KAZIMIERZ DĘBNICKI UWAGA PIEGOWATY MON 1977 KRZYK W PUSTYM PODWÓRZU Dziwna była zima tego roku*. [Mowa o zimie 1942-43. Były to czasy nasilonego terroru w okupowanej Polsce.] Jakby sprzyjała wszystkim nieszczęściom wojny. To skuwała miasto okrutnym mrozem, to niespodziewanie wybuchała przedwczesną wiosenną odwilżą. Ludzie chorowali częściej niż zwykle. Na wsi chłopi spoglądali z niepokojem na ogołocone ze śniegu pola, zakuwane, po kilku dniach pozornego przedwiośnia, w jarzmo trzaskającego, lodowatego zimna. Rosły ceny na szmuglowane ze wsi towary. W niejednym domu panował już głód, dopełniając miary nieszczęść czyhających zewsząd na ludzi. Z ulic i mieszkań hitlerowcy zabierali, kogo się tylko dało - na roboty w Niemczech, do więzień, obozów, na masowe, uliczne rozstrzeliwania, po których na murach miasta pojawiały się czerwone plakaty z długimi listami zabitych Polaków. Pod takim plakatem, na poły już oderwanym i szeleszczącym na wietrze, zatrzymał się szczupły chłopiec. Miał na sobie krótką kurtkę z liniejącym futrzanym kołnierzem, wygniecioną narciarkę, zawadiacko skręconą na bakier i z podniesionymi nausznikami. Chłopiec rozejrzał się. Ulica była pusta. U jej wylotu posuwała się rowerowa riksza, podskakując na zlodowaciałych wybojach. Ludzi jakby wymiotło. To właśnie zaniepokoiło chłopca. O tej przedwieczornej godzinie ruch powinien być jeszcze spory. A tu cisza. Zerknął w sąsiednią bramę, ale nie dostrzegł nikogo. Już miał pospieszyć dalej, gdy dobiegł go przenikliwy szept: - Ty, mały, uważaj, jak Boga kocham, leziesz im prosto w łapy! - Gdzie? Nic nie widzę... - chłopiec wskoczył do bramy i dopiero wtedy ujrzał we wnęce wiodącej do stróżówki starą kobietę. Chciał jej powiedzieć coś ostro, bo słowo „mały” nie podobało mu się, zwłaszcza że był od niej wyższy. Ale w tym właśnie momencie padły strzały. Mimo woli cofnął się głębiej, bo kule gwizdnęły blisko. Stara kobieta złapała go za rękaw. Otrząsnął się jednak i ostrożnie wyjrzał na ulicę. Kilkadziesiąt metrów od bramy kołysała się jeszcze przechylona na bok riksza. Obok niej leżał mężczyzna w grubym kożuchu, a na chodniku Niemcy rewidowali rikszarza. - Panowie - wołał przestraszony rikszarz - ja przecie niewinny, pasażera żem wiózł... - Milczeć! - wrzasnął Niemiec w mundurze żandarma. - Raus!* [Raus! (niem.) - Precz!] Pchnął rikszarza kolbą, aż ten się zatoczył. Z przeciwnej strony ulicy inni żandarmi wygarnęli z bramy kilkunastu mężczyzn. Dołączono do nich właściciela rikszy. - O rany - powiedział chłopiec, wyglądając ciągle z bramy - ale po frajersku... Musieli wszyscy akurat do tej jednej kamienicy się natłoczyć! - Głupiś - odezwała się stara kobieta - to szwaby ich tam ustawili, żeby czekali, aż się więcej zbierze... - E - mruknął chłopiec - to tylko zwyczajna łapanka... I już chciał wyjść na ulicę, gdy stara zawołała: - Życie tobie już potaniało, czy jak? Na kartki je dają?* [Aluzja do skąpych, niewystarczających racji żywnościowych przydzielanych przez okupanta osobom zatrudnionym w zakładach i firmach pracujących dla Niemców.] Tu Niemca przed godziną dziabnęli jacyś trzej i teraz łapią wszystkich. Żadna tam łapanka. Do więzienia na pewno, a potem... Sam wiesz, jak jest. Plakaty przecież czytasz? Chłopiec postanowił jednak wyjść. Uparł się. - Muszę - powiedział - mam swoje sprawy. Spóźnić się nie mogę. Mnie zresztą nie wezmą, za mały... - zerknął złośliwie na kobietę i spokojnie wymaszerował w mroźną szarówkę ulicy. Za skrzyżowaniem zgrzytnął hamujący ostro tramwaj i rozległy się stamtąd krzyki Niemców, wyrzucających pasażerów na ulicę; żandarmi pilnujący grupy mężczyzn na chwilę popatrzyli w tamtą stronę i chłopiec, wykorzystując ich nieuwagę, przemknął się tuż koło ściany domu. No, udało się - pomyślał wesoło, jak zawsze, gdy wykręcał się z podobnych kłopotów. Ale tym razem wesołość była nie na czasie. - Halt!* [Halt! (niem.) - Stój!] - usłyszał za sobą. Stanął. - Hande hoch!* [Hande hoch! (niem.) - Ręce do góry!] - wrzeszczał biegnący ku niemu hitlerowiec. Podniósł więc ręce do góry, mrucząc do siebie: - Masz, gamoniu, za głupotę, teraz próbuj się wykaraskać. - Ty, mały, dokąd, wohin? * [Wohin? (niem.) - Dokąd?] - Bbbam, ttu, bby... - wybełkotał chłopiec, przybierając postawę i wyraz twarzy absolutnego kretyna. Musiało mu się to udać, bo drugi Niemiec powiedział do kolegi: - Niemy jakiś i wygląda na głupiego... - Jakby był niemy, to by był i głuchy - sprzeciwił się pierwszy żandarm. - Ty, ty umiesz słyszeć? No, horst du doch! * [Horst du doch? (niem.) - Czy słyszysz?] - wrzasnął wściekle. Chłopiec kiwnął głową, że słyszy. Ale kiedy, Niemiec zapytał, czy umie mówić, odpowiedział znowu okropnym bełkotem. - Puść go wreszcie, Hans, przecież to jeszcze dzieciak. - Dzieciak, nie dzieciak. Niemy, a słyszy i niemiecki rozumie... Podejrzane. Ile masz lat? Chłopiec zastanawiał się długo, robiąc idiotyczne miny, wreszcie, tuż przed nosem żandarma, policzył na palcach do trzynastu, wydając przy tym osobliwe dźwięki, przypominające bulgotanie wody w zepsutym kranie. - Trzynaście, a wzrost ma na piętnaście, nein, nie puszczę go, komm mit, aber schnell, du Lausbube!* [Komm mit, aber schnell, du Lausbube (niem.) Chodź, tylko prędko, ty wszarzu.] - Znowu kazał chłopcu podnieść ręce do góry i tak go prowadził po wymarłej ulicy, ku zbitym w ciasną gromadę, milczącym mężczyznom. Już mieli go dołączyć do grupy złapanych, gdy od strony skrzyżowania, gdzie stanął tramwaj, znowu rozległy się krzyki, tupot nóg, a po chwili seria strzałów, jedna, druga, trzecia... I wtedy nagle chłopiec, odzyskawszy ku zdumieniu Niemca mowę, zawołał: - O rany, tutaj, tutaj!... - Wskazywał przy tym na coś ręką. Wszyscy spojrzeli w tę stronę, a on tymczasem skoczył, jakby startował do stumetrówki. W parę sekund był już daleko, gnając na złamanie karku. Za nim posypały się krótkie, chaotyczne serie z pistoletu maszynowego. Ale zapadający zmrok i szybkość, z jaką chłopiec oddalał się od prześladowców, uniemożliwiały celność strzałów. Na nieszczęście jednak pojawił się samochód. Niemiecki. Żandarmi pokazywali w kierunku uciekającego i chłopiec zrozumiał, że sytuacja staje się fatalna. Zawrócił więc niespodziewanie, przeskoczył kilkoma susami jezdnię przedzieloną szerokim trawnikiem i, zanim podobny manewr mógł wykonać samochód, wpadł do najbliższej bramy... Był to ten sam dom, z którego niedawno wyszedł wbrew przestrogom starej kobiety. Nie zdołał się jeszcze rozejrzeć, gdy usłyszał zgrzyt hamulca samochodu i trzask otwieranych drzwi. Doleciały też gorączkowe pytania niemieckie: - Tu? Na pewno tu? - Chyba tak. - Szukamy? Wpadł w podwórze, zawahał się, czy nie wbiec do którejś sieni, wreszcie doskoczył do wielkiego drewnianego śmietnika, błyskawicznym ruchem podniósł wieko, wśliznął się do niemile pachnącego wnętrza i zasunął za sobą pokrywę akurat w chwili, gdy Niemcy wbiegali na podwórze. - O rany, kurczę pieczone - szeptał chłopiec - tu mnie mają... Och, ale tu śmierdzi... - skrzywił się. Niemcy uganiali po podwórzu, wpadali na klatki schodowe, wołali do siebie. W końcu wyciągnęli kogoś ze stróżówki i chłopiec usłyszał znany mu już głos starej kobiety. Najpierw nie mogła zrozumieć, o co chodzi, a potem, gdy jeden z żandarmów zaczął tłumaczyć łamaną polszczyzną, próbowała udawać idiotkę. - Sami kretyni tutaj czy co! - obruszył się któryś żandarm i widocznie mocno uderzył kobietę, bo aż jęknęła. . - Chłopiec? - pytała płaczliwie. - Jaki chłopiec? Taki dość wysoki? Może i blondyn, ja mu tam pod daszek nie zaglądałam, panowie... Tyle że jakby może piegowaty? - Ale ma oko! - stęknął cicho chłopiec, dusząc się wprost od zaduchu. - Stara, a widzi w ciemnej bramie... Niemcy jeszcze o coś pytali, ale nic już ze starowiny nie mogli wydusić prócz tego, że był tu taki chłopiec, ale sobie poszedł. - Żebyś sto lat żyła! - uśmiechnął się chłopiec, zapominając na chwilę o swoim położeniu. Ale zaraz zrzedła mu mina, bo usłyszał głuche warczenie psa. No, tego jeszcze brakowało - pomyślał - na pewno ta czarna bestia! O rany, to będzie ze mnie deser... Nie dał jednak za wygraną. Odgarnął szybko zwały resztek, ze wstrętem wsunął się głębiej w śmietnik, prawie wyczuwając jego oślizgłe, zmarznięte dno, potem narzucił na siebie odgarnięte nieczystości i, dusząc się prawie, usiłował wstrzymać oddech. Pies wyraźnie węszył w pobliżu, Niemcy coś do siebie gadali, a chłopiec starał się zapaść niemal w podłogę pojemnika. Nagle usłyszał obok siebie ostre chrobotanie. Zamarł myśląc, że to wilczur dobiera się już do niego. Śmietnik był ustawiony na podpórkach i zwierzę mogło przecież wsunąć pod skrzynię pysk. Ale po sekundzie odetchnął; spod śmieci wysuwał się szczur. Przestraszony nagłym wtargnięciem człowieka w jego królestwo próbował opuścić niemiłe mu sąsiedztwo. Szczur lepszy od szwabów - pomyślał chłopiec, ale, nieznacznymi ruchami usiłował oddalić się nieco od zwierzęcia. To właśnie przeraziło chyba szczura, bo skoczył gwałtownie w górę, uderzając całym ciałem o sklepienie śmietnika. Hałas zwrócił uwagę żandarmów. - Tu jest, tu siedzi, w śmietniku! - rozległy się ich krzyki. Podbiegli, głośno tupocąc po kostkach podwórza, a jeden z nich kolbą karabinu podważył wieko pojemnika. - Wyłaź, raus, schnell, prynko, prynko! - wrzeszczeli. Pies warczał groźnie, czając się do skoku. Nagle, jak pocisk wystrzelił ze śmietnika przerażony i ogłupiały szczur. Chłopiec usłyszał okrzyk żandarma, skowyt psa, a potem gromki śmiech. Niemców musiał ogromnie ubawić widok przestraszonego kolegi i zaskoczonego psa. Pokręcili się jeszcze po podwórzu, ale doszli zapewne do wniosku, że prócz szczura nikogo w śmietniku nie było, bo po jakimś czasie rozległ się warkot zapuszczanego silnika. Samochód odjechał spod bramy. Chłopiec odczekał jednak dłuższą chwilę. Dopiero kiedy od strony ulicy nie dobiegały już żadne niepokojące dźwięki, zaczął się wygrzebywać ze śmieci. Potem starannie otrzepał ubranie. Na dworze było już ciemno, przez szpary w czarnych, papierowych zasłonach okien sączyły się wąskie strużki słabego światła. Minął wolno mieszkanie dozorcy, z którego dochodził znajomy głos starej kobiety, rozprawiającej o czymś z ożywieniem. Ostrożnie wyjrzał na ulicę wypatrując, czy nie grozi mu