JOANNA PAPUZINSKA CZARNA ŁAPA MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA Im. H. Sienkiewicza ?w Pruszkowie ODDZIAŁ DZIECIĘCY CZARNA ŁAPA ROZDZIAŁ PIERWSZY Tu się nie da wytrzymać... — Ja chcę z wami! — upierał się Michał. — Nie możesz z nami. My jedziemy w góry, a ty jesteś chu- chrak. A na koloniach nad morzem wzmocnisz się, nabierzesz sił — tłumaczyła mama. — Musisz się usamodzielnić, Michał, nie możesz całe życie trzy- mać się maminej spódnicy — przekonywał tata. Potem Marta i Wojtek, starsze rodzeństwo, opowiadali mu o ko- loniach cuda; jacy mili będą koledzy, jak się będzie kąpał w mo- rzu, zbierał muszelki i bursztyny. Przecież chyba chce zobaczyć morze? I Michał dał się namówić. Został zapisany na kolonie. A rodzi- ce, Marta i Wojtek zapakowali swoje namioty, konserwy, plecaki i przepustki ,,na słowacką stronę", wsiedli w pociąg i odjechali. Na dwa dni przed początkiem turnusu Michała, bo na inny dzień nie było biletów. Michał został z „najmłodszą ciocią", Danuśką, która miała go odprowadzić na dworzec. Z obietnic Marty i Wojtka nic się nie spełniło. W dwie godziny po ich wyjeździe zadzwonił telefon. Dzwonili z tatusiowej pracy i pytali, czy Michał może być przerzucony na 6 inne kolonie, w województwie wrocławskim, bo coś tam się stało i nie mogą wszystkich pomieścić ,,w obiekcie nad morzem". — Ależ oczywiście — powiedziała ciocia Danuśka, która zawsze zgadzała się ze wszystkimi. — To nie robi żadnej różnicy! Czy dzień wyjazdu się nie zmienia? I dowiedziawszy się, że nie, jeszcze raz zapewniła tych, co dzwo- nili, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i że ona zawia- domi rodziców o zmianie. „Mili koledzy" zaraz od początku przezwali Michała „Uszatym", wyrzucili z miejsca pod oknem w przedziale, gdzie usadowiła go pani wychowawczyni, i zjedli mu całą czekoladę, kupioną przez Danuśkę. Jeden, okropnie gruby, spytał go potem: — Uszaty, chcesz zobaczyć małpkę? A gdy Michał odrzekł, że tak, wówczas gruby podsunął mu lu- sterko i Michał ujrzał w nim własną twarz. Wzruszył ramionami, wcisnął się w kąt i nie odzywał się do ni- kogo. Kotłowali się jeszcze z godzinę, a potem ułożyli się spać. Za szybą wagonu migały jakieś światełka, to znów stawała czar- na tablica nocy. Gruby sąsiad z ławki zarzucił Michałowi nogę na biodro. Ten, co śpi pośrodku, na walizkach, sapie głośno przez otwarte usta. Czyjaś ręka, zwieszona bezwładnie z górnej półki, dynda w lewo i w prawo. Wychowawczyni zdrzemnęła się na roz- kładanym krzesełku w korytarzu. Opiera głowę o ścianę. Włosy zasłoniły jej twarz. Dobrze, bardzo dobrze, niech sobie śpi pani Sławka (bo tak ka- zała na siebie mówić). Już nigdy go nie zobaczy. Poradzi sobie bez pani, bez rodziców i bez tej całej Danuśki! Jest jeszcze na tym świecie ktoś inny, ktoś, kto go się nigdy nie wyrzeknie i tego ko- goś trzeba szukać właśnie tu, na trasie pędzącego pociągu! A Mi- chał go znajdzie! Sprawdził wszystko dokładnie na mapie kolejo- wej w korytarzu: miejscowość, powiat, województwo, wszystko zgadzało się dokładnie z adresem, który miał zapisany na kartce. Trzeba działać! Michał ostrożniutko podkurcza nogi i wyczołguje się spod gru- bej łydki sąsiada. Jeszcze walizka i siatka ze śniadaniem... Je- szcze kurtka... Niestety, gruby podłożył ją sobie pod głowę. No, obejdzie się bez kurtki, jest gorąco! Teraz szybko, szybko, żeby nikogo nie spotkać na korytarzu! Pociąg jedzie po wysokim nasypie, a w dole widać ulice i domy. Na pewno zaraz będzie stacja. Tu Michał musi się przesiąść i pod- jechać jeszcze kawałek drugim pociągiem. Sprawdza, czy w kie- szeni ma portmonetkę z pieniędzmi. Pięćdziesiąt złotych powinno mu chyba wystarczyć na bilet. O mamo! Wyjściowych drzwi wagonu nie da się otworzyć! Są zamknięte na głucho, klamka wyjęta. „Mam drut! Zrobię wytrych!" — myśli Michał z rozpaczą. Dygocącymi rękami wyciąga z kieszeni kawał grubego drutu, prostuje go i zaczyna manipulować przy zamku. Ale pociąg, jakby na złość, zaczyna gwałtownie zgrzytać i kołysać, Michałem rzu- ca na wszystkie strony. Udaje mu się wreszcie wsunąć drut w o- twór po wyjętej klamce. Prędzej, prędzej! Stacja chyba już blisko, bo przy torach stoi coraz więcej latarni. Nagle ktoś kładzie mu rękę na ramieniu. Michał podskakuje ze strachu i odwraca się. Ostry koniec drutu wbija mu się w palec. Za nim stoi wysoki pan w okularach. Z ramienia zwisa mu tor- ba ze znakiem czerwonego krzyża. — Dobrze że tędy wracałem — mówi. Michał ssie skaleczony palec i myśli: „Zaraz zaczną się pytania i krzyki... Zaraz się rozpłaczę..." Doktor podnosi walizkę. — Chodź — mówi — opatrzymy ten palec. -• Przez chybocące przejście między wagonami prowadzi go do przedziału, który ma na szybie przyklejoną kartkę z czerwonym krzyżem. Ktoś dorosły śpi pośrodku na ławce, pomrukując coś tam przez sen. Doktor smaruje Michałowi palec fioletową gencjaną i zakleja plastrem. — Tak, tak — powiada — z ranami kłutymi nie ma żartów. Rzuca walizkę Michała na półkę i wskazuje mu pustą ławkę. — Połóż się tutaj — mówi — ja sobie posiedzę przy oknie. Gasi światło i otula Michała swoją kurtką. Razem z tą kurtką spada na Michała nagły i mocny sen. r H\<: .'!?' •;>?' ROZDZIAŁ DRUGI Ruszaj, fajtłapo! 10 Wczoraj dojechali na miejsce, rozlokowali się w sypialniach, wy- pakowali rzeczy. Wieczorem, zmęczeni, zwalili się na łóżka, po- snęli i obudzili się dziś rano. Za oknem kiwa się kosmata, modrzewiowa gałąź. Obok śpią nie- znani koledzy, których Michał nie bardzo jeszcze rozróżnia. Tylko pani zna już prawie wszystkich i rzadko kiedy myli ich imiona. Z kąta sali, spod okna, dobiega już wesoły gwarek. — Bym ci pokazał, jak ja zeszłego roku chodziłem po rynnie! — Wcale nie chodziłeś, chwalipięto, tylko Wojtek Wiśniewski, co jest w tym roku w starszej-średniej! — On chodził i ja też! Gadasz, a nie widziałeś! W każdej chwi- li mogę pokazać! — gorączkuje się Wocial, a Zyziek Piwowarski, czyli Piwko, bo tak zaczęli wczoraj chłopcy na niego mówić, przygaduje złośliwie: : — Chodziłeś! Na lewej nodze, a prawą drapałeś się za uchem! Rozjątrzony Wocial szarpie okno i otwiera je z trzaskiem. — Zaraz zobaczysz! — woła i wystawia nogę za parapet. Lecz natychmiast cofa ją z głupią miną, składa komuś przez okno grzeczny ukłon, a potem szybko nurkuje do łóżka. — Chłopaki! Tam stoi nasza pani z kierowniczką! Piwko zaśmiewa się do rozpuku i z radości młóci nogami w po- duszkę. A pani Sławka staje w drzwiach i wydmuchuje na swoim gwizdku dziarską pobudkę. — Wstawać, sportowcy i akrobaci! — woła, spoglądają znaczą- co na Wociala. — Macie okazję wsławić się na gimnastyce po- rannej. Ktoś tam jeszcze szuka kostiumu gimnastycznego, ktoś nie zdą- żył zasznurować trampek, lecz większość, zgodnie dudniąc piętami po schodach, zbiega na dół i ustawia się w koślawym dwuszeregu. — Słabiutko... — kręci głową pani Sławka. — Guzdraliście się całe osiem minut. Od jutra zaczynamy liczyć czas ze stoperem. Musimy dojść do czterech minut, bo inaczej dziewczyny nas prze- ścigną. Pokazuje na pstrokaty krąg dziewcząt, które obok na placyku ćwiczą już jakieś skłony. *"* — Głupi się śpieszy, diabeł się cieszy... — szepce pobłażliwie Piwko do swych sąsiadów. — Szkoda się wysilać. __ Jeszcze by się schudło... — takim samym szeptem odrzuca Wocial. Piwko wysuwa w jego kierunku swój niezawodny argument — pięść, ale pani Sławka wydaje komendę do biegu i wszyscy pędem rzucają się za nią. — Stop! Teraz będzie sztafeta z piłką! Na kapitana pierwszej drużyny pani wyznacza rudego Tomka Salamona. — Drugim kapitanem będzie... __ Ja! Oj, ja, ja! — pchają się wszyscy z paluchami podnie- sionymi pod sam nos pani. 10 — Zyziek Piwowarski — decyduje pani Sławka. •" Michał od razu robi krok w stronę Tomka. Przyjmie go czy nie? Bo w szkole... Tomek kiwa głową. Drużyny dobierają się szybko, bo jeszcze mało kto zna się nawzajem. Pani Sławka wbija w trawę dwie chorągiewki, naprzeciw rów- nolegle stojących rzędów. — Każdy zawodnik z piłką w ręku obiega chorągiewkę z lewej strony! Kto piłkę upuści, musi ją podnieść. Uwaga — start! Czy to Zyziek przed chwilą tak pogardliwie wyrażał się o ści- ganiu? Przebiera teraz swoimi grubymi nogami, aż dziw, że ich nie pogubi. Ale Tomek jest lepszym sprinterem i już zawraca do swojego rzędu, zanim Piwko dotarł do chorągiewki. Górą nasi! Zaraz jednak w drużynie Piwka wypadają na trasę szybcy bie- gacze. Gna jakiś chudy w czerwonych portkach, za nim malutki blondynek w okularach, za nim... -» — Ruszaj, fajtłapo! — Ktoś wali Michała z tyłu w ramię. Mi- chał podrywa się, lecz w pośpiechu podana piłka wymyka mu się z rąk i toczy daleko w krzaki! — Łaaa! — rozlega się okrzyk uciechy z nieprzyjacielskiej dru- żyny. Michał biegnie, plącząc się w gałęziach, podnosi piłkę i wraca na trasę, a tymczasem u Piwka został już tylko jeden zawodnik. Ściskając wymykającą się piłkę, Michał przebiera nogami jak może najszybciej, ale czerwona chorągiewka zbliża się tak powoli! — Z lewej! Z lewej! — krzyczy pani Sławka. Michał zmienia kierunek, mija chorągiewkę i zawraca, akurat w samą porę, aby zobaczyć Zyźka, czerwonego z radości, jak pod- nosi oburącz do góry piłkę na znak zwycięstwa swojej drużyny. 