524
Szczegóły |
Tytuł |
524 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
524 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 524 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
524 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ANANKE 151
Wypchn�o go co� ze snu - w ciemno��. Zostawi� za
b� - gdzie? - czerwonawy, zadymiony obrys - mias a
po�aru? - i przeciwnika, gonitw�, wywa�enie ska�y, kt�ra
by�a tamtym - cz�owiekiem? Goni� jeszcze odp�ywaj�ce
wspomnienie, ju� z rezygnacj�, i pozosta�a mu tylko znana
dobrze z takich chwil refleksja, �e w snach bywa dana rzeczy-
wisto�� silniejsza i bardziej bezpo�rednia od jawy.: wvzbyta
s��w i przy ca�ej swojej nieobliczalne� kapry�no�ci rz�dzona
prawem objawiaj�cym si� jako rzeczywisto��, ale tylko tam,
w koszmarze. Nie wiedzia�, �ldzie jest nic nie pami�ta�. Wy-
starczy�o r�k� podnie��, aby si� przekona�,. ale mia� ten bez-
w�ad za z�e w�asnej pami�ci i usi�owa� zdopmgowa� j� do ze-
zna�. Sam siebie oszukiwa�: w bezruchu, przecie� chcia� po
konsystencji pos�ania rozpozna�, gdzie si� znajduje. W ka�-
dym razie nie by�a to koja. B�ysk: l�dowanie; iskry na pustym,
tarcza jak gdyby fa�szywego, powi�kszonego Ksi�yca; kra-
tery - ale w py�owej zamieci; pr�dy brudnej, rudej wichury;
kwadrat kosmodromu, wie�e.
Mars.
Le�a� dalej, rozwa�aj�c ju� teraz ca�kiem rzeczowo, cze-
mu si� zbudzi�. Mia� zaufanie do w�asne�o cia�a; nie ockn�o-
by si� bez �adnego powodu. Prawda, �e l�dowanie by�o do��
k�opotliwe, a on pot�nie zm�czony, bo po dw�ch wachtach
bez chwili wypoczynku; Terman z�ama� r�k�, kiedy automat
da� ci�g i rzuci�o go na �cian�. Spa�� z sufltu, przy prze��ciu
152 STANIS�AW LEM
na ci�g, po jedenastu latach latania - co za osio�! Trzeba b�-
dzie odwiedzi� go w szpitalu. Czy przez to...? Nie.
Zacz�� sobie teraz po kolei przypomina� wypadki poprze-
dniego dnia, od chwili l�dowania. Siedli w burzy. Atmosfery
tyle co nic, ale przy dwustu sze��dziesi�ciu kilometrach na
godzin� prawie nie ustoisz - przy tym n�dznym ci��eniu.
Pod podeszwami �adnego tarcia; id�c trzeba si� wkopywa�
butami w piasek, dopomaga� sobie grz�zn�cymi kostkami. I
ten py� z lodowatym sykiem szoruj�cy po kombinezonie, w�a-
��cy w ka�d� fa�dk�, ani specjalnie czerwony, ani rudy, zwy-
k�y piasek, tyle �e drobny. Zd��y�o go zemle� przez kilka
miliard�w lat. Nie by�o tu kapitanatu, bo i normalnego portu
nie by�o. Projekt Marsa, w drugim roku, wci�� jeszcze ca�y w
prowizorkach, co zbudowali, to im zasypywa�o, ani hotelu,
ani hoteliku - nic. Kopu�y dotlenione, pod linami, ogromne,
ka�da jak d�iesi�� hangar�w, pod promienistym parasolem
stalowych lin zakotwiczonych do kloc�w betonowych, ma�o
co widocznych spod wydm. Baraki, falista blacha, stosy i sto-
sy pak, kontener�w, pojemnik�w, butli, skrzy�, wor�w, mia-
sto z �adunk�w, kt�re wali�y si� z pas�w transportera. Jedyne
ca�kiem przyzwoite miejsce, dopi�te, uporz�dkowane, to by�
stoj�cy poza "kloszem" budynek kontrali lot�w, dwie mile od
kosmodromu, w kt�rym w�a�nie le�a�, po ciemku, w ��ku
dy�urnego kontrolera Seyna. Usiad� i bos� stop�, po omacku,
poszuka� pantofli. Zawsze je wozi� ze sob�; zawsze rozbiera�
si� do snu; je�li si� nie ogoli� jak nale�y i nie umy�, nie czu� si�
na wysoko�ci zadania. Nie pami�ta�, jak wygl�da pok�j, wi�c
na wszelki wypadek prostowa� si� ostro�nie; �eb mo�na sobie
rozbi� przy tej oszcz�dno�ci materia��w (ca�y projekt trzeszcza�
od owych oszcz�dno�ci; wiedzia� co� o tym). Teraz zn�w gnie-
wa�o go to, �e zapomnia�, gdzie s� wy��czniki. Jak �lepy
szczur. . . Maca� r�kami - zamiast kontaktu dotkn�� zimnego
pokr�t�a. Poci�gn��. Strzeli�o lekko i ze s�abym zgrzytem
ANANKE 153
otwar�a si� irysowa okiennica. By� ci�ki, zamulony, g�uchy
przed�wit. Stoj�c przed oknem, podobnym raczej do okr�to-
wego bulaja, dotkn�� szczeciny na policzku, skrzywi� si� i
westchn��; wszystko by�o nie tak, chocia� nie wiadomo w�a-
�ciwie - dlaczego. Zreszt� gdyby si� zastanowi�, mo�e i przy-
zna�by, �e wie. Nie znosi� Marsa.
By�a to sprawa �ci�le prywatna; nikt o tym nie wiedzia�,
ale te� nikogo to nie obchodzi�o. Mars - to by�o uosobienie
straconych z�udze�, wyszydzonych, wy�mianych - ale dro-
gich. Wola�by lata� na ka�dej innej trasie. Pisanin� o roman-
tyzmie Projektu mia� za zawracanie g�owy. Perspektywy ko-
lonizacji - za fikcj�. O, Mars oszuka� wszystkich - wi�cej :
oszukiwa� od stu kilkudziesi�ciu lat. Kana�y. Jedna z najpi�k-
niejszych, najbardziej niesamowitych przyg�d ca�ej astrono-
mii. Planeta rdzawa: pustynna. Bia�e czapki polarnych �nie-
g�w: ostatnie rezerwy wody. Jak brylantem w szkle zaryso-
wana siatka czystej geometrii - od biegun�w ku r�wnikowi:
�wiadectwo walki rozumu z zag�ad�, pot�ny system iryga-
cyjny, nawadniaj�cy miliony hektar�w pustyni; ale� tak: z
nadej�ciem wiosny zinieni�a si� przecie� barwa pusty�, cie-
mnia�y od wegetacji przebudzonej, i to we w�a�ciwy spos�b:
od r�wnika ku biegunowi. Co za bzdura! Kana��w nie by�o
nawet �ladu. Ro�linno��? Tajemnicze mchy, porosty, opance-
rzone przeciw mrozom, wichurom? Spolimeryzowane wy�sze
tlenki w�gla, co pokrywa�y grunt - i ulatnia�y si�, gdy mr�z
koszmarny zamienia� si� na mr�z tylko okropny. Czapy �nie-
gowe? Zwyk�y zestalony CO�. Ani wody, ani tlenu, ani �ycia
- poszarpane kratery, prze�arte zamieciami py�owymi ska-
�y-�wiadki, nudne r�wniny, martwy, p�aski, bury krajobraz z
bladym, szarordzawym niebem. Ani ob�ok�w, ani chmur-
niewyra�ne mg�y, tyle zachmurzenia, co podczas wielkich burz.
Elektryczno�ci atmosferycznej za to - do diab�a i troch�. Czy
co� gra�o? Sygna� jaki�? Nie, to donosi�o si� pianie powietrza
154 STANIS�AW LEM
na stalowych linach najbli�szego "bombla". W brudnawym
�wietle (nawet najtwardszemu szk�u okiennemu szybko da-
wa� rad� piach niesiony wiatrem, a ju� plastykowe kopu�y
mieszkalne zm�tnia�y jak zawleczone bielmem) w��czy� �a-
r�wk� nad umywalni� i zacz�� si� goli�. Wykrzywiaj�c �si�,
pomy�la� zdanie tak g�upie, �e si� mimo woli u�miechn��: Mars
jest �wini�.
By�o to jednak �wi�stwo: przy tylu nadziejach - tak za-
wie��! Zgodnie z tradycj� - aIe kto w�a�ciwie j� ustanowi�?
