10710
Szczegóły |
Tytuł |
10710 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10710 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10710 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10710 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
KAZIMIERZ DĘBNICKI
UWAGA PIEGOWATY
MON
1977
KRZYK W PUSTYM PODWÓRZU
Dziwna była zima tego roku*. [Mowa o zimie 1942-43. Były to czasy nasilonego terroru w okupowanej Polsce.] Jakby sprzyjała wszystkim nieszczęściom wojny. To skuwała miasto okrutnym mrozem, to niespodziewanie wybuchała przedwczesną wiosenną odwilżą. Ludzie chorowali częściej niż zwykle. Na wsi chłopi spoglądali z niepokojem na ogołocone ze śniegu pola, zakuwane, po kilku dniach pozornego przedwiośnia, w jarzmo trzaskającego, lodowatego zimna. Rosły ceny na szmuglowane ze wsi towary. W niejednym domu panował już głód, dopełniając miary nieszczęść czyhających zewsząd na ludzi. Z ulic i mieszkań hitlerowcy zabierali, kogo się tylko dało - na roboty w Niemczech, do więzień, obozów, na masowe, uliczne rozstrzeliwania, po których na murach miasta pojawiały się czerwone plakaty z długimi listami zabitych Polaków.
Pod takim plakatem, na poły już oderwanym i szeleszczącym na wietrze, zatrzymał się szczupły chłopiec. Miał na sobie krótką kurtkę z liniejącym futrzanym kołnierzem, wygniecioną narciarkę, zawadiacko skręconą na bakier i z podniesionymi nausznikami.
Chłopiec rozejrzał się. Ulica była pusta. U jej wylotu posuwała się rowerowa riksza, podskakując na zlodowaciałych wybojach. Ludzi jakby wymiotło. To właśnie zaniepokoiło chłopca. O tej przedwieczornej godzinie ruch powinien być jeszcze spory. A tu cisza. Zerknął w sąsiednią bramę, ale nie dostrzegł nikogo. Już miał pospieszyć dalej, gdy dobiegł go przenikliwy szept:
- Ty, mały, uważaj, jak Boga kocham, leziesz im prosto w łapy!
- Gdzie? Nic nie widzę... - chłopiec wskoczył do bramy i dopiero wtedy ujrzał we wnęce wiodącej do stróżówki starą kobietę. Chciał jej powiedzieć coś ostro, bo słowo „mały” nie podobało mu się, zwłaszcza że był od niej wyższy. Ale w tym właśnie momencie padły strzały. Mimo woli cofnął się głębiej, bo kule gwizdnęły blisko. Stara kobieta złapała go za rękaw. Otrząsnął się jednak i ostrożnie wyjrzał na ulicę. Kilkadziesiąt metrów od bramy kołysała się jeszcze przechylona na bok riksza. Obok niej leżał mężczyzna w grubym kożuchu, a na chodniku Niemcy rewidowali rikszarza.
- Panowie - wołał przestraszony rikszarz - ja przecie niewinny, pasażera żem wiózł...
- Milczeć! - wrzasnął Niemiec w mundurze żandarma. - Raus!* [Raus! (niem.) - Precz!]
Pchnął rikszarza kolbą, aż ten się zatoczył. Z przeciwnej strony ulicy inni żandarmi wygarnęli z bramy kilkunastu mężczyzn. Dołączono do nich właściciela rikszy.
- O rany - powiedział chłopiec, wyglądając ciągle z bramy - ale po frajersku... Musieli wszyscy akurat do tej jednej kamienicy się natłoczyć!
- Głupiś - odezwała się stara kobieta - to szwaby ich tam ustawili, żeby czekali, aż się więcej zbierze...
- E - mruknął chłopiec - to tylko zwyczajna łapanka...
I już chciał wyjść na ulicę, gdy stara zawołała:
- Życie tobie już potaniało, czy jak? Na kartki je dają?* [Aluzja do skąpych, niewystarczających racji żywnościowych przydzielanych przez okupanta osobom zatrudnionym w zakładach i firmach pracujących dla Niemców.] Tu Niemca przed godziną dziabnęli jacyś trzej i teraz łapią wszystkich. Żadna tam łapanka. Do więzienia na pewno, a potem... Sam wiesz, jak jest. Plakaty przecież czytasz?
Chłopiec postanowił jednak wyjść. Uparł się.
- Muszę - powiedział - mam swoje sprawy. Spóźnić się nie mogę. Mnie zresztą nie wezmą, za mały... - zerknął złośliwie na kobietę i spokojnie wymaszerował w mroźną szarówkę ulicy. Za skrzyżowaniem zgrzytnął hamujący ostro tramwaj i rozległy się stamtąd krzyki Niemców, wyrzucających pasażerów na ulicę; żandarmi pilnujący grupy mężczyzn na chwilę popatrzyli w tamtą stronę i chłopiec, wykorzystując ich nieuwagę, przemknął się tuż koło ściany domu. No, udało się - pomyślał wesoło, jak zawsze, gdy wykręcał się z podobnych kłopotów. Ale tym razem wesołość była nie na czasie.
- Halt!* [Halt! (niem.) - Stój!] - usłyszał za sobą. Stanął.
- Hande hoch!* [Hande hoch! (niem.) - Ręce do góry!] - wrzeszczał biegnący ku niemu hitlerowiec.
Podniósł więc ręce do góry, mrucząc do siebie: - Masz, gamoniu, za głupotę, teraz próbuj się wykaraskać.
- Ty, mały, dokąd, wohin? * [Wohin? (niem.) - Dokąd?]
- Bbbam, ttu, bby... - wybełkotał chłopiec, przybierając postawę i wyraz twarzy absolutnego kretyna. Musiało mu się to udać, bo drugi Niemiec powiedział do kolegi:
- Niemy jakiś i wygląda na głupiego...
- Jakby był niemy, to by był i głuchy - sprzeciwił się pierwszy żandarm. - Ty, ty umiesz słyszeć? No, horst du doch! * [Horst du doch? (niem.) - Czy słyszysz?] - wrzasnął wściekle.
Chłopiec kiwnął głową, że słyszy. Ale kiedy, Niemiec zapytał, czy umie mówić, odpowiedział znowu okropnym bełkotem.
- Puść go wreszcie, Hans, przecież to jeszcze dzieciak.
- Dzieciak, nie dzieciak. Niemy, a słyszy i niemiecki rozumie... Podejrzane. Ile masz lat?
Chłopiec zastanawiał się długo, robiąc idiotyczne miny, wreszcie, tuż przed nosem żandarma, policzył na palcach do trzynastu, wydając przy tym osobliwe dźwięki, przypominające bulgotanie wody w zepsutym kranie.
- Trzynaście, a wzrost ma na piętnaście, nein, nie puszczę go, komm mit, aber schnell, du Lausbube!* [Komm mit, aber schnell, du Lausbube (niem.) Chodź, tylko prędko, ty wszarzu.]
- Znowu kazał chłopcu podnieść ręce do góry i tak go prowadził po wymarłej ulicy, ku zbitym w ciasną gromadę, milczącym mężczyznom.
