowi człowieka. Nie, żeby go nienawidziła, nienawidziła jednak : akcesów, które przerastały swego autora, niezależnie od tego, czy oznaczały one sto tysięcy egzemplarzy sprzeda- nych książek, czy przekroczenie prędkości trzystu mil na godzinę. — Wspomniał pan o zdrowiu — powiedziała. — Czy propagowanie zdrowego życia uważa pan za swoją misję? Zdaje się, że do czytania pańskich książek rzeczywiście zachęcają lekarze. Jej ironia była odrobinę zbyt otwarta. — I jestem z tego dumny — odparł jednak. — Jestem dumny, że najmłodsza generacja wyrośnie na zdrowych, pełnych wigoru ludzi. Mabel zauważyła, że pan Savory ma wyschnięte usta i zerka w kierunku korytarza. Napiszę coś o tym zdrowiu, pomyślała. Ludziom się to spodoba, spodoba się też Jameso- wi Douglasowi. Chociaż największą furorę facet zrobiłby w Hyde Parku; zresztą za kilka lat tam właśnie się znajdzie. Będę jeszcze żyła i będę miała tę satysfakcję. Była dumna ze swej zdolności do prorokowania, chociaż żyła jeszcze zbyt krótko, aby stwierdzić, czy któreś z jej proroctw się spraw- dziło. Była przekonana, że wystarczy spojrzeć na człowieka, porozmawiać z nim, posłuchać głosu, zaobserwować kilka gestów — dla przeciętnej osoby, nie mającej daru uważnego obserwowania, te kilka kółek i kresek w bedekerze nic by nie znaczyło — połączyć to z wiadomościami o otoczeniu obserwowanego człowieka, o jego przyjaciołach, mieszka- niu i meblach, aby przewidzieć jego przyszłość, jego mniej lub bardziej marne przeznaczenie. — Mam! — zawołała panna Warren. — Mam! Pan Savory aż podskoczył. — Co takiego? — zapytał. — Ból zęba? — Nie, nie — odparła. Była mu wdzięczna za to, że ją oświecił, za to, że zalał jej umysł światłem, które nie pozostawiło żadnego ciemnego zakamarka. Teraz była pew- na, że doktor Czinner jej nie ucieknie. — Chciałam powie- dzieć, że mam doskonały wywiad. I znakomitą myśl, jak pana zaprezentować. — Czy zobaczę tekst przed publikacją? — Och, nie jesteśmy tygodnikiem. Nasi czytelnicy nie mogą czekać. Głodni są każdego słowa, czekają na nie codziennie niczym lew na stek. Jutro rano przy śniadaniu londyńczycy już będą chłonęli pańskie słowa. Wyszła, zostawiając go przekonanego, iż pełni dziejową misję. Nic jej nie obchodził, a nie miała czasu do stracenia. Wzywała ją większa gra: wierzyła, że odgadła tajemnicę bedekera. Rozwiązanie podsunęło jej własne przekonanie o nieomylności swych przepowiedni. Mapa była luźna, papier w bedekerze — pamiętała — cienki i prawie przej- rzysty. Gdyby nałożyć mapę na wykonane piórem linie na wcześniejszej stronicy, będą one widoczne na tle mapy. Mój Boże, pomyślała, nie każdy by to odgadnął. Stwier- dziła, że zasłużyła na drinka. Postanowiła znaleźć pusty przedział i zawołać stewarda. Nie zależało jej, aby Janet Pardoe dzieliła z nią ten triumf. Wolała pozostać sam na sam ze szklaneczką courvoisiera, w spokoju pomyśleć i zaplano- wać następny ruch. Kiedy jednak znalazła pusty przedział, nie opuściła jej rozwaga. Nie wyciągnęła bedekera spod koszuli dopóty, dopóki steward nie przyniósł jej koniaku. Nie zrobiła tego również natychmiast po jego odejściu. Przytrzymała kieliszek pod nosem, pozwalając, aby aromat płynu dotarł do tego punktu w głębi nosa, gdzie wydaje się on jedną częścią wraz z mózgiem. Zapach koniaku odebrała jak zapach przygruntowej mgiełki w wilgotny, ale gorący dzień. Poczuła, jak zakręciło się jej w głowie. Przez szkło i koniak widziała otaczający ją świat — płaski i regularny, jakby nie podlegający żadnym przemianom; prostokątne pola, drzewa podobne jedne do drugich oraz małe gospodar- stwa. Jej oczy, podrażnione lekko oparami alkoholu, nie były w stanie uchwycić zmiennych detali, widziała jednak niebo, szare i bezchmurne, oraz blade słońce. Śnieg wcale mnie nie zdziwi, pomyślała i na wszelki wypadek spojrzała, czy ogrze- wanie w przedziale nastawione jest na pełną moc. Wtedy dopiero wyciągnęła spod koszuli bedeker. Wkrótce pociąg miał dojechać do Norymbergi, a Mabel chciała wyjawić zagadkę, zanim w wagonach pojawią się nowi pasażerowie. Jej domysły okazały się całkowicie prawidłowe. Kiedy ujęła mapę i zakreśloną stronicę pod światło, okazało się, że kreski biegną wzdłuż ulic, a koła zakreślają budynki pub- liczne: pocztę, dworzec kolejowy, sąd i więzienie. Lecz co to mogło znaczyć? Przypuszczała dotąd, że doktor Czinner powraca, aby przeprowadzić swojego rodzaju personalną demonstrację: może stanąć przed sądem i bronić się przed zarzutem krzywoprzysięstwa. Mapa tego nie potwierdzała. Obejrzała ją uważnie jeszcze raz. Ulic nie zaznaczono na niej w sposób przypadkowy — prowadziły od placu do placu, tworząc w ten sposób punkty, w których zbiegały się wszystkie linie, a pierwszy z nich znajdował się w dzielnicy slumsów. Następny punkt, to plac przed dworcem kolejo- wym, potem przed budynkiem poczty, czwarty przed gma- chem sądu. Ostatni — przed więzieniem. Pociąg znalazł się w głębokim wąwozie i promienie słone- czne nagle urwały się. Po chwili zupełna ciemność ogarnęła wagony, gdy ekspres wjechał do tunelu. Rewolucja, pomyś- lała Mabel, to oznacza ni mniej, ni więcej, tylko rewolucję. Chcąc się co do tego upewnić, znów uniosła mapę pod światło, gdy tylko pociąg wyjechał z tunelu. W huku i ciemności nie usłyszała ani nie dostrzegła doktora Czinnera. Teraz stał w drzwiach przedziału, z gaze- tą pod pachą. Znów był w płaszczu. Mabel z pogardą ogarnęła wzrokiem jego sylwetkę: okulary, siwe włosy, rzadkie wąsy i krótki, wąski krawat, starannie zawiązany pod szyją. Odłożyła mapę i uśmiechnęła się do doktora. No i co? — odezwała się. Doktor Czinner wszedł do przedziału i zasunął za sobą drzwi. Usiadł naprzeciwko Mabel. Na jego twarzy nie było ani śladu wrogości. Wie, że go przejrzałam, pomyślała Mabel, zapewne więc będzie rozsądny. Nagle zadał jej pytanie: — Czy pani gazeta by to pochwaliła? — Oczywiście, że nie — odparła. — Już jutro by mnie wylali z pracy. Jeśli jednak dostaną ode mnie dobry mate- riał, sprawa będzie się miała zupełnie inaczej. — Bezczelnie dorzuciła po chwili: — Sądzę, że wywiad z panem oznacza dla mnie dodatkowe cztery funty tygodniowo. W zamyśleniu, bez cienia złości w głosie, doktor Czinner powiedział: — Nie zamierzam w żaden sposób ułatwić pani pracy. Machnęła ręką z lekceważeniem. — Już i tak wiele mi pan pomógł. O, proszę. — Uderzyła otwartą dłonią w bedeker. —Był pan nauczycielem w Great Birchington-on-Sea. Porozmawiamy z dyrektorem szkoły. Czyżby nie wiedział, że zatrudnił cudzoziemca? Głowa doktora opadła lekko w dół. — Poza tym — kontynuowała Mabel — mam tę mapę. I te bazgroły. Dodałam dwa do dwóch i wyszło mi cztery. Oczekiwała protestów, przestrachu, oburzenia, jednak do- ktor wciąż głęboko zastanawiał się nad jej pierwszym stwier- dzeniem. Jego postawa zadziwiła ją; na krótki moment ogarnął ją strach, że wymyka się jej z rąk doskonały mate- riał. Wątpliwość pozbawiła ją pewności siebie i odezwała się łagodnie, nawet łagodniej niż zamierzała, ponieważ miała trudności z modulowaniem swego ochrypłego głosu: — Moglibyśmy współpracować — powiedziała. Lekko uśmiechnęła się do doktora Czinnera uśmiechem zwycięż- czyni. — Nie przyszłam do pana po to, żeby pana zniszczyć. Nie chcę panu wchodzić w drogę. Jeżeli pańskie plany powiodą się, ja, jako dziennikarka, odniosę jeszcze większy sukces niż w przypadku, gdyby pan przegrał. Obiecuję panu, że nie puszczę pary z ust, dopóki mi pan na to nie pozwoli. — Mówiła drżącym głosem, niczym artysta bronią- cy się przed krytykami oskarżającymi go o kicz. — Nie zniszczę pańskiej rewolucji. Chcę natomiast zrobić z niej materiał dla mojej gazety. W ciągu ostatnich minut doktor Czinner jakby się po- starzał. Udana ucieczka przed pięciu laty pozwoliła mu przeżyć ten okres w klasach z sosnowymi ławkami i tab- licami do pisania po to tylko, aby teraz móc siedzieć w wagonie kolejowym i zezwalać tym pięciu okropnym latom, pełnym samotności, opadać na niego ciężkimi wspo- mnieniami; nie po kolei, rok po roku, ale wszystkimi latami od razu. Przez chwilę był jedynie starym człowiekiem potrzebującym snu, człowiekiem tak szarym, jak niebo nad Norymbergą. — No, a teraz, po pierwsze — powiedziała panna Warren — jakie są pańskie plany? Rozumiem, że wiele zależy od tego, jak zostanie pan przyjęty w slumsach. Doktor przecząco potrząsnął głową. — Od nikogo i niczego nic nie zależy. — Czyżby wszystko trzymał pan pod kontrolą? — Jestem ostatnim człowiekiem, który by coś kontro- lował. Panna Warren uderzyła pięścią w kolano. — Żądam jasnych odpowiedzi! — zawołała. Nie odniosło to jednak żadnego skutku. — Nic pani nie powiem. Facet wygląda raczej na siedemdziesiąt niż na pięćdzie- siąt sześć lat, pomyślała. Chyba zaczyna głuchnąć, nie rozumie, co do niego mówię. Z trudem hamowała zniecierpliwienie. Zaczynała ogar- niać ją pewność, że nie sukces czeka Czinnera w Belgradzie. Porażka, która będzie jej, Mabel, zwycięstwem. Pochyliła się do przodu i klepnęła Czinnera w kolano. Przywołała na twarz najłagodniejszy ze swoich uśmiechów i odezwała się najuprzejmiej, jak tylko potrafiła. — Doktorze, to jest nasza wspólna sprawa. Czy pan tego nie rozumie? My możemy nawet panu pomóc. „Ciarion" to przecież głos i sumienie opinii publicznej. Wiem, że obawia się pan, iż będziemy niedyskretni, że opublikujemy pańską historię już jutro, ostrzegając w ten sposób rząd. Chcę pana jednak zapewnić, że nie zdradzimy niczego, dopóki nie rozpocznie pan swojego przedstawienia. Ale wówczas chcę mieć możliwość napisania wielkimi literami na pierwszej stronie: „Opowieść doktora Czinnera. Wyłącznie dla Ciario- na". Przecież byłoby to rozsądne porozumienie. — Nie mam zamiaru niczego pani opowiedzieć. Panna Warren wycofała dłoń. Czy ten stary dureń, pomy- ślała, naprawdę uważa, że stanie pomiędzy nią a czterema funtami tygodniowej podwyżki? Czy uważa, że stanie po- między nią a Janet Pardoe? Stał się nagle, stary, głupi i uparty, uosobieniem wszystkich mężczyzn, którzy za- grażają jej szczęściu, którzy wyciągają w kierunku Janet łapska z pieniędzmi, błyskotkami i zabawkami i wyśmiewa- ją coś takiego jak poświęcenie kobiety dla kobiety. Jednak to uosobienie znajdowało się teraz w jej mocy, była w stanie je złamać. Gdy Cromwell roztrzaskiwał posągi, nie było to z jego strony jedynie bezsensowne niszczenie martwych przedmiotów. Część potęgi Matki Boskiej zawsze tkwiła w jej martwym wizerunku. Kiedy oderwano od posągu głowę, potem kończyny, mniej wiernych paliło przed nim świeczki, mniej odmawiano przed nim modlitw, mniej ludzi gromadziło się przed ołtarzem. Wystarczyłby jeden męż- czyzna, taki jak doktor Czinner, zrujnowany przez kobietę, a już mniej głupich dziewcząt, takich jak Coral Musker, wierzyłoby, że każdemu mężczyźnie przypisana jest prze- biegłość i mądrość. Dała mu jednak, z racji jego wieku i z racji smrodu porażki, jaki się za nim wlókł, jeszcze jedną szansę. — Niczego? — Niczego. Roześmiała się chrapliwie. — I tak powiedział już pan wystarczająco wiele. — Dok- tor siedział niewzruszony, zaczęła więc wyjaśniać mu powo- li, jakby był umysłowo chorym człowiekiem. — Dziś wie- czorem, o dwudziestej czterdzieści, dotrzemy do Wiednia. Już o dwudziestej drugiej będę telefonowała do redakcji w Kolonii. O dwudziestej drugiej treść mojej rozmowy telefonicznej dotrze do Londynu. Gazeta idzie do druku najwcześniej o dwudziestej trzeciej. Nawet jeżeli wiado- mość się opóźni, aż do trzeciej nad ranem można zmieniać kształt trzeciej strony. Nie mam więc wątpliwości, że jutro przy śniadaniu ludzie będą czytali mój artykuł o panu. O dziewiątej rano reporterzy wszystkich gazet londyńskich znajdą się już przed ambasadą Jugosławii. Jutro przed lunchem o wszystkim będzie wiadomo już w Belgradzie, a przecież, zgodnie z rozkładem, nasz pociąg nie dotrze tam przed osiemnastą. Do tego czasu wszystko będzie już jasne. Niech pan teraz pomyśli, czego do tej pory się dowiedzia- łam. Doktor Richard Czinner, sławny socjalistyczny agitator, który zniknął pięć lat temu w Belgradzie, podczas procesu Kamnetza, powraca w rodzinne strony. Wsiadł w poniedzia- łek w Ostendzie do Orient Expressu i spodziewany jest w Belgradzie następnego wieczoru. Przypuszcza się, że jego przybycie ma zbiec się z wybuchem komunistycznej rewol- ty, która rozpocznie się w dzielnicy slumsów, gdzie imienia doktora Czinnera nigdy nie zapomniano. Komuniści zamie- rzają w pierwszym rzędzie opanować belgradzki dworzec kolejowy, następnie pocztę i więzienie. — Panna Warren urwała na chwilę. — Taką właśnie opowieść zamierzam przekazać do Kolonii. Jeśli jednak powie mi pan coś więcej, zaznaczę, żeby wstrzymali się z drukiem, dopóki nie dam im sygnału. Proponuję panu uczciwy układ. — Mówiłem już pani, że zamierzam wysiąść z tego pocią- gu w Wiedniu. — Nie wierzę panu. Doktor Czinner wstrzymał oddech i wlepił spojrzenie w okno. Patrzył na szare, lecz jasne, niebo, na budynki jakiejś fabryki i na wielki, czarny, stalowy bęben. Przedział wypełnił się zapachem gazu. Mimo fatalnego powietrza, na polu zieleniła się kapusta, lśniły wilgocią bujne bukiety kwiatów. W końcu doktor odezwał się tak cicho, że Mabel musiała pochylić się, aby usłyszeć jego słowa. — Nie mam najmniejszego powodu, żeby się pani obawiać. Był pokonany, ale był pewny siebie. Jego chłodny spokój zaczął działać Mabel na nerwy. Odpowiedziała mu gwał- townie i ze złością, niczym przestępczyni na ławie oskar- żonych, niczym załamany, zdruzgotany człowiek, który nagle, w tajemniczy sposób, odzyskał siły i wigor: — Mogę pana zniszczyć! — Chyba spadnie śnieg — zauważył doktor Czinner spokojnie. Pociąg zbliżał się do Norymbergi i coraz częściej po obu stronach torów pojawiały się ciężkie bryły budynków fab- rycznych i wysokie, strzelające w niebo kominy. — Nie — kontynuował doktor. — Cokolwiek pani zrobi, nie uczyni mi pani nic złego. — Mabel trzasnęła dłonią w bedeker i z niespodziewanym uśmiechem doktor dodał: — Niech pani go zatrzyma na pamiątkę naszego spotkania. W tym momencie Mabel była pewna, że jej obawy nie były bezpodstawne. Ofiara wymykała się jej z rąk. Wbiła złowrogie spojrzenie w twarz Czinnera. Po chwili zorien- towała się, że zupełnie nie wie, co mu powiedzieć. Jakby to doktor Czinner zapanował teraz nad sytuacją, jakby to on był górą. Och, gdybym mogła mu przyłożyć, pomyślała. Tymczasem doktor wręczył jej jakąś gazetę i zapytał: — Czy czyta pani w języku niemieckim? Jeżeli tak, to proszę to przeczytać. Przez cały czas, gdy pociąg stał na dworcu w Norymber- dze, przez całe dwadzieścia minut, czytała. To, co przeczyta- ła, wprawiło ją w furię. Była przygotowana na wiadomości o czymś nadzwyczajnym, może o abdykacji króla, prze- wrocie, o powszechnym żądaniu, by Czinner powrócił do kraju, co sprawiłoby, że wywiad z nim stałby się jeszcze bardziej atrakcyjny. To, co czytała, było jeszcze bardziej nadzwyczajne, było relacją z wydarzeń, które w jednej chwili wyrwały Czinnera z jej szponów. Kilka razy już przechytrzyli ją ludzie, którym się powiodło w życiu, teraz po raz pierwszy pokonał ją człowiek, który poniósł absolut- ną porażkę. „Komunistyczna rewolta w Belgradzie", czytała. „Ubieg- łej nocy uzbrojona banda komunistycznych agitatorów pod- jęła próbę opanowania dworca kolejowego oraz więzienia w Belgradzie. Policja została zupełnie zaskoczona i przez prawie trzy godziny rewolucjoniści panoszyli się bez prze- szkód po zdobytym w krótkim szturmie gmachu poczty centralnej i na jej dziedzińcu. Aż do wczesnych godzin porannych dzisiejszego dnia wszelka łączność telefoniczna i telegraficzna z Belgradem była zerwana. O godzinie dru- giej po południu jednak naszemu wiedeńskiemu korespon- dentowi udało się połączyć z pułkownikiem Hartepem, szefem policji. W rozmowie telefonicznej dowiedział się, że porządek już został przywrócony. Rewolucjonistów było mało i byli słabo zorganizowani; uwidocznił się brak przy- wódcy o odpowiednim autorytecie. Ich atak na więzienie odparty został siłami strażników. Później zamknęli się, niezdecydowani, na poczcie, najwyraźniej w nadziei, że mieszkańcy biedniejszych dzielnic stolicy przyjdą im z po- mocą. Tymczasem jednak rząd zmobilizował odpowiednie siły policyjne i przy pomocy plutonu żołnierzy oraz kilku strzelców wyborowych policjanci odbili pocztę po walce, która trwała niecałe czterdzieści pięć minut". Ta relacja wydrukowana była wielkimi czcionkami. Pod nią, już mniejszym drukiem, gazeta podawała mniej istotne szczegóły rewolty. Panna Warren siedziała sztywno i wpat- rywała się w nią tępym wzrokiem. Marszczyła czoło. Zda- wała sobie sprawę, że ma sucho w ustach. Jej umysł stał się nagle pusty, jakby wyparowały wszystkie szare komórki. — Zaczęło się trzy dni za wcześnie — wyjaśnił doktor Czinner. — Jakby pana obecność tam mogła coś zmienić — wark- nęła Mabel. — Ludzie poszliby za mną. — Oni pana zapomnieli. Pięć lat to cholerny kawał czasu. Dzisiejsi młodzi mężczyźni byli dziećmi, kiedy pan ucie- kał. — Pięć lat, pomyślała, niemalże widząc je przed oczy- ma, widząc, jak na twarzy Janet Pardoe pojawia się pierw- sza zmarszczka, na głowie pierwszy siwy włos, jak powoli zaczyna marszczyć się skóra, jak z każdym tygodniem włosy zaczynają tracić naturalny blask. — Co pan zamierza teraz robić?— zapytała. — Już pani mówiłem. Wysiądę w Wiedniu. Szybkość, z jaką jej odpowiedział, wzbudziła w Mabel podejrzenia. — To bardzo miło — oznajmiła. — Wysiądziemy razem. Będziemy mogli porozmawiać. Myślę, że w tej sytuacji nie będzie pan miał nic przeciwko udzieleniu mi wywiadu. Jeżeli brakuje panu pieniędzy, nasza wiedeńska placówka może panu pomóc. Zdała sobie sprawę, że Czinner obserwuje ją uważniej niż w jakimkolwiek momencie do tej pory. — Tak — westchnął. — Być może będziemy mogli poroz- mawiać. Mabel nabrała pewności, że tym razem doktor kłamie. O coś jeszcze gra, pomyślała. Trudno jednak było go przej- rzeć. Nie miał innego wyboru, jak wysiąść w Wiedniu albo Budapeszcie; dalsza podróż byłaby dla niego niebezpieczna. Przypomniała sobie jednak, jaki był podczas procesu Kam- netza, w pełni świadomy przecież, że żaden sąd nie uzna go winnym, a mimo to składający swe bezużyteczne, niebez- pieczne tylko dla siebie samego zeznanie, podczas gdy Hartep czekał z nakazem aresztowania go jedynie na zakoń- czenie procesu. Jest na tyle głupi, że zdolny jest do wszyst- kiego, pomyślała i przez moment zastanawiała się, czy ten cichy, starzejący się człowiek myślami nie jest już w sądzie, u boku towarzyszy, gdzie broni swoich idei wobec tłumów obserwatorów. Poczuła się jednak słaba, bezbronna, gdyż nie mogła mu już niczym zagrozić. Był pokonany, załamany, samotny w kącie przedziału, stary, nie mający nawet cienia nadziei. A jednocześnie triumfował, obserwując jak panna Warren opuszcza przedział, zapomniawszy o bedekerze, zdolna jedynie do wykrztuszenia kilku słów: — Zobaczymy się w Wiedniu. Kiedy panna Warren wyszła, doktor Czinner sięgnął po gazetę. Zawadził przy tym rękawem o pusty kieliszek, który spadł na podłogę i roztrzaskał się w drobny mak. Z dłonią na gazecie przez chwilę wpatrywał się w odłamki szkła, niezdolny do uporządkowania swych myśli, niezdol- ny do podjęcia decyzji, co powinien teraz robić — czy najpierw schować gazetę, czy pozbierać niebezpieczne ka- wałki szkła. W końcu rozłożył gazetę na kolanach i przy- mknął oczy. Pod powiekami ścigały go obrazy tego, co panna Warren przed chwilą przeczytała. Znał każdy frag- ment schodów w budynku poczty, potrafił odgadnąć, w któ- rych miejscach jego towarzysze postawili barykady i punk- ty obrony. Cholerni głupcy, pomyślał i spróbował wzbudzić w sobie nienawiść do ludzi, którzy zniszczyli wszystkie jego nadzieje. Wraz z jego nadziejami zniszczyli i jego samego. Pozostawili go w pustym domu, który nie mógł już znaleźć kolejnego lokatora, ponieważ w pokojach nawoływały się duchy; doktor Czinner nie był już teraz nawet najmłodszym z nich. Gdyby w oknie pojawiła się jakaś twarz, gdyby u szczytu schodów zabrzmiał jakiś głos, gdyby nagle zaczął szeptać dywan, mógłby to być doktor Czinner pragnący powrócić do ziemskiego życia — w pięć lat po pogrzebie, po pięciu latach, podczas których ocierał się o rogi biurka i kanty ławek, podczas których eksponował swą przejrzystą postać przed czarną tablicą do pisania, wobec niegrzecznych dzieci i ich rodziców, poświęcających się tak bardzo, że mało kto potrafiłby w takie poświęcenie uwierzyć, lecz bezustannie błagający Boga, aby dał mu swoje błogosławieństwo i po- zwolił powrócić do życia. Chwilami wydawało się, że życie zostanie duchowi przy- wrócone, gdyż przecież nawet jako duch cierpiał straszliwe bóle. Duch posiadał pamięć: pamiętał doktora Czinnera, który był tak uwielbiany, że wart był tego, aby wynająć mordercę i nakazać mu, żeby przyłożył doktorowi rewolwer do głowy. Z tego wspomnienia był najbardziej dumny: doktor siedział w pijalni piwa, w ciemnym rogu sali i nagle usłyszał, jak wystrzał rozpryskuje wiszące za nim lustro. Był to najważniejszy dowód, jak bardzo kochają go najbied- niejsi. Lecz duch Czinnera, wygodnie rozgoszczony w schronieniu, podczas gdy wschodni wiatr hulał przed nim i marszczył szare morze, nauczył się wypłakiwać swe żale, zanim powracał do budynku z czerwonej cegły i na herbatę, a potem do dzieci, które lubiły się z niego naśmiewać. Po ostatniej posłudze, okolicznościowych hymnach i uściskach dłoni duch Czinnera niespodziewanie odkrył, że jest w sta- nie czuć ciałem doktora; funkcjonowanie zmysłu dotyku było jednak jego jedyną satysfakcją. Teraz nie miał już nic do roboty, jak tylko wysiąść z pociągu w Wiedniu i po- wrócić nad morze. Za dziesięć dni jego głos będzie wołał: O, Panie, przyjmij mnie i pobłogosław. Jeszcze raz po- wracam do Ciebie". Doktor Czinner przekartkował gazetę i przeczytał kilka zdań. Najbliższym nienawiści uczuciem, jakie potrafił w so- bie wskrzesić wobec tych głupich ludzi, była zazdrość. Nie potrafił nienawidzić, pamiętając detale, których żaden dziennikarz nie uważał za istotne na tyle, aby przekazać je do publicznej wiadomości. Na przykład mężczyzna, który po oddaniu ostatniego wystrzału, zadźgany został bagneta- mi w sortowni listów, był leworęczny i uwielbiał muzykę Deliusa: melancholijną, idealistyczną muzykę człowieka nie wierzącego w nic poza śmiercią. Inny mężczyzna, który wyskoczył z mieszczącej się na trzecim piętrze centrali telefonicznej, miał żonę, poparzoną i pozbawioną wzroku podczas nieszczęśliwego wypadku w fabryce. Kochał ją i przywiązany był do niej jak stary, smutny, wierny pies. Ale co ja z tego mam? Doktor Czinner odłożył gazetę i zaczął spacerować po pustym przedziale, trzy kroki w kie- runku drzwi, trzy kroki w kierunku okna i z powrotem, i z powrotem. Za szybą ukazały się pierwsze płatki śniegu, jednak wiatr rozwiewał dym z lokomotywy w kierunku tyłu pociągu i jeżeli nawet pojedyncze płatki dotykały szyb wagonów, natychmiast stawały się szare jak skrawki papie- ru. Jednak sześćset stóp wyżej, na wierzchołkach wzgórz, śnieg zalegał niczym kobierzec białych kwiatów. Gdyby oni poczekali, gdyby tylko poczekali, rozmyślał doktor Czinner. I wówczas jego umysł od umarłych powędrował ku żywym, którzy będą sądzeni. Przypomniał sobie, z jaką łatwością sam uciekł przed sądem i nagle myśl ogarnęła go z taką siłą, że wyartykułował ją chrapliwym szeptem: — Muszę do nich wrócić. Ale właściwie po co? Usiadł i zaczął sprzeczać się sam ze sobą, rozważając, czy taki gest będzie miał jakiekolwiek praktyczne znaczenie, jakąkolwiek wartość. Jeżeli oddam się w ręce policji i stanę przed trybunałem wraz z nimi, świat wysłucha mojej obrony tak, jak nigdy by nie po- słuchał mnie bezpiecznego z Anglii. Ten wniosek dodał mu odwagi i napełnił nową nadzieją: ludzie, pomyślał, powsta- ną, aby mnie uwolnić, mimo że nigdy nie powstaną dla przywrócenia wolności innym. I znów duch Czinnera jakby powracał do ziemskiego życia, a jego chłodny, przejrzysty kształt ogarnęło ciepło. Należało jednak rozważyć jeszcze wiele rzeczy. Po pierw- sze, powinien pozbyć się tej reporterki. Musi wymknąć się jej w Wiedniu. Nie powinno to być trudne, gdyż pociąg przyjedzie do Wiednia na krótko przed dwudziestą pierw- szą, a do tego czasu dziennikarka z pewnością już będzie pijana. Zadrżał na myśl, że jeszcze kiedykolwiek miałby rozmawiać z tą wstrętną i niebezpieczną kobietą. No cóż — pomyślał — unosząc bedeker i pozwalając, aby gazeta opadła na podłogę — wytrąciłem jej broń z ręki. Zdaje się, że szczerze mnie znienawidziła. Ciekaw jestem, dlaczego. To chyba dziwna odmiana dumy zawodowej, jak sądzę. Teraz mogę chyba pójść do mojego przedziału. Kiedy jednak do niego dotarł, nie wszedł, lecz pozostał na korytarzu. Spacerował z rękami złożonymi z tyłu i bedeke- rem pod pachą, ogarnięty pewnością, że lata, kiedy był tylko ukrywającym się duchem, ma już za sobą. Znów żyję, pomyślał, żyję, ponieważ zdaję sobie sprawę, że bliska śmierć jest jedną z rzeczy, które mogą mnie wkrótce spot- kać. To prawie pewne, że wkrótce zginę, przecież nie pozwolą mi uciec po raz kolejny, nawet jeżeli będę bronił siebie i pozostałych głosem aniołów. Ludzie mijający go w korytarzu robili mu miejsce, jednak nikt nie zauważył, że doktor Czinner jest w tej chwili w pociągu tylko ciałem. Duchem znajduje się gdzie indziej. Boję się, pomyślał z triumfem, znów się boję. — Chyba nie jest pan tym Quinem Savorym! — zawołała Janet Pardoe. — Cóż — odparł pan Savory. — Nie znam żadnego innego. — Wielki wesotefc kręci się? — ...dookoła — poprawił ją gwałtownie pan Savory. Ujął ją pod łokieć i zaczął delikatnie popychać w kierunku wagonu restauracyjnego. — To zabawne, że jest pani zwią- zana z kobietą, która właśnie przeprowadziła ze mną wy- wiad. Jest pani jej córką? Siostrzenicą? — Hm, prawdę powiedziawszy, nie jesteśmy w żaden sposób ze sobą związane — powiedziała Janet Pardoe. — Towarzyszę jej po prostu w podróży. — Lepiej niech pani sobie znajdzie lepsze zajęcie. — Pal- ce pana Savory'ego mocniej zacisnęły się na łokciu Janet. — Jest pani jeszcze bardzo młoda. Towarzystwo tej starszej damy nie jest dla pani odpowiednie. — Ma pan rację — powiedziała Janet Pardoe. Zatrzymała się na chwilę i uniosła wzrok ku jego twarzy. Jej oczy lśniły blaskiem podziwu dla pisarza. Panna Warren pisała list, zauważyła ich jednak, jak przechodzili korytarzem. Odłożyła notes na kolana. Pióro opadło na papier, rozpryskując atrament i robiąc duże, czarne kleksy, które zabrudziły notatnik. Droga kuzynko Con (pisała), piszę do Ciebie, ponieważ niczego lepszego nie mam akurat do roboty. Znajduję się w Orient Expressie, jednak nie jadę do Konstantynopola. Wysiadam w Wiedniu. Ale to zupełnie inna sprawa. Czy mogłabyś postarać się dla mnie o pięć jardów aksamitu ? Różowego. Kiedy nie będzie Janet, od nowa urządzę całe mieszkanie. Janet jedzie ze mną tym pociągiem, pozostawię ją jednak w Wiedniu. Mam ciężką pracę: ścigam przez pół kontynentu znienawidzonego w Europie, starego człowie- ka. W pociągu znajduje się „Wielki wesołek", ale, oczywiś- cie, ty nie czytasz książek. Jest tu także czarująca mała tancereczka o imieniu Coral, którą zamierzam poznać bliżej. Nie mogę do końca zdecydować się, czy zmieniać wszystko w mieszkaniu. Janet mówi, że nie będzie jej tylko przez tydzień. Nie płać pod żadnym pozorem więcej niż osiem — jedenaście za jard. Błękitny kolor też by mi pasował, nie może być to jednak marynarski błękit. Odprowadziwszy wzrokiem Janet, panna Warren podjęła trud pisania na poplamionym papierze. Facet, o którym ci właśnie napisałam, uważa, że jest sprytniejszy ode mnie, a przecież wiesz równie dobrze jak ja, Con, że potrafię wyprowadzić z błędu każdego faceta, który ośmieli się tak sądzić. Janet to suka. Zastanawiam się. czy nie postarać się o nową dziewczynę. Jest tutaj taka aktoreczka, która by mi pasowała. Powinnaś ją zobaczyć, ma naprawdę wspaniałe kształty, Con. Spodobałaby ci się z miejsca tak samo, jak mi się podoba. Nie ma najsłodszej buzi, ale za to jakie nogi... Naprawdę, powinnam jednak zmienić coś w mieszkaniu. Aha, możesz kupić trochę drożej ten aksamit, jeżeli będziesz musiała. Być może pojadę tym pociągiem aż do Belgradu, czekaj więc, aż znów odezwę się do ciebie. Zdaje się, że Janet wpadła w sidła Savory'ego. Jednak jeśli zechcę, potrafię go zniszczyć. Do zobaczenia. Uważaj na siebie. Pozdrów ode mnie Elsie. Mam nadzieję, że opiekuje się tobą o wiele lepiej niż Janet mną. Zawsze miałaś więcej szczęścia, ale poczekaj, aż zobaczysz Corol. Na miłość boską, tylko nie zapomnij o tym aksamicie. Kocham cię, Mabel. PS Czy słyszałaś, że wujek John zmarł nagle przed kilku dniami? Niemal na progu mojego mieszkania. List kończył się wielką plamą z atramentu. Otoczyła ją szerokim kołem i na boku dopisała „przepraszam". Następ- nie wytarła pióro w koszulę i zadzwoniła na stewarda. Miała niemiłosiernie sucho w ustach. Coral Musker stała przez chwilę w korytarzu, obserwując Myatta, zastanawiając się, czy to, co jej zasugerowała Mabel Warren, jest słuszne. Siedział z głową pochyloną nad stertą papierów, posuwając ołówkiem wzdłuż rzędów cyfr, zawsze powracając do tego samego punktu. W końcu odłożył ołó- wek i ujął twarz w dłonie. Na moment Coral ogarnął żal, ale potem górę wzięła wdzięczność wobec tego człowieka. Gdyby skrył w jakiś sposób te mądre oczy, wyglądałby na ucznia, pogrążonego w trudnym zadaniu domowym. Zau- ważyła, że ściągnął rękawiczki, aby łatwiej trzymać ołówek, a jego palce stały się aż niebieskie z zimna. Wiszące w prze- dziale drogie futro wydało się Coral w tej chwili zupełnie nie na miejscu. Ostentacyjnie podkreślając zamożność Myatta, w żaden sposób nie mogło mu pomóc w rozwiązaniu papier- kowego problemu. Nie mogło go też w tej chwili ogrzać. Coral otworzyła drzwi i weszła do środka. Myatt uniósł głowę i uśmiechnął się, jednak było widać, że w tej chwili bez reszty absorbuje go praca. Chciałaby być na tyle mądra, aby odebrać mu tę pracę, wskazać rozwiązanie i powie- dzieć, aby nigdy nie zdradził się przed swoim szefem, że ktoś mu pomógł. Szybko znudziła ją cisza i obserwowanie śniegu padające- go za oknem, odezwała się więc: — Powiedziałeś, że mogę tutaj przyjść, kiedy tylko ze- chcę. — Oczywiście. — Poczułam się jak niewdzięczna bestia — kontynuowa- ła — kiedy odeszłam tak gwałtownie i nawet ci porządnie nie podziękowałam. Byłeś bardzo dobry dla mnie ostatniego wieczoru. — Wprost nie mogłem znieść myśli, że zostaniesz w swo- im przedziale, w towarzystwie tego faceta, kiedy byłaś chora — odparł Myatt niecierpliwie, uderzając czubkiem ołówka w papier. — Potrzebowałaś spokojnego snu. — Ale dlaczego się mną zainteresowałeś? Otrzymała nieuniknioną, fatalną odpowiedź: — Odniosłem wrażenie, że bardzo dobrze cię znam. Powróciłby do swoich obliczeń, gdyby nie napięcie, jakie rodziła między nimi przedłużająca się cisza. Coral patrzyła na niego. Był zmartwiony, zdziwiony i odrobinę zmieszany. Pewnie sądzi, że chcę się z nim teraz kochać, pomyślała, i zaczęła się zastanawiać: Czy tego chcę? Byłby bardzo podobny do wielu innych mężczyzn, których znała Coral, gdyby teraz zmierzwił jej włosy, opuścił ramiączka sukni i zaczął całować jej piersi. Jestem mu to winna, pomyślała Coral, jestem mu winna o wiele więcej. Ale jak mam mu zapłacić, skoro on wcale nie żąda zapłaty? Poza tym nie miała pojęcia, czy powinna spędzić z nim całą noc, czy rozebrać się całkowicie w zimnym przedziale? Zaraz jednak zaczęła się uspokajać myślą, że on jest taki jak wszyscy inni mężczyźni, których dotąd poznała, i potrzeba mu bardzo niewiele. Jedyna różnica pomiędzy nim a tamtymi polegała na tym, że był wobec niej bardziej hojny. — Tej nocy — odezwał się, patrząc na nią uważnie; gdy mówił, jego uwaga i niezrozumienie jej milczenia powie- działy jej, że jednak bardzo mało o sobie wiedzą — tej nocy śniłaś mi się. — Roześmiał się nerwowo. — Śniłem, że zabrałem cię na przejażdżkę samochodem, a potem mieliś- my... — Przerwał na chwilę, ale zaraz wykrztusił: — Pod- nieciłaś mnie. Przestraszyła się. Pomyślała, że oto lichwiarz nachyla się ku niej nad biurkiem i łagodnie, lecz stanowczo, żąda zwrotu długu. — W twoim śnie... — wyjąkała. Myatt nie zwrócił jednak na to uwagi i mówił dalej: — I wtedy przyszedł konduktor i mnie obudził. Ten sen był taki wyraźny. Podnieciłaś mnie tak bardzo, że kupiłem dla ciebie bilet. — Chcesz przez to powiedzieć, że pomyślałeś... że chcia- łeś... Lichwiarz wzruszył ramionami, lichwiarz usiadł z po- wrotem za biurkiem, lichwiarz zadzwonił na służącego, aby wyrzucił ją na ulicę, pomiędzy ludzi, tam, gdzie mogła być wolna, dzięki temu, że nikt jej nie znał. — Powiedziałem ci to — oznajmił Myatt — żebyś nie czuła, że jesteś mi cokolwiek winna. Bilet, który ci kupiłem, to efekt snu, ale kiedy już go kupiłem, pomyślałem, że w gruncie rzeczy możesz z niego skorzystać. — Uniósł ołówek i powrócił myślami do swoich papierów. Dodał jeszcze, jakby od niechcenia: — Byłoby zuchwałością z mo- jej strony uważać, że za dziesięć funtów... Słowa te początkowo do niej nie dotarły. Była zbyt zmieszana ulgą, jakiej zaznała, zbyt dusił ją wstyd, że godna jest pożądania jedynie we śnie, by myśleć o czymkolwiek innym. Ale wreszcie wyciągnęła dłoń ku twarzy Myatta, dotknęła jej i powiedziała: — Myślałam, że moje towarzystwo nudzi cię. Jednak, jeżeli mnie pragniesz, czy mogę przyjść do ciebie dzisiejszej nocy? Położyła drugą rękę na papierach rozłożonych na jego kolanach. Długo trwało, zanim jej odpowiedział, jakby wciąż zagłębiony był w myślach na temat pana Eckmana. — Wydawało mi się, że mnie nie lubisz. — Uniósł jej rękę z papierów i dodał cicho: — Myślałem, że mnie nie lubisz, bo jestem Żydem. — Jesteś zmęczony. — Jest w tych dokumentach coś, czego nie potrafię zrozumieć. — Zostaw je do jutra. — Nie mam czasu. Muszę to zrobić jak najszybciej. Wysunęła swoją dłoń z jego dłoni i zapytała z urazą: — Nie chcesz więc, żebym przyszła? Spokój, z jakim odpowiedział, niemal zabił w niej wszelką wdzięczność. — Przyjdź. Przyjdź dzisiaj w nocy. — Dotknął jej rąk. — Nie myśl, że jestem chłodny. To tylko dlatego, że odnoszę wrażenie, jakbyśmy się oboje bardzo dobrze znali. Dlatego zachowajmy odrobinę dystansu. Zanim zdołała się zastanowić, już mówiła: — Czuję to samo. Nie było już nic więcej do powiedzenia, długo siedzieli więc w milczeniu, rozmyślając bez podniecenia o nocy, która była przed nimi. Coral nie czuła już wdzięczności — wydawała się niekonieczna i nie chciana. Trudno odczuwać wdzięczność wobec najbliższych znajomych: w takim gro- nie przysługi się oddaje i z przysług się korzysta, rozmawia się o pogodzie i innych sprawach, zupełnie nie mających znaczenia. — Pada coraz gęstszy śnieg. — Tak. W nocy będzie zimno, ale nam będzie ciepło. Przez cały poranek i popołudnie śnieg padał bez przerwy, pokrywając grubą warstwą zabudowania celników w Pas- sau i wprawiając w niezbyt dobry nastrój austriackich funkcjonariuszy, którzy weszli do pociągu z przekleńst- wami na ustach, ubrani w wysokie, gumowe buty, natych- miast rozpoczynając kontrolę graniczną. CZĘŚĆ TRZECIA WIEDEŃ Josef Griinlich przesunął się w kierunku tej strony komi- na, która osłaniała go od wiatru. Dach pokrywała gruba warstwa śniegu. Poniżej niczym ognisko w ciemności żarzy- ły się światła głównego dworca kolejowego. Rozległ się przeciągły gwizd i oczom Josefa Gruniicha ukazał się długi rząd świateł, poruszających się bardzo powoli. Popatrzył na zegarek. Właśnie dochodziła godzina dwudziesta pierwsza. Ekspres do Stambułu miał więc dwadzieścia minut spóź- nienia. Być może z powodu opadów śniegu, pomyślał. Schował z powrotem zegarek do kieszeni płaszcza i staran- nie przygładził go na wypukłości swego rozdętego żołądka. Stwierdził, że w taką noc jak ta, akurat dobrze jest być grubszym. Zanim dokładnie zapiął wszystkie guziki, jeszcze raz wsunął dłoń pomiędzy spodnie a kalesony i dotknął rewolweru, znajdującego się za paskiem, dodatkowo przy- mocowanego sznurkiem przywiązanym do jednej z dziurek od guzików. Dopiero wtedy wysunął się zza osłony, jaką dawał mu komin. Na dachu było bardzo ślisko, a więc niebezpiecznie. Śnieg bił w oczy, a pod podeszwami zamieniał się w lód. W pew- nym momencie Josef Griinlich poślizgnął się i oczyma wyobraźni już ujrzał, jak spada w dół i uderza o twardą ziemię. — Matko Boska, łaski pełna... — wyszeptał i mocniej zaczął wbijać pięty w śnieg, jednocześnie przytrzymując się rękami wszystkiego, co tylko mogło dawać jakieś oparcie. Wreszcie, po krótkiej wędrówce, odnalazł metalowy pioru- nochron. Roześmiał się z ulgą. Jednakże wspinaczkę, która miała nastąpić za chwilę, uważał za najtrudniejszy moment całego przedsięwzięcia. Ściana wychodziła bowiem na dziedziniec, przez cały czas strzeżony przez policjanta. W miejscu, z którego mógł widzieć piorunochron, policjant pojawiał się co trzy minuty. Był wyraźnie widoczny, a światło latarni odbijało się w jego wypucowanych butach, skórzanym pasie i kaburze pis- toletu. Głęboki śnieg zagłuszał odgłos jego kroków i znalazł- szy się na piorunochronie, Josef nie mógł spodziewać się żadnego ostrzeżenia, iż policjant nadchodzi. Polegać mógł jedynie na głośnym tykaniu zegarka, odmierzającego upły- wające sekundy. Poczekał cierpliwie u podstawy piorunochronu, skulony, aby szansa, że ktoś go zauważy, była jak najmniejsza, aż policjant wykona kolejną pełną rundę swojego obchodu. Wówczas zaczął się wspinać. Miał do pokonania tylko jedno nie zamieszkane piętro, jednak gdy dotarł do poziomu jego okien, światło ogarnęło jego sylwetkę i rozległ się głośny gwizdek. To niemożliwe, pomyślał z rozpaczą. To niemożliwe, nie złapią mnie, nigdy mnie jeszcze nie nakryto, to nie może mi się przydarzyć. Jednak zamarł bez ruchu, czekając na kulę w plecy albo na groźne okrzyki z dołu, a tymczasem jego umysł wirował: jedna myśl goniła drugą, wypierana zaraz przez następną. Jednak nic się nie wydarzyło. Ośmielił się wreszcie oderwać wzrok od gołej ściany. Odwrócił głowę. Dziedziniec pod nim był pusty. Nikt go nie zauważył. Strumień światła, który padł na niego, pochodził z przeno- szonej przez kogoś lampy, a gwizd był jednym z wielu odgłosów dworca. Przez swoją pomyłkę stracił cenne se- kundy, podjął więc teraz wspinaczkę ze zdwojoną szybkoś- cią, lekceważąc niebezpieczeństwo odpadnięcia od ściany lekceważąc fakt, że ma oblodzone buty. Kiedy dotarł do następnego okna, cicho zastukał w szybę Nie usłyszał odpowiedzi, zaklął więc pod nosem ze zniecier- pliwieniem i szybko spojrzał w dół, na dziedziniec, na którym w każdej chwili powinien pojawić się policjant. Jeszcze raz zastukał. Tym razem usłyszał szuranie bam- boszy, pośpiesznie i niestarannie założonych na nogi. Okno odrobinę uchyliło się i Josef usłyszał kobiecy głos: — Anton, czy to ty? — Tak — odparł Josef. — To ja, Anton. Wpuść mnie, szybko. Kobieta odsunęła zasłonę i otwarła jedną część okna. — Otwórz szerzej — wyszeptał Josef. — Myślisz, że jestem akrobatą? Kiedy kobieta spełniła jego żądanie, nie- zwykle zwinnie, jak na jego tuszę, wciągnął ciało na para- pet, jednak trudno mu już było posunąć się dalej. — Może byś mi trochę pomogła? — warknął. Kobieta podała mu rękę i po chwili już był w pokoju. Zamknęła okno, zaciągnęła zasłonę i w pokoju zapanował gęsty półmrok. Josef otrzepał śnieg z płaszcza oraz z wąsów, po czym znów popatrzył na zegarek. Pociąg do Passau miał odjechać za czter- dzieści minut. Bilet był już w jego kieszeni. Zwrócony plecami do okna, ogarnął szybkim spojrzeniem pokój i kobietę. Pano- wał tu porządek, wszystko znajdowało się na właściwym miejscu: od dzbanka z wodą, po małą miskę, niewielkie lustro, żelazne łóżko, szafkę i obrazek Matki Boskiej na ścianie. — Lepiej otwórz okno — powiedział. — Na wypadek, gdyby twój pan powrócił. Wreszcie podpowiedział mu cienki, przerażony głos: — Och, nie, tylko nie to... Odwrócił się do kobiety i patrzył na nią z lekką drwiną. — Wciąż ta sama, nieśmiała Anna — powiedział. Przez chwilę przypatrywał się jej jeszcze przenikliwym wzrokiem. Miała tyle samo lat co on, poza tym