10913
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 10913 |
Rozszerzenie: |
10913 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 10913 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 10913 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
10913 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
JOANNA PAPUZINSKA
CZARNA ŁAPA
MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA
Im. H. Sienkiewicza
?w Pruszkowie
ODDZIAŁ DZIECIĘCY
CZARNA ŁAPA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Tu się nie da wytrzymać...
— Ja chcę z wami! — upierał się Michał.
— Nie możesz z nami. My jedziemy w góry, a ty jesteś chu-
chrak. A na koloniach nad morzem wzmocnisz się, nabierzesz sił
— tłumaczyła mama.
— Musisz się usamodzielnić, Michał, nie możesz całe życie trzy-
mać się maminej spódnicy — przekonywał tata.
Potem Marta i Wojtek, starsze rodzeństwo, opowiadali mu o ko-
loniach cuda; jacy mili będą koledzy, jak się będzie kąpał w mo-
rzu, zbierał muszelki i bursztyny. Przecież chyba chce zobaczyć
morze?
I Michał dał się namówić. Został zapisany na kolonie. A rodzi-
ce, Marta i Wojtek zapakowali swoje namioty, konserwy, plecaki
i przepustki ,,na słowacką stronę", wsiedli w pociąg i odjechali.
Na dwa dni przed początkiem turnusu Michała, bo na inny dzień
nie było biletów. Michał został z „najmłodszą ciocią", Danuśką,
która miała go odprowadzić na dworzec.
Z obietnic Marty i Wojtka nic się nie spełniło.
W dwie godziny po ich wyjeździe zadzwonił telefon. Dzwonili
z tatusiowej pracy i pytali, czy Michał może być przerzucony na
6
inne kolonie, w województwie wrocławskim, bo coś tam się stało
i nie mogą wszystkich pomieścić ,,w obiekcie nad morzem".
— Ależ oczywiście — powiedziała ciocia Danuśka, która zawsze
zgadzała się ze wszystkimi. — To nie robi żadnej różnicy! Czy
dzień wyjazdu się nie zmienia?
I dowiedziawszy się, że nie, jeszcze raz zapewniła tych, co dzwo-
nili, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i że ona zawia-
domi rodziców o zmianie.
„Mili koledzy" zaraz od początku przezwali Michała „Uszatym",
wyrzucili z miejsca pod oknem w przedziale, gdzie usadowiła go
pani wychowawczyni, i zjedli mu całą czekoladę, kupioną przez
Danuśkę. Jeden, okropnie gruby, spytał go potem:
— Uszaty, chcesz zobaczyć małpkę?
A gdy Michał odrzekł, że tak, wówczas gruby podsunął mu lu-
sterko i Michał ujrzał w nim własną twarz.
Wzruszył ramionami, wcisnął się w kąt i nie odzywał się do ni-
kogo. Kotłowali się jeszcze z godzinę, a potem ułożyli się spać.
Za szybą wagonu migały jakieś światełka, to znów stawała czar-
na tablica nocy. Gruby sąsiad z ławki zarzucił Michałowi nogę na
biodro. Ten, co śpi pośrodku, na walizkach, sapie głośno przez
otwarte usta. Czyjaś ręka, zwieszona bezwładnie z górnej półki,
dynda w lewo i w prawo. Wychowawczyni zdrzemnęła się na roz-
kładanym krzesełku w korytarzu. Opiera głowę o ścianę. Włosy
zasłoniły jej twarz.
Dobrze, bardzo dobrze, niech sobie śpi pani Sławka (bo tak ka-
zała na siebie mówić). Już nigdy go nie zobaczy. Poradzi sobie bez
pani, bez rodziców i bez tej całej Danuśki! Jest jeszcze na tym
świecie ktoś inny, ktoś, kto go się nigdy nie wyrzeknie i tego ko-
goś trzeba szukać właśnie tu, na trasie pędzącego pociągu! A Mi-
chał go znajdzie! Sprawdził wszystko dokładnie na mapie kolejo-
wej w korytarzu: miejscowość, powiat, województwo, wszystko
zgadzało się dokładnie z adresem, który miał zapisany na kartce.
Trzeba działać!
Michał ostrożniutko podkurcza nogi i wyczołguje się spod gru-
bej łydki sąsiada. Jeszcze walizka i siatka ze śniadaniem... Je-
szcze kurtka... Niestety, gruby podłożył ją sobie pod głowę. No,
obejdzie się bez kurtki, jest gorąco!
Teraz szybko, szybko, żeby nikogo nie spotkać na korytarzu!
Pociąg jedzie po wysokim nasypie, a w dole widać ulice i domy.
Na pewno zaraz będzie stacja. Tu Michał musi się przesiąść i pod-
jechać jeszcze kawałek drugim pociągiem. Sprawdza, czy w kie-
szeni ma portmonetkę z pieniędzmi. Pięćdziesiąt złotych powinno
mu chyba wystarczyć na bilet.
O mamo! Wyjściowych drzwi wagonu nie da się otworzyć! Są
zamknięte na głucho, klamka wyjęta.
„Mam drut! Zrobię wytrych!" — myśli Michał z rozpaczą.
Dygocącymi rękami wyciąga z kieszeni kawał grubego drutu,
prostuje go i zaczyna manipulować przy zamku. Ale pociąg, jakby
na złość, zaczyna gwałtownie zgrzytać i kołysać, Michałem rzu-
ca na wszystkie strony. Udaje mu się wreszcie wsunąć drut w o-
twór po wyjętej klamce. Prędzej, prędzej! Stacja chyba już blisko,
bo przy torach stoi coraz więcej latarni.
Nagle ktoś kładzie mu rękę na ramieniu. Michał podskakuje ze
strachu i odwraca się. Ostry koniec drutu wbija mu się w palec.
Za nim stoi wysoki pan w okularach. Z ramienia zwisa mu tor-
ba ze znakiem czerwonego krzyża.
— Dobrze że tędy wracałem — mówi.
Michał ssie skaleczony palec i myśli: „Zaraz zaczną się pytania
i krzyki... Zaraz się rozpłaczę..."
Doktor podnosi walizkę.
— Chodź — mówi — opatrzymy ten palec. -•
Przez chybocące przejście między wagonami prowadzi go do
przedziału, który ma na szybie przyklejoną kartkę z czerwonym
krzyżem. Ktoś dorosły śpi pośrodku na ławce, pomrukując coś tam
przez sen.
Doktor smaruje Michałowi palec fioletową gencjaną i zakleja
plastrem.
— Tak, tak — powiada — z ranami kłutymi nie ma żartów.
Rzuca walizkę Michała na półkę i wskazuje mu pustą ławkę.
— Połóż się tutaj — mówi — ja sobie posiedzę przy oknie.
Gasi światło i otula Michała swoją kurtką. Razem z tą kurtką
spada na Michała nagły i mocny sen.
r
H\<:
.'!?'
•;>?'
ROZDZIAŁ DRUGI
Ruszaj, fajtłapo!
10
Wczoraj dojechali na miejsce, rozlokowali się w sypialniach, wy-
pakowali rzeczy. Wieczorem, zmęczeni, zwalili się na łóżka, po-
snęli i obudzili się dziś rano.
Za oknem kiwa się kosmata, modrzewiowa gałąź. Obok śpią nie-
znani koledzy, których Michał nie bardzo jeszcze rozróżnia. Tylko
pani zna już prawie wszystkich i rzadko kiedy myli ich imiona.