jakieś niebezpieczeństwo. Wreszcie zdecydował się. Pobiegł cichym krokiem w stronę najbliższej przecznicy. Po drodze zerknął na wystawę małego zegarmistrzowskiego sklepu i stwierdził, że minęła już ósma wieczór, godzina policyjna, po której nie wolno było przebywać na ulicy. Nie przejął się tym i uważając tylko, by nie natknąć się na jakiś niemiecki patrol, ruszył w stronę domu. Miał dość daleką drogę. Tym bardziej że musiał kołować, wybierać małe, odludne uliczki, w które rzadko się zapuszczały patrole i gdzie od pokoleń zamieszkiwali ludzie krewcy, skłonni do bójki, niespokojni. Tu znajdowały się złodziejskie meliny, punkty paserskich usług, miejsca zebrań przestępczego świata. Ale chłopiec był z tą dzielnicą zżyty, nie obawiał się jej mieszkańców, miał wśród nich znajomków. Nawinął się właśnie taki jeden. Podpierał mur niewielkiego, pokrytego liszajami wilgoci domku i pogwizdywał z cicha. - E, ty! - rzucił, gdy chłopiec przechodził koło niego. - Dokąd to spieszysz, stary? Na bal? - Do domu... - A, to ty, cześć Pietrek, nie poznałem w tej ćmie niemieckiej... Co tak późno walisz? - Łapali na Radzymińskiej... - E, to to wiem. A co? Ciebie też złapali? - O mały włos... w śmietniku przesiedziałem. - Czuć nawet - powiedział tamten. - Tak cokolwiek zajeżdżasz. Uważaj tylko, stary, bo i tutaj łapali. Ja też tak stoję na kiku, bo, cholerny świat, nie wiadomo, czy nie wrócą. - Dobra, dobra - mruknął Piotr, próbując odejść - ja już mam blisko. - Ty - zatrzymał go mężczyzna, odklejajac się trochę od muru - nie przechowałbyś w swojej limuzynie towaru? - Jaki? - Pod chajrem, czysty, niemiecki. Z magazynu kolejowego żeśmy rąbli, wiesz, na Wschodniej. Cacusia takie, maszynki precyzyjne, do obróbki optycznej, kapujesz? Co miało do Avii* [Avia - Polska Fabryka Maszyn Precyzyjnych w Warszawie, w której budowano i remontowano silniki lotnicze w okresie międzywojennym, w czasie okupacji przejęta przez Niemców.] pójść albo do innej fabryki, żeby do samolotów potem służyło. Tośmy rąbli. A kupiec też jest. Tylko on dopiero pojutrze może odebrać, a tu chować trudno, dzielnica rozeznana, kapusie zaraz skikują... - Na pewno niemiecki? Towar, myślę? - Słowo, stary. Dla ichniej wojskowości. Tabliczki są. Od razu ci odpalę górala* [Góral - Popularna nazwa ówczesnego banknotu pięćsetzłotowego, z wizerunkiem górala.], a nad ranem przywiozę... - No klawo, jak niemieckie, to może być. Tylko przyjedź rano. - Jeszcze po ciemku. Od starej bramy, co? - A jak inaczej? Pożegnali się i Piotr pobiegł w stronę swojej ulicy. Kamienica, przy której się zatrzymał, była wypalona i po części zburzona. Sterczały osmalone mury frontowe, a z okiennych otworów spoglądały ślepe, puste wnętrza, ocalałe ściany, jeszcze oklejone tapetami, tu zwisające resztki rur, tam wanna na skrawku podłogi nad trzypiętrową przepaścią. Dom nie był już właściwie domem. Nikt tu nie mieszkał. Nikt nie przychodził. Tylko pożółkłe kartki na ścianach, już prawie nieczytelne, mówiły o tym, że kiedyś, jak tylko hitlerowcy zajęli Warszawę, zgłaszali się tu dawni mieszkańcy, szukając bliskich, zostawiając swoje nowe adresy. Piotr nie przyglądał się temu wszystkiemu. Znał ten widok. Wśliznął się do bramy, minął mroczną, o pękających ścianach sień, dotarł do podwórka. Większą jego część zajmował wielki lej, zapełniony w połowie gruzem. Na pozostałym terenie poniewierały się cegły i kawałki muru, które osuwały się z poczerniałych od ognia ścian. Piotr przebiegł szybko to rumowisko i zagłębił się w wąski przesmyk między dwoma wypalonymi kamienicami. Idąc dalej, wdrapywał się na sterty gruzów, i dopiero przebrnąwszy przez cały łańcuch takich wzgórz i dolin, znalazł się na większym podwórzu. Z trzech stron otaczały je martwe, ciemne mury, z jaśniejszymi prostokątami okien. Z czwartej strony był parkan z mocnych desek. Niedaleko jednej ze ścian stał wóz mieszkalny, pokryty plamami wypłowiałej zielonej farby. Służył kiedyś zapewne cyrkowi i tu pozostał, porzucony widać w czasie wrześniowej ewakuacji miasta w 1939 roku. Jedno koło i trzy zastępcze wsporniki stanowiły jego oparcie. Małe szybki okien pokrywał mróz. Także na schodkach wiodących do wnętrza leżał szary szron. Podchodząc Piotr zauważył coś niepokojącego. Nachylił się. Szron porysowały wyraźnie ślady butów. Rozejrzał się uważnie, ale nic nie zdradzało obecności człowieka. Sięgnął do kieszeni kurtki po klucz i w tym momencie usłyszał podejrzany szelest. Odstąpił od schodków, bez szmeru cofnął się za węgieł i czekał. Jego przyzwyczajone do ciemności oczy dojrzały po chwili ludzką sylwetkę; ktoś skradał się ostrożnym, ale zdecydowanym krokiem w kierunku wozu. Był to o wiele od niego wyższy chłopiec, barczysty, w cyklistówce, ręce trzymał w kieszeniach. Gdy nieznajomy zbliżył się już na dwa, trzy kroki, Piotr wyskoczył zza wozu. - Czego? - spytał ostro, nie mogąc dokładnie dojrzeć jego twarzy. Obcy stanął, bynajmniej nie spłoszony, i spojrzawszy na Piotra mruknął: - Zjeżdżaj! - Cooo? - Piotr przeciągnął to „co” specjalnie, pragnąc zyskać na czasie. - Mówię: zjeżdżaj! I to szybko! I dawaj klucz! Rzucił się na Piotra, ale ten błyskawicznym ruchem uskoczył, podstawiając napastnikowi nogę. Obcy, padając, pociągnął Piotra i obaj zaczęli się w milczeniu kotłować na zimnej, zlodowaciałej ziemi. Napastnik górował nad Piotrem wiekiem i siłą, ale nie znał jego wielkiej zręczności. W pewnej chwili Piotr uwolnił się od duszącego ucisku mocnych rąk tamtego. Skoczył do góry jak cyrkowiec odbijający się od sprężystego materaca i nim leżący zdołał powstać, poczęstował go prawidłowo wymierzonym ciosem w szczękę. I jeszcze raz. I jeszcze. Ale obcy zdołał się szybko dźwignąć i Piotr dostrzegł w jego ręku zimny błysk noża. O rany - pomyślał - zadźga mnie jak prosiaka... Cofnął się więc pod ścianę wozu i sprężył w oczekiwaniu na atak, a kiedy tamten ruszył naprzód, Piotr wymierzył mu kopniaka, aż napastnik przygiął się z bólu i upuścił na ziemię nóż. Nim się schylił, by go podnieść, już broń była w rękach Piotra. - Teraz uważaj! - syknął Piotr i cisnął nożem, ale obcy nie czekał. Zaczął uciekać, głośno tupocąc butami, potykając się o cegły i sterty gruzu i dysząc w obawie przed pościgiem. Ale Piotr nie miał zamiaru gonić go. Schował sprężynowy nóż do kieszeni, podniósł też z ziemi swoją narciarkę i włożył ją z fasonem na bakier. Otworzył drzwi wozu i szybko je za sobą zamknął, zasuwając dla bezpieczeństwa masywną sztabę. Potem szczelnie zasłonił okienka czarnym papierem, przymknął niewielkie, ale solidne okiennice i uspokojony zapalił lampę karbidową. Pokręcił nosem, bo na początku zawsze kopciła i wydzielała niemiłą woń. Później jednak paliła się równym, jasnym płomieniem. Piotr zerknął na stary, pordzewiały budzik i stwierdził, że zrobiło się późno. Przeszedł za zasłonę, dzielącą wóz na dwie części; stała tam kuchenka na trociny, paka z opałem, drabinka, duża miednica oraz dwa kubły - jeden z wodą, a drugi na zlewanie brudów. Piotr rozpalił kuchenkę, zagrzał rondel wody i zdjąwszy brudne ubranie, oczyścił je troskliwie. Później sięgnął po drabinkę, rozstawił ją i otworzył niewidoczną klapę w dachu wozu. Wywiesił ubranie, mówiąc do siebie po cichu: - Ze dwa dni będzie się wietrzyć, nim ten zapach zginie... Mróz, to śnieg nie przemoczy. Ale miałem dzień... Nalał sobie wody do miednicy, umył porządnie ręce i zaczął szykować kolację. Ukroił chleba i posmarował dokładnie smalcem, nie za grubo i nie za cienko, dobrał ze słoika parę skwarek, do wrzątka w kubku wlał parę kropli brunatnego płynu z buteleczki opatrzonej etykietką: „Herbata zastępcza - Tee-Ersatz” i zasiadł przy dość kulawym stole. Jadł ze smakiem, nasłuchując, czy z podwórza nie dojdzie jakiś podejrzany odgłos. Ale tylko koty miauczały jękliwie w rumowiskach i czasem niósł się z dala twardy stukot butów niemieckiego patrolu. Wzrok jego padł znów na budzik i chłopiec zerwał się na równe nogi. - O rany! - zawołał - ale późno! - Narzucił na siebie za duży płaszcz wojskowy, poprzecierany na łokciach, i przystanął na chwilę przed nieco spłowiałą, naddartą fotografią, stojącą na półce z książkami. Mogło się wydawać, że mówi coś do kobiety i mężczyzny widocznych na zdjęciu. Potem ruszył do drzwi. Gdy znalazł się na dworze, owiał go ostry podmuch wiatru. Sypał drobny śnieg. Piotr uważnie przyjrzał się brukowi podwórka, pokrytemu cieniutką warstwą świeżej bieli. Ale nie było widać żadnych śladów. Podszedł więc śmiało do wysokiego parkanu, przesunął się wzdłuż sztachet, sprawdzając każdą z nich silnym dotknięciem dłoni. Stanął. Nasłuchiwał. Z oddali dochodził gesty, zbity tupot nóg. Chłopiec przykucnął, odchylił najpierw jedną, później drugą i trzecią sztachetę. Sprawdził, czy łatwo można się przedostać przez powstały w ten sposób otwór. I zamarł w oczekiwaniu. Tupot narastał coraz bardziej; musiało iść wiele ludzi. Wreszcie weszli w ulicę, z którą graniczył parkan. Gdzieś daleko szczęknęła otwierana brama. Rozległy się głosy mówiące po niemiecku. Piotr uśmiechnął się do swoich myśli, słuchając uważnie zbliżających się kroków, po czym odsunął nieznacznie jedną z desek i zerknął na ulicę. W domu położonym kilkaset metrów dalej, po przeciwnej stronie ulicy, zaczął się jakiś ruch. Na chwilę zabłysło światło w jednym z okien, lecz szybko je zasłonięto czarną roletą. Pierwszy szereg pędzonych ludzi był już przy parkanie. Szło ze dwieście osób, sami mężczyźni. Od strony jezdni maszerowało kilku żandarmów w hełmach, z bronią przygotowaną do strzału. Co parę kroków oświetlali tłum ostrym błyskiem latarek. Piotr odsuwał deski coraz szerzej, obserwując bacznie sytuację na ulicy. Kiedy spostrzegł, że najbliższy żandarm kroczy po drugiej stronie kolumny, przesłonięty postaciami wysokich mężczyzn, a tuż przy parkanie idzie zgrabny, młody człowiek, momentalnie wysunął głowę, syknął lekko i nieznacznie dotknął przechodzącego ręką. Ten spojrzał w dół, zauważył głowę Piotra i otwór w parkanie. Zorientował się, nim jeszcze usłyszał słowa: - Prędko, do dziury, szefie! Prawdziwie kocim ruchem prześliznął się przez otwór, który Piotr natychmiast zasłonił. Spojrzeli na siebie. Młody mężczyzna oparł się o parkan, odetchnął głęboko i powiedział: - Dziękuję. Fajna sztuczka... - Ujdzie - mruknął