faktem jednak różnili się od siebie pod każdym względem. Anna była nieśmiałą, niedoświadczoną kobietą. Stała teraz pod- niecona, podekscytowana, a jednak przestraszona, drżąca, przy oknie. Jej czarna spódniczka leżała na łóżku, jednak wciąż miała na sobie czarną bluzeczkę z białym kołnierzy- kiem. Wokół bioder owinęła duży ręcznik, aby zakryć nogi. — Śliczna Anna. Otworzyła szeroko usta i wpatrywała się w Josefa, zafas- cynowana, cicha, Josef natomiast z niesmakiem zauważył, że ma nierówne, zepsute zęby. Cokolwiek bym musiał z nią robić, pomyślał, nie pocałuję jej. Widział jednak, że Anna spodziewa się po nim czułości i pożądania. Jej skromność i nieśmiałość szybko ustępowały miejsca przerażającej ko- kieterii kobiety w średnim wieku. Ta kokieteria skierowana była właśnie ku niemu. Usiadł na skraju łóżka i przez cały czas uważając, aby pozostawał pomiędzy nimi odpowiedni dystans, odezwał się do niej łagodnie, cicho jak do dziecka: — No i kogo śliczna Anna się doczekała? Wspaniałego, potężnego mężczyzny. I co on takiego teraz zrobi? Coś takiego, że Anna będzie za chwilę w siódmym niebie. — Żartobliwie wyciągnął ku niej wskazujący palec. — Spędzi- my razem miłe chwile, Anno, co? Odrobinę pochylił się w kierunku drzwi i z ulgą stwier- dził, że nie są zamknięte na klucz. Głupio byłoby, gdyby ta stara suka zamknęła drzwi i schowała klucz. Nie dał jednak po sobie poznać chwilowego niepokoju ani niesmaku, które wzbudzała w nim ta kobieta. — Co? — powtórzył. Anna uśmiechnęła się i westchnęła. Z jej gardła wydobył się ostry, nieprzyjemny świst. — Och, Anton. Josef aż podskoczył, a Anna odrzuciła ręcznik i zbliżyła się ku niemu. W czarnych, bawełnianych rajstopach i czar- nej bluzce przypominała wielkiego, straszliwego ptaka, który właśnie zbliża się do swojej ofiary. — Chwileczkę — powiedział Josef. — Jedną chwileczkę. W obronnym geście wyciągnął przed siebie dłoń, chcąc się ochronić przed pożądaniem kobiety, które sam wywołał. Żadne z nas nie jest pięknością, pomyślał. Obecność różo- wo-białej Matki Boskiej, spoglądającej na nich ze ściany, nadawała całej tej scenie bluźnierczy charakter. Josef po- wstrzymał Annę natarczywym szeptem: — Czy jesteś pewna, że nikogo więcej nie ma w miesz- kaniu? Twarz Anny poczerwieniała, jakby ktoś ją ciężko obraził, — Nie, Anton, jesteśmy zupełnie sami. Jego umysł znów zaczął pracować z pełną precyzją. W sytuacjach zagrożenia, lub wymagających błyskawicz- nego działania, przypominał dobrze naoliwioną maszynę. — Czy masz torbę, którą dostałaś ode mnie? — Tak, Anton, jest tutaj, pod łóżkiem. Wydostała małą torbę lekarską. W podziękowaniu Josef ujął ją za podbródek i powiedział, że ma piękne oczy. — Rozbierz się — zażądał. — I połóż się na łóżku. Zaraz do ciebie wrócę. Zanim mogła zaprotestować albo poprosić o wyjaśnienia, otworzył drzwi i na palcach, po cichu wyszedł z pokoju. Drzwi uważnie, ostrożnie zamknął za sobą. Rozejrzał się i ujrzawszy krzesło, podstawił je pod klamkę. Teraz Anna nie mogła wydostać się z pokoju. Pomieszczenie, w którym się znalazł, znał już z poprze- dnich swoich wizyt w tym mieszkaniu. Było to coś pośred- niego między biurem a salonem w starym stylu. Znajdowały się tu: biurko, sofa pokryta czerwonym aksamitem, fotel na biegunach, kilka małych stolików i dwa duże dziewiętnas- towieczne sztychy, przedstawiające dzieci bawiące się z psami i kobiety wypoczywające w ogrodzie. Jedna ściana była niemal w całości zakryta wielkim planem głównego dworca kolejowego. W półmroku z trudem można było rozróżnić tylko kontury mebli, niewyraźne cienie padały na krzesła i na sufit. Josef potrącił jeden ze stolików i nieomal przewrócił wielką palmę wyrastającą z drewnianej donicy. Zaklął cicho i w tej samej chwili usłyszał głos Anny: — Co się dzieje, Anton? Co ty robisz? — Nic — odkrzyknął jej. — Zupełnie nic. Za chwilę znowu będę z tobą. Twój pan zostawił włączoną lampę na biurku. Czy jesteś pewna, że nie miał zamiaru wkrótce powrócić? Anna zaniosła się kaszlem, jednak zdołała mu odpowie- dzieć: — Jest na służbie aż do północy. Anton, jak długo będę czekać? Josef z niechęcią wykrzywił twarz. — Tylko się rozbiorę, Anno, kochanie. Przez otwarte okno do pokoju wpadały odgłosy ruchliwej ulicy. Co chwilę rozlegał się dźwięk samochodowego klak- sonu. Josef wychylił się na zewnątrz i popatrzył w dół. Jezdnią pędziły taksówki, a chodnikami sunęły całe groma- dy przechodniów z bagażami, śpieszących się na pociąg. Ignorował to, jak i ignorował odgłosy dobiegające z kawia- rni, znajdującej się tuż pod nimi. Sprawdzał, czy nie ma w pobliżu policjantów. Nie zauważył żadnego. — Anton! — Bądź cicho! — warknął. Zasunął kotarę, żeby nikt nie zauważył go z okien naprzeciwko. Dokładnie wiedział, w któ- rym miejscu sejf wbudowany jest w ścianę. Wystarczyło kino, wspólna kolacja i kilka drinków, a Anna wszystko mu opo- wiedziała. Bał się jednak zapytać ją o kombinację szyfru; mogłaby zdać sobie sprawę, że to nie jej czar i wdzięk zaprowadziły go przez oblodzony dach do jej pokoju. Z półki znajdującej się w małej szafce za biurkiem wyciągnął sześć ciężkich tomów podręcznika Zarządzanie liniami kolejowy- mi. Ukryte z tyłu, znajdowały się małe, stalowe drzwiczki. Umysł Josefa Gruniicha był jasny, skoncentrowany, pracował precyzyjnie. Josef poruszał się teraz spokojnie, bez pośpiechu, ale i bez wahania. Zanim przystąpił do pracy, sprawdził czas. Dwudziesta pierwsza dziesięć. Stwierdził więc, że ma przynaj- mniej pół godziny przed sobą. Wystarczy, pomyślał. Poślinił kciuk i przycisnął go do drzwi sejfu. Doszedł do wniosku, że drzwi są grube najwyżej na pół cala. Położył czarną torbę lekarską na biurko i zaczął rozpakowywać swoje narzędzia. Wszystkie dłuta były w doskonałym stanie, wypolerowane, z ostrymi krawędziami. Był z nich tak samo dumny, jak ze swych nieprzeciętnych umiejętności posługiwania się nimi. Gdyby posługiwał się łomem, narobiłby zbyt wiele hałasu, a wówczas Anna z całą pewnością nie byłaby już cicho. Miał jednak ze sobą również niewielki palnik. Włączył go szybko, wpierw założywszy na oczy przyciemnione szkła, aby nie oślepił go jaskrawy płomień. Z pierwszym błyskiem wnętrze pokoju wyłoniło się z cieni, a Josef poczuł na twarzy gorące powietrze. Płomień palnika dotknął stalo- wych drzwi sejfu: zaczęły skwierczeć, niczym masło roz- puszczane na patelni. — Anton! — kobieta potrząsnęła klamką swej sypialni. — Anton! Co ty robisz? Dlaczego mnie zamknąłeś? — Bądź cicho! — odkrzyknął jej. Po chwili powtórzył głośniej, obawiając się, że szum palnika zagłusza jego słowa. Sam słyszał jednak, jak Anna szarpie klamkę. Po chwili dotarł do niego również jej głos: — Anton, wypuść mnie! Za każdym razem, gdy odwracał głowę od palnika, aby jej odkrzyknąć, płomień kurczył się. Wreszcie zdenerwował się i zakładając, że głupia kobieta usłucha go, wrzasnął: — Bądź cicho, albo skręcę ci kark! Przez moment panowała cisza, ogień cicho skwierczał, rozżarzone do czerwoności drzwiczki powoli robiły się bia- łe, ale Anna w końcu krzyknęła: — Wiem, co robisz, Anton! Josef starał się nie zwracać na nią uwagi, ona jednak głośno kontynuowała: — Jesteś przy sejfie, Anton! Znów zaczęła potrząsać klamką, co zmusiło Josefa do oderwania się od pracy i odkrzyknięcia: — Zamknij się! Głupia krowo, ja nie żartowałem! Ukręcę ci łeb, ty wredna, stara suko! Umilkła na chwilę, ale zaraz jej głos rozległ się na nowo. Teraz musiała przyciskać usta do dziurki od klucza, gdyż Josef słyszał ją bardzo wyraźnie. — Nie mów tak do mnie, Anton. Posłuchaj, wypuść mnie. Muszę powiedzieć ci coś ważnego, muszę cię ostrzec! Nie odpowiedział jej, skupiony na swojej pracy. — Okłamałam cię. Anton. Wypuść mnie. Pan Kolber zaraz wróci! Josef opuścił palnik i odwrócił się. — Co takiego? Co powiedziałaś? — Myślałam, że nie przyjdziesz, jeżeli będziesz o tym wiedział. A przecież i tak mielibyśmy czas, żeby się kochać. Pół godziny. A gdyby przyszedł wcześniej, po prostu leżeli- byśmy cicho. Mózg Josefa pracował błyskawicznie. Nie miał zamiaru tracić czasu na przeklinanie kobiety. Szybko zwinął cały sprzęt i zapakował go z powrotem do torby. Bez namysłu poddawał się, zrezygnował z przedsięwzięcia, które mogło okazać się najbardziej dochodowe w jego karierze. Szczycił się jednak tym, że nigdy nie podejmował zbędnego ryzyka. Nigdy dotąd go nie złapano. Kilkakrotnie pracował już ze wspólnikami — dostawali się czasem w ręce policji, na jego temat jednak nikt nie puścił pary z ust. Rozumieli nad- zwyczajną sytuację Josefa, nie odnotowanego dotąd w kro- nikach policyjnych i szli do więzienia z dumą, że Josef znów wystrychnął policjantów na dudków. Wiedzieli, że po wyj- ściu na wolność będą mogli wskazywać go innym i z dumą mówić: „Oto jest Josef. Pracowałem z nim. Facet od pięciu lat działa w branży i jeszcze nikt go nie nakrył". Zamknął torbę i aż podskoczył, gdy usłyszał dziwny dźwięk, dobiegający z klatki schodowej; jakby ktoś wy- strzelił z łuku. — Co to takiego? — zawołał. — To winda. Ktoś właśnie do niej wsiadł — odpowiedzia- ła mu Anna szeptem przez zamknięte drzwi. Josef podniósł jeden z tomów Zarządzania liniami kolejo- wymi, chcąc zakryć drzwi sejfu. Były jednak tak rozpalone, że mógł w ten sposób jedynie spowodować pożar, odłożył więc książkę na biurko. Odgłos windy, sunącej w górę, był coraz bardziej natarczywy. Josef podszedł do zasłony i odrobinę wysunął rewolwer zza paska, aby w razie potrzeby łatwiej mógł go wydostać. Zastanawiał się, czy da radę uciec przez okno, ale zaraz przypomniał sobie, że pod nim jest trzydzieści stóp płaskiej ściany, zakończonej wielkim oknem kawiarni. Nagle usłyszał, jak otworzyły się i zamknęły drzwi windy. — To piętro niżej — szepnęła Anna przez dziurkę od klucza. A więc wszystko w porządku, pomyślał Josef, mam czas. Wrócę do sypialni Anny, a potem ucieknę dachem. Po- czekam dwadzieścia minut na pociąg do Passau. Nie dał rady ruszyć jedną ręką krzesła blokującego drzwi do pokoju, w którym zamknął Annę. Musiał odstawić torbę i posłużyć się obiema. Pchnął krzesło silnie, aż poleciało z trzaskiem pod ścianę. W tym samym momencie zapłonęło światło. — Nie ruszaj się — powiedział pan Kolber. — I podnieś ręce do góry. Josef Griinlich natychmiast wykonał polecenie. Odwrócił się, bardzo powoli. Ta krótka chwila wystarczyła mu na obmyślenie planu ucieczki. — Nie jestem uzbrojony — powiedział spokojnie, ob- rzucając pana Kolbera pełnym wyrzutu spojrzeniem. Kol- ber ubrany był w niebieski mundur i okrągłą czapkę z dasz- kiem. Miał dystynkcję zastępcy zawiadowcy stacji. Był mały, chudy, o brązowej, pomarszczonej twarzy. Jego ręka trzymająca rewolwer odrobinę drżała ze zdenerwowania, oburzenia, a może też z powodu podeszłego wieku Kolbera. Przez chwilę przymrużone oczy Josefa skupiły się na rewol- werze; kalkulował, jakie ma szansę uniknięcia śmiertelnej kuli, gdyby pan Kolber zaczął strzelać. Nie, pomyślał, facet nie chybi, jest za blisko mnie. Kolber jednak stał wciąż plecami do sejfu i nie mógł zauważyć porozrzucanych książek. — Niczego pan nie rozumie — powiedział Josef. — Co robisz przy tych drzwiach? Twarz Josefa wciąż była czerwona i gorąca od płomienia z palnika. — Ja i Anna... — zaczął cicho. — Głośniej, ty kundlu! — wrzasnął na niego Kolber. — Ja i Anna jesteśmy przyjaciółmi. Bardzo pana prze- praszam, panie superintendencie, z powodu tej krępującej sytuacji. Anna zaprosiła mnie tutaj. — Anna? — zdziwił się pan Kolber. — Dlaczego? Udając zaambarasowanie, Josef wymownie poruszył bio- drami. — Widzi pan, panie Kolber, ja i Anna jesteśmy przyja- ciółmi. — Anna, chodź tutaj! Powoli otworzyły się drzwi i Anna wyszła ze swojego pokoju. Zdążyła założyć spódnicę i spiąć włosy. — To prawda, panie Kolber — powiedziała. W jej oczach jednak ukazało się przerażenie, kiedy zobaczyła sejf. — Co jest z tobą, Anno? Na co się tak gapisz? Nic złego się nie stało. Kobieta w twoim wieku... Jednak... — Tak, panie Kolber, ale... — zawahała się, co wykorzys- tał Josef. — Bardzo lubię Annę — powiedział. Jakby z wdzięcznoś- cią przyjęła te słowa. — Tak. Już mi to mówiłeś — wyjąkała. Pan Kolber ze złości tupnął nogą. — Jesteś głupia, Anno. Wywróć jego kieszenie. Pewnie ukradł ci wszystkie pieniądze. Wciąż jeszcze nie wpadł na to, aby sprawdzić własny sejf, a Josef odgrywał przydzieloną mu rolę drobnego złodzieja- szka. Osobiście znał takich typków. Pracował z nimi, za- trudniał ich i bez żalu obserwował, jak przyłapani na gorącym uczynku trafiają do więzień. Byli ludźmi bez ambicji i honoru. — Nie ukradłem jej pieniędzy — zaskomlał. — Przenigdy nie zrobiłbym jej czegoś takiego. Bardzo lubię Annę. — Wywróć kieszenie tego kundla, Anno. Anna sprawdziła wszystkie kieszenie jego marynarki. Jej ruchy były takie delikatne, jakby bawiła go pieszczotami, a nie wypełniała cudze, stanowcze polecenie. — Teraz spodnie — zażądał pan Kolber. — Nie mam żadnej broni — powiedział Josef. — Sprawdź jego spodnie — powtórzył Kolber i Anna uczyniła to. Kiedy okazało się, że kieszenie spodni Josefa również są puste, pan Kolber odrobinę obniżył lufę rewol- weru, jednak wciąż zagrażał nim Josefowi. — Zrobiłaś z mojego mieszkania burdel, Anno — zauwa- żył pan Kolber. — Czy masz coś na swoje usprawied- liwienie? Z oczyma wbitymi w podłogę Anna nerwowo wyłamywa- ła palce. — Nie wiem, co we mnie wstąpiło, panie Kolber — po- wiedziała. Ale w miarę, jak z jej ust płynęły słowa, zdawała się coraz bardziej wszystko rozumieć. Uniosła głowę i Josef Grumich ujrzał w jej oczach, jak oddanie dla niego zmienia się w niesmak, a niesmak w złość. — Uwiódł mnie — dodała powoli. Przez cały czas Josef zdawał sobie sprawę, że za plecami pana Kolbera stoi na biurku czarna torba lekarska, że leży stos książek, że sejf jest odsłonięty; ta świadomość jednak w żadnym stopniu nie ograniczała jego pewności siebie. Prędzej czy później pan Kolber odkryje, co go przywiodło do tego mieszkania. Tymczasem Josef zdążył już zauważyć stojący na biurku dzwonek, który posłuży do wezwania pomocy do mieszkania zawiadowcy stacji. — Czy mogę opuścić ręce, panie superintendencie? — Tak, ale nie próbuj poruszyć się ani o cal. Wydobędę z ciebie całą prawdę, nawet gdybym miał cię tutaj trzymać na muszce przez resztę nocy. Nie życzę sobie, żeby moje mieszkanie odwiedzali obcy mężczyźni i uwodzili pomoc domową. Słowo ,,mężczyźni" rozbawiło Josefa. Sama myśl, iż pa- kują się tutaj całe zastępy facetów, aby uwodzić starzejącą się Annę, była śmieszna. Uśmiechnął się. Anna ujrzała uśmiech na twarzy Josefa i odgadła jego powód. — Niech pan będzie ostrożny — odezwała się do Kolbe- ra. — On wcale nie przyszedł do mnie. On... Josef jeszcze raz zdołał jej przerwać. — Dobrze, przyznam się do wszystkiego. Rzeczywiście, wcale nie chodziło mi o Annę. Niech pan popatrzy, panie Kolber. — Machnął dłonią w kierunku sejfu. Kolber opuścił rewolwer, kierując lufę ku podłodze, za- czął się odwracać i wówczas Josef dwukrotnie do niego strzelił, przez materiał spodni, nie tracąc czasu, aby wydo- być swoją własną broń na zewnątrz. Anna przyłożyła dłoń do gardła i zaczęła przerażająco krzyczeć. Nie patrzyła na swego pana. Kolber opadł na kolana i po chwili uderzył czołem w podłogę. Kilkakrotnie zakołysał się, po czym padł na bok bez życia. — Zamknij się — warknął Josef, lecz gdy kobieta nadal krzyczała, chwycił ją za gardło i kilkakrotnie potrząsnął. — Jeżeli przez następne dziesięć minut nie będziesz trzymała gęby na kłódkę, pójdziesz do piachu razem z nim, rozu- miesz? Anna ucichła. Josef stwierdził, że zemdlała i rzucił jej bezwładne ciało na fotel. Następnie dokładnie zamknął okno i drzwi do jej sypialni. Zostawił ją tam, gdyż bał się, że kiedy oprzytomnieje, powróci do gabinetu, a jej krzyki natychmiast usłyszą ludzie na ulicy. Ostatni raz ogar- nął spojrzeniem gabinet. Przedtem już zdecydował, że nie zabierze ze sobą torby z narzędziami; nosiła tylko odciski palców Anny, gdyż zawsze pracował w rękawiczkach. Szkoda było tracić taki piękny zestaw, zawsze jednak był gotów poświęcić wszystko to, co mogłoby go zdradzić; nawet, pomyślał, patrząc na zegarek, ten bilet do Passau. Pociąg miał odjechać z Wiednia nie wcześniej niż za piętnaście minut, a Josef nie mógł pozwolić sobie na tak długie wyczekiwanie na dworcu. Przypomniał sobie eks- pres, który obserwował z dachu, ekspres do Istambułu. Zaczął zastanawiać się, czy będzie w stanie wejść do tego pociągu bez biletu. Zawsze starannie zacierał za sobą ślady i nieroztropnością byłoby w tym wypadku kupowanie bile- tu w kasie. Przez chwilę nawet rozważał, czy nie oślepić Anny za pomocą jednego z dłut, aby już nigdy nie mogła go rozpoznać. Szybko jednak porzucił tę myśl; nie cierpiał zbędnej przemocy, nie dlatego, że w ogóle był jej przeciwny, ale dlatego, iż wolał postępowanie precyzyjne, przemyś- lane, pozbawione działań zbędnych i zawierające jedynie to, co konieczne. Teraz, z ogromną ostrożnością, aby nie poplamić się krwią, przeszukał ubranie pana Kolbera, aby znaleźć klucz od mieszkania. Kiedy go odnalazł, zatrzymał się przez chwilę przed lustrem. Poprawił fryzurę i otrzepał kapelusz. Następnie opuścił mieszkanie. Zamknął je na klucz, po czym klucz wyrzucił do szybu windy. Tego wieczoru nie zamierzał już wspinać się po dachach. Zawahał się piętro niżej, gdy zobaczył kabinę windy i zapraszająco otwarte drzwi. Postanowił jednak zejść po schodach, gdyż hałas spowodowany jazdą mógłby być śla- dem świadczącym o godzinie jego wyjścia z mieszkania pana Kolbera. Schodząc przez cały czas uważnie nasłuchi- wał. Spodziewał się, że nagle usłyszy wrzask Anny, jednak otaczała go zupełna cisza. Wyszedł na ulicę. Wciąż padał gęsty, mokry śnieg, rozjeżdżany kołami samochodów, rozdeptywany butami przechodniów. W uszach Josefa wciąż brzmiała zadziwiająca cisza. Jakby odgrodzo- ny był od odgłosów ulicy. Przypomniał sobie nagle o dowo- dach swego pobytu, które zostawił w mieszkaniu: o stercie książek, czarnej torbie, rozgrzanym sejfie. Uzmysłowił so- bie, że po raz pierwszy w życiu zabił człowieka, wspinając się tym samym na niebezpieczny szczyt swojej przestępczej profesji. Podkręcił wąsa i zaczął rozglądać się wokół siebie, uważ- nie, jakby spodziewał się zaraz kogoś spotkać. Nie zauważył żadnego policjanta, stwierdził też, że na chodniku pokry- tym lepką mazią nie pozostawia żadnych śladów. Szybko skręcił w lewo, w kierunku dworca, wciąż nasłuchując: obawiał się głośnego wycia syren, tymczasem słyszał jedy- nie odgłosy silników taksówek i zgrzyt rozjeżdżanego i roz- deptywanego śniegu. Przy końcu ulicy pochłonął go wielki gmach dworca, rozpoczynający się ogromnym łukiem bra- my wejściowej. Pomyślał, że niebezpiecznie będzie kręcić się tutaj zbyt długo, niczym obwoźny sprzedawca losów. Nagle powróciły do niego jasno wszystkie szczegóły tego, co wydarzyło się w mieszkaniu pana Kolbera, dotknął nawet chłodnej ręko- jeści rewolweru. Zabiłem człowieka. Pozwolił, aby poły płaszcza załopotały mu na lekkim, nocnym wietrze. Poluzo- wał pasek płaszcza, dotknął srebrnego łańcuszka, który miał na szyi. Uniósł na chwilę kapelusz z głowy, kłaniając się pięknej przyjaciółce, którą właśnie sobie wyobraził. Nakrycie głowy pochodziło od najlepszego kapelusznika w Wiedniu, jednak na Josefa było odrobinę za małe, gdyż w dość przypadkowej sytuacji zostało ukradzione w pub- licznej toalecie. Ja, Josef Griinlich, zabiłem człowieka. Jestem przebiegły i inteligentny, o wiele lepszy od innych. Dlaczego właściwie przemykam się jak złodziej, wypatrując w każdej chwili policjanta, dlaczego właściwie się śpieszę? Czyż nie należy mi się filiżanka kawy? Natychmiast zajął miejsce przy jednym ze stolików wystawionych z licznych kawiarni w hallu dworca. Stąd mógł widzieć dokładnie okno gabinetu pana Kolbera. Było oświetlone, znajdowało się na czwartym piętrze budynku stojącego przy dworcu. — Der Kaffee mit Milch — zamówił po chwili. W zamyś- leniu mieszał łyżeczką, on, Josef Gruniich, człowiek, który wyszedł naprzeciwko swojemu przeznaczeniu. Zrobił to, co miał zrobić, i był usatysfakcjonowany. W pewnej chwili jednak cień niezadowolenia przemknął przez jego twarz. Przecież nie mógł nikomu powiedzieć, że dziś popełnił morderstwo. Byłoby to zbyt niebezpieczne. Nawet jego najlepszy przyjaciel, Anton, którego imienia dziś używał, musi pozostać w nieświadomości tego, co dzisiaj się wyda- rzyło, gdyż przecież niewykluczone, że policja wyznaczy nagrodę za jego głowę. W każdym razie, pocieszył się, wcześniej czy później wszyscy odgadną i będą wskazywać go sobie: „Patrzcie, to jest Josef. Zabił Kolbera w Wiedniu, ale go nie złapano. Nigdy go jeszcze nie aresztowano". Odstawił filiżankę i zaczął nasłuchiwać. Czy to nadjechała taksówka, czy też odgłos z któregoś z peronów, czy może krzyknęła jakaś kobieta? Rozejrzał się dookoła. Nikt nie usły- szał niczego dziwnego, ludzie siedzący przy kawiarnianych stolikach rozmawiali, pili, śmiali się, jakiś mężczyzna wymioto- wał. Nasłuchującemu Josefowi Gruniichowi jednak nagle za- schło w gardle. W jego kierunku szedł policjant. Najpraw- dopodobniej przed chwilą skończył służbę i szedł właśnie do domu, jednak Josef podniósł filiżankę do oczu i obserwował go zza tej osłony. Wówczas, już z całą pewnością, usłyszał krzyk. Policjant zatrzymał się, a Josef, rozglądając się nerwowo za kelnerem, wstał i położył na stoliku kilka monet. Rewolwer, znajdujący się między jego nogami, boleśnie ucisnął mu jądra. — Guten Abend. — Policjant kupił wieczorną gazetę przy stoisku i znów ruszył przed siebie. Josef przycisnął do czoła dłoń, ciągle w rękawiczce, i otarł pot. To nie ma sensu, pomyślał. Nie powinienem tak się denerwować. Wymyś- liłem sobie ten krzyk. Już miał ponownie usiąść przy stoliku, gdy krzyk po- wtórzył się. Był tak wstrząsający, że aż dziwne, iż nikt nie zwrócił na niego uwagi. Jak długo potrwa, zastanawiał się Josef, zanim ta wiedźma otworzy oczy. Jak je otworzy, z całą pewnością już ją wszyscy usłyszą. Wyszedł spomiędzy stolików. Słyszał coraz głośniejsze krzyki i zamieszanie, jednak taksówki wciąż kursowały monotonnym rytmem, hotelowi portierzy statecznie wynosili bagaże i stawiali je na śliskie chodniki; nikt się nie zatrzymywał, nikt niczego nie słyszał. Coś z metalicznym brzękiem uderzyło o posadzkę obok niego i Josef spojrzał w dół. Miedziana moneta. Zastanawia- jące, pomyślał, to chyba znak, że będę miał szczęście. Jednak gdy pochylił się, aby ją podnieść, zauważył, że cały rząd monet, srebrnych i miedzianych, znaczy jego drogę z kawiarni. Włożył dłoń do kieszeni spodni i nie znalazł w niej nic, tylko dużą dziurę. Mój Boże, pomyślał z roz- paczą, czyżbym gubił je przez całą drogę z tego przeklętego mieszkania? I ujrzał siebie, stojącego na końcu miedzia- no-srebrnej ścieżki, prowadzącej do niego, przez dworzec, chodnikiem, a potem stopień po stopniu aż do gabinetu pana Kolbera. Błyskawicznie ruszył po swoim śladzie i za- czął zbierać monety i wkładać je do kieszeni płaszcza. Nie zdążył jednak dotrzeć do kawiarni, gdy jedno z okien budynku przed dworcem rozprysnęło się w drobny mak i zrozpaczony kobiecy głos zaczął nawoływać: — Zu Hilfe! Zu Hilfe! Po chwili ktoś zawtórował: — Die Polizei! Polizei! Natychmiast pojawiło się dwóch policjantów. Wyszarp- nęli rewolwery z olstrów i ruszyli w kierunkugłosu nawołu- jącego pomocy. Wówczas wszystko potoczyło się tak jak to zwykle bywa w takich przypadkach. Tłum ludzi zgromadził się przed wejściem na klatkę schodową prowadzącą do mieszkania pana Kolbera. Zamieszanie jednak zaraz uspo- koiło się: dwaj szachiści, którzy rozgrywali partię przy kawiarnianym stoliku, powrócili do swej rozgrywki, tak- sówkarze, hotelowi portierzy, kelnerzy i kolejarze powróci- li do pracy. Josef Gruniich, niezbyt pośpiesznie, zawrócił i skierował się w stronę peronów, a tymczasem pozos- tawione przez niego monety zaczął zbierać gazeciarz. Oczy- wiście, myślał Josef gorączkowo, nie mogę czekać na pociąg do Passau. Ale nie mogę też ryzykować aresztowania za jazdę bez biletu. Nie mam jednak pieniędzy na następny bilet. Straciłem nawet wszystkie drobne pieniądze. Josef, Josef, ponaglił się, nie możesz się poddać, wymyśl coś, i to szybko. Josef Gruniich, od pięciu lat w zawodzie i nigdy nie zapuszkowany. Zabiłeś człowieka, wspiąłeś się na wyżyny swojej profesji, zrób więc to, co potrafi każdy drobny złodziejaszek: porwij torebkę jakiejś kobiecie. Schodząc po schodach, czujnie zaczął przypatrywać się mijającym go podróżnym. Wiedział, że nie powinien za bardzo ryzykować. Aresztowanie oznaczało wyrok śmierci, a nie jakiś głupi tydzień w więzieniu. Musi wybrać ofiarę bardzo starannie. W tłumie kilka torebek wręcz pakowało mu się do ręki, jednak ich właścicielki wyglądały zbyt biednie. Znalazłby może kilka szylingów, albo nawet nie, jedynie tanie szminki, lusterka i inne babskie drobiazgi. W końcu jednak znalazł to, czego szukał. Znalazł ofiarę nawet lepszą niż się spodziewał. Cudzoziemkę, najpraw- dopodobniej Angielkę, o krótkich, niestarannie uczesanych włosach i zaczerwienionych oczach, mocującą się z drzwia- mi budki telefonicznej. Jej torebka opadła na posadzkę przy nogach. Gdy dostała się do budki, rzuciła się na słuchawkę tak zachłannie, że o niej zapomniała. Była, stwierdził Josef, trochę pijana, a skoro przyjechała z zagranicy, musiała mieć przy sobie mnóstwo pieniędzy. Zdobycie ich było dla Josefa dziecinną igraszką. Drzwi ustąpiły wreszcie i Mabel Warren rzuciła się na urządzenie, przy którym podczas ostatnich dziesięciu lat spędziła swoje najlepsze chwile i ułożyła najpiękniejsze zdania. Po chwili sięgnęła na zewnątrz po torebkę, ale nie było jej przy budce. Dziwne, pomyślała. Mogłabym przy- siąc... Czyżbym zostawiła ją w pociągu? Zjadła w wagonie restauracyjnym pożegnalną kolację z Janet Pardoe. Była szklaneczka sherry, spora dawka wina reńskiego i nawet dwie porcje dobrego koniaku. Potem trochę kręciło się jej w głowie. Janet zapłaciła za kolację, Mabel z kolei wręczyła Janet za to czek, ale wzięła resztę. Miała teraz prawie dwa funty w drobnych austriackich monetach, umieszczone w kieszeni płaszcza, jednak w torebce było prawie osiem- dziesiąt marek! Miała trochę trudności z wyraźnym podaniem telefonist- ce numeru w Kolonii, ponieważ plątał jej się język. Czeka- jąc na połączenie, obserwowała, co się dzieje na zewnątrz. Coraz mniej pasażerów spływało z peronów. Wśród nich nie było ani śladu doktora Czinnera. A przecież, kiedy zajrzała do jego przedziału na dziesięć minut przed przybyciem do Wiednia, siedział już przygotowany do opuszczenia pociągu. Ubrany w płaszcz i kapelusz powiedział jej: — Tak, wysiadam. Nie uwierzyła mu i kiedy pociąg zatrzymał się, czekała, aż opuści swój przedział. Patrzyła za nim, jak stojąc na peronie grzebie po swoich kieszeniach w poszukiwaniu biletu, i z ca- łą pewnością nie spuściłaby go z oczu, gdyby nie musiała koniecznie zatelefonować do redakcji. Jeżeli kłamał, zamie- rzała podążać za nim do samego Belgradu. Teraz więc miała ostatnią szansę połączenia się z redakcją. Czyżbym zo- stawiła torebkę w pociągu? — pomyślała i w tym momencie usłyszała głos w słuchawce. Popatrzyła na zegarek. Miała jeszcze dziesięć minut. Postanowiła, że jeżeli doktor nie pojawi się w ciągu pięciu, powróci z powrotem do pociągu. Nic mu z kłamstwa nie przyjdzie. — Halo! — zawołała. — Czy to londyński „Ciarion"? Edwards? No, wreszcie. Tak, to ja. Zapisz, co ci teraz powiem. Nie, mój drogi, to nie będzie na temat Savory'ego. O nim za chwilę. Teraz daję ci sensacyjny materiał na pierwszą stronę. Pchnij go, chyba że zadzwonię jeszcze raz w ciągu pół godziny i wszystko odwołam. A teraz notuj: komunistyczna rewolta w Belgradzie, która ostatniej nocy pochłonęła wiele ofiar, zaplanowana została przez znanego agitatora, doktora Richarda Czinnera, który zniknął swego czasu podczas procesu Kamnetza (słuchaj uważnie, Kam- netza, K — jak kobieta, A — jak anioł, M — jak mimoza, N — jak niedźwiedź, E — jak eukaliptus, T — jak topór, Z — jak zabawa, zrozumiałeś?), tak, podczas procesu Kam- netza. Teraz uważaj: przejrzyjcie wycinki prasowe z sierp- nia 1927 roku. Wówczas przypuszczano, że Czinner zamor- dowany został przez agentów rządu, jednak mimo że wyda- no nakaz aresztowania go, uciekł wtedy i obecnie w specjal- nym wywiadzie dla naszej korespondentki opisał ostatnie pięć lat swego życia. Był nauczycielem w Anglii, w Great Birchington-on-Sea. Cholera, nic nie mogę od niego na ten temat wydobyć, musicie wysłać kogoś, żeby porozmawiał z dyrektorem tej szkoły. Ukrywał się tam pod nazwiskiem Richard John. Wybuch rewolty w Belgradzie był przed- wczesny. Planowano go na sobotni wieczór. Do tego czasu doktor Czinner, który opuścił Anglię w środę, dotarłby do stolicy Jugosławii i przejął kontrolę nad wydarzeniami. Czinner dowiedział się o rozruchach i o ich niepowodzeniu w czasie, gdy pociąg, którym podróżuje, dotarł do Wlirzbur- ga; wówczas w nagłym impulsie postanowił, że wysiądzie w Wiedniu. Był załamany i co chwilę powtarzał naszej specjalnej korespondentce: „Gdyby tylko poczekali, gdyby tylko poczekali". Był przekonany, że gdyby był obecny w Belgradzie, cała klasa robotnicza tego miasta poparłaby powstanie. Łamiącym się głosem opowiedział naszej kore- spondentce historię swej ucieczki z Belgradu w 1927 roku oraz przedstawił plany, które teraz, w jednej chwili, legły w gruzach. Zanotowałeś? A teraz posłuchaj uważnie. Jeżeli w ciągu pół godziny nie zatelefonuję jeszcze raz, zapomnij o wszystkim po słowach „do Wurzburga" i pisz to, co powiem teraz. Po długim i bolesnym wahaniu zdecydował się kontynuować swoją podróż do Belgradu. Był załamany i co chwilę powtarzał: „Co za wspaniali, dzielni ludzie. Czy zasługuję na miejsce pomiędzy nimi?" Kiedy odrobinę do- szedł do siebie, wyjaśnił naszej korespondentce, że zamie- rza stanąć przed sądem razem z tymi, którzy przeżyli nieudaną rewolucję, aby znów przypomnieć o sobie masom pracującym. Jego popularność wśród robotników jest taje- mnicą poliszynela. Jego udział w procesie może być dla rządu bardzo niewygodny. Panna Warren głęboko odetchnęła i popatrzyła na zega- rek. Brakowało pięciu minut do odjazdu pociągu. — Edwards? Nie odkładaj słuchawki. Jeszcze kilka słów o Savory'm. Pisz szybko, bo mam mało czasu. Prosili mnie o pół kolumny, ale chyba nie zdążę. Tylko kilka zdań. Pan Quin Savory, autor słynnej The Great Gay Round, znajduje się w drodze na Daleki Wschód w poszukiwaniu materiałów do najnowszej powieści Going Abroad. Mimo że książka ma być osadzona w realiach azjatyckich, wielki pisarz nie porzucił całkowicie Londynu, który tak kocha, ponieważ zdecydował się relacjonować obrazy dalekich lądów oczy- ma londyńskiego sklepikarza. Pan Savory, wysoki i chudy mężczyzna, ucieszył się, spotkawszy naszą korespondentkę na peronie dworca kolejowego w Kolonii. Jego sztywny sposób bycia nie jest w stanie ukryć ciepła i czułości, które nosi w sercu. Poproszony o ocenę swego miejsca w literatu- rze, powiedział: „Nie noszę w sobie chorobliwej ambicji, aby dorównać takim mistrzom jak Lawrence czy Joyce. Życie jest piękne tylko dla ludzi rozsądnych, o zdrowym umyśle i zdrowym ciele". Pan Savory, ubierający się skromnie i bez ekscentryzmów, nie ufa cyganerii z pewnych kręgów litera- ckich. Stwierdził, iż zbyt mocno akcentują znaczenie seksu w egzystencji rodzaju ludzkiego. Nasza korespondentka wskazała na ciepło, z jakim odebrana została przez nie- zliczonych czytelników The Great Gay Round (właśnie zszedł z maszyn drukarskich stutysięczny egzemplarz tej powieści) sylwetka Emmy Tod, młodej służącej. „Ma pan ogromną wiedzę o kobiecym sercu, panie Savory", powie- działa. Pan Savory, który jest kawalerem, rozparł się wygo- dnie na fotelu w swoim przedziale w pociągu i roześmiał się. „Pisarz to ktoś taki jak szpieg", oznajmił. Długo machał z okna naszej korespondentce, kiedy pociąg odjeżdżał. Należy wspomnieć, że jest publicznym sekretem, iż Carol Delaine, córka lorda Gathawaya, zagra rolę Emmy Tod w kierowanym obecnie do produkcji filmie na podstawie książki Savory'ego. Zapisałeś? No, to drukujcie te bzdury. Na nic więcej nie mam czasu. Panna Warren odłożyła słuchawkę. Ani śladu doktora Czinnera. Była głodna, ale zadowolona z siebie. Jeszcze bardziej ucieszyła się, kiedy zobaczyła go w oknie wagonu, niby pochłoniętego czytaniem gazety, jednak uważnie lust- rującego wzrokiem peron. No i co, chciałeś mnie nabić w butelkę, pomyślała z satysfakcją. Nic z tego. Urzędnik przy barierce zatrzymał ją. — Fahrkarte, bitte. Nie patrzył na nią, zajęty był odbieraniem biletów od pasażerów, którzy właśnie wysiedli z jakiegoś lokalnego pociągu. Kobiety przyciskały do piersi małe dzieci, a jakiś mężczyzna niósł nawet żywą kurę. Panna Warren spróbo- wała przecisnąć się pomiędzy nimi. — Mam przepustkę dziennikarską — powiedziała. Kolejarz odwrócił się w jej kierunku. — Niech mi ją pani pokaże. — Zostawiłam w bagażu w pociągu. Odebrał ostatni bilet, wszystkie starannie złożył na kupkę i obwiązał kauczukową gumką. Szanowna pani, zaczął wyjaśniać uprzedzająco grzecznym tonem, powiedziała mu, opuszczając peron, że ma przepustkę przy sobie; pomachała mu przed oczyma jakimś papierkiem i zniknęła, zanim zdążył mu się przyjrzeć. Teraz więc on życzy sobie dokład- nie ów papierek obejrzeć. — Cholera jasna! — zawołała panna Warren. — W takim razie moją torebkę ktoś ukradł. — Ale przecież szanowna pani przed chwilą powiedziała, że jej torebka znajduje się w wagonie — odrzekł urzędnik kolejowy. Panna Warren znów zaklęła. Zdawała sobie sprawę, że przeciwko niej świadczy przede wszystkim jej wygląd. Nie miała kapelusza, włosy miała potargane, jej oddech cuchnął alkoholem. — Nic na to wszystko nie poradzę — powiedziała. — Mu- szę dostać się z powrotem do wagonu. Niech pan pośle kogoś ze mną. Zapłacę tej osobie. Kolejarz potrząsnął przecząco głową. Wyjaśnił, że sam nie może opuścić swojego stanowiska, a posyłanie z szanowną panią któregoś z bagażowych z hallu byłoby niezgodne z przepisami. Poradził, aby szanowna pani kupiła sobie bilet w kasie, wsiadła do pociągu, a potem żądała zwrotu pienię- dzy, skoro posiadałaby podwójny bilet na tę samą trasę. Dlaczego szanowna pani tego nie zrobi? — Ponieważ — odparła panna Warren z furią — szanow- na pani nie ma przy sobie dosyć pieniędzy. — W takim razie — powiedział kolejarz uprzejmie, spog- lądając dyskretnie na zegarek — szanowna pani będzie musiała udać się w podróż późniejszym pociągiem. Orient Express zaraz odjeżdża. Jeśli chodzi o torebkę, szanowna pani nie musi się o nią martwić. Przekażemy wiadomość telefoniczną na następną stację. Ktoś gwizdał jakąś melodię w hallu przed kasami. Panna Warren słyszała już ją kiedyś w towarzystwie Janet; trzy- mając się za ręce siedziały wówczas w ciemności, w kinie, oglądając jakiś łzawy film. Nucił ją facet wychylający się z okna, nuciła kobieta sprzedająca owoce, nuciło dwoje młodych ludzi objętych czule w cieniu muru wybudowane- go w studio filmowym. Zamyśliła się. Za chwilę odjedzie Janet, razem z Ouinem C. Savorym, zaraz odjedzie Richard Czinner, odjedzie po- ciąg, który tak wiele dla niej znaczył. Z nienawiścią popatrzyła na kolejarza i syknęła: — Ty skurwysynu. Odwróciła się i pognała z powrotem do budki telefonicz- nej. Facet myśli, że już jest bezpieczny, pomyślała o Czin- nerze, że pozbył się mnie, że nie mogę mu już nic zrobić, bo i tak już przegrał. Zamówiła rozmowę i kiedy telefonistka oddzwoniła, panna Warren była już spokojna. Niech sobie Janet flirtuje z Savorym, a Coral z Żydem. Nie dbała teraz o to. Bo kiedy w grę wchodził wybór pomiędzy miłością do kobiety a nienawiścią do mężczyzny, jej umysł nigdy się nie wahał, gdyż jej miłość czasami stanowiła obiekt drwin i uśmiechów, nienawiści natomiast nikt nigdy nie ośmielił się zlekceważyć. Coral Musker ze zdziwieniem spojrzała na kartę dań. — Wybierz za mnie — poprosiła. Kiedy zamówił wino, ucieszyła się, gdyż wino z pewnością pomoże jej przed dzisiejszą nocą. — Podoba mi się twój pierścień — powie- działa. Światła Wiednia powoli pozostawały za nimi. Kelner pochylił się nad stolikiem i zaciągnął zasłony na oknie. — Kosztował pięćdziesiąt funtów — powiedział Myatt. Znów był na dokładnie znanym sobie terytorium, nie musiał zastanawiać się nad chwiejnością ludzkich zachowań i po- staw. Przed nim leżała karta napojów alkoholowych, stały talerze, kelnerzy krążyli dookoła jego stolika. Wszystko to uspokajało go. Uśmiechnął się i poruszył dłonią w ten sposób, że kamień w pierścieniu zaiskrzył, a kolorowe refleksy padły na sufit i na kieliszki do wina. — A jest wart prawie dwa razy tyle. — Opowiedz mi o niej — poprosił pan Savory. — Zdaje się, że to dziwna kobieta. Czy pije? — Jest mi bardzo oddana. — Czy to coś dziwnego? Któż by ci nie był oddany? Gryząc chleb, pochylił się nad stołem i powiedział ostroż- nie: — Nigdy nie potrafiłem zrozumieć takich kobiet. — Nie, nie życzę sobie ani kropli więcej tego zagranicz- nego piwa. Mój żołądek tego nie zniesie. Zapytaj, czy przypadkiem nie mają guinnessa. Uwielbiam guinnessa. — Oczywiście, że Niemcy odnoszą ogromne sportowe sukcesy. Dziwne byłoby, gdyby nie odnosili. Przecież to ogromny kraj — zauważył pan Opie. — Ile tu młodych kobiet, ilu młodych mężczyzn! A jednak w krykieta grać nie potrafią. Taki bbs i Sutciiffe... — Ale ja nie znam ich języka, Amy. — Czy ty zawsze znasz wartość wszystkiego? Czy wiesz na przykład, ile ja jestem warta? —Jej zakłopotanie i strach przerodziły się w irytację. — Oczywiście, że wiesz. Dziesięć funtów, tyle co bilet kolejowy! — Już ci wyjaśniłem wszystko na ten temat — powiedział Myatt. — Gdybym była tą dziewczyną, tam... — Myatt odwrócił się i zobaczył wysmukłą kobietę w futrze. Uchwycił jej wzrok. Kobieta przez chwilę patrzyła mu w oczy, po czym wbiła spojrzenie w stół. — Jesteś o wiele piękniejsza — powiedział do Coral. Kłamał, nie spuszczał oczu z kobiety, próbując jeszcze raz pochwycić jej spojrzenie. — I jesteś dla mnie bardzo dob- ra. — Pochylił się ku niej nad zupą. — I będziesz dobra. — Tak — odparła Coral. — Dzisiejszej nocy. — Dlaczego tylko tej nocy? Kiedy dojedziemy do Kon- stantynopola, dlaczego nie mielibyśmy, nie mielibyśmy... — Zawahał się. Było w tej dziewczynie coś, co go zastanawiało. Odrobina tajemniczości w znajomej postaci. — Żyć tam ze sobą? — Dlaczego nie? Rozsądek kazał jej odrzucić tę propozycję, chociaż była ona niewątpliwie atrakcyjna. A jednak musiała odrzucić tę myśl, musiała skupić się na tym, co dzieje się tu i teraz, w wagonie restauracyjnym, w trzęsącym się pociągu, wśród jedzących i popijających ludzi. Do jej uszu dochodziły fragmenty rozmów: — Tak jedynie to. Tylko się całujemy. — Hobbs i Zudgliffe? A przecież zamiast w chłodne poranki powracać do zim- nego pokoiku i krzywo patrzącej gospodyni, która nie zrozumie prośby o butelkę gorącej wody albo filiżankę kawy, a na ból przemęczonej głowy zaproponuje dziwną pastylkę, będącą substytutem aspiryny, mogłaby wracać do miłego mieszkania, czystego, lśniącego, z bieżącą, gorącą wodą, miękkim łóżkiem z aksamitną pościelą w kwiatki, cichego i przestronnego. Czyż te wygody nie byłyby warte każdego bólu, nawet poniżenia w nocy? To jednak nie może być prawda, to zbyt piękna myśl, stwierdziła. Dzisiaj, kiedy Myatt odkryje, iż jestem zimna, przestraszona, niedoświad- czona, zapomni o mnie, porzuci mnie, nigdy więcej już nie będzie mnie chciał. — Nie zechcesz mnie. — A może jednak zechcę? — Poczekajmy do śniadania. Ponów swoją propozycję przy śniadaniu. Albo po prostu nic nie mów. — Nie, nie krykiet. Nie krykiet — mówił Josef Gruniich ocierając usta. — W Niemczech uczymy się biegać. Prostota tej wypowiedzi sprawiła, że pan Opie uśmiech- nął się. — Czy pan sam kiedyś biegał? — W swoim czasie — odparł Josef Gruniich — byłem wspaniałym biegaczem. Nikt nie biegał tak dobrze jak ja. Nikt nie potrafił mnie złapać. — Heller. — Nie przeklinaj, Jim. — Ja wcale nie przeklinam. Spróbuj tego piwa. Nie ma w nim tyle gazu. To, które piłeś przed chwilą, nazywa