Z kąta sali, spod okna, dobiega już wesoły gwarek.
— Bym ci pokazał, jak ja zeszłego roku chodziłem po rynnie!
— Wcale nie chodziłeś, chwalipięto, tylko Wojtek Wiśniewski,
co jest w tym roku w starszej-średniej!
— On chodził i ja też! Gadasz, a nie widziałeś! W każdej chwi-
li mogę pokazać! — gorączkuje się Wocial, a Zyziek Piwowarski,
czyli Piwko, bo tak zaczęli wczoraj chłopcy na niego mówić,
przygaduje złośliwie: :
— Chodziłeś! Na lewej nodze, a prawą drapałeś się za uchem!
Rozjątrzony Wocial szarpie okno i otwiera je z trzaskiem.
— Zaraz zobaczysz! — woła i wystawia nogę za parapet.
Lecz natychmiast cofa ją z głupią miną, składa komuś przez
okno grzeczny ukłon, a potem szybko nurkuje do łóżka.
— Chłopaki! Tam stoi nasza pani z kierowniczką!
Piwko zaśmiewa się do rozpuku i z radości młóci nogami w po-
duszkę. A pani Sławka staje w drzwiach i wydmuchuje na swoim
gwizdku dziarską pobudkę.
— Wstawać, sportowcy i akrobaci! — woła, spoglądają znaczą-
co na Wociala. — Macie okazję wsławić się na gimnastyce po-
rannej.
Ktoś tam jeszcze szuka kostiumu gimnastycznego, ktoś nie zdą-
żył zasznurować trampek, lecz większość, zgodnie dudniąc piętami
po schodach, zbiega na dół i ustawia się w koślawym dwuszeregu.
— Słabiutko... — kręci głową pani Sławka. — Guzdraliście się
całe osiem minut. Od jutra zaczynamy liczyć czas ze stoperem.
Musimy dojść do czterech minut, bo inaczej dziewczyny nas prze-
ścigną.
Pokazuje na pstrokaty krąg dziewcząt, które obok na placyku
ćwiczą już jakieś skłony. *"*
— Głupi się śpieszy, diabeł się cieszy... — szepce pobłażliwie
Piwko do swych sąsiadów. — Szkoda się wysilać.
__ Jeszcze by się schudło... — takim samym szeptem odrzuca
Wocial.
Piwko wysuwa w jego kierunku swój niezawodny argument —
pięść, ale pani Sławka wydaje komendę do biegu i wszyscy pędem
rzucają się za nią.
— Stop! Teraz będzie sztafeta z piłką!
Na kapitana pierwszej drużyny pani wyznacza rudego Tomka
Salamona.
— Drugim kapitanem będzie...
__ Ja! Oj, ja, ja! — pchają się wszyscy z paluchami podnie-
sionymi pod sam nos pani.
10
— Zyziek Piwowarski — decyduje pani Sławka. •"
Michał od razu robi krok w stronę Tomka. Przyjmie go czy nie?
Bo w szkole...
Tomek kiwa głową. Drużyny dobierają się szybko, bo jeszcze
mało kto zna się nawzajem.
Pani Sławka wbija w trawę dwie chorągiewki, naprzeciw rów-
nolegle stojących rzędów.
— Każdy zawodnik z piłką w ręku obiega chorągiewkę z lewej
strony! Kto piłkę upuści, musi ją podnieść. Uwaga — start!
Czy to Zyziek przed chwilą tak pogardliwie wyrażał się o ści-
ganiu? Przebiera teraz swoimi grubymi nogami, aż dziw, że ich
nie pogubi. Ale Tomek jest lepszym sprinterem i już zawraca do
swojego rzędu, zanim Piwko dotarł do chorągiewki. Górą nasi!
Zaraz jednak w drużynie Piwka wypadają na trasę szybcy bie-
gacze. Gna jakiś chudy w czerwonych portkach, za nim malutki
blondynek w okularach, za nim... -»
— Ruszaj, fajtłapo! — Ktoś wali Michała z tyłu w ramię. Mi-
chał podrywa się, lecz w pośpiechu podana piłka wymyka mu się
z rąk i toczy daleko w krzaki!
— Łaaa! — rozlega się okrzyk uciechy z nieprzyjacielskiej dru-
żyny.
Michał biegnie, plącząc się w gałęziach, podnosi piłkę i wraca
na trasę, a tymczasem u Piwka został już tylko jeden zawodnik.
Ściskając wymykającą się piłkę, Michał przebiera nogami jak
może najszybciej, ale czerwona chorągiewka zbliża się tak powoli!
— Z lewej! Z lewej! — krzyczy pani Sławka.
Michał zmienia kierunek, mija chorągiewkę i zawraca, akurat
w samą porę, aby zobaczyć Zyźka, czerwonego z radości, jak pod-
nosi oburącz do góry piłkę na znak zwycięstwa swojej drużyny.
2 Czarna Łapa
13
Zrezygnowany zanosi piłkę Tomkowi, który też czerwony, ale
ze złości, pokazuje mu w milczeniu trzy palce.
Te trzy palce podtyka mu pod nos każdy z mijanych kolegów,
kiedy Michał biegnie na swoje miejsce na końcu rzędu.
Znaczy to, że trzech zawodników od Piwka przebiegło trasę
w tym samym czasie, co on jeden.
Michał zna to ze szkoły. Teraz już zawsze pani będzie go mu-
siała wpychać na siłę do każdej drużyny, bo nikt go nie zechce.
Człapie w milczeniu za Tomkiem.
"'" !
, ' ; ? - Ą
ROZDZIAŁ TRZECI
Niezdolny do służby liniowej
Po śniadaniu i apelu wszyscy chcą iść na wycieczkę, ale oka-
zuje się, że nic z tego.
— Będzie badanie lekarskie. Za godzinę — oświadcza pani
Sławka. — Na razie idziemy do świetlicy, tam mamy coś do zro-
bienia. •»
W świetlicy zostało jeszcze sporo rupieci po poprzednim turnu-
sie. Wszyscy zaczynają grzebać wśród zamazanych kartonów, pu-
dełek na lotki od badmintona, pasków pociętej krepiny.
— Z drogi, krasnalki! — pokrzykują dryblasy z najstarszej
grupy i wkraczają do świetlicy niosąc trzy nowe, żółciutkie rega-r
ły. Stawiają je pod ścianą obok starej, pokracznej szafy i wy-
chodzą, poklepując stojących im na drodze chłopców.
— To dla was, dzieci, bawcie się tym ładnie. :
— Ponieważ dostaliśmy nowe regały — mówi pani świetliczan-
ka — przeniesiemy teraz do nich książki, tam im będzie wygod-
niej. Ustawiamy się w kolejce, każdemu podaję dziesięć książek
i przenosimy je po kolei tak, żeby potem nie trzeba było porząd-
kować ich na nowo według alfabetu. A do tej starej szafy po-
?ii*.
wkładamy gry, farby, kartony, to wszystko, co do tej pory leżało
na wierzchu.
Michał przenosi palety z farbami i butelki z tuszem. Ustawia to
wszystko na półce w starej szafie.
Nad jego głową stojący na krześle Wicuś układa na wyższej pół-
ce jakieś gry.