Nikt w pojedynk�. Nikt sam tego nie wymy�li�; koncepcja ta
nie mia�a tak samo tw�rc�w, jak nie maj� znanych autor�w
wierzenia i legendy - wi�c ze zbiorowych chyba roje� (astro-
nom�w? mity astronomii obserwacyjnej?) wyros�a taka wi-
zja: bia�a Wenus, gwiazda poranna i wieczorna, tajemniczo
zaci�gni�ta masywem chmur - to planeta m�oda, w d�un-
glach ca�a i jaszczurach, i wulkanicznych oceanach, jednym
s�owem: to przesz�o�� Ziemi. A Mars - wysychaj�cy, zardze-
wia�y, pe�en piaszczystych burz i zagadek (kana�y potrafi�y
si� nieraz rozdwaja� w przebie�u, stawa�y si� bli�niacze przez
jedn� noc! ilu� pilnych astronom�w to po�wiadczy�o!), Mars
heroicznie walcz�cy swoj� cywilizacj� ze zmierzchem �ycia
- to by�a przysz�o�� Ziemi; proste, jasne, wyra�ne, zrozu-
mia�e. Tyle, �e nieprawdziwe od A do Z.
Pod uchem by�y trzy w�oski, kt�rych nie chcia� wzi�� apa-
rat elektryczny; brzytwa zosta�ajednak na statku, wi�c zacz��
si� do nich przymierza� tak i owak. Nie sz�o. Mars. Ci astro-
nomowie-obserwatorzy byli to jednak ludzie o bujnej fanta-
zji. Schiaparelli chocia�by. Nies�ychane nazwy, jakimi
ochrzci�; razem ze swym najwi�kszym wrogiem, Antoniadim,
to, czego n i e w i d z i a �, co mu si� tylko zdawa�o. Chocia�-
by okolic�, w kt�rej budowa� si� tu Projekt: Agathodaemon,
Demon, wiadomo. Agatho od agatu chyba, �e czarny?
Czy agathon - m�dro��? Astronaut�w nie ucz� greki - szko-
da. Mia� s�abo�� do starych podr�cznik�w astronomii gwie-
fiNANKE I S S
;' zdnej i planetarnej. Ta ich wzruszaj�ca pewno�� siebie: w I 9 I ;
roku g�osi�y, �e Ziemiajest, z kosmicznej przestrzeni, c z e r-
w o n a w a, poniewa� atmosfera poch�ania b��kitn� cz��
widma, wi�c, rozumie si�, to, co pozostaje, musi by� co naj-
mniej r�owe. Kul� w p�ot! A jednak, kiedy si� ogl�da�o te
wspania�e mapy Schiaparellego, wprost nie chcia�o si� pomie-
�ci� w g�owie, �e widzia� nie istniej�ce. Co najdziwniejsze,
inni, po nim, te� to widzieli. By� tojaki� psychologiczny feno-
men, kt�remu p�niej nie po�wi�cano ju� uwagi. Najpierw
� cztery pi�te ka�dego dzie�a o Marsie wype�nia�a topografia i
topologia kana��w - to� znalaz� si� w drugiej po�owie XX
wieku astronom, kt�ry podda� ich sie� statystycznej analizie i
wykry� jej podobie�stwo, w�a�nie topologiczne, do sieci ko-
lejowej, wi�c komunikacyjnej - w odr�nieniu od przebie-
gu naturalnych p�kni�� czy rzek - a potem, jakby kto czar
zdmuchn��, jednym zdaniem kwitowano rzecz: z�udzenie
optyczne - i kropka.
Oczy�ci� maszynk� pod oknem i chowaj�c j� do futera�u,
raz jeszcze spojrza�, ju� z nie ukrywan� niech�ci�, na ten ca�y
Agathodaemon, na �w zagadkowy " kana�", kt�ry by� nudnym
p�askim terenem z nielicznymi rumowiskami w zamglonym
horyzoncie. W por�wnaniu z Marsem Ksi�yc by� po prostu
przytulny. Zapewne, komu� kto si� na krok z Ziemi nie ru-
� szy�, brzmia�oby to dziko, lecz przecie� �wi�ta prawda. Naj-
pierw - S�o�ce jest stamt�d akurat takie samo jak z Ziemi, a
�e to wa�ne, o tym wie ka�dy, kto nie tyle si� zdziwi�, ile
wprost przel�k�, ujrzawszy je w postaci skurczonego, zwi�-
� d�ego, zimnawego ognika. Aju� majestatyczna, b��kitna Zie-
mia, jak lampa, symbol bezpiecznego pobli�a, znak domu,
rozja�niaj�ca tak dobrze noce - podczas kiedy Fobos z Dej-
mosem nie dawa�y nawet tyle �wiat�a, ile Ksi�yc w pierw-
szej kwadrze. No i cisza. Wysoka pr�nia, spokojna, to nie
' by� przypadek, �e �atwiej przychodzi�o nadawa� telewizyjne
156 S TANIS�AW LEM
l�dowanie, pierwszy krok projektu Apollo, podczas kiedy o
analogicznym widowisku, ot, powiedzmy, ze szczytu Hima-
laj�w, nie by�o nawet mowy. O tym, czym jest dla cz�owieka
wiatr, kt�ry nigdy nie ustaje, mo�na si� bez reszty przekona�
dopiero na Marsie.
Spojrza� na zegarek: by� to zupe�nie nowy nabytek, z pi�-
cioma koncentrycznymi cyferblatami, podawa� standardowy
czas ziemski, czas pok�adowy i czas planetarny. By�a sz�sta z
minutami.
Jutro o tej porze b�d� cztery miliony kilometr�w st�d-
pomy�la� nie bez satysfakcji. Nale�a� do "klubu przewo�ni-
k�w", �ywicieli Projektu, ale godziny jego s�u�by by�y poli-
czone, bo na lini� Aresterra wprowadzono ju� te nowe olbrzy-
miejednostki z mas� spoczynkow� rz�du 100000 ton. "Ariel",
"Ares", "Anabis" le�a�y na kursie Marsa od paru tygodni;
"Ariel" mia� l�dowa� za dwie godziny. Nigdy jeszcze nie wi-
dzia� l�dowania stutysi�cznika, bo na Ziemi siada� nie mog�y;
�adowanoje na Ksi�ycu, ekonomi�ci obliczyli, �e si� to op�aci.
Takie jednostki jak jego "Cuivier", z tymi kilkunastoma ty-
si�cami ton, mia�y definitywnie zej�� ze sceny. Ot, jak�� drob-
nic� b�dzie si� jeszcze czasem nimi przerzuca�o.
By�a sz�sta dwadzie�cia i rozs�dny cz�owiek zjad�by o tej
porze co� gor�cego. My�l o kawie te� by�a zach�caj�ca. Ale
gdzie si� tu mo�na po�ywi� - nie wiedzia�. W Agathodae-
monie by� po raz pierwszy. Dot�d obs�ugiwa� g��wny przy-
cz�ek - syrtyjski. Dlaczego zaatakowano Marsa w dw�ch
punktach naraz, odleg�ych od siebie o kilkana�cie tysi�cy mil?
Zna� uczone racje, ale my�la� swoje. Zreszt� nie obnosi� si� z
tym krytycyzmem. Wielka Sy�a mia�a by� termoj�drowym
oraz intelektronicznym poligonem. Wygl�da�o tam zupe�nie
inaczej. Niekt�rzy m�wili, �e Agathodaemon jest Kopciu-
szkiem Projektu i �e ju� kilkakrotnie grozi�o mu zwini�cie.
Wci�� jednak liczyli jeszcze na t� jak�� zamarz�� wod�, na te
ANANKE I S %
� g��bokie lodowce z zamierzch�ych epok, kt�re w�a�nie tu mia�y
tkwi�, gdzies pod zapiek�ym gruntem - pewno, �e je�liby si�
Projekt dokopa� miejscowej wody, by�oby to istnym trium-
� fem, zwazywszy, �e na razie ka�d� kropl� wozi�o si� z Ziemi,
� a urz�dzenia wychwytuj�ce par� wodn� z atmosfery budowa-
' no i budowano drugi rok, chwila za� rozruchu wci�� si� odda-
� la�a.
Nie, stanowczo Mars nie mia� dla� �adnych powab�w.
Nie chcia�o mu si� wyj�� jeszcze - w budynku by�o tak
; cicho, jakby wszyscy gdzie� poszli czy pomarli. A nie chcia�o
mu si� wyj�� g��wnie przez to, �e przywyka� coraz bardziej
do samotno�ci - dow�dca mo�e by� na pok�adzie zawsze
samotny, je�li chce - i s�u�y�a mu dobrze: po d�u�szej podr�y
- lecia�o si� teraz, po opozycji, przesz�o trzy miesi�ce-
� musia� u�y� pewnego wysi�ku, �eby wej�� tak od razu i po
prostu w t�um obcych ludzi. A nie zna� tu nikogo opr�cz dy-
�urnego kontrolera. M�g� p�j�� do niego na pi�tro, lecz by�o-
by to w nie najlepszym gu�cie. Nie nale�y zawraca� g�owy
. ludziom przy pracy. S�dzi� pod�ug siebie: nie lubi� takich go-
�ci.