Już mieli go dołączyć do grupy złapanych, gdy od strony skrzyżowania, gdzie stanął tramwaj, znowu rozległy się krzyki, tupot nóg, a po chwili seria strzałów, jedna, druga, trzecia... I wtedy nagle chłopiec, odzyskawszy ku zdumieniu Niemca mowę, zawołał:
- O rany, tutaj, tutaj!... - Wskazywał przy tym na coś ręką. Wszyscy spojrzeli w tę stronę, a on tymczasem skoczył, jakby startował do stumetrówki. W parę sekund był już daleko, gnając na złamanie karku. Za nim posypały się krótkie, chaotyczne serie z pistoletu maszynowego. Ale zapadający zmrok i szybkość, z jaką chłopiec oddalał się od prześladowców, uniemożliwiały celność strzałów. Na nieszczęście jednak pojawił się samochód. Niemiecki. Żandarmi pokazywali w kierunku uciekającego i chłopiec zrozumiał, że sytuacja staje się fatalna. Zawrócił więc niespodziewanie, przeskoczył kilkoma susami jezdnię przedzieloną szerokim trawnikiem i, zanim podobny manewr mógł wykonać samochód, wpadł do najbliższej bramy... Był to ten sam dom, z którego niedawno wyszedł wbrew przestrogom starej kobiety.
Nie zdołał się jeszcze rozejrzeć, gdy usłyszał zgrzyt hamulca samochodu i trzask otwieranych drzwi. Doleciały też gorączkowe pytania niemieckie:
- Tu? Na pewno tu?
- Chyba tak.
- Szukamy?
Wpadł w podwórze, zawahał się, czy nie wbiec do którejś sieni, wreszcie doskoczył do wielkiego drewnianego śmietnika, błyskawicznym ruchem podniósł wieko, wśliznął się do niemile pachnącego wnętrza i zasunął za sobą pokrywę akurat w chwili, gdy Niemcy wbiegali na podwórze.
- O rany, kurczę pieczone - szeptał chłopiec - tu mnie mają... Och, ale tu śmierdzi... - skrzywił się.
Niemcy uganiali po podwórzu, wpadali na klatki schodowe, wołali do siebie. W końcu wyciągnęli kogoś ze stróżówki i chłopiec usłyszał znany mu już głos starej kobiety. Najpierw nie mogła zrozumieć, o co chodzi, a potem, gdy jeden z żandarmów zaczął tłumaczyć łamaną polszczyzną, próbowała udawać idiotkę.
- Sami kretyni tutaj czy co! - obruszył się któryś żandarm i widocznie mocno uderzył kobietę, bo aż jęknęła. .
- Chłopiec? - pytała płaczliwie. - Jaki chłopiec? Taki dość wysoki? Może i blondyn, ja mu tam pod daszek nie zaglądałam, panowie... Tyle że jakby może piegowaty?
- Ale ma oko! - stęknął cicho chłopiec, dusząc się wprost od zaduchu. - Stara, a widzi w ciemnej bramie...
Niemcy jeszcze o coś pytali, ale nic już ze starowiny nie mogli wydusić prócz tego, że był tu taki chłopiec, ale sobie poszedł.
- Żebyś sto lat żyła! - uśmiechnął się chłopiec, zapominając na chwilę o swoim położeniu.
Ale zaraz zrzedła mu mina, bo usłyszał głuche warczenie psa. No, tego jeszcze brakowało - pomyślał - na pewno ta czarna bestia! O rany, to będzie ze mnie deser... Nie dał jednak za wygraną. Odgarnął szybko zwały resztek, ze wstrętem wsunął się głębiej w śmietnik, prawie wyczuwając jego oślizgłe, zmarznięte dno, potem narzucił na siebie odgarnięte nieczystości i, dusząc się prawie, usiłował wstrzymać oddech. Pies wyraźnie węszył w pobliżu, Niemcy coś do siebie gadali, a chłopiec starał się zapaść niemal w podłogę pojemnika. Nagle usłyszał obok siebie ostre chrobotanie. Zamarł myśląc, że to wilczur dobiera się już do niego. Śmietnik był ustawiony na podpórkach i zwierzę mogło przecież wsunąć pod skrzynię pysk. Ale po sekundzie odetchnął; spod śmieci wysuwał się szczur. Przestraszony nagłym wtargnięciem człowieka w jego królestwo próbował opuścić niemiłe mu sąsiedztwo. Szczur lepszy od szwabów - pomyślał chłopiec, ale, nieznacznymi ruchami usiłował oddalić się nieco od zwierzęcia. To właśnie przeraziło chyba szczura, bo skoczył gwałtownie w górę, uderzając całym ciałem o sklepienie śmietnika. Hałas zwrócił uwagę żandarmów.
- Tu jest, tu siedzi, w śmietniku! - rozległy się ich krzyki. Podbiegli, głośno tupocąc po kostkach podwórza, a jeden z nich kolbą karabinu podważył wieko pojemnika.
- Wyłaź, raus, schnell, prynko, prynko! - wrzeszczeli.
Pies warczał groźnie, czając się do skoku. Nagle, jak pocisk wystrzelił ze śmietnika przerażony i ogłupiały szczur. Chłopiec usłyszał okrzyk żandarma, skowyt psa, a potem gromki śmiech. Niemców musiał ogromnie ubawić widok przestraszonego kolegi i zaskoczonego psa. Pokręcili się jeszcze po podwórzu, ale doszli zapewne do wniosku, że prócz szczura nikogo w śmietniku nie było, bo po jakimś czasie rozległ się warkot zapuszczanego silnika. Samochód odjechał spod bramy.
Chłopiec odczekał jednak dłuższą chwilę. Dopiero kiedy od strony ulicy nie dobiegały już żadne niepokojące dźwięki, zaczął się wygrzebywać ze śmieci. Potem starannie otrzepał ubranie. Na dworze było już ciemno, przez szpary w czarnych, papierowych zasłonach okien sączyły się wąskie strużki słabego światła. Minął wolno mieszkanie dozorcy, z którego dochodził znajomy głos starej kobiety, rozprawiającej o czymś z ożywieniem. Ostrożnie wyjrzał na ulicę wypatrując, czy nie grozi mu jakieś niebezpieczeństwo. Wreszcie zdecydował się. Pobiegł cichym krokiem w stronę najbliższej przecznicy. Po drodze zerknął na wystawę małego zegarmistrzowskiego sklepu i stwierdził, że minęła już ósma wieczór, godzina policyjna, po której nie wolno było przebywać na ulicy. Nie przejął się tym i uważając tylko, by nie natknąć się na jakiś niemiecki patrol, ruszył w stronę domu.
Miał dość daleką drogę. Tym bardziej że musiał kołować, wybierać małe, odludne uliczki, w które rzadko się zapuszczały patrole i gdzie od pokoleń zamieszkiwali ludzie krewcy, skłonni do bójki, niespokojni. Tu znajdowały się złodziejskie meliny, punkty paserskich usług, miejsca zebrań przestępczego świata. Ale chłopiec był z tą dzielnicą zżyty, nie obawiał się jej mieszkańców, miał wśród nich znajomków. Nawinął się właśnie taki jeden. Podpierał mur niewielkiego, pokrytego liszajami wilgoci domku i pogwizdywał z cicha.