Piotr. - A teraz do domu. Poprowadził mężczyznę w stronę wozu. Weszli do ciepłego wnętrza. Teraz Piotr przyjrzał się swemu gościowi. Wyglądał najwyżej na jakieś dwadzieścia lat. Był dość wysoki, szczupły, ale mocno zbudowany. Na gęstych, jasnych włosach nie miał czapki, Szerokie ramiona okrywała ciemna, gruba kurtka z mocnego kortu, z futrzanym kołnierzem. Na nogach lśniły oficerskie buty z cholewami, tak czyste, jakby dopiero co wyglansował je pucybut. Mężczyzna przyglądał się ze swej strony Piotrowi. Uważnym spojrzeniem szarych oczu ogarnął ubogie, ale czyste wnętrze wozu. Na koniec rozpiął kurtkę, zapalił papierosa i usiadł, wyciągając nogi. - Cyrkowiec? - spytał. - Jak trzeba... - uśmiechnął się chłopiec. - Nie kapuję. - No, na przykład, jak trzeba, żeby jeden facet zniknął, rozpłynął się w powietrzu, to ja wtedy jestem cyrkowiec. - Magik, fakir, co? - Właśnie... O rany! A może pan głodny? - Nie. Jadłem w pociągu. Nim nas na dworcu wygarnęli. - Skąd pan jechał? - Spod Kielc. - A, z tego pociągu to często łapią. I od razu do arbeitsamtu* [Arbeitsamt (niem.) - Niemiecki urząd zatrudnienia, zajmujący się przede wszystkim wysyłaniem Polaków na roboty do Niemiec.], a na drugi dzień do Niemiec, na roboty. - Dobrze się orientujesz, widzę. Dawno jesteś tutaj? - Dawno. - Piotr nie miał ochoty na dłuższe zwierzenia. - I co? Taką sobie dzisiaj wymyśliłeś zabawę? - A wymyśliłem. Ale nie dzisiaj. - To ja nie jestem pierwszy?! - Dziewiętnasty - powiedział Piotr takim tonem, jakby to była po prostu fraszka. - Tylko jeden miał pietra i zaraz poleciał z powrotem do Niemców. Myślał, że się tym strasznie przejmą i puszczą go do domu. Z jakąś nagrodą. - W głosie chłopca było tyle nienawiści, że mężczyzna przyjrzał mu się ponownie, jeszcze bardziej badawczo. - Sam sobie wymyśliłeś taką zabawę? - Sam - stwierdził chłopiec ostrym tonem. - Ja mam swoje sprawy z Niemcami. - Każdy ma - leniwie powiedział mężczyzna, bo ciepło w wozie działało usypiająco. Piotr milczał. Stał przyglądając się miłej, spokojnej twarzy mężczyzny, nacechowanej wyrazem skupienia i wewnętrznej energii. - Sam tu mieszkasz? - usłyszał. - Sam. - A rodzice? - Zginęli. W trzydziestym dziewiątym roku... - Tak... - Mamę zabiło w domu, bomba. A tata nie wrócił z frontu. - Usiłował zapanować nad sobą, ale łzy jakoś same szły do oczu. Nie lubił tego. Starał się zawsze odwracać od wspomnień. Tymczasem mężczyzna obserwując go bacznie, zrzucił kurtkę, rozpiął marynarkę sportowego kroju i wtedy Piotr dostrzegł czarny, lśniący, niewielki pistolet maszynowy, umieszczony pod pachą tak, że go spod kurtki nie było w ogóle widać. - O rany - wykrzyknął - ale cudo! - Własna produkcja - uśmiechnął się mężczyzna - podziemna... - Podszedł do półki z książkami, przyjrzał się fotografii. - Rodzice, prawda? Chłopiec potwierdził. I nagle, odczuwając niespodziewaną potrzebę zwierzeń, dodał: - Mama była nauczycielką, a tata technikiem, pracował w fabryce Lilpopa... W sierpniu poszedł do wojska i już go nie widziałem. A mama zginęła dwudziestego trzeciego września. - I gdzie się podziewałeś od tej pory? Zostałeś sam w domu? - Gdzie tam... Domu już nie było. Zburzony. Jak te tutaj naokoło... Babcia mnie wzięła, ale była skąpa i ciągle na mnie krzyczała. Więc uciekłem. I znalazłem ten wóz. Dobry, co? - Z czego żyjesz? - Jak się da... Raz tak, raz inaczej... Zarobić można. - A szkoła? - Pewnie po wojnie. - Czy ja wiem... - zastanowił się mężczyzna. - Po wojnie może być późno. - Wiecznie nie będzie trwała. - Ale parę lat może potrwać. - E, teraz, jak im się nie udało ani Moskwy zająć, ani Stalingradu... - O, to widzę, że jesteś doskonale zorientowany w sytuacji. - Czytać umiem, gazety też - żachnął się Piotr. - Słusznie... - mężczyzna ziewnął lekko. - Słuchaj, przenocować u ciebie można? Piotr pokazał mu szerokie legowisko. Dla siebie wyciągnął zza zasłony składane łóżko i położył się. Nagle coś sobie przypomniał: - Tylko że tu nad ranem goście jedni przyjdą, proszę pana... - Aby nie szwaby. - Nie, nasi. Tacy, co to na lewo, wie pan, tu gwizdnie, tam ukradnie, ale porządni. Głównie tymczasowych* [Tak nazywano żartobliwie okupantów.] obrabiają... - Tutejsi, z Pragi? - Tak. Zobaczy pan, morowi faceci. Maszyny jakieś Niemcom z transportu rąbnęli i tu chcą przechować. - No, twoja sprawa - powiedział mężczyzna obojętnie, głosem bez wyrazu. - Niezadowolony pan - zauważył Piotr - ale to niemieckie, a ja trochę zarobię... Trzeba żyć. Mężczyzna machnął ręką i zaczął się układać na posłaniu. Pistolet wsadził pod dużą, grubą poduchę. - Najlepszy środek nasenny - wyjaśnił z uśmiechem, łapiąc pełen uznania wzrok chłopca. Po chwili już spał. A Piotr, zgasiwszy karbidówkę, wsłuchiwał się jeszcze dłuższy czas w odgłosy nocy, szum wiatru w pustych murach, jęki kotów, uderzenia spadających ze spalonych ścian cegieł. Wreszcie usnął. Przebudził się nagle, wyrwany ze snu przeciągłym gwizdem z podwórza. Odsłoniwszy cokolwiek okienko, dojrzał okutanego w kożuch znajomka, który trzymał w obu rękach ciężki pakunek. Wpuścił go. - Co to? Hotel prowadzisz? - spytał tamten na widok śpiącego. - Znajomy jeden. Z prowincji. - A... - skwitował krótko przybyły w myśl zasady, że nadmiar ciekawości nie jest potrzebny. - Poczekaj. Za minutkę przyniosę następne. Wybiegł. Wtedy gość Piotra odezwał się niespodziewanie rześkim głosem, jakby już dawno wyrwał się ze snu: - Lepiej było powiedzieć, że kuzyn. Piotr spojrzał zaskoczony: - Nie spał pan? - Umiem spać czujnie. Ty zresztą też. Spostrzegłem to, kiedy ten jegomość gwizdnął. Od razu byłeś trzeźwiutki. Ale szkoda, żeś nie powiedział: kuzyn, to brzmi lepiej i budzi zaufanie. - Nie mogłem. Tu wszyscy wiedzą, że ja sierota. - No tak, ale jest przecież babcia, więc i kuzyn mógłby się jakiś znaleźć. - Babcia już też nie żyje. Przerwali, bo znajomek Piotra wniósł następną paczkę. Mężczyzna na tapczanie udał, że śpi twardo. - Ten to ma sen, cholera, a mnie te Niemce to wszystkie nerwy zżarły. Jeszcze na bańce to zasnę, a tak, to co mysz zachrobocze, ja już myślę, że gestapo. - Dużo jeszcze? - zapytał Piotr, pominąwszy wynurzenia tamtego. - Jeszcze dwa takie zawiniątka i będzie fertig. - A klient przyjdzie dzisiaj? - Dzisiaj z wieczora. Tylko on tu nie wejdzie, a do jednego kumpla na wizawiz, wiesz? - No to czemu ten towar tam od razu nie poszedł? - zdziwił się Piotr. - Bo u niego cokolwiek trefnie, kapujesz? Na godzinkę zaryzykować można, ale żeby cały dzień leżało, strach. Za dużo tam zmagazynowane... A tak, to ty sobie zarobisz. Co myślisz, ja nie wiem, że u ciebie krucho? Ani szkoły, ani papu, ani młynarek* [Młynarkami nazywano pieniądze kursujące wówczas w tzw. Generalnej Guberni (obszar Polski nie wcielony bezpośrednio do Niemiec) od nazwiska Feliksa Młynarskiego, dyrektora utworzonego w Krakowie Banku Emisyjnego.], no nie? Tom sobie powiedział, jakem cię zobaczył: niedoczekanie, żeby nasz chłopak klepał bidę, pomóc trzeba, nasza dzielnica, nasza krew. Wiesz jak jest, osobliwie na Pradze... - Dziękuję - Piotr miał niepewny głos. - A o której po to przyjdziesz? - Jak będziesz w swojej limuzynie o piątej, starczy. No, trzymaj górala, com ci przyrzekł. A drugiego dostaniesz wieczorem. Co masz taką gębę, jakby ci honor brudnym kapciem szarpnięto? Maszynki niemieckie, polska firma duży majątek zyska i pośrednicy uczciwie zarobią. Ty się, Pietrek, ciesz, jak ci który z naszych da zarobić, i nie rób takiej miny, jak, nie przymierzając, ruski car, zlatując z tronu do nocnika! Cześć! Podali sobie ręce. Tamten odwrócił się przy drzwiach i jeszcze dorzucił: - A tak w ogóle miej baczenie, stary, bo coś mi tu mylnie wygląda... Kolega, co stoi przed bramą na czujce, powiada, że ktoś się kręcił, jakby przyglądał i zaraz zniknął. A pora jakoś jeszcze nie robocza, nie? Ale nie bój nic, żeby śladów nie było, naokoło paczki niosłem, po gruzach, potem murem obszedłem, tam śniegu nie ma i moich pazurów nikt nie zobaczy. A to, co zostało koło wozu, zaraz śnieg przysypie, bo coraz gęstszy pada. Wyszedł. Piotr obserwował z okna, jak tamten lazł ostrożnie dokoła, wdrapując się na wysoki występ muru. W ten sposób ślady urywały się, jakby idący przeszedł przez mur. Sam Piotr robił tak wielokrotnie, ile razy coś się na ulicy działo: strzelanina, łapanki, rewizja. - No, fajnego masz przyjaciela - mruknął mężczyzna na tapczanie. - Do przyjaciela to mu daleko - odburknął chłopiec. - Zawsze był złodziejem? - A bo ja wiem? Jak pamiętam, to ostatnie dwa lata był. Głównie niemieckie rzeczy kradł. Taki patriota, wie pan? I mnie czasem dają przechować. Tylko niemieckie. Innych nie przyjmuję. - To dobrze - mężczyzna przeciągnął się, zwiesił nogi z tapczanu, poczochrał palcami gęste włosy. - Ale ja ci będę musiał zostawić na przechowanie coś polskiego, wiesz? - To mówiąc wyciągnął pistolet maszynowy spod poduszki. - Nie mogę z tym łazić po mieście, a mam trochę spraw do załatwienia. Piotrowi zabłysły oczy. Ujął w ręce broń. - Uważaj, to lubi strzelać... Popatrz, tak się odbezpiecza... Teraz tutaj, tak, gotowe... Dobra zabawka. Gdzie ją schowasz? Piotr wyprowadził go z wozu, nachylił się, poruszył czymś i pod podłogą wozu od zewnętrznej strony odskoczyła jakaś deska, ukazując sporą wnękę. - Te maszynki też tu załaduję. Nie chciałem, żeby ten facet widział. Na wszelki wypadek. Mężczyzna spojrzał na chłopca z uznaniem; Pomógł mu przenieść paczki, sprawdziwszy przedtem razem z nim, że są to naprawdę maleńkie, precyzyjne tokarenki z niemieckimi tabliczkami firmowymi. - Piękne cacka, rzeczywiście - pochwalił mężczyzna - produkcja ostatnich dni. Wrócili do wozu. Było jeszcze ciemno. Piotr zdjął z dachu ubranie, otrzepał ze śniegu; stwierdził, że wywietrzało. Przy okazji opowiedział swoje wczorajsze przygody. Po śniadaniu złożonym z nieklarownego napoju, nazywanego „zastępczą herbatą”, i kromki chleba ze smalcem, mężczyzna powiedział: - No, szczerze mówiąc, twoja kuchnia raczej nieluksusowa. Ale trochę grosza ci wpadło, więc podjesz sobie. Jedzenie w tych czasach ogromnie ważne... Słuchaj, mam dla ciebie pewną propozycję. Pracę. Może nawet rower byś do niej dostał. Popracowałbyś sobie? - A to przeciwko Niemcom? Mężczyzna roześmiał się. Klepnął Piotra po ramieniu i oświadczył: - Teraz każda praca może być przeciwko Niemcom. Zależy jak się ją robi. No, wieczorem będę już wiedział na pewno. A nazywam się Maciek, powiedzmy, że Maciej Lubicz... Przyślę ci tu kogoś, ale pamiętaj, możesz z nim gadać tylko wtedy, kiedy powie: Maciek Lubicz prosi o załatwienie tony koksu. Rozumiesz? A broń wydasz na pytanie: Czy jabłka nie zmarzły? - A pan nie wróci? - Postaram się wrócić. Ogromnie mi się podoba twoja limuzyna. Cześć, kolego, trzymaj fason i nie rozrabiaj zanadto, bo Hitler mógłby za szybko przegrać, a ja stracić taki hotel! Piotr spoglądał przez okienko, jak jego gość oddalał się sprężystym, niemal bezszelestnym krokiem. Uśmiechnął się, kiedy zobaczył, że Maciek wybrał tę samą drogę, co przedtem dostawca precyzyjnych tokarek. Wystarczył mu jeden rzut oka na teren i już wiedział jak iść. A szedł jak kot. Szybko. Czujnie. Granatowa noc już wypłowiała. Niebo robiło się szare. W rzedniejącym mroku sypał gęsty, puszysty śnieg. Z ulicy dochodził turkot wozów konnych, nawoływania ludzi, szum przesuwających się po śniegu samochodów osobowych i stukot ciężarówek. Naprzeciwko otwierano małe sklepiki. Spożywczy, gdzie po kryjomu sprzedawano szmuglowane ze wsi masło i jajka, cukierenkę, gdzie w lecie kupowało się lody, a w zimie ciastka. Ciastka były tam ogromne, ale krem nieprawdziwy, wojenny, z cienkiej pianki, na sacharynie, z domieszką cytrynowego olejku. Wkrótce po wyjściu gościa Piotr ubrał się i starannie zamknąwszy swój dom, wysunął się ostrożnie na ulicę. Pierwsze kroki skierował do cukierenki. Była jeszcze pusta. Szumiał czajnik, nazywany przez właściciela samowarem, w oszklonej szafce w bufecie różowiły się i bieliły świeże ciastka. - Jak tam spał chłopiec? - powitał Piotra tym swoim charakterystycznym kresowym akcentem stary i zasuszony właściciel cukierni. - Znowu wygruzili wczoraj ludzi, a? Ot, życie, straszne i bolesne, co? - Nie słyszałem. Spałem. - Nu, pewnie, jak się ma twoje lata, to się śpi i śpi, jak kot, co? A ludzi prowadzili i prowadzili, końca nie było... Co tobie dać? Herbatki może? Świeżutka. Pierwsze parzenie, jak powiadają, sam Boh sprawia, drugie szatan a trzecie, dla gości znaczy się, właściciel domu. - Dziękuję za herbatkę, tak tylko wpadłem, żeby zobaczyć, czy nie pomóc komu? - Dobry z ciebie chłopiec - mruknął staruszek - i dziwny... Dużo ty pewnie przecierpiał, tyle że mówić nie chce się tobie... Ja rozumiem... Idź ty dzisiaj, zarób coś, bo z samej pomocy drugim nikt nie wyżył jeszcze. Piotr skierował się na dworzec kolejowy. Potem na drugi. Ale na praskich dworcach były pustki. Widać ludzie zwiedzieli się już o łapankach i na Pradze nie wysiadali, albo w ogóle tego dnia postanowili do Warszawy nie przyjeżdżać. Więc chłopiec wskoczył do ruszającej z przystanku M-ki i pojechał na Główny. Stał na tylnym pomoście, mimo mrozu i śniegu, który zawiewał na otwartą platformę. Konduktor wysunął nos z wagonu. Piotr zapłacił za bilet. Usłyszał, jak konduktor, przez zielony szalik zakrywający mu całą prawie twarz, mówi: - Dziś spokojniej. Nie łapią. Może kawaler wejść do środka. Cieplej trochę. A tak uszy odlecą. Piotr podziękował, ale wolał zostać na pomoście. Na wszelki wypadek. Swoim zwyczajem nie opuścił nauszników, tylko czasem nieznacznie, żeby nikt nie widział pocierał zmarznięte uszy i nos. Przejeżdżali przez most Poniatowskiego. Konduktor znowu wyjrzał na pomost. - Kawaler to ma zdrowie, Jezus Maria, zimnica straszna... Oj, biedni ci, co ich wczoraj zabrali na Pawiak... - Znowu brali? W nocy? - spytał Piotr. - A brali. Calutką noc. Samochody tylko po mieście furczały i zwoziły nieszczęsnych, i zwoziły. Już trzeci miesiąc tak biorą. Trzeci miesiąc. Pawiak aż trzeszczy. Mówią, pełno tam, że jeden na drugim śpi, a w największe zimno ludzi na podwórzec półgołych wypędzają, niby do łaźni... I na Szucha, w gestapo, też tłok... Tramwaj stanął. Wsiadło parę osób. Konduktor cofnął się do wnętrza wozu. Wóz ruszył ze zgrzytem. Nagle z przedniego pomostu doleciał wrzask. Niemiecki podoficer darł się: - Verflucht noch einmal! Lausige Schwein, raus!* [Verflucht noch einmal! Lausige Schwein, raus! (niem.) - Przekleństwo oznaczające w przybliżeniu: Przeklęta wszawa świnio, precz!] - Jakaś kobieta, w wełnianej chustce na głowie i biednym, zimowym przyodziewku, spadła z pomostu, strącona kopnięciem ciężkiego żołnierskiego buta. Ktoś do niej dobiegł, usiłował ją podnieść. Tramwaj jechał dalej. Konduktor ponownie się pojawił. - Pijany, bydlak, ona ze wsi pewnie, nie wiedziała, że to pomost niemiecki i myślała, że tam można wsiadać... Mogła się zabić! - Szlag go i tak trafi! - syknął Piotr i pożegnawszy konduktora, zeskoczył na ulicę na wprost drewnianego postumentu, na którym wielkie, płócienne „V” miało symbolizować niemieckie zwycięstwo*. [„V” - od łacińskiego słowa victoria - zwycięstwo. Symbol wprowadzony przez Anglików i przejęty później przez hitlerowców.] Odczytał napis, nabazgrany spieszącą się ręką na samym postumencie: „Nie wygrasz Hitlerze Na dykcie i papierze!” Inni przechodnie także zerkali z uśmiechem na te słowa i szybko odwracali głowy, bo z daleka zbliżał się granatowy polski policjant. Doszedł do ,,V” właśnie w chwili, gdy Piotr skończył skrupulatne oglądanie hasła. - Zgubiłeś tu co? - warknął policjant. - Nie, tylko sobie patrzę, bo takie ładne. - Zamknij się, szczeniaku, i zmywaj, bo... - Już się zmywam, tylko chciałbym wiedzieć, co za łobuz pobrudził taki ładny pomniczek. I co on napisał, bo ja niepiśmienny i nieczytelny, panie władza, więc może by pan... Policjant zamachnął się i z przyzwyczajenia sięgnął do pasa, po broń. - O rany! Coś pan, dziecko pan bijesz? - parsknął chłopak i obróciwszy się na pięcie, pobiegł w kierunku dworca. Kupił peronówkę i zszedł na dół, na podziemne perony. Z pociągów wysypywali się ludzie, obarczeni licznymi pakunkami i tłumokami. Chłopi, szmuglujący do stolicy żywność, handlujący warszawscy cwaniacy, eleganckie paniusie ukrywające pod płaszczami zwoje kiełbas i połcie słoniny. W tłumie kręcili się mężczyźni o kulach, w płaszczach żołnierskich, czasem z mandoliną czy banjo. Śpiewali wojskowe piosenki, w których z reguły Niemcy przegrywali wojnę. Tu i tam pojawiali się żandarmi, śledzący czujnym okiem przechodzących. Czarno umundurowani strażnicy z niemieckiej ochrony kolei zaczepiali to tego, to owego. Dla łapówki, bo niemal każdy pasażer wiózł coś, czego prawo okupacyjne nie pozwalało: mięso, tłuszcz, jaja. Żebrzący mężczyzna, poruszający się o kuli, odziany w stare, wojskowe bryczesy, podśpiewywał: Za słoninę kara śmierci, Za kurczaka kula w łeb, Oj, ratujcie wszyscy święci, Zdechniem przez kartkowy chleb... - Nie łapią dzisiaj? - zapytał go szeptem Piotr. - Hurtowo: nie - odpowiedział tamten i zaraz wrócił do śpiewu, żeby po sekundzie dodać: - Detalicznie: owszem. Jak wyszperają grubszego handlowca... Wcześnieś dzisiaj. - Na Pradze puchy. - Pewnie. Wczoraj to tam był sądny dzień. Piotr wypatrzył jegomościa obładowanego pakunkami, spostrzegł, że tamten rozgląda się niespokojnie. Więc podszedł do niego, proponując pomoc. - Możesz mu pan zawierzyć - powiedział do jegomościa kulawy śpiewak. - W razie co, to on pana odnajdzie, a z towaru nawet deko smalcu nie zginie. Uczciwy jak łza. Tragarz, uważasz pan, zawodowy, to już takiego honoru nie ma. Na wojnie stracił. A taki malec - honorny. Piotr przeniósł dwa ciężkie pakunki i jeszcze pomógł odszukać dorożkę. Wziął pieniądze i wrócił na posterunek koło śpiewaka. Powtórzył tę drogę kilka razy, aż zdyszany sapnął: - O rany, ale żarcia przyszło! - Przyszło, pójdzie, a my i tak kojfniem któregoś dnia z głodu. Już ludzie do starych piosenek zwyczajni, a nowych nie da rady tyle wymyślać. I Niemcy lepiej teraz pilnują. Polskiego się już szkopy poduczyły i jak tylko zaczniesz kawałek o wrześniu albo, na przykład, o Królowej Korony Polskiej, zaraz cię cap i do paki. I po pysku na zadatek. Trudno ze sztuki wyżyć w takim czasie. No, idę stąd, bo pospieszny przychodzi. Na tamten peron. Przejadę ze dwie stacje. W pociągu ludzie chętniejsi na śpiew. Pośpiechu nie ma. A ty co znowu, co mi te miedziaki wpychasz! Piotr chciał dać kalece część zarobionych pieniędzy, bo przecież tamten pomagał mu, ręcząc za jego uczciwość. Ale inwalida, oburzony nie na żarty, pokuśtykał już do przejścia na sąsiedni peron. Pociąg zajechał sycząc parą, dudniąc pod sklepieniem podziemnego dworca i zgrzytając hamulcami. Z okien wychylili się jacyś żołnierze w pierożkowatych, jasnozielonkawych czapeczkach. Mieli krótkie płaszcze podbite jasnym futerkiem i pistolety maszynowe, a także zwykłe zawieszone na długich pasach pod pachami. - Włosi - powiedział jakiś kolejarz - ze wschodniego frontu wieją. Za zimno. Do Stalingradu im nie spieszno. Wciągnął ich ten cały ich fuhrer w awanturę, a naród włoski Niemców specjalnie nie kocha...