W przegr�dce nesesera by� termos z resztk� kawy i pacz-
ka keks�w. Jad�, staraj�c si� nie kruszy�, pi� i patrza� przez
porysowan� piaskiem okr�g�� szyb� w stare, p�askie i jal�gdy-
; by �miertelnie zm�czone dno tego Agathodeamona. Mars ro-
bi� na nim takie w�a�nie wra�enie: �e ju� mu wszystko jedno;
i dlatego tak dziwnie by�y nagromadzone kratery, inne od ksi�-
�ycowych, niby rozmyte ("jakby sfa�szowane" - wyrwa�o mu
si� raz przy ogl�daniu du�ych, dobrych zdj��), i tak bezsen-
g ,
"
sowne te okolice dzikie o urze�bienia zwane "chaosami,
miejsca ukochane przez areolog�w, bo niczego podobnego do
tych formacji na Ziemi nie by�o. Mars by� jakby zrezygnowa-
ny, nie dba� ani o dotrzymanie s�owa, ani nawet o pozory. Gdy
si� ku niemu zbli�a�o, zaczyna� traci� sw�j solidny, czerwony
158 STAN I S�.AW LEM
wygl�d, przestawa� by� emblematem boga wojny, powleka�
si� niewyra�n� buro�ci�, plamami, zaciekami, �adnego wyra-
zistego rysunku, jak na Ksi�ycu czy Ziemi, rozmaz, szarawa
rdza i wieczny wiatr.
Pod stopami czu� najdelikatniejsze w �wiecie dr�enie-
przetwornik albo transformator. Zreszt� dalej panowa�a cisza,
w kt�r�jakby z innego �wiata wnika� kiedy niekiedy odleg�y
skowyt wichury na linach mieszkalnego klosza. Piekielny pia-
sek dawa� z czasem rad� nawet dwucal�wkom z wysokoga-
tunkowej stali. Na Ksi�ycu mo�na zostawi� ka�d� rzecz, po-
�o�y� na kamieniu i wr�ci� po stu latach, po milionie, ze spo-
kojn� wiedz�, �e le�y nie tkni�ta. Na Marsie nie mo�na nicze-
go upu�ci� z r�ki - wsi�k�oby na amen. To nie by�a uczciwa
planeta.
O sz�stej czterdzie�ci brze� horyzontu zaczerwieni� si�,
wschodzi�o S�o�ce, i ta plama jasno�ci (�adnej zorzy, sk�d)
znienacka - barw� - przypomina�a mu sen. Pe�en zdziwie-
nia, powoli odstawi� termos. Przypomina� sobie, o co tam sz�o.
Kto� chcia� go zabi� - ale to on zabi� tamtego. Umar�y goni�
go przez czerwono roz�wietlon� ciemno��; zabija� go jeszcze
kilka razy, ale to nic nie pomaga�o. Idiotyczne, zapewne, ale
by�o tam co� jeszcze: by� niemal pewny, �e we �nie zna� tego
cz�owieka, a teraz nie mia� poj�cia, z kim walczy� tak roz-
paczliwie. Oczywi�cie, poczucie znajomo�ci te� mog�o by�
z�udzeniem snu. Pr�bowa� tego doj��, ale zn�w samowolna
pami�� milk�a, wszystko na powr�t chowa�o si� milczkiem
jak �limak do skorupy, i sta� tak, przy oknie, z r�k� na stalo-
wej framudze, troch� poruszony, jakby posz�o o nie wiedzie�
co. �mier�. By�o jasne, �e w miar� rozrostu kosmonautyki lu-
dzie zaczn� umiera� na planetach. Ksi�yc okaza� si� lojalny
wobec zmar�ych. Pozwala skamienie�, obraca w lodowy po-
s�g, w mumi�, kt�rej lekko��, prawie niewa�ko�� odrealniaj�
i ujmuje jakby wagi katastrofie. Natomiast na Marsie trzeba o
nich dba�, niezw�ocznie, bo piaszczyste wichry przetn� ka�dy
AN��E 15 9
� skafander w ci�gu paru dni, i nim wysoka susza zmumifikuje
szcz�tki, wyjrz� z rozdartej tkaniny ko�ci, polerowane, szlifo-
, wane z zapami�taniem, a� obna�y si� szkielet, kt�ry, rozsypa-
; ny, w tym o b c y m piasku, pod tym brudnym, o b c y m
� niebem, jest niemal wyrzutem sumienia, prawie zniewag�
� jakby przywo��c tutaj rakietami, razem z �yciem, �miertel-
! no��, ludzie robili co� niew�a�ciwego, co�, czego nale�y si�
wstydzi�, co trzeba ukrv�, zabra� gdzie�, pochowa�; wszyst-
� ko bez sensu, rozumie si� -- ale tak w tej chwili czu�.
O si�dmej by�a zmiana na stanowiskach kontroli lotu; a
podczas zmiany wvpada ju� i obcemu przyj��. Pochowa� swo-
je rzeczy do nesesera, nie by�o ich wiele, i wyszed� pami�taj�c
o tym. �e trzeba si� upewni�, czy roz�adunek "Cuiviera" idzie
planowo. Do po�udnia mia� ju� ��,zby� si� ca�ej swojej drob-
' nicy, a by�o tam par� rzeczy wartych sprawdzenia. Na przy-
k�ad ch�odzenie osady pomoenicze�o reaktora. Zw�aszcza �e
musia� wraca� z uszczuplon� za�o��. O tym. aby m��� dosta�
tu ko�o� w zamian za Termana, nie bv�o mo�w. Po kr�tvch
schodach, wy�o�onvch pianoplastykiem, z r�k� na dziwnie
ciep�ej, jakby ogrzewanej por�czy, dosta� si� na pi�tro, i �vszy-
stko od razu zmieni�o si� ca�kow-icie; jakby on te� sta� si�
kim� innym otwieraj�c szerokie wahad�owe drzw-i o mato-
vvych szybach.
By�o to jakby wn�trze wielkiej ��owy. z sze�ciorgiem wy-
puk�ych, ogromnych, szklanych oczu, wv�upionych w trzy stro-
ny �wiata. Tylko w trzy, bo za czwart� �cian� znajdowa�y si�
anteny, a ca�a ta salka mog�a kr�ci� na osi niczym obrotowa
scena. By�a te� w niejakim sensie scen�, na kt�rej odgrywano
wci�� podobne sztuki start�w i l�dowa�. widocznych jak na
d�oni, bo z odleg�o�ci kilometra, zza kolistych, szerokich pul-
pit�w, stanowi�cych jakby jedn� ca�o�� za srebrzystoszarymi
� �cianami. By�o tu troch� jak w kontrolnej wie�y lotniska, a
; troch� jak na sali operacyjnej: przy �lepej �cianie masywnia�
160 STANIS�AW LEM
pod sko�nym kapturem g��wny komputer bezpo�redniej ��cz-
no�ci ze statkami, kt�ry zawsze mruga� i cyka�, prowadz�c
swoje milcz�ce monologi i wypluwaj�c kawa�ki dziurkowa-
nych ta�m; by�y tu trzy rezerwowe stanowiska kontroli z mi-
krofonami, lampami punktowymi, fotelami na kulkowych prze-
gubach, i, podobne do bulwiastych hydrant�w ulicznych,
podr�czne automaty licz�ce kontroler�w; by� tu wreszcie, pod
�cian�, ma�y, ale jak lalka zgrabny barek z cichutko sycz�cym
ekspresem. Wi�cto tu znajdowa�o si� kawowe �r�de�ko! Swe-
go "Cuiviera" nie m�g� st�d Pirx zobaczy�; postawi� go, jak
mu przykaza�a kontrola, trzy mile dalej, poza wszystkimi be-
tonami, bo tak si� tutaj przygotowywano na przyj�cie pierw-
szej najci�szej jednostki Projektu, jakby nie by�a wyposa�o-
na w najnowsze astrolokacyjne i kosmonautyczne automaty-
ki, kt�re, jak che�pili si� konstruktorzy ze stoczni (zna� prawie
wszystkich), mog�y posadzi� ten �wier�milowy ogrom, t� �e-
lazn� g�r�, na powierzchni wielko�ci ogr�dka dzia�kowego.