- E, ty! - rzucił, gdy chłopiec przechodził koło niego. - Dokąd to spieszysz, stary? Na bal?
- Do domu...
- A, to ty, cześć Pietrek, nie poznałem w tej ćmie niemieckiej... Co tak późno walisz?
- Łapali na Radzymińskiej...
- E, to to wiem. A co? Ciebie też złapali?
- O mały włos... w śmietniku przesiedziałem.
- Czuć nawet - powiedział tamten. - Tak cokolwiek zajeżdżasz. Uważaj tylko, stary, bo i tutaj łapali. Ja też tak stoję na kiku, bo, cholerny świat, nie wiadomo, czy nie wrócą.
- Dobra, dobra - mruknął Piotr, próbując odejść - ja już mam blisko.
- Ty - zatrzymał go mężczyzna, odklejajac się trochę od muru - nie przechowałbyś w swojej limuzynie towaru?
- Jaki?
- Pod chajrem, czysty, niemiecki. Z magazynu kolejowego żeśmy rąbli, wiesz, na Wschodniej. Cacusia takie, maszynki precyzyjne, do obróbki optycznej, kapujesz? Co miało do Avii* [Avia - Polska Fabryka Maszyn Precyzyjnych w Warszawie, w której budowano i remontowano silniki lotnicze w okresie międzywojennym, w czasie okupacji przejęta przez Niemców.] pójść albo do innej fabryki, żeby do samolotów potem służyło. Tośmy rąbli. A kupiec też jest. Tylko on dopiero pojutrze może odebrać, a tu chować trudno, dzielnica rozeznana, kapusie zaraz skikują...
- Na pewno niemiecki? Towar, myślę?
- Słowo, stary. Dla ichniej wojskowości. Tabliczki są. Od razu ci odpalę górala* [Góral - Popularna nazwa ówczesnego banknotu pięćsetzłotowego, z wizerunkiem górala.], a nad ranem przywiozę...
- No klawo, jak niemieckie, to może być. Tylko przyjedź rano.
- Jeszcze po ciemku. Od starej bramy, co?
- A jak inaczej?
Pożegnali się i Piotr pobiegł w stronę swojej ulicy. Kamienica, przy której się zatrzymał, była wypalona i po części zburzona. Sterczały osmalone mury frontowe, a z okiennych otworów spoglądały ślepe, puste wnętrza, ocalałe ściany, jeszcze oklejone tapetami, tu zwisające resztki rur, tam wanna na skrawku podłogi nad trzypiętrową przepaścią. Dom nie był już właściwie domem. Nikt tu nie mieszkał. Nikt nie przychodził. Tylko pożółkłe kartki na ścianach, już prawie nieczytelne, mówiły o tym, że kiedyś, jak tylko hitlerowcy zajęli Warszawę, zgłaszali się tu dawni mieszkańcy, szukając bliskich, zostawiając swoje nowe adresy. Piotr nie przyglądał się temu wszystkiemu. Znał ten widok. Wśliznął się do bramy, minął mroczną, o pękających ścianach sień, dotarł do podwórka. Większą jego część zajmował wielki lej, zapełniony w połowie gruzem. Na pozostałym terenie poniewierały się cegły i kawałki muru, które osuwały się z poczerniałych od ognia ścian. Piotr przebiegł szybko to rumowisko i zagłębił się w wąski przesmyk między dwoma wypalonymi kamienicami. Idąc dalej, wdrapywał się na sterty gruzów, i dopiero przebrnąwszy przez cały łańcuch takich wzgórz i dolin, znalazł się na większym podwórzu. Z trzech stron otaczały je martwe, ciemne mury, z jaśniejszymi prostokątami okien. Z czwartej strony był parkan z mocnych desek. Niedaleko jednej ze ścian stał wóz mieszkalny, pokryty plamami wypłowiałej zielonej farby. Służył kiedyś zapewne cyrkowi i tu pozostał, porzucony widać w czasie wrześniowej ewakuacji miasta w 1939 roku. Jedno koło i trzy zastępcze wsporniki stanowiły jego oparcie. Małe szybki okien pokrywał mróz. Także na schodkach wiodących do wnętrza leżał szary szron.
Podchodząc Piotr zauważył coś niepokojącego. Nachylił się. Szron porysowały wyraźnie ślady butów. Rozejrzał się uważnie, ale nic nie zdradzało obecności człowieka. Sięgnął do kieszeni kurtki po klucz i w tym momencie usłyszał podejrzany szelest. Odstąpił od schodków, bez szmeru cofnął się za węgieł i czekał. Jego przyzwyczajone do ciemności oczy dojrzały po chwili ludzką sylwetkę; ktoś skradał się ostrożnym, ale zdecydowanym krokiem w kierunku wozu. Był to o wiele od niego wyższy chłopiec, barczysty, w cyklistówce, ręce trzymał w kieszeniach.
Gdy nieznajomy zbliżył się już na dwa, trzy kroki, Piotr wyskoczył zza wozu.
- Czego? - spytał ostro, nie mogąc dokładnie dojrzeć jego twarzy.
Obcy stanął, bynajmniej nie spłoszony, i spojrzawszy na Piotra mruknął:
- Zjeżdżaj!
- Cooo? - Piotr przeciągnął to „co” specjalnie, pragnąc zyskać na czasie.
- Mówię: zjeżdżaj! I to szybko! I dawaj klucz!
Rzucił się na Piotra, ale ten błyskawicznym ruchem uskoczył, podstawiając napastnikowi nogę. Obcy, padając, pociągnął Piotra i obaj zaczęli się w milczeniu kotłować na zimnej, zlodowaciałej ziemi. Napastnik górował nad Piotrem wiekiem i siłą, ale nie znał jego wielkiej zręczności. W pewnej chwili Piotr uwolnił się od duszącego ucisku mocnych rąk tamtego. Skoczył do góry jak cyrkowiec odbijający się od sprężystego materaca i nim leżący zdołał powstać, poczęstował go prawidłowo wymierzonym ciosem w szczękę. I jeszcze raz. I jeszcze. Ale obcy zdołał się szybko dźwignąć i Piotr dostrzegł w jego ręku zimny błysk noża.
O rany - pomyślał - zadźga mnie jak prosiaka... Cofnął się więc pod ścianę wozu i sprężył w oczekiwaniu na atak, a kiedy tamten ruszył naprzód, Piotr wymierzył mu kopniaka, aż napastnik przygiął się z bólu i upuścił na ziemię nóż. Nim się schylił, by go podnieść, już broń była w rękach Piotra.