— Chłopcy, uwijajmy się szybko z tą robotą! Idziemy na prze-
gląd lekarski! Migiem, migiem! — woła pani Sławka, stając
w drzwiach.
Wicuś traci nagle równowagę i opiera się o plecy Michała. Bu-
telka tuszu wypada Michałowi z ręki i toczy się po półce, bluzga-
jąc swoją zieloną zawartością na wyścielone czystym papierem
wnętrze szafy.
— Zedrzyj, zedrzyj cały papier, bo ścieknie na nowe kartony!
— woła nadbiegając pani świetliczanka. — Daj, ja to zrobię! To
nie twoja wina, ktoś nie zakręcił butelki! -. _._ .... *
— Pani go nie broni, to fajtłapa nad fajtłapami! ' j
— Drewniane rączki — dogaduje ktoś z tyłu. """"
Pani świetliczanka odsuwa Michała i sprawnymi ruchami zdzie-
ra całą wykładzinę z półki, warstwa po warstwie. .->w
— Ech, ty! — kiwa nad Michałem głową Tomek Salamon. m:<
Świetliczanka wyrzuca zalane papiery do kosza.
— Idźcie już, idźcie... sama to dokończę — mówi.
Chłopcy wybiegają ze świetlicy i po chwili stoją już w kolejce
przed gabinetem lekarskim.
Doktor staje w otwartych drzwiach.
— Pierwsza trójka według listy i pani wychowawczyni proszo-
na — oświadcza.
Michał już zobojętniał na to,- że wszyscy nad nim kiwają gło-
18
wami. Wcale się nie przejął, kiedy doktor podniósł na niego oczy
znad jego karty zdrowia i powiedział:
— Oj, ty, ty... rozbieraj się.
Gdy Michał mocował się z koszulą, doktor pomachał jego kartą
zdrowia przed nosem pani Sławce i powiedział dobitnie:
— Widzi pani, to jest właśnie idiotyzm. I-dio-tyzm.
— Co: idiotyzm? — spytała pani Sławka i pokazała doktorowi
oczami, że jeśli idiotyzmem jest Michał, nie należy tego przy nim
mówić.
— Idiotyzmem jest to — oświadczył doktor — jak się prze-
rzuca dzieci z jednej kolonii na drugą i nikt się nie pofatyguje,
żeby sprawdzić, czy nie ma przeciwskazań. Co pani tu widzi?
„Osłabienie mięśnia sercowego pogośćcowe. Przeciwskazania: for-
sowne wycieczki, szybkie marsze, biegi, duży wysiłek fizyczny".
Niezdolny do służby liniowej!
— To co ja z nim zrobię ? — przestraszyła się pani Sławka.
— A właśnie! Co z nim zrobić? — krzyknął doktor z satysfak-
cją. — Słuchaj, Michał! Chcesz ty jechać do domu, do mamusi?
— Moja mamusia wyjechała na urlop. W domu nikogo nie ma.
Ja... ja... nie do mamusi... wcale!
— Ciekawe — mówi doktor. — Nie do mamusi? No, to jibie-
raj się, a my będziemy się o ciebie martwić. t 'ą, -tl a
i3fc"Z0O ,j,-'v//tó.'i.. l&
? ., . : mi i
olr
ft j Oj
O
.1" ^i'J
4
na cmentarzach i w opuszczonych domostwach. Opowieść o Czar-
nej Łapie jest długa jak serial telewizyjny i Kiciuś opowiada ją
wcale nie co dzień, lecz tylko wówczas, gdy jest w dobrym hu-
morze.
Najstraszniejszy odcinek jest o tym, jak Czarna Łapa uwzię-
ła się na pewną Marysię, która zdradziła powierzoną jej przez
ducha tajemnicę.
Wszędzie ciemno, cicho, tylko gałęzie czają się za oknem, a Ki-
ciuś mówi grobowym głosem:
„Marysiu... już jestem w pierwszym pokoju... Marysiu, już je-
stem w drugim pokoju..."
Zanim ten duch przejdzie przez wszystkie siedem pokoi i do-
padnie owej nieszczęsnej Marysi, nikt by nie odważył się ze stra-
chu wytknąć spod kołdry palca od nogi! Wydaje się, że pod każ-
dym łóżkiem siedzi Czarna Łapa i tylko czeka na okazję! Okrop-
ność!
Ale niech no tylko Kiciuś „ma muchy w nosie" i nie zechce
opowiadać któregoś wieczora — jak go wtedy wszyscy błagają!
Jak obiecują desery, znaczki od listów i co by tylko chciał!
Bo przyjemnie jest tak drętwieć ze strachu w nocy, a potem,
następnego dnia rano, siąść przed budynkiem na słońcu i śmiać się
z tego.
Przecież to wszystko głupoty, co ten Kiciek wyplata! Kto by tam
wierzył w duchy i naprawdę ich się bał!
Kiedy opowieść Kiciusia zbliża się do jakiegoś przerażającego
momentu, Piwko przeważnie mu przerywa i woła do Michała:
— Uszatek! Schowaj uszki pod poduszkę, bo ci twoje serduszko
ze strachu pęknie!
Jest to powiedzonko trochę złośliwe, ale bardziej pobłażliwe
i dobroduszne, bo taki właśnie teraz panuje zwyczaj mówienia do
Michała.
Kiedy okazało się, że Michała nie można odesłać do domu, kie-
dy próbowano go przenieść do najmłodszej grupy, bo tam „zajęcia
są mniej męczące", a Michał nie chciał się na to zgodzić za skarby
§wiata — został w końcu wśród „Huraganów".
Jest członkiem swojej grupy, ale nikt już od niego nie wymaga.,
aby ścigał się czy kopał piłkę. Podczas zajęć sportowych siedzi
przeważnie gdzieś obok i przygląda się.
Gdy zaś chłopcy idą na daleką wycieczkę w góry albo urządza-
ją podchody w lesie — Michał zostaje na terenie kolonii. Czasem
przyłączają go wtedy do maluchów, czasami „przyczepia się" do
grupy dyżurnej i pomaga w kuchni. Najchętniej zaś przesiaduje
w gabinecie lekarskim, gdzie doktor przeważnie wynajduje mu
coś do roboty, albo po prostu kręci się między budynkami, sta-
rając się nikomu specjalnie nie pokazywać na oczy, czy też siada
na leżaku, czyta książki, pisze listy.
Wszędzie i nigdzie, ze wszystkimi i z nikim — takie-'jf&t'teraz
jego życie. - - '??'?'?'
, a j-*
iii--
i *?
ROZDZIAŁ PIĄTY
Czarna Łapa straszy
Pewnego dnia, gdy „Huragany" wyruszyły na dłuższą wyciecz-
kę, Michał przyłączył się do grupy „Marsjanek", „przednajstar-
szych" dziewcząt, które rozsiadły się na placyku przed kuchnią
przy wielkich, emaliowanych misach. Wyglądają rzeczywiście jak
istoty nie z tej ziemi, bo właśnie przebierają jagody na pierogi.
A że żadna sobie tych jagód nie żałuje — zęby i usta mają wy-
malowane na czarno. A że jeszcze w dodatku, jak to dziewczyny,
bez przerwy mizdrzą się, poprawiają chustki, które kazano im za-
wiązać na głowach, wyciągają sobie spod nich jakieś kosmyki
i loczki — mają umalowane jagodowym sokiem czoła, szyje, uszy
i wszystko.