* [Ówczesny dyktator Włoch, Mussolini, na mocy paktu zawartego z Hitlerem, udzielał mu zbrojnej pomocy. Oddziały armii włoskiej skierowano również na front wschodni.] - Tam do Stalingradu dostać się chyba nie sposób - zauważył jego kolega. - Ruscy Niemcom łaźnię parową sprawiają... Mówił mi jeden, co ma pewne wiadomości. Żołnierze zaczęli śpiewać jakąś skoczną piosenkę, uśmiechali się do kobiet, machali rękami. Niespodziewanie zrobił się ruch. Ludzie usiłowali porozumieć się z Włochami, którzy proponowali do sprzedaży ciepłe skarpety, papierosy, kawę... Żandarmi niemieccy patrzyli na to z początku spokojnie, podśmiewając się tylko, ale podbiegł jakiś oficer SS, w czapce z czarnym otokiem i trupią czaszką na przodzie, krzyczał coś, pokazując na wagony z Włochami, wreszcie szczeknął ostrym rozkazem i żandarmi wpadli w tłum. Bili kolbami, kopali, przewracali ludzi. Włosi spoglądali na to ze zdumieniem. Któryś z nich coś zawołał. Wtem padł niespodziewany strzał. Na ziemię osunęła się młoda kobieta. Krew pociekła po peronie. Rozwścieczony esesman znowu strzelił. Wtedy z wagonu wyskoczył podoficer włoski i kolbą rewolweru zdzielił go po głowie. Ten ciężko zwalił się pod nogi tłumu. Cywile rzucili się do ucieczki. Piotr jednym susem dopadł leżącego. Nim kto się mógł spostrzec, wyszarpnął mu z kabury parabellum i zręcznie skrył pod kurtką. Zrobił szybki unik, bo już dopadał go żandarm. Jeszcze raz uchylił się, żeby nie oberwać, i zaczął uciekać. Z góry schodami pędzili już esesmani, zwabieni strzałami. Chłopiec przycisnął się do ściany. Odczekał, aż przebiegną, i skoczył ku wyjściu. Zdążył w samą porę. Po chwili już nikogo nie wypuszczano. Przyglądał się więc z daleka. Widział, jak zajeżdżały kryte ciężarówki zwane „budami”. Spod plandek wyskakiwali żandarmi, ciągnąc za sobą warczące wściekle psy. Na ulicy zapanowała pustka. Kto mógł, krył się do bram, do sklepów, kawiarń... Piotr skręcił biegiem w boczną uliczkę. Tu zwolnił kroku. Minął długi szereg aut sanitarnych, w których na noszach leżeli ranni żołnierze. Obandażowani. Bladzi. Jakiś człowiek wciągnął go raptownie do bramy. - Stój. Na rogu łapią. Idź na drugie podwórko, chłopcze. Tam jest przejście na sąsiednią ulicę. Wyjdziesz potem spokojnie koło kościoła. Widzisz, nawet ten transport rannych wstrzymano. Ruch zamknęli. - To pewnie spod Stalingradu. Poodmrażani - powiedziała starsza pani, trzymająca na ręku pieska, pekińczyka. Piotr pobiegł na wskazane podwórze, odnalazł przejście i po paru minutach był już w spokojnej części miasta. Ale długo nie mógł się z niej wydostać. Naokoło trwały łapanki. Napił się herbaty w małej kawiarence. Kupił gazetę, zaczął ją czytać od komunikatu wojennego: „...Naczelne Dowództwo Armii donosi: na froncie wschodnim, w rejonie Stalingradu, trwają zażarte walki... Wszystkie ataki wroga zostały odparte, a przeciwnik poniósł znaczne straty. Luftwaffe* [Luftwaffe (niem.) - Nazwa niemieckich wojskowych sił lotniczych, dosłownie - broń powietrzna.] dokonała ubiegłej nocy...” - Akurat - mruknął do siebie Piotr. Popatrzył na zegar nad kontuarem i zapłaciwszy wyszedł. Około trzeciej był już z powrotem na Pradze. Wstąpił do jakiejś pustej bramy i umocował zdobyczny pistolet na pasku pod spodniami. Następnie zatrzymał się przed witryną szklarskiego warsztatu, w której wisiało duże lustro. Obejrzał się dokładnie, zsunąwszy brwi tak, jak to zauważył u Maćka. Potem zdjął czapkę i uznał, że włosy są zbyt długie. Poszedł więc do fryzjera, na ruchliwą, handlową ulicę Pragi, gdzie sklepiki sąsiadowały ze sobą tak ściśle, jak kury na grzędzie. - Dzień dobry - rzucił wchodząc do zakładu. Szybko sam zdjął kurtkę i powiesił na wieszaku; nie lubił, jak mu pomagano. - Jak się masz, chłopcze - uśmiechnął się zażywny fryzjer, z rzadkimi, wybrylantowanymi włosami, przylegającymi ściśle do okrągłej czaszki. Poprosił, żeby Piotr poczekał, bo zaraz zwolni się fotel. Chłopiec usiadł, czując zimną stal pistoletu na nodze i jednocześnie łowiąc dziwnie nieprzychylne spojrzenie fryzjerskiego pomocnika. Gdzieś już go musiał widzieć, ale nie tutaj, bo go przedtem nie było. A więc gdzie? Tymczasem właściciel zakładu skończył golenie starszego robociarza i zawołał do pomocnika: - Obczyść pana i skocz po piwo! - Dawno on tutaj pracuje? - zapytał Piotr cicho, sadowiąc się na fotel. - Ledwo parę dni. Dziwny jakiś, nie? Może go znasz, bo ty przecież mieszkasz gdzieś niedaleko? - Nie. Nie znam. Tylko taka mi się ta twarz wydaje znajoma, ale może to pomyłka... Pomocnik wrócił, z impetem postawił na stoliku butelkę piwa i bez słowa odszedł na bok. Piotr zdążył jednak znowu uchwycić jego złe, niechętne spojrzenie. Chłopak miał szerokie ramiona, ciemne włosy, ładną nawet, smagłą twarz, ale malowało się na niej coś śliskiego i zarazem bezwzględnego. - No a brud na podłodze ma zostać? Rusz się, machnij szczotką, hrabio - pogonił pomocnika zażywny fryzjer. - Zaraz, nie pożar! - burknął tamten. - Uważaj no - obruszył się fryzjer strzygący Piotra - tylko grzecznie, bo zaraz wylecisz! - Wielka łaska - burknął pomocnik - za kartę pracy i te parę groszy! - Bez tej karty pojedziesz do Rzeszy pospiesznym i bez biletu powrotnego... A do naszych paru groszy dochodzi ci od gości pięć razy tyle, więc nie pyszcz, tylko pracuj. - Już ja się tak urządzę, że mnie do Rzeszy nie poślą - uśmiechnął się pomocnik, leniwie sprzątając podłogę. W tym uśmiechu było coś tak nieprzyjemnego, że fryzjerzy popatrzyli po sobie znacząco. A kiedy zniknął w sionce, odnosząc śmieci, jeden z nich powiedział: - Bandzior! Taki może własną matkę sprzedać! Trzeba się go pozbyć... Piotr ostrzygł się tak, jak to zobaczył u Maćka. Wysoki jeż. Fryzjer tłumaczył, że to niemodne, ale Piotr się uparł. Że wygodnie, że nie trzeba stale czesać, a jak się ma gęste włosy, to tak właśnie ładniej. Podziękował za usługę, zapłacił, prędko włożył kurtkę i rzuciwszy jeszcze bystre spojrzenie na pochmurnego pomocnika, wyszedł z zakładu. Idąc w stronę swojego opuszczonego podwórza, cały czas zastanawiał się, gdzie już widział tamtego. Sylwetka była znajoma, a i twarz, jakby wychylająca się z mroku, wydawała się nieobca. Wkroczył ostrożnie do swojej bramy, rozglądając się dokoła i wypatrując, jak zwykle, czy nie ma jakichś podejrzanych śladów. Ale wypłoszył tylko czatujące na szczury koty. Podwórze okrążył po skarpie muru, nie zostawiając widomego tropu. Potem zawrócił i poszedł ponownie tą samą drogą, starając się iść równie bezszelestnie jak Maciek. I podobnie jak on sprężyście. Powtórzył próbę kilka razy, aż uznał, że udała się całkowicie. Zadowolony z siebie wszedł do wozu. Na starym budziku była czwarta. Miał wolną godzinę. Najpierw schował parabellum do skrytki za miednicą. Miał w wozie takich kryjówek sporo. Przyrządził coś do jedzenia. Posprzątał. Krytycznie obejrzał swoją garderobę, dochodząc do wniosku, że trzeba by kupić to i owo. Czuł jakieś zdenerwowanie, nie wiedział czemu. Może była to niecierpliwość, chęć jak najszybszego pozbycia się maszyn niemieckich, a może niepokój o Maćka. W każdym razie kręcił się po swoim wozie niespokojnie; to zaczynał jakąś pracę dla zabicia czasu, to ją porzucał i wyglądał często przez okienko na puste podwórze. Nagle z zewnątrz dobiegł go jakiś szmer, jakby kroki. I równie nagle wszystko ucichło. Piotr szczelniej zasłonił okno i zmniejszył płomień karbidowej lampy. Sprawdził, czy drzwi są dobrze zamknięte. Czekał. Żaden odgłos nie dochodził z dworu, ale w tej ciszy kryło się coś groźnego. Na budziku było już dziesięć po piątej, gdy ktoś zapukał lekko do wozu. Był to znajomek z Pragi. Wszedł cicho do wnętrza i powiedział: - Nie podoba mi się. Znowu ktoś filuje na ulicy, przed bramą... I na podwórzu są ślady. Masz lampę? - Piotr znalazł reflektorek i wyszli razem na dwór. Przez podwórze biegły męskie ślady w kierunku parkanu. Tam nikły. - Zwęszył moje przejście - szepnął Piotr. Odsunął deski. Ale na chodniku śnieg leżał cienką warstwą, wydeptany, zamieniony w szklistą lodową pokrywę. Trudno było coś zobaczyć. Idąc jednak wzdłuż parkanu od strony ulicy, Piotr natknął się ponownie na ślady koło bramy wyszczerbionego przez odłamki sąsiedniego domu. Tu trop skręcał i szedł w głąb podwórza, urywając się przy klatce schodowej. A tuż za nim szedł drugi. Jakby dwaj ludzie postępowali w niewielkim odstępie, ale nie razem, tylko jeden za drugim. Chłopiec pokazał na ślad. - Widzisz, tutaj ten drugi się zatrzymał. Na coś czekał. Zapalił papierosa. Odszedł pod ścianę. Tam palił, żeby go nikt nie widział... I wrócił znowu do tego pierwszego... - Skąd to wszystko wiesz? - zaszeptał znajomek Piotra. - No klawo żeś te wymyślił, ale na nas pora. My nie Indianie, ale handlowcy. Interes czeka, Pietrek. Chodź, stary! Wrócili okrężną drogą, przez mroczną bramę i gruzy. Tu Piotr znowu odnalazł ślady. Jedne szły prosto ku pustemu podwórzu, gdzie stał wóz. Drugie skręcały pod murem, biegły przez skarpę i łączyły się z tamtymi pod parkanem. W pośpiechu wydobywali maszyny ze schowka. Znajomek nosił je za bramę, gdzie przejmował transport filujący kolega. Za każdym razem, gdy zostawał sam, Piotr uważnie oglądał się w kierunku parkanu i pustej ściany sąsiedniego, od tej strony nie zamieszkanego, bo wypalonego, domu. Panowała cisza. A w niej narastał lęk. Wreszcie skończono załadunek. Znajomek, klepnąwszy Piotra po ramieniu, wręczył mu drugą pięćsetkę i szybko się pożegnał, spiesząc na spotkanie klienta. Piotr oświecił latarką parkan. Nie stwierdził nic podejrzanego, więc wrócił do siebie. Raptem od ulicy doleciał go cichy szmer. Uchylił drzwi, ale szmer się nie powtórzył. Po chwili zabrzmiały ciche kroki i znowu zapadła cisza. Niedobra cisza. Piotr znał ją z momentów, kiedy odczuwał lęk, a nie rozumiał jego przyczyn. Kręcił się po swoim małym mieszkaniu, nie mogąc się zdecydować co robić. Wyciągnął pistolet i zaczął go sprawdzać. Wreszcie, chcąc przełamać strach, energicznie podszedł do drzwi i wyskoczył na dwór. Sprawdził, czy dokładnie zamknął wóz, i cichym krokiem ruszył w stronę okrytych śniegiem rumowisk i muru graniczącego z sąsiednią posesją. Im bliżej był majaczących w mroku gruzów, tym silniej wyczuwał czające się w pobliżu niebezpieczeństwo. Wzdrygnął się lekko, po plecach przeleciał mu dreszcz. Wydobył z kieszeni latarkę i rzucił po gruzach wąskim promieniem światła. Jak poprzednio, nic podejrzanego nie dostrzegł. Wśliznął się w wąskie przejście jak kamień w górską rozpadlinę. Tędy nigdy nie przechodził. Nie było potrzeby. Obchodził zwykle rumowisko górą, po zrębie muru. Tu kryły się tylko zdziczałe koty i pod kołdrą brudnego śniegu leżały stare rupiecie; kawałki pordzewiałego żelaza, jakiś but z rozwartym czubem. Kopnął but, ale przymarzły nie ruszył się, i w tym momencie Piotr stwierdził coś niezwykłego: przecież tu nie ma ani jednego kota... Stanąwszy na chwilę, rozejrzał się raz jeszcze dokładnie. Latarka w wąskim przesmyku dawała jakby więcej światła i w jego blasku Piotr ujrzał wreszcie ślady męskich stóp. Nachylił się nad nimi... Nim zdążył się wyprostować, niespodziewanie ktoś ciężko go przygniótł do ziemi, dławiąc silnym uchwytem szyję. Latarka potoczyła się w dół po nierównościach gruntu, to błyskając mdłym światełkiem, to gasnąc. Wreszcie znikła. Piotr mocując się z nieznanym napastnikiem, usłyszał odległy brzęk. Musiała spaść w jakąś piwnicę - pomyślał, czując jednocześnie, że opuszczają go wszystkie siły. Ale właśnie wtedy ucisk na jego szyi zelżał i chłopiec mógł zaczerpnąć powietrza. Wzrok, nawykły już do mroku, rozróżnił ciemną sylwetkę napastnika i jego pochmurne oczy, z bliska i z taką nienawiścią spoglądające