się „Dunkel". — Cieszę się, że się pani podoba. — Tak, szczególnie ta mała służąca. Nie potrafię sobie przypomnieć jej imienia, a przecież była taka słodka. — Może zechce mnie pani odwiedzić w przedziale po kolacji? — Czyż jeszcze pana nie zanudziłam, panie Savory? Zaproponuję ci to. — Nie obiecuj. Niczego mi nie obiecuj. Porozmawiajmy o czymś innym. Powiedz mi, co zamierzasz robić w Kon- stantynopolu. — Wiesz, że podróżuję w interesach. Muszę rozwikłać pewną sprawę. Chodzi o rodzynki — dodał z mieszaniną dumy i ironii w głosie. — Patrz, oto one. Zawsze mam kilka przy sobie. Weź jedną z tej przegródki w pudełku. Dobra, co? — Soczysta. — To jedna z naszych, Myatt, Myatt i Page. Teraz spróbuj jednej z tych. No i co powiesz? — Widzisz ją, Amy? Jest w przedziale pierwszej klasy. Nasz przedział to chyba dla niej za niskie progi. — Rzeczywiście, jest z tym Żydem. Cóż, wiadomo, co o tym myśleć. — Czuję wielki respekt, oczywiście, wobec kościoła rzym- skokatolickiego — powiedział pan Opie. — Nie jestem fanatykiem. Jako przykład organizacji... — A więc? — Nic z tego nie rozumiem. — Soczysta. — Nie, nie, ta wcale nie jest soczysta. To tania, podła rodzynka. Winnica, w której wyrosła, znajduje się po złej stronie zbocza. To sprawia, że rodzynki są suche. Spróbuj jeszcze jednej. Czy czujesz różnicę? — Tak, ta jest sucha. Zupełnie inna. Ale ta poprzednia była naprawdę soczysta. Chyba pomyliłeś próbki. — Nie, to niemożliwe. Sam je wybierałem. To dziwne, bardzo dziwne. — Czyżbym powiedziała coś złego? — Ta poprzednia była od Steina. W pewnej chwili w całym wagonie restauracyjnym zapa- nowała nagła cisza; o takich chwilach mówi się, że właś- nie anioł przelatuje nad głowami ludzi. Przez cały czas jednak na stołach pobrzękiwały podskakujące naczynia, koła pociągu dudniły na żelaznym szlaku, okna drżały, a za szybami widoczne były iskry tryskające spod cięż- kich, metalowych kół. Spóźniony na kolację, doktor Czin- ner wszedł do wagonu właśnie w środku takiej zupełnej ciszy. Odrobinę uginał kolana, chroniąc się przed wstrzą- sami pociągu; przypominał żeglarza, który, stojąc na po- kładzie, stara się zachować pion, mimo wzburzonego mo- rza. Podszedł do niego kelner, ale doktor nie pozwolił się prowadzić. Przez cały czas przez jego głowę przebie- gały pełne powagi słowa, układając się w wyraźne, sta- nowcze zdania. Mówicie, że jestem zdrajcą swojej ojczyzny? A cóż jest moją ojczyzną? Ciemne, strome zaułki, śmier- dzące, popękane ściany bez okien, głodujący ludzie o udrę- czonych twarzach? Czyż żyję dla Jugosławii? Nie, żyję dla wszystkich biednych i udręczonych tego świata. Przy- pomniał sobie trybunał wojskowy, sędziów rozpartych w fo- telach pod wizerunkiem orła i skrzyżowanych mieczy. To wy, z waszymi karabinami maszynowymi, z waszymi zbrojeniami i całym tym patriotycznym gadaniem, jesteś- cie zdrajcami wszystkich ojczyzn! Nieświadomie, mijając stół za stołem, starannie poprawił krawat i złotą szpil- kę. Wreszcie usiadł i rozkojarzonym wzrokiem spojrzał na menu. Tak, nie miałbym nic przeciwko temu, by stać się tym Żydem, pomyślał pan Peters podczas długiego lotu anioła. Jest dostatnio ubrany, tak, to prawda. Nie jest przystojny, nie powiedziałbym, że przystojny, ale ma proporcjonalną sylwetkę, a to, rozważał pan Peters, przypatrując się swojej rozlazłej żonie o ustawicznie burczącym żołądku, jest naj- ważniejsze. Dziwne. Dobrał próbki ze szczególną starannością. Oczy- wiście, nawet Stein mógł wypuścić na rynek soczystą ro- dzynkę, a jednak... W umyśle Myatta zaczęły kiełkować coraz poważniejsze podejrzenia. Przypuśćmy, na przykład, że pan Eckman uskutecznia na boku handelek na swój własny rachunek. Że udostępnił Steinowi pewną partię naszych rodzynek, aby czasowo podnieść jakość produktów Steina. Może to mieć na celu skłonienie Moulta, aby jednak przystąpił do interesu. Pan Eckman przeżywa chyba trudne chwile, wertuje nerwowo rozkłady jazdy, spogląda na ze- garek i stwierdza z przerażeniem, że połowa podróży Myat- ta już minęła. Jutro, pomyślał, wyślę telegram i postawię Joyce'a na czele oddziału w Konstantynopolu. Pan Eckman otrzyma miesięczny urlop. Joyce dokładnie sprawdzi księgi. Już wyobrażał sobie te nerwowe telefony od Eckmana do Steina albo od Steina do Eckmana, pośpieszne przejazdy taksówkami, obiady w napiętej atmosferze, nie okraszane nawet łykiem wina, a w tle wiernego i raczej głupawego Joyce'a ślęczącego nad rachunkami. Przez ten cały czas, w jasnym, nowoczesnym mieszkaniu, pani Eckman będzie siedziała na sofie i robiła na drutach wdzianka dziecięce dla misji anglikańskiej, a w ubikacji kurzyć się będzie wielka Biblia, zapomniana, nie tknięta. Q.C. Savory rozciągnął zasłony na oknie i blask księżyca oświetlił jego twarz. Śnieg przestał już padać i lśnił teraz na zboczach nasypu kolejowego. Kilkaset jardów od linii kole- jowej niczym rtęć błyszczał Dunaj. Savory widział wysokie drzewa i słupy telegraficzne migające mu przed oczyma. Białe izolatory na ich szczytach odbijały światło księżyca. Przedział pogrążony był w ciszy. Q.C. Savory przestał myśleć o Janet Pardoe. Zaczął się zastanawiać, w jaki sposób opisałby tę noc, jakich użyłby słów. Wszystko jest kwestią wyboru: nie powinienem opisy- wać tego, co widzę, a skupić się jedynie na nastroju, fakty pozostawiając imaginacji. Nie powinienem opisywać cieni leżących na śniegu, bo przecież ich koloru ani kształtów nie sposób oddać piórem, ale przecież mogę wspomnieć o pur- purowej lampie sygnałowej, wyłaniającej się z białego oto- czenia, o światłach poczekalni, płonących na jakiejś zapom- nianej wiejskiej stacyjce, o jasno oświetlonym-stateczku, sunącym mozolnie pod prąd. Josef Gruniich ostrożnie pomasował odcisk na nodze w miejscu, które przez długi czas uciskał rewolwer, i pomyś- lał: Ile jeszcze godzin do granicy? Czy straż graniczna otrzy- mała informację o morderstwie? Ale przecież jestem bez- pieczny. Mój paszport jest w porządku. Nikt nie widział, jak kradłem tę torebkę. Nie istnieje nic, co wskazywałoby, że byłem w mieszkaniu Kolbera. Czy nie powinienem wyrzucić gdzieś pistoletu? — zastanawiał się; po chwili jednak doszedł do wniosku, że nie. Odnaleziony, mógłby być obciążającym dowodem. Kryminalistyka w dzisiejszych czasach czyni co- raz większe postępy, pomyślał. Kiedy wyjmą pociski z ciała Kolbera, łatwo będą mogli dojść do tego, z jakiej broni zostały wystrzelone. Tak, jego zawód z każdym dniem i rokiem stawał się coraz bardziej niebezpieczny. Josef słyszał już plotki o nowych metodach badania odcisków palców; podob- no można już zidentyfikować dłoń nawet wtedy, gdy prze- stępstwo zostało popełnione w rękawiczce. No, w każdym razie, mimo swoich mądrych odkryć, wciąż jeszcze mnie nie złapali, pomyślał Josef. Filmy nauczyły oczy jednej rzeczy, rozmyślał Savory, podziwiać piękno krajobrazu w ruchu. Na przykład teraz wieża kościelna poruszała się ponad drzewami, a kominy wznosiły się ku chmurom, by po chwili, całkowicie zniknąć za kolejnym elementem krajobrazu. Tak, ten sens ruchu należałoby natychmiast przetworzyć w słowa, w prozę. Savory zatęsknił za papierem i piórem i pożałował tego, iż zaprosił Janet Pardoe na rozmowę do przedziału. Nagle zapragnął pracować, zatęsknił za godziną lub dwiema go- dzinami spokoju, godzinami wolności od jakiejkolwiek ko- biety. Nie chcę jej, pomyślał, jednak gdy znów zaciągnął zasłony, poczuł po raz kolejny znajome ciepło pożądania. Janet była doskonale ubrana, „mówiła jak dama" i z po- dziwem czytała jego książki. Te trzy fakty miały dla niego ogromne znaczenie. Wciąż pamiętał, że przecież urodził się w Balham i mówi cockneyem. Po sześciu latach nieustan- nych sukcesów, sukcesów wyrażanych liczbą sprzedanych książek: 2000, 4000, 10 000, 25 000, 100 000, wciąż nie czuł się pewnie w towarzystwie dobrze ubranych kobiet. Każdy w życiu pisał, dzień po dniu, setki tysięcy słów, z ochotą lub z mozołem. A jednak słowa pisane przez niego, Q. C. Savory'ego, przynosiły zupełnie inny rezultat niż to, co zapisywali urzędnicy w grubych księgach lub skoroszytach. Dlatego teraz, skrycie podziwiając urodę Janet Pardoe, Savory nie myślał o swoim koncie w banku, o honorariach, wypłatach ani o czytelnikach, którzy płakali nad jego słowami pełnymi patosu albo śmiali się z jego cockneyows- kiego humoru; myślał o długich schodach do londyńskich salonów, szerokich drzwiach otwierających się przed nim, słyszał, jak kamerdynerzy z szacunkiem anonsują jego osobę, widział twarze kobiet i mężczyzn, zwracające się ku niemu z zainteresowaniem i z uznaniem. A więc wkrótce, za godzinę lub dwie, on stanie się moim kochankiem. Coral już się z tym pogodziła i nie czuła strachu. Gdy zemdlała na korytarzu, był przecież dla niej tak miły, otulił ją płaszczem, rozmawiał z nią głosem, który uspokajał, który koił. Spojrzała na niego z wdzięcznością i gdyby nie otaczająca ich cisza, powiedziałaby: „Kocham cię". Zatrzymała jednak słowa na ustach, nie chcąc prze- rwać ciszy będącej przecież nie tylko ich własnością. Będą tam dziennikarze, rozmyślał Czinner i przypomniał sobie ławy dla prasy podczas procesu Kamnetza, pełne mężczyzn szybko zapisujących coś w notesach; jeden z nich miał nawet szkicownik i rysował portrety osób biorących udział w rozprawie. Teraz będą zwracać uwagę tylko na mnie. Wreszcie odnajdę sens tych nieskończonych godzin wygnania, kiedy spacerowałem po morskim brzegu i za- stanawiałem się, czy dobrze zrobiłem, że uciekłem. Każde moje słowo musi sięgać celu, w każdej chwili muszę pamię- tać, o co walczę, pamiętać, że chodzi mi nie tylko o biednych • z Belgradu, ale o biedotę całego świata. Czinner wielokrotnie protestował przeciwko narodowym nastrojom panującym w sekcji bojowej partii socjaldemo- kratycznej. Nawet ich hymn zagrzewał do walki jedynie Słowian; przyjęto go jako pieśń sekcji bojowej wbrew protestom Czinnera. Cieszył się, że paszport miał angielski, a plan w walizce — niemiecki. Paszport kupił w małym sklepie z papierem, niedaleko British Museum, prowadzo- nym przez Polaka. Został mu wręczony pod małym stolicz- kiem do herbaty, na zapleczu sklepiku, przez chudego, rudego mężczyznę (imienia doktor Czinner już nie pamię- tał), który z miejsca przeprosił go za wygórowaną cenę. — Cóż, nasze koszty też są wysokie — narzekał. Pomógł Czinnerowi założyć płaszcz i zapytał mechanicz- nie, bez zainteresowania: — A jak pańskie interesy? Było aż nadto widoczne, że uważa Czinnera za złodzieja. Nie doczekał się jednak odpowiedzi, gdyż musiał iść do sklepu, aby sprzedać jakiemuś chłopcu Almanach Gaulois. „Marsz, marsz Słowianie" — mężczyzna, który napisał muzykę, został zadźgany bagnetami w sortowni listów. — Duszone kurczęta! Pieczona cielęcina! — Nawołując, kelnerzy wędrowali wzdłuż wagonów i przerywali ciszę. Nagle wszyscy zaczęli mówić jednocześnie. — Muszę powiedzieć, że Węgrzy całkiem naturalnie przyjęli krykieta. W poprzednim sezonie rozegraliśmy aż sześć meczów. — To piwo nie jest ani trochę lepsze. Wolę jednak guinnessa. — Uważam, że te rodzynki... — Kocham cię. — Nasz agent... Co powiedziałaś? Anioł odleciał, w trzęsącym się pociągu znów rozbrzmiały dziesiątki rozmów, rozległ się brzęk naczyń, słychać było odgłos kroków i dudnienie kół. Ekspres tymczasem mknął wzdłuż lśniącego Dunaju, wśród wysokich sosen i zielonych łąk. W lokomotywie maszynista spojrzał na wskaźnik ciś- nienia, pociągnął dźwignię regulatora i prędkość pociągu wzrosła o pięć mil na godzinę. 3 Coral Musker zatrzymała się na metalowym stopniu pomiędzy wagonem restauracyjnym a wagonem drugiej klasy. Pociąg trząsł tutaj tak bardzo, że przez chwilę wyda- wało się jej, iż nie będzie zdolna ruszyć się i pójść w kierun- ku przedziału pana Petersa i jego żony, Amy, żeby zabrać swoje bagaże. Myślami uciekała na chwilę z pędzącego pociągu: ujrzała się w drogim futrze, wchodzącą właśnie po schodach wiodących do jej własnego mieszkania. W salonie na stoliku ujrzała kosz pełen wspaniałych róż. Do jednej z nich przyczepiony był bilecik: ,,Z wyrazami miłości — Cari". Tak właśnie postanowiła go nazywać. Przecież nie mogła mówić: "Kocham cię, Carleton", a jedynie: „Uwiel- biam cię. Cari". Tak, Cari, to było prostsze. Roześmiała się głośno i nagle doszła do wniosku, że miłość to prosta rzecz, że składa się z radości, wdzięczności, prezentów i drobnych żarcików. Poza tym z mieszkania i służącej. W miłości nie ma miejsca na pracę. Szybciej ruszyła korytarzem. Odbijała się od ściany do ściany, jednak wcale na to nie zważała. Pomyślała, że w Konstantynopolu pójdzie do teatru trzy dni za późno i powie: „Czy mogę gdzieś tutaj znaleźć pana Sidneya Dunna?" Oczywiście, portierem będzie Turek, który jej nie zrozumie, będzie więc sama musiała szukać Sidneya Dunna w garderobach, w ciemnych zakamarkach, mówiąc do wszystkich napotkanych „dzień dobry" po angielsku albo po francusku. Wreszcie wejdzie do największej garderoby i zawoła: „Gdzie jest Dunn?" Będzie na próbie, kiedy więc ona pojawi się przed nim na scenie, zdziwi się: „Kim jesteś do cholery?", podczas gdy dziewczyny z baletu będą ćwiczy- ły, nie otrzymawszy sygnału, aby przerwać. „Jestem Coral Musker". „Spóźniłaś się o całe trzy dni. Co sobie myślisz, do cholery?" „Wpadłam tu tylko, żeby sobie obejrzeć to miejs- ce". Zadowolona, głośno powtórzyła to zdanie: — Wpadłam tu tylko, żeby sobie obejrzeć to miejsce. — Jednak huk pociągu niemal całkowicie zagłuszył jej słowa. — Przepraszam — powiedziała do pana Petersa, który drzemał w rogu przedziału, senny po sutym posiłku. Jego wyciągnięte nogi uniemożliwiały jej wejście do środka. — Przepraszam — powtórzyła i dopiero wówczas pan Peters rozbudził się i przeprosił ją. — Wraca pani do nas? To wspaniale. — Nie — odparła. — Przyszłam jedynie po swoje rzeczy. Amy Peters, zwinięta w kłębek na swoim miejscu i prze- żuwająca w ustach miętowego cukierka, niespodziewanie odezwała się ze złością: — Nie rozmawiaj z nią, Herbercie. Podaj jej bagaż. Tej dziewczynie wydaje się, że jest lepsza od nas. — Przyszłam jedynie po swój bagaż. O co pani chodzi? Nigdy nie powiedziałam niczego... — Amy, nie mieszaj się. Nie twoja sprawa, co robi ta dama — powiedział pan Peters. — Weź jeszcze jednego cukierka. Widzi pani, to wszystko przez jej żołądek — ode- zwał się do Coral. — Cierpi na niestrawność. — To nie jest żadna pani, tylko kurewka! Coral wyciągnęła walizkę spod siedzenia i w złości po- stawiła ją na stopy pana Petersa. Wyprostowała się, oparła dłonie na biodrach i spojrzała ze złością na Amy Peters. Poczuła się nagle stara i pewna siebie, ponieważ kłótnie zawsze przywodziły jej na myśl starą matkę i jej ustawicz- ne, głośne sprzeczki z sąsiadkami. Na moment weszła w skórę swojej matki. Wiedziała, od czego zacząć. „A kim ty właściwie jesteś, stara, rozlazła krowo?" Znała też odpo- wiedź: pani i pan Peters to sklepikarze na urlopie, jadący do Budapesztu na jedną z licznych wycieczek organizowanych przez Cooka. Jadą do Budapesztu, bo jest to trochę dalej niż do Ostendy, bo później będą mogli przechwalać się przed znajomymi, jakimi to są podróżnikami i pokazywać jaskra- we nalepki z tanich hoteli przyklejone do walizek. Kiedyś i na niej coś takiego zrobiłoby wrażenie. — Jak pani śmie w ten sposób mówić?! Nie jestem po- sługaczką z pani sklepu! Zresztą wątpię, czy byłoby panią na kogoś takiego stać. — Zaraz, spokojnie, spokojnie — wtrącił się pan Peters zdziwiony, że Coral odgadła ich profesję. — Nie ma powodu, żeby się zaraz denerwować. — Naprawdę? Czyżby pan nie słyszał, jak ta wiedźma o mnie powiedziała? Przypuszczam, że widziała, jak próbo- wałeś się ze mną zabawiać. — Ha, ha, tobie i tak potrzeba kogoś lepszego. Liczysz na łatwe pieniądze, ot co! Spieprzaj stąd, wcale cię nie po- trzebujemy w naszym przedziale. Idź tam... — Wyrzuć z ust to świństwo, kiedy do mnie mówisz! — Ty dziwko! Coral roześmiała się. Był to histeryczny śmiech jej matki, nawołujący sąsiadki, aby zebrały się dookoła i nacieszyły się sprzeczką. Była zadowolona z siebie. Nigdy dotąd nie miała okazji do takiej kłótni; zawieszona pomiędzy klasami społe- cznymi, należąca jedynie do teatru. Teraz z przyjemnością ujawniała naturę, jaką odziedziczyła po matce. — Nigdy nie chciałabym być takim straszydłem jak ty, nigdy, nawet gdyby ktoś miał mi za to zapłacić. Nic dziw- nego, że ten twój tak burczy, skoro masz aż tak ohydną gębę. Nic dziwnego, że twój mąż nie może już na ciebie patrzeć. — Spokojnie, kobiety, tylko spokojnie. — W każdym razie na pewno nie tknąłby ciebie. Mały, brudny Żyd, tylko ktoś taki cię zechce. Niespodziewanie Coral zaczęła płakać, mimo że ciągle tar- gała nią złość i wciąż miała siły, aby odkrzykiwać pani Peters. — Odczep się od niego! — zawołała, jednak jej słowa zapadły Coral w serce głęboko, nieodwracalnie. — Och, doskonale wiemy, że to twój chłopak. — Moja droga — rozległ się niespodziewanie głos za plecami Coral. — Nie pozwól im wyprowadzić się z równo- wagi. — Proszę, kolejny spośród twoich przyjaciół. — No i co z tego? Doktor Czinner ujął Coral pod łokieć i wyprowadził ją z przedziału. — Żydzi i cudzoziemcy. Powinnaś się wstydzić! — usły- szała jeszcze. Doktor Czinner zabrał jej walizkę i postawił ją na koryta- rzu. Następnie powrócił do przedziału i zimnym spojrze- niem zmierzył panią Peters. Nie okazał jej zakłopotanego, wymizerowanego oblicza niepewnego siebie cudzoziemca, ale stanowczą i zaciętą twarz, taką, jaką kiedyś demon- strował na podium dla świadków, zeznając na procesie przeciwko Kamnetzowi. — Czego? — Pani Peters wyciągnęła cukierek z ust. Doktor Czinner, wepchnąwszy ręce do kieszeni płaszcza, stał w progu przedziału i kołysał się: do tyłu i do przodu, w lewo i w prawo. W jednej chwili zapanował nad sytuacją, nie miał jednak pojęcia, co teraz powiedzieć, ponieważ w jego umyśle wciąż kłębiły się głębokie, patetyczne zda- nia, jedynie słuszna, socjalistyczna retoryka. Oburzyło go postępowanie Petersów wobec dziewczyny, nie potrafił jednak odszukać słów, aby ich potępić. Tymczasem pani Peters odzyskała głos. — Do czego się, człowieku, wtrącasz? Tego już za wiele. Herbercie, zrób coś. I wówczas doktor Czinner przemówił. Dwa słowa, wypo- wiedziane z ciężkim akcentem i z niespodziewaną siłą, uciszyły panią Peters: — Jestem lekarzem. Nie skończył na tym. Powiedział im, że powinni wstydzić się swojego zachowania, chociaż wcale nie spodziewa się po nich, że wiedzą, co to takiego wstyd. Ta dziewczyna poprze- dniej nocy zemdlała, a on stwierdził, że dla własnego zdrowia powinna postarać się o miejsce sypialne. Podej- rzliwość co do prowadzenia się innych świadczy jedynie o prowadzeniu się podejrzewających. Następnie trzasnął drzwiami i dołączył do Coral Musker na korytarzu. Petersowie nie mogli ich widzieć z przedziału, jednak głos pana Petersa docierał tu bardzo wyraźnie: — No i co z tego? Co mnie obchodzi ta dziewczyna? Doktor Czinner przyłożył czoło do zimnej szyby i wyszep- tał z nienawiścią: — Burżuazja. — Dziękuję panu — powiedziała Coral. Ujrzawszy cier- pienie na jego twarzy, dodała: — Czy mogę dla pana coś zrobić? Czy pan jest chory? — Nie, nie — odparł. — Ale to nie miało sensu. Nie potrafię przemawiać do ludzi. — Wyprostował się i uśmiech- nął się do Coral. — Pani za to była znakomita. Doskonale dawała sobie pani radę. — Ale dlaczego zachowywali się jak dzikie bestie? — za- pytała Coral. — Oni zawsze są tacy sami, przeklęta burżuazja. Proleta- riat ma swoje cnoty, arystokraci bywają dobrzy, sprawied- liwi i odważni. Bywają pożyteczni, przeznaczają swoje pieniądze na oświatę i lecznictwo, w testamentach zapisują pieniądze na szlachetne cele. Nie zasługują na swe bogac- twa, nie czynią jednak nikomu krzywdy. Ale burżuaąa? Przeklęci krwiopijcy, myślą tylko o tym, jak najdrożej sprzedać i najtaniej kupić. Kupują od robotników i sprzeda- ją robotnikom. Są bezużyteczni. Wcale nie spodziewała się odpowiedzi na swoje pytanie. Patrzyła ze zdziwieniem na Czinnera, przytłamszona poto- kiem jego słów, siłą jego przekonania, nie rozumiejąca ani słowa z tej wypowiedzi. — Przecież nie uczyniłam im żadnej krzywdy. — Wręcz przeciwnie, uczyniła pani. I ja też to zrobiłem. Pochodzimy z tej samej klasy, uczciwie zarabiamy na swoje utrzymanie, nie czyniąc zła, a jedynie odrobinę dobra. I to im się nie podoba, bo jesteśmy ich zaprzeczeniem. Zamilkła, gdyż nadal niczego nie rozumiała. Doktor tym- czasem zaczął jej łagodnie doradzać: — No, niech się pani uspokoi. Proszę pamiętać, że z pani zdrowiem nie jest najlepiej. Jeżeli nie stać pani na długie wakacje, proszę przynajmniej zachowywać spokój, nie de- nerwować się byle czym, nie wpadać w gniew z pierwszego lepszego powodu. — Oni nazwali mnie kurewką. Zauważyła, że to słowo nic dla niego nie znaczy. Ani na moment nie wytrąciła go z równowagi. Kontynuował swe rady dotyczące jej zdrowia, nie patrząc jej w oczy. Myśli zupełnie o czym innym, stwierdziła, i nagle po- chyliła się, aby podnieść walizkę. Chciała odejść. Nie cieka- wiły jej jego rady na temat środków uspokajających, soków owocowych i ciepłych ubrań. Ponuro zauważyła, że w po- stawie doktora od poprzedniego dnia zaszła zasadnicza zmiana. Jeszcze wczoraj szukał samotności, a teraz gotów był podjąć każdy temat, byle tylko jak najdłużej pozostać w jej towarzystwie. Doktor Czinner zaczął spacerować po korytarzu, mrucząc coś cicho do siebie pod nosem. Za oknami pociągu znów padał śnieg. Wiatr przylepiał białe płatki do szyb tak gęsto, że z trudem można było dojrzeć cokolwiek. Jestem coś winien Bogu, rozmyślał. Zaraz jednak po- prawił się: bogu. Temu bogu, do którego modliły się tłumy ubogich ludzi, tłoczących się w bocznych nawach kościo- łów, bogu zamkniętemu w złoconych ramach obrazów, bogu wyrażanemu przez przepyszne, dumne posągi. Bogu dwulicowemu, temu, który nakazywał biednym koić swe bóle w modlitwie i temu, który nakazywał chylić przed sobą głowy w imię wątpliwej, lepszej przyszłości w życiu poza- ziemskim. Doktor Czinner od dawna już wiedział, że prawdziwy Bóg jest fikcją, że wymyślony został przez bogatych, aby utrzy- mywać biednych w zadowoleniu i posłuszeństwie. Zdmuch- nął świeczkę swej wiary jednym zuchwałym gestem, który jednak wiele go, wychowanego w katolickiej tradycji, kosz- tował. Czasami zazdrościł ludziom, którzy rodzili się bez dziedzicznego obciążenia wiarą, którzy zdolni byli śmiać się z odwagi, jaką musieli wykazywać chociażby dziewiętnas- towieczni obrazoburcy. Nie jestem już niczyim synem, rozważał, nie jestem lekarzem, nie jestem wiernym żadnego kościoła. Jestem Socjalistą! Tak, socjalistą. Miał przed oczyma to słowo, tylekroć z pogardą drukowane w bulwarowych gazetach, tylekroć z drwiną wymawiane przez poważnych polityków. Lecz cóż, przegrałem, jestem sam. W tej chwili z wdzięcz- nością powitałby czyjekolwiek towarzystwo. Kiedy dotarł do swojego przedziału i ujrzał w nim nie- znajomego, był zadowolony. Mężczyzna stał tyłem do drzwi, ale gdy doktor otworzył je, natychmiast odwrócił się na krótkich, mocnych nogach. Pierwszą rzeczą, jaką doktor zobaczył, był srebrny krzyż na piersi nieznajomego. Drugą — jego własna walizka. Leżała w innym miejscu niż wówczas, gdy po raz ostatni wychodził z tego przedziału. — Czy pan też jest dziennikarzem? — zapytał z przy- gnębieniem. — Ich spreche kein Englisch — odparł mężczyzna. Zagradzając wyjście na korytarz, doktor Czinner odezwał się więc po niemiecku: — Policyjny szpieg? Przybyłeś więc za późno. Jego wzrok wciąż spoczywał na srebrnym krzyżu, który kołysał się z każdym ruchem nieznajomego. — Nie jestem policyjnym szpiegiem. Stwierdziwszy, że mężczyzna najprawdopodobniej nie kłamie, doktor Czinner uspokoił się. — Dobrze, niech więc pan usiądzie — powiedział. — Chyba nie rozumie pan, panie... — Czinner. Ujawnił nieznajomemu swoje nazwisko bez wahania. Nie musiał już się ukrywać, powstała nowa sytuacja, w której mógł z dumą prezentować swoją prawdziwą tożsamość. — Religia jest przyjaciółką bogatych ludzi — powiedział do obcego, patrząc wymownie na srebrny krzyż. — Skoro nie jesteś policyjnym szpiegiem, kim jesteś? I co tutaj robisz? — Nazywam się — obcy, krępy i o pokaźnej tuszy, zrobił krok do przodu — nazywam się... Jego nazwisko zagłuszył potężny huk, trwający przez kilka sekund. To pociąg przejeżdżał właśnie przez most nad Dunajem. Niczym srebrny węgorz, błyszcząca rzeka poja- wiła się po drugiej stronie torów kolejowych. Nieznajomy musiał powtórzyć: — Nazywam się Josef Griinlich. — Zawahał się na chwi- lę, po czym kontynuował: — Szukałem pieniędzy, panie Czinner. — Ukradłeś... — Powrócił pan za wcześnie — zaczął powoli wyjaśniać. — Wyślizgnąłem się z rąk policji. Przysięgam, że nie uczyni- łem niczego, co by mnie hańbiło, panie Czinner. Bawił się nerwowo guzikiem od płaszcza na wysokości bioder; dziwny nieznajomy, który na siłę wdarł się do nowo oświeconego umysłu doktora Czinnera, umysłu, w którym — zdawało się — jest miejsce tylko na wzniosłe prawdy, na wizję wygłodzonych ludzi w łachmanach, płaczących dzieci i mężczyzn potykających się na drodze ku Golgocie. — To była polityczna sprawa, panie Czinner. Uczyniono mi wielką krzywdę i musiałem uciekać. To dla dobra mojej sprawy otworzyłem pańską walizkę. — Słowo ,,sprawa" wymówił twardym tonem, przeistaczając je w hasło pełne emocji. — Czy wezwie pan konduktora? — Mocniej zacisnął palce na guziku. — Co ma pan na myśli, mówiąc o swojej sprawie? — Jestem socjalistą. Doktorowi Czinnerowi przyszło błyskawicznie na myśl, że nie można osądzać ruchu po wyglądzie i zachowaniu jego działaczy. Nie można było potępiać socjalizmu tylko dlate- go, że socjalistą jest ktoś taki jak Gruniich. — Dam panu pieniądze — powiedział doktor Czinner. Wyciągnął z kieszeni i wręczył nieznajomemu pięć funtów angielskich. — Do widzenia. Jakże łatwo pozbył się Gruniicha i jak niewiele go to kosztowało. Przecież w Belgradzie i tak pieniądze nie będą miały dla niego żadnej wartości. Nie potrzebował adwokata, by go bronił. Najlepszym obrońcą będzie jego własny język. Niełatwo mu było jednak pozbyć się myśli, którą pozostawił za sobą Griinlich: ruchu nie należy potępiać z powodu nieuczciwości jego działaczy. Sam doktor nie był do końca kryształowo uczciwy, to jednak wcale nie wpływało na jego przekonania; bywał osobnikiem próżnym i popełnił w życiu kilka nikczemności. Nawet motywy, które skłaniały go do podróżowania pierwszą klasą, nie były czyste: łatwiej było tu uniknąć kontroli granicznej, ale też było wygodniej. Poza tym podróż pierwszą klasą bardziej pasowała do jego ego, lidera ruchu. Wszedł konduktor i sprawdził jego bilet. — Znów pada śnieg — powiedział. — Dalej jest jeszcze gorzej. Będziemy mieli szczęście, jeżeli dotrzemy do Stam- bułu na czas. Konduktor najwyraźniej miał ochotę na pogawędkę. — Trzy zimy temu — mówił — przeżywaliśmy w tym pociągu ciężkie chwile. Pociąg utknął w zaspie śnieżnej na czterdzieści osiem godzin, gdzieś na Bałkanach, na jednym z najgorszych, najbardziej pustych odcinków. Zaczęło bra- kować jedzenia, a na dodatek trzeba było oszczędzać paliwo. — Czy dotrzemy na czas do Belgradu? — Trudno powiedzieć. Z mojego doświadczenia wynika, że jeśli pada po tej stronie Budy, to dwa razy tak mocno pada przed Belgradem. Inaczej rzecz ma się z Dunajem. Śnieg może walić w Monachium, a w Budapeszcie będzie jak latem. Dobranoc, doktorze. W taką pogodę będzie miał pan wielu pacjentów. Zacierając ręce z zimna, kolejarz ruszył dalej po prze- działach. Doktor Czinner nie pozostał zbyt długo w swoim prze- dziale. Mężczyzna, który z nim dotąd podróżował, wysiadł już w Wiedniu. Wkrótce nie będzie można dojrzeć nawet mijanych latarni, stwierdził. Śnieg sypał już gęsto, a na szybach zamieniał się w lód. Kiedy jakieś światło pokazy- wało się za oknem, natychmiast dzielone było na malutkie promyki przez drobiny mętnego lodu i okno stawało się kalejdoskopem pogmatwanych kawałków kolorowego, drżącego szkła. Doktor Czinner zatarł ręce dla rozgrzewki, po czym wetknął je głęboko do kieszeni płaszcza i zaczął spacerować po korytarzu. Minął przedział konduktorów i wszedł do wagonu trzeciej klasy, który do pociągu dołączo- no w Wiedniu. Wagon pogrążony był w półmroku; paliła się jedynie słaba, okrągła żarówka u sufitu. Na drewnianych ławkach pasażerowie spędzali noc skuleni, ze złożonymi płaszczami pod głowami. Kilka przedziałów było tak prze- pełnionych, że kobiety i mężczyźni spali w pionowych pozycjach, siedząc prosto, a ich twarze w bladym świetle były zielone, bez wyrazu. Pachniało tanim winem z pustych butelek porzuconych pod siedzeniami. Po podłodze walały się okruchy chleba. Kiedy Czinner zbliżył się do toalety, natychmiast zawrócił. Ten smród — to już było zbyt wiele dla niego. Drzwi toalety otwierały się i zamykały z trzas- kiem, w miarę wstrząsów pociągu. Tutaj jest moje miejsce, pomyślał z przekonaniem. Powi- nienem podróżować trzecią klasą. Nie chcę upodabniać się do labourzystów, którzy jeżdżą pociągami w pierwszej kla- sie, aby potem w parlamencie oddawać swoje głosy w imie- niu klasy robotniczej. Uspokoił się zaraz jednak myślą, że częste przesiadki znacznie opóźniłyby jego podróż, a poza tym mógłby zostać zatrzymany na którejś z granic. Zdawał sobie sprawę ze złożoności kierujących nim motywów — za- częły go one martwić dopiero w obliczu nieuchronności porażki. Wszystkie niegodziwości, świństewka i drobne grzeszki pochłonęły ciemność zapomnienia w atmosferze zwycięskiej euforii. Teraz, gdy wszystko zależało od jego języka, pragnąłby, aby mógł swe przemówienia wygłosić z zupełnie czystym sumieniem. Bał się, że drobne wydarze- nia z przeszłości, o czym, oczywiście, jego wrogowie nigdy się nie dowiedzą, będą w stanie nagle obudzić się w jego umyśle i związać mu język. Myśląc o bliskiej przyszłości, doktor Czinner zaczął, jak nigdy dotąd, odgrzebywać w pamięci wydarzenia z prze- szłości. Był czas, kiedy czyste sumienie można było kupić sobie za cenę kilku chwil wstydu: „od mojej ostatniej spowiedzi popełniłem takie i takie grzechy...". Gdybym, rozmyślał doktor, z tęsknotą i odrobiną goryczy, gdybym mógł teraz odzyskać nieskazitelność mych motywów w tak łatwy sposób, byłbym głupcem, gdybym nie skorzystał z szansy. Moja skrucha za to, co uczyniłem, nie jest mniejsza niż za młodych lat, a jednak nie wierzę, że istnieje coś takiego jak przebaczenie. Nie wierzę, że żyją ludzie, którzy potrafią przebaczać. Uśmiechnął się z drwiną na tę ostatnią myśl. Czy miałby wyznać swoje grzechy skarbnikowi partii socjaldemokraty- cznej albo ludziom podróżującym w ścisku w trzeciej kla- sie? W wyobraźni ujrzał twarze księży, ich uniesione, wy- grażające palce, ciężkie szepty ich martwych języków. Nagle uznał je za tak piękne i pożądane i tak beznadziejnie stracone, jak młodość i pierwsza miłość pomiędzy filarami szerokiego wiaduktu. To wówczas doktor Czinner spostrzegł pana Opiego. Siedział w przedziale drugiej klasy i pisał coś w notesie. Zaczął obserwować go z pełną wstydu zachłannością, bo właśnie zaczął poddawać się wierze, czemuś, co w młodości z taką dumą pokonał. Skoro ma to mi dać chociaż odrobinę spokoju... pomyślał i szarpnął za drzwi. Wszedł do prze- działu. Długa, blada twarz i blade oczy, jakby pradawna, dumna maska, początkowo onieśmieliły go. Za młodu przy- zwyczajony był do niekwestionowanego autorytetu księży. Teraz znów na moment poczuł się jak chłopiec o brudnych rękach, czerwieniejący się w mroku konfesjonału na myśl o swych codziennych grzeszkach. W swej zdradzającej cudzoziemskie pochodzenie angielszczyźnie odezwał się: — Przepraszam pana. Być może panu przeszkadzam? Czy ma pan zamiar spać? — Ani myślę o śnie. Wysiadam w Budzie. Nie będę spał — roześmiał się — dopóki nie znajdę się bezpieczny na brzegu. — Nazywam się Czinner. — A ja Opie. Dla Opie nazwisko Czinnera nic nie znaczyło; być może pamiętali o nim już tylko dziennikarze. Doktor zasunął drzwi i usiadł w przedziale naprzeciwko Opiego. — Czy jest pan księdzem? — zapytał. Próbował dodać „ojcze", jednak słowo to nie przechodziło mu przez gardło, znaczyło zbyt wiele. — Jednak nie wyznania katolickiego — odparł pan Opie. Po tej odpowiedzi doktor milczał przez kilka długich minut, nie widząc w jaki sposób wyartykułować swoją prośbę. Jego wargi wyschły z pragnienia prawdy i sprawie- dliwości, które niczym szklanka lodowatej wody, znajdowa- ły się na stoliku w posiadaniu kogoś innego. Pan Opie zdawał sobie sprawę z jego zafrasowania, bo w końcu powiedział z uśmiechem: — Piszę małą antologię. — Antologię? — powtórzył doktor Czinner mechanicz- nie. — Tak, antologię, duchową antologię dla świeckiego umysłu, coś, co by zastąpiło w kościele anglikańskim ksią- żki rzymskokatolickie. — Cienką, białą ręką pogładził skó- rzaną oprawę swojego notatnika. — Zamierzam sięgnąć jednak znacznie głębiej. Książki rzymskokatolickie są, jak- by to powiedzieć, wyłącznie religijne. Pragnę, aby w mojej skupiały się także wszystkie okoliczności i uwarunkowania codziennego życia. Czy gra pan może w krykieta? Pytanie zdziwiło doktora Czinnera. Właśnie rozważał, kiedy po raz ostatni klęczał w ciemnym miejscu kościoła i powtarzał słowa pokuty. — Nie — odparł. — Nie. — Nic nie szkodzi. Zrozumie pan, co mam na myśli. Proszę sobie wyobrazić, że jest pan ostatnim zawodnikiem na boisku, nakłada pan rękawice. Padło osiem posterun- ków, trzeba przebiec piętnaście rund, odpowiedzialność za wynik pana przytłacza. Żadna ze zwykłych ksiąg do kon- templacji nie da panu siły, aby opanować się, uwierzyć w siebie. Tę pustkę pragnę właśnie wypełnić. Pan Opie mówił szybko i z widocznym entuzjazmem; znajomość angielskiego zawodziła doktora. Nie wiedział, o jakie chodzi rękawice, posterunki i rundy*. Zdawał sobie sprawę, że związane są z angielską grą w kry- kieta, miał z nią nawet do czynienia podczas ostatnich pięciu lat, jednak w jego umyśle gra ta łączyła się jedynie z wizją niegrzecznych dzieciaków grających na trawie, nieraz w deszczu i na wietrze, w coś, czego nigdy nie mógł pojąć. Religijnego znaczenia tych słów nie potrafił uchwy- cić. Uznał, że duchowny używa ich metaforycznie. „Od- powiedzialność", „opanowanie", „wiara" — te słowa zro- zumiał i to zrozumienie dało mu okazję, by zadać pytanie: — Chciałbym porozmawiać z panem o spowiedzi — po- wiedział. Dźwięk tych słów sprawił, że nagle znów poczuł się młody. — To trudny temat — stwierdził pan Opie. Przez chwilę spoglądał na swoje dłonie, po czym zaczął mówić bardzo szybko: — Nie jestem dogmatykiem. Myślę, że można powiedzieć o spowiedzi wiele w obronie kościoła rzyms- kokatolickiego w tej kwestii. Współczesna psychologia opiera się na podobnych założeniach. Istnieje podobieństwo między kapłanem i spowiadającym się a psychoanalitykiem i pacjentem. Jest tu, oczywiście, ta zasadnicza różnica, że kapłan twierdzi, iż wybacza grzechy. Jednak, jeżeli dobrze spojrzeć, różnica — Opie zaczął mówić szybciej, gdy zauwa- żył, że doktor Czinner chce mu przerwać — wcale nie jest taka wielka. W jednym przypadku stwierdza się, że grzechy zostają wybaczone i pokutnik opuszcza konfesjonał z uspo- kojonym sumieniem i intencją rozpoczęcia życia od począt- ku; w drugim, zwyczajne wyjawienie występków pacjenta i wyciągnięcie na światło dzienne nieuświadamianych mo- tywów jego postępowania jakoby sprawiało, że przechodzi ochota ich powtarzania. Pacjent opuszcza psychoanalityka z mocnym postanowieniem, że rozpocznie wszystko od nowa. Otwarły się drzwi na korytarz i do przedziału wszedł jakiś mężczyzna. — Z tego punktu widzenia — kontynuował pan Opie — szczera rozmowa z psychoanalitykiem wydaje się bardziej skuteczna niż spowiedź w konfesjonale. — Rozmawiacie, panowie, o spowiedzi? — zapytał nowo przybyły. — Mógłbym wtrącić swoje trzy grosze? Istnieje jeszcze literacki aspekt całej sprawy. — Pozwolą panowie, że ich sobie przedstawię — powie- dział pan Opie. — Oto doktor Czinner oraz pan Savory. Zdaje się, że zapowiada się interesująca dyskusja: lekarz, duchowny i pisarz. — Brak pokutnika — powiedział doktor Czinner powoli. — Właśnie zamierzałem go przedstawić — stwierdził pan Savory. — W pewnym sensie to ja jestem pokutnikiem. W takim stopniu, w jakim powieść oparta jest na doświad- czeniu autora, on właśnie, pisarz, jest pokutnikiem, spowia- dającym się przed czytelnikami. W ten sposób oni wcielają się w księży i analityków. Z uśmiechem na ustach pan Opie zaprzeczył mu. — A jednak pańska powieść jest spowiedzią tylko o tyle, o ile spowiedzią jest marzenie. Interweniuje tu freudowski cenzor. Freudowski cenzor! — musiał powtórzyć głośniej, gdyż pociąg akurat przejeżdżał pod wiaduktem. — A co na to powie przedstawiciel nauk medycznych? Ich grzeczne, jasne i uważne spojrzenia onieśmieliły dok- tora Czinnera. Siedział z głową lekko pochyloną, niezdolny do tego, aby przenieść do ust gorzkie słowa ze swego umysłu. Po raz drugi tego wieczoru nie potrafił się wypo- wiedzieć. Czy będzie mógł polegać na sobie, kiedy dotrze do Belgradu? — Jest jeszcze Szekspir — przerwał ciszę pan Savory. — A gdzie go nie ma? — zapytał pan Opie..