Wszyscy pracownicy portu, z trzech zmian, przyszli na t� uro-
czysto��, kt�ra zreszt� �adn� oficjaln� uroczysto�ci� nie by�a;
"Ariel", podobniejak innejednostki prototypowe, mia� wszak
za sob� dziesi�tki pr�bnych lot�w i l�dowa� ksi�ycowych;
co prawda, nigdy jeszcze nie wchodzi� z pe�nym obci��eniem
w atmosfer�. Do l�dowania pozosta�o niespe�na p� godziny,
wi�c Pirx przywita� si� z tymi, co nie mieli s�u�by, a potem i
Seynowi u�cisn�� r�k�. Odbiorniki pracowa�y ju�, na ekranach
telewizyjnych chodzi�y rozmazane smugi z g�ry na d�, ale
�wiate�ka pulpitu zbli�enia wszystkie jeszcze ja�nia�y niepo-
kalan� zieleni� na znak, �e zosta�o mn�stwo czasu i nic si� nie
dzieje. Romani, kierownik bazy Agathodaemona, zapropono-
wa� mu do kawy kieliszek koniaku, Pirx zawaha� si�, ale w
ko�cu by� przecie� osob� ca�kiem prywatn� i - chocia� nie-
przywyk�y do tak rannego u�ywania tnznk�w - pojmowa�,
�e chodzi im o symboliczne u�wietnienie chwili; czekano
wszak od miesi�cy na te najci�sze jednostki, mia�y zdj�� z
ANaNKE 161
g�owy kierownictwu bezustanne k�opoty, bo dot�d wci�� to-
czy� si� wy�cig mi�dzy �ar�oczno�ci� budowy, kt�rej nie mo-
g�a zaspokoi� flotylla Projektu, a wysi�kami przewo�nik�w,
takich jak Pirx, �eby obraca� na trasie Mars - Ziemia tak
sprawnie i szybko, jak si� tylko da�o. Teraz, po opozycji, obie
planety zaczyna�y �si� rozchodzi�, odleg�o�� dziel�ca je mia�a
ju� przez ca�e lata rosn��, aby doj�� do przera�liwego maksi-
mum setek milion�w kilometr�w; i w�a�nie w tym najgorszym
dla Projektu okresie przybywa�o pot�ne wsparcie.
Wszyscy m�wili przyciszonymi g�osami, a kiedy ziele�
zgas�a i odezwa�y si� brz�czyki, nasta�a zupe�na cisza. Dzie�
wstawa� typowo marsja�ski, ani chmurny, ani czysty, bez
wyra�nego horyzo�tu, bez wyra�nego nieba, jak gdyby bez
daj�cego si� o�naczy� i rachowa� czasu. Mimo dnia obrze�a
kwadrat�w betonowych, le��ce p�asko w centnzm Agathoda-
emona, obwiod�y pa�aj�ce linie, zapali�y si� tam automatycz-
nie laserowe oznakowania, a kraw�dzie centralnej okr�g�ej
tarczy z prawie czarne�o betonu wyznacza�y b�yszcz�ce gwia�-
dziste jody. Kontrolerzy poprawili si� w fotelach, zreszt� i tak
roboty mieli tyle co nic; za to g��wny komputer rozja�ni� swo-
je tarcze, jakby objawia� wszem wobec sw� nadzwyczajn�
wa�no��, przeka�niki zacz�y gdzie� cichutko stuka� i z g�o-
�nika doszed� ich wyra�ny bas:
- Halo tam, Agathodaemon, tu "Ariel", m�wi Klyne, je-
ste�my na optycznej, wysoko�� sze��set, za dwadzie�cia se-
kund prze��czymy si� na automaty do zej�cia, odbi�r.
- Agathodaemon do "Ariela"! - rzek� skwapliwie Seyn;
ma�y, z dziobatym profilkiem u sitka mikrofonu, dodusza�
szybko papierosa - mamy was na wszystkich ekranach, na
jakich mo�emy was mie�, k�ad�cie si� i schod�cie �adnie na
d�, odbi�r!
�artuj� tu sobie - pomy�la� Pirx, kt�ry tego nie lubi�,
mo�e by� przes�dny - no, wida� maj� procedury w ma�ym
palcu.
I I Opowie�� o pilocie Pirxie t. II
162. S TANIS�AW LEM
- "
Ariel" do Agathodaemona: mamy trzysta, w��czamy
automaty, schodzimy bez bocznego dryfu, zero na zero, jaka
si�a wiatru? - odbi�r.
- Agathodaemon do " Ariela" : wiatr 180/h, p�nocno-
p�nocno-zachodni, nic wam nie zrobi, odbi�r.
- "
Ariel" do wszystkich: schodz� na osi rufowo, auto-
maty przej�y stery, koniec.
Zapad�a cisza, tylko przeka�niki co� tam drobi�y po swo-
jemu, a na ekranach ukaza� si� ju� wyra�nie bia�o p�on�cy
punkt, rosn�cy szybko, jakby kto� wydyma� ba�k� ognistego
szk�a. By�a to ziej�ca rufa statku, kt�ry schodzi� w samej rze-
czy jak zawieszony na niewidzialnym pionie, bez najmniej-
szych drgnie�, bocznych przechy��w, bez �ladu zawirowa�
- Pirxowi przyjemnie by�o na to patrze�. Ocenia� odleg�o��
najakie� sto kilometr�w; przed pi��dziesi�cioma nie by�o sen-
su zagl�da� w niebo przez okna, mimo to zgrupowa�o si� ju�
przy nich sporo obecnych z zadartymi w zenit g�owami.
Kontrola mia�a ci�g�� ��czno�� radiofoniczn� ze statkiem,
ale po prostu nie by�o o czym m�wi�; za�oga le�a�a w komple-
cie na antygrawitacyjnych fotelach, wszystko robi�y automaty
pod dyrekcj� g��wnego komputera rakietowego, i to on w�a-
�nie zadecydowa� o zmianie ci�gu atomowego na borowodo-
rowy - przy sze��dziesi�ciu kilometrach wysoko�ci, a wi�c
na samej granicy rzadkiej atmosfery. Teraz Pirx podszed� do
�rodkowego, najwi�kszego okna i natychmiast zobaczy� w
niebie, przez jego bladoszar� mgie�k�, ostrozielony ognik,
mikroskopijny, ale wibruj�cy niezwyk�ym blaskiem - jak
gdyby kto� nawierca� z wysoko�ci niebosk�on Marsa p�on�
cym szmaragdem. Od tego r�wnomiernie pa�aj�cego punktu
sz�y w r�ne strony blade smu�ki, by�y to jakie� wiechetki i
strz�py chmur, a raczej tych niedonosk�w, kt�re w tutejszej
atmosferze pe�ni�y zast�pczo ich obowi�zki. Schwytane w orbi-
t� okr�towego odrzutu, zapala�y si� i rozpada�y jak sztuczne
ANarrKE 163
ognie. Statek r�s�, a w�a�ciwie wci�� tylko ros�a jego okr�g�a
rufa. Powietrze najwyra�niej drga�o pod nim od �aru i przez
to mog�o si� niedo�wiadczonemu zdawa�, �e i sama rakieta
troch� chodzi na boki, ale Pirx zna� ten obraz zbyt dobrze, by
si� omyli�. Jako� tak bez �adnego napi�cia, w spokoju sz�o
wszystko, przypomnia� sobie pierwszy krok ludzki na Ksi�-
�ycu, tam te� posz�o, jak po ma�le. Rufa by�aju� zielon� pal�
c� si� tarcz� z aureol� rozbryzg�w. Zerkn�� na g��wny alti-
metr nad pulpitami kontroli, bo przy tak du�ej jednostce mo�-
nasi� �atwo by�o omyli� w szacunku wysoko�ci; jedena-
�cie, nie, dwana�cie kilometr�w dzieli�o "Ariela" od Marsa
- oczywi�cie opada� coraz wolniej dzi�ki rosn�cemu ci�go-
wi hamowania.
Nagle sta�o si� kilka rzeczy naraz.
Obraz nzfowych dysz "Ariela", w koronie zielonych p�o-
mieni, zadrga� inaczej ni� dot�d. W g�o�niku rozleg� si� jaki�
niezrozumia�y be�kot, okrzyk, co� jakby "r�czna!", a mo�e
"raczej"! -jedno niepoj�te s�owo wykrzyczane ludzkim g�o-
sem, tak odmiennym, �e chyba nie by� to Klyne. Ziele� bu-
chaj�ca z rufy "Ariela" nagle zblad�a. By� to u�amek sekundy.
W nast�pnym mgnieniu rozkrzaczy�a si� straszliwym, b��kit-
nobia�ym b�yskiem - i Pirx zrozumia� od razu, w dreszczu
os�upienia, kt�ry przeszy� go od st�p do g��w, tak �e g�uchy,
ogromny g�os, co wyrwa� si� z g�o�nika, nie zaskoczy� go
wcale.
"Ariel" - sapni�cie. - Zmiana procedury.
Od meteorytu. Ca�� naprz�d na osi! Uwa-
ga! Ca�y ci�g!
By� to automat. W tle tego g�osu kto� jakby krzycza�. W
ka�dym razie Pirx prawid�owo zinterpretowa� zmian� barwy
ognia wylotowego : borowodory zast�pi� pe�ny ci�g reaktor�w
i olbrzymi statek, zahamowany jakby straszliwym uderzeniem
niewidzialnej pi�ci, dygoc�c wszystkimi spojeniami, zatrzy-
164 STANIS�AW LEM
ma� si� - a przynajmniej tak to patrz�cym wygl�da�o - w
rozrzedzonym powietrzu, tych pi�� czy cztery ledwo kilome-
try nad tarcz� kosmodromu. Chodzi�o o manewr niesamowity
- zakazany przez wszystkie regu�y, postanowienia, wykra-
czaj�cy poza ca�� kosmolocj�: �eby powstrzyma� stutysi�cz-
n� mas� - bo wszak trzeba by�o chy�o�� jej spadania wyga-
si� pierwej, nim mog�a na powr�t wystrzeli� wzwy�. Pirx zo-
baczy� w perspektywicznym skr�cie bok olbrzymiego cylin-
dra. Rakieta straci�a pion. Przechyla�a si�. Zacz�a, niezwykle
powoli, prostowa� si�, ale wychyli�o j� w drug� stron� jak
gigantyczne wahad�o; ponowny przechy� �wier�milowego
kad�uba w przeciwn� stron� by� ju� wi�kszy. Przy tak ma�ej
szybko�ci utrata r�wnowagi by�a w tej amplitudzie nie do opa-
nowania; dopiero w owych sekundach doszed� Pirxa krzyk
g��wnego kontrolera:
- "Ariel", "Ariel"! Co robicie?! Co si� u was dzieje?!
