11193

Szczegóły
Tytuł 11193
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11193 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11193 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11193 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ANNA ROBAK-RECZEK SPOTKANIE Zdjął siatkę z kołeczka przy drzwiach. Zauważył, że ucho jest nieco naderwane. W pamięci Zanotował, żeby zszyć po powrocie z zakupów. To jeszcze bardzo porządna siatka. Sprawdził po raz trzeci, czy ma portfel (lepiej się nie wracać). Zamknął drzwi: górny zamek dwa razy w lewo, środkowy w prawo, dolny dwa razy w prawo. Od schodów wrócił się jeszcze i nacisnął klamkę. Zamknięte. Uspokojony wyszedł z bloku. Zaraz za chłodną klatką schodową uderzył go upał. No tak, zapowiadali to i w Wiadomościach i w TVN-ie. Spokojnym krokiem ruszył w stronę bazarku. Podwórko było ciche i spokojne. Dzieci jeszcze były na wakacjach. Wrócą pewnie pod koniec sierpnia. Mógł bez przeszkód przeciąć boisko do koszykówki, co znacznie skracało drogę. Przy wejściu na bazarek jakaś kobieta w łachmanach wyciągała rękę po jałmużnę. Ominął ją, czując lekki wstręt do jej brudnych dłoni. Zanim zdecydował, gdzie tego dnia zrobi zakupy, obszedł wszystkie stoiska. Ceny pomidorów od kilku dni były bez zmian, chyba już nie spadną niżej. Za to truskawki znów osiągały wysokie ceny — te późne odmiany zwykle były drogie. Wyłowił najtańsze stoiska. Wyjął karteczkę z listą zakupów i ściśle się jej trzymając, kupił pół kilo ziemniaków, pół kilo pomidorów (należy jeść pomidory, gdy jest na nie sezon), pół kilo marchwi, śliwki — cały kilogram. Dziś środa, więc na obiad będzie drób. Jedno danie — w taki upał obejdzie się bez zupy. Skierował się do budki z kurczakami. Bazar żył swoim własnym, leniwym życiem. Sprzedawcy prowadzili pogaduchy ponad głowami klientów, którym się nigdzie nie spieszyło. O tej porze przychodzili emeryci, renciści, bezrobotni i młode matki. Pośpiech i nerwowa atmosfera zaczynały się dopiero po południu. Słońce zalewało bazar jaskrawym światłem, mieszały się zapachy. Załatwił sprawunki, zanim zdołał zmęczyć się panującą duchotą. Na liście zakupów została mu już tylko jedna pozycja — proszek do prania. Proszek „E”, którego używał niezmiennie od lat, najtaniej można było kupić w małym sklepiku tuż przy bazarku. Mógłby tam trafić z zamkniętymi oczami. Każdy kawałek tego osiedla miał dokładnie oswojony, mieszkał tu od lat dwudziestu pięciu. Wystarczająco długo, by znać każdą płytę chodnikową, każdy krzaczek. Zmiany w wyglądzie osiedla następowały powoli — tak, że nawet ich nie zauważał, jak nie widział zmian na twarzy, którą oglądał dzień w dzień w lustrze. Po wejściu do mrocznego sklepu przez chwilę nie widział zbyt wiele. Kiedy wzrok przywykł do mniejszej ilości światła, było już za późno. Zapuchnięte od płaczu oczy ekspedientki powstrzymały go od panicznej ucieczki. Nie mógł umknąć przed jej szlochem, przykuła go do miejsca swoim nieszczęściem. Łzy płynęły na jej biały fartuszek a ona nawet nie usiłowała ich powstrzymać. Była w niej taka beznadziejna rozpacz, że nie można było wyjść i udać, że nic się nie stało. Siatka z zakupami ciążyła mu w ręku, więc ostrożnie postawił ją koło stóp. Kobieta płakała, on patrzał na nią bezradnie, nie wiedząc, co zrobić. Czuł się niezręcznie. Wyciągnął więc rękę i szybkim ruchem dotknął jej dłoni. Sam był zdziwiony swoim gestem. Jakby na próbę, jeszcze raz dotknął kobiety. Chyba pomogło, bo szlochanie stało się cichsze. Kobieta uspokajała się bardzo powoli. Nie bardzo wiedząc, co dalej, rozejrzał się po sklepiku. Wziął paczkę chusteczek higienicznych ze stojaka i niezdarnie otworzył. Ekspedientka przyjęła chusteczkę, wytarła twarz. Wtedy, pchnięty tajemniczym dla niego impulsem, pochylił się i położył jej obie ręce na ramionach. — Lepiej pani? — zapytał. Pokiwała głową. Pogładził ją po ramieniu