2 Czarna Łapa 13 Zrezygnowany zanosi piłkę Tomkowi, który też czerwony, ale ze złości, pokazuje mu w milczeniu trzy palce. Te trzy palce podtyka mu pod nos każdy z mijanych kolegów, kiedy Michał biegnie na swoje miejsce na końcu rzędu. Znaczy to, że trzech zawodników od Piwka przebiegło trasę w tym samym czasie, co on jeden. Michał zna to ze szkoły. Teraz już zawsze pani będzie go mu- siała wpychać na siłę do każdej drużyny, bo nikt go nie zechce. Człapie w milczeniu za Tomkiem. "'" ! , ' ; ? - Ą ROZDZIAŁ TRZECI Niezdolny do służby liniowej Po śniadaniu i apelu wszyscy chcą iść na wycieczkę, ale oka- zuje się, że nic z tego. — Będzie badanie lekarskie. Za godzinę — oświadcza pani Sławka. — Na razie idziemy do świetlicy, tam mamy coś do zro- bienia. •» W świetlicy zostało jeszcze sporo rupieci po poprzednim turnu- sie. Wszyscy zaczynają grzebać wśród zamazanych kartonów, pu- dełek na lotki od badmintona, pasków pociętej krepiny. — Z drogi, krasnalki! — pokrzykują dryblasy z najstarszej grupy i wkraczają do świetlicy niosąc trzy nowe, żółciutkie rega-r ły. Stawiają je pod ścianą obok starej, pokracznej szafy i wy- chodzą, poklepując stojących im na drodze chłopców. — To dla was, dzieci, bawcie się tym ładnie. : — Ponieważ dostaliśmy nowe regały — mówi pani świetliczan- ka — przeniesiemy teraz do nich książki, tam im będzie wygod- niej. Ustawiamy się w kolejce, każdemu podaję dziesięć książek i przenosimy je po kolei tak, żeby potem nie trzeba było porząd- kować ich na nowo według alfabetu. A do tej starej szafy po- ?ii*. wkładamy gry, farby, kartony, to wszystko, co do tej pory leżało na wierzchu. Michał przenosi palety z farbami i butelki z tuszem. Ustawia to wszystko na półce w starej szafie. Nad jego głową stojący na krześle Wicuś układa na wyższej pół- ce jakieś gry. — Chłopcy, uwijajmy się szybko z tą robotą! Idziemy na prze- gląd lekarski! Migiem, migiem! — woła pani Sławka, stając w drzwiach. Wicuś traci nagle równowagę i opiera się o plecy Michała. Bu- telka tuszu wypada Michałowi z ręki i toczy się po półce, bluzga- jąc swoją zieloną zawartością na wyścielone czystym papierem wnętrze szafy. — Zedrzyj, zedrzyj cały papier, bo ścieknie na nowe kartony! — woła nadbiegając pani świetliczanka. — Daj, ja to zrobię! To nie twoja wina, ktoś nie zakręcił butelki! -. _._ .... * — Pani go nie broni, to fajtłapa nad fajtłapami! ' j — Drewniane rączki — dogaduje ktoś z tyłu. """" Pani świetliczanka odsuwa Michała i sprawnymi ruchami zdzie- ra całą wykładzinę z półki, warstwa po warstwie. .->w — Ech, ty! — kiwa nad Michałem głową Tomek Salamon. m:< Świetliczanka wyrzuca zalane papiery do kosza. — Idźcie już, idźcie... sama to dokończę — mówi. Chłopcy wybiegają ze świetlicy i po chwili stoją już w kolejce przed gabinetem lekarskim. Doktor staje w otwartych drzwiach. — Pierwsza trójka według listy i pani wychowawczyni proszo- na — oświadcza. Michał już zobojętniał na to,- że wszyscy nad nim kiwają gło- 18 wami. Wcale się nie przejął, kiedy doktor podniósł na niego oczy znad jego karty zdrowia i powiedział: — Oj, ty, ty... rozbieraj się. Gdy Michał mocował się z koszulą, doktor pomachał jego kartą zdrowia przed nosem pani Sławce i powiedział dobitnie: — Widzi pani, to jest właśnie idiotyzm. I-dio-tyzm. — Co: idiotyzm? — spytała pani Sławka i pokazała doktorowi oczami, że jeśli idiotyzmem jest Michał, nie należy tego przy nim mówić. — Idiotyzmem jest to — oświadczył doktor — jak się prze- rzuca dzieci z jednej kolonii na drugą i nikt się nie pofatyguje, żeby sprawdzić, czy nie ma przeciwskazań. Co pani tu widzi? „Osłabienie mięśnia sercowego pogośćcowe. Przeciwskazania: for- sowne wycieczki, szybkie marsze, biegi, duży wysiłek fizyczny". Niezdolny do służby liniowej! — To co ja z nim zrobię ? — przestraszyła się pani Sławka. — A właśnie! Co z nim zrobić? — krzyknął doktor z satysfak- cją. — Słuchaj, Michał! Chcesz ty jechać do domu, do mamusi? — Moja mamusia wyjechała na urlop. W domu nikogo nie ma. Ja... ja... nie do mamusi... wcale! — Ciekawe — mówi doktor. — Nie do mamusi? No, to jibie- raj się, a my będziemy się o ciebie martwić. t 'ą, -tl a i3fc"Z0O ,j,-'v//tó.'i.. l& ? ., . : mi i olr ft j Oj O .1" ^i'J 4 na cmentarzach i w opuszczonych domostwach. Opowieść o Czar- nej Łapie jest długa jak serial telewizyjny i Kiciuś opowiada ją wcale nie co dzień, lecz tylko wówczas, gdy jest w dobrym hu- morze. Najstraszniejszy odcinek jest o tym, jak Czarna Łapa uwzię- ła się na pewną Marysię, która zdradziła powierzoną jej przez ducha tajemnicę. Wszędzie ciemno, cicho, tylko gałęzie czają się za oknem, a Ki- ciuś mówi grobowym głosem: „Marysiu... już jestem w pierwszym pokoju... Marysiu, już je- stem w drugim pokoju..." Zanim ten duch przejdzie przez wszystkie siedem pokoi i do- padnie owej nieszczęsnej Marysi, nikt by nie odważył się ze stra- chu wytknąć spod kołdry palca od nogi! Wydaje się, że pod każ- dym łóżkiem siedzi Czarna Łapa i tylko czeka na okazję! Okrop- ność! Ale niech no tylko Kiciuś „ma muchy w nosie" i nie zechce opowiadać któregoś wieczora — jak go wtedy wszyscy błagają! Jak obiecują desery, znaczki od listów i co by tylko chciał! Bo przyjemnie jest tak drętwieć ze strachu w nocy, a potem, następnego dnia rano, siąść przed budynkiem na słońcu i śmiać się z tego. Przecież to wszystko głupoty, co ten Kiciek wyplata! Kto by tam wierzył w duchy i naprawdę ich się bał! Kiedy opowieść Kiciusia zbliża się do jakiegoś przerażającego momentu, Piwko przeważnie mu przerywa i woła do Michała: — Uszatek! Schowaj uszki pod poduszkę, bo ci twoje serduszko ze strachu pęknie! Jest to powiedzonko trochę złośliwe, ale bardziej pobłażliwe i dobroduszne, bo taki właśnie teraz panuje zwyczaj mówienia do Michała. Kiedy okazało się, że Michała nie można odesłać do domu, kie- dy próbowano go przenieść do najmłodszej grupy, bo tam „zajęcia są mniej męczące", a Michał nie chciał się na to zgodzić za skarby §wiata — został w końcu wśród „Huraganów". Jest członkiem swojej grupy, ale nikt już od niego nie wymaga., aby ścigał się czy kopał piłkę. Podczas zajęć sportowych siedzi przeważnie gdzieś obok i przygląda się. Gdy zaś chłopcy idą na daleką wycieczkę w góry albo urządza- ją podchody w lesie — Michał zostaje na terenie kolonii. Czasem przyłączają go wtedy do maluchów, czasami „przyczepia się" do grupy dyżurnej i pomaga w kuchni. Najchętniej zaś przesiaduje w gabinecie lekarskim, gdzie doktor przeważnie wynajduje mu coś do roboty, albo po prostu kręci się między budynkami, sta- rając się nikomu specjalnie nie pokazywać na oczy, czy też siada na leżaku, czyta książki, pisze listy. Wszędzie i nigdzie, ze wszystkimi i z nikim — takie-'jf&t'teraz jego życie. - - '??'?'?' , a j-* iii-- i *? ROZDZIAŁ PIĄTY Czarna Łapa straszy Pewnego dnia, gdy „Huragany" wyruszyły na dłuższą wyciecz- kę, Michał przyłączył się do grupy „Marsjanek", „przednajstar- szych" dziewcząt, które rozsiadły się na placyku przed kuchnią przy wielkich, emaliowanych misach. Wyglądają rzeczywiście jak istoty nie z tej ziemi, bo właśnie przebierają jagody na pierogi. A że żadna sobie tych jagód nie żałuje — zęby i usta mają wy- malowane na czarno. A że jeszcze w dodatku, jak to dziewczyny, bez przerwy mizdrzą się, poprawiają chustki, które kazano im za- wiązać na głowach, wyciągają sobie spod nich jakieś kosmyki i loczki — mają umalowane jagodowym sokiem czoła, szyje, uszy i wszystko. Do tego trzeba dodać, że „Marsjanki" gdaczą po prostu jak sta- do kur, a usta, pełne jagód, zamykają im się tylko wtedy, jeśli trzeba na przykład wymówić „m", „b" czy jakąś inną głoskę w tym rodzaju. — Moje nowiusieńkie szorty! Trzy miesiące na nie składałam, ani dropsa nie kupiłam, ani loda, tylko ciułałam jak głupia, żeby sobie kupić frotowe! 