Jak wiele rzeczy mog�o zaj�� w cz�stkach sekund!
Pirx, przy r�wnoleg�ym, nie obsadzonym pulpicie, krzy-
cza� ca�� piersi� w mikrofon:
-Klyne! Na r�czn�!!! Na r�czn� do l�-
dowania!!! Na r�czn�!!!.
Wtedy nakry� ich nadchodz�cy przeci�g�y nieustanny grom.
Dopiero teraz dobieg�a ich fala d�wi�kowa! Jak kr�tko mu-
sia�o wszystko trwa�! Stoj�cy u okien krzykn�li jednym g�o-
sem. Kontrolerzy oderwali si� od pulpit�w.
"Ariel" spada� m�y�cem jak kamie�, �lepo wal�c w atmo-
sfer� smugami zataczaj�cego si� ognia ruf; kr�ci� si� powoli,
bezw�adny na podobie�stwo trupa, jak gdyby kto� olbrzymi�
�elazn� wie�� cisn�� z nieba ku brudnym wydmom pustyni.
Wszyscy stali jak wryci, w g�uchej, straszliwej ciszy, bo ju�
nic nie mo�na by�o zrobi�; g�o�nik niewyra�nie chrypia�, bor-
mota� odleg�� wrzaw�, czy hukiem morza, nie wiadomo by�o,
czy to ludzkie g�osy, wszystko si� tam zlewa�o wjeden chaos;
ANANKE I 6S
a bia�y, jakby sk�pany w blaskach, niesamowicie d�ugi cylin-
der gna� coraz szybciej w d�; wydawa�o si�, �e trafi w sam�
kontrol�; kto� przy Pirxie j�kn��. Skurczyli si� odruchowo.
Kad�ub wyr�n�� skosem w jedno z niskich obmurowa�
poza tarcz�, z�ama� si� na dwoje i z jak�� dziwaczn� powol-
no�ci� p�kaj�c dalej, �e buchn�lo szcz�tkami na wszystkie
strony, zary� si� w piach; w okamgnieniu powsta�a tam na
dziesi�� pi�ter wysoka chmura, w kt�rej zagrzmia�o, zagru-
chota�o, trysn�o ognistymi szwami, ponad zgrzywion� zas�o-
n� wyrzuconego piasku wychyn�� o�lepiaj�co bia�y wci�� dzi�b
statku, oderwa� si� od reszty, przelecia� kilkaset metr�w w
powietrzu, poczuli jedno, drugie, trzecie pot�ne uderzenie,
te wstrz�sy gruntu by�y tak mocne, jak przy trz�sieniu ziemi.
Ca�y budynek podnios�o, poszed� w g�r� i opad� niczym ��d-
ka na fali. Potem w piekielnym rumorze roz�amywanego �ela-
stwa wszystko zakry�a przed nimi br�zowoczarna �ciana dymu
i kurzu. I to by� koniec "Ariela". Gdy biegli po schodach do
komory wyj�ciowej, Pirx, jeden z pierwszych w kombinezo-
nie, nie mia� w�tpliwo�ci - z takiego zderzenia nikt nie m�g�
wvj �� �ywy.
Potem biegli zataczaj�c si� pod uderzeniami wichury; z
daleka, od strony klosza, pokaza�y si� pierwsze pojazdy
g�sienicowe i hovercrafty. Ale ju� nie trzeba si� by�o spie-
szy�. Nie by�o do czego. Pirx sam nie wiedzia�, jak i kiedy
wr�ci� do budynku kontroli - z obrazem krateru i zgnie-
cionego kad�uba w os�upia�ych oczach, tak �e na dobre ockn��
si� dopiero, ujrzawszy w �ciennym lustrze w�asn� poszarza��
i jakby �ci�gni�t� nagle twarz.
W po�udnie powo�ano komisj� rzeczoznawc�w do zba-
dania przyczyn katastrofy. Ekipy robocze koparkami i d�wi-
gami rozw��czy�y jeszcze dzwona ogromnego kad�uba, jeszcze
166 S TANIS�AW LEM
nie dotarto do wrytej g��boko w grunt; zmia�d�onej ster�wki,
mieszcz�cej automaty kontroli, kiedy z Wielkiej Syrty przy-
lecia�a grupa specjalist�w - jednym z tych dziwacznych
ma�ych helikopter�w o gigantycznych �mig�ach, zdatnych do
lotu jedynie w rozrzedzonym powietrzu Marsa. Pirx nie w�a-
zi� nikomu w drog� i nikogo o nic nie pyta�, bo a� nazbyt do-
brze rozumia�, �e sprawajest wyj�tkowo ciemna. W toku nor-
malnej procedury l�dowania, podzielonej na u�wi�cone etapy
i zaprogramowanej niczym rozk�ad jazdy niezawodnych po-
ci�g�w, bez �adnej widocznej przyczyny g��wny komputer
"Ariela" zgasi� borowodorowy ci�g, wyrzuci� has�a przypo-
minaj�ce szcz�tkowy alarm meteorytowy i prze��czy� nap�d
na ucieczk� od planety ca�� moc�; stateczno�ci, utraconej pod-
czas tego karko�omnego manewru, nie m�g� ju� odzyska�. O
czym� podobnym nie wspomina�a historia astrolocji i nasu-
waj�ce si� przypuszczenia - �e komputer zwyczajnie zawi�d�,
�e si� w nim jakie� obwody pozwiera�y, poprzepala�y - wy-
gl�da�y zgo�a nieprawdopodobnie, poniewa� sz�o o jeden z
dw�ch program�w - startu i l�dowania - zabezpieczonych
przed awariami tak� liczb� zabezpiecze�, �e ju� raczej przy-
chodzi�o my�le� o sabota�u. G�owi� si� nad tym w pokoiku,
kt�ry Seyn odda� mu poprzedniej nocy do dyspozycji, umy�l-
nie nie wysuwaj�c nosa za drzwi, �eby si� nie narzuca�, tym
bardziej �e mia� przecie� za kilkana�cie godzin wystartowa�,
a nic takiego nie przychodzi�o mu do g�owy, z czym powinien
by pospieszy� do komisji. Okaza�o si� jednak, �e nie zapo-
mniano o nim; kilka minut przed pierwsz� zajrza� do niego
Seyn. By� z nim i Romani; czeka� na korytarzu; wychodz�c
Pirx w pierwszej chwili nie pozna� go; kierownik kompleksu
Agathodaemona wyda� mu si� jednym z mechanik�w: mia�
na sobie osmolony, pokryty zaciekami kombinezon, twarzjak-
by zmala�� z wyczerpania, lewy k�cik ust drga� mu co chwila,
ANANKE I 6%
lecz g�os pozosta� ten sam. Poprosi� Pirxa, w imieniu komisji,
do kt�rej nale�a�, by od�o�y� start "Cuiviera".
- Naturalnie. . . je�eli jestem potrzebny - Pirx by� za-
skoczony; zbiera� my�li. - Musz� tylko uzyska� zezwolenie
Bazy.
- Za�atwimy to sami, je�li si� pan zgadza.
Nikt ju� nic nie powiedzia�; poszli we trzech do g��wne-
go "bombla", gdzie w d�ugim, niskim pomieszczeniu kierow-
nictwa siedzia�o dwudziestu kilku rzeczoznawc�w - kilku
miejscowych, wi�kszo�� przylecia�a z Wielkiej Syrty. Jako �e
by�a pora obiadowa, a sz�o o ka�d� godzin�, przyniesiono im
zimnego jedzenia z bufetu i tak, przy herbacie, nad talerzyka-
mi, przez co wszystko wygl�da�o dziwniejako� nieoficjalnie,
a prawie i niepowa�nie, zacz�y si� obrady. Pirx oczywi�cie
domy�la� si�, czemu przewodnicz�cy, in�ynier Hoyster, jego
jako pierwszego poprosi� o opis katastrofy. By� on jedynym
ponad wszelk� w�tpliwo�� niestronniczym �wiadkiem, bo nie
nale�a� ani do zespo�u kontroli lot�w, ani do za�ogi Agatho-
daemona. Gdy Pirx doszed� w zeznaniu do swej reakcji, Hoy-
ster przerwa� mu po raz pierwszy.
- Wi�c pan chcia�, �eby Klyne wy��czy� ca�� automaty-
k� i stara� si� l�dowa� sam, tak?