- Teraz uważaj! - syknął Piotr i cisnął nożem, ale obcy nie czekał. Zaczął uciekać, głośno tupocąc butami, potykając się o cegły i sterty gruzu i dysząc w obawie przed pościgiem. Ale Piotr nie miał zamiaru gonić go. Schował sprężynowy nóż do kieszeni, podniósł też z ziemi swoją narciarkę i włożył ją z fasonem na bakier. Otworzył drzwi wozu i szybko je za sobą zamknął, zasuwając dla bezpieczeństwa masywną sztabę. Potem szczelnie zasłonił okienka czarnym papierem, przymknął niewielkie, ale solidne okiennice i uspokojony zapalił lampę karbidową. Pokręcił nosem, bo na początku zawsze kopciła i wydzielała niemiłą woń. Później jednak paliła się równym, jasnym płomieniem. Piotr zerknął na stary, pordzewiały budzik i stwierdził, że zrobiło się późno. Przeszedł za zasłonę, dzielącą wóz na dwie części; stała tam kuchenka na trociny, paka z opałem, drabinka, duża miednica oraz dwa kubły - jeden z wodą, a drugi na zlewanie brudów. Piotr rozpalił kuchenkę, zagrzał rondel wody i zdjąwszy brudne ubranie, oczyścił je troskliwie. Później sięgnął po drabinkę, rozstawił ją i otworzył niewidoczną klapę w dachu wozu. Wywiesił ubranie, mówiąc do siebie po cichu:
- Ze dwa dni będzie się wietrzyć, nim ten zapach zginie... Mróz, to śnieg nie przemoczy. Ale miałem dzień...
Nalał sobie wody do miednicy, umył porządnie ręce i zaczął szykować kolację. Ukroił chleba i posmarował dokładnie smalcem, nie za grubo i nie za cienko, dobrał ze słoika parę skwarek, do wrzątka w kubku wlał parę kropli brunatnego płynu z buteleczki opatrzonej etykietką: „Herbata zastępcza - Tee-Ersatz” i zasiadł przy dość kulawym stole. Jadł ze smakiem, nasłuchując, czy z podwórza nie dojdzie jakiś podejrzany odgłos. Ale tylko koty miauczały jękliwie w rumowiskach i czasem niósł się z dala twardy stukot butów niemieckiego patrolu.
Wzrok jego padł znów na budzik i chłopiec zerwał się na równe nogi.
- O rany! - zawołał - ale późno! - Narzucił na siebie za duży płaszcz wojskowy, poprzecierany na łokciach, i przystanął na chwilę przed nieco spłowiałą, naddartą fotografią, stojącą na półce z książkami. Mogło się wydawać, że mówi coś do kobiety i mężczyzny widocznych na zdjęciu. Potem ruszył do drzwi.
Gdy znalazł się na dworze, owiał go ostry podmuch wiatru. Sypał drobny śnieg. Piotr uważnie przyjrzał się brukowi podwórka, pokrytemu cieniutką warstwą świeżej bieli. Ale nie było widać żadnych śladów. Podszedł więc śmiało do wysokiego parkanu, przesunął się wzdłuż sztachet, sprawdzając każdą z nich silnym dotknięciem dłoni. Stanął. Nasłuchiwał. Z oddali dochodził gesty, zbity tupot nóg. Chłopiec przykucnął, odchylił najpierw jedną, później drugą i trzecią sztachetę. Sprawdził, czy łatwo można się przedostać przez powstały w ten sposób otwór. I zamarł w oczekiwaniu.
Tupot narastał coraz bardziej; musiało iść wiele ludzi. Wreszcie weszli w ulicę, z którą graniczył parkan. Gdzieś daleko szczęknęła otwierana brama. Rozległy się głosy mówiące po niemiecku.
Piotr uśmiechnął się do swoich myśli, słuchając uważnie zbliżających się kroków, po czym odsunął nieznacznie jedną z desek i zerknął na ulicę. W domu położonym kilkaset metrów dalej, po przeciwnej stronie ulicy, zaczął się jakiś ruch. Na chwilę zabłysło światło w jednym z okien, lecz szybko je zasłonięto czarną roletą. Pierwszy szereg pędzonych ludzi był już przy parkanie. Szło ze dwieście osób, sami mężczyźni. Od strony jezdni maszerowało kilku żandarmów w hełmach, z bronią przygotowaną do strzału. Co parę kroków oświetlali tłum ostrym błyskiem latarek.
Piotr odsuwał deski coraz szerzej, obserwując bacznie sytuację na ulicy. Kiedy spostrzegł, że najbliższy żandarm kroczy po drugiej stronie kolumny, przesłonięty postaciami wysokich mężczyzn, a tuż przy parkanie idzie zgrabny, młody człowiek, momentalnie wysunął głowę, syknął lekko i nieznacznie dotknął przechodzącego ręką. Ten spojrzał w dół, zauważył głowę Piotra i otwór w parkanie. Zorientował się, nim jeszcze usłyszał słowa:
- Prędko, do dziury, szefie!
Prawdziwie kocim ruchem prześliznął się przez otwór, który Piotr natychmiast zasłonił. Spojrzeli na siebie. Młody mężczyzna oparł się o parkan, odetchnął głęboko i powiedział:
- Dziękuję. Fajna sztuczka...
- Ujdzie - mruknął Piotr. - A teraz do domu.
Poprowadził mężczyznę w stronę wozu. Weszli do ciepłego wnętrza. Teraz Piotr przyjrzał się swemu gościowi. Wyglądał najwyżej na jakieś dwadzieścia lat. Był dość wysoki, szczupły, ale mocno zbudowany. Na gęstych, jasnych włosach nie miał czapki, Szerokie ramiona okrywała ciemna, gruba kurtka z mocnego kortu, z futrzanym kołnierzem. Na nogach lśniły oficerskie buty z cholewami, tak czyste, jakby dopiero co wyglansował je pucybut.
Mężczyzna przyglądał się ze swej strony Piotrowi. Uważnym spojrzeniem szarych oczu ogarnął ubogie, ale czyste wnętrze wozu. Na koniec rozpiął kurtkę, zapalił papierosa i usiadł, wyciągając nogi.
- Cyrkowiec? - spytał.
- Jak trzeba... - uśmiechnął się chłopiec.
- Nie kapuję.
- No, na przykład, jak trzeba, żeby jeden facet zniknął, rozpłynął się w powietrzu, to ja wtedy jestem cyrkowiec.
- Magik, fakir, co?
- Właśnie... O rany! A może pan głodny?
- Nie. Jadłem w pociągu. Nim nas na dworcu wygarnęli.
- Skąd pan jechał?
- Spod Kielc.
- A, z tego pociągu to często łapią. I od razu do arbeitsamtu* [Arbeitsamt (niem.) - Niemiecki urząd zatrudnienia, zajmujący się przede wszystkim wysyłaniem Polaków na roboty do Niemiec.], a na drugi dzień do Niemiec, na roboty.
- Dobrze się orientujesz, widzę. Dawno jesteś tutaj?
- Dawno. - Piotr nie miał ochoty na dłuższe zwierzenia.
- I co? Taką sobie dzisiaj wymyśliłeś zabawę?
- A wymyśliłem. Ale nie dzisiaj.
- To ja nie jestem pierwszy?!
- Dziewiętnasty - powiedział Piotr takim tonem, jakby to była po prostu fraszka. - Tylko jeden miał pietra i zaraz poleciał z powrotem do Niemców. Myślał, że się tym strasznie przejmą i puszczą go do domu. Z jakąś nagrodą. - W głosie chłopca było tyle nienawiści, że mężczyzna przyjrzał mu się ponownie, jeszcze bardziej badawczo.
- Sam sobie wymyśliłeś taką zabawę?
- Sam - stwierdził chłopiec ostrym tonem. - Ja mam swoje sprawy z Niemcami.