— Szekspir kroczy przez ten świat niczym olbrzym. Co chce pan... — Jaka była postawa Szekspira wobec spowiedzi? Uro- dził się, oczywiście, jako katolik. — W Hamlecie... — zaczął pan Opie, ale Czinner dłużej już nie czekał. Wstał i dwukrotnie krótko skinął głową. — Dobranoc — powiedział. Pragnął wyrazić im swój gniew i rozczarowanie, ale był w stanie jedynie powiedzieć: — In- teresująca dyskusja. Korytarz, oświetlony przez rząd żarówek dających słabe, niebieskie światło, sprawiał ponure wrażenie. Ktoś w prze- dziale, śpiący, przewrócił się na drugi bok i powiedział głośno po niemiecku: — Niemożliwe. Niemożliwe. Kiedy Coral opuściła doktora, zaczęła biec, tak szybko, jak to tylko było możliwe z walizką w wąskim korytarzu pędzącego pociągu. Nic więc dziwnego, że brakowało jej tchu, gdy pociągnęła za klamkę przedziału Myatta. Car- leton odłożył korespondencję od pana Eckmana i listę cen już jakieś dziesięć minut wcześniej, gdyż ani słowa, ani liczby nie docierały do głębi jego umysłu. Wciąż słyszał słowa dziewczyny: — Kocham cię. Co za dowcip, pomyślał, co za dowcip. Popatrzył na zegarek. Przez najbliższych siedem godzin nie będzie stacji, a poza tym konduktor otrzymał suty napiwek. Zastanowił się, czy konduktorzy przywykli już do takich rzeczy w pociągach dalekobieżnych. Kiedy był młod- szy, czytywał opowieści o królewskich posłańcach uwodzo- nych przez podróżujące samotnie piękne hrabiny i zastana- wiał się, czy równie przyjemna przygoda przydarzy się kiedyś również jemu. Spojrzał na swoje odbicie w szybie i odruchowo przygładził włosy. Nie wyglądałbym najgorzej, gdyby moja skóra nie była taka blada, pomyślał. Po chwili jednak przypomniał sobie, że coraz bardziej tyje i podróżuje w sprawie rodzynek, a nie w sprawie grubego pakietu papierów wartościowych. A dziewczyna nie jest piękną rosyjską hrabiną, a jedynie miłą tancerką o zgrabnej fi- gurze. Usiadł, znów spojrzał na zegarek i jeszcze raz wstał. Był podniecony. Karcił się jedynie za to. Ty głupku, rozmyślał, to nic nowego. Dziewczyna jest sympatyczna, miła i bardzo zwyczajna. Mógłbyś znaleźć wiele takich każdego wieczoru na Spaniards Road. Mimo to jednak, mimo tych wewnętrz- nych perswazji, nie mógł pozbyć się wrażenia, że ta przygo- da ma w sobie coś nowego, świeżego, nieznanego. Może chodzi tylko o sytuację? O to że znajduje się w pociągu pędzącym z prędkością sześćdziesięciu mil na godzinę, w przedziale, w którym łóżko ma szerokość najwyżej dwóch stóp. A może chodzi o ten jej okrzyk przy obiedzie? Dziew- czyny, które dotąd znał, zawsze z nieśmiałością wypowiada- ły to zdanie. Zapytane wprost, odpowiadały „kocham cię", jednak ich zwykłym, spontanicznym wyznaniem bywały słowa .Jesteś miłym chłopcem". Zaczął rozmyślać o Coral tak, jak jeszcze nigdy nie myślał o żadnej ze swoich kobiet: jest urocza i słodka i powinien być wobec niej bardzo czuły. Ani na myśl mu nie przyszło, że dziewczyna już teraz wiele mu zawdzięcza. — Wejdź — powiedział. — Wejdź — powtórzył. Odebrał od niej walizkę, wcisnął pod siedzenie, po czym uścisnął dłonie dziewczyny. — A więc — wyszeptała z uśmiechem na ustach — jes- tem, prawda? Mimo uśmiechu, dostrzegł jej przerażenie i zaczął za- stanawiać się, co jest tego powodem. Puścił jej dłonie chcąc zasunąć kotary na drzwiach; po chwili znaleźli się zupełnie sami w małym, trzęsącym się pudełku. Myatt pocałował dziewczynę i stwierdził, że jej usta są chłodne, delikatne i niepewnie reagują na pocałunek. Usiadła na miękkim siedzeniu, które zdążył już rozłożyć do spania, i zapytała go: — Czy zastanawiasz się, dlaczego przyszłam? — Obiecałaś — przypomniał. — Mogłam zmienić zdanie. — Ale dlaczego? — Myatt zaczął się niecierpliwić. Nie zamierzał siedzieć tutaj obok niej i rozmawiać o głupst- wach. Jej nogi, kołyszące się swobodnie, gdyż z wysokości łóżka nie dotykały podłogi, ekscytowały go. — Spędzimy razem miłe chwile. — Ściągnął jej buty i przebiegł dłońmi w górę po łydkach. — Chyba dużo na ten temat wiesz, prawda? — zapytała. Myatt poczerwieniał. — Czy ci to przeszkadza? — zapytał. — Och, nie — powiedziała. — Wręcz przeciwnie, cieszę się. Nie byłoby nam tu razem dobrze, gdybyś nie był doświadczonym mężczyzną. Jej oczy, duże i wystraszone oraz jej twarz, blada w sła- bym, niebieskim świetle żarówki, najpierw zdziwiły go, a potem jeszcze bardziej podnieciły. Zapragnął wytrząsnąć z Coral całą jej rezerwę, przemienić ją w pasję. Znów ją pocałował i zaczął ściągać z niej sukienkę przez głowę. Jej ciało drżało i wiło się jak ciało kota zamkniętego w torbie. Niespodziewanie przywarła ustami do policzka Myatta i wyszeptała: — Kocham cię. Naprawdę cię kocham. Sytuacja stawała się dla niego coraz dziwniejsza. To tak, jakby wyszedł na codzienny spacer, minął gazownię, muro- wany most na rzece Wimble, znane place i nagle dotarł do szosy wijącej się w górę ku bungalowom stojącym na skraju dziwnego lasu, przeciętego ocienionymi ścieżkami, bieg- nącymi Bóg wie gdzie. Oderwał dłonie od ramion Coral i nie dotykając jej powiedział: — Jaka jesteś urocza. — A potem ze zdziwieniem. — I ja- ka inna od wszystkich. Nigdy dotąd nie czuł, że powinien hamować swoje naras- tające podniecenie, nie czuł też, że taka konieczność pod- niecenie jeszcze zwiększa. Wszystkie jego dotychczasowe przygody były takie proste, takie zwyczajne... — Co powinnam teraz zrobić? Czy mam się rozebrać? Pokiwał twierdząco głową odkrywszy, że trudno mu mówić. Ujrzał, jak Coral wstaje z łóżka, zatrzymuje się w kącie przedziału i zaczyna się rozbierać; powoli, metody- cznie, po kolei ściągając z siebie i starannie układając każdy fragment odzieży. Obserwując ją zdał sobie sprawę, że wrzenie w jego ciele zupełnie nie pasuje do chłodnych, powolnych ruchów Coral. — Jesteś urocza. W jego chrapliwie, z trudem wypowiedzianych słowach wyraźnie słychać było podniecenie. Kiedy Coral zbliżyła się do niego, zobaczył, że jej spokój był tylko złudą. Jej twarz była czerwona, błyszcząca z podniecenia, a jej oczy wielkie i wystraszone. Czuł, że brak jej pewności siebie, że nie wie, czy płakać, czy się śmiać. Stojąc w wąskim przedziale naprzeciwko siebie, nieomal do siebie przylegali. — Chciałabym, żebyś zgasił światło — powiedziała. Nie odsunęła się, gdy dotknął jej obiema dłońmi. Razem kołysali się w rytmie ruchów pociągu. — Nie — zaprotestował. — A jednak tak będzie lepiej — powiedziała i zaczęła cichutko śmiać się, sama do siebie. A jednak jej śmiech przebijał się przez odgłosy pędzącego ekspresu, mimo że, gdy rozmawiali, nawet najbardziej czułe słowa musieli wypowiadać głośno, wyraźnie, gdyż szepty ginęły na krót- kiej drodze od ust do ucha. Ich zwyczajne gesty wydawały się teraz jakieś dziwne i nietypowe. Położywszy się, Coral okazała się niezręczna i w jakiś tajemniczy, zupełnie niepojęty sposób, nieśmiała. Jej śmiech przebrzmiał, nie urwał się nagle, lecz powoli zaniknął w taki sposób, że Myatt zaczął się zastanawiać, czy ten dźwięk był wytworem jego wyobraźni, czy też może odgłosem kół toczących się po żelaznych szynach. Nie- spodziewanie i z naciskiem Coral odezwała się: — Proszę, uważaj. Nie mam w tych sprawach zbyt wiele doświadczenia. Po chwili krzyknęła z bólu. W tym momencie Myatta bardziej nie zaskoczyłby nawet duch, gdyby przefrunął pod dachem przedziału. Oderwałby się od Coral, gdyby nie obejmowała go, przyciskając go mocno do siebie. — Och, nie odchodź — powiedziała. — Przepraszam cię. Nie chciałam... Nagłe zatrzymanie pociągu oderwało ich od siebie. — Co się stało? — Zatrzymaliśmy się w polu. — Dlaczego akurat teraz? Myatt otworzył okno i wychylił się odrobinę na zewnątrz. Widział odległe światła. Na ziemi leżał śnieg gruby na kilka cali. Spojrzał do przodu. W oddali, przed lokomotywą, skrzyło się czerwone światło. — Nie mamy przejazdu — powiedział. Fakt, iż koła zatrzymały się w bezruchu na torach, uczynił noc bardzo cichą. Tę niemal absolutną ciszę mącił jedynie syk pary z lokomotywy. Gdzieniegdzie w prze- działach ludzie budzili się, otwierali okna i mówili do siebie. Z wagonu trzeciej klasy, znajdującego się z tyłu pociągu, dobiegł odgłos skrzypiec. Melodia była prosta, żywa i cie- szyłaby Myatta, gdyby nie wydarzenia sprzed kilku chwil, gdyby nie jego zakłopotanie i współczucie. — Nie wiedziałem — powiedział do Coral. — Nigdy bym nie zgadł. W przedziale było tak ciepło, że nie zamykając okna, uklęknął przy łóżku i położył dłoń na twarzy dziewczyny, ostrożnie, delikatnie dotykając jej skóry. Znów ogarnęła go myśl, że Coral jest słodka, śliczna, urocza. Leżała spokojnie, wstrząsana jedynie krótkimi atakami bólu zmieszanymi z drżeniem rozkoszy. Ktoś z trzeciej klasy zaczął przeklinać po niemiecku skrzypka. Twierdził, że z powodu hałasu nie można spać, a przecież właśnie wstrząsy i zgrzyty pociągu go uśpiły, nie cisza, która właśnie zapanowała i obudziła go. Skrzypek odkrzyknął mu głośno jakieś przekleństwo i powrócił do gry. I nagle wielu ludzi naraz zaczęło rozmawiać, ktoś roześmiał się. — Czy cię rozczarowałam? — zapytała Coral. — Czy jestem w tym aż taka zła? — Jesteś urocza — odparł. — Ale nie spodziewałem się. Dlaczego się na to zgodziłaś? Odparła tonem tak lekkim jak skoczne dźwięki skrzypiec. — Każda dziewczyna musi kiedyś się tego nauczyć. Znów pogłaskał jej twarz. — Sprawiłem ci ból. — To nie był piknik. — Następnym razem — zaczął obiecywać, ale przerwała mu natychmiast pytaniem, którego powaga sprawiła, że się roześmiał. — A więc będzie następny raz? Czy dobrze zdałam ten egzamin? — Chcesz następnego razu? — Tak — odparła. Rozmyślała teraz jednak nie o nim, jego uściskach, lecz o mieszkaniu w Konstantynopolu, o własnym łóżku i o tym, że będzie chodziła spać o dziesiątej wieczorem. — Jak długo zostaniesz w Konstantynopolu? — zapytała. — Być może miesiąc, być może dłużej... — To krótko — szepnęła z żalem. Myatt, widząc jej rozczarowanie, zaczął obiecywać Coral różne rzeczy. Wie- dział jednak dobrze, że gdy nastanie świt, pożałuje, że to wszystko powiedział. — Możesz powrócić razem ze mną. Kupię ci mieszkanie w mieście. Jej milczenie zdawało się podkreślać brak realizmu w je- go wypowiedzi. — Nie wierzysz mi? — zapytał. — Och — westchnęła. — Wierzę ci, ufam. Jest to jednak zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe — przyznała. Myat- ta uderzył absolutny brak kokieterii w jej zachowaniu i uzmysłowił sobie, że przecież był jej pierwszym kochan- kiem. — Posłuchaj — odezwał się. — Zrobimy to znów jutro? Zaczęła zaprzeczać, ale urwał jej. — Wydam przyjęcie na naszą cześć. — Gdzie? W Konstantynopolu? — Nie. Tam nie miałbym kogo zaprosić. — Przez moment wspomnienie Eckmana zakłóciło jego radość. — A więc w pociągu? — Znów zaczęła się śmiać, jednak tym razem był to szczery śmiech, pełen radości. — A dlaczego nie? — Myatt zrobił zdumioną minę. — Za- proszę wszystkich. Będzie to jakby przyjęcie weselne. Pogłaskała go po policzku. — Bez ślubu? — zdziwiła się. Myatt jednak coraz bardziej zapalał się do swojego pomysłu. — Zaproszę wszystkich: doktora, tego faceta z drugiej klasy, tego ciekawskiego, pamiętasz go? — Przez moment się wahał. — I tę dziewczynę. — Jaką dziewczynę? — Siostrzenicę twojej przyjaciółki. Jego napuszone słowa zostały jednak szybko przytłumio- ne myślą, że ta ostatnia mogłaby nie przyjąć zaproszenia. To nie jest prosta tancereczka, pomyślał i zaraz zawstydził się. A jednak, rozważał dalej, nie jest śliczna, łatwa i pospolita, jest właśnie taką kobietą, jaką powinienem poślubić. Przez moment jeszcze zastanawiał się, czy rzeczywiście jest taka niedostępna. Wreszcie powrócił do rzeczywistości. — Zaproszę też skrzypka — postanowił. — Będzie nam grał, gdy będziemy jedli. — Nie odważysz się ich wszystkich zaprosić — powie- działa Coral z błyszczącymi oczami. — Zrobię to. Nikt mi nie odmówi. Myślę, że każdy będzie miał ochotę wziąć udział w przyjęciu. Zamówię najlepsze wino, jakie tutaj mają — postanowił i w myślach zaczął obliczać koszty. Do porządku dziennego przeszedł nad myślą, że przecież wstrząsy pociągu niszczą jakość wina. — To będzie kosztowało jakieś dwa funty od głowy. Klasnęła z zadowolenia. — Nie ośmielisz się powiedzieć im, z jakiej okazji urzą- dzasz przyjęcie. Uśmiechnął się do niej. — Każę im pić za zdrowie mojej kochanki. Potem długo leżeli spokojnie obok siebie, w ciszy, ciesząc się wzajemną bliskością, obecnością. W końcu Coral po- trząsnęła głową: — To jest zbyt piękne, aby mogło być prawdą. Niedowierzanie przebijające z jej głosu zagłuszył gwizd lokomotywy i odgłos kół powoli ruszającego pociągu. W momencie gdy napinały się łącza pomiędzy wagonami i pociąg ruszał, otrzymawszy zielone światło, JosefGriinlich mówił: — Jestem prezydentem republiki. Obudził się akurat w momencie, gdy mężczyzna w płasz- czu długim do kostek miał wręczyć mu złoty klucz do sejfu — skarbca miasta. Rozbudził się momentalnie, z pełną świado- mością tego, gdzie się znajduje i tego, co mu się właśnie śniło. Oparłszy dłonie na swych grubych kolanach, zaczął się głośno śmiać. Prezydent republiki, to brzmi dumnie, dlaczego nie? Potrafię opowiadać niestworzone historyjki. Ten doktorek przekonał się o tym. Dał mi pięć funtów, ponieważ byłem zdecydowany i bystry. Policyjny szpieg? Nie, to tylko Josef Griinlich. Niech pan tam spojrzy, panie Kolber. Rewolwer w dłoni, naciśnięcie na spust, wszystko w ułamku sekundy, strzał... I udało mi się uciec. Nie, nigdy nie dopadną Josefa. Co powiedział ten księżulo? Josef zaczął się w duchu śmiać. „Czy grywacie w Niemczech w krykie- ta?" Ja mu na to: „Nie, nas uczą biegać. W swoim czasie byłem wielkim biegaczem". Odpowiedź godna pytania, księżulo nie doszukał się w niej ironii. Mimo wszystko jednak, przykra to była chwila, pomyślał Josef, wypatrując na zewnątrz przez okno, kiedy doktor zauważył, że grzebano w jego bagażu. Miałem palec na cynglu. Gdyby próbował zawołać konduktora, strzeliłbym mu w brzuch, zanim wydobyłby z siebie słowo. Josef znów roześmiał się, zadowolony, uszczęśliwiony, i dotknął kolby rewolweru. Albo odstrzeliłbym mu jaja. CZĘŚĆ CZWARTA SUBOTICA Urządzenie odbiorcze telegrafu w biurze naczelnika stacji w Subotnicy zaczęło pracować. Telegraf wystukiwał kropki i kreski. Usłyszawszy je przez otwarte drzwi Lukicz, urzęd- nik pocztowy, siedzący w rogu pomieszczenia pocztowego, zaczął przeklinać natarczywe odgłosy. Nie zrobił jednak żadnego wysiłku, żeby wstać. — To nie może być nic ważnego o tej godzinie — wyjaśnił swojemu pomocnikowi i Niniczowi, młodemu człowiekowi w szarym mundurze, żołnierzowi straży granicznej. Pomieszał talię kart i w momencie, kiedy skończył tę czynność, zegar wybił godzinę siódmą. Za oknami świeciło blade słońce; jego promienie odbijały się od topniejącego śniegu. Mokre tory kolejowe błyszczały. Ninicz powoli sączył rakiję ze szklanki. Wysokoprocentowy alkohol wy- wołał łzawienie oczu. Ninicz był bardzo młody. Lukicz jeszcze raz przetasował karty. — O co znów może chodzić? — zapytał swojego pomoc- nika. Potrząsnął brudną, potarganą głową. — Trudno powiedzieć, oczywiście. Ale nie zdziwiłbym się, gdyby znów o to samo. Baba nie może się temu oprzeć. Pomocnik zaczął chichotać. Ninicz uniósł wzrok. Jego ciemne oczy nie wyrażały niczego poza prostotą. — O kim rozmawiacie? — zapytał. W wyobraźni słyszał, jak telegraf przemawia kobiecym głosem. — Ach, wy, żołnierze — westchnął pomocnik Lukicza. — Nie wiecie nawet połowy tego, co się tutaj dzieje. — To prawda — przyznał Ninicz. — Od ponad czterech godzin znajdujemy się w stanie podwyższonej gotowości, z bagnetami na karabinach. Chyba nie będzie kolejnej wojny, co? Telegraf wciąż nadawał. Lukicz podzielił stertę kart na trzy równe części. Karty od czasu do czasu sklejały się, rozdzielał je więc poślinionym palcem. Trzy kupki kart ułożył starannie przed sobą. — To najprawdopodobniej żona naczelnika stacji — wy- jaśnił. — Kiedy wyjeżdża stąd na tydzień, przesyła mu telegramy, o najdziwniejszych porach, codziennie. Przewa- żnie późno w nocy albo bardzo wcześnie rano. Bywają bardzo czułe, czasami nawet pisane są wierszem: ,,Twoja ukochana myśli o tobie z rana", albo: „Myślę o tobie z wiernością i czułością". — Dlaczego ona to robi? — zapytał Ninicz. — Boi się, że mężulek zaciąga do łóżka służące. Uważa, że opamiętuje się, otrzymując w odpowiednim momencie telegram. Pomocnik Lukicza zachichotał. — Najśmieszniejsze jest to, że naczelnik nawet nie spog- ląda na swoje służące. Jego inklinacje, jakby to powiedzieć, zmierzają w innym kierunku. Gdyby ona tylko wiedziała... — Panowie, wasza kolej — powiedział Lukicz i zwężony- mi oczyma obserwował, jak układają się na kartach mie- dziane monety. Obstawili dwie kupki kart, trzecią pozos- tawiając pustą. Gdy tego dokonali, odwrócił po jednej karcie z każdej kupki. Najwyższą był walet pikowy z ostat- niej, nie obstawionej. Lukicz zebrał monety do kieszeni. — Bank wygrywa — powiedział. Była to bardzo prosta gra. Pomocnik Lukicza zdusił papierosa w popielniczce i na- tychmiast zapalił kolejnego. Ninicz tymczasem tasował. — Czy ludzie z pociągu przekazali wiadomości? — zapy- tał. — W Belgradzie spokojnie — odparł Lukicz. — Czy telefon działa? — Nie. Telegraf wreszcie umilkł i Lukicz westchnął z ulgą. — No, wreszcie, skończyło się. Żołnierz niespodziewanie przerwał tasowanie i powie- dział zagadkowym głosem: — Cieszę się, że nie jestem w Belgradzie. — Boisz się walki, chłopie? — zapytał wesoło pomocnik Lukicza. — Tak — przyznał Ninicz ze wstydem. — Przecież cho- dziło, prawda, o naszych własnych rodaków? Nie bałbym się walczyć, gdybym miał stanąć naprzeciwko Bułgarów. — Wszystko jedno, w każdej walce albo zginiesz, albo sam zabijesz — stwierdził filozoficznie pomocnik. — Dalej, Ninicz, mój drogi, rozłóż karty. Ninicz zaczął rozkładać. Kilkakrotnie mylił się, widoczne było, że coś go gnębi. — Ale czego oni chcieli? Co chcieli osiągnąć przez ten atak. — To byli czerwoni — powiedział Lukicz. — Biedni ludzie? Proszę o zakłady, panowie — powie- dział mechanicznie. Lukicz położył wszystkie monety, które do tej pory wy- grał na tę samą kupkę, co jego pomocnik. Podchwycił jego spojrzenie i mrugnął, w wyniku czego pomocnik zwiększył swój zakład. Ninicz był za mocno pogrążony w swych myślach, by zorientować się, że jest oszukiwany. Pomocnik Lukicza nie potrafił powstrzymać chichotu. — Przecież — zauważył Ninicz — ja również jestem biedny. — Zrobiliśmy zakłady — powiedział Lukicz niecierpli- wie. Ninicz odkrył karty. Oczy rozszerzyły mu się ze zdu- mienia, gdy zrozumiał, że oba zakłady przegrał. Przez moment na jego twarzy pojawił się ledwie widoczny cień podejrzenia, po chwili jednak policzył pieniądze i wstał. — Kończysz? — zapytał Lukicz. — Muszę wrócić do pokoju żołnierzy. Pomocnik Lukicza wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Stracił wszystkie swoje pieniądze. Daj mu jeszcze trochę rakii, zanim odejdzie, Lukicz. Lukicz nalał wódki do szklanki. Przechylając butelkę, wstał. W tej samej chwili nieoczekiwanie zadzwonił telefon. — Do diabła — powiedział. — To ta kobieta. Odstawił butelkę i przeszedł do drugiego pomieszczenia. Blade słońce prześwitywało przez brudne okno, swymi promieniami oświetlając paczki i pudła leżące za kontua- rem. Ninicz uniósł szklankę, a pomocnik Lukicza rozsiadł się wygodnie i z jednym palcem zaciśniętym na stercie kart zaczął nasłuchiwać. — Halo! Halo! — krzyknął Lukicz do słuchawki, niezbyt uprzejmie. — O kogo chodzi? Aha, telegraf? Niczego nie słyszałem. Nie mogę przez cały czas sterczeć nad tele- grafem. Mam dużo roboty na tej stacji. Powiedz żonie, żeby nadawała swoje telegramy o bardziej stosownych porach... Co takiego? — Jego głos nagle zmienił się. — Przepraszam, proszę pana. Przenigdy nie przypuszczałbym... Oczywiście, natychmiast, proszę pana, natychmiast. Natychmiast poślę, proszę pana. Jeżeli zechce pan poczekać na linii przez dwie minuty... Ninicz westchnął i wyszedł na zewnątrz. Od razu ogar- nęło go chłodne, nieprzyjemne powietrze stacji bez peronu. Przed wyjściem zapomniał założyć rękawiczki, i zanim je naciągnął, palce już mu zgrabiały z zimna. Powoli stawiał nogi na śniegu, w wierzchniej warstwie prawie stopionym, a w spodniej do połowy zamrożonym. Tak, cieszę się, że nie byłem w Belgradzie, rozmyślał. To wszystko było bardzo zagadkowe: oni byli biedni i on był biedny. Oni mieli żony i dzieci, także on miał żonę i małą córeczkę. Chyba spodzie- wali się, że coś przez to osiągną, ci czerwoni. Słońce przyświecające zza budynku celników dotknęło promienia- mi jego twarzy. Stacyjna lokomotywa jak duch stała samo- tnie na jednym z torów. Żaden pociąg nie przejedzie tędy w kierunku Belgradu, zanim nie zostanie odprawiony Orient Express. Za pół godziny będzie tutaj hałas i zamie- szanie, pojawią się celnicy, żołnierze straży granicznej spra- wdzać będą dokumenty i dyskretnie obserwować kolejarzy, aż wreszcie pociąg zostanie odprawiony. Tego dnia na stacji pojawi się tylko jeszcze jeden pociąg. Lokalny, lecz między - narodowy, pociąg do Winkowców. Ninicz zanurzył ręce w pustych kieszeniach. Potem będzie czas na kolejną porcję rakii, na kolejną partyjkę kart; ale przecież nie miał pienię- dzy. Znów tknęło go niejasne podejrzenie. — Ninicz! Ninicz! Rozejrzał się dookoła i zobaczył Lukicza, szybko podąża- jącego za nim w błotnistej mazi. Nie miał ani płaszcza, ani rękawic. Ninicz pomyślał: ten człowiek mnie obrabował, Bóg sprawił, że ruszyło go sumienie i biegnie, aby mi oddać pieniądze. Zatrzymał się i uśmiechnął się do Lukicza, jakby chciał powiedzieć: „Nie obawiaj się, nie żywię w sercu urazy". A jednak chodziło o coś zupełnie innego. — Ty głupku, myślałem, że nigdy mnie nie usłyszysz — powiedział Lukicz. Przystanął przy nim, mały, brudny, ciężko oddychający. — Idź natychmiast do majora Petkowicza. Jest proszony do telefonu. Nie mogę dodzwonić się do wartowni. — Telefon zepsuł się w nocy — wyjaśnił Ninicz. — To z powodu śniegu. — Co za bałagan — warknął Lukicz. — Już zgłosiliśmy awarię i z miasta przyjedzie ktoś, żeby ją zlikwidować. — Ninicz zawahał się. — Major nie wyjdzie na zewnątrz w taki śnieg. W pokoju ma kominek, jest mu teraz ciepło i wygodnie. — Ty głupku, ty imbecylu! — zdenerwował się Lukicz. — Sam szef policji telefonuje z Belgradu. Próbowali nam przesłać telegram, jednak zachowywaliście się tak głośno, że nie było nic słychać! Marsz po majora! Ninicz ruszył czym prędzej w kierunku wartowni, Lukicz jednak jeszcze warknął za nim: — Biegiem, ty głupcze! Biegiem! Ninicz przeszedł do truchtu. Ciężkie buty bardzo mu przeszkadzały. Zadziwiające, pomyślał, że można kogoś traktować jak psa. Zaraz jednak przyszło mu na myśl, że to jednak miło z ich strony, iż chcą grać z nim w karty. Przecież zarabiają w ciągu dnia tyle, ile on w ciągu całego tygodnia. — Czy jest major? — zapytał, kiedy znalazł się w warto- wni i po chwili zapukał nieśmiało do jego drzwi. Właściwie powinien przekazać mu wiadomość przez sierżanta, sier- żanta jednak akurat nigdzie nie było, a poza tym, kto wie, kiedy znów nadarzy się okazja do przekazania tak ważnej wiadomości; jeśli dobrze się spisze, być może czeka go awans, a wraz z awansem więcej pieniędzy, więcej jedzenia i nowa suknia dla żony. — Wejść. Major Petkowicz siedział za swoim biurkiem, twarzą zwrócony w kierunku drzwi. Był niski, chudy, o ostrych rysach i nosił pince-nez. Najprawdopodobniej w jego żyłach płynęła odrobina obcej krwi, bo miał jasne włosy. Czytał jakąś starą niemiecką książkę o strategii i karmił kiełbasą swojego psa. Ninicz z zazdrością popatrzył na płonący kominek. — Słucham, o co chodzi? — zapytał major z irytacją, niczym nauczyciel, któremu uczniowie przerwali poprawia- nie klasówek. — Telefonuje szef policji i prosi pana, żeby pan odebrał telefon. Słuchawka czeka w biurze naczelnika stacji. — A nasz własny telefon nie działa? — zdziwił się major, próbując, bez powodzenia, odłożywszy książkę na bok, ukryć swe zaciekawienie i podniecenie. Chciał wywrzeć na młodym żołnierzu wrażenie, że jest z szefem policji w zaży- łych stosunkach. — Nie, panie majorze. Mechanik jeszcze się nie pojawił. — Pewnie jeszcze nie ruszył w drogę. Gdzie jest sierżant? — Wyszedł na chwilę, panie majorze. Major Petkowicz naciągnął rękawice na dłonie i je przy- gładził. — Najlepiej będzie, jeżeli pójdziesz ze mną, żołnierzu. Być może będę potrzebował posłańca. Czy potrafisz pisać? — Troszeczkę, panie majorze. — Ninicz przestraszył się, że major wybierze kogoś innego, ale on skinął na niego ręką. Ninicz i pies podążyli za majorem przez wartownię, a następnie przez tory kolejowe. W biurze naczelnika Lu- kicz odgrywał już przedstawienie, jak to ciężko pracuje na swoim posterunku. — Słyszalność jest bardzo dobra, panie majorze — powie- dział i posłał Niniczowi, stojącemu za plecami majora, niechętne spojrzenie; zazdrościł mu, że stoi tak blisko aparatu. — Halo, halo, halo! — powtórzył trzykrotnie major Pet- kowicz kwaśnym tonem. Szeregowy wyciągnął głowę w kierunku słuchawki. Na przestrzeni dziesiątków mil pomiędzy granicą a Belgradem, po drucie telefonicznym biegł niczym duch głos tak wyraź- ny, czysty, że nawet Ninicz, stojący w odległości dobrych dwóch stóp od aparatu, był w stanie go zrozumieć. Wszyscy w biurze naczelnika umilkli. Lukiczijego pomocnik niemal wstrzymali oddechy. — Mówi pułkownik Hartep — usłyszeli. To szef policji, pomyślał Ninicz. Niesłychane, słyszałem głos szefa policji! Żona będzie dumna ze mnie dzisiaj wieczo- rem. Wieść rozniesie się po wszystkich barakach, wszyscy będą ją powtarzali pomiędzy sobą, krążyć będzie z ust do ust. — Tak, tak, tutaj major Petkowicz. Butny głos z Belgradu trochę przycichł. Ninicz był w sta- nie złapać tylko pojedyncze słowa. — Według naszych informacji... do Belgradu... przeszu- kajcie pociąg. — Czy mam zabrać go do baraków? Głos z drugiej strony odrobinę się podniósł. — Nie. Nie powinno widzieć go więcej ludzi niż to konie- czne... Na miejscu. — Ale — zaprotestował major Petkowicz — nie mamy tutaj warunków. Co z nim zrobimy? — ... tylko kilka godzin. — Sąd wojenny? To niezgodne z przepisami. Głos z drugiej strony przeszedł w śmiech. — Ja sam... my razem około południa... — A w przypadku uniewinnienia go? — ...ja sam — głos był teraz niewyraźny — ...pan i kapi- tan Aleksicz... — ścichł jeszcze bardziej. — Dyskretnie... pomiędzy przyjaciółmi. — Znów zabrzmiał bardzo wyraź- nie. — Może nie być sam.. podejrzanych... dokładnie... pociąg. Nie spieprzcie tylko roboty. Wreszcie odezwał się major Petkowicz. Jego głos pełen był głębokiej dezaprobaty. — Czy coś jeszcze, pułkowniku Hartep? — zapytał. — Tak, tak. Będę około południa. Obawiam się, że nie jest tam u was zbyt wygodnie na tej stacji. Jednak przygo- tujcie ciepłe pomieszczenie, coś gorącego do zjedzenia. Napoje przywiozę w samochodzie. — Nastąpiła krótka pauza. — Proszę pamiętać, majorze, jest pan za wszystko odpowiedzialny. — Za coś sprzecznego z regulaminami... — zaczął major Petkowicz. — Nie, nie, nie — przerwał mu głos. — Teraz mówiłem tylko o posiłku. — Czy w Belgradzie jest już spokój? — zapytał major chłodnym sztywnym tonem. — Opanowaliśmy sytuację — brzmiała odpowiedź. — Czy mogę zadać jeszcze jedno pytanie? Po chwili ciszy major Petkowicz zawołał: — Halo, halo, halo — głosem pełnym irytacji, aż wreszcie ze złością trzasnął słuchawkę na widełki. — Gdzie jest ten żołnierz? Aha. Pójdziecie ze mną. I znów, z psem i Niniczem podążającymi za nim, wyszedł w chłód poranka. Przeszedł przez tory, pokój żołnierzy, aż wreszcie zatrzasnął za sobą drzwi gabinetu. Tam napisał kilka poleceń na kartkach, wyszedł na zewnątrz i wręczył je wszystkie Niniczowi, aby dostarczył we wskazane miejsce. Był tak zirytowany i tak się śpieszył, że dwóch z nich zapomniał podpisać i zapieczętować. Te, oczywiście, Ninicz przeczytał. Żona będzie bardzo z niego dumna tego wieczo- ru. Wiadomości skierowane były do: szefa posterunku cel- nego (zapieczętowana), do kapitana z baraków, rozkazująca mu natychmiast podwoić liczbę wartowników na stacji i wydać każdemu z żołnierzy po dwadzieścia sztuk amuni- cji; ta wiadomość wstrząsnęła Niniczem. Czyżby oznaczało to wojnę, czyżby nadchodzili Bułgarzy albo czerwoni? Pa- miętał o zamieszkach w Belgradzie i zaniepokoił się. W koń- cu to moi rodacy, pomyślał, równie biedni, mający żony i dzieci. Ostatnia z kartek skierowana była do kucharza, a zawierała szczegółowe instrukcje w kwestii przygotowa- nia popołudniowego posiłku dla trzech osób. Miał zostać podany o trzynastej trzydzieści w pokoju majora. Kiedy Ninicz odszedł z rozkazami, major Petkowicz znów rozsiadł się wygodnie z niemiecką książką o strategii walki. I jak przedtem, zaczął karmić psa kawałkami kiełbasy. 2 Coral Musker zasnęła, na długo zanim pociąg dotarł do Budapesztu. Kiedy Myatt wyciągnął ścierpniętą rękę spod jej głowy, obudziła się o szarym poranku niczym bryza nad spokojnym morzem. Szybko zeskoczyła z łóżka i ubrała się; tak się śpieszyła i tak była wesoła, że wszystko się jej myliło. Półgłosem zaczęła nucić radosną piosenkę: I'm so happy, Happy-go-lucky me. Gwałtowne szarpnięcie pociągu rzuci- ło ją na szybę, jednak szaremu porankowi poświęciła jedy- nie krótkie, przelotne spojrzenie. Pociąg mijał blade świat- ła, płonące tu i ówdzie; było wciąż zbyt szaro, aby mogła zobaczyć mijane domy. Rzęsiście oświetlony most na Duna- ju przypominał skrzącą się podwiązkę. I just go my way, Singing every day. Gdzieś za rzeką zalśnił biały, duży dom. Nie zauważyłaby go, gdyby akurat w momencie, kiedy w tym kierunku patrzyła, nie zapłonęły w nim światła na parterze. Roześmiała się cicho i znów zaczęła nucić, wolna, radosna, młoda. Things that worry you Never worry me. Summer follows Spring. I just smile and... Całkowicie ubrana, jedynie bez butów na nogach, odwróciła się w kie- runku Myatta. Spał niespokojnie. Był nie ogolony. Leżał w rozbebeszo- nej pościeli i głośno oddychał. Z trudem mogła połączyć w umyśle jego osobę z podnieceniem i bólem poprzedniego wieczoru. Ten mężczyzna był jej obcy. Z pewnością za- przeczy słowom, które sam wypowiedział wczoraj w ciem- ności. A tak wiele jej przyrzekł. Cóż, trudno oczekiwać aż takiego szczęścia w życiu. Przypomniała sobie słowa star- szych, doświadczonych koleżanek: „zanim się oddasz, obie- cują ci wszystko". Dziwny kodeks moralny jej klasy ostrze- gał ją teraz: za nic nie powinna przypominać mu o tych obietnicach. Mimo tych myśli pochyliła się nad nim i spróbowała dłonią ułożyć mu włosy, aby chociaż trochę przypomniał jej kochanka. Gdy dotknęła jego czoła, obudził się i ujrzała jego oczy. Bała się obcego spojrzenia, zimnego, przeczącego, iż pamięta, kim ona jest i co wydarzyło się pomiędzy nimi w tym przedziale. Spodziewała się zdziwienia, udawanego zakłopotania, zamiast tego usłyszała jednak zdanie, które świadczyło o tym, iż Myatt podtrzymuje wieczorne obiet- nice: — Tak, musimy mieć tego skrzypka. Z westchnieniem ulgi klasnęła w dłonie. — I nie zapomnij o doktorze — dodała. Usiadła na skraju łóżka i naciągnęła buty na nogi. I'm so happy. On pamięta. Znów zaczęła śpiewać: Living in the suniight, loving in the mooniight, Having a wonderful time. Korytarzem przeszedł konduktor, pukając po kolei w drzwi wszystkich wagonów. — Budapeszt! Wokół pojawiało się coraz więcej świateł, szary poranek powoli przemieniał się w dzień. Na niebie świeciły już tylko trzy blade, samotne gwiazdy. — Co to jest? Tam, zaraz miniemy, szybko, patrz! — Zamek — odparł Myatt. — Budapeszt! JosefGriinlich, kiwający się przez sen w kącie przedziału, natychmiast się obudził i podszedł do okna. Ujrzał wodę lśniącą pomiędzy wysokimi, szarymi domami, widział świa- tła płonące na górnych piętrach budynków, ale po chwili pociąg wjechał do potężnej, rozbrzmiewającej tysiącem ech hali dworca. Pierwszy wyskoczył na peron Opie, rześki, żwawy, pełen energii. Wywlókł za sobą dwie wielkie wali- zki, a następnie torbę golfową i rakietę tenisową w pokrow- cu. Josef wyszczerzył zęby i wciągnął głęboko powietrze w płuca. Widok pana Opie przypomniał mu o jego własnym przestępstwie. Ujrzał mężczyznę w uniformie Cooka, pro- wadzącego wysoką, trzymającą się za żołądek kobietę i jej męża. Kroczyli tuż za nim, niemal deptając mu po piętach, zdezorientowani i niepewni, w obłokach pary, wśród nawo- ływań w obcych językach. Josef pomyślał, że mógłby tutaj wysiąść z pociągu. Natychmiast spoważniał, gdyż zaczął rozmyślać o czymś, co dotyczyło jego własnego bezpieczeń- stwa; małe kółka zębate jego umysłu zaczęły obracać się niczym precyzyjny mechanizm zegarka. Zaczął rozważać wszystkie plusy i minusy opuszczenia ekspresu w Budape- szcie. W pociągu był jakby uwięziony; policja mogła zor- ganizować aresztowanie go właściwie w każdym miejscu na trasie. Z tego punktu widzenia, im szybciej znajdzie się na zewnątrz, tym lepiej. Jako Austriak nie zostanie zauważony w Budapeszcie. Jeżeli będzie kontynuował podróż do Kon- stantynopola, ryzykuje kontrole celne na trzech kolejnych granicach. A jednak... Policja w Budapeszcie jest bardzo sprawna. W krajach bałkańskich jest skorumpowana, a przekupnych celników nie ma właściwie powodu się obawiać. Poza tym oddalał się od miejsca swej zbrodni. Miał przyjaciół w Istambule. Josef Griinlich postanowił jechać dalej. Podjąwszy decyzję, usiadł wygodnie i znów zapadł w sen. Śniło mu się, że błyskawicznie wydobywa rewolwer z kieszeni i strzela. Czyjeś głosy mówiły o nim: — Oto jest Josef. Już od pięciu lat działa w swym fachu i go nie złapano. Zabił Kolbera w Wiedniu. — Budapeszt! Doktor Czinner przerwał pisanie na niewiele ponad mi- nutę. Ta krótka przerwa była jego hołdem oddanym miastu, w którym urodził się jego ojciec. Opuścił on Węgry jako młody chłopak i osiedlił się w Dalmacji. Na Węgrzech był chłopem, pracującym najemnie na polu innego człowieka. W Splicie, a w końcu w Belgradzie był szewcem, pracują- cym dla siebie. A jednak jego wcześniejsza egzystencja, dziedzictwo krwi węgierskich chłopów były dla doktora Czinnera czymś ważniejszym, oddechem kultury większej niż stęchła cywilizacja bałkańska. To jakby ateński niewol- nik znalazł się w końcu wolny na barbarzyńskiej ziemi i tęsknił za wspaniałą sztuką, za poezją i filozofią, które nie były jego udziałem. Przed oczyma zaczęły mu się przesuwać fragmenty dwor- ca. Patrzył na napisy, wykonane w języku, którego ojciec nigdy go nie nauczył. Jtestoracioj, Pósto, Informoj. Wielki, szarpany wiatrem plakat nieomal otarł się o wagon: Tecró- noj Kaj Amuzejoj. Doktor Czinner mechanicznie odczyty- wał nieznane mu słowa i nazwy, zapowiedzi wydarzeń kulturalnych, które z pewnością nastąpią, jeszcze zanim pociąg dotrze do Belgradu. Kusiła opera, teatry i liczne kabarety. Przypomniał sobie komentarze ojca, powtarzane często w małej, ciemnej oficynie za sklepem. „Oj, ludzie z Budy potrafią się bawić". Jego ojciec również kiedyś cieszył się widokiem tego miasta, przyciskał twarz do szkła wielkich okien restauracji, obserwując, bez zazdrości, jak eleganccy kelnerzy podają posiłki do stolików, jak skrzyp- kowie poruszają się pomiędzy gośćmi — było mu dobrze. Teraz Czinnera brała pusta złość na wspomnienie bezmyśl- nego zadowolenia biednego ojca. Potem pisał jeszcze przez dziesięć minut, po czym złożył papier i wsunął go do kieszeni płaszcza. Pragnął być przy- gotowany na każdą ewentualność. Wiedział, że jego wrogo- wie nie mają żadnych skrupułów, raczej zamordują go w ciemnej uliczce, niż poprowadzą do więzienia, gdy zo- stanie znienacka schwytany. W tej chwili jego przewaga nad wrogami polegała na tym, że nie mieli pojęcia o jego zamiarach. Ogłosi swoje dobrowolne przybycie do Belgra- du, zanim się spostrzegą, że się zjawił. Wówczas już nie będą mieli okazji błyskawicznego zamor- dowania nie zidentyfikowanego osobnika, nie będą mieli innego wyboru, jak tylko postawić go przed sądem. Otworzył walizkę i wyciągnął z niej bedeker. Następnie zapalił zapałkę i przytknął ją do rogu mapy. Cienki papier powoli zaczął się palić. Wkrótce płomień ogarnął zabudowa- nia dworca kolejowego, a zaraz potem poczta główna za- mieniła się w czarny popiół. Następnie zbrązowiał zielony park, Kalimagdan. Na końcu spłonęły ulice najuboższych dzielnic; Czinner dmuchnął na ogień, żeby przyśpieszyć te bolesne chwile. Kiedy mapa całkowicie spłonęła, resztki czarnego popio- łu zgarnął pod siedzenie, wsunął pod język tabletkę i spró- bował zasnąć. Sen jednak nie chciał nadejść. Mimo ponure- go nastroju uśmiechnął się, gdy rozpoznał, pięćdziesiąt mil za Budapesztem, ostre zakole Dunaju; rzeka omijała w ten sposób wysokie wzgórze o kształcie naparstka, porośnięte rzadkimi sosnami. Wzdłuż brzegu rzeki biegła również droga. Pamiętał tę drogę, to wzgórze i te sosny, ponieważ było to miejsce, w którym po raz pierwszy poczuł się niczym nie zagrożony, po ucieczce przez granicę przed pięcioma laty. Jego towarzysz, prowadzący samochód, przerwał wó- wczas ciszę i po raz pierwszy od chwili, gdy opuścili Belgrad, zawołał do niego: — Będziemy w Budzie za godzinę i piętnaście minut. Wtedy poczuł się bezpieczny. Teraz w jego sercu gościło krańcowo odmienne uczucie. Myślał nie o tym, że znajduje się o pięćdziesiąt mil od Budapesztu, ale o tym, że jest zaledwie o siedemdziesiąt mil od granicy. Prawie w domu... W tej chwili jego instynkt przeważał nad rozsądkiem. Nie było sensu wmawiać sobie, że nie ma się domu, że jedynym przeznaczeniem jest więzienie. W tej chwili doktor Czinner marzył o piwnym ogrodzie Krugera, o parku i sadzawce, w której kąpią się ludzie w nocy, wyglądający jak duchy w blasku zielonych latarni, o stromych ulicach i ludziach, którzy przed pięciu laty byli jego przyjaciółmi. W końcu, pomyślał, zobaczę to wszystko przynajmniej jeszcze raz. Będę jeździł przez miasto samochodem z więzienia do sądu i z powrotem. Wówczas przypomniał sobie z melancholią, co powiedzia- ła panna Mabel: piwny ogród już nie istnieje, na jego miejscu stoją domy mieszkalne. Coral i Myatt przypatrywali się sobie ponad stołem za- stawionym obfitym śniadaniem z ulgą i radością. Jeszcze wczoraj przy obiedzie byli jedynie dobrymi przyjaciółmi, nie mającymi sobie jednak wiele do powiedzenia. Teraz byli gotowi przegadać cały poranek, szybko, gwałtownie, bez przerwy, jakby obawiali się, że przemijający czas wkrótce odbierze im tę możliwość. — Co zrobię, kiedy przyjadę do Konstantynopola? Mam zamówiony pokój. — Nie przejmuj się nim. Zarezerwowałem miejsce w ho- telu. Zameldujesz się ze mną i weźmiemy duży pokój z podwójnym łóżkiem. Zaakceptowała to rozwiązanie natychmiast, z radości niemal zabrakło jej tchu, jednak nie było czasu na ciszę, na spokój. Skały, domy, nagie pastwiska sunęły wzdłuż pocią- gu z prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę, a przecież tak wiele jeszcze było do powiedzenia. — Zdaje się, że zajedziemy do Stambułu w porze śniada- nia, prawda? Co potem będziemy robili przez cały dzień? — Zjemy razem lunch. Po południu będę musiał pójść do biura, żeby dopilnować interesów. Ty w tym czasie możesz pójść na zakupy. Wieczorem wrócę do ciebie, zjemy razem kolację i pójdziemy do teatru. — Tak, ale do jakiego teatru? Jeszcze w to nie wierzyła, transformacja, która stała się sprawą jednej nocy, była wprost niewiarygodna. Jego twarz wcale nie przypominała już twarzy tych wszystkich mło- dych żydowskich chłopaków, których znała do tej pory. Nawet gwałtowna gestykulacja, ciągle towarzysząca jego słowom, bezustanne rozkładanie rąk, była zupełnie inna. Przechwalał się, jak wiele wyda dla niej pieniędzy, jak wiele czasu jej poświęci; brzmiało to inaczej niż dotąd po prostu dlatego, że mu wierzyła. — Kupimy najlepsze miejsca w twoim teatrze. — Dunn's Babies? — Tak. A potem, jeżeli zechcesz, zaprosimy wszystkie tancerki na kolację. — Nie. — Potrząsnęła głową. Nie mogła ryzykować, że go teraz utraci, a przecież wiele dziewcząt z baletu mogło być o wiele ładniejszych niż ona. — Po teatrze powrócimy do łóżka. Zaczęli się śmiać głośno nad filiżankami kawy. Kilka brunatnych kropel powędrowało na obrus. — Czy wiesz, jak długo już siedzimy nad tym śniada- niem? — zapytała Coral. — Całą godzinę. To skandal! Coś takiego jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło. Całe moje śniada- nie to zwykle kawa w łóżku o dziesiątej rano. A potem dwie grzanki z odrobiną soku pomarańczowego, jeżeli aktualna gospodyni jest dla mnie miła. — A kiedy nie pracujesz? Roześmiała się. — Daję sobie spokój z sokiem pomarańczowym. Czy jesteśmy już blisko granicy? — Bardzo blisko. — Myatt zapalił papierosa. — Palisz? — Nigdy nad ranem. Pal sam. Wstała i w tym samym momencie pociąg zatrząsł się na zwrotnicy i zachwiało nią. Na szczęście padła wprost w ob- jęcia Myatta. Jednak zaraz wyprostowała się i tylko jeszcze przez chwilę trzymała się jego ramienia, dopóki rytm pocią- gu nie uspokoił się. — Najdroższy, wracaj szybko. Będę na ciebie czekała. Nagle zapragnęła powiedzieć: „Chodź ze mną teraz, za- raz". Poczuła strach przed samotnością w przedziale pocią- gu, który właśnie wjechał na stację. Przecież mogli wejść obcy, zająć miejsce Myatta, a ona nawet nie będzie w stanie zaprotestować, nie znając żadnego języka poza angielskim. Tłumaczyła jednak sobie, że przecież go zmęczy, jeżeli co chwilę będzie czegoś od niego chciała. Zamęczanie męż- czyzny prośbami wcale nie jest bezpieczne i Coral nie odważyła się podjąć ryzyka. Spojrzała za siebie: siedział z głową odrobinę przekrzywioną, bawiąc się złotą papiero- śnicą. Kiedy zajęła swoje miejsce, pociąg już stał, wyjrzała więc przez okno na małą, zabłoconą stacyjkę. Kilka tablic ob- wieszczało wielkimi, czarnymi literami: SUBOTICA. Bu- dynki stacyjne składały się z kilku niechlujnych szop i bara- ków. Nie było peronu. Pociąg otaczali już celnicy w zielo- nych mundurach oraz żołnierze. Poruszali się powoli, spra- wiali wrażenie, jakby się im zupełnie nie śpieszyło. Roz- mawiali głośno, ktoś się śmiał, aż wreszcie jeden z celników pofatygował się do przedziału konduktorów. Na skraju stacji stało kilkoro wieśniaków, przyglądając się tej scenie. Któraś z kobiet trzymała na rękach niemowlę, ssące jej pierś. Wielu żołnierzy zdawało się tutaj po prostu zbędnych. Jeden z nich postanowił z nudów odgonić wieśniaków od stacji, jednak zatrzymali się znów kilkanaście jardów dalej i znów przyglądali się temu, co dzieje się wokół pociągu. Pasażerowie zaczęli się niecierpliwić. Pociąg był o ponad pół godziny spóźniony, a nikt nie czynił nic, żeby rozpocząć kontrolę pasażerów i bagaży. Kilkoro z nich wysiadło z wa- gonów i przez tory przeszli w kierunku zabudowań stacji, w nadziei odszukania toalety. Wysoki, chudy Niemiec, o ku- listej głowie, zaczął spacerować wzdłuż pociągu, w tę i z po- wrotem, w tę i z powrotem. Coral Musker ujrzała, jak doktor opuszcza pociąg; na głowie miał wymięty kapelusz, na dłoniach wełniane rękawice. Ubrany był, jak zwykle, w swój nieodłączny płaszcz. W bezmyślnym spacerze dołą- czył do Niemca, jednak obaj znajdowali się jakby w odręb- nych światach, bo w ogóle się nie