na leżącego, że Piotr poczuł ogarniający go strach. Leżał jakiś czas bez ruchu, usiłując przezwyciężyć lęk, wreszcie powiedział: - To znowu ty... Czego tu chcesz? Tak, to był nieznajomy chłopak, którego już raz odpędził ze swojego podwórka. Teraz Piotr poznał, że jest nim pomocnik fryzjera. Nie rozumiał tylko, o co tamtemu chodzi. Dlaczego go napadł? - Gdzie maszyny? - twardo zapytał tamten. - Jakie maszyny? - Nie strugaj wariata. Te, co dzisiaj nad ranem przytargali do wozu, a teraz zabrali. No, śpiewaj, gdzie są? - Nie wiem. Na diabła ci te maszyny? - Nie twój interes, uważaj, bo ostatnio o śmierć łatwo. - Co ci po mojej śmierci? Umarły nic nie powiem. - Powiesz za życia, no... - syknął napastnik, przybliżając do szyi Piotra cienkie ostrze rzeźniczego noża. Mimo woli chłopiec roześmiał się, co wytrąciło tamtego z równowagi. Krzyknął brutalnie: - Stul mordę! - I uderzył Piotra na odlew w usta, aż poszła krew. - Muszę mieć te maszyny - dodał, naciskając ostrym jak igła szpicem i lekko raniąc leżącego. Piotr zawziął się. Czuł, że cały jego lęk minął i że odzyskuje spokój. - Nie wiem, gdzie są maszyny. Jak wyśledziłeś, że tu je przywieźli i stąd zabrali, powinieneś wiedzieć resztę. - Nie pouczaj, reszty dowiem się od ciebie... - mruknął napastnik. - Słyszałem, jak gadałeś z tym bandziorem i obejrzałem sobie ten twój magazyn na kółkach. Udało ci się wczoraj. Ale i tak widziałem, coście z tymi maszynami wyprawiali. A teraz ty mi powiesz, gdzieście je schowali, jak Boga kocham, powiesz. - O rany, aleś ty nudny - Piotr przeciągnął się, stwierdzając z radością, że ostrze noża trochę się odsunęło. - Nudny jak niesolone kartofle... - Jeszcze raz się przeciągnął, kątem oka upatrując, jakby tu wykonać skok i zamienić się z napastnikiem rolami. Czuł powracające siły, zapominając o krwi zakrzepłej na twarzy i na ustach. - Słuchaj - powiedział obcy, a w jego głosie Piotr dosłyszał jakąś desperację. - Słuchaj - powtórzył - muszę mieć te maszyny... Niemcy za nie dobrze płacą... - Ooo - zdziwił się Piotr - chcesz oddać Niemcom maszyny? - Nie oddać, durniu, odsprzedać. Dla nich one już i tak przepadły, a jak się im odniesie, to mogą opylić na lewo... I za to zapłacą... Wiem, powiedzieli mi... Piotr znowu się roześmiał... - Ty czego? - warknął rozeźlony napastnik. - A nic, tylko to śmieszne, nie? Ile razy można ukraść i znowu sprzedać takie kradzione rzeczy? - Można, nie twój interes! Ale jak mi powiesz, odpalę ci pięć stów, zgoda? - Nie! - ostro powiedział Piotr. W tej samej sekundzie napastnik, doprowadzony jego oporem do ostateczności, rzucił mu się do gardła. Piotr cudem się uchylił i tamten natrafił na twardą skorupę zlodowaciałego śniegu i pokruszonych cegieł, uderzył się mocno i na moment stracił oddech. Nim go odzyskał, Piotr skoczył na niego, ale przeciwnik starszy i silniejszy, odepchnął go nogami. Piotr zatoczył się na krawędź muru, odbił się od niej i kopnął dźwigającego się bandziora. Tamten wytrzymał cios i zamierzył się nożem, ale Piotr ugiętą ręką odparował atak, wpychając wyprostowane palce prawej dłoni w oczy wroga. Usłyszał ostry krzyk, który odbił się echem po pustym podwórzu, i ujrzał, jak napastnik łapie się za oczy, ciężko dysząc. Wtedy Piotr zamachnął się z całej siły i zadał najmocniejszy, na jaki było go stać, cios. Tamten krzyknął jeszcze raz, jeszcze bardziej przeraźliwie, zatoczył się i upadł jak podcięty pień. Piotr stanął nad nim, przyjrzał mu się i stwierdziwszy, że to tylko omdlenie, zaczął zastanawiać się, co robić dalej... Jego rozmyślania przerwał odgłos kroków i czyjegoś pospiesznego biegu. U wejścia do wąskiego przesmyku zamajaczył cień, a jednocześnie z ciemności w dole doleciało sapanie, jakby ktoś ciężko, mozolnie wdrapywał się po chropowatej ścianie. - Hej - usłyszał znajomy głos Maćka - żyjesz, Piotr? - O rany, pewnie, że żyję, jeszcze jak! A skąd się pan wziął? - Pytaj mało, słuchaj dużo. Domyśliłem się, że może być jakaś historia z tymi maszynami. Słyszałem, jak ten twój kumpel od likwidacji niemieckiego przemysłu precyzyjnego mówił, że go ktoś przed bramą śledził... No, ale się sprawiłeś na medal! Zdrowo dostał chłopczyna! Bandzior mruknął coś, otworzył oczy i zaraz je zamknął, bo Maciek wycelował w niego mocny snop światła z wojskowego reflektora. Z miejsca, gdzie przesmyk się urywał, doszedł męski głos i po chwili stanął tam, otrzepując się z kurzu, krępy, niemłody już mężczyzna. Zbliżył się do Maćka i Piotra, przyjrzał leżącemu bandziorowi i stwierdził sucho: - Ma dość. - No, wstawaj! - rzucił Maciek. - Wstawaj, chłopie, bo to jeszcze nie koniec. Mam ci pomóc? Niedawny napastnik, pojękując i opierając się o zimną ścianę, stanął wreszcie na nogi, spoglądając spode łba na dwóch mężczyzn i chłopca. - Będziecie mnie bić? - zapytał niewyraźnie. - Owszem. Będziemy - oświadczył obojętnie krępy mężczyzna. - Za co? - Najpierw za napad na słabszego... - Jaki on słabszy... - Słabszy, tylko mądrzejszy - powiedział uśmiechając się Maciek. - Następnie - ciągnął beznamiętnie krępy mężczyzna - za ten nóż. Dalej, za interesy z Niemcami. Starczy? - To wy już wiecie? - zdziwił się Piotr. - Z tej piwnicy dobrze słychać - znowu lakonicznie wyjaśnił znajomy Maćka. - Dostałem się tam z sąsiedniego domu. Jest połączenie. Ten bandzior to też odkrył... Tyle że nie było łatwo wdrapać się na górę. Myślałem już, że się spóźnię... - No, ja też dobrze wyciągałem nogi, ale tyś się, Piotr, załatwił z nim błyskawicznie. Piotr był zdziwiony. Wydawało mu się, że wszystko trwało ogromnie długo, a tu okazuje się, że chodziło tylko o minuty, może sekundy. - Dobra - przerwał krótkie milczenie krępy mężczyzna. - Więc będzie tak: dziesięć batów za interesy z Niemcami, pięć za napad, pięć za nóż. Za pozostałe draństwa zapłacił ci Piotr. Po każdym ciosie przeszywał powietrze ostry krzyk bólu i za każdym razem krępy mężczyzna powtarzał spokojnie: - Ciszej, koty się pobudzą! Wreszcie bity uspokoił się i z rezygnacja przyjmował karę. Kiedy go w końcu puścili, zagroziwszy, że następnym razem skończy się taka zabawa o wiele gorzej, uciekł pozostawiając na ziemi długi rzeźnicki nóż. Ten właśnie nóż Piotr położył w swoim wozie na stole obok zdobytej wcześniej parabelki. - O - uśmiechnął się Maciek - widzę, że się zbroisz? Nie użyłeś tego cacka? - O rany, zapomniałem... Tak zostawiłem... nie schowany... - To lepiej - stwierdził krępy mężczyzna. Maciek wziął od Piotra swój maszynowy pistolet. Popatrzył na chłopca i powiedział: - Spisałeś się na medal, ale tak żyć nie można. Ja dzisiaj wyjeżdżam, a ty, jeśli chcesz, zgłoś się jutro do tego kolegi - pokazał na swego towarzysza - w drukarni „Nowego Kuriera Warszawskiego” * [Nowy Kurier Warszawski - kłamliwy, propagandowy dziennik, wydawany przez Niemców w języku polskim w Warszawie.]... No, nie dziw się tak. Różnie bywa. Więc zajdziesz do drukarni i spytasz o pana Wacława Pietrzaka, dobrze? Dostaniesz pracę. Podali sobie ręce. Piotr patrzył, jak szli przez puste podwórze, aż zniknęli w ciemnej czeluści bramy. Dopiero wtedy wrócił do swojego wozu. Szykując sobie kolację i spoglądając na fotografię na półce z książkami, westchnął: - O rany, ale historia! DODATEK NADZWYCZAJNY Słońce przygrzewało już dość mocno, chociaż kalendarzowej wiosny jeszcze nie było. Z otwartych nad drukarnią okien dobiegały zniekształcone odległością, wtopione w szum ulicy odgłosy ludzkich kroków i zgrzyt przejeżdżających tramwajów, urywki rozmów. Słowa. Niemieckie. Polskie. Oparty o nagrzany słońcem mur, w rozpiętej kurtce, w której było mu za gorąco, Piotr czekał razem z innymi chłopcami, aż z drukarni wyjdzie nowy numer gazety, którą mieli kolportować. Tymczasem cieszył się ze słońca, z nagłego ocieplenia, nawet z tego cichego potoku słów płynących z drugiego i trzeciego piętra. Łowił też mimo woli rozmowy gazeciarzy, ich żarty, nagabywanie przechodniów. Usłyszał, jak jeden z jego kolegów, wysoki, zawsze roześmiany chłopak pyta o słoninę tęgawą kobietę zakutaną bez potrzeby w gruby paltot i czarną wełnianą chustkę. - Babciu, dzisiaj nie ma, co? - Ja dla ciebie nie babcia... Mówić mi: pani... - Łaskawa pani, dla biednego a uczciwego pracownika propagandy nie znalazłoby się ociupeczkę, tycio-tycio, na koniuszek widelczyka? - Dzisiaj słoniny nie ma. Wszystko zabierali na dworcach i rogatkach. Teściu o mało życia nie postradał. - O, to pani łaskawa ma teścia? Ze wsi pewnie? - A ze wsi, to co? Źle? - Skądże znowu, jak najlepiej. Teściu szanowny gospodarkę posiada? Mazowiecką czy krakowską? - Bo to niby różnica? - A jest różnica, jest. Ja sam z krakowskiej gospodarki pochodzę, tylko się przyswoiłem w Warszawie... - To kawaler krakowski, znaczy? - Wyłącznie, najszanowniejsza, od urodzenia... - To dobrze, bo my też z Krakowa, tyle że mąż kolejarz, to go szkopy przeniosły, żeby ich cholera... - Nie tak głośno, łaskawa pani, tu co krok to mrok, co ulica szpicel! - Dziękuję kawalerowi, a z tą gospodarką to niby jak? Gorsza mazowiecka? - E, bo widzi szanowna pani, na Mazowszu tęgo płaczą, w Krakowskiem słabo płacą... - roześmiał się i dodał, że od dziecka miał dryg do wierszy zabawnych, tylko mu szkopy utrudniły dalszy rozwój. Zaczęli sobie coś żywo opowiadać, ale już ciszej, a po chwili oboje gdzieś znikli. Dopiero po paru minutach gazeciarz pojawił się znowu. Triumfująco pokazał Piotrowi kawał słoniny, owinięty w gazetę. - Bracie, cud kobita, cały dom słoniną oblepiony, a teściu tylko odważa, przeważa i popija. Powiadam ci, heca! - Ty naprawdę z Krakowa? - Zwariowałeś, Pietrek? Ja w Krakowie nawet nie byłem, ale powiedzieć można, nie? - No a jakby ona była z Mazowsza? - To co? Wielki interes! Zaraz bym powiedział, że mama Krakowskiego znieść nie mogła, tylko o swoim rodzinnym Mazowszu marzyła, aż wreszcie się przeniosła i ma gospodarkę pod Łowiczem, na przykład. Też by się słoninki dostało. Może mniej, ale zawsze. Zapalisz? Wyciągnął paczkę długich bezustnikowych papierosów w brązowej bibułce. Piotr odmówił, ale papierosom przyglądał się z zainteresowaniem. - Ale ciemne. Niemieckie? - Wyłącznie. Z Afrika-Korps.