szorstkim ruchem. — Ja… stracę to wszystko — wydusiła z siebie kobieta i na nowo uderzyła w płacz. — Proszę nie płakać — powiedział z przejęciem, bo naprawdę zależało mu na tym, żeby ta cała niezręczna sytuacja już się skończyła. Ku jego przerażeniu kobieta oparła czoło na jego dłoni i szlochała cichutko. W końcu wylała już chyba wszystkie łzy, bo podniosła głowę i nawet próbowała się uśmiechnąć. — Przepraszam pana za tą scenę — powiedziała. — Wie pan, właśnie się dowiedziałam, że mogą mi zabrać ten sklepik i samochód. Może i to nie wystarczy. Pokiwał głową, żeby dać jej znać, że słucha. Kobieta spojrzała na niego przytomniej. Wzbudził jej zaufanie, bo zaczęła się zwierzać: — Jeden taki mnie oszukał. Chciał, żebym wzięła dla niego kredyt — on nie miał stałej pracy. Ja tam nie mam czasu po bankach chodzić — dałam mu upoważnienia wszystkie. On w banku pokazał jakieś fałszywe dokumenty i wziął kredyt na straszne pieniądze. I tyle go widzieli. A ja nie mam już czym spłacać. Chodziłam, prosiłam w banku, ale nie chcieli słuchać. Dochodziłam i w policji, ale gdzie tam, mówią, że pewnie nieprędko go złapią, jeśli w ogóle. Ja nie mam żadnych oszczędności, ani od kogo pożyczyć. Ani nawet co miesiąc nie mam z czego płacić. I zabiorą mi sklep, bo on ten kredyt wziął pod zastaw sklepu. Nie miał pojęcia, co na to powiedzieć. Nierozważne postępowanie kobiety w kwestiach finansowych wydawało mu się po prostu głupotą. — Może jeszcze coś da się zrobić? — zapytał bez przekonania. Kobieta westchnęła ciężko. — Proszę pana, 45ja jestem sama, wdowa. Córka daleko, nawet raz w miesiącu nie dzwoni, całkiem jej matka obojętna. Znikąd pomocy. Ten sklepik to z oszczędności całego życia kupiłam i jeszcze kredyt brałam na początek. To cały mój dochód, a wiele tego nie jest. Pokiwał znów głową. Myślał tylko o tym, by jak najszybciej wydostać się z tego sklepiku i w spokoju swojego mieszkania zapomnieć o całym zdarzeniu. — Wie pan — ciągnęła tymczasem kobieta — to przez moją głupotę, przez serce. Łajdak wiedział, jak podejść kobietę, to i zaufałam całkiem. Och, żebym ja go teraz dopadła! Ale gdzie tam, szukaj wiatru w polu. Zabiorą wszystko. Dzwoniła dziś z banku, że nie rozłożą na mniejsze raty. Do końca życia bym spłacała, ale dałabym radę. A tak… — westchnęła ciężko. Nagle jakby się obudziła: — A ja tak pana zanudzam, przepraszam. Ale pan taki miły, że słuchał, aż mi lżej, jak powiedziałam. Zupełnie nie wiedział, co zrobić. Dawno, dawno wyszedł z wprawy w rozmowach z ludźmi. — Wie pan co, pan się napije ze mną herbatki, dobrze? — zapytała kobieta. — To się całkiem przy panu uspokoję. Nie potrafił odmówić, kobieta przyjęła za pewnik, że jej nie odmówi. Podeszła do drzwi, przekręciła klucz. — Proszę, pan sobie usiądzie na tym krzesełeczku, zrobię herbatkę, dobrze? — powiedziała i znikła za zasłonką. Bezradnie usiadł na wskazanym stołeczku. Nie bardzo wiedział, co zrobić z rękoma. W końcu zaplótł je na piersiach. — Tak pana absorbuję, ale przecież pan to jakby znajomy, stały klient — usłyszał zza zasłonki. Nie podobała mu się myśl, że został zapamiętany, rozpoznany. — Pan zawsze kupuje te same rzeczy. — ciągnęła kobieta zza zasłonki. — O, jest już herbatka — przyniosła dwa parujące kubki. — Pani pamięta? — zapytał, naprawdę zaniepokojony. — Oczywiście, przecież od lat to samo: pasta do zębów Colodent, proszek E, płyn do mycia naczyń — tylko Ludwik, a jeśli krem — to oczywiście Nivea. I jeszcze krem do golenia, maszynki jednorazowe; jak szampon do włosów, to rumiankowy. Tylko wodę toaletową nie u mnie pan kupuje, ale też wiem, że to Wars. Prawda? Przerażony wiedzą, jaką miała o nim — przytaknął. Ale kobieta, wyczuwając widać jego niepokój, uśmiechnęła się do niego. Jej uśmiech był ciepły i uspokajający, więc już bez oporu powiedział: — Bo wodę mają tańszą w tamtym drugim sklepie, w pawilonach. Z wyrozumiałością pokiwała