zauważali. Przez chwilę przystanęli obok siebie, kiedy żołnierz oglądał ich paszpor- ty, jednak wciąż każdy z nich pogrążony był we własnym świecie — Niemiec przez cały czas był zdenerwowany i niecierpliwy, a doktor spokojny i uśmiechnięty. Wyszła z pociągu i podeszła do niego. Dopiero wtedy zorientowała się, że uśmiech doktora jest jakiś dziwny, sentymentalny, jakby niewłaściwy w tym ponurym miejscu. — Przepraszam, że panu przeszkadzam — odezwała się niepewnym głosem, odrobinę przestraszona, z respektem. Doktor skinął głową i złączył ręce za plecami. — Zastanawiałam się... zastanawiałam się, czy zechciał- by pan zjeść z nami kolację dziś wieczorem. Uśmiech zniknął z twarzy doktora i Coral odgadła, że szuka on właściwych słów, aby jej odpowiedzieć. — Był pan dla mnie taki dobry... — wyjaśniła. Na dworze było zimno, oboje zaczęli więc spacerować. Słabo zmrożone błoto tryskało spod butów dziewczyny i brudziło jej pończochy. — Sprawiłoby mi to dużą przyjemność — odparł, starając się odmówić jak najgrzeczniej. — Jednak, z przykrością wyznam, że nie mogę przyjąć pani zaproszenia. Wysiadam z tego pociągu w Belgradzie. Powinienem był... — Nagle urwał, zmarszczywszy brwi. Jakby zapomniał, o czym przed chwilą mówił. Rękę w podartej rękawicy wsunął do kieszeni płaszcza. — Powinienem był... Dwóch żołnierzy zbliżało się w ich kierunku. Doktor otoczył Coral ramieniem, delikatnie zawrócił ją i zaczęli spacerować wzdłuż pociągu w przeciwnym kierunku. Wciąż miał zmarszczone czoło i nie kończył wypowiedzi. Zaczął mówić coś zupełnie innego. — Zastanawiam się, czy pani... moje okulary prawie całkowicie zaparowały. Co widzi pani przed nami? — Idą w naszą stronę celnicy, którzy właśnie wyszli z przedziału konduktorów. — To wszystko? Czy mają zielone mundury? — Nie, szare. Doktor zatrzymał się. — A więc... — Wsunął dłoń Coral w swoją własną i wyczuła, że wciska jej do ręki kopertę. — Niech pani szybko wraca do swojego przedziału. Kiedy będzie już pani w Stambule, proszę wysłać list. A teraz niech pani mnie natychmiast zostawi. Tylko proszę nie sprawiać wrażenia, że się pani śpieszy. Wykonała jego polecenie, zupełnie go nie rozumiejąc. Wystarczyło dwadzieścia kroków i znalazła się przy męż- czyznach w mundurach. Dopiero z bliska zorientowała się, że są to żołnierze. Nie mieli karabinów, jednak odgadła to, gdyż przy paskach mieli pochwy z bagnetami. Zagrodzili jej drogę i od razu zorientowała się, że ją zatrzymają. Zaczęli coś mówić gwałtownie pomiędzy sobą. Gdy spróbowała mimo wszystko pomiędzy nimi przejść, jeden z nich usunął się z jej drogi. Głęboko odetchnęła, jednak wciąż była trochę przestraszona z powodu listu, który trzymała w dło- ni. Czyżby miała coś przeszmuglować przez granicę? Nar- kotyki? Jeden z żołnierzy ruszył za nią; usłyszała jego buty skrzypiące w zamarzniętym błocie. Uspokajała się w myś- lach, że to jej się tylko wydaje, że przecież, gdyby coś od niej chcieli, zawołaliby ją. Ciągłe milczenie żołnierzy, którzy pozostali za nią, uspokoiło ją również. Mimo to przyspieszy- ła kroku. Jej przedział znajdował się już w następnym wagonie, a jej ukochany będzie przecież umiał wytłuma- czyć po niemiecku, kim ona, Coral, jest. Myatta jednak nie zobaczyła przez okno przedziału. Wciąż palił papierosa w wagonie restauracyjnym. Zawahała się. Postanowiła po chwili, że pójdzie w kierunku wagonu restauracyjnego i zastuka w okno. Jej wahanie jednak trwało zbyt długo. Poczuła czyjąś dłoń na swoim łokciu i czyjś głos odezwał się do niej delikatnie, lecz w obcym języku. Odwróciła się, żeby się bronić, protestować, a w razie czego wyrwać się i pobiec w kierunku wagonu restauracyj- nego, jednak jej strach odrobinę zmalał, kiedy ujrzała duże, łagodne oczy żołnierza. Uśmiechnął się do niej, pokiwał głową i wskazał na zabudowania stacji. — Czego chcesz? — zapytała. — Czy mówisz po angielsku? Potrząsnął głową i znowu się uśmiechnął. Jeszcze raz wskazał dłonią na budynki stacyjne. Coral zauważyła, że pozostali żołnierze otoczyli już doktora i prowadzą go w tym samym kierunku. Pomyślała, że chyba nie dzieje się nic złego, skoro doktor idzie pierwszy, przed nimi, a oni nie używają siły. Żołnierz znowu pokiwał głową, po czym z wiel- kim wysiłkiem wydobył z siebie kilka słów po angielsku: — Wszystko w porządku — powiedział i wskazał jeszcze raz na budynki stacji. — Czy mogę powiadomić mojego przyjaciela? — zapytała. Żołnierz pokiwał głową, ujął ją pod rękę i delikatnie zaczął odciągać od pociągu. Poczekalnia byłaby zupełnie pusta, gdyby nie znajdował się już w niej doktor. Na środku posadzki stał rozgrzany piecyk, a przez brudne szyby nie można było niczego zobaczyć, gdyż osadzony na nich lód sprawiał, że były matowe. Coral przez cały czas zdawała sobie sprawę, że w dłoni trzyma list, który najprawdopodobniej był przy- czyną jej zatrzymania. Żołnierz wprowadził ją jednak do poczekalni grzecznie, spokojnie, po czym zatrzasnął za nią drzwi. Nie zamknął ich na klucz od zewnątrz. — Czego oni chcą? — zapytała. — Muszę pojechać tym pociągiem. — Niech się pani nie boi — powiedział doktor. — Wszyst- ko im wyjaśnię, uwolnią panią w ciągu pięciu minut. Musi pani pozwolić się przeszukać, jeżeli tego zechcą. Czy ode- brali pani ten list? — Nie. — Lepiej więc będzie, jeżeli odda mi go pani z powrotem. Nie chcę, żeby miała pani przeze mnie jeszcze większe kłopoty. Coral wyciągnęła przed siebie rękę z listem i w tej samej chwili otworzyły się drzwi. Wszedł żołnierz, uśmiechnął się do dziewczyny bez złośliwości i odebrał od niej list. Doktor Czinner powiedział do niego coś, co skwitowane zostało gwałtowną odpowiedzią. Żołnierz miał proste, przemęczone oczy. Kiedy wyszedł z listem, doktor powiedział: — Wcale mu się to nie spodobało. Kazano mu podglądać przez dziurkę od klucza, czy czegoś sobie wzajemnie nie przekazujemy. Coral usiadła na drewnianym krześle i wyciągnęła nogi w kierunku pieca. — Jest pani bardzo spokojna — stwierdził doktor Czinner z podziwem. — Histeria i próby wytłumaczenia im teraz czegoś nie mają przecież sensu. I tak niczego nie zrozumieją — odpar- ła. — Zaraz zacznie mnie szukać mój przyjaciel. — To prawda — powiedział doktor i westchnął z ulgą. Przez chwilę jakby się nad czymś zastanawiał, wahał. — Zapewne zastanawia się pani teraz, dlaczego nie prze- praszam pani za to... za te trudności. Cóż, uważam, że w życiu są rzeczy ważniejsze niż chwilowe niedogodności. Sądzę, że pani tego nie zrozumie. — Nie, chyba nie — odparła i pomyślała o ostatniej nocy. Nagle ciszę rozdarł gwizd lokomotywy i Coral zerwała się na równe nogi. — To chyba nie nasz pociąg? — zawołała. — Muszę nim odjechać. Doktor Czinner podszedł do okna. Przez chwilę pod- grzewał szybę dłonią, po czym przyłożył oko do miejsca, z którego odtajał lód. — Nie — powiedział. — To lokomotywa na drugim torze. Chyba je wymieniają. To zajmie im trochę czasu. Niech się pani nie boi. — Och, wcale się nie boję — stwierdziła bez przekonania. Znów usiadła na twardym krześle. — Mój przyjaciel wkrót- ce się zainteresuje, co się ze mną dzieje. Już wtedy on im pokaże. On jest bardzo bogaty, wie pan? — Tak? — A przy tym bardzo odważny. Jest prezesem firmy. Produkują różne wyroby z rodzynek. — Zaczęła się śmiać. — Powiedział mi, żebym zawsze myślała o nim, kiedy jem rodzynki. — Tak? — Tak. Bardzo go lubię. Był dla mnie taki słodki, miły, taki serdeczny. Jest zupełnie inny niż wszyscy Żydzi. Ow- szem, oni wszyscy są spokojni, uprzejmi, ale on... on jest taki dobry... — Myślę, że jest bardzo szczęśliwym człowiekiem — po- wiedział doktor Czinner. Znów otworzyły się drzwi poczekalni i dwaj żołnierze wepchnęli do środka jakiegoś człowieka. Doktor szybko ruszył w ich kierunku i zablokował stopą drzwi, zanim zdążyli je zamknąć. Zaczął mówić coś do żołnierzy po cichu. Jeden z nich coś mu odpowiedział, drugi odepchnął go, po czym zatrzasnął drzwi i tym razem zamknął je na klucz. — Zapytałem ich — powiedział doktor — czy zamierzają panią tutaj trzymać. Powiedziałem, że musi pani odjechać tym pociągiem. Dowiedziałem się, że nic do pani nie mają. Oficer chce tylko zadać pani jedno czy dwa pytania. Pociąg będzie tu stał jeszcze dobre pół godziny. — Dziękuję panu. — A co będzie ze mną? — zapytał nowo przybyły mężczyz- na głosem, w którym brzmiał gniew i furia. — Co ze mną? — Nic o panu nie wiem, panie Gruniich. — Przyszli celnicy i mnie przeszukali. Zabrali moją splu- wę. Powiedzieli: „Dlaczego nie zgłosił pan, że posiada rewolwer?" A ja na to: „Nikt nie odważy się podróżować po waszym kraju bez broni". Coral Musker zaczęła się śmiać. Josef Gruniich rzucił jej złowrogie spojrzenie, po czym rozpiął swój sfatygowany płaszcz, popatrzył na zegarek i usiadł. Z dłońmi na kola- nach, zaczął gapić się na wprost przed siebie, w ścianę, nad czymś się zastanawiając. Chyba już skończył palić tego papierosa, pomyślała Co- ral. Chyba poszedł wreszcie do przedziału i zauważył, że mnie tam nie ma. Może poczeka dziesięć minut, zanim zapyta kogoś na stacji, czy mnie tam nie widziano. Minie dwanaście minut i mnie odnajdzie. Jej serce zabiło gwałtow- nie, gdy usłyszała zgrzyt klucza w zamku, jednak to nie Myatt wszedł do poczekalni, a jasnowłosy oficer. Rzucił za siebie jakiś rozkaz i natychmiast wbiegło za nim do środka dwóch żołnierzy. Obaj objęli posterunki przy drzwiach. — O co tutaj chodzi? — zapytała Coral doktora Czinne- ra. — Czy posądzają nas, że coś przemycaliśmy? Nie była w stanie zrozumieć, co mówią między sobą cudzoziemcy i nagle poczuła się słaba i opuszczona, przera- żona. Zdawała sobie sprawę, że jeżeli nawet ci mężczyźni zechcą być w stosunku do niej uprzejmi i tak nie zro- zumieją, co do nich mówi. — Niech pan im powie, że muszę odjechać stąd tym pociągiem — poprosiła doktora Czinnera. — Albo niech pan ich poprosi, żeby zawiadomili, gdzie jestem, mojego przyja- ciela. Doktor nie zwrócił tym razem na nią uwagi. Stał wypros- towany, sztywny, przy piecu i opowiadał na pytania oficera. Coral zwróciła się więc do Niemca, siedzącego w kącie i przypatrującego się czubkom swoich butów. — Niech pan im powie, że niczego złego nie zrobiłam, proszę. Niemiec tylko na moment podniósł wzrok i spojrzał na nią z nienawiścią. W końcu odezwał się do niej doktor Czinner: — Próbowałem wyjaśnić im, że nie ma pani zielonego pojęcia, co zawiera notatka, którą pani wręczyłem. On jednak twierdzi, że musi przetrzymać tu panią trochę dłu- żej, dopóki nie przesłucha pani szef policji. — Ale mój pociąg — nalegała. — Mój pociąg! — Myślę, że wszystko będzie w porządku. Postoi jeszcze jakieś pół godziny. Poprosiłem go, żeby zawiadomił pani przyjaciela o pani losie i odpowiedział mi, że zobaczy, co da się zrobić. Coral podeszła do oficera i dotknęła jego ramienia. — Muszę jechać tym pociągiem — powiedziała. — Muszę. Niech pan mnie zrozumie. Uwolnił się od jej ręki i odburknął coś ostrym, niegrzecz- nym tonem. Niczego nie zrozumiała. Po chwili oficer, wraz z obstawą, opuścił poczekalnię. Coral przytknęła twarz do okna. Wzdłuż pociągu wciąż spacerował Niemiec o kulistej głowie. Próbowała dojrzeć wagon restauracyjny. — Czy widzi go pani? — zapytał doktor Czinner. — Znów będzie padał śnieg — powiedziała i odeszła od okna. Czuła, że jeszcze trochę i się załamie, nie zniesie tego dłużej. — Czego oni ode mnie chcą? — zawołała. — Dlaczego mnie tutaj trzymają? — To pomyłka — zapewnił ją doktor. — Boję się. W Bel- gradzie doszło do rozruchów. Chodzi im o mnie, to wszyst- ko. — Ale dlaczego? Przecież jest pan Anglikiem, prawda? — Nie, jestem jednym z nich — odparł doktor z go- ryczą. — Co takiego pan zrobił? — Chciałem, aby wszystko w tym kraju było zupełnie inaczej. — Po chwili dodał z niechęcią, gdyż nie lubił nadużywać tego słowa: — Jestem komunistą. Natychmiast wykrzyknęła: — Dlaczego? Dlaczego? — wpatrując się w niego z prze- rażeniem, nie będąc w stanie ukryć, że jak domek z kart rozlatuje się jej wiara w jedynego człowieka, oprócz Mytta, który byłby w stanie jej pomóc. Nawet delikatność, z jaką potraktował ją w pociągu, zaczęła teraz wzbudzać w niej podejrzenie. Podeszła do ławki i usiadła na niej, najdalej jak tylko mogła od Niemca. — Wytłumaczenie pani, dlaczego, zabrałoby mi zbyt wie- le czasu — powiedział doktor. Nie słuchała jego słów, zamykając swój umysł przed wszelkimi jego wyjaśnieniami. Teraz myślała o nim jedynie jako o jednym z tych niechlujnych mężczyzn, którzy para- dują w niedzielne popołudnia po Trafalgar Square ze swoi- mi niedorzecznymi hałasami: „Robotnicy świata, łączcie się". To byli nieokrzesani bandyci, którzy powywieszaliby bogatych, pozamykaliby teatry, jej, Coral, kazali uprawiać miłość ze wszystkimi, którzy mieliby na to ochotę, a później maszerować w pochodzie z dzieckiem na ręku pod trans- parentem: „Robotnice Wielkiej Brytanii". — Zapewne więcej niż go mam — powiedział. I znów nie zareagowała na jego słowa. W tej chwili, we własnym mniemaniu, była istotą o wiele wyższą niż on. Była kochanką bogatego człowieka, a on robotnikiem. Kiedy wreszcie postanowiła zauważyć jego obecność, powiedziała: — Zapewne wsadzą pana do więzienia. — Najprawdopodobniej mnie zastrzelą. Popatrzyła na niego z zaskoczenia, zapominając o różnicy klas. — Dlaczego? Uśmiechnął się i odparł trochę zarozumiale: — Boją się mnie. — W Anglii — powiedziała Coral — pozwalają czerwo- nym opowiadać, co tylko im ślina na język przyniesie. Tyle że mówców zawsze otaczają policjanci. — Tutaj jest jednak inaczej. My robimy o wiele więcej, nie tylko mówimy. — Czy będzie pan miał proces sądowy? — W pewnym sensie będzie to proces. Zabiorą mnie do Belgradu. — Za oknem znów rozległ się gwizd lokomoty- wy. — Zdaje się, że przetaczają wagony — powiedział doktor Czinner, aby uspokoić Coral. Za oknami uniósł się ciemny dym z parowozu, pogrążając poczekalnie w półmroku. Słychać było nawoływania i tu- pot. Po chwili dało się słyszeć szczęk naciąganych zaczepów pomiędzy wagonami, zadrżały cienkie ściany poczekalni i zadudniła ziemia, gdy zaczęły się toczyć ciężkie wagony. Kiedy opadł dym i znów zrobiło się jaśniej, Coral wciąż siedziała na drewnianej ławce. Żadne słowa nie przychodzi- ły Jej do głowy, nogi miała już zimne jak lód. Popatrzyła na doktora Czinnera i w jego milczeniu odczytała samooskar- żenie, powiedziała więc do niego ciepłym głosem: — On po mnie wróci. Zobaczy pan, on po mnie wróci. Ninicz oparł na chwilę karabin o ziemię i zatarł ręce, zgrabiałe, mimo rękawiczek. — Ta nowa lokomotywa jest bardzo głośna — powiedział, obserwując, jak długi rząd wagonów oddala się i w końcu znika mu z oczu. Powoli życie na stacji zaczęło wracać do normalnego rytmu. Ciekawscy wieśniacy zawracali, celnicy i żołnierze kryli się w budynkach. — Idą na obiad — powiedział z zazdrością towarzysz Ninicza. — Nigdy jeszcze nie widziałem tak głośnej lokomotywy — powiedział Ninicz. — A służę tu już dość długo. Po chwili dotarły do niego słowa kolegi o obiedzie. — Major zamówił w barakach gorący posiłek — powiedział. Nie poinformował jednak kolegi, że sam szef policji przyjedzie z Belgradu. Tę wiadomość zachował dla swojej żony. — Jesteś szczęściarzem — westchnął drugi żołnierz. — Często sobie rozmyślam, jak to dobrze byłoby być żonatym i regularnie jadać. Im częściej spotykam twoją żonę, tym częściej tak sobie myślę. — Nie jest mi źle — przyznał Ninicz skromnie. — Powiedz, co ona przynosi ci na służbę? — Zwykle pajdę chleba i kawałek kiełbasy. Czasami również masło. To dobra dziewczyna. Zaczął zastanawiać się, czy jest dla niej wystarczająco dobrym mężem. Powinienem być bogaty, kupować jej dro- gie suknie i naszyjniki, zabierać do Belgradu, do teatru. Po chwili pomyślał o zagranicznej dziewczynie, zamkniętej w poczekalni. Z zazdrością przypomniał sobie jej strój, który musiał kosztować majątek, jednak szybko uzmys- łowił sobie, w jakiej okropnej sytuacji się znalazła, i wrócił myślami do swojej żony. Z czułością zaczął rozmyślać o jej urodzie, o tym, jaka jest dobra dla niego. — Uwaga! — wyszeptał jego kompan i obaj natychmiast poderwali się na nogi. Na widok samochodu wjeżdżającego na stację obaj stanęli sztywno, wyprostowani i czujni. Koła samochodu rozbryzgiwały topniejące błoto. — Kto, do diabła... — szepnął znów kompan Ninicza, ledwie poruszając wargami. Ninicz milczał, jednak dumny, że wie, kto przyjechał. Wiedział, że wysoki, elegancki męż- czyzna to szef policji. Znał nawet nazwisko drugiego oficera, który wyskoczył z samochodu z energią kauczukowej piłe- czki i przytrzymał drzwi przed wysiadającym pułkowni- kiem Hartepem. — Co za miejsce — westchnął Hartep ze zdziwieniem i niesmakiem, spojrzawszy najpierw na błoto, a potem na swoje wypolerowane buty. Kapitan Aleksicz zawtórował mu. —— Mogli chociaż ułożyć jakieś deski. — Nie, nie, przecież jesteśmy policjantami. Nie lubią nas tutaj. Jeden Bóg wie, jaki obiad nam uszykowali. Słuchaj, człowieku — skinął na Ninicza — pomóż szoferowi wyciąg- nąć nasze bagaże. I uważaj, żeby butelki z winem przez cały czas stały pionowo. — Major Petkowicz, proszę pana... — Co mnie obchodzi major Petkowicz? — Słucham pana? — odezwał się zza pleców Ninicza suchy głos, w którym słychać było z trudem hamowaną wściekłość. — Ach, witam pana, majorze — powiedział pułkownik Hartep i skinął głową. Nie zamierzał jednak przeprosić majora za nieuprzejmość sprzed kilku sekund. — Ten żołnierz stoi na posterunku. Pilnuje więźniów. — A więc złapał pan ich kilku! Gratuluję. — Dwóch mężczyzn i dziewczynę. — Spodziewam się więc, że dobry zamek i strażnik z bagnetem na karabinie oraz dwudziestoma nabojami w zupełności starczy, żeby ich upilnować. Major Petkowicz zagryzł wargi. — Policja, oczywiście, wie o wiele lepiej od nas, w jaki sposób pilnować więźniów. W tej sytuacji... Urwał i odezwał się do Ninicza: — Zabierz bagaże z samochodu. I przynieś je do mojego pokoju. Sam natomiast poprowadził przybyłych oficerów wzdłuż poczekalni. Za rogiem zniknęli wartownikom z oczu. Ninicz patrzył za nimi tak długo, aż wreszcie zawołał do niego szofer: — Hej, nie będę tu sterczał cały dzień! Ruszaj się, czło- wieku! Widać, że wy, żołnierze, nie jesteście przyzwyczajeni do pracy! Po chwili zaczął wyciągać pudełka i paczki z samochodu, za każdym razem głośno komentując: — Pół skrzyni szampana. Kaczka na zimno. Owoce. Dwie butelki sherry. Kiełbasa. Ciastka. Sałata. Oliwki. — Cholera! — zawołał kompan Ninicza. — To będzie uczta. Ninicz zamarł na chwilę i patrzył przez kilka sekund na bagaże. — Rzeczywiście — mruknął. — Prawdziwe przyjęcie. Zdążył zanieść sherry, szampany i kaczkę do pokoju majora, gdy zobaczył swoją żonę idącą drogą i niosącą mu jego drugie śniadanie, zawinięte w biały papier. Żona Nini- cza była niską i ciemną dziewczyną. Jej ramiona spowijał długi, szeroki szal, a na nogach miała wysokie buty. Pospo- lita twarz nie wyrażała żadnych myśli. Ninicz odstawił kolejną skrzynię i wyszedł jej naprzeciw. — To długo nie potrwa — powiedział do niej przyciszo- nym głosem, aby nie usłyszał go kierowca. — Poczekaj na mnie. Mam ci coś ważnego do powiedzenia. Z poważną miną powrócił do pracy. Jego żona usiadła na skraju drogi i obserwowała go. Jednak kiedy powrócił z pokoju majora, gdzie stół został już zastawiony, łącznie z winem przyniesionym przez innych żołnierzy, nie było jej. Śniadanie Ninicza leżało na drodze. — Gdzie ona jest? — zapytał kolegę. — Rozmawiała przez chwilę z kierowcą, po czym poszła z powrotem do baraków. Wydawała się czymś bardzo pod- niecona. Ninicz poczuł, jak ogarnia go fala rozczarowania. Tak bardzo chciał powiedzieć swej żonie o przyjeździe pułkow- nika Hartepa, a teraz ten wstrętny szofer uprzedził go. Zawsze to samo. Życie żołnierza jest cięższe niż życie psa. To cywile zarabiają dużo pieniędzy, to cywile okradają żołnierzy przy kartach, ośmieszają ich, a nawet wtrącają się do życia rodzinnego, pomiędzy żony i mężów. Jego żal trwał jednak krótko. Wciąż przecież będzie mógł zdradzić żonie jakieś tajemnice, jeżeli tylko będzie miał oczy i uszy otwar- te. Odczekał kilka minut, zanim powrócił do pokoju majora z ostatnią skrzynią. Szampan skrzył się już wesoło w kielisz- kach, wszyscy trzej oficerowie mówili jeden przez drugiego, przy czym najgłośniejszy był kapitan Aleksicz: — Co za miejsce — mówił. — Co za miejsce. Powiedzia- łem ekscelencji, że gdybym był na pańskim miejscu... Major Petkowicz tymczasem wymachiwał ręką, w której trzymał kieliszek szampana, rozlewając dookoła musujący płyn: — Moją pierwszą zasadą jest — tłumaczył — nigdy nie uderzać na skrzydła. Zawsze trzeba zacząć od rozbicia centrum zgrupowania nieprzyjaciela. Pułkownik Hartep milczał. Zupełnie trzeźwy, wygodnie siedział na krześle i palił papierosa. — Wystarczy odrobina kwasu pruskiego, wystarczy... Nikt go jednak nie słuchał. Uśmiechnął się więc ujmująco i uzupełnił kieliszki swoich oficerów. Śnieg znów zaczął padać i przez brudne szyby doktor Czinner z trudem mógł dojrzeć wieśniaków z Subotnicy, którzy znów zaczęli gromadzić się na stacji, próbując zbli- żyć się do poczekalni. Wieść o więźniach jak na skrzydłach rozniosła się po okolicy. Jeden z mężczyzn dotarł tak blisko okna, że mógł przyjrzeć się twarzy doktora. Dzieliła ich jedynie odległość kilku stóp i tafla szkła, brudnego, niemal- że matowego od osadzonego na nim lodu. Doktor Czinner był w stanie policzyć zmarszczki na twarzy i na czole chłopa, dostrzec kolor jego oczu i dzięki profesjonalnej wiedzy określić przyczynę rozległej rany na jego policzku. Wieśniak jednak bardzo szybko został odgoniony przez jednego z dwóch żołnierzy, którzy przez cały czas po- wstrzymywali miejscowych przed nadmiernym zbliżeniem się do poczekalni, a w razie konieczności używali kolb karabinów. Wieśniacy za każdym razem cofali się, ale po chwili znów parli do przodu, ciekawscy, uparci, głupi i żało- śnie beznadziejni. Od dłuższego już czasu w poczekalni panowała zupełna cisza. Doktor Czinner powrócił do piecyka. Dziewczyna siedziała przed nim ze złączonymi dłońmi i lekko pochyloną głową. Odgadł, co teraz robi: modli się, żeby ukochany jak najprędzej tu wrócił. Choć pragnęła utrzymać swoją modlit- wę w tajemnicy, odgadł też, że nie jest przyzwyczajona do niej. Była bardzo przestraszona i patrząc na nią, mógł określić również poziom jej strachu. Doświadczenie pod- powiadało mu dwie rzeczy: modlitwy nie mają sensu, bo nikt ich nie wysłuchuje, a poza tym przypadkowi kochan- kowie nigdy nie kłopoczą się powrotami. Przykro mu było, że wciągnął dziewczynę w to wszystko, ale żałował tego jedynie o tyle, o ile wyrzucał sobie, że dla dobra sprawy musiał kłamać. Zawsze uważał, że dla dobra sprawy konieczne jest osobiste poświęcenie, a na skrupuły pozwalać sobie może jedynie partia sprawująca władzę. — Jest pani szczęśliwa, że wierzy pani w Boga — powie- dział, żeby przerwać ciszę. — Wcale nie wierzę — odparła. — Ale coś przecież muszę robić. Był zaszokowany łatwością, z jaką przyznała się do nie- wiary, która przecież nie wynikała z nieskończonych lektur racjonalistów czy dziewiętnastowiecznych naukowców; urodziła się, by nie wierzyć w Boga, on chciał wierzyć. Poświęcił spokój wewnętrzny, poświęcił sumienie, by dojść do tego samego, co dla niej było stanem naturalnym. Przez moment zapragnął zasiać w niej ziarno wątpliwości, powie- dzieć coś, co zmąciłoby jej spokój, pewność, iż Boga nie ma. Opanował się jednak i zamiast tego wypowiedział słowa, które miały JE uspokoić: — On z pewnością wróci po ciebie z Belgradu. — Może nie będzie miał czasu? — A więc wyśle telegram do Konsulatu Wielkiej Bryta- nii. — Oczywiście — powiedziała, ale bez przekonania. Wydarzenia ostatniej nocy, czułość Myatta, jego obiet- nice, wydawały się jej teraz jakby nie z tego świata. Wysiliła pamięć, pragnąc przypomnieć sobie jego sylwetkę, lecz wspomnienie przychodziło jej już z trudnością. Wkrótce Myatt stał się jedynie ledwo wyraźnym osobnikiem z tłumu, który mówił jej „do widzenia". Długo nie trwało i zaczęła się zastanawiać, czy on naprawdę różni się od tych wszystkich Żydów, których do tej pory poznała. Nawet jej ciało, wypo- częte teraz i uzdrowione, ciało, które zapomniało o bólu ostatniej nocy, mówiło jej, że nie ma żadnej różnicy. A jednak wstydziła się, że tak łatwo utraciła wiarę w nie- go, że mniej już myśli o nim, niż o konsekwencjach przyby- cia do pracy o jeden dzień za późno. Znajdzie sobie dziew- czynę, rozmyślała. Przecież tak wiele kobiet jest na świecie. Niemiec siedział wyprostowany w swym kącie i drzemał. Widać było, że śpi czujnie, gotowy zareagować na każdy obcy dźwięk. Był przyzwyczajony do wypoczynku w róż- nych dziwnych miejscach i potrafił wykorzystać na sen każdą spokojną chwilę. Kiedy otworzyły się drzwi, jego oczy momentalnie stały się czujne, szeroko otwarte. Wszedł strażnik, machnął energicznie ręką i coś krzyknął. — Mówi, że mam stąd wyjść — przetłumaczył doktor Czinner. Przez drzwi wpadały do poczekalni płatki śniegu, który natychmiast się topił. Więźniowie widzieli wieśniaków, tło- czących się po drugiej stronie torów. Josef Griinlich wstał, poprawił płaszcz i odezwał się do doktora Czinnera: — A gdybyśmy teraz wszyscy zaczęli uciekać, co by się stało? — Strzelaliby do nas — odparł doktor Czinner. Strażnik jeszcze raz krzyknął i machnął ręką. — Ale przecież i tak nas chcą zastrzelić, prawda? Po co wyprowadzają nas na zewnątrz? Doktor popatrzył na Coral Musker. — Myślę, że nie ma się czego bać. Idzie pani z nami? — zapytał. — Oczywiście — powiedziała. Po chwili jednak poprosiła go: — Niech pan chwilę zaczeka, zdaje się, że zgubiłam chusteczkę. Opadła na kolana i wyciągnęła zgubę spod krzesła. Świa- domość niezdarności wykonywanych ruchów sprawiła, że powstawszy, uśmiechnęła się. Podziękowała doktorowi. Na zewnątrz wszyscy pochylili głowy, aby osłonić twarze przed śniegiem. Jeden strażnik szedł przed nimi, a drugi za nimi, z karabinem w dłoni i bagnetem na lufie. Wykrzyki- wali coś pomiędzy sobą, czego Coral nie zrozumiała. Kiedy wieśniacy zbliżyli się do kawalkady, spragnieni widoku więźniów, rozległ się głośny chlupot butów w błocie i uniósł- szy wzrok, dziewczyna ujrzała ze zdziwieniem oliwkowe twarze, nie bardzo wiedząc, skąd nagle wzięli się obok niej ci ludzie. Popatrzyła na doktora Czinnera i zapytała go: — Dlaczego pan się uśmiecha? — z nadzieją, że odpowie jej, iż właśnie ujrzał drogę ucieczki, sposób na uwolnienie się z tej sytuacji, na dogonienie ekspresu albo na cofnięcie wskazówek zegara. Jednak nic z tego. — Nie wiem — odparł. — Czy naprawdę się śmiałem? Może to dlatego, że znowu jestem w rodzinnym kraju? Przez moment jego usta były z powagą zaciśnięte, jednak znów ułożyły się w swobodny uśmiech. Natomiast oczy doktora, gdy wpatrywał się w dal przez zamglone szkła okularów, zdawały się puste i nie wyrażające niczego oprócz głupiego, nieuzasadnionego zadowolenia. 3 Zezując na wydłużający się wałeczek popiołu na czubku papierosa, Myatt rozmyślał. Uwielbiał takie chwile, kiedy mógł być sam na sam ze sobą, kiedy nie musiał obawiać się z niczyjej strony grubiaństwa, kiedy jego ciało i psychika były spokojne, usatysfakcjonowane. Poprzedniego wieczo- ru bez powodzenia próbował pracować i wówczas twarz dziewczyny plątała się pomiędzy nim a liczbami; teraz potrafił uwolnić się od niej. Oczywiście, kiedy nadejdzie wieczór, zapewne znów będzie jej potrzebował i wówczas będzie ją miał. Na samą tę myśl ogarnęła go czułość i wdzię- czność — wdzięczność chyba przede wszystkim z tego powodu, że w chwili obecnej Coral nie naprzykrzała mu się nie tylko fizycznie, ale również dlatego, że nie podążał za nim jej wizerunek, jej duch. Przypominał sobie powoli, bez konieczności zaglądania w papiery, wszystkie liczby, które wczoraj w żaden sposób nie chciały się ułożyć w logiczny ciąg. Mnożył, dzielił, dodawał, odejmował, niemalże widząc drobne cyferki na szkle wagonowego okna, za którym w jego wyobraźni krążyli urzędnicy i hotelowi portierzy. W trakcie rozmyślań ktoś poprosił o jego paszport i wów- czas popiół opadł z papierosa. Myatt postanowił powrócić do przedziału, przygotować się do kontroli celnej. Coral nie było tam. Pomyślał więc, że jest w ubikacji. Celnik klepnął otwartą dłonią w jej walizkę. — A to? — zapytał. — Tej pani akurat tu nie ma. Walizka jest otwarta. Niczego szczególnego w niej pan nie znajdzie. Kiedy został w przedziale sam, rozsiadł się wygodnie w rogu pod oknem i przymknął oczy, aby spokojniej i do- kładniej rozważyć sprawę pana Eckmana. Jednak w chwili, gdy pociąg ruszał z Suboticy, spał. Śnił, że wspina się po schodach, prowadzących do biura pana Eckmana. Były wąskie, gołe, nie oświetlone, mogłyby z równym powodze- niem prowadzić do jakiegoś wątpliwej reputacji mieszkania na Leicester Square, zamiast do siedziby największego importera rodzynek w całej Europie. Nie przyśnił mu się moment przekraczania progu. W następnej chwili siedział twarzą w twarz z panem Eckmanem. Pomiędzy nimi, na biurku, leżała wysoka sterta papierów, a pan Eckman stroszył swojego ciemnego wąsa i stukał w biurko wiecz- nym piórem. Na ścianie o kolorze niebieskiego atramentu pająk rozwijał nić. Elektryczna żarówka dawała słabe świa- tło, szyba w oknie była niemal czarna od brudu, a na stalowej sofie w kącie siedziała pani Eckman i robiła na drutach ubranka dla dzieci. — Potwierdzam wszystko — powiedział pan Eckman. Niespodziewanie jego krzesło powiększyło się i rosło tak długo, aż pan Eckman znalazł się ponad głową Myatta i uderzył w biurko młotkiem licytatora. — Proszę mi odpowiedzieć na te pytania — mówił pan Eckman. — Zeznaje pan pod przysięgą. Niech pan nie kręci, a tylko odpowiada „tak" lub „nie". Czy uwiódł pan tę dziewczynę? — W pewnym sensie. Pan Eckman wydostał ze stosu arkusz papieru, a potem następny i jeszcze jeden, aż w pewnej chwili, w wyniku jego nieostrożnego ruchu, sterta rozsypała się i spadła ciężko na podłogę jak stos cegieł. — Sprawa Jervisa. Sprytnie, muszę przyznać. Zawarł pan umowę i tylko trochę opóźnił pan złożenie podpisu. — Wszystko było legalne. — A te dziesięć tysięcy funtów, które przyjął pan od Stavroga, mając już ofertę na piętnaście tysięcy? — Cóż, taki już jest biznes. — A ta dziewczyna na Spaniards Road? — A ten tysiąc funtów, które przekazał pan urzędnikowi Moulta, w zamian za tajne informacje? — Co takiego zrobiłem, czego pan nie zrobił? Szybko, proszę odpowiadać, bez wykrętów. Niech pan mówi: „tak" lub „nie". Szanowni członkowie ławy przysięgłych, ten oto oskarżony... — Chcę mówić! Chcę coś powiedzieć. Jestem niewinny! — Na jakiej podstawie pan tak twierdzi? Na jakie prawo pan się powołuje? Prawo równości? Prawo dziesięciny? Kto ma pana uniewinnić? Sąd Admiralicji czy Królewska Ława Przysięgłych? Proszę odpowiadać, „tak" albo „nie". — Trzy uderzenia młotkiem. — No, dalej, dalej. — Chwileczkę, już wiem. Święty Jerzy, rozdział iii, część 4, werset 2504. Honor pomiędzy złodziejami. Pan Eckman, nagle bardzo mały, w malutkim, ciemnym biurze, zaczął łkać, rozkładając ręce. Kobiety, stojące po kolana w strumieniu i piorące na tarkach, wyprostowały się i również zapłakały. Wiatr wywiewał piasek spod ławek stojących nad brzegiem morza i gnał go tak długo, aż uderzył w liście drzew na skraju lasu. Głos, który mógł być głosem pani Eckman, nawoływał: — Wracaj! Nagle pustynia rozstąpiła się pod nogami Myatta i ot- worzył oczy. Pociąg znów stał, a śnieg wielkimi płatami bił w szyby przedziału. Coral wciąż nie było. Ktoś z tyłu pociągu zaczął się śmiać i żartować. Co chwilę nowy głos przyłączał się i wkrótce zapanowała powszechna wesołość. Myatt popatrzył na zegarek. Spał ponad dwie godziny i zapewne dlatego, że pamiętał cały swój sen, natychmiast zaniepokoił się z powodu nieobecności Coral. Wyjrzał przez okno. Z lokomotywy waliły kłęby czarnego dymu i jakiś człowiek o brudnej twarzy i w kombinezonie roboczym stał przed nią i wpatrywał się w nią beznadziej- nym spojrzeniem. Pasażerowie z trzeciej klasy zaczęli coś krzyczeć do niego i gdy spojrzał w tamtą stronę, potrząsnął jedynie głową i wzruszył ramionami. Kierownik pociągu szybkim krokiem zmierzał w jego kierunku. Myatt za- trzymał go. — Co się stało? — zapytał. — Nic. Zupełnie nic. Drobna usterka. — Na długo tu utknęliśmy. — Och, z pewnością nie. Może na godzinę, najwyżej na godzinę i pół. Zatelefonujemy po nową lokomotywę. Myatt zamknął okno i wyszedł na korytarz. Ani śladu Coral. Przeszedł przez cały pociąg, zaglądając po kolei do przedziałów, szarpiąc za drzwi ubikacji, ale wreszcie dotarł do trzeciej klasy. W tym momencie przypomniał sobie męż- czyznę ze skrzypcami i wszedł do wagonu o drewnianych ławkach, śmierdzącego najbardziej przykrymi zapachami, jakie sobie można wyobrazić. W końcu znalazł skrzypka, małego człowieczka w okularach, z zapuchniętym okiem. — Wydaję dziś kolację — powiedział do niego po niemiec- ku — i chcę, żeby pan dla mnie zagrał. Dam panu za to pięćdziesiąt para. — Siedemdziesiąt pięć, wasza wysokość. Myattowi śpieszyło się. Jak najprędzej chciał odnaleźć Coral. — Niech będzie siedemdziesiąt pięć. — Czy chodzi panu o coś marzycielskiego, melancholij- nego, coś co wywoła łzy, wasza wysokość? — Nie, wcale nie. Chcę czegoś żywego i lekkiego. — Oczywiście, rozumiem. To będzie droższe. — Co takiego? Dlaczego? Jego wysokość, oczywiście, jest cudzoziemcem i nie rozu' mie. W tym kraju panuje powszechny zwyczaj, że lekkie i łatwe pieśni kosztują drożej od nastrojowych, melancholij- nych. Zwyczaj stary jak świat. W tym wypadku cena wynosić więc będzie półtora dinara. Nagle, zapominając o swoim zniecierpliwieniu i niepoko- ju, Myatt poddał się radości, która dla niego zawsze była nieodłącznym elementem targu. Pieniądze nie były ważne. Chodziło o kwotę mniejszą niż pół korony, ale w grę wchodził interes, a to zawsze go wciągało bez reszty. Po- stanowił, że się nie podda. — Dam siedemdziesiąt pięć. I ani para więcej. Mężczyzna uśmiechnął się radośnie. I jemu podobała się ta zabawa. — Dinar i trzydzieści para. To moje ostatnie słowo, wasza wysokość. Znieważyłbym własną profesję, gdybym zaak- ceptował mniejszą zapłatę. Odór starego chleba i zjełczałego wina do tej pory prze- szkadzał Myattowi, teraz jakby zniknął. Przybrał zapach towarzyszący handlowi na starym targowisku. Myatt po- czuł radość, że znów uczestniczy w czymś, co tak bardzo lubi. Podszedł bliżej do skrzypka, jednak nie usiadł. — Osiemdziesiąt para. — Wasza wysokość, każdy chce żyć. Dinar dwadzieścia pięć. Musiałbym się wstydzić, gdybym wziął mniej. Myatt poczęstował go papierosem. — Życzy pan sobie szklaneczkę rakii, wasza wysokość? Myatt pokiwał twierdząco głową i bez obrzydzenia przy- jął od skrzypka brudną szklankę z grubego szkła. — Osiemdziesiąt pięć para, więcej nie dam. Razem pijąc i paląc, czuli, jak wzrasta pomiędzy nimi wzajemna sympatia i porozumienie. — Wasza wysokość obraża mnie. Jestem muzykiem. — Osiemdziesiąt siedem para. To moje ostatnie słowo. Trzej oficerowie siedzieli przy stole, z którego zdjęto już wszystkie kieliszki i butelki. Drzwi były strzeżone przez dwóch szeregowców z bagnetami nałożonymi na karabiny. Doktor Czinner z zaciekawieniem obserwował pułkownika Hartepa; po raz ostatni widział go podczas procesu Kamne- tza, gdy pełnym pogardy wzrokiem mierzył kolejnych świa- dków, jawnie lekceważących sprawiedliwość. Było to przed pięciu laty, jednak przez ten czas niewiele się postarzał. Nad uszami pojawiły się jedynie siwe, a właściwie srebrne, włosy, a w kącikach oczu — drobne zmarszczki. — Majorze Petkowicz — powiedział — czy zechce pan przeczytać oskarżenie, jakie zostało wniesione przeciwko więźniom? Poza tym pozwólmy damie usiąść. Doktor Czinner wyciągnął dłonie z kieszeni płaszcza i przetarł szkła okularów. Potrafił powstrzymać emocje w swoim głosie, lecz nie w rękach, które odrobinę drżały. — Oskarżenie? — zdziwił się. — Co to ma znaczyć? Czyżby to był sąd? — Cisza — warknął major Petkowicz, trzymający w dło- niach dokumenty. — Rozsądne pytanie, majorze — stwierdził pułkownik Hartep. — Doktor długo przebywał za granicą. — Mówił spokojnie, uprzejmym tonem. — Podjęte zostały pewne środki, aby zapewnić panu bezpieczeństwo, doktorze. Z pe- wnością nie byłby pan bezpieczny w Belgradzie. Ludziom bardzo nie spodobała się ostatnia próba komunistycznej rewolty. — Wciąż nie rozumiem, jakim prawem chcecie mnie sądzić — powiedział doktor Czinner. — Co najwyżej może- cie przeprowadzić wstępne przesłuchanie. — To jest sąd wojenny — wyjaśnił pułkownik Hartep. — Wczoraj rano został wprowadzony stan wyjątkowy. Majorze Petkowicz, bardzo proszę. Major Petkowicz zaczął odczytywać długi dokument, napisany odręcznie, w wielu miejscach nieczytelny. — Więzień Richard Czinner... konspiracja przeciwko rzą- dowi... wyrok za krzywoprzysięstwo... fałszywy paszport. Więzień Josef Griinlich, nielegalne posiadanie broni. Wię- zień Coral Musker, konspiracja wraz z Richardem Czin- nerem przeciwko rządowi. — Odłożył dokument i odezwał się do pułkownika Hartepa: — Prawdę mówiąc, nie jestem przekonany, czy ten sąd jest legalny. Oskarżeni powinni mieć obrońców. — Dobry Boże, ma pan rację. Może więc zechciałby pan sam, majorze... — Nie, sąd musi się składać przynajmniej z trzech ofice- rów. — Nie kłopoczcie się — przerwał im doktor Czinner. — Zgadzam się występować przed sądem bez obrońców. A tych dwoje i tak nie rozumie ani słowa, więc nie będą protestować. — Tak być nie może — stwierdził major Petkowicz. Szef policji popatrzył na zegarek. — Odnotowałem pański protest, majorze. A teraz, za- cznijmy już wreszcie. Towarzyszący im gruby oficer czknął, przyłożył dłoń do ust i mruknął do nich porozumiewawczo. — Dziewięćdziesiąt para. — Dinar. Myatt zdusił niedopałek papierosa. Stwierdził, że dosyć już zabawy. — A więc, niech będzie jeden dinar — powiedział. — Dzi- siaj wieczorem, o dziewiątej. Wstał i szybkim krokiem powrócił do swojego przedziału, ale Coral wciąż tam nie było. Wielu pasażerów opuściło pociąg. Spacerowali na zewnątrz, śmiali się, rozmawiali i roz- prostowywali zdrętwiałe członki. Maszynista znajdował się w centrum małego tłumu i żywo gestykulując wyjaśniał przyczyny awarii. Mimo że wokół nie było widać żadnych zabudowań, na miejscu znalazło się już dwóch albo trzech wieśniaków oferujących na sprzedaż wodę sodową i słodycze. Równolegle do torów biegła droga, oddzielona od nich jedynie głęboką śnieżną zaspą. Stał już na niej samochód, a kierowca energicznie dusił klakson i krzyczał, jak nakręcony: — Szybki samochód do Belgradu! Sto dwadzieścia dina- rów! Szybki samochód do Belgradu! Była to cena bardzo wygórowana, dlatego tylko jeden otyły handlarz poświęcił mu uwagę. Niemiec o okrągłej głowie znów spacerował wzdłuż pociągu, tym razem mru- cząc coś do siebie. Myatt usłyszał za sobą jakiś angielski głos: — Znów będzie padał śnieg. Odwrócił się w nadziei, że zobaczy Coral, była to jednak kobieta, którą już wcześniej zauważył w wagonie restaura- cyjnym. — Sytuacja stała się niezbyt zabawna — powiedział. - Mogą minąć całe godziny, zanim otrzymamy nową lokomo- tywę. Co powiedziałaby pani, gdybyśmy wynajęli ten samo- chód do Belgradu? — Czy to jest zaproszenie? — Oferta — odparł Myatt pośpiesznie. — Aleja nie mam złamanego grosza — stwierdziła kobie- ta i pomachała ręką. — Może pan Savory coś pomoże? Prawda, proszę pana? Pan Savory przepchnął się przez grupkę osób, które zaczęły zbliżać się do samochodu. — Nie rozumiem, co ten facet mówi — powiedział po chwili. — Coś o jakimś kotle. A jeśli chodzi o samochód... — zawahał się. — To będzie raczej drogi interes, prawda? — Popatrzył ostrożnie na dziewczynę i czekał, jakby spodzie- wając się, że odpowie na jego pytanie. Myatt pomyślał, że facet zastanawia się, co z tego będzie miał. Wahanie pana Savory'ego i milczenie dziewczyny wzbudziły w nim instynkt współzawodnictwa. Chciał po- szczycić się bogactwem, tak jak paw pyszni się swoim ogonem, ukazując piękno tego, co posiada. — Sześćdziesiąt dinarów — powiedział — i zabieram was oboje. — Wchodzę w ten interes — powiedział pan Savory. — Sprawdzę jeszcze