* [Afrika-Korps (niem.) - Afrykański korpus armii niemieckiej gen. Rommla.] Jak im tam dogrzewają na pustyni, to oni je tutaj opylają... W szatni są w „Szwajcarskiej”. - Może to ze zrzutu? - Ty, Piotruś, uderz łebkiem o tę ścianę, może ci się przejaśni! Jaki zrzut, kiedy to szwabskie? - To fakt, ale nasi mogli zrobić jakiś skok na pociąg, na transport... - Tere fere, i puściliby na rynek? Co to, w lesie już dyma nie trzeba ludziom? Zwyczajnie szkopy z Afryki nawieźli, bo tam im już coraz mniej potrzebne i opylają gdzie się da! A ty ciągle marzyciel. Cygaro widzisz, zdaje ci się, że to pocisk armatni, a papieros, partyzantka. Powinieneś się leczyć, Piotruś. - O rany, nie gadaj tyle. Głowa boli... Wysoki gazeciarz zaciągnął się głęboko, wypuścił najpierw kłębuszek dymu, gęsty jak obłok, potem dmuchnął w przestrzeń drobnymi, równymi kółeczkami, wyraźnie dumny z tej umiejętności. Piotr, oparty ciągle o mur, wydawał się śpiący, ale uchem czujnie wyławiał oderwane słowa płynące przez otwarte okna z górnych pięter. Ktoś zapewniał, że jest wyjątkowo „warm”* [Warm (niem.) - Ciepło.] i że „Sonne”* [Sonne (niem.) - Słońce.] pali jak latem. Rozbrzmiewał kobiecy śmiech. Ktoś inny wyjaśniał, na przemian po niemiecku i po polsku, jak należy postąpić w pewnym konkretnym przypadku. Po chwili zapanowała nagła cisza i ostry głos zapytał: „No, gdzie są te matryce?” Odpowiedź już nie dotarła na dół. Zamknięto okno. Kolega Piotra, wypaliwszy papierosa, zabrał się do słoniny. Przyglądał jej się z ogromnym zadowoleniem, a potem odkroił kawałek, - Zjesz? - Nie, Adam, dziękuję - wymówił się Piotr - nie będę jadł, bo wcale nie jestem głodny... Zjadaj sam. - Jak nie, to nie... Od starszego nie bierzesz, w biedę zaleziesz! Ja to bym i kilo zjadł, a ty jak sobie chcesz, podfrajerku. Piotr znowu przymknął oczy, poddając się ciepłemu dotykowi słońca, Szum ulicy usypiał go. Dopiero Adam, skończywszy ostatni odkrajany plasterek smakowitego tłuszczu, wyrwał chłopca z leniwego zamyślenia. - Ty, uważaj, nacechowany będziesz od tego słońca! - Co? - No, piegi ci rosną jak pchły na kundlu... Piotr zarumienił się. Zapomniał już o swoich piegach, występujących najmocniej pod pierwszymi wiosennymi promieniami. - Nie wstydź się, pieg to nie grzech. No, coś taki naburmuszony? Pętak jeszcze jesteś, to się na dorosłego nie wypinaj. Adama ktoś odwołał do drukarni, tak że Piotr nie mógł się odciąć. Zresztą nie miał na to specjalnej ochoty, bo lubił starszego kolegę, z którym już od pewnego czasu sprzedawał razem gazety. Czekanie przedłużało się. Na górze znowu otworzono okno i kobiecy głos, ten sam, który przedtem dźwięczał śmiechem, zabrzmiał teraz dziwnie zimno. - Postaram się dowiedzieć, panie komisarzu... Przecież nie mogli wynieść tytułowych matryc, tak żeby nikt nie widział... Okno ponownie zatrzaśnięto, tym razem z hukiem. Piotr zerknął na swój rower, stojący pod ścianą obok wielu innych, i widząc, że nic się nie dzieje, przeszedł na drugą stronę ulicy, gdzie w szerokiej witrynie rozłożono zabawki. Patrzył na kolorowe lalki, na dużego, burego misia, ciekawsze jednak były samochody, ustawione rzędem według wielkości. Pomyślał, że warto by mieć taki duży, strażacki, ale wzruszył tylko ramionami. Za sobą usłyszał nagle głos Adama: - Najszanowniejszy łaskawca coś mi w oczach maleje! Może laleczkę, może piłeczkę? Ty, piegowaty, nie wgapiaj się tak w te cacka, patrz z czego żyjesz! Zaraz gazeta będzie, podają wiadomości, że ich naloty narobiły w angielskich portach wielkiego bigosu. Myślisz, że to fakt? - E, tak źle nie jest. Piszą, żeby nam skóra cierpła. Pobiegli do szerokiej bramy drukarni, otwartej teraz na oścież. Tłoczyli się już w niej inni chłopcy, jedni odbierali paczki gazet, drudzy wyjeżdżali już na rowerach, aby szybciej na ulicę. Piotr także schwycił swój rower i biegł obok Adama, ale w zatłoczonej bramie zatrzymał go pan Pietrzak. - Dziś o piątej - szepnął do niego. - O piątej, panie Wacławie - cicho odpowiedział Piotr oglądając się, czy kto nie słyszy. Następnie złapał swoje gazety i slalomowymi łukami wyjechał na ulicę, omijając rozpędzonych gazeciarzy, którzy nieśli już w miasto krzykliwe wołanie: - Noowy Kurier Warszaaa... Nowy Kurier Warszawski... Praawdy w nim tyyle co z łaaaski! - Gdzie szalejem? - zawołał Adam. - Kolejowo! - odkrzyknął Piotr i obaj popędzili Marszałkowską w stronę Dworca Głównego. O tej porze nadjeżdżało parę pociągów i zawsze można było szybciej sprzedać kurier. Znajomy śpiewak, inwalida wojenny, kiwnął im na powitanie ręka, nie przerywając piosenki na melodię „Czerwonego jabłuszka”: Czemu ty, Hitlerze, Wciąż pod Moskwą stoisz, Czy na Włocha czekasz, Czy się Ruska boisz? Na Włocha nie czekam, Ruska się nie boję, A że mi... przymarzła, więc pod Moskwą stoję. - Niezłe - pochwalił Adam - ale zmień pan już płytę. Nieaktualna. Wymyśl pan co na czasie, o Wołdze, na przykład: Wołga, Wołga, pod Stalingradem Niemców zmieniła w martwą gromadę. Klawe, co? - Noowy Kurier Warszaaa! - wołał Piotr, widząc zbliżających się banszuców* [Tak nazywano niemieckich strażników kolejowych (od niemieckiego słowa: Bahnschutz).] w czarnych mundurach. Szli wprost na śpiewaka. - Co to je? - warknął jeden twardą polszczyzna. - Kuncert cy jok? Kuńczyć mi te śpiwki i precz! Zajechał jakiś pociąg i chłopcy rozbiegli się, każdy w inną stronę, by sprzedać jak najwięcej gazet. Podróżni wysiadając upewniali się, czy nie ma łapanki. - Rajski spokój - zapewniał mężczyzna w rozpiętej fufajce. - Dziś obrabiają Wileński. A tu łaskawe życie, proszę państwa! Jazda szmuglerzy, schabik naprzód! Ludzie, objuczeni ciężkimi bagażami, szli zbitym tłumem ku miastu. Na sąsiedni tor zajechał towarowy. Kiedy sapiąc stanął, Piotr przyjrzał się zadrutowanym wagonom i zakratowanym okienkom, przez które wyglądały blade, przerażone twarze. Z jakiegoś okienka wychyliła się chuda dłoń. Ktoś podbiegł. Usiłował podać małe zawiniątko. Padł pojedynczy strzał; litościwy człowiek schwycił się za brzuch, krzyknął zwijając się z bólu i opadł powoli na ziemię. Do Piotra podszedł Adam. Miał już tylko resztkę gazet. Wziął Piotra za rękę. - Chodź - powiedział - nie ma tu już co robić... Zabrali swoje rowery pozostawione przy bileterze. Dzień przygasał powoli, rzucając na chodniki i jezdnie wydłużone cienie domów. Przed dworcem Adam zatrzymał się na chwilę przy tablicy z rozkładem jazdy. - Jedziesz dokądś na niedzielę? - spytał Piotr. - A tak, łaskawy dobrodzieju, wybieram się na wypoczynek do Paryża... Patrzyłem, który pociąg mi najlepiej odpowiada. Roześmiał się, ale nie tym swoim normalnym, beztroskim śmiechem. Klepnął Piotra po plecach i zaproponował, żeby coś wspólnie zjeść. Wyjechali w Aleje Jerozolimskie... - Dla mnie flaczki i piwko, a dla tego kawalera może coś więcej pożywnego... - zwrócił się do kelnera, gdy zasiedli już w małej, zakurzonej knajpce. - Z mięsem dzisiaj chudo - powiedział nie ogolony kelner w brudnym, niegdyś białym fartuchu. - Może być wątróbka z kluskami... - Dawaj, najłaskawszy, aby galopem, bo my jesteśmy pospieszni, czas na nas czeka pod drzwiami... - To niech wejdzie - mruknął kelner. - Da się, jak się zrobi! Do knajpy wtoczył się gruby żandarm. Chwiejnie popłynął do bufetu, cumując przy cynkowym szynkwasie. - Einmal Bier, einmal Wodka, schnell!* [Einmal Bier, einmal Wodka, schnell (niem.) - Raz piwo, raz wódka, szybko.] - zachrypiał. - Tu Niemcom nie wolno - wyjaśniał bufetowy, usiłując uśmiechać się jak najprzymilniej. - Deutsche hier nicht trinken,* [Deutsche hier nicht trinken (niem.) - Niemcy tu nie pić.] tylko Polacy mogą, Deutsche nicht... Niemiec ryknął wściekle, pięścią uderzył w szynkwas, aż zadzwoniły szklanki i kufle, a następnie sięgnął po rewolwer, odstępując dwa kroki od bufetu, za który nurkował obsługujący. Piotr, siedzący najbliżej żandarma, upatrzył moment i kiedy ten już wyciągał broń z kabury, podstawił mu zręcznie nogę. Niemiec rymnął jak długi na podłogę. Adam spojrzał na kolegę z naganą i już się szykował, by go pociągnąć do ucieczki, gdy Piotr, jakby nigdy nic, poderwał się z miejsca i pochylił nad leżącym udając, że z ogromną pieczołowitością pomaga mu wstać. - Bitte - mówił mrugając okiem do Adama - bitte, ich helfe, Sie stehen auf, und alles gut* [Bitte, ich helfe, Się stehen auf und alles gut (niem.) - Proszę, ja pomogę, pan stanie i wszystko dobrze.], wszystko dobrze, nie potłukł się pan za bardzo? Niemiec spoglądał na chłopca lekko oszołomiony i po chwili wymamrotał: - Danke. Du bist ein edler Knabe, wirklich ein guter Bursche...* [Danke. Du bist ein edler Knabe, wirklich ein guter Bursche (niem.) - Dziękuję. Jesteś szlachetny chłopak, naprawdę dobry chłopiec.] - Widać zapomniał szybko o upadku, bo wpadł w dobroduszny nastrój i przysiadł się do chłopców, wołając na cały głos, że to są jego przyjaciele i że on stawia wszystkim „Ein Bier und eine Wodka!” - Oczywiście, łaskawco - mówił Adam - oczywiście, żeby cię jasny grom spalił, żebyś krost nie mógł policzyć, jawohl,* [Jawohl (niem.) - Tak jest.] żebyś się udławił, najmilszy... Jak pragnę podskoczyć i nic wrócić na ziemię, on ma nas za przyjaciół! Tak, tak, jawohl wykrzywiał do Niemca twarz w rozkosznym uśmiechu. Potem zawołał do kelnera: - Daj mu pan, szanowny mistrzu, to piwo i wódę, wolno, nie wolno. A nie macie tu jakiegoś pokoiku, żeby go trochę zakonserwować? On już ryjem pada na ziemię... No, zrób pan coś, ostatecznie, gdyby nie mój koleżka, to byś pan może nie żył. Niemiec dał się potulnie zaprowadzić gdzieś na tyły knajpy. Chłopcy wyszli i już na ulicy Adam skarcił Piotra. - No, no, nie udawaj takiego chojraka szwoleżerskiego! Też wymyśliłeś z tym podstawianiem nogi... - O rany - przerwał śmiejąc się Piotr - ale on się grzmotnął... Widziałeś? - Mógł przez ciebie nas wszystkich grzmotnąć, fajfusiu piegowaty! Ty, Piotr, uważaj! Startuj ostrożnie i biegi wrzucaj prawidłowo, bo źle skończysz! Gdy się pożegnali, Piotr stwierdził, że ma jeszcze prawie godzinę czasu do spotkania z panem Pietrzakiem. Wiosenne słońce zapadło już za domy, ale na skwerku w parku Dreszera, dokąd Piotr pojechał, było jeszcze trochę ludzi odpoczywających po pracy, a nawet czytających gazety w ostatnim blasku uciekającego dnia. Niektórzy zagadywali do siebie, leniwie popatrując na ruch uliczny, potem też wyjmowali kuriery, w których nic ciekawego nie było, jeśli nie liczyć tasiemcowej długości obwieszczeń władz