25 » Czarna Łapa — A mnie skarpetki ciotka aż z Białegostoku przywiozła, jak tam na delegacji była! W całej Warszawie takich nie można ku- pić! A po koszulkę gimnastyczną białą też się trzeba nieźle w ko- lejce wystać! A moja była taka dobra! Wszystkie inne po pierw- szym praniu to się zaraz w falbanę u dołu wyciągają, a ja swoją prałam i prałam, i nic! — A chusty kto nam da nowe? Kolonia ich też na loterii nie wygrała! — Dziewczyny! Nie jęczcie tak! — mówi któraś rozsądniejsza. — Naradźmy się, co robić? — Nic nie zrobisz! — mówi inna grobowo. — Bo te rzeczy wziął duch! — Duch?! Mańcia, co ty gadasz? — protestują inne. — Jasne, że duch — popiera Mańcie jakaś stronniczka. — Tu już w zeszłym roku Czarna Łapa straszyła! Po strychu hukało! Pod schodami szurało! A po korytarzu coś tak w nocy człap-człap- -człap... — Pewnie ktoś szedł siusiu zrobić... \ 28 — Nikt nie szedł! Pani sprawdzała! — zaperzyła się Mańcia. — Słuchajcie. Naprawdę u nas jest duch. Ja się raz obudziłam, akurat była dwunasta, bo mam fosforyzujący zegarek, to wiem. I coś tak jęczało: mmm... i tak charczało, jakby kogoś dusili... — No i co zrobiłaś? — pyta grupowa, która, zdaje się, nie za bardzo w te duchy wierzy. — Jak to: co? Położyłam sobie poduszkę na głowę, powiedzia- łam trzydzieści razy „kysz, kysz, przepadnij, maro!" i przestało. — A najlepiej to trzy razy plunąć przez lewe ramię, ale ko- niecznie przez lewe, tfu, tfu, tfu! — Ty, magiczka! Jak jeszcze raz na mnie pluniesz, to... — obu- rza się któraś siedząca z tyłu. — Dziewczyny, puknijcie się! — nie wytrzymuje grupowa. — Duch ukradł wam szorty i paraduje w nich po korytarzu! Zdały do siódmej i w takie zabobony wierzą! Zgroza! Michał nie odzywa się, ale w duchu przyznaje rację grupowej. Te dziewczyny strachają się byle czego! Znad sąsiedniej miski któraś zaczyna chichotać. — Oj! Nie wytrzymam! Duch w szortach Mańci i w opalaczu Bożeny plażuje się w świetle księżyca! — Ale rzeczy zginęły! A żaden złodziej by nie właził po nocy na pierwsze piętro po głupie chusty i skarpetki. — A jednak rzeczy nie ma i wiecie co? Trzeba powiedzieć kie- rowniczce! — O, kierowniczka idzie, Jolka, leć po nią. Jolka zrywa się i po chwili sprowadza kierowniczkę. — Proszę pani! Nam poginęły rzeczy z sypialni. Suszyły się wieczorem na sznurku na oknie, a teraz nie ma. Pusty sznurek został. ...???•;? ,.'...>?-, ".r- ?'..-. • ?'?:?? — Ej, pewno gdzieś się zawieruszyły. Czy sprawdziłyście wszy- stko, przeszukały? — pyta kierowniczka. — Przeszukałyśmy, jasne! Pani wie, że u nas zawsze jest po- rządek. Rzeczywiście „Marsjanki" zawsze mają sypialnię „wylizaną" na dziesięć punktów. Nigdy im jeszcze komisja czystości nie posta- wiła mniej. — Hm, przykra sprawa — mówi kierowniczka. — Proponuję, żeby sprawdzić raz jeszcze i wszystko przeszukać. Na ziemi pod oknem też. 29 — A jak się nie znajdą? — Wtedy proszę spisać na kartce wszystko, co zginęło, i przy- nieść tę kartkę do mnie. Będziemy się starali te rzeczy odnaleźć. A na razie nie róbcie paniki. Michał, czy możesz pójść ze mną? Pomożesz mi segregować pocztę. — Już lecę, proszę pani! — zrywa się Michał i wyciera ręce o spodnie. Może do niego nareszcie coś przyszło? /?'. n -.stu ,fO< - ? u ob ioo r ROZDZIAŁ SZÓSTY --.r cztery oczy z doktorem fl ~~ Czy zwróciliście kiedyś uwagę, ile tajemniczości i magicznej siły mają w sobie napisy na buteleczkach i fiolkach z lekarstwami? Oto niewielka brunatna pigułka, którą dostajesz do ssania przy chrypce i bólu gardła; ni to słodka, ni słona — bez smaku i bez charakteru. ^ Ale jeśli przeczytasz na fiolce niezwykłe słowa „furfurylosemi- carbazon" — od razu staje się jasne, że w małej pastylce mają siedzibę potężne siły. Zaraz nabierasz dla niej szacunku. Calcium bicarbonatum — kojarzy ci się z niezdobytym zam- kiem na szczycie urwistych skał, o sterczących basztach, z których jedna została ukruszona. Przez wichry i ulewy? Przez nieprzyja- cielskie pociski? Nie wiadomo. Oxycort — ten wygląda całkiem niewinnie w swej jasnobłękit- nej tubce. Ale zamknij oczy i powtórz w myślach kilka razy sło- wo „oxycort". Powtarzaj je tak długo, dopóki nie ujrzysz białego jak mleko rumaka, bijącego niecierpliwymi kopytami o ziemię. Wydaje się płochliwy i nie nawykły do posłuchu, lecz o, to mądry koń! Wyniósł swojego rannego pana z pola bitwy, przepłynął rze- it kę, nie gubiąc z siodła bezwładnego ciała, i zatrzymał się dopiero przed rodzinnym domem żołnierza... Michał w zamyśleniu zwija elastyczne bandaże, a pan doktor siedzi przy stoliku nad stertą kart zdrowia i coś do siebie mruczy. — Panie doktorze, a po co tyle bandaży? — Dla was, będziecie się bandażować. — Toby chyba każdy musiał sobie coś zwichnąć albo skręcić, żeby to wszystko było potrzebne! — Mam nadzieję, że nikt niczego sobie nie zwichnie, a bandaże i tak będą potrzebne. Powiem ci potem, a teraz cicho siedź, bo mi się karty pomyliły, muszę liczyć jeszcze raz. I doktor, mrucząc pod nosem, .zaczyna przekładać karty z jednej kupki na drugą. — Ile tych spróchniałych zębów człowiek się naliczy, ile krzy- wych pleców naogląda i koślawych nóg na takich koloniach, to aż strach! — westchnął doktor. — Ale podobno na wsi jest jeszcze gorzej niż w mieście — po- wiedział Michał. — Ba, na wsi... — przytaknął doktor. — A ty skąd o tym wiesz? — zdziwił się. — Józek opowiadał mi o tym, bo on się uczy na lekarza. A my właśnie z Józkiem, jak ja już dorosnę i zostanę lekarzem, wynaj- dziemy razem lekarstwo na raka! — A ten Józek to kto? Brat twój? — To właściwie wujek, ale taki młody jak brat! On jest naj- fajniejszy z całej mojej rodziny! Zawsze ze mną gada i wszędzie chodzi! Jak w tym roku wyjeżdżał na obóz wojskowy, to powie- dział: ,,No, bracie, mógłbyś mnie odwiedzić w Brzezinach..." —? Michał przerywa raptem swoją opowieść. ,,,;, ,,; . r,. < __ O — mówi Piwko. — To może być ciekawe. Znów coś zna- lazł? Wszyscy cichną. Cała grupa patrzy na Michała. Michał czuje, jak jego starannie przygotowane przemówienie rozwiewa się ni- czym mgiełka i nie pozostaje z niego w głowie ani jedno zdanie. — My... — zaczyna niepewnie. — Pan doktor... powiedział, że każdemu przyda się wiedzieć coś o medycynie. Bo każdemu się to przyda na wszelki wypadek. Żeby umieć bandażować i znać różne lekarstwa na porażenie słoneczne, ból brzucha i tak dalej. I wiedzieć o bakteriach, jak z nimi walczyć, jak się odżywiać, żeby być zdrowym. Pan doktor dał mi bandaże i taką książkę, gdzie wszystko jest napisane. I kazał się spytać, czy chcemy tego się uczyć? Wtedy on przyjdzie i nam pomoże. Zapadła znów cisza. Nikt jakoś nie kwapił się z odpowiedzią. Wreszcie odezwała się pani Sławka: — Mnie się wydaje, że to dobry pomysł. A wam? Odpowiedz- cie, czy chcecie? ~» Pierwszy odezwał się Wocial: — Ale, proszę pani, cały rok się człowiek uczy i jeszcze na wakacjach? — My mamy dość wkuwania! — odezwali się inni. — Zęby myć zęby, to mama i tak co wieczór przypomina! — To może lepiej dziewczyny by się tym zainteresowały? One tak lubią się myć i prać bez przerwy! — Jak wlezą pod prysznic, to ich kijem nie wygnasz! — Przecież jak ktoś jest chory, to na kolonii jest higienistka i lekarz, a w domu przychodnia, i gotowe! — Nie warto się, proszę pani, wygłupiać! — rozległy się głosy z kąta. 5 Czarna Łapa 49 — Nie, to nie — powiedziała pani Sławka, ale widać było, żę jest zła. — Namyślcie się jeszcze. A na razie, dobranoc! Zgasiła światło i wyszła. . i A Piwko podskoczył na materacu, aż trzasnęły sprężyny, i $$l- dewał: ^ . ..: Pirli-pit! •• ' - ? ? ;. , ;- ,v ' o? Oj. 7i Kto ma bzika, >b :,. - -..?. ; u. f , j Niech się szkoli na medyka. -, ;5 Michał nie odezwał się ani słowem. Leżał z twarzą wciśniętą w poduszkę i układał w myśli rozpaczliwy list do Józka: Józek! Ja już tu nie mogę wytrzymać. Wszyscy myślą, że to ja kradnę. Dla- tego mnie dzisiaj słuchali, bo myśleli, że się przyznam. A do czego mam się przyznać? Więc jak się dowiedzieli, że o coś innego chodzi, to na złość wyśmieli... Wiedział, że takiego listu nie napisze ani jutro, ani nigdy. Ale układał go sobie w myśli i to przynosiło mu ulgę. 9.Ł OS'. ?:?>,<•??* : : ? .-. . :? V,v ..: ROZDZIAŁ DZIESIĄTY . Pani Sławka ma wolne Pani Sławka ma dziś wolne. Wymalowała sobie oczy na koloro- wo. Założyła perukę. Fajnie wygląda! Jak jakaś aktorka filmowa. Wzięła pod rękę koleżankę, która także ma wolny dzień, i razem pojechały do Jeleniej Góry. Pod parasolem, bo zaczął padać deszcz. A z chłopakami została pani świetliczanka. Wszyscy rozsiedli się przy stolikach w świetlicy. Próbowali pu- ścić w ruch telewizor — ale gdzie tam! Znowu nic nie widać, obraz przeskakuje i migoce, dźwięk jakiś zachrypły i mamroczą- cy. Zgasili starego gruchota. Jedni zaczęli grać w bilard, inni sta- nęli do ping-ponga. Ktoś gra w warcaby, ktoś coś rysuje. Ogółem — nuda. — E — mówi pani świetliczanka. — Idzj?n&F&w świat! — Ale deszcz, proszę pani, pada... — No to co? Mamy kolonijne peleryny. — Ale błoto, proszę pani, nie warto... — Utaplamy się tylko jak gęsi... * W drzwiach świetlicy stają dwie „Marsjanki". — Nasza pani się pyta, czy można wypożyczyć peleryny, bo chcemy się przejść... 