tylko u kierownika pociągu, jak długo ma trwać przerwa w tej podróży. Być może... Zaczął padać śnieg. — Zechce być pani moim gościem, panno... — odezwał się Myatt. — Nazywam się Janet Pardoe — powiedziała i podniosła wysoko kołnierz grubego futra. Jej policzki, w miejscach, do których dotarły płatki śnie- gu, były zaczerwienione. Myatt nie potrafił oprzeć się chęci zlustrowania jej kształtów, mimo futra; zaczął je porów- nywać z chudą nagością Coral. Powinienem zabrać ze sobą również Coral, pomyślał. — Czy widziała może pani — zapytał — dziewczynę w pła- szczu przeciwdeszczowym, chudą, troszeczkę niższą od pani? — Och, tak, widziałam — odparła Janet Pardoe. — Wy- siadła z pociągu w Suboticy. Wiem, o kogo panu chodzi. Jadł pan z nią obiad wczoraj. — Uśmiechnęła się do niego. — Jest pańską kochanką, prawda? — Czy chce pani powiedzieć, że wysiadła z bagażami? — Nie. Nie miała ze sobą zupełnie nic. Widziałam, jak idzie przez stację z jednym z żołnierzy/ Mała, interesująca dziewczynka, prawda? Zdaje się, że jest tancerką. Mówiąc to udawała brak zainteresowania, jednak Myatt natychmiast wyczuł w jej głosie krytyczny ton. Nie chodziło bynajmniej o dziewczynę, ale o fakt, że on, Myatt, niepo- trzebnie wydaje pieniądze na coś, co jest tak niewiele warte. Rozzłościło go to tak samo, jak rozzłościłaby go krytyka jego rodzynek. Uznał Janet Pardoe za złośliwą i wścibską osobę. W końcu, pomyślał, nie wydałem na Coral więcej niż wydałbym na ciebie, zabierając cię do Belgradu — a czy byłabyś w stanie w tak wspaniały sposób mi zapłacić? Ta myśl obudziła w nim pożądanie wobec Coral i gorycz, bo przecież Janet Pardoe była srebrzącym się cackiem, nato- miast Coral co najwyżej kawałkiem błyszczącego szkła, którego wartość wynikała jedynie z sentymentalnych po- wodów; posiadała jednak inną, wewnętrzną wartość. Janet jest takim typem kobiety, rozmyślał, na jaki potrzeba czegoś więcej niż pieniędzy: sprawnego ciała, żeby zaspoko- ić jej żądze, sprytu i wykształcenia. Jestem Żydem, i do tej pory nauczyłem się jedynie tego, jak robić pieniądze. Ta myśl jeszcze bardziej rozzłościła go, ale zarazem ułatwiła odrzucić marzenia o czymś nieosiągalnym. — W takim razie nie zdążyła wsiąść z powrotem do pociągu. Zawrócę i ją znajdę. Nie zamierzał przepraszać za złamaną obietnicę, lecz działał szybko, jakby w obawie, że zmieni postanowienie. Handlarz targował się z kierowcą, który zbił już cenę do stu dinarów. Tymczasem handlarz oferował dziewięćdzie- siąt. Myatt ze wstydem przerwał ten targ wiedząc, że postępuje tak, jak w żadnym wypadku człowiek interesu postępować nie powinien. — Dam panu sto dwadzieścia dinarów za podwiezienie mnie do Suboticy i z powrotem — powiedział do kierowcy. Gdy zobaczył, że ten zamierza podjąć kolejny targ, dorzu- cił: — Sto pięćdziesiąt dinarów, jeżeli zawiezie mnie pan do Suboticy i z powrotem, zanim ten pociąg ruszy. Samochód był stary, bardzo podniszczony, ale też miał silnik o dużej mocy. Wyruszyli natychmiast zaśnieżoną drogą, której zapewne nie naprawiano od chwili jej położe- nia. Jechali z prędkością sześćdziesięciu mil na godzinę. Resory były pewnie popękane, gdyż Myattem niemiłosier- nie rzucało, gdy koła pojazdu wpadały w kolejne dziury i koleiny. Silnik huczał i jęczał niczym ludzka istota, zmu- szony do maksymalnego wysiłku przez bezdusznego pana — kierowcę. Śnieg z każdą chwilą padał coraz gęstszy; słupy telegraficzne po kilku minutach jazdy zdawały się już tylko czarnymi kreskami wy rysowany mi na białej ścianie. Myatt pochylił się ku kierowcy i przekrzykując warkot silnika zawołał do niego: — Czy pan w ogóle coś widzi?! Pojazd ślizgał się po drodze, czasami poruszał się zyg- zakami, jednak kierowca odkrzyknął, że nie ma się czego bać, że na pewno na trasie nie napotkają żadnego innego pojazdu. Nie powiedział jednak, że cokolwiek widzi. Wzmagał się również wiatr. Droga którą u początku podróży można było z trudem wyróżnić z otoczenia, teraz była już całkowicie niewidoczna. Śnieżne fale nacierały zewsząd. Myatt krzyknął do kierowcy, żeby zwolnił, zdając sobie sprawę, że nieuchronna śmierć jest w tej sytuacji tylko kwestią przypadku. Kierowca zareagował jedynie w ten sposób, że popatrzył na zegarek i mocniej nacisnął pedał gazu; stary silnik odpowiedział mu, zwiększając pręd- kość jeszcze o kilka mil na godzinę. — Wolniej! — znów krzyknął Myatt, jednak kierowca wymownym gestem wskazał na zegarek i pędził do przodu. Limit prędkości wyznaczała jedynie maksymalna moc silnika. Właściciel samochodu był człowiekiem, dla którego trzy- dzieści dinarów, różnica zależna od tego, czy zawiezie Myatta wszędzie na czas, czy nie, oznaczała całe miesiące wygodnego życia. Zaryzykowałby życie pasażera za o wiele mniejsze pieniądze. Niespodziewanie, jakby spod ziemi, przed pojazdem pojawiła się grupka wołów. Myatt miał tylko tyle czasu, aby spojrzeć w tępe ślepia jednego ze zwierząt i pomyśleć, że za chwilę ich rogi roztrzaskają przednią szybę auta w drobny mak. Prowadzący woły mężczyzna odrzucił ciężki, sękaty kij i skoczył w bok. Kierowca natomiast błyskawicznie zakręcił kierownicą; długich kilkadziesiąt jardów samochód jechał na dwóch kołach. Ominął woły i gdy ponownie opadł na cztery koła, nadal gnał z prędkością sześćdziesięciu mil na godzinę, tak jakby nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Śnieg za- mknął widok za tylną szybą, pozostawiając swemu losowi przerażonego wieśniaka. — Proszę, niech pan jedzie trochę wolniej — powiedział Myatt błagalnym tonem, jednak kierowca tylko przelotnie popatrzył na niego, wyszczerzył zęby w radosnym uśmie- chu i machnął lekceważąco ręką, która nic a nic nie drżała. Oficerowie siedzieli rzędem za stołem, strażnicy stali przy drzwiach, doktor bez przerwy odpowiadał na rzucane zza stołu pytania. Coral Musker zasnęła. Nie przespała całej poprzedniej nocy, a teraz nie rozumiała ani jednego słowa z tego, co tutaj mówiono. Nie miała pojęcia, dlaczego się tutaj znajduje. Była przerażona i coraz bardziej zdespero- wana. W swym śnie marzyła o tym, że jest dzieckiem i wszystko jest proste, nieskomplikowane, a każdą wątpliwość można łatwo wyjaśnić. A potem niespodziewanie przyszedł sen, że jest już bardzo starą kobietą i spogląda wstecz na swoje życie, że wie wszystko, wie, co jest dobre i co złe, dlaczego dzieje się to i tamto, wie, co jest moralne i właściwe, a co nie jest. Jednak ten drugi sen w żadnym momencie nie przypo- minał pierwszego, gdyż Coral była już wówczas prawie rozbudzona i na sen nakładały się odgłosy rozmów prowa- dzonych na jawie. W tym drugim śnie z bezpiecznej per- spektywy czasu przypominała sobie całą poprzednią noc i dzień, i to, że Myatt powrócił po nią aż z Belgradu. Doktorowi Czinnerowi w końcu pozwolono usiąść. Z twa- rzy oficerów wywnioskował, że wyrok na niego został już wydany; nie zwracali uwagi na to, co mówi. W zasadzie na zmianę czekali po obfitym jedzeniu i kiwali głowami. Jedy- nie pułkownik Hartep próbował zachowywać pozory, iż rozprawa odbywa się przed obliczem sprawiedliwej Temi- dy. Był dla doktora uprzejmy i za nic nie chciał sprawiać wrażenia, że nie interesuje go treść jego wyjaśnień. Był człowiekiem pozbawionym skrupułów, jednak był równo- cześnie zwolennikiem zasady, że nikomu nie należy spra- wiać bólu niepotrzebnie. Gdyby to było możliwe, pozos- tawiłby doktorowi Czinnerowi nadzieję do samego końca. Major Petkowicz co jakiś czas przerywał sprawny bieg procesu, miał bowiem różne zastrzeżenia; jak wszyscy ofice- rowie sądzący doktora wiedział, że sąd jest nielegalny, a jednak w przeciwieństwie do nich chciał, żeby wszystko odbyło się legalnie, zgodnie z wszelkimi regułami ustano- wionymi przez przepisy zatwierdzone w 1929 roku. Z rękami na kolanach i zniszczonym kapeluszem ułożo- nym na podłodze przy nogach, doktor Czinner walczył o życie, nie mając żadnej nadziei, że je zachowa. Mógł wywalczyć dla siebie jedynie satysfakcję, iż obnaża nie- stosowność nazywania przesłuchania, któremu jest podda- wany, procesem. Nie mogło to jednak odmienić jego losu. Miał być pochowany w ziemi, po zmroku, na małej kolejo- wej stacji granicznej, samotnie, bez świadków. — Jeśli chodzi o zarzut krzywoprzysięstwa, nie macie prawa sądzić mnie w tej chwili. To oskarżenie znajduje się poza kompetencjami sądu wojennego. — Został pan w tej sprawie osądzony zaocznie — powie- dział pułkownik Hartep — i skazany na pięć lat więzienia. — Zdaje się, iż ma pan świadomość, że powinienem stanąć przed sądem cywilnym, aby wysłuchać tego wyroku. — Ma rację — stwierdził major Petkowicz. — Nie mamy żadnych uprawnień w tej materii. Jeżeli spojrzymy do rozdziału 15... — Wierzę panu, majorze. Pozostawmy w takim razie zarzut krzywoprzysięstwa i zajmijmy się czymś innym. Na przykład posługiwanie się fałszywym paszportem. — Musicie udowodnić, że nie przyjąłem dotąd obywatel- stwa brytyjskiego — powiedział szybko doktor Czinner. — Czy macie co do tego jakichś świadków? Czy zadaliście sobie trud, żeby zatelegrafować do ambasadora Wielkiej Brytanii? Pułkownik Hartep uśmiechnął się. — To trwałoby zbyt długo. Nie będziemy zajmować się sprawą fałszywego paszportu. Czy zgadza się pan, majorze? — Nie — odparł major Petkowicz. — Myślę, że właściwiej będzie, jeżeli odroczymy proces dotyczący oskarżenia mniejszej wagi do czasu, gdy wyrok, chciałem powiedzieć, werdykt, zostanie wydany w sprawie większej wagi. — Dla mnie to oznacza to samo — stwierdził pułkownik Hartep. — Jakie jest pana stanowisko, kapitanie? Kapitan pokiwał głową, uśmiechnął się i przymknął oczy. — Zacznijmy więc od oskarżenia o konspirację — zaczął pułkownik Hartep, jednak major Petkowicz mu przerwał. — Zastanawiałem się nad tym — oznajmił. — Uważam, że „zdrada" byłoby właściwszym słowem niż „konspiracja". — Niech więc będzie „zdrada". — Nie, nie, pułkowniku. Niemożliwe jest w tym momen- cie zmienienie aktu oskarżenia. Musi pozostać oskarżenie o konspirację. — Jaka jest w obu przypadkach maksymalna kara? — Taka sama. — Doktorze Czinner, czy zamierza pan przyznać się do winy, czy nie? Doktor siedział przez chwilę w milczeniu, zastanawiając się. — Czy ma to jakieś znaczenie? — zapytał wreszcie. Pułkownik Hartep popatrzył na zegarek, po czym do- tknął papierów leżących przed nim na stole. — W opinii sądu, dowody, które zostały przeciwko panu zebrane, są wystarczające. Roztaczał wokół siebie aurę człowieka, który grzecznie, lecz stanowczo, zmierza do końca rozmowy. — Mam prawo, jak przypuszczam, domagać się, żeby przesłuchany został żołnierz, który odebrał mi list, uważany obecnie za dowód. — Bez wątpienia — potwierdził natychmiast major Pet- kowicz. Doktor Czinner uśmiechnął się. — Nie będę was męczył. Przyznaję się do winy. Gdyby to jednak był sąd w Belgradzie, pomyślał, obser- wowany przez dziennikarzy, błyskawicznie notujących po- szczególne słowa w notesach, walczyłbym jak lew. Teraz, w chwili, gdy nie miał nikogo, kto go mógł wysłuchiwać, jego umysł był spokojny, brakowało mu słów, które dźgały- by jak sztylet lub wywoływały łzy. — Sąd teraz się naradzi — oznajmił pułkownik Hartep. W krótkiej chwili ciszy rozległ się szum wiatru i skowyt psa patrolowego, dochodzący z terenu stacji. Przerwa była jedynie pretekstem, aby pułkownik Hartep mógł napisać kilka zdań na kawałku papieru i przekazać go oficerom, żeby go podpisali. Dwaj strażnicy przyjęli odrobinę swobod- niejsze postawy. — Sąd uznaje wszystkich oskarżonych winnymi — prze- czytał po chwili pułkownik Hartep. — Skazuje oskarżonego Josefa Gruniicha na miesiąc więzienia. Po odbyciu kary oskarżony Josef Gruniich zostanie wydalony z terytorium kraju. Oskarżona Coral Musker skazana zostaje na dwa- dzieścia cztery godziny więzienia. Po odbyciu kary zostanie wydalona z terytorium kraju. Oskarżony... Doktor Czinner przerwał gwałtownie: — Czy mogę coś powiedzieć, zanim zostanie ogłoszony wyrok wobec mnie? Pułkownik Hartep popatrzył gwałtownie na okno; było zamknięte. Popatrzył na strażników; ich twarze były puste, jakby nie rozumieli niczego, co się tutaj dzieje. — Tak — zezwolił. Twarz majora Petkowicza poczerwieniała. — To niemożliwe — powiedział. — Absolutnie niemoż- liwe. Rozdział 27 podpunkt A wyraźnie stwierdza, że oskar- żony ma prawo do ostatniej mowy przed udaniem się sądu na naradę. Omijając wzrokiem ostry profil majora, szef policji popa- trzył na doktora Czinnera, wyprostowanego sztywno na krześle, z rękami, w szarych wełnianych rękawicach, złą- czonymi przed sobą. Z zewnątrz dobiegł odgłos ruszającej lokomotywy. Śnieg cicho szeptał za oknem. Szef policji ujrzał dziurę w rękawiczce doktora. — Byłoby to absolutnie sprzeczne z przepisami — kon- tynuował major Petkowicz. Równocześnie ruchem, którego w ogóle sobie nie uświadamiał, sięgnął pod stół i pieszczot- liwie pociągnął swojego psa za ucho. — Odnotowałem pański protest — stwierdził pułkownik Hartep, po czym odezwał się do doktora Czinnera: — Wie pan równie dobrze jak ja — powiedział łagodnie — że niezależnie od tego, co pan powie, werdykt już nie ulegnie zmianie. Jednak jeżeli sprawi to panu zadowolenie, jeżeli będzie pan przez to szczęśliwszy, proszę mówić. Doktor Czinner spodziewał się oporu lub pogardy i słowa pułkownika zaskoczyły go. Uprzejmość i zrozumienie na moment oszołomiły go. Przez chwilę zazdrościł mu umiejęt- ności, które właścicielowi mogła przynieść jedynie władza i niezachwiana wiara we własne możliwości. W ciszy, przed uprzejmie oczekującym na pierwsze słowa pułkownikiem Hartepem, doktorowi nagle zabrakło słów. Kapitan Alek- sicz otworzył oczy i zamknął je z powrotem. Tymczasem doktor powoli odezwał się jednak. — Swoje medale i odznaczenia zdobył pan, służąc krajo- wi podczas wojny. Ja nie posiadam medali, ponieważ zbyt mocno kocham swój kraj. Nie będę zabijał ludzi tylko z tego powodu, że i oni kochają swoje ojczyzny. Moją walką nie jest walka o nowe terytoria, ale o cały świat. Umilkł, słowa nie chciały mu przejść przez gardło. Nie było publiczności, która by go mobilizowała. Zdał sobie sprawę, jak sztucznie brzmi jego mowa, gdy nie ma świadków, którzy odbieraliby ją z miłością bądź nienawiścią. Pragnął patrzeć teraz na smutne i piękne twarze, wycieńczone od niedojada- nia, podstarzałe przed czasem, zrezygnowane aż do despera- cji; przewijali mu się przed oczyma — ludzie, których znał, ludzie, w których obronie stawał i przegrywał. Świat współ- czesny czynił ich bezradnymi i bezużytecznymi, dobrze pro- sperowali jedynie wielcy finansiści i żołnierze. — Jest pan zatrudniony po to, aby bronić starego świata, pełnego niesprawiedliwości i błota. Zatrudniają pana tacy ludzie jak Wuskowicz, którzy kradną drobne oszczędności biednych i przez dziesiątki lat wiodą życie szybkie, luk- susowe, głupie, aby na końcu się zastrzelić. Zatrudniony jest pan po to, aby bronić jedynego systemu, który potrafi strzec ludzi takich jak on. Wsadza pan do więzień drobnych złodziejaszków, natomiast ci wielcy przez cały czas żyją w pałacach. Major Petkowicz przerwał mu: — To co opowiada oskarżony, nie ma żadnego związku ze sprawą. To polityczne przemówienie. — Niech mówi. Pułkownik Hartep ukrył twarz w dłoniach i przymknął oczy. Doktor Czinner pomyślał, że udaje, iż śpi, aby ukryć swoje zażenowanie, jednak pułkownik otworzył oczy na- tychmiast, gdy doktor zawołał do niego groźnie: — Jak niemodny już pan jest ze swoimi granicami i swo- im patriotyzmem. Nie znają granic samoloty, nie znają ich nawet pańscy finansiści! Doktor Czinner zauważył, że pułkownik nagle posmut- niał i myśl, że ten wcale nie pragnie jego śmierci sprawiła, iż znów zabrakło mu słów. Zaczął beznadziejnie biegać wzro- kiem po całym pokoju, od mapy na ścianie do małej półki pod zegarem, pełnej książek na temat strategii i historii wojskowości. W pewnym momencie jednak jego oczy spo- częły na strażnikach. Jeden z nich gapił się tępo w prze- strzeń, nie poświęcając mu żadnej uwagi. Drugi natomiast obserwował go naiwnym i niepewnym wzrokiem. Jego twarz dołączyła do procesji, która przed chwilą przesunęła się przed jego oczyma i w tym samym momencie doktor zdał sobie sprawę, że ma oto o wiele lepszą publiczność niż dziennikarze, że oto ma przed sobą biednego człowieka, którego zmuszono do służby dla przeciwnej strony, i nagle z jego ust popłynęły słowa, sentymentalne słowa, które kiedyś dotarły do niego i powinny dotrzeć do następnych ludzi. Adresował je do żołnierza w liczbie mnogiej, nawołu- jąc „bracia". Wyjaśniał, że bieda nie oznacza wstydu, że nie jest przestępstwem, a jedynie stanem, z którego należy wychodzić wszelkimi dostępnymi środkami. Dobra tego świata należą do wszystkich jego mieszkańców. Dopóki świat będzie podzielony, dopóty istnieć będą bogaci i głodni, a przecież każdy człowiek powinien mieć tyle żywności, ile potrzebuje, powinien żyć tak, aby nie musiał wstydzić się tego przed sąsiadami. Pułkownik Hartep stracił zainteresowanie przemówie- niem. W jego oczach doktor przestawał być indywiduum z szarymi wełnianymi rękawiczkami, z dziurą w jednej z nich. Stawał się ulicznym oratorem, nikim więcej. Popa- trzył na zegarek i przerwał mu: — Myślę, że poświęciliśmy już panu dosyć czasu. Major Petkowicz mruknął coś niewyraźnie i nagle roz- złoszczony kopnął swojego psa w bok. — Dość już tego — powiedział. — Przeklęty komunista. — Wstał i tonem zdradzającym wielką ulgę dodał: — To chyba wszystko. Doktor Czinner, wpatrujący się w podłogę pięć jardów w lewo od słuchającego go żołnierza, odparł powoli: — To nie był proces. Zostałem skazany na śmierć, zanim jeszcze rozpoczęło się to przedstawienie. Bracia, pamiętaj- cie, ginę, aby wskazać wam drogę. Nie boję się śmierci. Życie jest o wiele gorsze od niej. Wierzę, że martwy będę wam o wiele bardziej przydatny. Mówiąc jednak, racjonalną częścią umysłu zdawał sobie sprawę, że jego śmierć będzie zupełnie bezużyteczna. — Oskarżony Richard Czinner zostaje skazany na karę śmierci — odczytał pułkownik Hartep. — Wyrok zostanie wykonany przez oficera dowodzącego garnizonem w Subo- ticy w ciągu trzech godzin od jego ogłoszenia. Będzie już wówczas ciemno, pomyślał doktor. Nikt nie zauważy egzekucji. Przez moment wszyscy w pokoju siedzieli w bezruchu, jakby znajdowali się na przedstawieniu, które właśnie się zakończyło i nie wiedzieli, w którym momencie należy zacząć klaskać. Coral Musker wstała. Nie rozumiała ani słowa z tego, co się tutaj działo. I nagle oficerowie zaczęli mówić jeden przez drugiego i zbierać papiery ze stołu. Po chwili jeden z nich wydał rozkaz strażnikom, którzy ot- worzyli drzwi, za którymi wył wiatr, padał śnieg i majaczyły niewyraźnie budynki, przykryte białym puchem. Więźniowie powoli wyszli na zewnątrz. Trzymali się wszyscy blisko siebie, w przeciwnym wypadku wiatr byłby bardziej dokuczliwy dla każdego z nich z osobna. Nie uszli daleko, gdy Josef Griinlich pociągnął doktora Czinnera za rękaw. — Dlaczego pan milczy? — zapytał. — Co się ze mną stanie? Dlaczego pan idzie i milczy? — Odchrząknął i splu- nął w śnieg. — Skazali pana na miesiąc więzienia — odparł doktor. — A po miesiącu odeślą pana do domu. — Naprawdę tak to sobie wyobrażają? Mają się za choler- nych spryciarzy. Umilkł i zaczął uważnie obserwować otaczające go bu- dynki. Potknął się o szynę kolejową i cicho zaklął pod nosem. — A ja? — zapytała Coral. — Co stanie się ze mną? — Jutro odeślą panią do kraju. — Ale to niemożliwe! W Konstantynopolu czeka na mnie praca! Stracę ją! I stracę przyjaciela! Od początku bała się tej podróży, ponieważ nie potrafiła zrozumieć, czego chcą od niej bagażowi, ponieważ czekało ją jedzenie różnych dziwnych rzeczy i wreszcie niepewność tego, co będzie u kresu tej długiej jazdy. Był taki moment, kiedy płatnik wołał za nią na mokrym} nadbrzeżu w Osten- dzie, że najchętniej odwróciłaby się i z powrotem wsiadła na statek. Od tego czasu tak wiele się wydarzyło, a teraz i tak będzie musiała wrócić do starego pokoiku, do grzanki i soku pomarańczowego na śniadanie, do długiego oczekiwania na schodach przed biurem agenta, razem z Ivy, Flo, Philem, Dickiem i innymi, do pustego świata bezsensownych znajo- mości, pustych złośliwości i żarcików. Nawet doktor nie obchodził jej w tej chwili, gdy ponuro rozważała swoją przyszłość, jednak przypomniała sobie o nim, gdy ponownie znaleźli się w poczekalni i zapytała go: — A co stanie się z panem? — Mnie tutaj zatrzymają. — A dokąd mnie zabiorą? — zapytał Josef Gruniich, kiedy za całą trójką zamknęły się drzwi. — Sądzę, że na dzisiejszą noc do baraków. Dzisiaj nie ma już pociągu do Belgradu. Spróbował dojrzeć przez okno wieśniaków, ale najwyraź- niej długie czekanie znudziło ich i rozeszli się. Z ulgą odezwał się: — Nie mamy już nic więcej do roboty. — Po chwili dodał z ponurą wesołością: — Tak to jest, kiedy powróci się do domu. Na moment ujrzał w głębi duszy samego siebie przypat- rującego się rzędom trumien z prostych desek i całe rzędy zaciętych twarzy, wraz z nim wpatrzonych w trumny. Przypomniał sobie czasy, kiedy nakazem serca zmuszał go, żeby był nieposłuszny, żeby walczył o to, co uważał za sprawiedliwe. Teraz wrogowie zaoferowali mu to, czego nigdy w życiu nie zaznał: bezpieczeństwo. Nie musiał już walczyć, nie musiał podejmować żadnych decyzji. Był cał- kowicie spokojny. Zaczął nucić jakąś melodię. Po chwili odezwał się do Coral Musker: — To stara pieśń. Kochanek śpiewa do swojej dziew- czyny: „Nie mogę przybyć w świetle dnia, ponieważ jestem biedny i twój ojciec wypuściłby na mnie psy. Jednak w nocy zastukam w twoje okno i poproszę, żebyś mnie wpuściła". Dziewczyna na to odpowiada: „Jeżeli zawarczy pies, za- trzymaj się w cieniu ściany, wtedy ja przyjdę do ciebie i razem pójdziemy do sadu, w najdalszy zakątek ogrodu". Pierwsze frazy zaintonował głosem, który już dawno odwykł od śpiewu. Josef Gninlich, siedzący pod oknem, popatrzył na niego pochmurnie, natomiast Coral zastygła w bezruchu przy wystygłym już piecu i wpatrywała się w doktora ze zdziwieniem a zarazem przyjemnością, gdyż wydał się jej nagle tak odmłodzony i pełen nadziei. — W nocy zastukam w twoje okno i poproszę, żebyś mnie wpuściła. Nie śpiewał dla żadnej konkretnej kochanki. Jego słowa nie miały siły, która mogłaby jego długim, bezcelowym latom, poświęconym polityce, przywrócić miłość, siły, która przywiodłaby mu na myśl konkretną, piękną dziewczynę. Na moment ujrzał twarze swoich rodziców, udręczone, wykrzywione, pozbawione już szacunku dla wykształconego człowieka, doktora, dżentelmena. Po chwili niższym tonem zaczął śpiewać partię męską. Jego głos stał się nagle czystszy, o wiele piękniejszy. Jeden ze strażników podszedł do okna i zajrzał do środka, a Josef Gninlich zaczął nagle płakać, bez sensu rozmyślając o sierotach stojących na śniegu bez obu- wia i księżniczkach o lodowatych sercach; ani na moment jego myśli nie zwróciły się ku panu Kolberowi, którego ciało właśnie wieziono przez ponure miasto. Podążało za nim dwóch urzędników i zaledwie jeden żałobnik w taksówce, stary kawaler, namiętny gracz w szachy. „Zatrzymaj się w cieniu ściany, wtedy ja przyjdę do ciebie". Świat był pełen chaosu. Biedni głodowali, a bogaci wcale nie byli z tego powodu szczęśliwsi. Złodziei karało się albo nagradzało zaszczytnymi tytułami. W Kanadzie palono pszenicę, a w Brazylii niszczono kawę. Biedacy z kraju doktora Czinnera nie mieli pieniędzy na chleb i zamarzali na śmierć w nie ogrzewanych domach. Świat rozkładał się na drobne kawałki i doktor uczynił w życiu wszystko, co mógł, aby go złożyć, teraz jednak nastąpił kres. Był słaby, bezbronny, lecz spokojny. „Razem pójdziemy do sadu, w najdalszy zakątek ogrodu". I znów nie przyszła mu na myśl dziewczyna, lecz smutne i piękne twarze tych bieda- ków, którzy obiecywali mu spokojny sen w niebycie. Zrobił wszystko, co był dla nich w stanie zrobić. Niczego więcej po nim się już nie spodziewano. Otaczali go, beznadziejni, okryci mgłą sekretu swego piękna i szczęścia, ale również smutku, wiodący go ku nieprzeniknionej i wiecznej młodo- ści. Strażnik wciąż trzymał twarz przyklejoną do szyby, gdy doktor Czinner przestał śpiewać. — Teraz pani kolej — powiedział do Coral. — Och, nie znam żadnej piosenki, która by się panu spodobała — powiedziała poważnym głosem, jednocześnie jednak grzebiąc w pamięci w poszukiwaniu czegoś staro- modnego i melancholijnego, czegoś, co połączyłoby cechy smutnej idylii i pieśni, którą właśnie zaśpiewał doktor. — Jakoś musimy zabić czas — powiedział doktor i nie- spodziewanie Coral zaśpiewała, dźwięcznym, czystym gło- sem, jakby dochodzącym z szafy grającej: W samochodzie całowałam słodkiego Michała. Na gwiazdy patrzyłam w ramionach Johna. A piwo piłam w barze z Piotrusiem mych marzeń. W końcu zostałam sama, szczęście prysło jak bańka mydlana. (Może za rok, może dziś, dziewczyno, spróbuj jeszcze raz, może los uśmiechnie się do nas?) A chociaż w to nie wierzę, będę zawsze miła dla ciebie. — Czy to jest Subotica?! — krzyknął Myatt, gdy poprzez zawieję ujrzeli kilka zabłoconych chat. Kierowca pokiwał głową i pokazał dłonią do przodu. Jakieś małe dziecko wybiegło na środek drogi i kierowca musiał gwałtownie skręcić, aby uniknąć uderzenia w nie; jakiś przerażony kurczak zaskrzeczał na poboczu i w górę poleciała chmura szarych piór, mieszając się z białymi płatkami śniegu. Z jed- nej z chat wybiegła stara kobieta i zaczęła krzyczeć na nich. — Co ona krzyczała? — zapytał Myatt. Kierowca uśmiechnął się. — Brudny Żyd — rzucił w kierunku Myatta. Strzałka na zegarze szybkościomierza zaczęła przesuwać się w lewo: pięćdziesiąt, czterdzieści, trzydzieści, dwadzieś- cia mil na godzinę. — Trzeba uważać na żołnierzy — stwierdził kierowca. — Ma pan na myśli ograniczenie prędkości? — Nie, nie. Ci przeklęci żołnierze, kiedy zobaczą dobry samochód, zaraz go rekwirują. To samo jest z końmi. — Wskazał na pola. — Ci wszyscy wieśniacy głodują. Pracowa- łem kiedyś w tych okolicach, ale pomyślałem sobie: nie, to mi nie odpowiada, wolę wielkie miasto. Wieś ginie. — Wskazał na tory kolejowe, ledwo widoczne wśród padające- go śniegu. — Przejeżdża tędy jeden, może dwa pociągi dziennie, to wszystko. Nic dziwnego, że czerwoni się bun- tują. — Czy były z nimi jakieś kłopoty? — Kłopoty? Musiałby pan widzieć Belgrad przed dwoma dniami. Pożary, zdewastowana poczta, przerażona policja. W Belgradzie ogłoszono stan wyjątkowy. — Miałem zamiar wysłać stamtąd telegram. Czy uda mi się to? Na drugim biegu samochód pokonał strome wzniesienie i wreszcie wtoczył się na wąską ulicę, po obu stronach której stały domy z cegieł, oblepione ogłoszeniami i re- klamami. — Jeżeli zależy panu, żeby wysłać telegram, najlepiej będzie, gdy wyśle go pan stąd. W Belgradzie znajdują się całe dziesiątki dziennikarzy, poczta główna nie funkcjonu- je, a więc... — Czy mamy tyle czasu, żeby wysłać stąd telegram i zdążyć na pociąg? — Ten pociąg nie odjedzie jeszcze przez wiele godzin. Posłano po nową lokomotywę, jednak w tej sytuacji będzie o nią ciężko w Belgradzie. Musiałby pan zobaczyć główny dworzec i zamieszanie, jakie tam panuje. Dobrze by pan zrobił, gdyby zamówił pan u mnie jazdę do Belgradu. Pokazałbym panu przy okazji miasto. Wiem o nim wszyst- ko, co chciałby wiedzieć turysta. Myatt przerwał mu: — Najpierw pójdę na pocztę. Następnie sprawdzimy wszystkie hotele w poszukiwaniu kobiety. — Jest tu tylko jeden hotel. — Potem pojedziemy na stację kolejową. Przesłanie telegramu zabrało mu sporo czasu. Najpierw musiał napisać wiadomość do Joyce'a, w taki sposób, aby pan Eckman nie poczuł się urażony. W końcu, po długich wahaniach, zdecydował się na następujący tekst: Ecłcman otrzymuje od jutra w nagrodę miesięczny urlop wypoczyn- kowy. Proszę natychmiast przejąć jego obowiązki. Przy- bywam jutro. W ten sposób powinien osiągnąć zamierzo- ny cel. Wreszcie mógł pójść do hotelu, śmierdzącego środkami dezynfekcyjnymi, i to tylko po to, aby dowiedzieć się, że nikt tutaj nie słyszał o Coral. Pomyślał więc, że powinna wciąż znajdować się na stacji. Zostawił samochód jakieś sto jardów przed jej zabudowaniami, żeby pozbyć się wreszcie kierow- cy, który zbyt dużo gadał i był zbyt nachalny ze swoimi coraz to nowymi ofertami. W ciszy samotnie ruszył ku stacji, brnąc w głębokim śniegu, smagany silnym wiatrem. Podszedł do dwóch żołnierzy stojących przed którymś z budynków i zapytał o poczekalnię. Jeden z nich od- powiedział mu, że tutaj nie ma poczekalni. — Gdzie w takim razie mógłbym uzyskać jakieś informa- cje? Wyższy żołnierz zasugerował, żeby poszedł do zawiadow- cy stacji. — Gdzie jest jego biuro? Żołnierz wskazał na następny budynek, jednak zaraz dodał uprzejmie, że zawiadowcy nie ma, pojechał do Bel- gradu. Myatt z trudem opanował ogarniającą go coraz większą niecierpliwość; żołnierz najwyraźniej nie był złoś- liwy, a jedynie tępy. Jego kompan natomiast mruknął coś pod nosem o Żydach. — Gdzie więc uzyskam jakieś informacje? — Myatt po- wtórzył pytanie. — Jest jeszcze major — odparł wysoki żołnierz z waha- niem. — I urzędnik z biura zawiadowcy. — Nie spotka pan majora. Poszedł do baraków — dorzu- cił zaraz drugi żołnierz. Zamyślony, Myatt zrobił dwa kroki w kierunku drzwi do budynku. Dochodziły stamtąd jakieś głosy. Niższy strażnik nagle rozzłościł się i stał się brutalny. Uderzył kolbą karabi- nu w nogę Myatta. — Odejdź stąd, nie potrzebujemy tutaj szpiegów, ty brud- ny Żydzie! — zawołał. Ze spokojem właściwym swej rasie Myatt wycofał się. Zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie mu grozi. Małe, głodne oczy żołnierza lśniły nienawiścią i okrucień- stwem. — Pójdę do biura zawiadowcy — powiedział Myatt, cho- ciaż instynkt nakazywał mu jak najszybciej udać się do samochodu i pognać w kierunku zepsutego pociągu. — To nie w tym kierunku! — zawołał za nim przyjazny żołnierz. — W drugą stronę, przez tory! Myatt wdzięczny był burzy śnieżnej, która błyskawicznie postawiła pomiędzy nim a żołnierzami nieprzeniknioną białą zasłonę. Po chwili zatrzymał się w wąskiej alei pomię- dzy budynkami. Nie było tu wiatru i przez kilka sekund Myatt cieszył się złudnym spokojem. Wreszcie odwrócił się i skierował swe kroki w przeciwnym kierunku. Zastanawiał się, dlaczego mimo wszystko pozostaje na tej pustej i nie- bezpiecznej stacji. Przecież dziewczynie niczego nie był winien i nie miał wątpliwości, że ona by się z tym zgodziła. — Jesteśmy kwita — powiedziałaby. — Ty dałeś mi bilet, a ja sprawiłam, że miło spędziłeś czas. Wiązało go jednak to, że nigdy, w żadnym momencie ich znajomości, dziewczyna niczego nie żądała. Wobec takiej postawy nie miał żadnego wyboru: musiał być wspaniało- myślny i wierny do końca. Wkrótce przebrnął przez tory i otworzył drzwi do biura zawiadowcy. Za biurkiem siedział niechlujnie wyglądający mężczyzna i popijał wino. Myatt popatrzył na niego i odezwał się tonem, który miał być stanowczym i nie znoszącym sprzeciwu. — Chciałbym uzyskać pewną informację. Nie miał żadnego powodu, aby obawiać się cywila, jednak gdy urzędnik zmierzył go badawczym spojrzeniem, w któ- rym momentalnie pojawiła się złość na widok Żyda, zadrżał. Nad biurkiem wisiało lustro i Myatt ujrzał w nim swoją postać: był niski, ociężały w grubym futrze, z charakterys- tycznym, ostrym i długim nosem. Przypomniał sobie, że każdy może go nienawidzić tylko dlatego, że jest Żydem, który wnosi w te biedne okolice oznaki zamożności i dob- robytu. — O co chodzi? — zapytał urzędnik. — Chciałbym dowiedzieć się czegoś o dziewczynie, która wysiadała tutaj z Orient Expressu nad ranem. — Nie bardzo rozumiem pana — odparł urzędnik bez- czelnym tonem. — Skoro ktoś chce wysiąść z pociągu, wysiada sobie. I co komu do tego? Pociąg stał tutaj dziś rano ponad pół godziny. — Czy ta dziewczyna na pewno z niego wysiadła? — Nie. — Czy mógłby pan sprawdzić bilety? — Nie. Powiedziałem przecież, że nikt dziś nie wysiadał, prawda? No, czego pan jeszcze chce? Jestem bardzo zajętym człowiekiem. Myatt nagle zdał sobie sprawę, że bez żalu przyjmie do wiadomości słowa urzędnika i przerwie poszukiwania. Zro- bił przecież już wszystko, co leżało w jego mocy i niczego więcej nie powinien od siebie wymagać. Pomyślał przez chwilę o Coraijak o małej alejce, którą z przyjemnością się podąża, u kresu której jest jednak tylko ściana. Jest prze- cież na świecie tak wiele dziewcząt; na moment zatrzymał się myślami przy Janet Pardoe, którą z kolei porównał z ulicą, pełną lśniących i ciepłych sklepów, ulicą, która przecież dokądś prowadziła. Myatt osiągnął już wiek, w któ- rym powinien ożenić się i płodzić dzieci, rozstawić swój namiot i rozbudowywać plemię. A jednak powróciła do niego myśl o Coral Musker, przypomniał sobie jej słowa: ,,Kocham cię". W połowie drogi do drzwi zatrzymał się i powrócił do biura urzędnika, zdeterminowany, aby podjąć jeszcze jeden wysiłek, żeby nie zaprzepaścić żadnej, nawet najmniejszej, szansy odnalezienia dziewczyny. Przecież mogła teraz znajdować się w niebezpieczeństwie, w niewy- godzie, przerażona, przestraszona, bez pieniędzy. — Widziano ją, jak wychodzi z pociągu — powiedział. W odpowiedzi urzędnik krzyknął: — Człowieku, co chcesz, żebym zrobił? Czy mam wybiec na śnieg i jej szukać? Mówię ci, że niczego o niej nie wiem. Nie widziałem żadnej dziewczyny. Jego głos cichł w miarę, jak obserwował Myatta wyciąga- jącego portfel. Mężczyzna wyjął banknot pięciodinarowy i ułożył go pomiędzy palcami. — Jeżeli powie mi pan, gdzie się ona znajduje, dostanie pan dwa takie banknoty. Urzędnik zaczął się jąkać. Do oczu nabiegły mu łzy, w głosie zabrzmiał żal. — Gdybym mógł, gdybym tylko mógł. Niech mi pan uwierzy, z przyjemnością bym panu pomógł. — Zaczer- wienił się i z pewną nadzieją zasugerował: — Niech pan spróbuje w hotelu. Myatt schował portfel z powrotem do kieszeni. Oto zrobił dla Coral wszystko, co był w stanie zrobić. Wyszedłszy na zewnątrz, skierował się do samochodu. Przez ostatnich kilka godzin słońce zasnuwały ciężkie chmury, o jego obecności świadczył jedynie fakt, że powie- rzchnia ziemi była biała. Teraz słońce zachodziło gdzieś za chmurami i ziemia szarzała. Myatt pomyślał, że ma małe szanse, żeby powrócić do pociągu przed zmrokiem. Nie- spodziewanie również nadzieja na dotarcie w porę do pocią- gu poszarzała, ponieważ kiedy doszedł do samochodu oka- zało się, że silnik zamarzł, mimo że przykryty został gruby- mi płachtami materiału. 