Do tego trzeba dodać, że „Marsjanki" gdaczą po prostu jak sta-
do kur, a usta, pełne jagód, zamykają im się tylko wtedy, jeśli
trzeba na przykład wymówić „m", „b" czy jakąś inną głoskę w tym
rodzaju.
— Moje nowiusieńkie szorty! Trzy miesiące na nie składałam,
ani dropsa nie kupiłam, ani loda, tylko ciułałam jak głupia, żeby
sobie kupić frotowe!
25
» Czarna Łapa
— A mnie skarpetki ciotka aż z Białegostoku przywiozła, jak
tam na delegacji była! W całej Warszawie takich nie można ku-
pić! A po koszulkę gimnastyczną białą też się trzeba nieźle w ko-
lejce wystać! A moja była taka dobra! Wszystkie inne po pierw-
szym praniu to się zaraz w falbanę u dołu wyciągają, a ja swoją
prałam i prałam, i nic!
— A chusty kto nam da nowe? Kolonia ich też na loterii nie
wygrała!
— Dziewczyny! Nie jęczcie tak! — mówi któraś rozsądniejsza.
— Naradźmy się, co robić?
— Nic nie zrobisz! — mówi inna grobowo. — Bo te rzeczy
wziął duch!
— Duch?! Mańcia, co ty gadasz? — protestują inne.
— Jasne, że duch — popiera Mańcie jakaś stronniczka. — Tu
już w zeszłym roku Czarna Łapa straszyła! Po strychu hukało!
Pod schodami szurało! A po korytarzu coś tak w nocy człap-człap-
-człap...
— Pewnie ktoś szedł siusiu zrobić... \
28
— Nikt nie szedł! Pani sprawdzała! — zaperzyła się Mańcia.
— Słuchajcie. Naprawdę u nas jest duch. Ja się raz obudziłam,
akurat była dwunasta, bo mam fosforyzujący zegarek, to wiem.
I coś tak jęczało: mmm... i tak charczało, jakby kogoś dusili...
— No i co zrobiłaś? — pyta grupowa, która, zdaje się, nie za
bardzo w te duchy wierzy.
— Jak to: co? Położyłam sobie poduszkę na głowę, powiedzia-
łam trzydzieści razy „kysz, kysz, przepadnij, maro!" i przestało.
— A najlepiej to trzy razy plunąć przez lewe ramię, ale ko-
niecznie przez lewe, tfu, tfu, tfu!
— Ty, magiczka! Jak jeszcze raz na mnie pluniesz, to... — obu-
rza się któraś siedząca z tyłu.
— Dziewczyny, puknijcie się! — nie wytrzymuje grupowa. —
Duch ukradł wam szorty i paraduje w nich po korytarzu! Zdały
do siódmej i w takie zabobony wierzą! Zgroza!
Michał nie odzywa się, ale w duchu przyznaje rację grupowej.
Te dziewczyny strachają się byle czego!
Znad sąsiedniej miski któraś zaczyna chichotać.
— Oj! Nie wytrzymam! Duch w szortach Mańci i w opalaczu
Bożeny plażuje się w świetle księżyca!
— Ale rzeczy zginęły! A żaden złodziej by nie właził po nocy
na pierwsze piętro po głupie chusty i skarpetki.
— A jednak rzeczy nie ma i wiecie co? Trzeba powiedzieć kie-
rowniczce!
— O, kierowniczka idzie, Jolka, leć po nią.
Jolka zrywa się i po chwili sprowadza kierowniczkę.
— Proszę pani! Nam poginęły rzeczy z sypialni. Suszyły się
wieczorem na sznurku na oknie, a teraz nie ma. Pusty sznurek
został. ...???•;? ,.'...>?-, ".r- ?'..-. • ?'?:??
— Ej, pewno gdzieś się zawieruszyły. Czy sprawdziłyście wszy-
stko, przeszukały? — pyta kierowniczka.
— Przeszukałyśmy, jasne! Pani wie, że u nas zawsze jest po-
rządek.
Rzeczywiście „Marsjanki" zawsze mają sypialnię „wylizaną" na
dziesięć punktów. Nigdy im jeszcze komisja czystości nie posta-
wiła mniej.
— Hm, przykra sprawa — mówi kierowniczka. — Proponuję,
żeby sprawdzić raz jeszcze i wszystko przeszukać. Na ziemi pod
oknem też.
29
— A jak się nie znajdą?
— Wtedy proszę spisać na kartce wszystko, co zginęło, i przy-
nieść tę kartkę do mnie. Będziemy się starali te rzeczy odnaleźć.
A na razie nie róbcie paniki. Michał, czy możesz pójść ze mną?
Pomożesz mi segregować pocztę.
— Już lecę, proszę pani! — zrywa się Michał i wyciera ręce
o spodnie. Może do niego nareszcie coś przyszło?
/?'.
n -.stu
,fO<
- ? u
ob ioo r
ROZDZIAŁ SZÓSTY --.r
cztery oczy z doktorem
fl ~~
Czy zwróciliście kiedyś uwagę, ile tajemniczości i magicznej siły
mają w sobie napisy na buteleczkach i fiolkach z lekarstwami?
Oto niewielka brunatna pigułka, którą dostajesz do ssania przy
chrypce i bólu gardła; ni to słodka, ni słona — bez smaku i bez
charakteru. ^
Ale jeśli przeczytasz na fiolce niezwykłe słowa „furfurylosemi-
carbazon" — od razu staje się jasne, że w małej pastylce mają
siedzibę potężne siły. Zaraz nabierasz dla niej szacunku.
Calcium bicarbonatum — kojarzy ci się z niezdobytym zam-
kiem na szczycie urwistych skał, o sterczących basztach, z których
jedna została ukruszona. Przez wichry i ulewy? Przez nieprzyja-
cielskie pociski? Nie wiadomo.
Oxycort — ten wygląda całkiem niewinnie w swej jasnobłękit-
nej tubce. Ale zamknij oczy i powtórz w myślach kilka razy sło-
wo „oxycort". Powtarzaj je tak długo, dopóki nie ujrzysz białego
jak mleko rumaka, bijącego niecierpliwymi kopytami o ziemię.
Wydaje się płochliwy i nie nawykły do posłuchu, lecz o, to mądry
koń! Wyniósł swojego rannego pana z pola bitwy, przepłynął rze-
it
kę, nie gubiąc z siodła bezwładnego ciała, i zatrzymał się dopiero
przed rodzinnym domem żołnierza...
Michał w zamyśleniu zwija elastyczne bandaże, a pan doktor
siedzi przy stoliku nad stertą kart zdrowia i coś do siebie mruczy.
— Panie doktorze, a po co tyle bandaży?
— Dla was, będziecie się bandażować.
— Toby chyba każdy musiał sobie coś zwichnąć albo skręcić,
żeby to wszystko było potrzebne!
— Mam nadzieję, że nikt niczego sobie nie zwichnie, a bandaże
i tak będą potrzebne. Powiem ci potem, a teraz cicho siedź, bo mi
się karty pomyliły, muszę liczyć jeszcze raz.
I doktor, mrucząc pod nosem, .zaczyna przekładać karty z jednej
kupki na drugą.
— Ile tych spróchniałych zębów człowiek się naliczy, ile krzy-
wych pleców naogląda i koślawych nóg na takich koloniach, to aż
strach! — westchnął doktor.