głową. Szybko przychodziła do siebie. — Wie pan, może ja jednak pojadę jeszcze do nich do banku? Jeszcze raz spróbuję, co mam do stracenia? Przytaknął. Powoli oswajał się. — Mam na imię Janina — wyciągnęła do niego rękę. — Wiktor Iłłowski — powiedział wstając i ściskając wyciągniętą dłoń. Uśmiechnęła się do niego po raz kolejny. • • • Sam nie wiedział, jak to się stało, że wyszedł ze sklepiku dopiero po godzinie, kupiwszy ostatecznie proszek do prania. Ustalony raz na zawsze rytm jego dnia uległ poważnemu zachwianiu. Musiał się spieszyć, nadrobić stracone minuty. Zabrał się do przygotowywania obiadu z tą samą, co zawsze, starannością. Czuł się jednak wytrącony z równowagi. Staranne obieranie marchewki i ziemniaków uspokajało go i przywracało bezpiecznym i znanym granicom jego świata. Po popołudniowej drzemce i podwieczorku obejrzał, jak zwykle, Teleexpress. Potem spacer — należy spacerować codziennie, przynajmniej godzinę. To wpływa dodatnio na zdrowie. Lekarz, którego odwiedzał regularnie raz w miesiącu pełen był podziwu dla jego stanu zdrowia. Cóż, nigdy nie palił, unikał alkoholu, sypiał w dobrze przewietrzonym pomieszczeniu. No i oczywiście regularny tryb życia — podstawa dobrego zdrowia. Doskonale zorganizowany dzień daje spokój i pewność. W dzisiejszych czasach bardzo trzeba o to dbać. • • • Wieczorem, przy Wiadomościach, prawie już zapomniał o całym wydarzeniu. I tylko sny miał jakieś bardziej niespokojne niż zazwyczaj. Następnego dnia spotkał jednak tę kobietę na poczcie, gdzie opłacał rachunki. Zagadnęła go i — od słowa do słowa — zgodził się przyjść do niej na kawę. Bardzo go to zdenerwowało. Nie mógł zasnąć po obiedzie. Na godzinę przed wyjściem wyjął z szafy jedyną białą koszulę i uprasował ją niezwykle starannie. Miała nieprzyjemny zapach ubrania, które zbyt długo leżało w szafie. Wyjął też garnitur, ale wydało mu się, że ciemny materiał nie nadaje się na podwieczorek. Ubrał więc wysłużoną, jasną marynarkę. Uczesał resztki włosów. Krytycznie rzucił okiem na swoje ubranie — może być, jest czyste, schludne i jeszcze w bardzo dobrym stanie. Dbał o wszystkie swoje rzeczy, a one odpłacały mu wiernością. Wyszedł z domu, sprawdziwszy uprzednio, czy pozamykał okna. Po drodze kupił jeszcze kwiaty (w kwiaciarni zauważył, że trzęsą mu się ręce). Punktualnie zadzwonił do drzwi. Głos początkowo z trudem przechodził mu przez gardło, ale w sumie wizyta była bardzo miła. Pani Janina potrafiła wciągnąć go w rozmowę. Umiała słuchać, cierpliwie czekała na to, aż znajdzie najwłaściwsze słowo, co czasem trwało chwilę. Wyszedł od niej odprężony i nawet zaprosił ją na swój stały, dłuższy niedzielny spacer. Po pierwszym spacerze przyszedł następny, potem kolejny podwieczorek i obiad u pani Janiny. Pani Janina w końcu uzyskała w banku rozkład rat na mniejsze spłaty, radziła się też prawnika, jak zabrać się do sprawy o oszustwo. Była miłym towarzyszem niedzielnych spacerów, uroczą gospodynią i stopniowo oswoiła Wiktora ze swoją osobą. Spotykali się, rozmawiali, milczeli wspólnie. Pani Janina polubiła towarzystwo tego poważnego mężczyzny. Czasem wydawał jej się zbyt surowy i dziwaczny, ale kładła to na karb jego starokawalerstwa. Polubiła go szczerze, nie robiła jednak żadnych planów co do jego osoby. Spokojnie pozwalała toczyć się sprawom. On z kolei w ogóle nie zastanawiał się nad charakterem ich spotkań. Znajomość z panią Janiną była mu miła, ale nigdy nie snuł refleksji na ten temat. Wpasował ją w regularny rytm swoich dni. Lato przechyliło się na drugą stronę, minęła piękna złota polska jesień i nastały pierwsze dni listopada. Pewnej niedzieli, na jednym ze spacerów, które odbywali teraz przed południem, pani Janina zapytała, czy mogłaby odwiedzić Wiktora w jego kawalerskim gnieździe — jak to nazwała. Wiktor zadrżał na tę propozycję. Progi jego mieszkania były ostateczną granicą oddzielającą