4 — To dobrze czasami sobie tak pośpiewać — powiedział Josef Gruniich. Chociaż początkowo uważał, że to głupie zajęcie, teraz jego oczy błyszczały od łez i z trudem odsuwał od siebie obraz małej dziewczynki z zapałkami i księżniczki o sercu z lodu. — Nie dostaną mnie tak łatwo — mruknął do siebie po chwili i zaczął spacerować wokół poczekalni. — Nigdy dotąd mnie nie uwięziono. Może to was dziwić — powiedział głoś- no — ale nigdy dotąd nie byłem w więzieniu. A teraz nie tylko mnie zamknęli, ale chcą mnie na dodatek odesłać do Austrii. — Czy jest pan tam poszukiwany? Josef Gruniich rozpiął koszulę pod szyją i wyciągnął na wierzch mały, srebrny łańcuszek. — Właściwie, to mogę wam powiedzieć, prawda? W koń- cu wszyscy znajdujemy się w identycznej sytuacji. — Opuś- cił twarz ku ziemi, jakby w nagłym przypływie skromnoś- ci. — Zamordowałem człowieka w Wiedniu. — Czy to znaczy, że jest pan mordercą? — zawołała Coral z przerażeniem w głosie. Josef Gruniich milczał, zamyślony. Dobrze, że im powie- działem. To zbyt piękna rzecz, żeby pozostała w tajemnicy. Ale przecież mogę się jeszcze bardziej pochwalić. „Niech pan patrzy, panie Kolber". Wyciągam rewolwer, błyskawi- cznie celuję, pociągam za spust, strzelam dwa razy i facet nie żyje. Wszystko w ciągu dwóch sekund. Stwierdził jed- nak, że lepiej będzie przemilczeć przebieg zbrodni. Ostro- żność, właściwa jego profesji, przeważyła szalę. — Wcale nie. Musiałem tak postąpić. To była kwestia honoru. — Na chwilę zawiesił głos, aby wzmóc ciekawość swoich słuchaczy. — Ten facet zgwałcił moją córkę. Z trudem opanował śmiech, przypomniawszy sobie pana Kolberga, małego i wysuszonego. — Chce pan powiedzieć — stwierdziła Coral ze zdziwie- niem — że z tego powodu zabił pan człowieka? Josef Gruniich wzniósł w górę ręce, a tymczasem jego oczy uważnie badały okno, odmierzając wysokość parapetu nad gruntem. — A cóż innego mogłem zrobić? Jej honor, mój honor... — Cholera — westchnęła Coral. — Jak dobrze, że nie mam ojca. — A szpilkę może pani ma? — zapytał Josef Gruniich niespodziewanie. — Co takiego? Szpilkę? — Albo kieszonkowy nożyk. — Nie mam ani jednej. Nie używam szpilek. — Mam nóż do otwierania listów — powiedział doktor Czinner. Wręczając go Josefowi, zapytał: — Stanął mój zegarek. Czy nie wie pan, jak długo już tu jesteśmy? — Godzinę. — A więc pozostały jeszcze dwie. Te ostatnie słowa doktor wypowiedział tak cicho, że jego współwięźniowie ich nie usłyszeli. Josef na palcach pod- szedł do drzwi, z nożem do papieru w ręku, a Coral uważnie go obserwowała. — Niech pani tu podejdzie, Frdulein — powiedział do niej Josef. Gdy się zbliżyła, wyszeptał: — Czy ma pani jakiś olejek? Wyjęła małe pudełeczko z kremem z torebki i Josef grubo posmarował cały zamek u drzwi, zostawiając tylko niewiel- kie, czyste miejsce. Zaczął cicho się śmiać sam do siebie i pochyliwszy się nisko, przyłożył oko do otworu w zamku. — Co za zamek — wyszeptał z zadowoleniem. — Co za zamek. — Po co był panu potrzebny ten krem? — Żeby było cicho. Żeby nie zgrzytał, kiedy będę robić to, co chcę zrobić — odparł. Powrócił do zimnego pieca i machnął ręką na Coral i doktora, aby do niego podeszli. — Ten zamek w drzwiach — powiedział półgłosem —jest do niczego. Jeśli uda nam się pozbyć jednego strażnika spod drzwi, z łatwością uciekniemy. — Zastrzelą nas — powiedział doktor. — Nie można z jednego karabinu zastrzelić trzech od razu — zauważył Gruniich. W ciszy, która zapanowała, dorzucił dwa słowa: — Ciemność. Śnieg. Wypowiedziawszy je, stanął bez ruchu, oczekując na reakcje, na decyzje. Jego własny umysł pracował precyzyj- nie. On sam będzie pierwszym, który przejdzie przez drzwi, pierwszym, który ucieknie. Potrafił biegać szybciej niż stary człowiek i dziewczyna; strażnik wystrzeli swój nabój w plecy ostatniego z uciekających. — Muszę doradzić pani, aby pani tu pozostała — powie- dział doktor Czinner do Coral. — Nie grozi pani żadne niebezpieczeństwo. Gruniich otworzył usta, żeby zaprotestować, jednak za- raz zamknął je, nie wypowiedziawszy ani słowa. Cała trójka w milczeniu obserwowała okno i sylwetkę strażnika ze strzelbą przewieszoną przez ramię, pojawiającą się w oknie co kilkanaście sekund. — Ile czasu potrzebowałby pan na otwarcie drzwi? — za- pytał doktor Czinner. — Pięć minut. — A więc do roboty. Doktor Czinner zastukał w okno i zbliżył się do niego drugi ze strażników. Jego wielkie, przyjazne oczy wpat- rywały się w półmrok poczekalni, gdy przycisnął twarz do szyby. W pomieszczeniu było o wiele ciemniej niż na ze- wnątrz, nie widział więc wiele, jedynie zamazane sylwetki ludzi poruszających się dla rozgrzewki w różnych kierun- kach. Doktor Czinner przyłożył usta niemal do szkła i ode- zwał się do żołnierza w jego ojczystym języku: — Jak pan się nazywa? Tymczasem w zamku zaczął chrobotać nożyk do papieru. Odgłos był jednak prawie niesłyszalny; krem zrobił swoje. — Ninicz — odparł głos zza szyby. — Ninicz — powtórzył doktor Czinner powoli. — Myślę, że znałem twojego ojca, chyba w Belgradzie. Ninicz nie nabrał się na proste kłamstwo. Zamiast tego, przycisnął jeszcze bardziej nos do szyby, jednak twarz doktora Czinnera skutecznie zasłaniała mu widok na to, co dzieje się w poczekalni. — Mój ojciec umarł sześć lat temu. Doktor Czinner podjął tylko niewielkie ryzyko; był prze- cież człowiekiem, który dobrze znał biedaków z Belgradu i wiedział, jak się odżywiają. — Tak. Kiedy go poznałem, był już bardzo chory. Rak żołądka. — Rak? — Okropne bóle. — Tak, tak, w brzuchu. To on. Najgorsze były noce, kiedy ojciec miał gorączkę. Moja matka kładła się wówczas przy nim i wilgotnymi chusteczkami ocierała jego twarz. To miło, że szanowny pan go znał. Może otworzę okno, żebyś- my mogli łatwiej porozmawiać? Gruniich ciągle grzebał przy zamku, a nożyk cicho zgrzytał. — Nie — powiedział doktor Czinner. — Twojemu kom- panowi mogłoby to się nie spodobać. — Poszedł do baraków, żeby porozmawiać z majorem. Jakiś obcokrajowiec się tu szwendał. Mój kolega uznał, że coś jest nie w porządku. — Obcokrajowiec? — zapytał doktor Czinner. Jego usta momentalnie wyschły w krótkim przebłysku nadziei. — Czy sobie poszedł? — Właśnie poszedł do swojego samochodu, który stoi na drodze. Poczekalnia była pełna cieni. Doktor Czinner odwrócił się na chwilę od okna i zapytał półgłosem: — Jak idzie? Czy nie mógłby pan się pośpieszyć? — Jeszcze dwie minuty — odparł Griinlich. — Jakiś obcokrajowiec tu był. Chyba nas szukał. Ma samochód na drodze i jeszcze nie odjechał. Coral złożyła ręce i cicho powiedziała: — Wrócił po mnie! Widzicie, wrócił. A mówiliście, że się nie zjawi. — Zaczęła cichutko się śmiać i kiedy doktor Czinner szepnął, aby się uspokoiła, powiedziała: — To wcale nie histeria. Jestem po prostu szczęśliwa. Przyszło jej bowiem na myśl, że ta przerażająca przygoda w gruncie rzeczy wyjdzie jej na dobre. Pokaże jej, że Myatt jej pragnie, w przeciwnym wypadku przecież przenigdy by tu nie powracał. Zapewne wysiadł z pociągu, rozmyślała, i będą musieli spędzić razem noc w Belgradzie. Może dwie noce... I Coral zaczęła marzyć o przytulnych hotelach, wykwintnych posiłkach i swojej dłoni w dłoni Myatta. Doktor Czinner zwrócił się znów w kierunku okna. — Jesteśmy bardzo spragnieni — powiedział. — Czy masz trochę wina? Ninicz przecząco potrząsnął głową. — Nie — odparł ze smutkiem. Ale po chwili dodał z wa- haniem: — Lukicz, po drugiej stronie torów, ma chyba butelkę rakii. Zapadający zmrok wydłużał odległości. Na niebie nie było księżyca, który roziskrzyłby stal torów, a światła w biurze zawiadowcy zdawały się odległe o sto jardów, a nie o sto stóp. — Bądź człowiekiem i załatw dla nas coś do picia. Ninicz potrząsnął głową. — Nie mogę pozostawić drzwi bez straży. Doktor Czinner nie zaoferował mu pieniędzy. Poinfor- mował go natomiast, że opiekował się jego ojcem. — Starałem się o tabletki dla niego, kiedy ból był nie do zniesienia. — Takie małe, okrągłe? — zapytał Ninicz. — Tak. Tabletki morfiny. Ninicz, z twarzą wciąż przyciśniętą do szyby, zaczął się zastanawiać. Bardzo łatwo można było odgadnąć, jakie targają nim myśli; odbijały się one w jego dużych, szczerych oczach, niczym małe rybki widoczne przez szyby akwarium. — To dobrze, że pan zdobywał dla niego te tabletki. Zawsze brał jedną, kiedy przychodził atak bólu i przed snem. Wtedy mógł spać. — Tak. — Będę miał wiele do opowiadania żonie. — Pić — przypomniał mu doktor Czinner. Po chwili milczenia Ninicz odezwał się: — Jeżeli spróbujecie uciekać, kiedy mnie tutaj nie bę- dzie, wpadnę w poważne kłopoty. — Jak moglibyśmy stąd uciec? — zapytał doktor Czinner. — Drzwi są zamknięte na klucz, a okna zbyt małe dla nas. — Dobrze więc, zobaczę, co będę mógł dla was zrobić. Doktor Czinner zobaczył, jak żołnierz odchodzi z po- sterunku i z westchnieniem odwrócił się do współwięźniów. — Teraz — powiedział. Jego westchnienie było spowodo- wane świadomością, że znów utraci spokój, bezpieczeńst- wo. Walka rozgorzała na nowo. Niestety, ucieczka stąd, skorzystanie z każdej możliwości uniknięcia śmierci, było jego smutnym obowiązkiem. — Jeszcze chwilę — powiedział Griinlich, wciąż pracują- cy przy zamku. — Na zewnątrz nikogo nie ma — poinformował go doktor Czinner. — Wartownik poszedł na drugą stronę torów. Kiedy stąd wyjdziemy, musimy natychmiast skręcić w lewo a potem jeszcze raz w lewo, za załom muru, pomiędzy budynki. Samochód stoi na drodze. — Wiem, wszystko to wiem — przytaknął Griinlich. W tej samej chwili na podłogę opadła ostatnia śrubka z zamka. — Gotów. — Ja powinienem zostać tutaj — powiedział doktor Czin- ner do Coral. — Ja muszę uciekać. Mój przyjaciel czeka na drodze. — Jestem gotowy — powtórzył Griinlich, mierząc oboje groźnym spojrzeniem. Wszyscy zebrali się przy drzwiach. — Jeśli zaczną strzelać — odezwał się doktor Czinner — biegniemy zygzakiem. Griinlich otworzył drzwi do wewnątrz i do poczekalni wdarł się śnieg. Na zewnątrz nie było jeszcze tak ciemno jak w pomieszczeniu. Na tle oświetlonego okna w biurze zawia- dowcy więźniowie ujrzeli sylwetkę żołnierza. Griinlich za- nurkował pierwszy w wichurę i sypiący śnieg; z głową pochyloną niemal do kolan ruszył przed siebie niczym wielka kula. Pozostali podążyli za nim. W tych warunkach biegać było bardzo trudno. Wiatr i śnieg były przeciw- nikami uciekinierów, sprzymierzonymi w jednym tylko celu: aby opóźniać ich ruch. Wiatr znacznie zwalniał uciecz- kę, a śnieg oślepiał uciekających. Coral aż jęknęła z bólu, gdy w pełnym pędzie zderzyła się ze stalowym filarem, od którego niczym trąba słoniowa odchodził drugi, służący do uzupełniania wody w lokomotywach. Griinlich już po kilku krokach znacznie ją wyprzedzał. Doktor Czinner pozostał trochę za nią. Głośno oddychając, z trudem łapał powietrze. Stopy uciekinierów nie czyniły w miękkim śniegu żadnego hałasu, a oni sami nie ośmielali się krzyczeć, by zwrócić na siebie uwagę człowieka w samochodzie. Jeszcze zanim Griinlich dotarł do przejścia pomiędzy budynkami, otworzyły się jakieś drzwi, ktoś krzyknął i w tej samej chwili wypalił z karabinu. Griinlich przestraszył się. Podczas pierwszych kilkunastu kroków stracił wiele sił, toteż dystans pomiędzy nim a Coral zaczął maleć. Żołnierz wypalił jeszcze dwa razy i Coral usłyszała świst kul nad swoją głową. Przez ułamek sekundy rozważała, czy żołnierz celowo strzela nad głowami uciekających. Jeszcze dziesięć sekund i wszyscy znajdą się za załomem, poza zasięgiem wzroku i karabinu żołnierza, widoczni natomiast z samo- chodu. Usłyszała, że otwierają się kolejne drzwi i niespo- dziewanie kula utkwiła w śniegu tuż przed nią sprawiając, że przyśpieszyła biegu, chociaż do tej pory zdawało się jej, że już szybciej poruszać się nie może. Doktor Czinner wykrzyknął coś za nią i pomyślała, że woła do niej, aby biegła jeszcze szybciej, jednak kiedy tuż przed załomem muru spojrzała za siebie, zauważyła, że doktor zatrzymał się i obiema rękoma opiera się o ścianę budynku. Za- trzymała się również i zawołała: — Panie Griinlich! — Jednak ten w ogóle nie zwrócił na nią uwagi. Zniknął za załomem muru i tyle go widziała. — Niech pani biegnie! — zawołał doktor Czinner. Na dworze szarzało, światło dochodzące z tego miejsca na linii horyzontu, gdzie zachodziło słońce, było coraz słabsze. Coral cofnęła się. — Niech pan mi poda rękę — powiedziała do doktora. Usłuchał jej, jednak gdy próbowała go dźwignąć, okazał się dla niej za ciężki, mimo że usiłował jej pomóc, opierając się drugą ręką o ścianę. Powoli dotarli do rogu. Zobaczyli tylne światła samochodu, jakieś sto jardów z przodu. Coral zatrzymała się. — Nie dam rady — powiedziała. Doktor nie odpowiedział i kiedy na moment uwolniła się z jego ciężaru, opadł w śnieg. Przez kilka sekund rozważała, czy nie będzie najlepiej, jeżeli go tutaj zostawi. Wmawiała sobie, że on nigdy by w takiej sytuacji na nią nie poczekał. Ale przecież jej samej nie groziło żadne wielkie niebezpieczeństwo, a jemu tak. Wahała się, pochylona, obserwując jego bladą, starczą twarz. Zauważyła, że na jego wąsach pojawiła się krew. Za rogiem rozległy się jakieś głosy i w tym momencie zdała sobie sprawę, że nie ma już ani chwili do stracenia. Doktor Czinner upadł akurat przy drewnianych drzwiach zamknię- tych na skobel; otworzyła je, wciągnęła doktora i zamknęła z powrotem. Bała się jednak zasunąć zasuwę od wewnątrz. Ktoś przebiegł obok drzwi, zawarczał silnik samochodu na wysokich obrotach. Nagle samochód ruszył i warkot zaczął się oddalać, aż wkrótce zupełnie ucichł. Komórka, w której znalazła się Coral, nie miała okien. Było zupełnie ciemno. Było też zbyt późno, aby pomyśleć o pozostawieniu doktora swojemu losowi. Przeszukała wszystkie jego kieszenie i znalazła pudełko zapałek. Zapaliła jedną z nich i rozejrzała się. Przy jednej ze ścian szopy coś zalegało, sięgając do połowy jej wysokości. Kolejna zapałka pozwoliła jej przekonać się, że są to grube, ciężkie worki, niemal dwukrotnie tak wysokie jak człowiek. W prawej kieszeni marynarki doktora znalazła zwiniętą gazetę. Oderwała fragment i podpaliła, chcąc uzyskać tyle światła, ile było potrzeba, żeby zaciągnąć doktora w kąt szopy; bała się, że w każdej chwili któryś z żołnierzy otworzy drzwi szopy. Jednak doktor był dla niej za ciężki. Przy- trzymała płonącą gazetę przy jego oczach, aby stwierdzić, czy jest przytomny. Dym sprawił, że odzyskał świadomość. — Chcę ukryć pana pomiędzy tymi workami — powie- działa. Odniosła wrażenie, że jej nie rozumie, powtórzyła więc, bardzo powoli i bardzo wyraźnie. — Ich spreche kein Englisch — odparł. Och, Boże, pomyślała, szkoda, że go jednak nie pozos- tawiłam. Byłabym już teraz w samochodzie. A on pewnie i tak umrze. Nie rozumie ani słowa z tego, co mówię. Przestraszyła się na myśl, że wkrótce zostanie w tej szopie sama, z martwym mężczyzną. Płomień zgasł i w szopie znów zapanowała ciemność. Po omacku wyszukała gazetę i przygotowała ją do podpalenia. W tym momencie stwier- dziła, że zgubiła gdzieś zapałki. Poruszając się na kolanach i podpierając na dłoniach zaczęła po omacku przeszukiwać posadzkę wokół siebie. Doktor Czinner zakaszlał, coś na posadzce poruszyło się przy dłoni Coral. Nieomal krzyk- nęła, gdyż bała się szczurów, ale kiedy w końcu znalazła zapałki i podpaliła papier stwierdziła, że to poruszył się doktor. Z trudem czołgał się w kierunku ściany, przy której leżały worki. Spróbowała mu pomóc, lecz jakby zupełnie nie zdawał sobie sprawy z jej obecności. Przez całą drogę pod ścianę zadawała sobie pytanie, dlaczego jeszcze nikt nie zajrzał do szopy w poszukiwaniu uciekinierów. Dotarłszy wreszcie do worków, doktor Czinner okazał się zupełnie wyczerpany i zaległ bez ruchu z twarzą opartą o jeden z nich. Z ust ciekła mu krew. Znów wszystko spoczywało na barkach Coral. Pomyślała, że doktor jednak umiera i szepnęła do niego, przyłożywszy twarz do jego ucha: — Czy mam wezwać pomoc? Bała się, że odpowie jej po niemiecku, jednak tym razem odparł zupełnie świadomie. — Nie, nie. W końcu jest lekarzem, pomyślała Coral, najlepiej wie, co mu dolega. Doktor potrząsnął głową i zamknął oczy. Już nie krwawił i Coral pomyślała z nadzieją, że może jest mu lepiej. Odsunęła dwa worki i zrobiła z nich jamę wystarczającą, aby ukryć ich oboje na wypadek, gdyby ktoś zaczął prze- szukiwać szopę. Worki zawierały ziarno i były bardzo ciężkie. Nie zdążyła ich dobrze ustawić, gdy usłyszała głos. Przykucnęła w norze, z rękami skrzyżowanymi na szczęś- cie. Otworzyły się drzwi i ktoś wszedł z pochodnią, omiata- jąc światłem całe pomieszczenie. Po chwili drzwi zamknęły się i zapadła absolutna cisza. Minęło dużo czasu, zanim Coral odważyła się wykonać następny ruch. — Nie zdążymy na pociąg — powiedział Myatt obser- wując kierowcę obracającego korbą; rozrusznik był bezuży- teczny. — Zdążymy — stwierdził kierowca z przekonaniem. W końcu silnik zaczął się budzić do życia, zakaszlał, zgasł i zakaszlał znowu. — No, niedługo ruszymy. Po chwili silnik ożył na dobre i kierowca wskoczył na swoje siedzenie, zapalił światła i kiedy zwiększał obroty dla rozgrzania motoru, wraz z Myattem usłyszeli strzały do- chodzące z mroku, od stacji kolejowej. — Co to takiego? — zapytał Myatt, sądząc w pierwszej chwili, że to silnik źle pracuje. Huk powtórzył się, chwilę później nastąpił jeszcze jeden. — To strzelanina na stacji — powiedział kierowca, łapiąc za dźwignię zmiany biegów. Myatt odsunął jego rękę. — Poczekamy. — Poczekamy? — powtórzył kierowca ze zdziwieniem. Po chwili wybuchnął: — To żołnierze. Wiejmy stąd! Nie mógł wiedzieć, jak bardzo Myatt chciałby usłuchać jego rady. Myatt był przerażony. Przypomniał sobie bo- wiem żołnierza, którego spotkał na stacji. Cechowały go bezwzględność i okrucieństwo. Musiał jednak pozostać nieugięty. Nie był pewien, czy zrobił dotąd wszystko, by odnaleźć dziewczynę w Suboticy. — Nadchodzą — powiedział kierowca. Ktoś biegł drogą od stacji. W padającym śniegu co chwilę jego sylwetka znikała z pola widzenia. Mężczyzna biegł zygzakami, do samochodu jednak dotarł zadziwiająco szybko, zważywszy na jego budowę: był niski i gruby. Szarpnął za klamkę i wcisnął się do samochodu. — Co się dzieje? — zapytał go Myatt. — Odjeżdżajmy, szybko! — zawołał mężczyzna. Zatrzas- nął drzwiczki i rzucił się bez tchu na tylne siedzenie samochodu. — Czy jest pan sam, czy z kimś jeszcze? — zapytał znów Myatt. — Jestem sam — zapewnił go mężczyzna. — Odjeżdżaj- my, szybko! Myatt pochylił się, chcąc dokładniej zobaczyć jego twarz. — Żadnej dziewczyny? — Nie, nie. Żadnej dziewczyny. Na stacji rozbłysło jakieś światło i rozległ się kolejny strzał. Kierowca, nie czekając na polecenie, wrzucił bieg, nacisnął pedał gazu i samochód powoli ruszył wyboistą drogą do przodu. Myatt jeszcze raz przyjrzał się twarzy nieznajomego. — Czy jechał pan ekspresem do Istambułu? Mężczyzna pokiwał głową. — I nie widział pan żadnej dziewczyny na stacji? Mężczyzna nagle rozgadał się. — Wszystko panu opowiem. Jego opowieść brzmiała niewyraźnie, wiele zdań było z trudem słyszalnych z powodu wycia wiatru i warkotu silnika. Powiedział, że wyciągnięto go z pociągu z powodu niezadeklarowania na granicy kilku sztuk koronkowej bie- lizny, że żołnierze go bardzo źle traktowali i strzelali za nim, kiedy zdecydował się na ucieczkę. — I nie widział pan dziewczyny? — Nie, nie widziałem żadnej dziewczyny. Spokojnie wytrzymał spojrzenie Myatta, patrząc mu w oczy bez mrugnięcia powieką. Trzeba by w oczy Josefa Griinlicha spoglądać jeszcze bardzo długo, by dostrzec tkwiące w nich chytrość, złośliwość i przebiegłość. Mimo że drewniane ściany drżały pod naporem wiatru, pomiędzy workami było ciepło. Nie docierało tu ani światło, ani wiatr. Doktor Czinner odwrócił się, aby pozbyć się bólu w piersiach, ten jednak gonił za nim. Tylko w chwilach, gdy doktor się poruszał, ból słabł. Zaraz potem odzywał się jednak ze zdwojoną siłą. Przez cały więc czas doktor Czin- ner przewracał się z boku na bok. Bywały momenty, gdy zdawał sobie sprawę z szumu wiatru na dworze, ale szelest padającego śniegu brał za ruch kamyczków na morskim brzegu. W tych chwilach szczególnie dokuczała mu pamięć lat spędzonych na wygnaniu. Starając się zachować przyto- mność, recytował niemieckie deklinacje i francuskie czaso- wniki nieregularne. Jego opór przed maligną z każdą chwi- lą jednak słabł i w końcu doktor rozpłakał się. Coral Musker ułożyła mu wygodnie głowę, on jednak wciąż nią poruszał. Przez cały czas mruczał coś niezrozu- miale, łzy ciekły po jego policzkach, docierając aż do wą- sów. Coral już nie próbowała mu pomagać i aby uciec przed własnym strachem, odbiegła myślami w przeszłość; gdyby myśli obojga mogły być widzialne, szopę wypełniłaby prze- dziwna mieszanka. — Wasser — szepnął doktor Czinner. — Czego pan chce? — Coral pochyliła się nad nim próbu- jąc dojrzeć jego twarz. — Wasser. — Czy mam kogoś zawołać? Nie słyszał jej. — Czy potrzebuje pan czegoś do picia? Nie zwracał na nią uwagi, a jedynie powtarzał bez prze- rwy ,,Wasser, Wasser". Zdała sobie sprawę, że doktor nie jest świadomy tego, co robi, jednak jej nerwy były napięte i brak odpowiedzi ze strony doktora irracjonalnie zdener- wował ją. — W porządku, człowieku, leż więc, skoro ci tak dobrze. Nie mam wątpliwości, że zrobiłam dla ciebie wszystko, co było w mojej mocy. Odsunęła się od niego tak daleko, jak tylko była w stanie, i spróbowała zasnąć, jednak drżenie ścian nie pozwalało jej przymknąć oczu, a zawodzenie wiatru wzmagało w niej poczucie beznadziejności sytuacji, w jakiej się znalazła. W końcu powróciła do doktora Czinnera, próbując znaleźć w jego towarzystwie odrobinę uspokojenia. — Wasser — wyszeptał znowu. Dotknęła dłonią jego twarzy i aż przeraziła ją temperatu- ra i suchość jego skóry. Może chce wody, pomyślała i przez kilka chwil zastanawiała się, gdzie ją znaleźć, aż wreszcie olśniło ją: przecież dookoła szopy znajdowała się tylko woda, leciała z nieba bezustannie. Zaczęła powątpiewać jednak, czy komuś z tak wielką gorączką należy podawać wodę. Przypomniawszy sobie suchość skóry doktora, po- stanowiła, że lepiej mu ją podać. Ulży odrobinę jego cier- pieniom. Mimo że woda dosłownie otaczała Coral, wcale nie było łatwo ją zdobyć. Zużyła dwie zapałki i spory zapas gazety, a ponadto musiała być bardzo ostrożna, żeby nie zniszczyć kryjówki z worków. Otworzyła drzwi szopy, ostrożnie, powoli, spodziewając się za nimi jak najgorszych rzeczy. Noc jednak była już ciemna, a dookoła nie było żywej duszy. Zebrała pełną garść śniegu, powróciła do szopy i zamknęła drzwi. Zawołała doktora Czinnera, jednak nie odpowiedział jej i przestraszyła się, że może już jest martwy. Z jedną dłonią wyciągniętą przed siebie ruszyła po omacku do przodu i wkrótce powstrzymała ją goła ściana. Odczekała chwilę, zanim zmieniła kierunek i z radością odebrała odgłos, który usłyszała przed sobą. Ruszyła w tym kierunku i znów powstrzymała ją ściana. Ogarnięta wzrastającym strachem pomyślała, że to jakiś szczur spowodował szelest. Śnieg w jej dłoni zaczął topnieć. Znów zawołała i tym razem usłyszała szept, ledwie słyszalną odpowiedź. Aż podskoczy- ła, z tak bliska dobiegł, i gdy ruszyła w jego kierunku, niemal natychmiast natrafiła na barykadę z worków. Za- częła się śmiać, lecz natychmiast samą siebie skarciła: Coral, tylko bez histerii. Wszystko zależy od twojego spoko- ju, pomyśl sobie, że to twoja pierwsza wielka rola. Od tego, jak ją odegrasz, zależy, czy zostaniesz gwiazdą. Trudno jednak było grać w ciemności, tym bardziej że nie było tu publiczności, która nagrodziłaby ją oklaskami. Kiedy wreszcie natrafiła na dziurę pomiędzy workami, większości śniegu już nie miała, jednak to, co pozostało, przytknęła do ust doktora. Odczuła, że przyniosło mu to chwilowe ukojenie. Leżał spokojnie, bez ruchu, a tym- czasem śnieg na jego twarzy topniał do końca, spływając po wąsach, policzkach, przepływając między zębami. Był tak spokojny, że Coral zapaliła kawałek gazety, aby upewnić się, że doktor żyje. Zdziwiła się, ujrzawszy jego oczy. Były skupione, spokojne. Odezwała się, lecz doktor był zbyt zamyślony, aby jej odpowiedzieć. Wiedział, że umiera. Świadomość przywróciła mu zimna wilgoć na języku i po chwilowym zaskoczeniu przypomniał sobie wszystko. Na podstawie źródła bólu odgadł, w które miejsce został postrzelony. Zdawał sobie sprawę z gorączki i z fatalnego krwotoku wewnętrznego. Przez moment za- stanawiał się, czy nie jest jego obowiązkiem starcie śniegu z ust, jednak doszedł do wniosku, że nie ma już żadnych obowiązków wobec nikogo, a jedynie wobec siebie. Kiedy dziewczyna zapaliła gazetę, myślał tak: Griinlich uciekł. Zdziwił się, jak trudno jest jemu, chrześcijanniowi, pogodzić się z tą ucieczką, którą musi okupić śmiercią. Zaraz jednak jego chrześcijańskie wychowanie zaczęło brać górę, bo zaczął godzić się z nieuchronnością tego, co wyda- rzyło się podczas kilku ostatnich dni i zastanawiać się, jakie popełnił błędy, że innym udało się, a on poniósł porażkę. W wyobraźni ujrzał ekspres, pędzący niczym rakieta, i sie- bie w jednym z przedziałów. Zaczął rozumieć, że w dążeniu do celu należy pochwycić się każdej możliwości, złapać się każdego podstępu — wtedy jest szansa na zwycięstwo. Trzeba błyskawicznie na wszystko reagować, być zmien- nym, być oportunistą. Śnieg na ustach doktora topił się i kończył się też jego zbawienny wpływ. Zanim gazeta wypaliła się do końca, wzrok doktora znów był mętny i ponure schronienie z wor- ków rozmyło się przed oczyma. Umysł doktora zaczął wirować i wkrótce leciał już w bezkresnej przestrzeni, pozbawiony możliwości oddychania, tak silny był pęd po- wietrza bijący w jego klatkę piersiową i głowę. Nie był w stanie oprzeć się stabilnie na nogach, na pokładzie tego, co przez chwilę było okrętem, przez chwilę rakietą kos- miczną, a jeszcze potem szybkim pociągiem z Ostendy do Istambułu. Patrzyli na niego matka i ojciec. Widział ich starcze, wychudzone twarze, podążające za nim w prze- strzeni. Mijając gwiazdy, mówili do niego, że są z niego zadowoleni i wdzięczni mu, gdyż zrobił w życiu wszystko, co powinien i co mógł zrobić, że zawsze był wierny sobie i wielkiej, przyświecającej mu idei. Nie mógł im odpowie- dzieć, gdyż pozbawiony był oddechu. Siła przyciągania sprawiała mu wielki ból, coraz szybciej ciągnąc go ku twardej ziemi. Pragnął powiedzieć rodzicom, że przeklina swoją wierność, że w życiu nie wolno być ślepym, musiał jednak ich słuchać, lecąc w dół w coraz większym bólu. W ciemnościach czas wlókł się niemiłosiernie. Gdy Coral zapaliła zapałkę, aby spojrzeć, która jest godzina, zdziwiła się, jak niewiele czasu minęło od chwili ucieczki z poczekal- ni. Zapałek ubywało w błyskawicznym tempie i następnej nie odważyła się już zapalić. Pomyślała, czy nie byłoby rozsądnie wyjść z szopy i się poddać; znów zaczęła tęsknić za Myattem i rozpaczać, że już nigdy go nie ujrzy. Wracając tutaj, zrobił więcej, niż powinna się po nim spodziewać. Niemożliwe, żeby powrócił tutaj jeszcze raz. Bała się świata za ścianami szopy, nie, nie żołnierzy, ale agentów, długich schodów wiodących do biur, natrętnych gospodyń, powrotu do starego życia. Leżąc obok doktora Czinnera, miała na- miastkę chwil, które minęły w pociągu, stanowił on bowiem część wspomnienia o Myatcie, wspomnienia, które należało do nich obojga. Być może dlatego pozostała w szopie. Oczywiście, rozmyślała, mogę do niego napisać, miną jednak zapewne długie miesiące, zanim pojawi się w Lon- dynie, a ona, Coral, wcale nie miała prawa spodziewać się, że po tak długiej rozłące pozostanie w nim coś z wczoraj- szego pożądania i uczucia. Mogła doprowadzić do spotkania w Londynie i dokładnie przewidywała jego scenariusz. Myatt uzna za swój obowiązek przynajmniej zaprosić ją na lunch, lecz przecież nie na tym jej zależało. Poczucie zagubienia i świadomość, że Bóg wie dlaczego zakochała się w Myatcie, na moment dodały jej nowych sił. Napiszę do niego, dlaczego nie? Może się ucieszy, może wciąż mnie będzie pragnął; nawet, jeżeli nie, dlaczegóż miałabym pod- dać się bez walki? Już męczy mnie to, że zawsze jestem grzeczna i posłuszna, że w żadnej sytuacji nie stawiam na swoim. Jestem przecież coś winna sobie! W pewnym sensie jej myśli były bardzo podobne do myśli doktora Czinnera. Wiedziała jednak aż nadto dobrze, że nie zmieni swojej natury, że taka właśnie się urodziła i nic już na to nie poradzi, nie odmieni siebie na siłę. Robiłaby błędy, będąc upartą tam, gdzie należałoby okazać słabość, przebaczając wtedy, kiedy należałoby być twardą i nieugiętą. Nawet teraz nie potrafiła nienawidzić, a zazdrościła i podziwiała Griinlicha, który potrafił bez słowa zniknąć w mroku, zmierzając ku Myattowi, ku wybawieniu. Z bezsensowną uporczywością jej myśli powracały ku Myattowi, do ostat- niego wspomnienia po nim, ostatniego spojrzenia na niego w wagonie restauracyjnym; siedział, rozpostarty wygodnie za stołem, bawiąc się złotą papierośnicą. A przecież przez cały czas gdzieś w głębi duszy zdawała sobie sprawę, że nie ma w nim niczego takiego, co usprawiedliwiałoby jej psią wierność. Pomyślała, że tak samo jest i z doktorem Czin- nerem: był zbyt wierny ludziom, którzy na tę wierność nie zasługiwali. Usłyszała w ciemności jego ciężki, chrapliwy oddech i pomyślała, że zupełnie mu się ta wierność nie opłaciła. Rozwidlenie dróg z dużą szybkością zmierzało ku przed- nim światłom samochodu. Kierowca wahał się odrobinę zbyt długo, po czym gwałtownie skręcił kierownicą i samo- chód przez kilkanaście jardów jechał na dwóch kołach. Josef Gruniich przeleciał z jednego końca tylniego siedzenia na drugi, przerażony, drżący. Nie ośmielił się otworzyć oczu do chwili, w której poczuł, że auto znów jedzie na czterech kołach. Zjechali z głównej drogi i teraz pojazd trząsł się na bocznej alei, wyławiając z ciemności drzewa rosnące na poboczach i po chwili znów pozostawiając je w mroku. Myatt odchylił się do tyłu i wyjaśnił GrunUchowi: — Nie chcemy jechać przez Suboticę, dlatego oddalamy się i przejedziemy tory kolejowe przejściem dla bydła. Lepiej niech pan się czegoś trzyma. Drzewa skończyły się i nagle samochód zaczął pędzić w dół wąską drogą wśród pól. Droga była bardzo nierówna, koła podskakiwały po zamarzniętym błocie, wydeptanym tysiącami krowich racic. Wkrótce przed autem pojawiły się dwa czerwone światełka i szmaragdowe punkty odblas- kowe na szlabanie zamykającym przejazd przez tory. Jed- nocześnie spod szlabanu rozległ się jakiś okrzyk. — Czy mam ich staranować? — zapytał kierowca obojęt- nym, zimnym głosem, gotów jeszcze bardziej przydusić pedał gazu. — Nie, nie! — zawołał Myatt. Nie widział najmniejszego powodu, dla którego miałby pakować się w kłopoty ze względu na obcokrajowca, który uciekł żołnierzom. Ujrzał mężczyzn przy szlabanie, trzymających latarnie. Mieli szare mundury i rewolwery przy pasach. Samochód zatrzymał się dokładnie pomiędzy nimi, niemal dotykając szlabanu. Je- den z żołnierzy powiedział coś, co kierowca zaraz prze- tłumaczył na niemiecki: — On chce obejrzeć nasze dokumenty. Josef Griinlich zaległ bez ruchu na tylnym siedzeniu. Kiedy jeden z żołnierzy pochwycił jego spojrzenie, uśmiech- nął się do niego i pokiwał głową; każdy powinien wziąć go za bogatego i dobrze wychowanego biznesmena, podróżują- cego ze swoim sekretarzem. Natomiast Myatt, w grubym futrze na przednim siedzeniu, nieomal stracił głowę, przy- pomniawszy sobie zawołanie kobiety „brudny Żyd", spoj- rzenie strażnika na stacji, lekceważenie i wzgardę, z jaką traktował go urzędnik w biurze zawiadowcy. W tym zaka- zanym zakątku świata, pomiędzy zamarzniętymi polami, również żyły stare uprzedzenia i nienawiści. Żołnierz błys- nął światłem na twarz Myatta i powtórzył swoje żądanie, niecierpliwie, groźnie, natarczywie. Myatt wyciągnął z kie- szeni paszport. Żołnierz odebrał go od niego do góry nogami i w tej pozycji zaczął oglądać lwa i jednorożca z okładki. Po chwili wydukał z siebie jedyne słowo, które znał po niemie- cku: Engidnder? Myatt pokiwał głową i żołnierz wrzucił paszport do samo- chodu. Teraz zajął się papierami kierowcy, które rozwinęły się w harmonijkę, niczym książeczka dla dzieci. Josef Gruniich ostrożnie pochylił się do przodu i podniósł pasz- port Myatta, leżący bezpańsko na przednim siedzeniu. Uśmiechnął się, kiedy światło padło na jego twarz, a następ- nie na paszport. Żołnierz zawołał kumpla, po czym obaj przez chwilę oglądali uważnie Gruniicha, rozmawiając pół- głosem, nie zważając ani na jego ruchy, ani na gesty. — Czego oni chcą? — pytał głośno Josef, ani na chwilę nie rezygnując z promiennego uśmiechu. Jeden z żołnierzy wydał komendę, którą kierowca przetłumaczył. — Wstań. Z paszportem Myatta w dłoni Josef Griinlich podniósł się, a żołnierze znów zaczęli go uważnie oglądać, od stóp do głowy. Jeden z nich roześmiał się w końcu i dźgnął Josefa palcem w żołądek. — Chcę sprawdzić, czy ten wielki brzuch jest praw- dziwy — wyjaśnił kierowca. Josef Griinlich musiał przełknąć zniewagę i wciąż się uśmiechał. W końcu jego godność naruszyli jedynie dwaj głupcy w mundurach; nigdy ich więcej nie zobaczy. Ktoś inny musiałby za tę zniewagę zapłacić — brzuch Josefa był jego dumą — poza tym nigdy nie zapominał krzywd i znie- wag. Teraz jednak grzecznie stał z paszportem w dłoni, a dwaj żołnierze oglądali go kawałek po kawałku, niczym dzikie zwierzę w klatce. Wreszcie jednak cofnęli się, skinęli głowami i kierowca mógł nacisnąć pedał gazu. Pod uniesio- nym szlabanem auto zakołysało się na wysokich torach, po czym powoli zaczęło zjeżdżać wąską drogą, wiodącą tym razem w dół. Josef Gruniich obejrzał się i zobaczył czer- wone światełka, kołyszące się niczym lampiony w ciemno- ści. — Czego oni chcieli? — Kogoś szukają — powiedział kierowca. A Josef przecież doskonale o tym wiedział. Czyż nie zabił Kolbera w Wiedniu? Czyż nie uciekł zaledwie przed godziną z Suboticy, na oczach strzelających nadaremnie żołnierzy? Czyż nie był przebiegły, sprytny, szybki, czyż nie był stanowczy? Przecież zamknęli wszystkie drogi, kontrolo- wali wszystkie samochody, a on i tak im uciekł. A jednak przyszło, mu na myśl gorzkie przypuszczenie, że gdyby to jego szukali, pojmaliby go. Chodziło im chyba o kogoś innego. O kogoś znacznie dla nich ważniejszego. Zdaje się, że szukali kogoś wyglądającego dokładnie tak jak stary doktor z pociągu, a nie jak Josef Gruniich, który zabił Kolbera i który szczyci się tym, że od pięciu lat pracuje w swoim zawodzie i nigdy dotąd go nie pojmano. Strach przed prędkością opuścił go. Podczas gdy stary, trzeszczący samochód mknął pośród mroku, Josef Gruniich zastanawiał się, dlaczego ten świat jest taki niesprawiedliwy. Coral Musker obudziła się z poczuciem, że dzieje się coś dziwnego, że coś się zmieniło. Usiadła i worek z ziarnem, który przechylił się przy jej ruchu, wydał cichy zgrzyt. I to był jedyny odgłos, który wówczas do niej dotarł; szept padającego śniegu ustał. Zaczęła uważnie nasłuchiwać i na- gle z przerażeniem stwierdziła, że jest zupełnie sama. Dok- tora Czinnera nie było; nie słyszała jego oddechu. Z oddali dobiegł do niej odgłos jadącego samochodu, w którym kierowca akurat zmieniał bieg. Warkot samochodu ode- brała jak coś znajomego, jak skomlenie przyjaznego psa, łaszącego się do jej ręki. Skoro doktor Czinner odszedł, rozmyślała, nic mnie już tutaj nie zatrzymuje. Wyjdę stąd i odnajdę samochód. Jeżeli natknę się na żołnierzy, nic mi nie zrobią. Może... Długie oczekiwanie uczyniło dokończenie tego zdania otwartym niczym dziób głodnego ptaszka. Wyciągnęła przed siebie rękę, po czym opadła na kolana i odszukała twarz doktora. Nie poruszył się i chociaż twarz była jeszcze ciepła, Coral stwierdziła, że krew na niej zastygła. Krzyknęła tylko raz, po czym już była spokojna. Działała metodycznie, miarowo, poszukując zapałek, aby chociaż na chwilę oświetlić kryjówkę. Jednak ręce jej drżały. Nerwy miała napięte jak postronki, a to, że wciąż panowała nad sobą, zawdzięczała długoletniemu treningowi, wielu latom życia w nieustannym napięciu. W ciągu ostatniego tygodnia chociażby, musiała ciągle mieć się na baczności, co chwilę podejmowała trudne i odpowiedzialne decyzje, ukrywając starannie strach przed ich konsekwencjami. „Jest praca w Konstantynopolu. Możesz ją wziąć albo nie. Przed drzwiami czeka jeszcze wiele dziewczyn". Myatt wciskają- cy bilet do jej torebki. Gospodyni udzielająca jej najprzeróż- niejszych rad przed długą podróżą. Niesamowite poczucie pustki i bezradności na nabrzeżu w Ostendzie i płatnik wołający za nią, żeby go zapamiętała. W świetle płonącej zapałki znów zdziwiła się, że wzrok doktora jest taki ostry i rozumny; był to jednak wzrok martwego człowieka, wzrok, który już nigdy się nie zmieni. Zamknęła na chwilę oczy i popatrzyła znów na twarz dokto- ra: żadnej zmiany. Pomyślała, że nie będzie w stanie długo pozostawać tu sam na sam z trupem. Nawet zadała sobie pytanie, czy nie zostanie oskarżona o spowodowanie śmier- ci doktora. Dziwni cudzoziemcy, których języka nie po- trafiła zrozumieć, byli, jej zdaniem, zdolni do wszystkiego. Patrząc na twarz doktora, zaczęła się zastanawiać, jakie było jego życie. Czy miał kiedyś dziewczynę? Ta myśl odrobinę zdarła z trupa welon tajemniczości; nie był już w oczach Coral przerażającym nieboszczykiem. Zaczęła przyglądać się twarzy zmarłego uważniej, niż ośmieliła się kiedykolwiek do tej pory. Po raz pierwszy stwierdziła, że doktor miał bardzo brzydkie rysy. Gdyby nie był wypros- towany, szczupły, byłby wręcz odpychający. Nawet po śmierci, w słabym świetle zapałki, jego twarz ujawniała prawie zupełny brak poczucia humoru. Być może, w prze- ciwieństwie do większości mężczyzn, nigdy w życiu nie miał dziewczyny — w przeciwnym wypadku nie byłby taki ponury. Coral dotknęła jego długich wąsów. Były komiczne, były patetyczne — za nic nie pasowały do postaci tragicznej. Zapałka zgasła i Coral nigdy więcej nie ujrzała już twarzy zmarłego. Zza ściany dobiegły odgłosy kroków. Jej krótki krzyk, gdy po raz pierwszy zobaczyła trupa, widocznie został gdzieś usłyszany. Pod drzwiami szopy pojawiła się wąska wstęga światła, odezwały się jakieś głosy. Wkrótce nadjechał samochód. Drzwi otworzyły się i szopę rozjaśniło światło latarni. Coral uniosła się na łokciu i poprzez szparę w swojej barykadzie ujrzała bladego oficera w pince-nez i żołnierza, który wcześ- niej pełnił wartę przed poczekalnią. Ruszyli w jej kierunku i w tym momencie jej nerwy puściły: nie potrafiła dłużej czekać, czekać, aż ją wreszcie odnajdą. Byli w połowie drogi do niej, gdy wydostała się z ukrycia i powiedziała: — Jestem tutaj. Oficer aż podskoczył i błyskawicznie wydobył rewolwer. W porę jednak zobaczył, kto stoi przed nim i zadał Coral pytanie. Stał bez ruchu, z pistoletem skierowanym w nią. Odniosła wrażenie, że go zrozumiała, i powiedziała: — On nie żyje. Oficer rzucił rozkaz i żołnierz podszedł do worków. Powo- li, ostrożnie, zaczął je odstawiać na bok. Był to ten sam mężczyzna, który zatrzymał Coral w drodze do wagonu restauracyjnego; nienawidziła go za to, ale tylko przez chwilę, gdyż uniósł wzrok, popatrzył na nią i uśmiechnął się tak jakoś smutno, jakby przepraszająco. Oficer tymczasem ponaglał go, co chwilę rzucając krótkie, urywane wyrazy. Wreszcie wnętrze kryjówki zostało odsłonięte. Major Petkowicz, ujrzawszy, że doktor leży bez ruchu, podszedł do zwłok i dokładnie oświetlił twarz martwego człowieka. Długie wąsy były blade w jasnym świetle, a mar- twe oczy lśniły. Major wyciągnął rewolwer rękojeścią w kierunku żołnierza. Żołnierz zamarł w bezruchu i rewol- wer zastygł nagle w dłoni majora, w połowie odległości pomiędzy nim a żołnierzem, niczym całkowicie tu zbędna, niepotrzebna rzecz. Major Petkowicz nie stracił jednak spokoju. Poprzez swoje złote pince-nez obserwował podwładnego z ciekawoś- cią i determinacją. Przeprowadzał eksperyment: obok nie- mieckich książek o strategii wojennej trzymał na półce kilka grubych tomów z zakresu psychologii. Znał każdego ze swoich podwładnych niemal tak dobrze jak spowiednik, wiedział, ile w nich brutalności, ile rozsądku, przebiegłości i prostoty. Wiedział, jakie są ich ulubione rozrywki — raki- ja, hazard, kobiety i tak dalej. Znał ich ambicje. Doskonale wiedział, że Niniczowi zależy najbardziej na tym, aby jak najwięcej ekscytujących historii ze służby móc opowiadać żonie. Potrafił doskonale dobierać kary. Stosownie do cha- rakterów żołnierzy potrafił łamać ich wolę. Był niecierp- liwy, gdy żołnierz zbyt wolno odstawiał worki; teraz był już spokojny. Pozwalał, aby rewolwer spoczywał na jego dłoni i co chwilę powtarzał rozkaz, z zimną krwią, bez emocji spoglądając na szeregowca przez złote pince-nez. Żołnierz opuścił głowę i otarł dłonią nos. Spoglądał w naj- dalszy kraniec szopy. Nagle zdecydował się, wziął rewolwer i wsunął go do ust doktora Czinnera. Znów zawahał się. Wyciągnął dłoń ku twarzy Coral, odwrócił ją, i gdy był pewien, że dziewczyna patrzy w przeciwnym kierunku, nacisnął spust. Zaoszczędził jej makabrycznego widoku, lecz nie mógł pozbawić jej tego, co podpowiadała wyobraź- nia. Ruszyła w kierunku drzwi, już po drodze wymiotując. Oczekiwała, że przestrzeń i ciemność przyniosą jej ulgę, blask samochodowych reflektorów, w który wpadła, po- działał więc na nią niczym uderzenie młotkiem w głowę. Oparła się o drzwi szopy, z trudem zachowując pionową pozycję, czując się jeszcze bardziej samotną i opuszczoną niż wówczas, gdy stwierdziła, że doktor Czinner jest mart- wy. Desperacko, boleśnie pragnęła teraz ujrzeć Myatta. Jacyś ludzie kłócili się przy samochodzie, w powietrzu unosił się ledwie wyczuwalny zapach dobrego alkoholu. — Co jest, do diabła? Dwaj kłócący się ludzie nagle odskoczyli od siebie, a po- między nimi pojawiła się panna Warren. Jej brzydka twarz była czerwona i triumfująca. Podeszła do Coral i ścisnęła jej ramię. — Co się stało? Nie, nic nie mów. Wyglądasz na chorą. Zaraz cię stąd zabiorę. Żołnierze stali pomiędzy nimi a samochodem. Dołączył do nich oficer, który wyszedł z szopy. Panna Warren odezwała się do niego półgłosem: — Obiecuję wszystko, co tylko pan zechce. Wielką, kwadratową dłoń złożyła na jego rękawie i za- częła coś szybko mamrotać. Próbował jej przerwać, ale nie dawała mu dojść do słowa. Z rezygnacją ściągnął pince-nez z nosa. Poddawał się. Groźby ze strony tej kobiety byłyby idiotyczne, mogłaby sobie gadać całą noc, jej argumenty opierały się jednak na czymś, odrzucenie czego nie leżało w jego naturze: na zdrowym rozsądku. Poza rozsądkiem był jeszcze jeden argument, bardzo ważny, którego nie należało lekceważyć: groźba spięcia dyplomatycznego. Major jeszcze raz dokładnie przetarł szkło pince-nez, po czym pokiwał głową. Zupełnie już się poddał. Panna Warren uścisnęła jego dłoń; w blasku reflektorów wyraźnie zalśnił gruby, złoty sygnet na jej palcu. Coral osunęła się na ziemię. Panna Warren dotknęła jej, lecz ona zapragnęła strząsnąć z siebie tę wstrętną dłoń. Przed chwilą jeszcze wszystko wokół było takie ciche, a teraz szumiało jej w uszach. Usłyszała jakiś odległy głos: „Kieps- ko z pani sercem" i otworzyła oczy, spodziewając się zobaczyć nad sobą starą twarz. A tymczasem leżała na tylnym siedzeniu samochodu, a panna Warren przykrywała ją grubym kocem. Nalała brandy do szklanki i podsunęła ją przed usta Coral. Ruszając, samochód zatrząsł się, i strumie- nie alkoholu pociekły na policzki dziewczyny. Coral uśmie- chnęła się na widok zaczerwienionej, czułej twarzy odrobi- nę pijanej kobiety. — Posłuchaj, kochanie — powiedziała panna Warren. — Przede wszystkim zabieram cię z powrotem do Wiednia. Stamtąd mogę przekablować cały artykuł. Pamiętaj jednak, że zanim to zrobię, nie wolno ci zadawać się z żadnym wstrętnym, plugawym dziennikarzyną. Gdy któryś będzie cię nagabywał, nie otwieraj nawet ust, żeby powiedzieć „nie". Słowa te nie dotarły do Coral. Czuła potężny ból w pier- siach. Ujrzała światła stacji pozostające z tyłu, gdy samochód ruszył w kierunku Wiednia, i z upartą wiernością zastanawia- ła się, co teraz robi Myatt. Ból sprawiał, że trudno jej było oddychać, lecz nie chciała o tym mówić. Odezwanie się, opisywanie bólu sprawiłoby, że zatarłby się w jej umyśle obraz twarzy Myatta. Jej uszy utraciłyby dźwięk jego głosu, jego szept, kiedy opisywał, co będą razem robili w Konstantynopo- lu. Nie będę pierwszą, o której on zapomni, rozmyślała uparcie, walcząc ze wszystkimi innymi obrazami, które doma- gały się pierwszeństwa: szklane oczy doktora Czinnera w świetle zapałki, szkarłatny blask tylnych świateł samo- chodu, oddalającego się po ośnieżonej drodze... Z desperacją walczyła z ogarniającym ją bólem, walczyła o każdy oddech, walczyła z przemożną chęcią, aby głośno krzyczeć i zawodzić, walczyła z coraz większą ciemnością, która ogarniała jej umysł, zabierając nawet te obrazy, z którymi jeszcze przed krótką chwilą się zmagała. Pamiętam. Nie zapomniałam. Krzyknęła, tylko raz, nie potrafiła tego opanować. Jej okrzyk był jednak tak cichy, że został zagłuszony przez warkot silnika. Nie dotarł do uszu panny Warren, tak jak i nie dotarł do niej szept, który zaraz po nim nastąpił. — Nie zapomniałam... — Wyłączny materiał — mówiła panna Warren, bębniąc palcami po kocu, którym przykryta była Coral. — Pamiętaj, muszę mieć wyłączny materiał. Ta historia to moja włas- ność — stwierdziła z dumą. Po jej głowie biegały obrazy wybitych wielkimi czcion- kami tytułów w gazetach, ale było w niej też miejsce na obraz Coral w pidżamie nalewającej kawę, obraz Coral w pidżamie mieszającej koktajl i obraz Coral smacznie śpiącej w odnowionym i od nowa umeblowanym i zaprojek- towanym mieszkaniu panny Warren. CZĘŚĆ PIĄTA KONSTANTYNOPOL — Halo, halo, czy pan Carleton Myatt już przybył? Mały, ruchliwy