— Ale podobno na wsi jest jeszcze gorzej niż w mieście — po-
wiedział Michał.
— Ba, na wsi... — przytaknął doktor. — A ty skąd o tym
wiesz? — zdziwił się.
— Józek opowiadał mi o tym, bo on się uczy na lekarza. A my
właśnie z Józkiem, jak ja już dorosnę i zostanę lekarzem, wynaj-
dziemy razem lekarstwo na raka!
— A ten Józek to kto? Brat twój?
— To właściwie wujek, ale taki młody jak brat! On jest naj-
fajniejszy z całej mojej rodziny! Zawsze ze mną gada i wszędzie
chodzi! Jak w tym roku wyjeżdżał na obóz wojskowy, to powie-
dział: ,,No, bracie, mógłbyś mnie odwiedzić w Brzezinach..." —?
Michał przerywa raptem swoją opowieść. ,,,;, ,,; . r,. <
__ O — mówi Piwko. — To może być ciekawe. Znów coś zna-
lazł?
Wszyscy cichną. Cała grupa patrzy na Michała. Michał czuje,
jak jego starannie przygotowane przemówienie rozwiewa się ni-
czym mgiełka i nie pozostaje z niego w głowie ani jedno zdanie.
— My... — zaczyna niepewnie. — Pan doktor... powiedział,
że każdemu przyda się wiedzieć coś o medycynie. Bo każdemu się
to przyda na wszelki wypadek. Żeby umieć bandażować i znać
różne lekarstwa na porażenie słoneczne, ból brzucha i tak dalej.
I wiedzieć o bakteriach, jak z nimi walczyć, jak się odżywiać, żeby
być zdrowym. Pan doktor dał mi bandaże i taką książkę, gdzie
wszystko jest napisane. I kazał się spytać, czy chcemy tego się
uczyć? Wtedy on przyjdzie i nam pomoże.
Zapadła znów cisza. Nikt jakoś nie kwapił się z odpowiedzią.
Wreszcie odezwała się pani Sławka:
— Mnie się wydaje, że to dobry pomysł. A wam? Odpowiedz-
cie, czy chcecie? ~»
Pierwszy odezwał się Wocial:
— Ale, proszę pani, cały rok się człowiek uczy i jeszcze na
wakacjach?
— My mamy dość wkuwania! — odezwali się inni.
— Zęby myć zęby, to mama i tak co wieczór przypomina!
— To może lepiej dziewczyny by się tym zainteresowały? One
tak lubią się myć i prać bez przerwy!
— Jak wlezą pod prysznic, to ich kijem nie wygnasz!
— Przecież jak ktoś jest chory, to na kolonii jest higienistka
i lekarz, a w domu przychodnia, i gotowe!
— Nie warto się, proszę pani, wygłupiać! — rozległy się głosy
z kąta.
5 Czarna Łapa
49
— Nie, to nie — powiedziała pani Sławka, ale widać było, żę
jest zła. — Namyślcie się jeszcze. A na razie, dobranoc!
Zgasiła światło i wyszła. .
i A Piwko podskoczył na materacu, aż trzasnęły sprężyny, i $$l-
dewał: ^ .
..: Pirli-pit! •• ' - ? ? ;. , ;- ,v ' o?
Oj. 7i Kto ma bzika, >b :,. - -..?. ; u.
f , j Niech się szkoli na medyka. -, ;5
Michał nie odezwał się ani słowem. Leżał z twarzą wciśniętą
w poduszkę i układał w myśli rozpaczliwy list do Józka:
Józek!
Ja już tu nie mogę wytrzymać. Wszyscy myślą, że to ja kradnę. Dla-
tego mnie dzisiaj słuchali, bo myśleli, że się przyznam. A do czego mam
się przyznać? Więc jak się dowiedzieli, że o coś innego chodzi, to na
złość wyśmieli...
Wiedział, że takiego listu nie napisze ani jutro, ani nigdy. Ale
układał go sobie w myśli i to przynosiło mu ulgę.
9.Ł
OS'.
?:?>,<•??* : : ? .-. . :? V,v ..:
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY .
Pani Sławka ma wolne
Pani Sławka ma dziś wolne. Wymalowała sobie oczy na koloro-
wo. Założyła perukę. Fajnie wygląda! Jak jakaś aktorka filmowa.
Wzięła pod rękę koleżankę, która także ma wolny dzień, i razem
pojechały do Jeleniej Góry. Pod parasolem, bo zaczął padać deszcz.
A z chłopakami została pani świetliczanka.
Wszyscy rozsiedli się przy stolikach w świetlicy. Próbowali pu-
ścić w ruch telewizor — ale gdzie tam! Znowu nic nie widać,
obraz przeskakuje i migoce, dźwięk jakiś zachrypły i mamroczą-
cy. Zgasili starego gruchota. Jedni zaczęli grać w bilard, inni sta-
nęli do ping-ponga. Ktoś gra w warcaby, ktoś coś rysuje. Ogółem
— nuda.
— E — mówi pani świetliczanka. — Idzj?n&F&w świat!
— Ale deszcz, proszę pani, pada...
— No to co? Mamy kolonijne peleryny.
— Ale błoto, proszę pani, nie warto...
— Utaplamy się tylko jak gęsi... *
W drzwiach świetlicy stają dwie „Marsjanki".
— Nasza pani się pyta, czy można wypożyczyć peleryny, bo
chcemy się przejść...
51
— Kiedy widzicie — mówi pani świetliczanka — my właśnie
chyba zaraz będziemy wychodzić...
— Ale przecież te peleryny są dla starszych! — mówią „Mar-
sjanki". — Ci malcy się w nich potopią!
Heca! Gdyby pani świetliczanka z „Marsjankami" chciały pod-
stępnie wyprawić „Huragany" na spacer, mogłyby użyć tylko ta-
kiego właśnie sposobu.
— Peleryny zajęte! — krzyczy Piwko.
— My teraz wychodzimy!
— Maluchów sobie znalazły!
Trzeba trafu, że jedna z „marsjańskich" delegatek rzeczywiście
niezbyt wysoko odrosła od ziemi. Tykowaty Wocial przyskakuje
do niej i, zadzierając ramię jak najwyżej, woła:
— No, co? Może się zmierzymy, kto większy?
— Cicho! — woła pani świetliczanka. A do „Marsjanek" mówi:
— No, niestety, spóźniłyście się. „Huragany" mają pierwszeń-
stwo.
„Marsjanki" znikają jak niepyszne, a „Huragany" jak prawdzi-
wy huragan rzucają się do peleryn. Po chwili, owinięci od stóp
do głów w zielone płachty, są już gotowi do wyjścia. Niektórzy
poobwiązywali się paskami, aby peleryny nie wlokły się za nimi.
— A ty na co czekasz? — pyta pani świetliczanka Michała.
— On z nami nie chodzi, proszę pani. Bo on jest sercowy! Dok-
tor mu nie pozwolił! «•
— Zawracanie głowy. Nie idziemy nigdzie daleko! Ubieraj się
zaraz! — rzuca Michałowi pelerynę.
Umundurowany oddział maszeruje w stronę lasu. Drobny deszcz
przyjemnie popukuje o brezent kapturów. Kalosze rozchlapują gę-
ste błoto. Wierzchołki świerków giną w szarej, zawiesistej mgle.