51 — Kiedy widzicie — mówi pani świetliczanka — my właśnie chyba zaraz będziemy wychodzić... — Ale przecież te peleryny są dla starszych! — mówią „Mar- sjanki". — Ci malcy się w nich potopią! Heca! Gdyby pani świetliczanka z „Marsjankami" chciały pod- stępnie wyprawić „Huragany" na spacer, mogłyby użyć tylko ta- kiego właśnie sposobu. — Peleryny zajęte! — krzyczy Piwko. — My teraz wychodzimy! — Maluchów sobie znalazły! Trzeba trafu, że jedna z „marsjańskich" delegatek rzeczywiście niezbyt wysoko odrosła od ziemi. Tykowaty Wocial przyskakuje do niej i, zadzierając ramię jak najwyżej, woła: — No, co? Może się zmierzymy, kto większy? — Cicho! — woła pani świetliczanka. A do „Marsjanek" mówi: — No, niestety, spóźniłyście się. „Huragany" mają pierwszeń- stwo. „Marsjanki" znikają jak niepyszne, a „Huragany" jak prawdzi- wy huragan rzucają się do peleryn. Po chwili, owinięci od stóp do głów w zielone płachty, są już gotowi do wyjścia. Niektórzy poobwiązywali się paskami, aby peleryny nie wlokły się za nimi. — A ty na co czekasz? — pyta pani świetliczanka Michała. — On z nami nie chodzi, proszę pani. Bo on jest sercowy! Dok- tor mu nie pozwolił! «• — Zawracanie głowy. Nie idziemy nigdzie daleko! Ubieraj się zaraz! — rzuca Michałowi pelerynę. Umundurowany oddział maszeruje w stronę lasu. Drobny deszcz przyjemnie popukuje o brezent kapturów. Kalosze rozchlapują gę- ste błoto. Wierzchołki świerków giną w szarej, zawiesistej mgle. Ktoś zaczyna śpiewać zawadiacką piosenkę, której „Huragany" uczą się na ognisko: Poprzez góry, rzeki i doliny, poprzez zamieć ognia, dym i huk, wymijając miny, naprzód szły maszyny plątaniną przyfrontowych dróg. iwom CfÓi* '. .Liii; J:,. .V .V oi > v śmierć codziennie ścigała się z nami! "*c'• - Zaczekaj, siostro! Nie tak ostro! s*idS A Jeszcze dla nas umierać nie czas! s--'* (y I .;;;-...?-I '.iii'' ii* ? .j> J I ••'?>?"??.?».;•.•? ROZDZIAŁ JEDENASTY Deszczowy spacer Pod deszczem i wiatrem, na wypełnionych lepkim błotem kolei- nach górskiej drogi, piosenka przestaje być piosenką — jest tak, jakby krople deszczu uderzały nie w brezent kaptura, lecz o blachę szoferki. Jakby to nie kalosze szukały przejścia wśród wykrotów i kamieni, lecz koła ciężarówki „wymijając miny" przedzierały się przez „plątaninę przyfrontowych dróg". Jest tak, jakby każdy sie- dział za kierownicą starego wojskowego „zislP', wpatrywał się uważnie w zadeszczony horyzont i parł przed siebie, przez kraj radziecki, polski, niemiecki, ścigając pobitą armię wroga. T/ u^,,^ .°;-J '• Cżężfca byźa dropo do Berlina ?- pod kulami i pod ogniem dział. " Lecz uparte serce *?%'?? .' :-T" miał nasz brat w szoferce -'"'- -;;: ;• ' JU- ż dojechał, gdzie dojechać miał! ' ?•''"'" — Uwaga! Stop! Pięć minut postoju! — woła pani świetliczan- ka, machając połami peleryny. „Kolumna samochodowa" zatrzy- muje się. Czas, który razem z piosenką przeskoczył nagle o trzy- dzieści lat wstecz, wraca znów na swoje miejsce. ....uli . . .iljf 55 56 — Pchamy się do góry czy zawracamy? — pyta pani. — Przed nami dosyć stromy odcinek. — Idziemy, idziemy jeszcze! — wołają chłopaki. — Ale ten nasz „sercowy" już się chyba zmęczył — pani świe- tliczanka wskazuje na Michała, który oparł się o pień drzewa i stara się wyrównać przyśpieszony oddech. — Będziecie mu pew- nie musieli pomóc się wdrapać. — Kiedy indziej takie polecenie wywołałoby protesty. Ale przecież jeszcze wszyscy pamiętają, że pod każdą peleryną przed chwilą siedział „brat w szoferce". — Jasne. Pomożemy — mówią. I zaraz dwóch Darków łapie go za ręce i zaczyna holować do góry. A z tyłu podchodzi Tomek Sa- lamon i popycha Michała w plecy. Człap, człap — teraz wszyscy poruszają się powoli, bo podejście jest rzeczywiście ostre. Nie ma mowy o śpiewaniu. Wyłażą na nie- wielką platformę. Las staje się w tym miejscu rzadszy. — Stąd widać zawsze Śnieżkę — mówi Salamon. Ale w tej chwili wszystko wypełnia kłębiasta mgła i ściana drobnych, rozpylonych kropel wody. — Cwangla idzie, góry niecynne — słyszy nagle Michał swój własny głos. — Co, co? — dziwią się wszyscy. Pani zaczyna się śmiać. — To takie góralskie powiedzonko! Cwangla to znaczy mgła. A to ty bywasz w Tatrach? — pyta Michała. — Ja nie. Ale mój brat z siostrą byli w zeszłym roku i jak przyjechali, to ciągle tak mówili. Droga opada teraz łagodnie w dół. — No to co? Schodzimy chyba? — Pewnie, proszę pani! „Cwangla idzie, góry niecynne!" — krzyczą „Huragany" i pędzą w dół, przeskakując kamienie. Pani z Michałem doganiają ich dopiero na dole. Deszcz rozpa- dał się teraz potężniej, więc wszyscy chowają się do pustej szopy stojącej przy drodze. Szopa służyła widać do przechowywania drewna, bo na ziemi poniewierają się jeszcze jakieś pniaki i klocki, które świetnie na- dają się do siedzenia. — Posiedźmy tu chwileczkę, może trochę się przetrze! Dobrze, proszę pani? — proszą chłopcy. — Możemy posiedzieć, czemu nie — zgadza się pani. — Obej- rzymy sobie przez ten czas na mapie tę drogę, którą przeszliśmy. Mapę chyba mam w kieszeni. 57 I Zanurza ręce w przepaścistych kieszeniach kolonijnej peleryny. I nagle brwi marszczą się jej ze zdziwienia. Bez słowa wyciąga rękę i rozwiera dłoń przed oczyma zdumionych chłopców. Na dłoni leży skórzana portmonetka. Złote linie drukowane na cienkiej skórce połyskują w półmroku, układając się w zarys ja- kiejś twarzy okolonej długimi włosami. — Portmonetka z portretem Kopernika? Tak było w komunika- cie? — pyta pani, odpina guziczek i sięga do wnętrza. W środku tkwi nowy pięćdziesięciozłotowy banknot złożony w ósemkę. '<-?: ?.{?; u- ęr j '•? '.-!\ i/'v.-a! v r-'i W ROZDZIAŁ DWUNASTY Przy kuchni polowej . firn •»'?' Znów „Huragany" pomaszerowały na daleką wycieczkę, wyśpie- wując swoją piosenkę o frontowym szoferze. I znów Michał odpro- wadzał ich wzrokiem, póki nie zniknęli na ścieżce pod lasem, a po- tem zaczął wędrówkę po kolonijnym terenie. Jak zwykle zajrzał do gabinetu lekarskiego. — Oo! — powitał go pan doktor. — Przyszedłeś pomagać? Ale dziś nic z tego. Zamykam gabinet na wszystkie spusty, idę pocie- szać moje trzy małe „świnki", które leżą w izolatce — żartuje. — Obiecałem pograć z nimi w chińczyka. To bardzo dobrze się skła- da, że cię spotykam. Będziesz się kręcił po terenie, prawda? — Mhm... — bąka rozżalony Michał. — Gdyby mnie ktoś szukał, powiesz, że jestem w izolatkach, dobrze? I pan doktor, powiewając rozpiętym fartuchem, odchodzi. Michał, przemykając się cicho po schodach, zagląda do kuchni. Ale nie zdążył jeszcze przekroczyć progu, gdy chwyta go za ramię panna Krysia Kapusta. — Nie wolno teraz wchodzić, wszyscy zajęclf1 Przyjechała kon- trola z sanepidu! l 59 60 Michał zawraca więc jak niepyszny i wolno człapie po stromych schodkach. Tak wolno, że panna Krysia zdążyła go jeszcze dogonić i we- tknąć mu w rękę „nadliczbową" drożdżówkę z drugiego śniadania. — Nie martw się, jutro przyjdziesz — szepce mu do ucha. Michał kruszy od niechcenia drożdżówkę, bo wcale nie jest głod- ny. Ale panna Krysia uparła się, że go utuczy, i prawie co dzień daje mu jakieś „dożywianie". Gdyby wiedziała, że tę drugą drożdżówkę zjada przeważnie gru- by Zyziek-Piwko, dopiero byłaby zła! Ale teraz Michał nawet nie ma komu dać tej drożdżówki... A jakże, jest komu! Pod podłogą żołnierskiej polowej kuchni-wagonu mieszka suka. Zdziorbka. Zdziorbkę przygarnął kiedyś i nazwał tak szeregowy Staszek, który niedawno skończył służbę wojskową i pojechał do swojego domu w Chochołowie. Dziwna wieś Chochołów leży na Podhalu i tam tak dziwnie nazywają psy. Gdy Staszek pojechał do domu, Zdziorbka uciekała za nim trzy razy. Żołnierze dogania- li ją „gazikiem" i przywozili z powrotem. Teraz smutna Zdziorbka przywiązana jest do koła wagonu grubym sznurkiem. Oprócz Zdziorbki sypia tu jeszcze jej szczeniak, czarny kundel Zdrapek, lecz on biega na wolności. Przeważnie bawi się z dziećmi z ko- lonii. Na widok Michała Zdziorbka piszczy z radości, rozpłaszcza się na ziemi jak placek i zamiata kurz białym, brudnym ogonem. Mi- chał wpełza pod wagon, obejmuje Zdziorbkę za szyję i karmi ją po kawałku drożdżówką. — Nie martw się, Zdziorbka, polubisz Borowice... — tłumaczy jej tak samo, jak Michałowi tłumaczył kiedyś pan doktor... Pod prawą ręką Michała coś szeleści i uwiera go*w łokieć. Sięga w tamtą stronę i odpycha ręką zmięty i zapiaszczony zwitek ce- lofanu. Popchnięty śmieć toczy się aż do wyjścia i zatrzymuje w miejscu oświetlonym promieniami słońca. Michał od niechcenia spogląda tam. Wygląda to jak „psu z gardła wyjęte". Na celofa- nie widać szczątki różowej nalepki z fragmentami napisu: WAF... TEATR... Michał wyciąga rękę na zewnątrz, żeby chwycić ów śmieć. W tym momencie widzi spod wagonu grube nogi pani świetli- czanki, która chodzi po terenie i szuka „cherlaków", co nie poszły ze swoimi grupami na wycieczkę. Ale nie ma głupich! Michał wie, że dziś w świetlicy nudy na pudy. Same maluchy — różne szczer- bate Beaty i zasmarkane Pawełki, z którymi trzeba bawić się w kółeczko. 