- Tak.
- A mo�na wiedzie�, czemu?
Pirx nie zwleka� z odpowiedzi�.
- Mia�em to za jedyn� szans�.
- Tak. A nie przypuszcza� pan, �e przej�cie na sterowa-
nie r�czne mo�e spowodowa� utrat� stateczno�ci?
- Ju� by�a stracona. To mo�na zreszt� sprawdzi�, s� prze-
cie� ta�my.
- Oczywi�cie.� Chcieli�my najpierw wytworzy� sobie
obraz og�lny. A. . . jakie jest pana osobiste zdanie?
168 STANIS�AW LEM
- O przyczynie. . . ?
- Tak. Poniewa� na razie nie tyle obradujemy, co infor-
mujemy si�. Cokolwiek pan powie, nie b�dzie szczeg�lnie
wi���ce; cenne mo�e si� okaza� ka�de przypuszczenie, nawet
ryzykowne.
- Rozumiem. Co� si� sta�o z komputerem. Nie wiem-
co, i nie wiem te�, jak to mo�liwe. Gdybym tam nie by� sam,
nie uwierzy�bym w to, ale by�em i s�ysza�em. To on odwr�ci�
procedur� - i da� meteorytowe ostrze�enie, jakkolwiek w po-
ronny spos�b. Brzmia�o to mniej wi�cej jak: "meteoryty-
uwaga, ca�a na osi naprz�d". A poniewa� nie by�o �adnych
meteoryt�w. . . - Pirx wzruszy� ramionami.
- Ten model - "Ariela" - jest udoskonalon� wersj�
komputera AIBM 09 - zauwa�y� Boulder, elektronik, kt�re-
go Pirx zna�, bo styka� si� z nim przelotnie w Wielkiej Syrcie.
Pirx skin�� g�ow�.
- Wiem o tym. Dlatego powiedzia�em, �e nie uwierzy�-
bym, gdybym tego nie widzia� na w�asne oczy. Ale to si� sta-
�o.
- Jak pan s�dzi, komandorze, czemu Klyne nic nie zro-
bi�? - spyta� Hoyster.
Pirx poczu� wewn�trzny ch��d i nim odpowiedzia�, spoj-
rza� w obie strony - na wszystkich. Pytanie takie musia�o
pa��. Wola�by jednak nie by� pierwszym, kt�ry mia� mu spro-
sta�.
- Tego nie wiem.
- Naturalnie. Ale wieloletnie do�wiadczenie pozwala
panu postawi� si� na jego miejscu. . .
- Postawi�em si�. Zrobi�bym to, do czego pr�bowa�em
go sk�oni�.
-Aon?
- Nie by�o �adnej odpowiedzi. Ha�as, jakby krzyki. Trze-
tiNAN KE 169
ba b�dzie bardzo dok�adnie przes�ucha� ta�my, ale obawiam
si�, �e to da niewiele.
- Panie komandorze - rzek� cicho, ale dziwnie powoli,
jakby ostro�nie dobieraj�c s��w, Hoyster - pan orientuje si�
w sytuacji, nieprawda�? Dwie nast�pne jednostki tej samej
klasy, z takim samym uk�adem sterowania, znajduj� si� obe-
cnie na linii Aresterra; "Anabis" przyb�dzie za trzy tygodnie,
ale "Ares" ju� za dziewi�� dni. Bez wzgl�du na zobowi�zania
wobec tych, co zgin�li, mamy wi�ksze wobec �ywych. Nie-
w�tpliwie przemy�la� panju� w ci�gu tych pi�ciu godzin, wszy-
stko, co zasz�o. Nie mog� pana do tego zmusi�, ale prosz�,
�eby pan to nam wyjawi�.
Pirx poczu�; �e blednie. Tego, co chcia� powiedzie� Hoy-
ster, domy�li� si� z jego pierwszych s��w i ogarn�o go niezro-
zumia�e wra�enie, rodem z nocnego snu: aura zaciek�ego, roz-
paczliwego milczenia, w kt�rym walczy� z przeciwnikiem bez
twarzy i zabijaj�c go, razem z nim gin��. By�o to mgnienie.
Przem�g� si� i spojrza� Hoysterowi w oczy.
- Rozumiem - powiedzia�. - Klyne i ja nale�ymy do
dw�ch r�nych generacji. Kiedy zaczyna�em lata�, zawodno��
procedur automatycznych by�a daleko wi�ksza. . . To si� utrwala
w zachowaniu. My�l�, �e. . . ufa� im do ko�ca.
- S�dzi�, �e komputer dysponuje lepszym rozeznaniem?
�e opanuje sytuacj�?
- Nie musia� liczy� na to, �ej� opanuje... a tylko �e, je�li
nie potrafi, tym bardziej nie dokona tego cz�owiek.
Pirx odetchn��. Powiedzia�, co my�la�, nie rzucaj�c cienia
na m�odszego - kt�ry ju� nie �y�.
- Czy, pod�ug pana, istnia�y szanse ocalenia statku?
- Nie wiem. By�o bardzo ma�o czasu. "Ariel" by� bliski
utraty szybko�ci.
- Czy pan l�dowa� kiedy� w takich warunkach?
170 STANIS�AW LEM
- Tak. Ale statkiem o ma�ej masie - i na Ksi�ycu. Im
d�u�sza i ci�sza jest rakieta, tym trudniej odzyska� statecz-
no�� przy utracie szybko�ci, zw�aszcza gdy si� zaczyna prze-
chy�.
- Czy Klyne s�ysza� pana?
- Nie wiem. Powinien by� s�ysze�.
- Czy przej�� stery?
Pirx otwiera� ju� usta, by powiedzie�, �e na to jest dow�d
w rejestrach, ale zamiast tego odpar�:
- Nie.
- Sk�d pan to wie? - to by� Romani.
- Pod�ug kontroli. "Procedura automatyczna" �wieci�a
si� przez ca�y czas. Zgas�a dopiero, gdy statek si� rozbi�.
- A czy pan nie uwa�a, �e Klyne nie mia� ju� czasu?-
spyta� Seyn. By�o co� osobliwego w tym, �e tak si� do niego
zwr�ci� - chocia� byli na "ty". Jakby powsta� mi�dzy nimi
nag�y dystans. Wrogo��?
- Sytuacj� mo�na wymodelowa� matematycznie i wte-
dy oka�e si�, czy by�a jaka� szansa - Pirx stara� si� o rzeczo-
wo��. - Ja tego nie mog� wiedzie�.
- Ale gdy przechy� przekroczy� 45 stopni, stateczno��
by�a nie do odzyskania - upiera� si� Seyn. - Czy nie tak?
- Na moim "Cuivierze" niekoniecznie. Ci�g mo�na po-
wi�kszy� - poza dopuszczaln� granic�.
- Przeci��enie powy�ej dwudziestu kilku mo�e zabi�.
- Zapewne. Ale upadek z pi�ciu kilometr�w musi.
Na tym si� ta kr�tka polemika zako�czy�a. Pod lampami,
p�on�cymi mimo dnia, k�ad� si� p�asko dym. Palili.
- Pod�ug pana, Klyne m�g� przej�� stery, ale nie zrobi�
tego. Tak? - wr�ci� do swego w�tku przewodnicz�cy Hoy-
ster.
- Prawdopodobnie m�g�.
- Czy nie uwa�a pan za mo�liwe, �e swoj� interwencj�
zbi� go pan z tropu? - odezwa� si� zast�pca Seyna, cz�owiek
ANANKE I % I
z Agathodaemona, kt�rego Pirx nie zna�. Tutejsi byli prze-
ciwko niemu? I to m�g� zrozumie�.
- Uwa�am to za mo�liwe. Tym bardziej �e tam, w ste-
rowni, ludzie co� krzyczeli. Tak to wygl�da�o.
- Na panik�? - spyta� Hoyster.
- Nie odpowiem na to pytanie.
- Dlaczego?
- Prosz� przes�ucha� ta�my. To nie s� �cis�e dane - ha-
�as, kt�ry mo�na rozmaicie t�umaczy�.
- Czy kontrola naziemna mog�a, pod�ug pana opinii, co�
jeszcze zrobi�? - pyta� z kamienn� twarz� Hoyster. Wygl�
da�o na to, �e wewn�trz komisji zachodzi roz�am. Hoyster by�
z Wielkiej Sy�y.
- Nie. Nic.
- Temu, co pan powiedzia�, zaprzecza pana w�asny po-
st�pek.
- Nie. Kontrola nie ma prawa miesza� si� do decyzji do-
w�dcy - w podobnej sytuacji. W sterowni mo�e ona inaczej
wygl�da� ni� na dole.
- Przyznaje pan wi�c, �e pan dzia�a� wbrew przyj�tym
zasadom? - raz jeszcze odezwa� si� zast�pca Seyna.
- Tak.
- Dlaczego? - pyta� Hoyster.
- Zasady nie s� dla mnie �wi�te. Robi� zawsze to, co
uwa�am za w�a�ciwe pod�ug w�asnego zdania. Zdarzy�o mi
si� ju� za to odpowiada�.