- Każdy ma - leniwie powiedział mężczyzna, bo ciepło w wozie działało usypiająco. Piotr milczał. Stał przyglądając się miłej, spokojnej twarzy mężczyzny, nacechowanej wyrazem skupienia i wewnętrznej energii.
- Sam tu mieszkasz? - usłyszał.
- Sam.
- A rodzice?
- Zginęli. W trzydziestym dziewiątym roku...
- Tak...
- Mamę zabiło w domu, bomba. A tata nie wrócił z frontu. - Usiłował zapanować nad sobą, ale łzy jakoś same szły do oczu. Nie lubił tego. Starał się zawsze odwracać od wspomnień. Tymczasem mężczyzna obserwując go bacznie, zrzucił kurtkę, rozpiął marynarkę sportowego kroju i wtedy Piotr dostrzegł czarny, lśniący, niewielki pistolet maszynowy, umieszczony pod pachą tak, że go spod kurtki nie było w ogóle widać.
- O rany - wykrzyknął - ale cudo!
- Własna produkcja - uśmiechnął się mężczyzna - podziemna... - Podszedł do półki z książkami, przyjrzał się fotografii. - Rodzice, prawda?
Chłopiec potwierdził. I nagle, odczuwając niespodziewaną potrzebę zwierzeń, dodał:
- Mama była nauczycielką, a tata technikiem, pracował w fabryce Lilpopa... W sierpniu poszedł do wojska i już go nie widziałem. A mama zginęła dwudziestego trzeciego września.
- I gdzie się podziewałeś od tej pory? Zostałeś sam w domu?
- Gdzie tam... Domu już nie było. Zburzony. Jak te tutaj naokoło... Babcia mnie wzięła, ale była skąpa i ciągle na mnie krzyczała. Więc uciekłem. I znalazłem ten wóz. Dobry, co?
- Z czego żyjesz?
- Jak się da... Raz tak, raz inaczej... Zarobić można.
- A szkoła?
- Pewnie po wojnie.
- Czy ja wiem... - zastanowił się mężczyzna. - Po wojnie może być późno.
- Wiecznie nie będzie trwała.
- Ale parę lat może potrwać.
- E, teraz, jak im się nie udało ani Moskwy zająć, ani Stalingradu...
- O, to widzę, że jesteś doskonale zorientowany w sytuacji.
- Czytać umiem, gazety też - żachnął się Piotr.
- Słusznie... - mężczyzna ziewnął lekko. - Słuchaj, przenocować u ciebie można?
Piotr pokazał mu szerokie legowisko. Dla siebie wyciągnął zza zasłony składane łóżko i położył się. Nagle coś sobie przypomniał:
- Tylko że tu nad ranem goście jedni przyjdą, proszę pana...
- Aby nie szwaby.
- Nie, nasi. Tacy, co to na lewo, wie pan, tu gwizdnie, tam ukradnie, ale porządni. Głównie tymczasowych* [Tak nazywano żartobliwie okupantów.] obrabiają...
- Tutejsi, z Pragi?
- Tak. Zobaczy pan, morowi faceci. Maszyny jakieś Niemcom z transportu rąbnęli i tu chcą przechować.
- No, twoja sprawa - powiedział mężczyzna obojętnie, głosem bez wyrazu.
- Niezadowolony pan - zauważył Piotr - ale to niemieckie, a ja trochę zarobię... Trzeba żyć.
Mężczyzna machnął ręką i zaczął się układać na posłaniu. Pistolet wsadził pod dużą, grubą poduchę.
- Najlepszy środek nasenny - wyjaśnił z uśmiechem, łapiąc pełen uznania wzrok chłopca.
Po chwili już spał. A Piotr, zgasiwszy karbidówkę, wsłuchiwał się jeszcze dłuższy czas w odgłosy nocy, szum wiatru w pustych murach, jęki kotów, uderzenia spadających ze spalonych ścian cegieł. Wreszcie usnął.
Przebudził się nagle, wyrwany ze snu przeciągłym gwizdem z podwórza. Odsłoniwszy cokolwiek okienko, dojrzał okutanego w kożuch znajomka, który trzymał w obu rękach ciężki pakunek. Wpuścił go.
- Co to? Hotel prowadzisz? - spytał tamten na widok śpiącego.
- Znajomy jeden. Z prowincji.
- A... - skwitował krótko przybyły w myśl zasady, że nadmiar ciekawości nie jest potrzebny. - Poczekaj. Za minutkę przyniosę następne.
Wybiegł. Wtedy gość Piotra odezwał się niespodziewanie rześkim głosem, jakby już dawno wyrwał się ze snu:
- Lepiej było powiedzieć, że kuzyn.
Piotr spojrzał zaskoczony:
- Nie spał pan?
- Umiem spać czujnie. Ty zresztą też. Spostrzegłem to, kiedy ten jegomość gwizdnął. Od razu byłeś trzeźwiutki. Ale szkoda, żeś nie powiedział: kuzyn, to brzmi lepiej i budzi zaufanie.
- Nie mogłem. Tu wszyscy wiedzą, że ja sierota.
- No tak, ale jest przecież babcia, więc i kuzyn mógłby się jakiś znaleźć.
- Babcia już też nie żyje.
Przerwali, bo znajomek Piotra wniósł następną paczkę. Mężczyzna na tapczanie udał, że śpi twardo.
- Ten to ma sen, cholera, a mnie te Niemce to wszystkie nerwy zżarły. Jeszcze na bańce to zasnę, a tak, to co mysz zachrobocze, ja już myślę, że gestapo.
- Dużo jeszcze? - zapytał Piotr, pominąwszy wynurzenia tamtego.
- Jeszcze dwa takie zawiniątka i będzie fertig.
- A klient przyjdzie dzisiaj?
- Dzisiaj z wieczora. Tylko on tu nie wejdzie, a do jednego kumpla na wizawiz, wiesz?
- No to czemu ten towar tam od razu nie poszedł? - zdziwił się Piotr.
- Bo u niego cokolwiek trefnie, kapujesz? Na godzinkę zaryzykować można, ale żeby cały dzień leżało, strach. Za dużo tam zmagazynowane... A tak, to ty sobie zarobisz. Co myślisz, ja nie wiem, że u ciebie krucho? Ani szkoły, ani papu, ani młynarek* [Młynarkami nazywano pieniądze kursujące wówczas w tzw. Generalnej Guberni (obszar Polski nie wcielony bezpośrednio do Niemiec) od nazwiska Feliksa Młynarskiego, dyrektora utworzonego w Krakowie Banku Emisyjnego.], no nie? Tom sobie powiedział, jakem cię zobaczył: niedoczekanie, żeby nasz chłopak klepał bidę, pomóc trzeba, nasza dzielnica, nasza krew. Wiesz jak jest, osobliwie na Pradze...
- Dziękuję - Piotr miał niepewny głos. - A o której po to przyjdziesz?
- Jak będziesz w swojej limuzynie o piątej, starczy. No, trzymaj górala, com ci przyrzekł. A drugiego dostaniesz wieczorem. Co masz taką gębę, jakby ci honor brudnym kapciem szarpnięto? Maszynki niemieckie, polska firma duży majątek zyska i pośrednicy uczciwie zarobią. Ty się, Pietrek, ciesz, jak ci który z naszych da zarobić, i nie rób takiej miny, jak, nie przymierzając, ruski car, zlatując z tronu do nocnika! Cześć!