6 Czarna Łapa 61 Niech je sobie pani świetliczanka sama niańczy. On nie wytknie ze swojej kryjówki nawet czubka nogi. __ panie Zygmuncie, nie było tu u pana jakich dzieci? — zaga- duie pani świetliczanka do kucharza. — Bo zawsze ciągną do pa- na jak muchy do miodu... __ jsjie było żywego ducha! A co, zginęło pani któreś? — odpo- wiada kucharz. __ Tak tylko szukam, na wszelki wypadek... — mówi świetli- czanka. Nogi jej robią w tył zwrot i oddalają się, wzbijając ob- łoczki kurzu. __ Ej, ty, warszawiak z psiej budy, możesz już wychodzić... — mówi półgłosem kucharz, niby to do siebie. — Słyszysz mnie tam? Wyłaź, bo cię pchły oblezą, a od ciebie całą kolonię... W świetlicy nudno co? Pójdziesz ze mną po drzewo? — pyta kucharz, podczas gdy Michał otrzepuje się z kurzu. __ Tak, proszę pana... jeśli można.. — jąka Michał. __ jasne! I mów mi Zygmunt. Mam takiego brata jak ty. __ A ja takiego brata jak pan! To znaczy, jak ty... Tak samo jest w wojsku, na obozie, tu niedaleko, w Brzeżnicy. __ W Brzeżnicy? — mówi Zygmunt. — Eee... jakie to tak sa- mo! Tam tylko studenci na sześć tygodni jeżdżą, a my — służba czynna! Dwa latka jak obszył! Ale ja nie narzekam. Lepsze to niż kelnerowanie. Tu przynajmniej nikt nie mówi, że jedzenie niedo- bre! Narobią się cały dzień na powietrzu, a potem konia z kopy- tami by zjedli! A w restauracji: „tak, proszę pana szanownego, pan zechce wybaczyć, niewymownie nam przykro..." Szli teraz pod górkę wąską ścieżką wśród małych świerczków. __^ jak ktoś chce jeść frykasy, to niech się ożeni! — stuknął Zygmunt siekierą o mijany pieniek, aż posypało się próchno. — Iii... — powiedział Michał. — Nie warto! Dla marnego żar- cia? Ja jak będę dorosły, to będę miał wielkiego psa i szybki sa- mochód. I nic więcej. — E, tak gadasz... — mówi Zygmunt. — Smutno człowiekowi samemu. A psa fajnie jest mieć. Ale zależy jakiego. Taka Zdzior- bka to złoto nie pies. Prawdziwy przyjaciel. A znowu Zdrapek nic niewart! Dziad, żebrak i złodziej. Do każdego się przymili, a tyl- ko patrzy, co by ściągnąć! — Złodziej? — zastanawia się Michał i coś zaczyna mu świtać w głowie. — Jeszcze jaki! — mówi kucharz. — Wszystko przed nim trze- ba zamykać. Szparkę zostawisz i już się wepchnie, margarynę, smalec zeżre, jakby go głodem morzyli! A przecież swoją miskę dostaje i jeszcze połowę Zdziorbce wyjada. rk. ? . ?'?.; i . '? r ??-. f.b.: ?',*'? '. ' U" '' ' *>3 ; i li.-; ;? -cd«- i/' !:- '..H ,.,. . .;i1 )>;/; vi- 64 - T • ' ?? ROZDZIAŁ TRZYNASTY Szaleńczy bieg — No, to już tutaj! Możesz trochę jagód nazbierać, a ja raz, dwa gałęzi narąbię. Tu blisko nie stój, żebyś patykiem w głowę nie dostał! Zygmunt ogląda uważnie siekierę. — Poluzowała się, bidula!... Ale to nic, dziś jeszcze narąbię, a potem trzeba jej będzie klinek wbić. Michał zanurzył się w wysoki jagodniak. Pochylając się nad krzakami, spogląda spod oka na żołnierza, który zręcznymi ruchami obcina gałęzie i rąbie pniak na drobne szczapki. Siekiera postukuje rytmicznie i wesoło. „Fajny on jest! — myśli Michał. — Nazbieram mu jagód". Zrywa liść dzikiego rabarbaru i spina go sosnową igłą. Do ta- kiego naczynia, garść za garścią, wsypuje jagody, a jeśli się trafią, to i czerwone, delikatne poziomki. Stracił już z oczu żołnierza, słyszy tylko równy odgłos siekiery, co świadczy o tym, że nie od- dalił się zbytnio. Nagle rytm siekiery załamuje się. Słychać jakby łomot, trzask. Ktoś jęknął? Michał prostuje się i słucha. — Mały!... Mały!... — dobiega go jękliwy okrzyk. — No i co? — pyta doktor. Michał milczy jeszcze przez chwilę, a potem wypala nagle: •— Ja właśnie do niego chciałem uciekać! Bo to jest tutaj po drodze! Józek mi pokazywał na mapie i potem jak mnie wysłali na inne kolonie... i zobaczyłem w pociągu na korytarzu mapę ko- lejową... że to trzeba się tylko raz przesiąść... a moja rodzinka sobie pojechała i wcale się o mnie nie martwi... a koledzy, co mieli być tacy fajni, zaraz mi zaczęli dokuczać... myślałem, że się nigdy z nimi nie polubię... — Michał aż traci dech po takiej trudnej opo- wieści. Doktor wyciąga do Michała barwne pudełko. — Zjedzmy sobie po czekoladce, coś się nam od życia należy. 1 Michał wygładza palcami kolorowe sreberko, a doktor pyta: — No, a teraz jak? Polubiliście się z kolegami? Michał wzrusza ramionami. — Bo ja wiem? Nic do nich nie mam. Oni sobie, ja sobie. ; — A ja ci powiem dlaczego — mówi doktor. — Bo jesteś... ' 5 — Oni mówią „na wariackich papierach"... — No właśnie. Oni ciągle są czymś zajęci, a ty się obijasz. Ale to się skończy. Mam dla ciebie robotę. Zostaniesz komisarzem zdrowia na całą kolonię. Zorganizujesz kurs sanitarny. Jak udzie- lać pierwszej pomocy w nagłych wypadkach? Jak żyć, żeby być ?,drowym? Jak się odżywiać, żeby wyrosnąć na krzepkiego chłop- ca? Kiedy patrzę, jak tu niektórzy wyrzucają pod stół surówki ja- rzynowe, to mnie wszyscy diabli biorą! Mam tu różne książki me- dyczne... Mam te bandaże... Można by zrobić jakieś konkursy, gry sanitarne... Odpowiada ci? Oczywiście wszystko byśmy robili do spółki... — No! Odpowiada... — mówi Michał. Sterta bandaży zniknęła, a tekturowe pudło pełne jest eleganc- ko zwiniętych rolek. Przez okno widać, jak dyżurna z grupy „Sy- renek" biegnie z kijem w ręku przez plac apelowy i uderza w że- lazną szynę zawieszoną na drzewie. — O, już obiad! Leć do swoich, Michał — powiada doktor. ROZDZIAŁ SIÓDMY ^» < Podejrzenie */ -;---. „Huragany", zbite w ciasny krąg, rozgorączkowane rozprawiają o czymś głośno. Michał przyciska się do jakichś pleców i zagląda do środka. — Dawniej to złodziejowi ucinali rękę! — woła zapalczywie Wicuś stojący pośrodku. ^ Obok niego Zyziek, z wypiekami na pyzatej twarzy, powtarza w kółko: — Tylko jeden zjadłem, a trzy zostały, tylko jeden... — E, tam — wtrąca się Darek Nocuń. — Na pewno wszystkieś opchnął, grubasie, a teraz nie pamiętasz! Twój żołądek to jak wo- rek bez dna, nawet nie poczułeś... — Jeden zjadł! — wtrąca się Wojtek. — Jeszcze go prosiłem, żeby dał i mnie, to pożałował, skąpirus jeden. To było przed sa- mym wyjściem z sali, a potem już poszliśmy, więc nie mógł ich zjeść, a jak wróciliśmy, nie było nic! — Moja mamusia pół godziny stała w kolejce po te wafelki! — lamentuje Zyziek. — Iiidź, głupoto! — przerywa mu Tomek. < 35 36 — Też ma się czym przechwalać! Twoje wafelki to furda. Naj- gorsze, że znów się zaczęło złodziejstwo. — Co się stało? — Michał stuka w ramię najbliższego sąsiada. — Ktoś ukradł Piwowarskiemu wafelki czekoladowe z tej pa- czki, co dostał wczoraj! — odpowiada tamten nie odwracając się. Wafle „teatralne"! Pyszna rzecz! Michał przypomina sobie, jak Piwko przechwalał się przed wszystkimi swoją paczką i pokazywał po kolei różne pyszności, które w niej były. Nikt jeszcze nie dostał paczki. Piwko był pierwszy. — O rany! -— mówi głośno. — A „Marsjankom" rzeczy poginęły wczoraj w nocy! — Słyszycie, chłopaki? — krzyczy Wojtek. — „Marsjanki" też okradzione! — Jakbyśmy mieli takie sidła żelazne, jakie kłusownicy na sar- ny zastawiają, toby można było podłożyć do nich ciastka... Zło- dziej przychodzi, a tutaj żelazo — chaps! go za łapę i trzyma! My wtedy wracamy i tuś mi, bratku! — gorączkuje się Darek Nocuń. — liidź, głupoto! — mówi Salamon pogardliwie. — Złodziej by ci wsadził rękę w żelazo! Czy on ślepy, czy co? Tu trzeba „wszcząć śledztwo", jak na milicji... 38 — No, chłopcy! Stańcie parami, bo nie możemy pójść do jadal- ni! — denerwuje się pani Sławka. Michał dołącza do Tomka. Wmaszerowują dwójkami do sali. — Wiesz — mówi Michał — „Marsjanki" twierdzą, że te ich rzeczy zabrał duch! — Duch? — mówi Tomek i nagle bacznie spogląda na Michała. — A ty nie byłeś przed obiadem w sypialni? — Nie — mówi Michał — siedziałem w pokoju lekarskim. — To lepiej wytrzyj sobie twarz! — rozkazuje surowo Tomek. Michał ociera usta ręką i widzi, że na grzbiecie dłoni rozmaza- ła się czekoladowa smuga. Robi mu się głupio i czuje, że się czerwieni. Już nie tylko Tomek, lecz także inni patrzą na niego milczkiem i podejrzliwie. — No co! — mówi Michał. — Doktor mnie poczęstował czeko- ladką. Możecie sprawdzić, jak chcecie! — Cicho, „Huragany"! — syka pani świetliczanka. — Zaraz bę- dzie audycja z radiowęzła. Wszyscy milkną i spoglądają wyczekująco na głośnik pod sufi- tem. Z głośnika płynie nieśmiałe skrzyp-chryp, potem szept „no, za- czynaj" i wreszcie odzywa się któryś z chłopaków: — Uwaga! Tu komunikat specjalny! Do kierownictwa kolonii zgłoszono ostatnio, że zginęły następujące przedmioty: portmo- netka skórzana, brązowa, z portretem Kopernika. W portmonet- ce był nowy banknot pięćdziesięciozłotowy złożony „w ósemkę", scyzoryk marki „Gerlach" z czterema ostrzami, okładany brązową masą perłową, trzy niebieskie chusty zastępu „Marsjanek", ko- stium plażowy... Tu nastąpiło wyliczenie wszystkich rzeczy, które zginęły „Mar- sjankom", i spiker zakończył: — Uczciwych znalazców czy też znalazcę prosimy o zwrot tych rzeczy do kancelarii albo do wychowawców. Ponadto z powodu powtarzających się meldunków o zaginięciu różnych drobiazgów i słodyczy z paczek kierownictwo kolonii prosi o lepsze pilnowa- nie własnych rzeczy i przechowywanie wszystkich pieniędzy u wy- chowawców... r> — Widzicie — mówi Salamon. — To już cała złodziejska afera! ???)?