Ktoś zaczyna śpiewać zawadiacką piosenkę, której „Huragany"
uczą się na ognisko:
Poprzez góry, rzeki i doliny,
poprzez zamieć ognia, dym i huk,
wymijając miny,
naprzód szły maszyny
plątaniną przyfrontowych dróg.
iwom
CfÓi* '.
.Liii; J:,.
.V .V<r".C
Hej, drogo, dróżko/ ? ^'>
oi > v
śmierć codziennie ścigała się z nami! "*c'• -
Zaczekaj, siostro! Nie tak ostro! s*idS A
Jeszcze dla nas umierać nie czas! s--'* (y
I .;;;-...?-I <??.::<•??;.
ł a1.1 ',i ?>
'.iii''
ii* ? .j> J
I ••'?>?"??.?».;•.•?
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Deszczowy spacer
Pod deszczem i wiatrem, na wypełnionych lepkim błotem kolei-
nach górskiej drogi, piosenka przestaje być piosenką — jest tak,
jakby krople deszczu uderzały nie w brezent kaptura, lecz o blachę
szoferki. Jakby to nie kalosze szukały przejścia wśród wykrotów
i kamieni, lecz koła ciężarówki „wymijając miny" przedzierały się
przez „plątaninę przyfrontowych dróg". Jest tak, jakby każdy sie-
dział za kierownicą starego wojskowego „zislP', wpatrywał się
uważnie w zadeszczony horyzont i parł przed siebie, przez kraj
radziecki, polski, niemiecki, ścigając pobitą armię wroga. T/ u^,,^
.°;-J
'• Cżężfca byźa dropo do Berlina ?-
pod kulami i pod ogniem dział.
" Lecz uparte serce
*?%'?? .' :-T" miał nasz brat w szoferce -'"'- -;;: ;• ' JU-
ż dojechał, gdzie dojechać miał! ' ?•''"'"
— Uwaga! Stop! Pięć minut postoju! — woła pani świetliczan-
ka, machając połami peleryny. „Kolumna samochodowa" zatrzy-
muje się. Czas, który razem z piosenką przeskoczył nagle o trzy-
dzieści lat wstecz, wraca znów na swoje miejsce.
....uli . . .iljf
55
56
— Pchamy się do góry czy zawracamy? — pyta pani. — Przed
nami dosyć stromy odcinek.
— Idziemy, idziemy jeszcze! — wołają chłopaki.
— Ale ten nasz „sercowy" już się chyba zmęczył — pani świe-
tliczanka wskazuje na Michała, który oparł się o pień drzewa
i stara się wyrównać przyśpieszony oddech. — Będziecie mu pew-
nie musieli pomóc się wdrapać. — Kiedy indziej takie polecenie
wywołałoby protesty. Ale przecież jeszcze wszyscy pamiętają, że
pod każdą peleryną przed chwilą siedział „brat w szoferce".
— Jasne. Pomożemy — mówią. I zaraz dwóch Darków łapie go
za ręce i zaczyna holować do góry. A z tyłu podchodzi Tomek Sa-
lamon i popycha Michała w plecy.
Człap, człap — teraz wszyscy poruszają się powoli, bo podejście
jest rzeczywiście ostre. Nie ma mowy o śpiewaniu. Wyłażą na nie-
wielką platformę. Las staje się w tym miejscu rzadszy.
— Stąd widać zawsze Śnieżkę — mówi Salamon.
Ale w tej chwili wszystko wypełnia kłębiasta mgła i ściana
drobnych, rozpylonych kropel wody.
— Cwangla idzie, góry niecynne — słyszy nagle Michał swój
własny głos.
— Co, co? — dziwią się wszyscy. Pani zaczyna się śmiać.
— To takie góralskie powiedzonko! Cwangla to znaczy mgła.
A to ty bywasz w Tatrach? — pyta Michała.
— Ja nie. Ale mój brat z siostrą byli w zeszłym roku i jak
przyjechali, to ciągle tak mówili.
Droga opada teraz łagodnie w dół.
— No to co? Schodzimy chyba?
— Pewnie, proszę pani! „Cwangla idzie, góry niecynne!" —
krzyczą „Huragany" i pędzą w dół, przeskakując kamienie.
Pani z Michałem doganiają ich dopiero na dole. Deszcz rozpa-
dał się teraz potężniej, więc wszyscy chowają się do pustej szopy
stojącej przy drodze.
Szopa służyła widać do przechowywania drewna, bo na ziemi
poniewierają się jeszcze jakieś pniaki i klocki, które świetnie na-
dają się do siedzenia.
— Posiedźmy tu chwileczkę, może trochę się przetrze! Dobrze,
proszę pani? — proszą chłopcy.
— Możemy posiedzieć, czemu nie — zgadza się pani. — Obej-
rzymy sobie przez ten czas na mapie tę drogę, którą przeszliśmy.
Mapę chyba mam w kieszeni.
57
I
Zanurza ręce w przepaścistych kieszeniach kolonijnej peleryny.
I nagle brwi marszczą się jej ze zdziwienia. Bez słowa wyciąga
rękę i rozwiera dłoń przed oczyma zdumionych chłopców.
Na dłoni leży skórzana portmonetka. Złote linie drukowane na
cienkiej skórce połyskują w półmroku, układając się w zarys ja-
kiejś twarzy okolonej długimi włosami.
— Portmonetka z portretem Kopernika? Tak było w komunika-
cie? — pyta pani, odpina guziczek i sięga do wnętrza.
W środku tkwi nowy pięćdziesięciozłotowy banknot złożony
w ósemkę.
'<-?:
?.{?; u-
ęr
j '•? '.-!\
i/'v.-a! v r-'i
W
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Przy kuchni polowej .
firn •»'?'
Znów „Huragany" pomaszerowały na daleką wycieczkę, wyśpie-
wując swoją piosenkę o frontowym szoferze. I znów Michał odpro-
wadzał ich wzrokiem, póki nie zniknęli na ścieżce pod lasem, a po-
tem zaczął wędrówkę po kolonijnym terenie.
Jak zwykle zajrzał do gabinetu lekarskiego.
— Oo! — powitał go pan doktor. — Przyszedłeś pomagać? Ale
dziś nic z tego. Zamykam gabinet na wszystkie spusty, idę pocie-
szać moje trzy małe „świnki", które leżą w izolatce — żartuje. —
Obiecałem pograć z nimi w chińczyka. To bardzo dobrze się skła-
da, że cię spotykam. Będziesz się kręcił po terenie, prawda?
— Mhm... — bąka rozżalony Michał.
— Gdyby mnie ktoś szukał, powiesz, że jestem w izolatkach,
dobrze?
I pan doktor, powiewając rozpiętym fartuchem, odchodzi.
Michał, przemykając się cicho po schodach, zagląda do kuchni.
Ale nie zdążył jeszcze przekroczyć progu, gdy chwyta go za ramię
panna Krysia Kapusta.
— Nie wolno teraz wchodzić, wszyscy zajęclf1 Przyjechała kon-
trola z sanepidu! l
59
60
Michał zawraca więc jak niepyszny i wolno człapie po stromych
schodkach.
Tak wolno, że panna Krysia zdążyła go jeszcze dogonić i we-
tknąć mu w rękę „nadliczbową" drożdżówkę z drugiego śniadania.
— Nie martw się, jutro przyjdziesz — szepce mu do ucha.