Ormianin, z kwiatem w butonierce, od- parł w angielszczyźnie tak starannej, jak jego skrojona na miarę marynarka: — Nie, niestety jeszcze nie. Czy mam przekazać jakąś wiadomość? — Pociąg już chyba przyjechał. — Nie, jest o trzy godziny spóźniony. Gdzieś w okolicach Belgradu zepsuła się lokomotywa. — Proszę mu powiedzieć, że pan Joyce... — Teraz — mówił recepcjonista, pochylając się konfiden- cjonalnie nad kontuarem ku dwóm zachwyconym amery- kańskim dziewczętom, obserwującym go z rozchylonymi ustami i prześlicznie zmarszczonymi czołami — na to popo- łudnie radziłbym szanownym paniom, aby odwiedziły baza- ry, z przewodnikiem. — Czy mógłby to być pan, panie Kalebdjian? Pytanie zadały zgodnym chórem. Równie zgodnie od- wróciły głowy, gdy podszedł do telefonu, który właśnie zadzwonił, i odebrał słuchawkę. — Halo? Halo? Międzymiastowa? Tak, halo. Nie, pan Carleton Myatt jeszcze nie przybył. Spodziewamy się go w każdej chwili. Czy mam przekazać jakąś wiadomość? Będzie pan dzwonił jeszcze raz o szóstej. Dziękuję. — Och — westchnął w kierunku dwóch Amerykanek. — Gdybym tylko mógł paniom towarzyszyć, sprawiłoby mi to wielką przyjemność. Niestety, obowiązki zatrzymują mnie tutaj. Mam jednak kuzyna i załatwię w ten sposób, że spotka się on tutaj z paniami jutro rano i zabierze panie na bazary. W tej sytuacji proponuję, aby dzisiejszego popołud- nia pojechały panie taksówką do Blue Mosque, zwiedziły hipodrom, a potem także rzymskie urządzenia nawadniają- ce. Później, jeśli wypiją panie herbatę w rosyjskiej re- stauracji w Pera i wrócą tutaj na kolację, proponuję udać się do teatru. Teraz, jeżeli to paniom odpowiada, zamówię taksówkę dla pań, z renomowanej, lecz niezbyt drogiej firmy. Obie dziewczyny równocześnie otworzyły usta i powie- działy: — Doskonale, panie Kalebdjian. Podczas gdy telefonował do kolejnego swego kuzyna taksówkarza, przeszły przez hali, w kierunku zakurzonego stoiska, i zastanawiały się, czy kupić recepcjoniście pudełko słodyczy. Wielki hotel, o krzykliwej architekturze, z podłogą wyło- żoną kafelkami, międzynarodowym personelem i imitacją Blue Mosque, wybudowany został przed wojną. Teraz, gdy rząd przeniósł się do Ankary, a Konstantynopol musiał rywalizować w dziedzinie turystyki z Pireusem, troszeczkę podupadł. Zmniejszono liczbę personelu i czasami gość długo musiał czekać, aby spełniono jego nawet zwykłe życzenie. Jednak za recepcyjnym kontuarem pan Kaleb- djian, w nienagannym garniturze, wciąż opierał się ogólnej inercji. — Kalebdjian, czy pan Carleton Myatt już przyjechał? — Nie, proszę pana, pociąg się spóźnia. Czy zechce pan poczekać? — Czy otrzymał najlepszy pokój? — Och, naturalnie. Halo, chłopcze, pokaż temu dżentel- menowi pokój pana Myatta! — Gdy się zjawi, proszę podać mu moją kartę. Dwie Amerykanki postanowiły, że nie kupią panu Kaleb- djianowi pudełka tureckich słodyczy, jednak był przecież w stosunku do nich tak grzeczny i miły, że koniecznie chciały coś dla niego zrobić, stanęły więc na środku hallu, zamyślone, i stały tam tak długo, aż osobiście zjawił się przy nich, ujął je pod łokcie i powiedział: — Szanowne panie, wasza taksówka. Udzielę szoferowi wszelkich instrukcji. Zobaczycie, że to miły i godny zaufa- nia człowiek. Wyprowadził je na zewnątrz i zajmował się nimi tak długo, aż wreszcie odjechały i dopiero wówczas powrócił do hallu. Przypomniały mu się dawne, dobre dni i szczyt sezonu, kiedy przez cały czas pracowało się na pełnych obrotach. Przez następny kwadrans nikt nie wszedł do hotelu. Jakaś przedwczesna mucha, pokonana przez zimno, padła martwa na okienny parapet. Pan Kalebdjian pobiegł do pokoju palaczy, aby upewnić się, czy włączono ogrzewanie w hotelu, a potem usiadł w recepcji, z rękami złożonymi pomiędzy kolanami; nie miał ani co robić, ani o czym myśleć. Wreszcie poruszyły się obrotowe drzwi i do hallu weszło jednocześnie kilkoro ludzi. Myatt był jednym z pierwszych. Za nim podążali Janet Pardoe i pan Savory, a dalej za nimi trzej bagażowi z walizkami. Myatt był szczęśliwy. Oto wreszcie znalazł się na swoim pewnym gruncie; był w mię- dzynarodowym hotelu, w oazie, którą bardzo dobrze znał. Koszmar Suboticy stracił jakiekolwiek znaczenie, gdy do Myatta zbliżył się pan Kalebdjian. Myatt cieszył się, że Janet Pardoe może zobaczyć, z jakim szacunkiem jest traktowany i rozpoznawany w najlepszych hotelach świata, niezależnie od tego, jak daleko znajduje się od domu. — Serdecznie witam pana Carletona Myatta. To dla nas wielki zaszczyt. — Pan Kalebdjian potrząsnął jego dłonią, złożył głęboki ukłon, a jego nieskazitelnie białe zęby błys- nęły w szerokim uśmiechu. — Cieszę się, że pana widzę, Kalebdjian. Rozumiem, że dyrektor jak zwykle w rozjazdach? Niech pan pozna moich przyjaciół, oto panna Pardoe i pan Savory. Cały hotel znajduje się na głowie Kalebdjiana — wyjaśnił im. — Mam nadzieję, że będzie nam tutaj wygodnie, jak zwykle. Kaleb- djian, dopilnuj, aby w pokoju panny Pardoe znalazło się pudełko słodyczy. — Muszę się spotkać z wujem... — zaczęła Janet Pardoe niepewnie, lecz Myatt przerwał jej: — Wuj może poczekać. Dzisiaj wieczorem będzie pani moim gościem w Konstantynopolu. Zaczynał rozwijać pawi ogon swej pychy, podbudowany uniżonością Kalebdjiana. — Były do pana dwa telefony, panie Myatt. Ponadto jakiś dżentelmen czeka na pana w pańskim pokoju. — Dobrze. Daj mi jego kartę wizytową. I zajmij się moimi przyjaciółmi. Pokój mam ten sam co zawsze, rozumiem. Szybko ruszył w kierunku windy, z ustami wykrzywiony- mi w wesołym grymasie, ponieważ podczas ostatnich dni miał zbyt wiele chwil trudnych i niemiłych, a teraz życie powracało na normalne, utarte tory. Zapewne czeka już na mnie Eckman, pomyślał, nie trudząc się, aby spojrzeć na bilet wizytowy, nagle całkowicie pewny tego, co mu za chwilę powie. Winda powoli dotarła do pierwszego piętra i chłopiec hotelowy poprowadził go mrocznym korytarzem aż do drzwi pokoju, które przed nim otworzył. Przez otwar- te okna do pokoju wlewało się światło słoneczne, z ulicy dochodził warkot przejeżdżających samochodów. Jasno- włosy, krępy mężczyzna w tweedowym garniturze powstał z kanapy. — Czy pan Carleton Myatt? — zapytał. Myatt był zaskoczony. Nigdy nie widział przedtem tego człowieka. Popatrzył na kartę i przeczytał: Leo Stein. — Ach, pan Stein. — Jest pan zdziwiony, że jestem tutaj? — zapytał pan Stein. — Mam nadzieję, że nie posądzi mnie pan o nachalność. Był bardzo rubaszny i kordialny. Bardzo angielski, pomy- ślał Myatt, a jednak zdradzał go nos, nos wyprostowany chirurgicznie i noszący ślady skalpela. Nienawiść między Żydami jawnymi, a tymi, którzy skrwawili swoją narodo- wość zawsze ujawniała się pod postacią fałszywych uśmie- szków i unikania wzajemnych spojrzeń. — Oczekiwałem raczej naszego agenta — powiedział Myatt. — Ach, biednego Eckmana, biednego Eckmana. — Stein westchnął i potrząsnął ciężko jasnowłosą głową. — Nie rozumiem. — Właśnie w jego sprawie tutaj przyszedłem. Chcę po- prosić, aby udał się pan ze mną do pani Eckman. Bardzo się o nią martwię. — Chce pan powiedzieć, że Eckmana nie ma? — Zniknął. Nie powrócił na noc do domu. Bardzo dziwne. Na dworze było jednak zimno. Myatt zamknął okno i z ręka- mi w kieszeniach futra zaczął przemierzać pokój, trzy kroki w jedną stronę i trzy kroki w drugą. Po chwili odezwał się: — W gruncie rzeczy to mnie nie dziwi. Zapewne nie potrafił stanąć ze mną twarzą w twarz. — Kilka dni temu powiedział mi, że czuje, iż mu pan nie ufa. Bardzo go to bolało, naprawdę bardzo. Powoli i ostrożnie Myatt odparł: — Nigdy nie ufam Żydom, którzy przechodzą na chrześ- cijanizm. — Och, drogi panie Myatt, czy taka postawa nie jest zbyt dogmatyczna? — Stein poczuł się odrobinę mniej pewnie. — Zapewne. Być może. — Myatt zatrzymał się na środku pokoju, plecami zwrócony do Steina, jednak obserwując jego postać w ściennym lustrze. — Zabrnął w negocjacjach dalej niż kiedykolwiek raczył mi powiedzieć. — Och, negocjacje. — Stein poruszył się niepewnie, chociaż nie zdradził tego głosem. — Oczywiście, zostały zakończone. — Stwierdził, że nic nie kupi? — Kupił. Myatt pokiwał głową. Nie był zaskoczony. Za zniknięciem Eckmana musiał kryć się jakiś dobry interes. — Naprawdę martwi mnie biedny Eckman — powiedział Stein powoli. — Aż drżę na myśl, że mógłby popełnić samobójstwo. — Myślę, że nie musi pan się martwić. On po prostu wycofał się z interesów. Odrobinę pośpiesznie, przyznaję. — Widzi pan, on miał wielkie zmartwienia. — Zmartwienia? — Cóż, przede wszystkim martwił się tym, że mu pan nie ufa. Poza tym nie miał dzieci. A bardzo pragnął je mieć. Wciąż się czymś martwił. Trzeba być wyrozumiałym, panie Myatt. — Nie jestem chrześcijaninem, panie Stein. Nie uważam wyrozumiałości i współczucia za cechy godne naśladowa- nia. Czy mógłbym zobaczyć papier, który Eckman pod- pisał? — Oczywiście. Pan Stein wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki podłużną kopertę złożoną na pół. Myatt usiadł, wyciągnął z koperty dokumenty, starannie rozprostował i rozłożył na stole. Następnie zaczął je czytać. Niczego nie komentował, niczego też nie zdradzała jego twarz. Nikt nie zauważyłby jak był szczęśliwy, że znów zajmuje się papierami, rachun- kami, czymś, co rozumiał i co nie miało duszy. Kiedy skończył czytać, odchylił się odrobinę w krześle i popatrzył na czubki swoich paznokci: starannemu manicure zostały poddane, zanim opuścił Londyn, teraz jednak znów wyma- gały pielęgnacji. — Czy miał pan dobrą podróż? — zapytał uprzejmie pan Stein. — Czy kłopoty w Belgradzie nie utrudniły jej panu? — Nie — odparł Myatt nieobecnym głosem. To prawda. Zdawało mu się, że cały nie wyjaśniony incydent w Suboticy był nierealny. Bardzo szybko powinien o nim zapomnieć, ponieważ było to odizolowane, jedyne w swoim rodzaju wydarzenie w jego życiu, nie posiadające żadnego wyjaśnienia. — Oczywiście — powiedział — zdaje pan sobie sprawę, że to porozumienie potrafimy unieważnić. — Nie sądzę — zaprzeczył pan Stein. — Biedny Eckman był pańskim pełnomocnym agentem. Pozostawił pan mu wszelkie pełnomocnictwa w prowadzeniu tych negocjacji. — Nie miał upoważnienia, aby coś takiego podpisywać. Nie, panie Stein, ten świstek papieru nie ma żadnego znaczenia. Pan Stein opadł na sofę i skrzyżował nogi. Pachniał dymem z fajki oraz tweedem. — Oczywiście, panie Myatt — powiedział — nie mam zamiaru niczego dochodzić na siłę. Moje motto brzmi: nigdy do niczego nie przymuszaj towarzysza biznesmena. Podarł- bym to porozumienie w tej chwili, gdybym uważał, że jest to słuszne. Ale widzi pan, gdy biedny Eckman to podpisał, Moultowie wycofali się. Nie ponowią już swojej oferty. — Doskonale wiem, jak bardzo Moultowie interesowali się rodzynkami — zauważył Myatt. — Widzi pan jednak, że w tych okolicznościach, mimo całej sympatii dla pana, panie Myatt, gdyby podarł pan to porozumienie, stalibyśmy się przeciwnikami. Czy mogę zapalić? — Proszę poczęstować się cygarem. — A ma pan coś przeciwko fajce? — Wyciągnął ją i zaczął nabijać cybuch bladą, słodką tabaką. — Przypuszczam, że Eckman nieźle na tym zarobił. — Ach, biedny Eckman — powiedział Stein enigmatycz- nie. Naprawdę chciałbym, żebyśmy poszli teraz do pani Eckman. Jest bardzo zmartwiona. — Nie musi się chyba martwić, jeżeli dola jej męża była odpowiednio duża. Pan Stein uśmiechnął się i zapalił fajkę. Myatt zaczął czytać porozumienie jeszcze raz. Rzeczywiście, można je było unieważnić, ale sądy to przecież jedna wielka niewia- doma. Dobry adwokat mógłby narobić sporo kłopotu. A po- za tym znajdowały się w nim cyfry, których publikowanie nikomu nie było na rękę. W sumie Stein mógłby przydać się firmie. Myattowi nie podobała się jedynie cena i stanowisko dyrektorskie, którego żądał Stein. Mógłby ostatecznie pogo- dzić się z ceną, ale nie z tym, że do rodzinnego interesu wedrze się obcy. — Powiem panu, co zrobię — powiedział Myatt. — Pod- rzemy to, po czym otrzyma pan nową ofertę. Pan Stein potrząsnął przecząco głową. — Niech pan da spokój, to nie będzie fair wobec mnie, panie Myatt. Maytt zdecydował już jednak, co zrobi. Nie zamierzał denerwować swego ojca procesem sądowym. Zaakceptuje porozumienie pod warunkiem, że Stein zrezygnuje ze sta- nowiska. Nie zamierzał jednak na razie ujawniać swego postanowienia; Stein mógłby to źle przyjąć. — Niech pan jeszcze pomyśli, panie Stein — powiedział. — Ciężko będzie — powiedział Stein rubasznie. W naj- bliższym czasie będę bardzo zajęty. Mam spotkać w tym hotelu moją siostrzenicę. Podróżowała pociągiem razem z panem z Kolonu. Córka biednego Pardoego. Myatt wyciągnął z kieszeni papierośnicę, a kiedy wybie- rał i starannie przycinał cygaro, ostatecznie zdecydował, co zrobi. Zaczynał pogardzać Steinem, który za dużo gadał i niepotrzebnie ujawniał informacje. Nic dziwnego, że in- teres szedł mu kiepsko. Równocześnie zaczęło krystalizować się umiarkowane dotąd zainteresowanie Myatta siostrzenicą Steina. Informa- cja, że była pół-Żydówką sprawiła, że nagle poczuł, iż jest mu bliska. Dziewczyna aż garnęła się do niego, a on w tej chwili już wstydził się, że poprzedniego wieczoru w pociągu był wobec niej taki sztywny i mrukliwy. Zjadali nawet razem obiad, gdy powrócił z Suboticy, jednak wówczas ani na chwilę Myatt nie pozbył się rezerwy wobec dziewczyny. — Tak, poznałem pannę Pardoe w pociągu. Prawdę mówiąc, razem z nią przybyłem do hotelu z dworca. Teraz przyszła na pana Steina kolej, aby starannie ważyć słowa. — Biedna dziewczyna, nie ma rodziców — odezwał się. — Moja żona pomyślała, że może powinna zamieszkać z nami. Widzi pan, jestem jej opiekunem. Obaj siedzieli naprzeciwko siebie. Dzielił ich stół. Na stole leżało porozumienie, podpisane przez pana Eckmana. Nie wspominali już o nim. Biznes jakby został odłożony na bok, jednak obaj dobrze wiedzieli, że dyskusja zaczęła się od nowa. Każdy z nich zdawał sobie dokładnie sprawę, o czym myśli drugi, jednak obaj wypowiadali zaledwie półsłówka. — Pańska siostra — powiedział Myatt — musiała być uroczą kobietą. — Odziedziczyła urodę po ojcu — odparł Stein. Żaden z rozmówców za nic nie przyznałby, że tak naprawdę, to rozmawiają teraz o urodzie Janet Pardoe. A wspomniano nawet jej dziadków. — Czy pańska rodzina pochodzi z Lipska? — zapytał Myatt. — Tak. Mój ojciec założył tam nasz pierwszy interes. Potem przeniósł się tutaj. — Uważa pan to za błąd? — Och, niech pan da spokój, panie Myatt. Widział pan przecież liczby. Nie jest z nami najgorzej, a jednak chciał- bym się wszystkiego pozbyć i zrezygnować z interesów, kiedy jeszcze jestem w stanie cieszyć się życiem. — Co pan ma na myśli? — zapytał Myatt z ciekawością. — Co to znaczy, według pana, „cieszyć się życiem"? — W gruncie rzeczy biznes mało mnie interesuje — przy- znał pan Stein. — Mało pana interesuje? — powtórzył Myatt ze zdziwie- niem. — Chciałbym jeszcze nacieszyć się małym domkiem na wsi. Grać w golfa. O to właśnie mi chodzi. Zaskoczenie minęło i Myatt powtórnie zauważył, że Stein udziela mu zbyt wielu informacji. To było jego szansą. Poprowadził rozmowę znów na temat porozumienia. — Po co więc panu dyrektorskie stanowisko? Gdyby pan zrezygnował z tego punktu, łatwiej byłoby nam rozmawiać o pieniądzach. — Niekoniecznie sam musiałbym zostać dyrektorem — powiedział pan Stein, pykając z fajki co kilka słów i zer- kając na coraz dłuższy pasek popiołu u cygara Myatta — ale chciałbym zachować tradycję, sam pan rozumie, żeby ktoś z mojej rodziny zachował kontrolę nad interesem. — Zakrztusił się i zakasłał nerwowo. — Nie mam jednak syna. Nie mam nawet siostrzeńca. — A więc jedyną nadzieją jest siostrzenica — mruknął Myatt, zamyślony. Po tych słowach obaj roześmieli się i zgodnie podążali do hallu. Janet Pardoe nigdzie nie było. — Gdzie jest panna Pardoe? — zapytał Myatt Kaleb- djiana. — Właśnie poszła do restauracji z panem Savorym. — Poproś aby opóźnili podanie lunchu o jakieś dwadzieś- cia minut, a ja razem z panem Steinem zaraz do nich dołączę. Przed obrotowymi drzwiami przez chwilę wzajemnie udzielali sobie pierwszeństwa; przyjaźń pomiędzy Myattem a panem Steinem rosła w błyskawicznym tempie. Kiedy znajdowali się w taksówce zmierzającej do miesz- kania pana Eckmana, Stein odezwał się: — Ten cały Savory, kto to jest? — Taki sobie pisarz — odparł Myatt. — Kręci się wokół Janet? — Spotkali się w pociągu. Nic poważnego. Myatt złożył dłonie na kolanach i milczał, rozważając bardzo poważnie możliwość małżeństwa z Janet. Jest uro- cza, rozmyślał, jest subtelna, będzie doskonałą żoną, jest pół-Żydówką. — Jestem jej opiekunem — przypomniał pan Stein. — Czy może powinienem porozmawiać z tym człowiekiem? — Jest zamożny. — Tak, ale jest pisarzem — stwierdził pan Stein. — Nie lubię takich. Są zbyt lekkomyślni. Chciałbym widzieć moją siostrzenicę u boku statecznego, rozważnego człowieka. — Została mu przedstawiona, jak sądzę, przez tę kobietę, z którą mieszkała w Kolonii. — Hm, tak — przyznał pan Stein niepewnie. — Janet wiodła własne życie od czasu, gdy zmarli jej rodzice. Nie wtrącałem się w nie. To dobra i rozważna dziewczyna, moja żona uznała jednak, że powinniśmy się z nią spotkać, zaprosiłem ją więc tutaj. Pomyśleliśmy, że znajdziemy jej tutaj, przy nas, jakieś zajęcie. Okrążyli policjanta, stojącego na podwyższeniu i kierują- cego ruchem, po czym taksówka zaczęła wspinać się w górę po stromej ulicy. Później widać było kopuły Blue Mosque, wykwitające z ziemi niczym błękitne bańki mydlane. Pan Stein wciąż nad czymś się zastanawiał. — To dobra dziewczyna — powtórzył. — Firma ostatnio zabierała cały mój czas. Kiedy wreszcie ją sprzedam — dodał jakby radośniej — będę mógł zająć się losem siostrzenicy. Taksówka wjechała na mały, ciemny dziedziniec. Znaj- dował się tutaj samotny pojemnik na śmieci. Kiedy Myatt ze Steinem weszli na klatkę schodową, okazało się, że z jej wielkich okien rozpościera się piękny widok nieomal na cały Istambuł. Widzieli kościół Hagia Sophia i Wieżę Ognia i ogromne połacie wody zachodniej strony Golden Horn, rozciągające się w kierunku Eyubu. — Piękne miejsce — powiedział pan Stein. — Trudno o lepsze mieszkanie w całym Konstantynopolu. Nacisnął na dzwonek przy drzwiach, które natychmiast zostały otwarte. Pan Stein nie kłopotał się podaniem swoje- go nazwiska służącej, lecz ruszył szybko białym koryta- rzem, który zalany był słońcem, wpadającym przez szero- kie okno u jego końca. — Przyjaciel rodziny? — zasugerował Myatt. — Och, biedny Eckman i ja od dłuższego czasu byliśmy sobie bardzo bliscy — powiedział Stein, otwierając drzwi do wielkiego, przeszklonego salonu, w którym dominowały fortepian i wielki dzban kwiatów; powietrze pachniało pierwiosnkami. — Dzień dobry, Emmo — odezwał się pan Stein. — Przy- prowadziłem pana Carletona Myatta, aby z tobą poroz- mawiał. W pokoju nie było ciemnych kątów, nie było schronienia przed jaskrawym światłem, pani Eckman jednak ukrywała się za fortepianem, który od pierwszej chwili stworzył barierę pomiędzy nią a gośćmi. Była mała, szara, modnie ubrana, jednak jej strój zupełnie do niej nie pasował. Przypominała Myattowi zaufaną służącą, która nosi wy- służone kostiumy swojej pani. Pod ramieniem trzymała plik robótek i z miejsca, w którym stała, wyszeptała powitanie do swoich gości, nie ośmielając się zrobić ani kroku w ich stronę po zalanej światłem słonecznym podłodze. — Cóż, Emmo — zapytał pan Stein — czy miałaś już jakieś wiadomości od męża? — Nie. Nie, jeszcze nie — odparła i dodała zrezygnowa- nym tonem: — On nie lubi pisywać ani telefonować. Poprosiła gości, żeby usiedli. Zaczęła chować igły i wełnę oraz gotowe już robótki w dużym worku. Pan Stein niepew- nie spoglądał to na jeden fotel o metalowych poręczach, to na drugi. — Nie mogę zrozumieć, dlaczego Eckman kupił coś tak obrzydliwego — szepnął Stein Myattowi do ucha. Pani Eckman przerwała porządkowanie robótek i spoj- rzała na usta Myatta. — Niech się pani nie martwi, pani Eckman — powiedział Myatt. — Nie mam wątpliwości, że jutro będzie pani miała wiadomości od męża. — Tak, Emmo — dorzucił Stein. — Kiedy tylko biedny Eckman dowie się, że wraz z Myattem doszliśmy do porozu- mienia, w pośpiechu powróci do domu. — Och — pani Eckman wyszeptała ze swojego kąta. Jej szept dobiegł do gości ponad lśniącą podłogą. — Nie dbam o to, czy powróci do mnie tutaj. Pójdę za nim wszędzie. A to miejsce? Ono nie jest domem. Ostatnie słowa podkreśliła drobnym, acz stanowczym gestem, upuszczając przy tym igłę i dwa perłowe guziczki. — Chyba masz rację — zgodził się pan Stein, jednocześ- nie głośno wypuszczając powietrze z nadętych policzków. Nie rozumiem, co twój mąż widział w tych wszystkich stalowych meblach. Przecież do tego wnętrza pasuje tylko mahoń. Przydałaby się też para wygodnych foteli, w któ- rych od biedy można by nawet się przespać. — Nie o to chodzi, mój mąż ma bardzo dobry gust — wyszeptała pani Eckman, jednak bez żadnego przekonania. Jej przerażone oczy wyzierały spod modnego kapelusza niczym oczki małej myszki zagubionej we wnętrzu wielkiej szafy. — No dobrze — wtrącił się Myatt ze zniecierpliwieniem. — Jestem pewien, że nie musi się pani martwić o męża. Po prostu trochę się pogubił w sprawach zawodowych, to wszystko. Nie ma powodu, aby przypuszczać, że przydarzy- ło mu się cokolwiek złego. Pani Eckman wyszła wreszcie zza fortepianu i zatrzymała się na środku salonu, nerwowo wykręcając ręce. — Tego się nie boję — powiedziała. Przez chwilę stała pomiędzy Myattem i Steinem, po czym odwróciła się i wy- cofała do swojego schronienia za fortepianem. Myatt był zdziwiony. — W takim razie, czego się pani boi? — zapytał. Pokiwała głową i rozejrzała się po jasnym, błyszczącym stalą pokoju. — Mój mąż jest taki nowoczesny — powiedziała ze stra- chem i z dumą w głosie. I nagle cała jej duma ulotniła się. Z rękami w worku zawierającym robótki, dorzuciła: — Mo- że nie będzie chciał już do mnie wrócić. — No i co pan o tym myśli? — zapytał Stein, kiedy wraz z Myattem schodzili klatką schodową w dół. — Biedna kobieta — odparł Myatt. — Tak, tak, biedna kobieta — powtórzył Stein, wyciera- jąc chusteczką nos, w sposób, który miał sugerować głębo- kie wzruszenie. Był już głodny, jednak Myatt miał jeszcze do załatwienia wiele spraw. Mimo to Stein postanowił się go trzymać. Czuł, że każda jazda taksówką wzmaga ich zaży- łość; nawet gdyby nie brać pod uwagę ich wspólnych planów wobec Janet Pardoe, zażyłe stosunki z Myattem były dla niego warte kilka tysięcy funtów rocznie. Taksówka ruszyła ulicą biegnącą stromo w dół, wybruko- waną nierównymi kamieniami i zatrzymała się dopiero na zatłoczonym placu przed pocztą główną. Potem pojechała do Galata i doków. Tam, u szczytu wąskich schodów, znaleźli się w małym biurze, wypełnionym kartotekami i skoroszytami. Przez jedyne okno widać było ślepą ścianę i sam szczyt komina jakiegoś parostatku. Dookoła wszystko pokryte było grubymi warstwami kurzu. Oto był pokój, który dał początek lśniącemu, oszklonemu salonowi. Wielki zegar, który wypełniał niemal całość powierzchni wolnej od papierów i stołków, wybił właśnie drugą. Na szczęście Joyce był w pracy. Na widok przybyszów maszynistka zniknęła za małym biureczkiem w kącie. — Czy są jakieś wiadomości od Eckmana? — Nie, proszę pana — odparł Joyce. Myatt zerknął na kilka listów, po czym wyszedł z biura, pozostawiając Joy- ce^ samego sobie, za biurkiem Eckmana, z ciężarem wy- stępków Eckmana na karku. — A teraz lunch — powiedział Myatt i Stein zwilżył językiem wargi. — Głodny? — zapytał. — Bardzo wcześnie jadłem śniadanie — odparł Stein. Jednak Janet Pardoe i pan Savory nie czekali na nich. Pili właśnie kawę i alkohole w restauracji wyłożonej niebies- kimi kafelkami, kiedy Myatt i Stein podeszli do nich i Stein wykrzyknął, jak to miło, że Myatt spotkał już jego sios- trzenicę w pociągu. Janet Pardoe milczała, jednak obser- wowała swojego wuja spokojnym wzrokiem i nawet raz uśmiechnęła się do Myatta. Myattowi zdawało się, że chce przez to powiedzieć: „Jak on mało o nas wie..." i uśmiechnął się do niej również, dopiero po chwili zdawszy sobie sprawę, że właściwie, co miałby Stein o nich wiedzieć. — Rozumiem, że oboje — mówił pan Stein — miło spędziliście czas w swoim towarzystwie od samej Kolonii. Pan Savory nie chciał być dłużej nie zauważany. — Prawdę mówiąc, pańska siostrzenica spędziła więcej czasu w moim towarzystwie... — zaczął, ale pan Stein jakby nie słyszał. — Zapewne więc dobrze się już znacie — powiedział. Janet Pardoe otworzyła wreszcie usta i cichym, spokoj- nym głosem odezwała się: — Och, pan Myatt spotkał w pociągu inną kobietę i zape- wne ją poznał o wiele lepiej niż mnie. Myatt rozejrzał się za kelnerem, żeby zamówić lunch i kiedy znów popatrzył na Janet, ta mówiła słodko, złoś- liwie: — Jak sądzę, została jego kochanką. Pan Stein roześmiał się rubasznie. — Popatrzcie na tego lubieżnika. Zarumienił się. — Ale ona od niego uciekła. — Uciekła? Czyżby ją bił? — Cóż, jeśli zapytacie go, zapewne wymyśli jakąś niesa- mowitą historię. Kiedy pociąg się popsuł, wynajął samo- chód i jechał w poszukiwaniu tej drugiej kobiety aż na poprzednią stację. Nie było go w pociągu długie godziny. I nie chce mówić, co robił przez ten czas. Podobno pomógł komuś, kogo uwięzili celnicy. — A dziewczyna? — zapytał pan Stein, patrząc figlarnie na Myatta. — Uciekła z doktorem — podpowiedział pan Savory. — On tego nigdy nie przyzna — powiedziała Janet Par- doe, wskazując głową na Myatta. — Prawdę mówiąc, nie jestem tego tak całkowicie pe- wien — odezwał się wreszcie Myatt. — Zatelefonuję do konsula w Belgradzie. — Niech pan zatelefonuje do swojej babki! — wykrzyknął pan Savory i popatrzył nerwowo po twarzach otaczających go ludzi. Było jego przyzwyczajeniem, że gdy znajdował się w towarzystwie, w którym dobrze się czuł, rzucał jakieś rozbrajające, potoczne wyrażenie, zwracające na niego od razu uwagę. Ciągle jeszcze odczuwał potrzebę wyraźnej akceptacji w chwilach, gdy znajdował się w najlepszych hotelach, gdy rozmawiał jak równy z równymi z ludźmi, których jeszcze niedawno nie spodziewał się poznać. Damy z wyższych sfer, które zapraszały go do swoich domów, były oczarowane jego błyskotliwymi powiedzonkami. Jaki w końcu mógł być pożytek z prezentowania u siebie pisarza, który wyrósł z nizin społecznych, jeżeli nie ciągnął on za sobą jakichś śladów swojej trudnej przeszłości? Pan Stein popatrzył na niego. — A dlaczego nie? — powiedział do Myatta. Savory był speszony. Ci ludzie należeli do tej mniejszości, która nigdy nie czytała jego książek, która nie uznawała jego prawa do zwracania na siebie uwagi. Co najwyżej, uważali, że jest wulgarny. Zrobił się jakby mniejszy na swoim krześle i powiedział do Janet Pardoe: — Czy nie uważa pani, że pan Myatt był raczej zaintere- sowany losem doktora, a nie dziewczyny? Janet zdawała sobie jednak sprawę, że pozostali nie akceptują w tym towarzystwie Savory'ego, nie zadała więc sobie trudu, aby powtórzyć mu długą historię, którą opo- wiedziała jej panna Warren. Potraktowała go krótko: — Nie wiem nic o tym doktorze. Kiedy na stole pojawiło się pierwsze danie, Stein po- stanowił, że należy w rozmowie powrócić do tematu dziew- czyny. Zapytał więc Janet: — Co jeszcze możesz nam powiedzieć o tajemniczej przy- jaciółce naszego drogiego Myatta? — Och, była bardzo ładna — odparła, ton jej głosu mówił jednak coś innego. Savory popatrzył na Myatta pragnąc spraw- dzić, czy ten zrozumiał obrazę, Myatt jednak był zbyt głodny. Jadł właśnie z apetytem, ślepy i głuchy na wszystko dookoła. — To zdaje się aktorka — zasugerował. — Tak. Tancerka. — Czy spotkał ją pan kiedykolwiek przedtem? — Nie, nie, skądże — odparł Myatt. — To było przypad- kowe spotkanie w pociągu. — Ach, co to się dzieje w tych dalekobieżnych pocią- gach — westchnął pan Stein. — Czy wiele pana kosztowała? Pochwycił wzrok swojej siostrzenicy i mrugnął do niej. Kiedy odpowiedziała mu uśmiechem, był zadowolony. By- łaby męcząca, gdyby okazała się jedną z tych staromodnych dam, przy których nie można otwarcie rozmawiać. Nic nie sprawiało mu takiej przyjemności, jak świntuszenie w dam- skim towarzystwie. Oczywiście, pomyślał, spoglądając na Savory'ego, wszystko ma swoje granice. — Dziesięć funtów — odparł Myatt, kiwając na kelnera. — Mój Boże, jak drogo! — zawołała Janet Pardoe i po raz pierwszy popatrzyła na Myatta z szacunkiem. — Żartuję — powiedział Myatt. — Nie dałem jej pienię- dzy, a jedynie kupiłem bilet. Poza tym, to co było pomiędzy nami, to tylko przyjaźń. To bardzo dobra i miła dziewczyna. — Ha, ha, ha! — zawołał pan Stein. Myatt opróżnił swoją szklaneczkę z soku. Do stolika zaczął zbliżać się kelner, pchając przed sobą wózek. — Bardzo dobrze tutaj karmią — powiedział pan Savory. Myatt również był zadowolony. Wkrótce rozległy się dźwięki koncertu Rachmaninowa. Z równym powodzeniem można było odnieść wrażenie, że się jest w Londynie. Rozrzewniony, Myatt powiedział cicho do siebie: — Ona była we mnie zakochana. Za nic nie zamierzał wypowiedzieć głośno tych słów. Sam odrobinę się zmieszał, gdy dotarły do jego własnych uszu. Zabrzmiały jak przechwałka, a przecież nie było czym się chwalić. Cóż bowiem było chwalebnego w fakcie, że zako- chała się w nim tancerka z podrzędnych kabaretów? — Ach, te dziewczęta — powiedział pan Stein, potrząsa- jąc głową. — Wszystkie doskonale wiedzą, jak usidlić męż- czyznę. Sam pamiętam, kiedy byłem młodym człowiekiem, jak wystawałem przed drzwiami garderób teatralnych, aby zobaczyć z bliska dziewczynę z baletu. A te czekoladki, które kupowałem? A te kolacyjki od święta, gdy udało mi się którąś namówić? — Zamilkł w chwili, gdy kelner położył na jego talerzu kawał gęsiej piersi. — Ach, ten Londyn — dorzucił po chwili. — Skoro już rozmawiamy o teatrach — odezwał się Myatt — Janet, czy udamy się do jednego z nich dzisiejszego wieczoru? Użył jej imienia, ośmielony świadomością, że jej matka była Żydówką, a jej wuja ma w swojej kieszeni. — Bardzo bym chciała, ale obiecałam panu Savory'emu, że zjemy razem kolację. — Moglibyśmy pójść na późny spektakl do nocnego ka- baretu. Jednak Myatt wcale nie chciał, aby jadła kolację z Savo- rym. Przez całe popołudnie myślał jedynie o niej, mimo że musiał składać wizyty, sprawdzać w biurze, ile namieszał Eckman. O pół do trzeciej, jadąc przez hipodrom, zobaczył pana Savory'ego, robiącego sobie zdjęcia w grupie dzieci. Pisarz działał szybko. Lampa aparatu fotograficznego roz- błysła aż trzykrotnie, zanim taksówka przejechała. Dzieci cieszyły się i śmiały wesoło. O pół do siódmej Myatt po- wrócił do hotelu. — Czy jest gdzieś panna Pardoe, Kalebdjian? Kalebdjian wiedział wszystko, co działo się w hotelu. Tylko jego ogromną ruchliwością można było wytłumaczyć dokładność informacji, jakie posiadał. Ze swojego miejsca za kontuarem recepcji robił wypady na wyższe piętra hotelu, penetrował najodleglejsze zakamarki, a potem po- wracał na posterunek i siadał na swoim miejscu, z rękami złożonymi pomiędzy kolanami, pozornie bezczynny, nie zajmujący się niczym. — Panna Pardoe przebierała się na kolację, panie Myatt — odparł. Pewnego razu Kalebdjian zadziwił radcę brytyjskiej am- basady informacją: „Jego Ekscelencja w chwili obecnej jest w ubikacji. Nie będzie tam jednak przebywał dłużej niż trzy minuty". Przemierzając korytarze, podsłuchując pod drzwiami łazienek zbierał najróżniejsze, najczęściej bezuży- teczne, informacje. To było całym życiem Kalebdjiana. Myatt zapukał do drzwi Janet Pardoe. — Kto tam? — Czy mogę wejść? — Drzwi są otwarte. Janet Pardoe była już prawie gotowa do wyjścia. Jej sukienka leżała przygotowana na łóżku, a ona sama siedzia- ła przed toaletką, pudrując ramiona. — Czy naprawdę zamierza pani zjeść kolację z Savo- rym? — zapytał Myatt. — Cóż, obiecałam mu. — Moglibyśmy zjeść razem w Pera Pałace, a potem pójść do Petits Champs. — Byłoby cudownie, prawda? — westchnęła Janet Par- doe. Zaczęła malować rzęsy. — Kto to jest? — Myatt wskazał na wielką fotografię w ramce, przedstawiającą surową, kwadratową twarz ko- biety. Jej włosy były zmierzwione. Fotograf uczynił wszyst- ko, co był w stanie, aby złagodzić ostre rysy kobiety. — To jest Mabel. Podróżowała ze mną pociągiem z Kolo- nii aż do Wiednia. — Chyba jej nie widziałem. — Ma teraz bardzo krótkie włosy. To stara fotografia. Nie lubi, gdy ktoś robi jej zdjęcia. — Wygląda na srogą osobę. — Położyłam tę fotografię tutaj, żeby na nią patrzeć w chwilach, gdybym miała ochotę na coś niestosownego. Ona pisze wiersze. Napisała nawet coś na odwrocie. To chyba zła poezja. Chociaż... niewiele wiem na ten temat. — Czy mogę przeczytać? — Oczywiście. Sądzę, że uważa pan to za zabawne, iż ktoś pisze dla mnie wiersze. — Janet Pardoe zerknęła w lustro. Myatt odwrócił fotografię i przeczytał: Piękna smukła najado z chłodnego źródła, zrodzona, by żyć w rzece płynącej do morza, przeżyj jeszcze jeden rok w słonym wąskim stawie pośród skał. — Tu nie ma rymów. A może są? — Myatt zastanawiał się. — W każdym razie, co to znaczy? — Myślę, że to ma być komplement wobec mnie — po- wiedziała Janet, czyszcząc paznokcie. Myatt usiadł na skraju łóżka i obserwował ją. Co ona zrobi, zastanawiał się, jeżeli spróbuję ją uwieść? Znał odpowiedź. Zacznie się śmiać. Śmiech był najlepszą obroną czystości. — Nie zje pani kolacji z Savorym — powiedział. — To nie dla pani towarzystwo. — Och, przecież mu obiecałam. Poza tym to geniusz. — Zejdzie pani teraz do hallu razem ze mną, wsiądziemy do taksówki i razem zjemy kolację w Pera Pałace. — Biedny pan Savory, nigdy mi nie wybaczy. Ale dobrze, zgadzam się. No, właśnie, pomyślał Myatt, poprawiając czarny krawat. Wszystko jest teraz takie łatwe, gdy wiem, że jej matka była Żydówką. Cieszyli się swoim towarzystwem, żywo i bez skrępowania rozmawiali podczas kolacji, a później Myatt śmiało otoczył dziewczynę ramieniem, gdy spacerowali po kolacji z Pera Pałace do Petits Champs, niedaleko brytyjs- kiej ambasady. Noc była ciepła, ponieważ ustał wiatr, i wszystkie stoliki w ogrodzie były zajęte. Subotica stała się jeszcze mniej realnym wspomnieniem, gdy przypomniał sobie śnieg, sypiący mu w twarz. Na scenie jakaś Francuzka podskakiwała w smokingu i z trzcinową laską pod pachą, śpiewając piosenkę Mo tante, którą Spinelli spopularyzo- wał w Paryżu już pięć lat wcześniej. Tureccy dżentelmeni, powoli siorbiący kawę, śmiali się, żartowali i potrząsali swoimi małymi, ciemnymi głowami, pokrzykując co chwilę coś pomiędzy sobą niczym hałaśliwe domowe ptaszki, lecz ich żony, tak niedawno wyzwolone spod ciemnych welo- nów, siedziały ciche i wpatrzone w piosenkarkę; ich twarze były blade, niczego nie wyrażały. Myatt i Janet ruszyli skrajem ogrodu w poszukiwaniu wolnego stolika, a tymczasem Francuzka skrzeczała, śmiała się i podskakiwała, desperacko próbując zwrócić na siebie uwagę również tych gości, którzy nie spoglądali na nią z wyraźnym entuzjazmem. — Zdaje się, że nie znajdziemy wolnego miejsca — wes- tchnął Myatt. — Chyba będziemy musieli pójść gdzie in- dziej. Niespodziewanie machnął do nich ręką jakiś gruby męż- czyzna. Po chwili również uśmiechnął się. — Czy zna go pan? — zapytała Janet. Myatt przez chwilę zastanawiał się. — Tak. To chyba... mężczyzna o nazwisku Gruniich. Widział go wyraźnie zaledwie dwa razy, pierwszy raz, kiedy ten w pośpiechu wsiadał do samochodu, a drugi, kiedy wysiadał z pociągu w Istambule. Dlatego wspomnie- nie tej postaci było bardzo odległe, jak wspomnienie kogoś, kogo poznało się dawno temu, w obcym kraju. Kiedy mężczyzna zniknął mu z oczu, natychmiast o nim zapom- niał. — O, jednak jest wolny stolik. Pod stolikiem ich kolana zetknęły się. Francuzka zeszła ze sceny, kołysząc biodrami i po chwili przed publicznością pojawił się mężczyzna z kilkoma kółkami w dłoniach. Ściągnął kapelusz i powiedział po turecku coś, co wszyst- kich rozśmieszyło. — Co on powiedział? — zapytała Janet. — Nie usłyszałem — odparł Myatt. Mężczyzna wyrzucił wysoko w górę swój kapelusz, po czym złapał go i okazało się, że kapelusze są dwa. Powie- dział coś, jedno słowo, które wszystkich Turków rozśmie- szyło. Uśmiechnęły się nawet ponure kobiety. — O co mu chodzi? — To chyba jakiś dialekt. Nie potrafię go zrozumieć. — Chciałabym usłyszeć coś sentymentalnego — powie- działa Janet Pardoe. — Chyba wypiłam za dużo przy kolacji. Zrobiłam się taka sentymentalna. — A czy kolacja pani smakowała? — Owszem. Dlaczego nie zatrzymuje się pan tam właś- nie? Ludzie mówią, że to najlepszy hotel. — Hm, nasz jest równie dobry, a poza tym lubię Kaleb- djiana. Zawsze wprawia mnie w dobry nastrój. Na scenie pojawiła się grupa tancerek w szortach. Miały na głowach wojskowe czapki i gwizdki zawieszone na szyjach. — To chyba Angielki — powiedział Myatt i niespodzie- wanie pochylił się do przodu. — Czy zna pan którąś z nich? — Myślałem... Przypuszczałem... — Ale przecież uczucie, które nim targnęło na widok „Dunn's Babies" nie mogło być strachem. Coral nie powiedziała mu, że będzie tań- czyła w Petits Champs, chociaż wcale nie musiała tego wiedzieć. — Podoba mi się Pera Pałace. — Tylko jeden raz tam nocowałem — powiedział Myatt. — Jednak wydarzyło się coś, co wprawiło mnie w zakłopo- tanie. Wówczas postanowiłem, że już nigdy tam nie za- mieszkam. — Niech pan mi o tym opowie, proszę. Niech się pan mnie nie wstydzi. — Cóż, byłem z przyjaciółką. Wydała mi się bardzo miłą osóbką. — Tancerka? Jeśli chcesz wyśpiewać to, co czujesz, gdy jest ci źle, lub cała płoniesz... — Nie, nie. Była sekretarką jednego z moich przyjaciół. — „Come up here" — śpiewały „Dunn's Babies". — „Come up here". Jacyś angielscy żeglarze, siedzący przy końcu ogrodu, zawołali: — Czekajcie, już idziemy. Jeden z nich zaczął przepychać się pomiędzy stolikami w kierunku sceny. Jeśli chcesz wyśpiewać, że tak ci smutno w tym pustym pokoju, że jesteś taka samotna... Mężczyzna przewrócił się na plecy i wszyscy roześmieli się. Był bardzo pijany. — To było straszne — mówił Myatt. — Nagle, mniej więcej o drugiej nad ranem, ona niespodziewanie oszalała. Zaczęła krzyczeć i niszczyć wszystko, co jej wpadło w ręce. Pojawił się nocny portier i pobudzeni goście hotelowi. Wszyscy myśleli, że zrobiłem jej jakąś krzywdę. — A tak było? — Nie. Wówczas już spokojnie spałem. To było okropne. Nigdy więcej nie zjawiłem się w tym hotelu. — „Come up here. Come up here". — Jaka ona była? — Ani trochę już jej nie pamiętam. — Nawet nie wiesz, jak bardzo zmęczyło mnie już życie z kobietą — powiedziała Janet cicho. Ich ręce przypadkowo zetknęły się na stoliku i tak już pozostały. Jasne żaróweczki ogrodowe oświetlały Myatta podwójnie, odbijając się od naszyjnika Janet. Myatt zoba- czył, że Stein przepycha się pomiędzy stolikami, z fajką w ręku. Zmasowany atak. Wiedział, że wystarczy teraz jedynie pochylić się i poprosić Janet o rękę, a osiągnie o wiele więcej niż małżeństwo. Kupi sobie interes Steina i osobę Steina, Stein będzie miał siostrzenicę — żonę dyre- ktora i będzie zadowolony. Pan Stein podszedł bliżej i pomachał fajką. Musiał obejść pijanego żeglarza leżącego na ziemi. W tym momencie Myatt zrozumiał, że nie pragnie niczego bardziej niż spokoj- nej i statecznej przyszłości. Przypomniał sobie Coral i ich dziwne spotkanie; a przecież wydawało mu się wówczas, że wszystko jest oczywiste i tak znajome jak dym z papierosa. Jej twarz odpłynęła, gdyż stopniowo wszystko, co związane było z pociągiem, zaczynało pogrążać się w ciemnej strefie umysłu Myatta. Tak, dziewczyna była zgrabna, miła, ale prawie już nie pamiętał jej rysów. Zrobiłem dla niej wszyst- ko, co byłem w stanie zrobić, pomyślał. Przecież i tak ich romans skończyłby się przed upływem kilku tygodni. Tak, czas założyć normalną rodzinę. Pan Stein znów machnął fajką, a „Dunn's Babies" za- gwizdały i zaczęły tańczyć: Na dworcu czekam na pociąg z daleka, puff, puff, puff, puff... — Nie wracaj do niej — powiedział Myatt. — Zostań ze mną. Puff, puff, puff, puff, na pociąg do Stambułu. Janet pokiwała głową i zgodnie złączyli dłonie. Myatt był ciekawy czy Stein ma na pewno kontrakt w kieszeni.