Podali sobie ręce. Tamten odwrócił się przy drzwiach i jeszcze dorzucił:
- A tak w ogóle miej baczenie, stary, bo coś mi tu mylnie wygląda... Kolega, co stoi przed bramą na czujce, powiada, że ktoś się kręcił, jakby przyglądał i zaraz zniknął. A pora jakoś jeszcze nie robocza, nie? Ale nie bój nic, żeby śladów nie było, naokoło paczki niosłem, po gruzach, potem murem obszedłem, tam śniegu nie ma i moich pazurów nikt nie zobaczy. A to, co zostało koło wozu, zaraz śnieg przysypie, bo coraz gęstszy pada.
Wyszedł. Piotr obserwował z okna, jak tamten lazł ostrożnie dokoła, wdrapując się na wysoki występ muru. W ten sposób ślady urywały się, jakby idący przeszedł przez mur. Sam Piotr robił tak wielokrotnie, ile razy coś się na ulicy działo: strzelanina, łapanki, rewizja.
- No, fajnego masz przyjaciela - mruknął mężczyzna na tapczanie.
- Do przyjaciela to mu daleko - odburknął chłopiec.
- Zawsze był złodziejem?
- A bo ja wiem? Jak pamiętam, to ostatnie dwa lata był. Głównie niemieckie rzeczy kradł. Taki patriota, wie pan? I mnie czasem dają przechować. Tylko niemieckie. Innych nie przyjmuję.
- To dobrze - mężczyzna przeciągnął się, zwiesił nogi z tapczanu, poczochrał palcami gęste włosy. - Ale ja ci będę musiał zostawić na przechowanie coś polskiego, wiesz? - To mówiąc wyciągnął pistolet maszynowy spod poduszki.
- Nie mogę z tym łazić po mieście, a mam trochę spraw do załatwienia.
Piotrowi zabłysły oczy. Ujął w ręce broń.
- Uważaj, to lubi strzelać... Popatrz, tak się odbezpiecza... Teraz tutaj, tak, gotowe... Dobra zabawka. Gdzie ją schowasz?
Piotr wyprowadził go z wozu, nachylił się, poruszył czymś i pod podłogą wozu od zewnętrznej strony odskoczyła jakaś deska, ukazując sporą wnękę.
- Te maszynki też tu załaduję. Nie chciałem, żeby ten facet widział. Na wszelki wypadek.
Mężczyzna spojrzał na chłopca z uznaniem; Pomógł mu przenieść paczki, sprawdziwszy przedtem razem z nim, że są to naprawdę maleńkie, precyzyjne tokarenki z niemieckimi tabliczkami firmowymi.
- Piękne cacka, rzeczywiście - pochwalił mężczyzna - produkcja ostatnich dni.
Wrócili do wozu. Było jeszcze ciemno. Piotr zdjął z dachu ubranie, otrzepał ze śniegu; stwierdził, że wywietrzało. Przy okazji opowiedział swoje wczorajsze przygody. Po śniadaniu złożonym z nieklarownego napoju, nazywanego „zastępczą herbatą”, i kromki chleba ze smalcem, mężczyzna powiedział:
- No, szczerze mówiąc, twoja kuchnia raczej nieluksusowa. Ale trochę grosza ci wpadło, więc podjesz sobie. Jedzenie w tych czasach ogromnie ważne... Słuchaj, mam dla ciebie pewną propozycję. Pracę. Może nawet rower byś do niej dostał. Popracowałbyś sobie?
- A to przeciwko Niemcom?
Mężczyzna roześmiał się. Klepnął Piotra po ramieniu i oświadczył:
- Teraz każda praca może być przeciwko Niemcom. Zależy jak się ją robi. No, wieczorem będę już wiedział na pewno. A nazywam się Maciek, powiedzmy, że Maciej Lubicz... Przyślę ci tu kogoś, ale pamiętaj, możesz z nim gadać tylko wtedy, kiedy powie: Maciek Lubicz prosi o załatwienie tony koksu. Rozumiesz? A broń wydasz na pytanie: Czy jabłka nie zmarzły?
- A pan nie wróci?
- Postaram się wrócić. Ogromnie mi się podoba twoja limuzyna. Cześć, kolego, trzymaj fason i nie rozrabiaj zanadto, bo Hitler mógłby za szybko przegrać, a ja stracić taki hotel!
Piotr spoglądał przez okienko, jak jego gość oddalał się sprężystym, niemal bezszelestnym krokiem. Uśmiechnął się, kiedy zobaczył, że Maciek wybrał tę samą drogę, co przedtem dostawca precyzyjnych tokarek. Wystarczył mu jeden rzut oka na teren i już wiedział jak iść. A szedł jak kot. Szybko. Czujnie.
Granatowa noc już wypłowiała. Niebo robiło się szare. W rzedniejącym mroku sypał gęsty, puszysty śnieg. Z ulicy dochodził turkot wozów konnych, nawoływania ludzi, szum przesuwających się po śniegu samochodów osobowych i stukot ciężarówek. Naprzeciwko otwierano małe sklepiki. Spożywczy, gdzie po kryjomu sprzedawano szmuglowane ze wsi masło i jajka, cukierenkę, gdzie w lecie kupowało się lody, a w zimie ciastka. Ciastka były tam ogromne, ale krem nieprawdziwy, wojenny, z cienkiej pianki, na sacharynie, z domieszką cytrynowego olejku.
Wkrótce po wyjściu gościa Piotr ubrał się i starannie zamknąwszy swój dom, wysunął się ostrożnie na ulicę. Pierwsze kroki skierował do cukierenki. Była jeszcze pusta. Szumiał czajnik, nazywany przez właściciela samowarem, w oszklonej szafce w bufecie różowiły się i bieliły świeże ciastka.
- Jak tam spał chłopiec? - powitał Piotra tym swoim charakterystycznym kresowym akcentem stary i zasuszony właściciel cukierni. - Znowu wygruzili wczoraj ludzi, a? Ot, życie, straszne i bolesne, co?
- Nie słyszałem. Spałem.
- Nu, pewnie, jak się ma twoje lata, to się śpi i śpi, jak kot, co? A ludzi prowadzili i prowadzili, końca nie było... Co tobie dać? Herbatki może? Świeżutka. Pierwsze parzenie, jak powiadają, sam Boh sprawia, drugie szatan a trzecie, dla gości znaczy się, właściciel domu.
- Dziękuję za herbatkę, tak tylko wpadłem, żeby zobaczyć, czy nie pomóc komu?
- Dobry z ciebie chłopiec - mruknął staruszek - i dziwny... Dużo ty pewnie przecierpiał, tyle że mówić nie chce się tobie... Ja rozumiem... Idź ty dzisiaj, zarób coś, bo z samej pomocy drugim nikt nie wyżył jeszcze.