-? ?W 48 — Dowodów? Przyzna się, trzeba go wybadać... Michał ogląda się i wtedy głosy zniżają się do szeptu. — No więc jak, Michał? — pyta pani Sławka, nieco już roz- drażniona jego milczeniem. — Tak, proszę pani, jestem przygotowany. Mogę dziś — mówi Michał i ze zwieszoną głową rusza do grupy, a w myślach z gory- czą powtarza: „Ukradł, a mówi, że znalazł..." Wieczorem, gdy wszyscy już są w łóżkach, pani Sławka zamyka książkę i mówi: < — Posłuchajmy teraz Michała. Ma nam coś do powiedzenia. Rzuca jagody i biegnie, łamiąc krzaki, w stronę żołnierza. Widzi go z boku, siedzącego na trawie. Zygmunt to schyla się, jakby coś przed sobą oglądał, to kręci głową, wypatruje Michała. — Mały... — Jestem — dopada Michał do żołnierza. Zygmunt trzyma się oburącz za nogę, z której płynie jaskrawoczerwona krew. Krew skapuje na ostrze siekiery, które spadło z trzonka i leży pod zra- nioną nogą, sączy się wzdłuż nogawki żołnierskich spodni, które Zygmunt zdążył już rozedrzeć. Strasznie dużo krwi... Zygmunt próbuje mówić wesoło: — Widzisz, jednak poluzowała się i spadła. Musisz kogoś za- wołać, warszawiak... Polecisz? — Najpierw trzeba zawiązać nogę... bo krew ucieknie... a po- tem polecę — dyszy Michał i zrywa z szyi swoją kolonijną chustę. — Masz rację... nas też uczyli. To chyba tętnica, bo tak krew wali... — Twarz Zygmunta przybladła, ale jeszcze udaje, że jest wesoły. Michał zawiązuje chustkę na nodze powyżej łydki. — Pan tu ściśnie... to znaczy, ściśnij tu i zrób supeł, a ja lecę... Żołnierz naciąga granatowe płótno, że aż trzeszczy, a Michał puszcza się kłusem w dół. Ścieżka jest stroma, wąska, kamienista, nie wolno się potknąć. Michał nabrał rozpędu, czuje, że zaraz się wywali. Chwyta się po drodze gałęzi, które tłuką go po rękach i twarzy... Już! Ostry spadek się kończy i, wypadając na wyboistą drogę, Michał prze- wraca się jak długi. Zrywa się i rozłożywszy szeroko ręce, żeby hamować rozpęd, wbiega na kolonijny teren i skręca prosto do izolatek. Dopada do drzwi i szarpie za klamkę. — Co się stało? Michał? Siadaj zaraz! Nie wolno ci biegać, nie wiesz? — Doktor rozgniewany wciąga go do środka. — Na porębie... siekiera spadła... żołnierz nogę, tętnicę prze- ciął... za... wiązałem. Michał ściska szczęki, które nagle zaczęły mu dygotać, jakby zrobiło się strasznie zimno. — Zawiązałeś? — powtarza doktor. — Zuch! Wyrywa z kieszeni gwizdek i, wychylony^przez okno, gwiżdże głośno. — Warta do mnie! Dwóch „Komandosów", grających ospale w chińczyka przed stołówką, zrywa się i podbiega do okna. — Ty do żołnierzy... niech dwóch z noszami leci na porębę. Powiedz, że ich kolega się skaleczył... A drugi do kierowcy, niech przygotowuje nyskę do wyjazdu. Wartownicy rozbiegają się, a doktor obraca się do Michała: — Pokażesz mi jeszcze ścieżkę? — Jasne! — Michał zrywa się i otwiera drzwi. — Dobra, dobra! — mówi doktor. — Jeszcze wezmę opatrunki. Jeśli dobrze zawiązałeś, to nic mu nie będzie. Razem wspinają się kamienistą drogą do wąskiej ścieżki. ffi fi tt) ts — Idź powoli! — woła jeszcze doktor i macha do niego ręką ze ścieżki. Niedługo potem Michał z ciasno i niewygodnie obandażowanym łokciem przepycha się do nysy, którą oblega tłumek „Komando- sów" z dyżurnej grupy. Zygmunt, już załadowany do środka, kiwa nań z wolna ręką. — Widzisz, warszawiak, dobrze, żeś ze mną poszedł... co, ty też ranny? — Jedziemy! — woła doktor i zatrzaskuje drzwi samochodu. — E, tam... — mówi Michał — do wesela się zagoi!... Tobie też!... — dodaje szybko, przypominając sobie przeczytane niedaw- no zdanie, że obowiązkiem sanitariusza jest dodawać otuchy cho- remu, .r.w;, v.. ' . •.-; ? •• .-. ,. ? .. -.., ?.,,... ?.;,.-?* I 3 do gabinetu, niech ci higienistka | krwawy .,'! S3 68 strup. ?'?), fv; Ln..ra >i.> :< •'•. oi. ROZDZIAŁ CZTERNASTY Na czatach 70 Dzisiaj Michał ma towarzysza, bo Kiciuś skręcił sobie na wy- cieczce nogę w kostce i musiał zostać w domu. Siedzą teraz obaj na ławce przed jadalnią. „Huragany" poszły dziś w inną stronę, nie widać ich na ścieżce pod lasem. Będą zwie- dzać zamek. A Michał z Kiciusiem siedzą i milczą. Po pierwsze dlatego, że Kiciuś w ogóle jest gadatliwy tylko po ciemku. Po dru- gie, jest im obu trochę głupio z powodu uroczystego apelu na cześć Michała, jaki odbył się przed chwilą. Po apelu „Marsjanki" i „Harnasie", „Komandosi", „Syrenki" i tak dalej rzucili się do Michała wypytywać go, poklepywać, tar- mosić, chwalić. Michał już nie wiedział, jak się z tego wywinąć, ale Piwko z Wocialem zgodnie rzucili mu się na pomoc, a Piwko groźnie za- krzyknął: — Co tu, kino zeroekranowe? Odczepcie się, on jest z naszej grupy! Wyrwali go z rozkrzyczanego kręgu i pociągnęli na śniadanie. — Wiesz co? — mówi teraz Kiciuś. — Wiesz... my naprawdę... nigdy nie tego... że to ty... te wafelki... Na pewno jednak Piwko sam je zjadł. — Nie. Piwko nie! — odpowiada Michał. — Ale ja już chyba wiem kto. Musimy się tylko na niego zaczaić. — A jeśli to... Czarna Łapa? — Sam zobaczysz... Chodźmy do budynku. — Teraz? — Teraz właśnie najlepiej — odpowiada Michał. Przed budynkiem trzymają wartę „Niezapominajki". Kotłują się po trawie ze Zdrapkiem, synem Zdziorbki, i z piłką. — Możemy wejść na chwilę? — pytają chłopcy. — Możecie, możecie, tylko zapiszcie się w zeszycie! — mówią dziewczyny i dalej grają z psem „w wariata". Zdrapek ugania się za piłką i szczeka. Dziewczyny wyrywają mu ją i przerzucają do siebie, tuż nad głową psa. Chłopcy wchodzą na salę. *-• — Trzeba się schować w kąt za drzwiami... — mówi Michał. — ...Ale jeszcze zaczekaj! Wkłada do swojej nocnej szafki drożdżówkę i lekko przymyka drzwiczki. — Dobra. Teraz czatujemy! Patrz przez okno. Dziewczynom sprzykrzyła się już zabawa ze Zdrapkiem i wzię- ły się do badmingtona. Psisko siadło na trawie i śledzi wzrokiem szybującą lotkę, prze- krzywiając głowę to w lewo, to w prawo. Wreszcie znudzony podnosi się z wolna z trawy i znika z pola widzenia chłopców. — No, teraz się okaże... — szepce Michał w stronę Kiciusia. — Myślisz, że?... — zaczyna zgadywać Kiciuś. 71 721 — Ćśśś... — przerywa Michał. Drap, skrob, drap, skrob — rozlegają się na schodach leciusień- kie kroczki. '? Chłopcy wstrzymują oddechy. Skrzyp... odchylają się drzwi do sąsiedniej sali. Długa chwila ciszy. A potem: drap, drap — skrobiące kroczki zbliżają się do sali „Huraganów". : Najpierw wsuwa się przez drzwi czarna łapa i poszerza zbyt wąską szczelinę. Kiciuś ściska z całej siły ramię Michała. , .1 •M ' ^^i 74 Za łapą wysuwa się łeb, a za nim Zdrapek w całej okazałości. Kundel rozgląda się bacznie, a nie widząc nikogo, zaczyna syste- matyczny obchód wszystkich łóżek. Słychać, jak węszy i posapuje przez nos. Włazi pod łóżko Piwka, gdzie stoi jeszcze tekturowe pudło od paczki. Wsadza łeb do pudła, szuka. Ale Piwko dawno już wszyst- ko zjadł. Teraz pies wędruje od łóżka do łóżka. Zatrzymuje się przy szaf- ce Wieka, węszy. Kiciuś z Michałem spoglądają sobie w oczy, bo wiedzą, że Wicek dostał wczoraj paczkę i że zza drzwi tej szafki pachnie Zdrapciowi placek z kruszonką. Ale Wicek dobrze za- mknął swoją szafkę i podłożył pod drzwiczki papierek, żeby się nie otwierały. Zdrapek skrobie przez chwilę w drzwiczki, ale nic z tego. Rusza więc dalej. Teraz już tylko krok dzieli go od Michałowej szafki, w której została podłożona przynęta. Jedno pociągnięcie czarnego nosa... Czarna łapa pakuje się w szparę nie domkniętych drzwiczek... skrzyp! Już teraz zmieści się łepetyna. Zdrapkowy pysk znika w szafce i za chwilę wysuwa się z niej już ze zdobyczą. Po obu stronach czarnej mordki sterczą złociste brzegi drożdżówki. — Cześć, panie złodziejaszku! — nie wytrzymuje już Kiciuś i wyłazi zza drzwi. — Cześć, Czarna Łapo! O, jakże głupią minę ma przez chwilę Zdrapek! Szybko jednak wraca do przytomności, zaciska mocniej szczęki na drożdżówce i przez uchylone drzwi rzuca się do ucieczki. Kiciuś przyskakuje do okna: — Warta! Łapcie! Złodziej po schodach ucieka! ' „Niezapominajki" natychmiast rzucają swoje rakietki i bez chwili namysłu dzielnie spieszą na pomoc. Gdy dopadają do drzwi, pies z łupem w zębach przemyka się między ich nogami, nawet go nie widzą. Dudnią po schodach sandały. — Co? Gdzie złodziej! Nikogo nie było! Eee... nabraliście nas! — O, tam złodziej, gaptusińskie! — mówi Michał i prowadzi je pod okno. A przez to okno widać, jak na wpół ukryty za pojemnikiem na śmieci, Zdrapcio, w wielkim pośpiechu, prawie dławiąc się, pożera swój łup — Michałową drożdżówkę. i / i ,70 I .ii) 76 ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Koniec z Czarną Łapą O ujęciu Czarnej Łapy chłopcy złożyli meldunek na kolonijnej radzie. — No i widzicie! — mówi pani kierowniczka. — Tyle było pa- niki, a naprawdę, oprócz tego, co złasował Zdrapek, nic nikomu nie zginęło! — Scyzoryk znalazł Michał, bo właściciel po prostu zostawił go na trawie, gdzie zbierał rydze. — Portmonetka, a w niej te nieszczęsne pięćdziesiąt złotych, przeleżała sobie spokojnie tydzień w kieszeni kolonijnej peleryny... — Jak to? — Ano, zwyczajnie. Jak „Syrenki" szły do kiosku po zakupy, to akurat padał deszcz, więc pożyczyły sobie ze świetlicy peleryny. No i Olka, ta właścicielka portmonetki, wsadziła pieniądze do kie- szeni i potem oddała je razem z peleryną. Jak się zorientowała, że pieniędzy nie ma, to szukała po wszystkich kieszeniach: w spod- niach, w kurtce, tylko o pelerynie zapomniała... — A potem przez