- Przed kim?
- Przed Trybuna�em Izby Kosmicznej.
- Ale zosta� pan oczyszczony z zarzut�w oskar�enia?-
zauwa�y� Boulder. Wielka Syrta - i Agathodaemon. To by�o
prawie wyra�ne.
Pirx milcza�.
- Dzi�kuj � panu.
172 STANIS�AW LEM
Przesiad� si� na stoj�ce z boku krzes�o, bo zeznawa� z ko-
lei Seyn, potem jego zast�pca. Nim sko�czyli, przyniesiono
pierwsze ta�my z budynku kontroli lot�w. Przychodzi�y te�
telefoniczne meldunki z prac we wraku "Ariela". Ju� by�o pew-
ne, �e nikt nie pozosta� przy �yciu, ale do sterowni nie dostali
si�: wesz�a na jedena�cie metr�w w g��b gruntu. Przes�uchi-
wanie ta�m, protoko�owanie zezna� trwa�o bez przerwy do
si�dmej. Potem zrobiono godzinn�przerw�. Syrtyjczycy z Se-
ynem pojechali na miejsce katastrofy. Romani w przej�ciu
zatrzyma� Pirxa.
- Komandorze. . .
- S�ucham.
- Pan nie ma tu do nikogo...
- Prosz� tak nie m�wi�. Stawkajest zbyt wysoka - prze-
rwa� mu Pirx.
Tamten pokiwa� g�ow�.
- Zostanie pan, na razie, siedemdziesi�t dwie godziny.
Za�atwili�my to ju� z Baz�.
- Z Ziemi�...? - Pirx by� zaskoczony. - Nie wydaje
mi si�, �ebym m�g� jeszcze pom�c. . .
- Hoyster, Rahaman i Boulder chc� dokooptowa� pana
do sk�adu komisji. Nie odm�wi pan? Sami ludzie Syrty.
- Cho�bym chcia�, nie mog� - odpowiedzia� i na tym
si� rozstali.
O dziewi�tej wieczorem zebrali si� ponownie. Pe�ne prze-
s�uchanie ta�m by�o dramatyczne - a jeszcze bardziej film,
kt�ry przysz�o obejrze�, pokazuj�cy wszystkie fazy katastro-
fy, od pojawienia si� w zenicie zielonej gwiazdy "Ariela".
Hoyster podsumowa� potem tymczasowe wyniki bada�-
bardzo lakonicznie.
- Wygl�da istotnie na to, �e zawi�d� komputer. Je�li nie
og�osi� normalnym trybem meteorytowego alarmu, zachowa�
ANarrKE 173
si� tak, jakby "Ariel" le�a� na kolizyjnym kursie z jak�� ma-
s�. Rejestratory wykazuj�, �e przekroczy� dozwolon�moc ci�
gu o trzy jednostki. Dlaczego to zrobi�, nie wiemy. Mo�e wy-
ja�ni co� sterownia - mia� na my�li ta�my rejestruj�ce "Arie-
la"; Pirx by� tu sceptykiem. Tego, co si� dzia�o w sterowni w
ostatnich chwilach, nie mo�na zrozumie�. W ka�dym razie
komputer nie zawi�d� pod wzgl�dem operacyjnego tempa-
w szczycie kryzysu podejmowa� decyzje z pe�n� sprawno�ci�,
bo iterowa� w nanosekundach wszystkie swoje polecenia dla
agregat�w. Tak�e agregaty pracowa�y bez zarzutu do ko�ca.
To ca�kiem pewne. Nie wykryli�my absolutnie niczego, co by
mog�o �wiadczy� o zewn�trznym lub wewn�trznym zagro�e-
niu procedury wdro�onego l�dowania. Od godziny 7,03 do
7,08 przebiega�o doskonale. Decyzja komputera - odwr�ce-
nia procedury i pr�by poronnego startu - nie daje si�, jak
dot�d, niczym wyja�ni�. Kolego Boulder?
- Nie rozumiem tego.
- B��d programowania?
- Wykluczony. "Ariel" l�dowa� tym programem szereg
razy - osiowo i we wszystkich mo�liwych dryfach.
- Ale na Ksi�ycu. Tam jest mniejsze ci��enie.
-To mo�e mie� pewne znaczenie dla agregat�w mocy,
ale nie dla zespo��w informacji. A moc nie zawiod�a.
- Kolego Rahaman?
- Nie znam dobrze tego programu.
- Ale model komputera pan zna?
- Tak.
- Co mo�e przerwa� tok procedury l�dowania, je�li nie
ma przyczyn zewn�trznych?
- Nic.
- Nic?
- Bomba pod�o�ona pod komputer - zapewne. . .
174 STANIS�AW LEM
Pad�y wreszcie te s�owa. Prix s�ucha� z najwi�ksz� uwa-
g�. Szumia�y ekshaustory, dym zag�szcza� si� przy ich wylo-
tach pod sufttem.
- Sabota�?
- Komputer dzia�a� do ko�ca, jakkolwiek w spos�b dla
nas niepoj�ty - zauwa�y� Kerhoven, jedyny intelektronik w
komisji, kt�ry by� miejscowym cz�owiekiem.
- No. . . bomba, tak to tylko powiedzia�em - wycofa� si�
Rahaman. - Procedur� g��wn�, wi�c l�dowania albo startu,
mo�e przerwa� w normie, je�li komputer jest sprawny, tylko
co� nadzwyczajnego.Wypadni�cie mocy...
- Moc by�a.
- Ale w zasadzie komputer mo�e przerwa� g��wn� pro-
cedur�?
Przewodnicz�cy wiedzia� to przecie�. Pirx rozumia�, �e nie
m�wi teraz do nich: m�wi� to, co mia�a us�ysze� Ziemia.
- Teoretycznie mo�e. Praktycznie, nie. Od czasu powsta-
nia kosmonautyki nie zdarzy� si� alarm meteorytowy w toku
l�dowania. Meteoryt mo�na wszak wykry� w zbli�aniu. Wte-
dy l�dowanie po prostu si� odracza.
- Ale nie by�o przecie� �adnych meteoryt�w?
- Nie.
To by� koniec �lepej uliczki. Przez chwil� panowa�a ci-
sza. Ekshaustory szumia�y. By�o ju� ciemno za okr�g�ymi
oknami. Marsja�ska noc.
- Potrzebujemy ludzi, kt�rzy budowali ten model i kt�rzy
go obci��yli testowo - rzek� wreszcie Rahaman.
Hoyster skin�� g�ow�. Przegl�da� podany mu przez tele-
fonistk� meldunek. - Do sterowni dotr� za jak�� godzin�-
rzek�. A potem podnosz�c g�ow�: - Macross i van der Voyt
wezm�jutro udzia� w obradach.
Nast�pi�o poruszenie. Byli to g��wny dyrektor i g��wny
konstruktor stoczni, kt�ra budowa�a stutysi�czniki.
ANANKE I %S
- J u t r o ? - Pirxowi zdawa�o si�, �e si� przes�ysza�.
- Tak. Nie tutaj, oczywi�cie. B�d� obecni telewizyjnie.
Dzi�ki bezpo�redniej ��czno�ci. Oto depesza - podni�s� mel-
dunek.
- Ale�...! Jakiejest teraz op�nienie? - spyta� kto�.
- O�miominutowe.
- Jak�e oni to sobie wyobra�aj�? B�dziemy czekali w
niesko�czono�� na ka�d� replik� - rozleg�y si� g�osy.
Hoyster wzruszy� ramionami.
- Musimy si� podporz�dkowa�. Pewno, �e to b�dzie k�o-
potliwe. Opracujemy odpowiedni� procedur�. . .
- Odraczamy obrady do jutra? - spyta� Romani.
- Tak. Zbierzemy si� o sz�stej rano. B�d�ju� rejestraty
ze sterowni. �
Pirx, kt�remu Romani zaoferowa� nocleg u siebie, by� z
tego rad. Wola� nie styka� si� z Seynem. Rozumia� jego za-
chowanie, cho� go nie pochwala�. Nie bez trudu ulokowano
wszystkich Syrtyjczyk�w i o p�nocy Pirx zosta� sam w ma-
le�kiej klitce, kt�ra s�u�y�a kierownikowi za podr�czn� bi-
bliotek� i prywatny gabinet roboczy. Po�o�y� si� w ubraniu na
rozstawionym mi�dzy teodolitami ma�ym ��ku polowym, z
r�kami pod g�ow�, wpatrzony w sufit, i le�a� tak z nierucho-
mymi oczami, prawie nie oddychaj�c.