Michał kruszy od niechcenia drożdżówkę, bo wcale nie jest głod-
ny. Ale panna Krysia uparła się, że go utuczy, i prawie co dzień
daje mu jakieś „dożywianie".
Gdyby wiedziała, że tę drugą drożdżówkę zjada przeważnie gru-
by Zyziek-Piwko, dopiero byłaby zła! Ale teraz Michał nawet nie
ma komu dać tej drożdżówki...
A jakże, jest komu!
Pod podłogą żołnierskiej polowej kuchni-wagonu mieszka suka.
Zdziorbka. Zdziorbkę przygarnął kiedyś i nazwał tak szeregowy
Staszek, który niedawno skończył służbę wojskową i pojechał do
swojego domu w Chochołowie. Dziwna wieś Chochołów leży na
Podhalu i tam tak dziwnie nazywają psy. Gdy Staszek pojechał
do domu, Zdziorbka uciekała za nim trzy razy. Żołnierze dogania-
li ją „gazikiem" i przywozili z powrotem. Teraz smutna Zdziorbka
przywiązana jest do koła wagonu grubym sznurkiem. Oprócz
Zdziorbki sypia tu jeszcze jej szczeniak, czarny kundel Zdrapek,
lecz on biega na wolności. Przeważnie bawi się z dziećmi z ko-
lonii.
Na widok Michała Zdziorbka piszczy z radości, rozpłaszcza się
na ziemi jak placek i zamiata kurz białym, brudnym ogonem. Mi-
chał wpełza pod wagon, obejmuje Zdziorbkę za szyję i karmi ją
po kawałku drożdżówką.
— Nie martw się, Zdziorbka, polubisz Borowice... — tłumaczy
jej tak samo, jak Michałowi tłumaczył kiedyś pan doktor...
Pod prawą ręką Michała coś szeleści i uwiera go*w łokieć. Sięga
w tamtą stronę i odpycha ręką zmięty i zapiaszczony zwitek ce-
lofanu. Popchnięty śmieć toczy się aż do wyjścia i zatrzymuje
w miejscu oświetlonym promieniami słońca. Michał od niechcenia
spogląda tam. Wygląda to jak „psu z gardła wyjęte". Na celofa-
nie widać szczątki różowej nalepki z fragmentami napisu: WAF...
TEATR...
Michał wyciąga rękę na zewnątrz, żeby chwycić ów śmieć.
W tym momencie widzi spod wagonu grube nogi pani świetli-
czanki, która chodzi po terenie i szuka „cherlaków", co nie poszły
ze swoimi grupami na wycieczkę. Ale nie ma głupich! Michał wie,
że dziś w świetlicy nudy na pudy. Same maluchy — różne szczer-
bate Beaty i zasmarkane Pawełki, z którymi trzeba bawić się
w kółeczko.
6 Czarna Łapa
61
Niech je sobie pani świetliczanka sama niańczy. On nie wytknie
ze swojej kryjówki nawet czubka nogi.
__ panie Zygmuncie, nie było tu u pana jakich dzieci? — zaga-
duie pani świetliczanka do kucharza. — Bo zawsze ciągną do pa-
na jak muchy do miodu...
__ jsjie było żywego ducha! A co, zginęło pani któreś? — odpo-
wiada kucharz.
__ Tak tylko szukam, na wszelki wypadek... — mówi świetli-
czanka. Nogi jej robią w tył zwrot i oddalają się, wzbijając ob-
łoczki kurzu.
__ Ej, ty, warszawiak z psiej budy, możesz już wychodzić... —
mówi półgłosem kucharz, niby to do siebie. — Słyszysz mnie tam?
Wyłaź, bo cię pchły oblezą, a od ciebie całą kolonię... W świetlicy
nudno co? Pójdziesz ze mną po drzewo? — pyta kucharz, podczas
gdy Michał otrzepuje się z kurzu.
__ Tak, proszę pana... jeśli można.. — jąka Michał.
__ jasne! I mów mi Zygmunt. Mam takiego brata jak ty.
__ A ja takiego brata jak pan! To znaczy, jak ty... Tak samo
jest w wojsku, na obozie, tu niedaleko, w Brzeżnicy.
__ W Brzeżnicy? — mówi Zygmunt. — Eee... jakie to tak sa-
mo! Tam tylko studenci na sześć tygodni jeżdżą, a my — służba
czynna! Dwa latka jak obszył! Ale ja nie narzekam. Lepsze to niż
kelnerowanie. Tu przynajmniej nikt nie mówi, że jedzenie niedo-
bre! Narobią się cały dzień na powietrzu, a potem konia z kopy-
tami by zjedli! A w restauracji: „tak, proszę pana szanownego,
pan zechce wybaczyć, niewymownie nam przykro..."
Szli teraz pod górkę wąską ścieżką wśród małych świerczków.
__^ jak ktoś chce jeść frykasy, to niech się ożeni! — stuknął
Zygmunt siekierą o mijany pieniek, aż posypało się próchno.
— Iii... — powiedział Michał. — Nie warto! Dla marnego żar-
cia? Ja jak będę dorosły, to będę miał wielkiego psa i szybki sa-
mochód. I nic więcej.
— E, tak gadasz... — mówi Zygmunt. — Smutno człowiekowi
samemu. A psa fajnie jest mieć. Ale zależy jakiego. Taka Zdzior-
bka to złoto nie pies. Prawdziwy przyjaciel. A znowu Zdrapek nic
niewart! Dziad, żebrak i złodziej. Do każdego się przymili, a tyl-
ko patrzy, co by ściągnąć!
— Złodziej? — zastanawia się Michał i coś zaczyna mu świtać
w głowie.
— Jeszcze jaki! — mówi kucharz. — Wszystko przed nim trze-
ba zamykać. Szparkę zostawisz i już się wepchnie, margarynę,
smalec zeżre, jakby go głodem morzyli! A przecież swoją miskę
dostaje i jeszcze połowę Zdziorbce wyjada.
rk. ?
. ?'?.; i .
'?
r ??-. f.b.:
?',*'? '.
' U" '' ' *>3 ;
i li.-; ;?
-cd«-
i/'
!:- '..H
,.,. . .;i1
)>;/; vi-
64
- T • ' ??
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Szaleńczy bieg
— No, to już tutaj! Możesz trochę jagód nazbierać, a ja raz,
dwa gałęzi narąbię. Tu blisko nie stój, żebyś patykiem w głowę
nie dostał!
Zygmunt ogląda uważnie siekierę.
— Poluzowała się, bidula!... Ale to nic, dziś jeszcze narąbię,
a potem trzeba jej będzie klinek wbić.
Michał zanurzył się w wysoki jagodniak.
Pochylając się nad krzakami, spogląda spod oka na żołnierza,
który zręcznymi ruchami obcina gałęzie i rąbie pniak na drobne
szczapki. Siekiera postukuje rytmicznie i wesoło.
„Fajny on jest! — myśli Michał. — Nazbieram mu jagód".
Zrywa liść dzikiego rabarbaru i spina go sosnową igłą. Do ta-
kiego naczynia, garść za garścią, wsypuje jagody, a jeśli się trafią,
to i czerwone, delikatne poziomki. Stracił już z oczu żołnierza,
słyszy tylko równy odgłos siekiery, co świadczy o tym, że nie od-
dalił się zbytnio.
Nagle rytm siekiery załamuje się. Słychać jakby łomot, trzask.