parę dni było słońce i nikt nie pożyczał pe- leryn... — Jasne! A co z rzeczami „Marsjanek"? — To wyjaśni przedstawiciel „Harnasi" — mówi pani kierow- niczka. Zastępca przewodniczącej, bardzo zmieszany, podnosi się ze swego leżaka. — My, to znaczy... postanowiliśmy się przyznać. Myśmy te rze- czy ściągnęli „Marsjankom" w nocy ze sznurka. Po prostu jeden wylazł przez okno na drzewo, potem na balkon i wszystko ściąg- nął tak, dla kawału. — Ładny mi kawał! — prycha delegatka „Marsjanek". — Na zielony dzień mieliśmy to wszystko powiesić na modrze- wiu jak na choince... — Świństwo — wznosi okrzyk oburzona „Marsjanka". — Ale jak się zaczęły te afery z kradzieżami — ciągnie dalej „Harnaś" — to postanowiliśmy te rzeczy im zwrócić, żeby nie było draki... Mieliśmy je podrzucić nocą... Ale ten jeden, co tak chodzi po drzewach, dostał akurat świnki i poszedł do izolatki... i... o, tu są wasze rzeczy. Macie! — czerwony ze wzburzenia wyciąga spod leżaka tobołek obwiązany zieloną „marsjańską" chustą. — A to... — schyla się znowu pod leżak i wyciąga olbrzymi bukiet leśnych dzwonków, łubinów i jaskrów. — To na przepro- siny... każdy „Harnaś" zerwał po dziesięć sztuk... — Przebaczamy wam... — oświadcza delegatka „Marsjanek", skłaniając głowę gestem hiszpańskiej damy dworu... Ale „Harnaś" jeszcze raz włazi pod leżak i wyciąga stamtąd drugi, nieco mniejszy bukiet. — My... przepraszamy kierownictwo kolonii też za to, że wy- chodziliśmy w nocy z budynku nielegalną drogą. Każdy zerwał po pięć... 77 — Ach, ci „Harnasie"! — mówi do siebie pani kierowniczka kolonii kładąc na kolanach bukiet. — Najgorsze urwipołcie, a jed- nak zawsze umieją się znaleźć! — I mówi głośno: — No, jeśli „Marsjanki" okazały się wspaniałomyślne, to chyba i my wam wy- baczamy... Myślę, że na tym możemy już skończyć nadzwyczajną radę. Czy jest tu jeszcze Michał? Przyszły listy, które twoi rodzice pisali do ciebie na kolonie nad morze. Trzymaj! ....... Michał łapie garść kolorowych pocztówek. Łysa Polana... Szczyrbskie Jezioro... Stary Smokowiec... No pewnie, przecież oni są w schronisku w górach, a jego listy czekały na nich na poczcie. I ciągle myśleli, że on pojechał nad morze... Mama pisze: Kochany Syneczku! Mam nadzieję, że bawisz się dobrze nad morzem. Podobno pogoda u was jest ładna, a u nas ciągle leje. Ale jeśliby było chłodno, to pa- miętaj, że nie wolno ci się kąpać... A teraz Marta z Wojtkiem: Michałku — Zapałku! „ »., U nas w dalszym ciągu deszcz, ale i tak chodzimy! Byliśmy na Pol- skim Grzebieniu i jeszcze na Wielickim Szczycie! Co wieczór suszymy się przy ognisku, bo wszystko mamy mokre co do nitki. A co u ciebie? Czy dużo już upolowałeś wielorybów? ^ „No... — myśli Michał. — Coś niecoś przecież upolowałem... chociażby Czarną Łapę". I zaraz, korzystając z tego, że jeszcze trwa cisza, zabiera się do odpisywania: Kochani Rodzice! Chyba już wiecie, że nie pojechałem nad morze, tylko do Borowic. Ale tutaj też jest fajnie. Nie przemęczam się, bo jak wchodzę na małą górę, to koledzy mnie pchają. A na duże góry pan doktor nie pozwala mi wchodzić... Dziś przyłapaliśmy psa, który kradł... Kiciuś zagląda Michałowi przez ramię: ;iI — Dostałeś listy? Może masz jakieś znaczki?'1 — Mam — mówi Michał — zagraniczne! n ~" i T */•. ?•? Uroczyste ognisko, zawody sportowe, festiwal piosenki — wszy- stko to szykowali na dzisiaj przez tyle dni. Ale któż by o tym teraz pamiętał! Cała kolonia była jeszcze wczoraj dziarska i sprężysta, a dzi- siaj — nie ma grup, nie ma pań wychowawczyń ani porządku dnia, ani par, ani musztry! Wszystko się rozsypało! Jak potrącona kulka rtęci, która rozpada się na mnóstwo malutkich kuleczek. Za to pod każdym drzewem i krzakiem: pary, trójki, czwórki, roz- gadane i hałaśliwe albo szepczące tajemniczo. Przytulone, uwie- szone u maminego łokcia, u tatowego rękawa, świata wokoło nie widzące. — Schudłem, mamo, prawda? Wysportowałem się! — wykrzy- kuje podniecony Rosołek, klepiąc się po okrągłym brzuszku. — Patrz, jakie mam mięśnie. Pani higienistka pokazała mi spe- cjalne ćwiczenia odchudzające! Co dzień ćwiczę. O tak, popatrz! — Zyziek rzuca się na trawę i grubymi nogami wymachuje przed nosem mamy i taty: „Nożyce! Przekładanka! Oklaski!" — Wspaniale — mówi mama i z zachwytem patrzy na syna. Tarkoszczak z „Komandosów", piegowaty i chudy, zawsze go- tów znienacka kuksnąć kogoś w żebro, prowadzi troskliwie pod rękę drobniutką kobietę o twarzy smutnej, zmęczonej czy może nawet chorej? Z drugiej strony tej pani podskakuje jak mały mał- piszonek Stasio z „Wisusów", najmniejszy kolonista. O rety, to on jest bratem Tarkoszczaka? Kto by pomyślał, taka pchła! Tarkowscy prowadzą swoją mamę do ściętego pniaka sterczą- cego z ziemi. Normalnie siaduje tu pani, teraz mama Tarkowska iniiHHĄ ?a{IiUi(!\\\ii\)l zajmuje to miejsce. Michał widzi, jak zbój-Tarkoszczak przyklęka, zdejmuje matce pantofle i wytrzepuje z nich piasek, a potem de- likatnie wkłada z powrotem. Od patrzenia na tę scenę robi się nagle Michałowi strasznie smutno i samotnie. Zawraca w stronę budynków. Świergocą tu dziewczyny na ławce przed jadalnią: — A nasza pani, mamusiu, powiedziała... — A jak potem pójdziemy do sypialni, to ci, tato, pokażę... — A jakbyś mi, mamo, trochę dołożyła, *+obym sobie kupiła w kiosku... — Uszatek! Chodź tu do nas! Michał ogląda się. To Halina, pomocnica w kuchni, spogląda na niego poczciwie swoimi pięknymi oczami. — Chodź, Michał, pomożesz. Grupa dyżurna już pada na nos. Połowa rozbiegła się do rodziców. A przecież dzisiaj wydajemy prawie dwa razy więcej obiadów! „Marsjanki" zwijają się rzeczywiście jak w ukropie. Michał wi- dzi tu także paru chłopców ze swojej grupy. Doskonale! I on też schowa się tutaj przed tym świętem, które tylko dla niektórych jest wesołe... Dostaje wielką chochlę i wazę ze śmietaną. Trzeba polewać go- towe już porcje makaronu z truskawkami. Bardzo dobre zajęcie. 83 „Marsjanki" po kolei podchodzą, podstawiają porcje, potem je zabierają. Można tu było całkiem zapomnieć o dniu wizyt, gdyby nie to, że kolonijny radiowęzeł co chwila odzywa się uroczystym głosem, zawiadamiając, że ten czy ów kolonista proszony jest o zgłoszenie się do kancelarii. Wywołana osoba ciska wówczas gdzie popadnie swoje „narzędzia pracy" i rozpromieniona wybiega na spotkanie gości... Krzykliwa Wanda, ta, co stawała kiedyś na karnym apelu, pod- suwa Michałowi swoje talerze. — Co, Uszatek? Nikt do ciebie nie przyjechał? Niewesoło... •— Pojechali wszyscy na urlop w Tatry, to jak mogli przyje- chać? — Moi nigdy jeszcze u mnie nie byli, jak piąty raz tu jestem! „Zwariowałaś? — mówią. — Ledwo się człowiek pozbędzie kło- potu na te dwadzieścia dni i jeszcze z wizytą przyjeżdżać?" Ale ja wiem, dlaczego! Teraz to już nawet nie proszę. Pieniędzy tyle nie mają i już! To kawał drogi od Warszawy, zawsze by parę setek poleciało... No lecę... A ty się nie przejmuj! ,-Ui.J ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY ??•=?•??.; ;.. -.rh '.: H Spotkanie. Nowe plany , Przy nalewaniu śmietany trzeba sobie wszystko wygodnie usta- wić, żeby nie wykonywać niepotrzebnych ruchów. A te, które są potrzebne, muszą być rytmiczne i spokojne. Nabieram, przenoszę, pierwszy talerz, drugi — chochla pusta... wracam... nabieram... raz, dwa, trzy, cztery, pięć... To może być zabawne! Idzie coraz szybciej! — Fiu, fiu — mówi panna Halinka. — Ale się nasz Uszatek wyrabia... Zabiera pustą wazę i napełnia ją znów śmietaną. Michał pęcznieje z dumy, wydaje mu się, że wszyscy patrzą na niego z podziwem. O, proszę, nawet jakiś nieznajomy żołnierz, krótko ostrzyżony, w okularach, stanął w progu jadalni i przy- patruje się pracy Michała. Nieznajomy? Nie, chyba Michał go już widział, tylko nie pamięta dokładnie... Waza znów pełna, a „Mar- sjanki" ze swymi talerzami ustawiły się w kolejce. — Raz, dwa... trzy... cztery, pięć! I dalej. E, „Marsjanki", zwi- jać się! — pokrzykuje Michał triumfalnie. W tym momencie ostrzyżony żołnierz odrywa się od framugi wejściowych drzwi i zaczyna iść ku niemu przez olbrzymią salę 8 Czarna Łapa 85 jadalną. Nieznajomy? Michał czuje nagle na twarzy radosną fa- lę gorąca. Śmietana zamiast na truskawki płynie lepką, białą strugą na ręce „Marsjanki". „Marsjanka" z wrzaskiem upuszcza talerz i kluski rozpryskują się na podłodze, a truskawki toczą się pod krzesła! Pod stół! Pod same nogi wujka Józka! — Józek, Józek — powtarza Michał uszczęśliwiony. Halinka wyjmuje mu z ręki chochlę. — Idź, ja to sprzątnę — mówi. Idą teraz obaj we dwójkę, „mało-duża" para, taka sama, jak wszystkie inne snujące się po kolonijnym terenie. — Obcięli ci włosy? — pyta Michał, bo przed wakacjami wujek Józek nosił bujną czuprynę aż do ramion. —: - — A no, jak to w wojsku! Chyba sobie kupię perukę! — śmieje się Józek. — Nie wiedziałem, że przyjechałeś... Wszystkich wywoływali przez radiowęzeł, a mnie nie. — Bo powiedziałem, że sam cię znajdę... chciałem zobaczyć, jak się tu spisujesz — odpowiada