Rzecz dziwna, tam w�r�d obcych ludzi, prze�ywa� kata-
strof�jak gdyby z zewn�trz, jakojeden z wielu �wiadk�w; nie
by� do ko�ca zaanga�owany nawet w�wczas, gdy wyczuwa�
niech�� i animozj� za pytaniami - wisz�ce w powietrzu oskar-
�enie intruza o to, �e chce zdominowa� miejscowych specja-
list�w - nawet kiedy Seyn stawa� przeciw niemu; by�o to
wszystko wci�� na zewn�trz, osadzone w naturalnym wymia-
rze nieuchi-onnego: tak musia�o by� w podobnych okoliczno-
�ciach. Got�w by� odpowiada� za to, co zrobi�, ale zgodnie z
racjonalnymi przes�ankami, wi�c nie czu� si� odpowiedzialny
za nieszcz�cie. By� wstrz��ni�ty, zachowa� jednak spok�j,
176 STANIS�AW LEM
pozosta� w nim do ko�ca obserwator niezupe�nie poddany wy-
padkom, bo uk�ada�y si� systematycznie - przy ca�ej niezro-
zumia�o�ci mo�naje by�o selekcjonowa�, wystyg�e, porozdzie-
lane, w uchwycie, jaki nadawa� sam oficjalny tok obrad. Te-
raz to wszystko si� rozpad�o. Nie my�la� nic, nie przywo�ywa�
�adnych obraz�w, powtarza�y si� same z siebie od pocz�tku:
ekrany telewizyjne, na nich �- wej�cie statku w przymarsie,
wyhamowanie kosmicznej zmiany ci�g�w; by� jakby wsz�-
dzie naraz, w kontroli i w sterowni, zna� te g�uche udary, te
dudnienia rozbiegaj�ce si� po kilu i wr�gach, kiedy wielk�
moc zast�powa�a dygotliwa praca borowodor�w, bas, kt�rym
turbopompy zapewnia�y, �e t�ocz� paliwo, wsteczny ci�g, opa-
danie ruf�, majestatycznie powolne, ma�e poprawki boczne i
to za�amanie si�, ten grom nag�ego obrotu ci�g�w, gdy pe�na
moc zn�w wskoczy�a w dysze, wibracja, destabilizacja, rakie-
ta wychwytywana rozpaczliwie, id�ca wahad�em, ko�ysz�ca
si� jak pijana wie�a, nim run�a z wysoko�ci ju� bezw�adna,
ju� martwa, niesterowna, �lepajak kamie�, upadek i zgrucho-
tanie g�ry - a on by� wsz�dzie. By� jakby samym walcz�cym
statkiem i odczuwaj�c bole�nie zupe�n� niedost�pno��, osta-
teczne zamkni�cie tego, co si� sta�o, jednocze�nie powraca�
do u�amkowych chwil, jakby z ponawiaj�cym si� w milczeniu
pytaniem, szukaj�c tego, co zawiod�o. To, czy Klyne usi�owa�
przej�� stery, by�o teraz ju� bez znaczenia. W gruncie rzeczy
kontrola by�a bez zarzutu, chocia� tam sobie �artowali, ale to
mog�o urazi� tylko przes�dnego czy te� ukszta�towanego w
czasach, w kt�rych nie mo�na sobie by�o pozwoli� na niefra-
sobliwo��. Rozumowo wiedzia�, �e nic w tym z�ego. Le�a� na
wznak, a jakby sta� przy sko�nym oknie, celuj�cym w zenit
kiedy ziele� iskrz�cej si� gwiazdy borowodor�w poch�on��
straszny s�oneczny blask, tym pulsem tak charakterystycznym
dla atomowej mocy, w dyszach, co ju� poczyna�y stygn��-
przez to w�a�nie nie wolno wprowadza� ca�ej tak gwa�townie
ANANKE I %%
- rakieta zahu�ta�a si� najpierw jak serce dzwonu ko�ysane-
go oszala�ymi r�kami i k�oni�a si� swoj� niesamowit� d�ugo-
�ci�, bo by�a tak ogromna, jakby samymi rozmiarami, samym
rozmachem wielko�ci wysz�a poza granic� wszelkich zagro-
�e� - tak samo musieli my�le�, przed wiekiem, pasa�erowie
"
Titanica".
Nagle wszystko to zgas�o, jakby si� zbudzi�. Wsta�, umy�
twarz, r�ce, otworzy� neseser, wyj�� pi�am�, pantofle, szczo-
teczk� do z�b�w, i trzeci raz tego dnia zobaczy� siebie w lu-
strze umywalki - jak kogo� obcego.
Mi�dzy trzydziestk� a czterdziestk�, bli�ej drugiej: smu-
ga cienia - kiedy ju� przychodzi akceptowa� warunki nie
podpisanego ko_ntraktu, narzuconego bez pytania, kiedy wia-
domo, �e to, co obowi�zuje innych, odnosi si� i do ciebie, �e z
tej regu�y nie ma wyj�tk�w: chocia� to przeciwne naturze, na-
le�y si� jednak starze�. Dot�d robi�o to po kryjomu cia�o-
tego ju� nie do��. Wymagana jest zgoda. M�odzie�czy wiek
ustanawia jako regu�� gry - nie, jako jej fundament - nie-
zmienno�� w�asn�: by�ern dziecinny, niedoros�y, ale ju� je-
stem prawdziwym sob� i taki zostan�. Ten nonsens jest prze-
cie� podstaw� egzystencji. W odkryciu bezzasadno�ci tego
ustalenia zrazu tkwi wi�cej zdziwienia ni� l�ku. Jest to po-
czucie oburzenia tak mocne, jakby� przejrza� i dostrzeg�, �e
gra, dojakiej ci� wci�gni�to, jest oszuka�cza. Rozgrywka mia�a
by� ca�kiem inna; po zaskoczeniu, gniewie, oporze zaczyna
si� powolne pertraktacje z samym sob�, z w�asnym cia�em,
kt�re mo�na by wys�owi� tak: bez wzgl�du na to, jak p�ynnie
i niepostrze�enie starzejemy si� fizycznie, nigdy nie jeste�my
zdolni dostosowa� si� umys�owo do takiej ci�g�o�ci. Nasta-
wiamy si� na trzydzie�ci pi��, potem na czterdzie�ci lat, jakby
ju� w tym wieku mia�o si� zosta�, i trzeba potem przy kolejnej
rewizji prze�amania samoob�udy, natrafiaj�cego na taki op�r,
�e impet powoduje jak gdyby nazbyt daleki skok. Czterdzie-
I2 - Opowie�� o pilocie Pirxie t. II
178 S TANIS�AW LEM
stolatek pocznie si� wtedy zachowywa� tak, jak sobie wyo-
bra�a spos�b bycia cz�owieka starego. Uznawszy raz nieu-
chronno��, kontynuujemy gr� z ponur� zaciek�o�ci�, jakby
chc�c przewrotnie zdublowa� stawk�; prosz� bardzo, je�li ten
bezwstyd, to cyniczne, okrutne ��danie, ten oblig ma by� wy-
p�acony; je�eli musz� p�aci�, chocia� nie godzi�em si�, nie
chcia�em, nie wiedzia�em, masz wi�cej, ni� wynosi zad�u�e-
nie - pod�ug tej zasady, brzmi�cej humorystycznie, gdyby j�
tak nazwa�, usi�ujemy przelicytowa� przeciwnika. B�d� ci tak
od razu stary, �e stracisz kontenans. Chocia� tkwimy w smu-
dze cienia, prawie za ni�, w fazie tracenia i oddawania pozy-
cji, w samej rzeczy wci�� walczymy jeszcze, bo stawiamy
oczywisto�ci op�r, i przez t� szamotanin� psychicznie starze-
jemy si� skokami. To przeci�gamy, to nie doci�gamy, a� uj-
rzymy, jak zwykle zbyt p�no, �e ca�a ta potyczka, te samo-
strace�cze przebicia, rejterady, butady te� by�y niepowa�ne.
Starzejemy si� bowiem jak dzieci, to znaczy odmawiaj�c zgo-
dy na to, na co zgoda nasza jest z g�ry niepotrzebna, bo za-
wsze tak jest, gdzie nie ma miejsca na sp�r ani walk� - pod-
szyt� nadto za�ganiem. Smuga cienia to jeszcze nie memento
mori, ale miejsce pod niejednym wzgl�dem gorsze, bo ju�
wida� z niego, �e nie ma nietkni�tych szans. To znaczy: tera-
�niejsze nie jest ju� �adn� zapowiedzi�, poczekalni�, wst�-
pem, trampolin� wielkich nadziei, bo niepostrze�enie odwr�ci-
�a si� sytuacja. Rzekomy trening by� nieodwo�aln� rzeczywi-
sto�ci�; wst�p - tre�ci� w�a�ciw�; nadzieje - mrzonkami;
nie obowi�zuj�ce za�, prowizoryczne, tymczasowe i byle ja-
kie - jedyn� zawarto�ci� �ycia. Nic z tego, co si� nie spe�ni-
�o, ju� na pewno si� nie spe�ni; i trzeba si� z tym pogodzi�
milcz�c, bez strachu, a je�li si� da - i bez rozpaczy.
Jest to wiek krytyczny dla kosmonaut�w - dla nich jak
dla nikogo, bo w tym zawodzie ka�dy, kto nie jest sprawny
doskonale, od razu nie jest nic wart. Jak powiadaj� czasem
fi