Piotr skierował się na dworzec kolejowy. Potem na drugi. Ale na praskich dworcach były pustki. Widać ludzie zwiedzieli się już o łapankach i na Pradze nie wysiadali, albo w ogóle tego dnia postanowili do Warszawy nie przyjeżdżać. Więc chłopiec wskoczył do ruszającej z przystanku M-ki i pojechał na Główny. Stał na tylnym pomoście, mimo mrozu i śniegu, który zawiewał na otwartą platformę. Konduktor wysunął nos z wagonu. Piotr zapłacił za bilet. Usłyszał, jak konduktor, przez zielony szalik zakrywający mu całą prawie twarz, mówi:
- Dziś spokojniej. Nie łapią. Może kawaler wejść do środka. Cieplej trochę. A tak uszy odlecą.
Piotr podziękował, ale wolał zostać na pomoście. Na wszelki wypadek. Swoim zwyczajem nie opuścił nauszników, tylko czasem nieznacznie, żeby nikt nie widział pocierał zmarznięte uszy i nos. Przejeżdżali przez most Poniatowskiego.
Konduktor znowu wyjrzał na pomost.
- Kawaler to ma zdrowie, Jezus Maria, zimnica straszna... Oj, biedni ci, co ich wczoraj zabrali na Pawiak...
- Znowu brali? W nocy? - spytał Piotr.
- A brali. Calutką noc. Samochody tylko po mieście furczały i zwoziły nieszczęsnych, i zwoziły. Już trzeci miesiąc tak biorą. Trzeci miesiąc. Pawiak aż trzeszczy. Mówią, pełno tam, że jeden na drugim śpi, a w największe zimno ludzi na podwórzec półgołych wypędzają, niby do łaźni... I na Szucha, w gestapo, też tłok...
Tramwaj stanął. Wsiadło parę osób. Konduktor cofnął się do wnętrza wozu. Wóz ruszył ze zgrzytem. Nagle z przedniego pomostu doleciał wrzask. Niemiecki podoficer darł się:
- Verflucht noch einmal! Lausige Schwein, raus!* [Verflucht noch einmal! Lausige Schwein, raus! (niem.) - Przekleństwo oznaczające w przybliżeniu: Przeklęta wszawa świnio, precz!] - Jakaś kobieta, w wełnianej chustce na głowie i biednym, zimowym przyodziewku, spadła z pomostu, strącona kopnięciem ciężkiego żołnierskiego buta. Ktoś do niej dobiegł, usiłował ją podnieść. Tramwaj jechał dalej. Konduktor ponownie się pojawił.
- Pijany, bydlak, ona ze wsi pewnie, nie wiedziała, że to pomost niemiecki i myślała, że tam można wsiadać... Mogła się zabić!
- Szlag go i tak trafi! - syknął Piotr i pożegnawszy konduktora, zeskoczył na ulicę na wprost drewnianego postumentu, na którym wielkie, płócienne „V” miało symbolizować niemieckie zwycięstwo*. [„V” - od łacińskiego słowa victoria - zwycięstwo. Symbol wprowadzony przez Anglików i przejęty później przez hitlerowców.]
Odczytał napis, nabazgrany spieszącą się ręką na samym postumencie:
„Nie wygrasz Hitlerze
Na dykcie i papierze!”
Inni przechodnie także zerkali z uśmiechem na te słowa i szybko odwracali głowy, bo z daleka zbliżał się granatowy polski policjant. Doszedł do ,,V” właśnie w chwili, gdy Piotr skończył skrupulatne oglądanie hasła.
- Zgubiłeś tu co? - warknął policjant.
- Nie, tylko sobie patrzę, bo takie ładne.
- Zamknij się, szczeniaku, i zmywaj, bo...
- Już się zmywam, tylko chciałbym wiedzieć, co za łobuz pobrudził taki ładny pomniczek. I co on napisał, bo ja niepiśmienny i nieczytelny, panie władza, więc może by pan...
Policjant zamachnął się i z przyzwyczajenia sięgnął do pasa, po broń.
- O rany! Coś pan, dziecko pan bijesz? - parsknął chłopak i obróciwszy się na pięcie, pobiegł w kierunku dworca.
Kupił peronówkę i zszedł na dół, na podziemne perony. Z pociągów wysypywali się ludzie, obarczeni licznymi pakunkami i tłumokami. Chłopi, szmuglujący do stolicy żywność, handlujący warszawscy cwaniacy, eleganckie paniusie ukrywające pod płaszczami zwoje kiełbas i połcie słoniny. W tłumie kręcili się mężczyźni o kulach, w płaszczach żołnierskich, czasem z mandoliną czy banjo. Śpiewali wojskowe piosenki, w których z reguły Niemcy przegrywali wojnę. Tu i tam pojawiali się żandarmi, śledzący czujnym okiem przechodzących. Czarno umundurowani strażnicy z niemieckiej ochrony kolei zaczepiali to tego, to owego. Dla łapówki, bo niemal każdy pasażer wiózł coś, czego prawo okupacyjne nie pozwalało: mięso, tłuszcz, jaja. Żebrzący mężczyzna, poruszający się o kuli, odziany w stare, wojskowe bryczesy, podśpiewywał:
Za słoninę kara śmierci,
Za kurczaka kula w łeb,
Oj, ratujcie wszyscy święci,
Zdechniem przez kartkowy chleb...
- Nie łapią dzisiaj? - zapytał go szeptem Piotr.
- Hurtowo: nie - odpowiedział tamten i zaraz wrócił do śpiewu, żeby po sekundzie dodać: - Detalicznie: owszem. Jak wyszperają grubszego handlowca... Wcześnieś dzisiaj.
- Na Pradze puchy.
- Pewnie. Wczoraj to tam był sądny dzień.
Piotr wypatrzył jegomościa obładowanego pakunkami, spostrzegł, że tamten rozgląda się niespokojnie. Więc podszedł do niego, proponując pomoc.
- Możesz mu pan zawierzyć - powiedział do jegomościa kulawy śpiewak. - W razie co, to on pana odnajdzie, a z towaru nawet deko smalcu nie zginie. Uczciwy jak łza. Tragarz, uważasz pan, zawodowy, to już takiego honoru nie ma. Na wojnie stracił. A taki malec - honorny.
Piotr przeniósł dwa ciężkie pakunki i jeszcze pomógł odszukać dorożkę. Wziął pieniądze i wrócił na posterunek koło śpiewaka. Powtórzył tę drogę kilka razy, aż zdyszany sapnął:
- O rany, ale żarcia przyszło!
- Przyszło, pójdzie, a my i tak kojfniem któregoś dnia z głodu. Już ludzie do starych piosenek zwyczajni, a nowych nie da rady tyle wymyślać. I Niemcy lepiej teraz pilnują. Polskiego się już szkopy poduczyły i jak tylko zaczniesz kawałek o wrześniu albo, na przykład, o Królowej Korony Polskiej, zaraz cię cap i do paki. I po pysku na zadatek. Trudno ze sztuki wyżyć w takim czasie. No, idę stąd, bo pospieszny przychodzi. Na tamten peron. Przejadę ze dwie stacje. W pociągu ludzie chętniejsi na śpiew. Pośpiechu nie ma. A ty co znowu, co mi te miedziaki wpychasz!
Piotr chciał dać kalece część zarobionych pieniędzy, bo przecież tamten pomagał mu, ręcząc za jego uczciwość. Ale inwalida, oburzony nie na żarty, pokuśtykał już do przejścia na sąsiedni peron.