Józek. — A dlaczegoś mi nie odpisywał? — wybucha Michał wyrzu- tami. — Myślałem już, że wszyscy o mnie zapomnieli... — Łamago! Nie podawałeś przecież adresu! Wiedziałem tylko to, co pisałeś w liście, że zamiast nad morzem jesteś koło Jeleniej Góry! Myślisz, że koło Jeleniej Góry jest tylko jedna wasza kolo- nia? Nigdy bym cię nie znalazł, gdyby nie to! Wyciąga z kieszeni bluzy złożoną w czworo kartkę i podaje Mi- chałowi. Szanowny Panie! —• czyta Michał. — Pozwalam sobie zwrócić się do Pana, ponieważ Michał opowiadał mi wiele o PaTru. Adres pański prze- pisałem z jego koperty. Wiem, że jest Pan na ćwiczeniach wojskowych tu w pobliżu, i wiem, że Michał bardzo, ale to bardzo chciał się z Panem spotkać. Wiem także, że w dniu odwiedzin, 10 lipca, nikt z rodziny Mi- chała nie będzie u nas. Gdyby się Panu udało uzyskać przepustkę i wpaść do nas, choćby na parę godzin, sprawiłby Pan chłopcu wielką przyjemność. Jest pierwszy raz na koloniach, jak Pan wie... z poważaniem lekarz kolonijny — Na parę godzin? — niepokoi się Michał. — Nie zostaniesz na naszym ognisku? Kiedy musisz wracać? — Nie bój się, mam przepustkę do jutra do południa. — A gdzie będziesz spał? — Michał nie daje się łatwo uspo- 87 koić. — Pani powiedziała, że już nie ma żadnych miejsc noclego- wych dla rodziców, chyba że ktoś ma własny namiot... — Nie bój się — powtarza znów Józek. — Gadałem już z tu- tejszymi żołnierzami, „przewaletują" mnie w swoim namiocie. — Przewalę... co? — No, przenocują ,,na gapę". Mają wolne miejsce, bo jeden jest w szpitalu. — Znam go — mówi Michał. — To Zygmunt. — Słyszałem coś o tym. Podobno się wsławiłeś i zostałeś głów- nym kolonijnym medykiem! — E, tam... — mruczy Michał pod nosem. — No, nie przesadzaj ze skromnością. Chyba jesteś zadowo- lony? — Zadowolony... — zastanawia się Michał. — Tak, ale... I zaczyna wykładać Józkowi swoje problemy, o których jeszcze nie mówił nikomu, nawet doktorowi. Bo stało się tak: Po wypadku z żołnierzem wszyscy, calusieńka kolonia, dostała naprawdę fioła na punkcie odznaki medyka. Podręczniki pierwszej pomocy i inne książki medyczne krążyły z rąk do rąk, a od ciągłego czytania mają pozawijane ośle uszy i pozdzierane grzbiety. Wszyscy bez przerwy przepowiadają sobie jakieś omdlenia, poparzenia i połamania. Nawet „Komandosi", chłopcy z najstarszej grupy, zaczytują się w książce „Wojna, lu- dzie i medycyna", którą napisał pewien wojskowy lekarz. W każdej grupie jest po kilka osób z opaską czerwonego krzyża na rękawie. Dawniej trzeba było błagać, żeby ktoś niósł apteczkę w czasie wycieczki, każdy wpychał ją innemu. Dziś wszyscy wy- rywają ją sobie. ??*'.:.?: t r- ...... •:,.;- -^"o ; ;?? Przy stołach w jadalni o niczym innym się nie mówi, tylko o wstrząsach, urazach głowy i innych makabrach. „Ach... — wzdychają rozmarzone „Syrenki". — Gdyby tak przy mnie ktoś dostał krwotoku... już ja bym wiedziała, co z nim zro- bić..." — No, powiedz — złości się Michał — czy to nie jest głupie? To aż musiało się tak stać? Żeby oni mogli się przekonać, że war- to? Jak się ludzi namawia i namawia do czegoś pożytecznego, to jak groch o ścianę, a potem nagle wszyscy dostają manii i chcą to robić. Najpierw mieli manię złodzieja, a teraz manię lekarza... — No... widzisz... — mówi Józek — nieraz ludziom brak wy- obraźni... i dopiero, jak się zdarzy coś sensacyjnego, jak ten wy- padek, to może ich to poruszyć... — Nie zgadzam się z tym! — woła Michał. — A jak było ze złodziejem? Przecież tu właśnie wyobraźnia... no, jak by to powie- t bo ic :?-& 90 dzieć... cały ten złodziej i Czarna Łapa, to wszystko było zmyślo- ne, wszystko wyobraźnia! Jeden drugiego napuszczał i wszyscy do- stawali histerii! — Rzeczywiście... — zamyśla się Józek. — A dlaczego jak każdy jest pojedynczo, to można się z nim dogadać bez bólu? A jak się zbiorą razem, to byle głupstwo ktoś powie, a wszyscy je chwycą i obnoszą jak nie wiem co? Jed- nego dnia robią z człowieka złodzieja, w łyżce wody by utopili, a drugiego dnia jesteś dla nich najlepszy? Albo tak: jeden wycho- wawca coś powie i wszyscy go słuchają, a drugi przyjdzie, mówi to samo, a grupa na odwrót, na złość mu! — Michał aż się zasapał z przejęcia. — Wiesz co — mówi Józek — ja się na takich sprawach nie znam zbyt dobrze, to nie są sprawy lekarskie... — A kto się na tym zna? — pyta Michał. — Kto się zna? Socjolog. Taki naukowiec, który bada życie i postępowanie różnych ludzi w grupach, w gromadzie, w społe- czeństwie. Michał zadumał się. ; — A nie pogniewasz się, Józek? /*" — O co? — Jakbym ja... bo ja od tego wypadku... Już nie chcę być le- karzem! Nie mogę... patrzeć na krew! Więc chciałbym zostać tym socjologiem, dobrze? — Jasne. To też bardzo ciekawe. Nie mam nic naprzeciwko! — śmieje się Józek. — Ale mieliśmy razem pracować! Założyć spółkę! Wynaleźć lekarstwo na raka, pamiętasz? I co teraz będzie? — martwi się Michał od nowa. ... ? — No, to trudno — mówi Józek. — Każdy będzie obrabiał swoją grządkę. Ale może ci się jeszcze zmieni? Ja się na początku bałem robić ludziom zastrzyki. A teraz już przywykłem. — Może się zmieni... — potwierdza Michał zgodnie. — Albo nie! Wiesz co? Może być inna spółka! Mam rozwiąza- nie! — wykrzykuje Józek. — Zrobimy tak: ja się zajmę chorobą. Przysyłam ci człowieka chorego i pytam: Dlaczego nie mogę go wyleczyć? Co jest takiego w jego życiu, co mu przeszkadza być zdrowym? Może ma denerwującą pracę? Może kłopoty rodzinne? Może czegoś się boi? A ty, jako socjolog, odpowiadasz mi na te pytania i już wiemy, co z pacjentem robić. — Albo... — mówi Michał — ja pytam ciebie: dlaczego... nie, nie wiem co... — Pytasz się: dlaczego w miasteczku Makowie ludzie wciąż się kłócą i awanturują? A ja ci mówię: Ścieki, z fabryki w Ma- kowie zatruwają wodę, której używają mieszkańcy Makowa. Wo- da ta zawiera szkodliwe substancje, które działają drażniąco na mózg człowieka. Dlatego makowianie są podnieceni, kłótliwi i nie- zgodni. Ale do tego jeszcze potrzebny jest chemik, żeby zbadał wodę. — Mam! — woła Michał. — Kiciuś chce być chemikiem! Weź- my go do spółki? Jest bardzo fajny... — Zgoda, bierzmy Kiciusia. Ale czy to nie dzwonią na obiad? Chętnie bym już coś zjadł — wzdycha Józek. Ognisko na stoku jest tym razem wielkie, dużo większe niż zawsze, ale krąg widzów jest tak ogromny, że mnóstwo twarzy całkiem ginie w mroku. Czasem tylko płomień buchnie jaśniej i oświetli kilka osób. Pa- ? u 92 nie kucharki: Halinę i Krysię. Żołnierzy, którzy siedli z boczku, na pół drogi między ogniskiem a swoim namiotem. Gości z War- szawy na honorowych miejscach. Skupione gromadki „Komando- sów", „Marsjanek", „Harnasiów" — teraz już znów kolonistów, a nie Witusiów, Dzidź, Tomaszków. Wciśnięty między grubego Zyźka a kościstego Wociala, Michał czeka na chwilę, kiedy zapowiedzą numer ich, „Huraganów". Nie szuka wzrokiem Józka, wie, że usiadł on razem z żołnierzami, i to Michałowi wystarcza. Gong rozpoczynający ognisko ma głos tak przejmujący, że ni- komu w tej chwili nie przychodzi do głowy, iż zrobiono go z drew- nianej pałki i dziurawego wiadra. Dyżurny „Harnaś" ciska w ogień suchy krzew jałowca i wyso- ki płomień oświetla smukłą, czarnowłosą Magdę z najstarszej grupy. Rozpoczyna ona program tym pięknym, choć prawie niezrozu- miałym wierszem, od którego Michałowi na każdej próbie biegały po plecach dziwne, uroczyste ciarki: Będę chodził uważnie, ] "?''' \ ;~, ,t r po tej ziemi, gdzie gaśnie dzika jabłoń i głóg...* ł;_. lilijSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA Im. H. Sienkiewltoc^* '''-'' w Pruszkowie ODDZIAŁ DZIECIĘCY ? %6A ???? Tadeusz Nowak, Ballada nadwiślańska '"J; Spis rozdziałów ROZDZIAŁ PIERWSZY :ii Tu się nie da wytrzymać... ROZDZIAŁ DRUGI ?''"' : Ruszaj, fajtłapo! ROZDZIAŁ TRZECI '??"??'* ?*—??-* Niezdolny do służby liniowej ROZDZIAŁ CZWARTY Wieczorne bajdy Kiciusia ROZDZIAŁ PIĄTY Czarna Łapa straszy ROZDZIAŁ SZÓSTY W cztery oczy z doktorem ROZDZIAŁ SIÓDMY Podejrzenie • i ? ?< ,.r 10 15 20 25 31 35 ROZDZIAŁ ÓSMY Cala kolonia pod bronią ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Scyzoryk ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Pani Sławka ma wolne ROZDZIAŁ JEDENASTY Deszczowy spacer ROZDZIAŁ DWUNASTY Przy kuchni polowej ROZDZIAŁ TRZYNASTY Szaleńczy bieg ROZDZIAŁ CZTERNASTY Na czatach ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Koniec z Czarną Łapą ROZDZIAŁ SZESNASTY Odwiedziny ?a i o 3. t :Jt: ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Spotkanie. Nowe plany ii 7V5 -? "- ?-'.'O ' ''cl 40 46 51 55 59 64 70 76 80 85 PRINTED IN POLAND Instytu* Wydawniczy „Nasza Księgarnia". Warszawa 1975. Wydanie pierwsze. Nakład 20 000 + 277 egzemplarzy. Ark. wyd. 3,75. Ark. druk. A-l 6,48. Papier offsetowy kl. III, 80 g, 82X104/24. Oddano do składania 25 stycznia 1975 roku. Podpisano do druku i druk u- kończono w czerwcu 1975 roku. Poznańskie Zakłady Graficzna im. Marcina Kasprzaka w Poznaniu. Zam. nr 574 — R 5/21S. CENA ZŁ 11,—