go od świata. Jego mieszkanko miałoby zostać wydane na pastwę kobiecego spojrzenia? Jego intymność naruszona? Pani Janina musiała widać odczuć coś z tego wszystkiego, co w nim wybuchło, bo zaczęła się wycofywać z pomysłu. Jednak już do końca spaceru wisiało to między nimi. Wiktor przetrawił jednak rzuconą przez jego towarzyszkę myśl i na koniec spotkania sam zaprosił ją do siebie na herbatę. Po powrocie ze spaceru Wiktor jak zwykle poszedł zrobić sobie herbatę. Czekając, aż zagotuje się woda, wyjął z szafki szklankę. Na małym talerzyku położył kilka ciastek. I wtedy nagle uświadomił sobie, że to jego jedyna szklanka i jedyny talerzyk. Miał tylko jeden zestaw talerzy i jeden sztućców. Nigdy, przenigdy w swoim sześćdziesięcioletnim życiu nie gościł u siebie nikogo. Woda zagotowała się, więc zalał herbatę. Szukał w pamięci sytuacji, w której potrzebowałby dwóch kompletów naczyń. Nie znalazł. Pijąc herbatę postanowił zrobić listę rzeczy, które musi kupić na wizytę pani Janiny. W poniedziałek kupił wszystko, co zaplanował, wyciągając uprzednio ze schowka w kredensie trochę zaoszczędzonej gotówki. Przyniósł wszystko do domu, umył, osuszył każdą rzecz, oglądając uważnie, podnosząc do światła. We wtorek kupił kwiaty do wazonu. Mieszkanie utrzymywał zawsze w idealnym porządku, ale tego dnia dodatkowo przetarł kurze, zmienił firanki i zasłony na świeże, zmył podłogi. Im bliżej było umówionej godziny piątej, tym bardziej czuł się niespokojny. O czwartej usiadł na krześle, ręce położył przed sobą na stole. Na stole leżał odświętny obrus. Nowo kupione talerzyki i filiżanki na herbatę wyglądały wspaniale. Zegar na komodzie tykał i był to jedyny dźwięk, jaki dało się słyszeć. Nerwowo poprawił mankiety koszuli. Przygładził obrus. Co chwila spoglądał na zegar, wskazówka przesuwała się nieubłaganie w stronę godziny piątej. Wzbierała w nim panika. Rozejrzał się po pokoju. Wszystko było na swoim miejscu, od lat tym samym. Każda rzecz była znana, swojska. Znany krajobraz jego pokoju wydał mu się oazą stałości i bezpieczeństwa. Farba na ścianie nieco już wyblakła, ale malowanie planował dopiero na następny rok. Zegar na komodzie od lat chodził bez zarzutu. Co dwa lata oddawał go przecież do przeglądu. Już wpół do piątej. Coś go dławiło, wziął głęboki oddech. Kiedy kurancik zegara wybił piątą zerwał się w panice zza stołu. Podszedł do okna. Widział z niego kawałek chodnika, którym ona musiała przejść, idąc do niego. Dłonią dotknął czoła. Było zimne i mokre od potu. Poszedł do łazienki umyć ręce. Z powrotem znalazł się przy oknie. Wydawało mu się, że w słabym świetle latarni widzi jej sylwetkę. Powodowany impulsem zgasił światło. W ciemności tykanie zegarka było jeszcze głośniejsze. Usłyszał kroki na klatce schodowej. Zamarł, ale kroki minęły jego piętro. Przyczaił się przy drzwiach. Wreszcie usłyszał pukanie. Serce biło mu jak oszalałe, tętno pulsowało w skroniach. Wstrzymał oddech. Pukanie rozległo się ponownie, głośniejsze. Niemal czuł, jak drzwi wibrują od uderzenia, tak blisko stał. Pukanie powtórzyło się jeszcze dwukrotnie. Pani Janina zapukała po raz ostatni i zapytała niezbyt głośno: — Panie Wiktorze, jest pan tam? Nic się panu nie stało? Na myśl, że mogłaby próbować wejść do mieszkania, żeby sprawdzić, czy nic mu nie jest, omal się nie rozpłakał. Ale nadal stał bez ruchu, starając się oddychać jak najciszej. W końcu usłyszał, jak kobieta odchodzi od drzwi. Poczuł, że przez cały ten czas zaciskał szczęki. Teraz rozluźnił je i odetchnął głęboko. Podszedł do okna. Widział, jak pani Janina spogląda w stronę jego okien. Chyba wyczuła jego czujną obecność za firanką. Odwróciła się w końcu i poszła. Wiktor przez chwilę stał jeszcze w ciemności, aż w końcu włączył światło. Uspokajał się stopniowo. Wyniósł niepotrzebną filiżankę i talerzyk. Usiadł w fotelu. Tykanie zegara było spokojne, solidne, jak zawsze.