Ktoś jęknął? Michał prostuje się i słucha.
— Mały!... Mały!... — dobiega go jękliwy okrzyk.
— No i co? — pyta doktor.
Michał milczy jeszcze przez chwilę, a potem wypala nagle:
•— Ja właśnie do niego chciałem uciekać! Bo to jest tutaj po
drodze! Józek mi pokazywał na mapie i potem jak mnie wysłali
na inne kolonie... i zobaczyłem w pociągu na korytarzu mapę ko-
lejową... że to trzeba się tylko raz przesiąść... a moja rodzinka
sobie pojechała i wcale się o mnie nie martwi... a koledzy, co mieli
być tacy fajni, zaraz mi zaczęli dokuczać... myślałem, że się nigdy
z nimi nie polubię... — Michał aż traci dech po takiej trudnej opo-
wieści.
Doktor wyciąga do Michała barwne pudełko.
— Zjedzmy sobie po czekoladce, coś się nam od życia należy.
1 Michał wygładza palcami kolorowe sreberko, a doktor pyta:
— No, a teraz jak? Polubiliście się z kolegami?
Michał wzrusza ramionami.
— Bo ja wiem? Nic do nich nie mam. Oni sobie, ja sobie.
; — A ja ci powiem dlaczego — mówi doktor. — Bo jesteś... '
5 — Oni mówią „na wariackich papierach"...
— No właśnie. Oni ciągle są czymś zajęci, a ty się obijasz. Ale
to się skończy. Mam dla ciebie robotę. Zostaniesz komisarzem
zdrowia na całą kolonię. Zorganizujesz kurs sanitarny. Jak udzie-
lać pierwszej pomocy w nagłych wypadkach? Jak żyć, żeby być
?,drowym? Jak się odżywiać, żeby wyrosnąć na krzepkiego chłop-
ca? Kiedy patrzę, jak tu niektórzy wyrzucają pod stół surówki ja-
rzynowe, to mnie wszyscy diabli biorą! Mam tu różne książki me-
dyczne... Mam te bandaże... Można by zrobić jakieś konkursy, gry
sanitarne... Odpowiada ci? Oczywiście wszystko byśmy robili do
spółki...
— No! Odpowiada... — mówi Michał.
Sterta bandaży zniknęła, a tekturowe pudło pełne jest eleganc-
ko zwiniętych rolek. Przez okno widać, jak dyżurna z grupy „Sy-
renek" biegnie z kijem w ręku przez plac apelowy i uderza w że-
lazną szynę zawieszoną na drzewie.
— O, już obiad! Leć do swoich, Michał — powiada doktor.
ROZDZIAŁ SIÓDMY ^» <
Podejrzenie */ -;---.
„Huragany", zbite w ciasny krąg, rozgorączkowane rozprawiają
o czymś głośno. Michał przyciska się do jakichś pleców i zagląda
do środka.
— Dawniej to złodziejowi ucinali rękę! — woła zapalczywie
Wicuś stojący pośrodku. ^
Obok niego Zyziek, z wypiekami na pyzatej twarzy, powtarza
w kółko:
— Tylko jeden zjadłem, a trzy zostały, tylko jeden...
— E, tam — wtrąca się Darek Nocuń. — Na pewno wszystkieś
opchnął, grubasie, a teraz nie pamiętasz! Twój żołądek to jak wo-
rek bez dna, nawet nie poczułeś...
— Jeden zjadł! — wtrąca się Wojtek. — Jeszcze go prosiłem,
żeby dał i mnie, to pożałował, skąpirus jeden. To było przed sa-
mym wyjściem z sali, a potem już poszliśmy, więc nie mógł ich
zjeść, a jak wróciliśmy, nie było nic!
— Moja mamusia pół godziny stała w kolejce po te wafelki! —
lamentuje Zyziek.
— Iiidź, głupoto! — przerywa mu Tomek. <
35
36
— Też ma się czym przechwalać! Twoje wafelki to furda. Naj-
gorsze, że znów się zaczęło złodziejstwo.
— Co się stało? — Michał stuka w ramię najbliższego sąsiada.
— Ktoś ukradł Piwowarskiemu wafelki czekoladowe z tej pa-
czki, co dostał wczoraj! — odpowiada tamten nie odwracając się.
Wafle „teatralne"! Pyszna rzecz! Michał przypomina sobie, jak
Piwko przechwalał się przed wszystkimi swoją paczką i pokazywał
po kolei różne pyszności, które w niej były. Nikt jeszcze nie dostał
paczki. Piwko był pierwszy.
— O rany! -— mówi głośno. — A „Marsjankom" rzeczy poginęły
wczoraj w nocy!
— Słyszycie, chłopaki? — krzyczy Wojtek. — „Marsjanki" też
okradzione!
— Jakbyśmy mieli takie sidła żelazne, jakie kłusownicy na sar-
ny zastawiają, toby można było podłożyć do nich ciastka... Zło-
dziej przychodzi, a tutaj żelazo — chaps! go za łapę i trzyma!
My wtedy wracamy i tuś mi, bratku! — gorączkuje się Darek
Nocuń.
— liidź, głupoto! — mówi Salamon pogardliwie. — Złodziej
by ci wsadził rękę w żelazo! Czy on ślepy, czy co? Tu trzeba
„wszcząć śledztwo", jak na milicji...
38
— No, chłopcy! Stańcie parami, bo nie możemy pójść do jadal-
ni! — denerwuje się pani Sławka.
Michał dołącza do Tomka. Wmaszerowują dwójkami do sali.
— Wiesz — mówi Michał — „Marsjanki" twierdzą, że te ich
rzeczy zabrał duch!
— Duch? — mówi Tomek i nagle bacznie spogląda na Michała.
— A ty nie byłeś przed obiadem w sypialni?
— Nie — mówi Michał — siedziałem w pokoju lekarskim.
— To lepiej wytrzyj sobie twarz! — rozkazuje surowo Tomek.
Michał ociera usta ręką i widzi, że na grzbiecie dłoni rozmaza-
ła się czekoladowa smuga.
Robi mu się głupio i czuje, że się czerwieni.
Już nie tylko Tomek, lecz także inni patrzą na niego milczkiem
i podejrzliwie.
— No co! — mówi Michał. — Doktor mnie poczęstował czeko-
ladką. Możecie sprawdzić, jak chcecie!
— Cicho, „Huragany"! — syka pani świetliczanka. — Zaraz bę-
dzie audycja z radiowęzła.
Wszyscy milkną i spoglądają wyczekująco na głośnik pod sufi-
tem.
Z głośnika płynie nieśmiałe skrzyp-chryp, potem szept „no, za-
czynaj" i wreszcie odzywa się któryś z chłopaków:
— Uwaga! Tu komunikat specjalny! Do kierownictwa kolonii
zgłoszono ostatnio, że zginęły następujące przedmioty: portmo-
netka skórzana, brązowa, z portretem Kopernika. W portmonet-
ce był nowy banknot pięćdziesięciozłotowy złożony „w ósemkę",
scyzoryk marki „Gerlach" z czterema ostrzami, okładany brązową
masą perłową, trzy niebieskie chusty zastępu „Marsjanek", ko-
stium plażowy...
Tu nastąpiło wyliczenie wszystkich rzeczy, które zginęły „Mar-
sjankom", i spiker zakończył:
— Uczciwych znalazców czy też