Pociąg zajechał sycząc parą, dudniąc pod sklepieniem podziemnego dworca i zgrzytając hamulcami. Z okien wychylili się jacyś żołnierze w pierożkowatych, jasnozielonkawych czapeczkach. Mieli krótkie płaszcze podbite jasnym futerkiem i pistolety maszynowe, a także zwykłe zawieszone na długich pasach pod pachami.
- Włosi - powiedział jakiś kolejarz - ze wschodniego frontu wieją. Za zimno. Do Stalingradu im nie spieszno. Wciągnął ich ten cały ich fuhrer w awanturę, a naród włoski Niemców specjalnie nie kocha...* [Ówczesny dyktator Włoch, Mussolini, na mocy paktu zawartego z Hitlerem, udzielał mu zbrojnej pomocy. Oddziały armii włoskiej skierowano również na front wschodni.]
- Tam do Stalingradu dostać się chyba nie sposób - zauważył jego kolega. - Ruscy Niemcom łaźnię parową sprawiają... Mówił mi jeden, co ma pewne wiadomości.
Żołnierze zaczęli śpiewać jakąś skoczną piosenkę, uśmiechali się do kobiet, machali rękami. Niespodziewanie zrobił się ruch. Ludzie usiłowali porozumieć się z Włochami, którzy proponowali do sprzedaży ciepłe skarpety, papierosy, kawę... Żandarmi niemieccy patrzyli na to z początku spokojnie, podśmiewając się tylko, ale podbiegł jakiś oficer SS, w czapce z czarnym otokiem i trupią czaszką na przodzie, krzyczał coś, pokazując na wagony z Włochami, wreszcie szczeknął ostrym rozkazem i żandarmi wpadli w tłum.
Bili kolbami, kopali, przewracali ludzi. Włosi spoglądali na to ze zdumieniem. Któryś z nich coś zawołał. Wtem padł niespodziewany strzał. Na ziemię osunęła się młoda kobieta. Krew pociekła po peronie. Rozwścieczony esesman znowu strzelił. Wtedy z wagonu wyskoczył podoficer włoski i kolbą rewolweru zdzielił go po głowie. Ten ciężko zwalił się pod nogi tłumu. Cywile rzucili się do ucieczki. Piotr jednym susem dopadł leżącego. Nim kto się mógł spostrzec, wyszarpnął mu z kabury parabellum i zręcznie skrył pod kurtką. Zrobił szybki unik, bo już dopadał go żandarm. Jeszcze raz uchylił się, żeby nie oberwać, i zaczął uciekać.
Z góry schodami pędzili już esesmani, zwabieni strzałami. Chłopiec przycisnął się do ściany. Odczekał, aż przebiegną, i skoczył ku wyjściu. Zdążył w samą porę. Po chwili już nikogo nie wypuszczano. Przyglądał się więc z daleka. Widział, jak zajeżdżały kryte ciężarówki zwane „budami”. Spod plandek wyskakiwali żandarmi, ciągnąc za sobą warczące wściekle psy. Na ulicy zapanowała pustka. Kto mógł, krył się do bram, do sklepów, kawiarń...
Piotr skręcił biegiem w boczną uliczkę. Tu zwolnił kroku. Minął długi szereg aut sanitarnych, w których na noszach leżeli ranni żołnierze. Obandażowani. Bladzi.
Jakiś człowiek wciągnął go raptownie do bramy.
- Stój. Na rogu łapią. Idź na drugie podwórko, chłopcze. Tam jest przejście na sąsiednią ulicę. Wyjdziesz potem spokojnie koło kościoła. Widzisz, nawet ten transport rannych wstrzymano. Ruch zamknęli.
- To pewnie spod Stalingradu. Poodmrażani - powiedziała starsza pani, trzymająca na ręku pieska, pekińczyka.
Piotr pobiegł na wskazane podwórze, odnalazł przejście i po paru minutach był już w spokojnej części miasta. Ale długo nie mógł się z niej wydostać. Naokoło trwały łapanki. Napił się herbaty w małej kawiarence. Kupił gazetę, zaczął ją czytać od komunikatu wojennego:
„...Naczelne Dowództwo Armii donosi: na froncie wschodnim, w rejonie Stalingradu, trwają zażarte walki... Wszystkie ataki wroga zostały odparte, a przeciwnik poniósł znaczne straty. Luftwaffe* [Luftwaffe (niem.) - Nazwa niemieckich wojskowych sił lotniczych, dosłownie - broń powietrzna.] dokonała ubiegłej nocy...”
- Akurat - mruknął do siebie Piotr. Popatrzył na zegar nad kontuarem i zapłaciwszy wyszedł. Około trzeciej był już z powrotem na Pradze. Wstąpił do jakiejś pustej bramy i umocował zdobyczny pistolet na pasku pod spodniami. Następnie zatrzymał się przed witryną szklarskiego warsztatu, w której wisiało duże lustro. Obejrzał się dokładnie, zsunąwszy brwi tak, jak to zauważył u Maćka. Potem zdjął czapkę i uznał, że włosy są zbyt długie. Poszedł więc do fryzjera, na ruchliwą, handlową ulicę Pragi, gdzie sklepiki sąsiadowały ze sobą tak ściśle, jak kury na grzędzie.
- Dzień dobry - rzucił wchodząc do zakładu. Szybko sam zdjął kurtkę i powiesił na wieszaku; nie lubił, jak mu pomagano.
- Jak się masz, chłopcze - uśmiechnął się zażywny fryzjer, z rzadkimi, wybrylantowanymi włosami, przylegającymi ściśle do okrągłej czaszki. Poprosił, żeby Piotr poczekał, bo zaraz zwolni się fotel. Chłopiec usiadł, czując zimną stal pistoletu na nodze i jednocześnie łowiąc dziwnie nieprzychylne spojrzenie fryzjerskiego pomocnika. Gdzieś już go musiał widzieć, ale nie tutaj, bo go przedtem nie było. A więc gdzie? Tymczasem właściciel zakładu skończył golenie starszego robociarza i zawołał do pomocnika:
- Obczyść pana i skocz po piwo!
- Dawno on tutaj pracuje? - zapytał Piotr cicho, sadowiąc się na fotel.
- Ledwo parę dni. Dziwny jakiś, nie? Może go znasz, bo ty przecież mieszkasz gdzieś niedaleko?
- Nie. Nie znam. Tylko taka mi się ta twarz wydaje znajoma, ale może to pomyłka...
Pomocnik wrócił, z impetem postawił na stoliku butelkę piwa i bez słowa odszedł na bok. Piotr zdążył jednak znowu uchwycić jego złe, niechętne spojrzenie. Chłopak miał szerokie ramiona, ciemne włosy, ładną nawet, smagłą twarz, ale malowało się na niej coś śliskiego i zarazem bezwzględnego.
- No a brud na podłodze ma zostać? Rusz się, machnij szczotką, hrabio - pogonił pomocnika zażywny fryzjer.
- Zaraz, nie pożar! - burknął tamten.
- Uważaj no - obruszył się fryzjer strzygący Piotra - tylko grzecznie, bo zaraz wylecisz!
- Wielka