hitlerowskich. Wynikało z nich jasno, że obywatele Generalnej Guberni mają jedynie prawo do szybkiego wynoszenia się na tamten świat. Jakiś siwy staruszek z uśmieszkiem na twarzy czytał swoją gazetę, pochyliwszy nad nią krótkowzroczne, wyblakłe oczy. Coś pomrukiwał i chichotał cichutko, aż zaciekawiony Piotr przyjrzał mu się uważnie. Ubrana w niebieski płaszcz tęga dziewczyna, która pilnowała bawiącego się kolorowym kółkiem na trawniku dziecka, także spoglądała na staruszka. Potem porozumiewawczo mrugnęła do Piotra, stukając się palcem w czoło. - Hi, hi, hi - zaśmiał się piskliwie uważny czytelnik gazety. Odłożył kurier na ławkę i oświadczył nagle na cały głos: - Hitler ma hyzia! Zupełnego fijoła... Ogólnoświatowy bzik... Za cesarza Wilhelma zdawaliśmy miedziane garnki,* [W czasie pierwszej wojny światowej Niemcy rekwirowali przedmioty z miedzi i innych metali dla potrzeb przemysłu zbrojeniowego.] a teraz każe się zdawać szmaty... Hi, hi, hi, szmaciany firer, szmaciany firer... - Coś pan powiedział? - zapytał niespodziewanie granatowy policjant, wyłaniając się z bocznej alei. - Jaki jest fuhrer? Jaki? Staruszek zamilkł i bezradnie wodził dokoła oczyma. Ludzie skamienieli w oczekiwaniu na najgorsze. Za policjantem pojawił się żandarm, którego ponura mina nie wróżyła nic dobrego. Piotr wstał szybko ze swojej ławki, złapał rower, podprowadził do posmutniałego starca i jak gdyby nigdy nic, powiedział: - No, dziadziu, dosyć spacerku, chłodno się robi, trzeba do domu, dziadziu. - Zaraz - sprzeciwił się policjant - ja go tu muszę sprawdzić. - Co pan będzie sprawdzał, panie władza, kiedy on wariat. Od ośmiu lat wariat. Wszystko dla niego szmaciane: tata, mama, ja, nawet pan władza, za co z góry przepraszam, ale on ma już takiego szmacianego kręćka... - Od ośmiu lat, mówisz? Jeszcze sprzed wojny? I to jest twój rodzony dziadek? - Tak, to jego dziadek - potwierdziła dziewczyna w niebieskim płaszczu. - Ja tu służę u jednych państwa, po sąsiedzku, to ich znam. I tego starego pomyleńca, i chłopca. - No, jak tak... Tylko mi na drugi raz nie sprowadzać wariata w publiczne miejsce, zrozumiano?! - zakrzyknął służbowo policjant i odwróciwszy się do nic nie rozumiejącego żandarma, stuknął się palcem w czoło, dodając: - Całkiem zwariowany, ganz verruckt, Herr Wachmeister! Piotr zaczął odciągać staruszka w stronę Puławskiej, mówiąc do niego specjalnie głośno: - Chodźmy, dziadziu, prędzej, bo mama się już na pewno niecierpliwi... A staruszek, mrugnąwszy cieniutkimi, niemal przezroczystymi powiekami, uśmiechnął się potulnie i ni stąd, ni zowąd pisnął na cały zieleniec: - Mama szmaciana, tata ze szmaty, zupka szmaciana, szmaciane kwiaty! Od tyłu, z miejsca, gdzie siedziała dziewczyna w niebieskim płaszczu, do której dołączył teraz granatowy policjant i żandarm, rozległ się chóralny śmiech. - A niech się śmieją na zdrowie - powiedział cicho staruszek, gdy weszli do pierwszej lepszej bramy. - Dziękuję ci, chłopcze, bardzo dziękuję. Człowiek, chociaż stary, głupstwa robi. O, do licha - zauważył - gazetę zostawiłem na ławce! Piotr wyciągnął z chlebaka odłożony dla siebie egzemplarz kuriera i dał staruszkowi. - Nie - odmówił przyjęcia pieniędzy - to za ten ładny „szmaciany” wierszyk, co pan na poczekaniu ułożył. Kiedy dotarł do małej kawiarenki, w której się już parę razy spotykał z panem Wacławem, nie było tam nikogo. Kilka stolików czekało na gości. Starsza pani, właścicielka lokalu, siedziała z przymkniętymi oczami za niewielką ladą. Zdawało się, że drzemała. Dopiero gdy Piotr usiadł przy stoliku i trochę niecierpliwie zaszurał nogami, pani otworzyła oczy, uśmiechnęła się do Piotra i zapytała, czy zamawia cokolwiek. Niespokojny o pana Wacława, który nigdy się nie spóźniał, Piotr nie bardzo wiedział, co ma robić. - Chyba wezmę ciastko, proszę pani... - powiedział niepewnie. - Dobrze. I może firmową oranżadę? Sama ją robię. Piotr wypił chłodny napój, zjadł szybko ciastko i chciał zapłacić. Wtedy pani powiedziała: - Już zapłacone. Może kawaler zwrócić pieniądze na ulicy Wilczej sześć, na czwartym piętrze. Mieszkanie dwadzieścia jeden. - Zerknęła na zegarek i dodała: - Za jedenaście minut. Dokładnie. Przed bramą na Wilczej stał jakiś mężczyzna. Gdy Piotr wszedł już do bramy, rozglądając się, gdzie by tu można zostawić rower, nieznajomy przestał wypatrywać na ulicę, odwrócił się do niego i rzekł obojętnym tonem: - Idź, chłopcze, na ulicę Koszykową dwadzieścia cztery. Nie dodał ani słowa więcej. Ani które piętro, ani który numer mieszkania. Zatopił się znowu w obserwowaniu ulicy, chociaż nic się na niej nie działo. Chłopiec pojechał na Koszykową. W wielkiej bramie pod wskazanym numerem czekała niewysoka dziewczyna. Przyjrzała się Piotrowi uważnie i ruchem głowy kazała mu iść za sobą. - O rany - powiedział cicho - a rower? - Parter... - szepnęła dziewczyna i skierowała się w głąb jednej z klatek schodowych. Zapukała dwa razy i po pauzie jeszcze raz. Odczekała chwilę. I znowu zapukała w ten sam sposób. - Czy mają państwo kartki na węgiel? - spytała starego mężczyznę, który otworzył drzwi. - Nie - odpowiedział mężczyzna. - My używamy tylko drewna... - Potem otworzył drzwi do małego pokoju i wpuścił tam Piotra. Dziewczyna gdzieś zniknęła. Piotr został sam. Nasłuchiwał jakichś odgłosów, ale w mieszkaniu panowała cisza. Okno wychodzące na podwórko zasłonięte było szczelnie grubą kotarą i przez nie także nie dochodził żaden dźwięk. Nagle otworzyły się drzwi i przed Piotrem stanął pan Pietrzak. Uścisnął chłopcu rękę, spojrzał z roztargnieniem na zegarek, namyślał się nad czymś, wreszcie spytał chłodno: - Dlaczego podstawiłeś nogę żandarmowi? Piotra oblał gorący rumieniec i razem z nim fala niechęci do Adama, bo przecież tylko on mógł opowiedzieć o ich przygodzie w restauracji. - Naskarżył na mnie... - zaczął, ale pan Wacław mu przerwał: - Złożył normalny meldunek. Zapominasz, chłopcze, że to nie jest zabawa! W konspiracji, a jesteś właśnie w konspiracji i wiesz o tym dobrze, nie można sobie pozwalać na głupie psikusy. Za drogo one kosztują. - Ale... - Nie ma żadnych ale. Na przyszłość proszę, żebyś nie działał na własną rękę, chyba że nadzwyczajne okoliczności do tego cię zmuszą. Zrozumiałeś? Piotr, pełen jeszcze żalu i pretensji do Adama, kiwnął głową. Pan Wacław spojrzał na niego ze skrytym uśmieszkiem w oczach. Jeszcze raz rzucił okiem na zegarek i już cieplejszym tonem dodał: - Jutro odbędzie się nasza wielka akcja. Będziesz w niej uczestniczył. Za chwilę zostaniesz zaprzysiężony. I od tego momentu staniesz się żołnierzem walczącej Polski. To, co robiłeś do tej pory, to były tylko przygotowania do prawdziwej roboty konspiracyjnej. Adam miał za zadanie obserwować, jak się zachowujesz. Dlatego nie możesz mieć do niego żadnych żalów. A teraz... Drzwi otworzyły się znowu bezszelestnie. Wszedł Maciek w towarzystwie wysokiego, starszego mężczyzny. Maciek, skinąwszy lekko Piotrowi głową, zakomenderował po cichu: - Baczność! Piotr stanął wyprostowany, z niespodziewanym wzruszeniem słuchając słów Maćka. Słów bardzo zwięzłych, o jedynym obowiązku każdego uczciwego Polaka. Obowiązku walki z okupantem o wolną i sprawiedliwą Ojczyznę. Zabrzmiała, wymawiana powoli, z naciskiem, rota przysięgi, którą Piotr powtarzał z przejęciem. Wydawało mu się, że widzi przed sobą ojca i matkę, tak jakby to oni byli tą Polską, której przysięgał wierność i miłość, zdrowie i życie własne. Potem Maciek mocno uścisnął chłopcu dłoń. To samo uczynił pan Wacław i nieznajomy, starszy mężczyzna. Ten ostatni opuścił ich zresztą zaraz po zaprzysiężeniu. Po jego wyjściu Piotr chciał już zapytać Maćka, kiedy i w jakim celu przyjechał, ale ugryzł się w język; w konspiracji nie należy o nic pytać. Pan Wacław niezgrabnym ruchem nałożył okulary na nos i wrócił do poprzedniej rozmowy: - No więc tak: jutro, punktualnie o siedemnastej trzydzieści, rozpoczynamy akcję. Będzie to kolportaż sfałszowanego „Nowego Kuriera Warszawskiego”... Udało nam się wykraść z drukarni matryce tytułowe i... - przerwał zdziwiony nagłym poruszeniem Piotra. - O co chodzi? - zapytał dość niechętnie, bo nie lubił, kiedy mu przeszkadzano. - Ja o tych matrycach dzisiaj słyszałem... - Co takiego? Od kogo? Maciek patrzył to na Piotra, to na pana Wacława. Chłopiec opowiedział dokładnie o tym, co słyszał, czekając przed drukarnią. - Taki miły, trochę metaliczny śmiech kobiecy... - rozważał pan Wacław. - I co? Mówiła do niego panie komisarzu? Że postara się dowiedzieć, tak? A jaki był ten głos męski? - To na pewno ten folksdojcz, dyrektor drukarni - zauważył spokojnie Maciek. - On jest właściwie komisarycznym zarządcą tej drukarni... Tak... Która to mogła być? - Sprawdzimy - przerwał pan Wacław. - Będziesz umiał pokazać okno, z którego dochodziły głosy? Dobrze, to za chwilę. Na razie... - szepnął coś do Maćka, który skinął głową, poderwał się z krzesełka i wyszedł z pokoju. On zaś mówił tymczasem dalej, zupełnie już spokojnym głosem: - Powtarzam, akcja zaczyna się pod drukarnią, o godzinie siedemnastej trzydzieści. Wszyscy chłopcy biorący w niej udział zbierają się nie wcześniej i nie później niż o siedemnastej dwadzieścia pięć. Sprawdź zegarek według mojego... Ach, prawda, zapomniałem, że ten twój pamiątkowy zegarek po ojcu nie najlepiej się spisuje, a budzik masz w wozie. No, w każdym razie spróbuj go naregulować, chodzi przecież. Po przyjściu zapytacie portiera, czy będzie wypłata; bo jutro rano część z was wypłaty nie dostanie, kasa zawiadomi o tym portiera, a on was i każe przyjść po południu, zrozumiano? Tak? A więc, o siedemnastej dwadzieścia siedem pytacie portiera, on wam każe jeszcze trochę zaczekać. Zajedzie wielka, niemiecka ciężarówka wojskowa. Będzie w niej jeden podoficer i dwóch żołnierzy. Zawołają was i każą wam wziąć gazety do rozkolportowania. Nadzwyczajny dodatek, zrozumiałeś? Będą mówili po niemiecku, ale pierwsze słowa podoficera będą polskie: Wy, chłopcy... Rozumiesz? Dobrze. Od tego momentu macie jak najszybciej znaleźć się z gazetami na ulicy. Ty pracujesz razem z Adamem i pod jego rozkazami. Sprzedawać gazety tylko Polakom, chociaż możecie, oczywiście, nie poznać jakiegoś foksa* [Foks - skrót spolszczonej nazwy folksdojcz, od niemieckiego słowa Volksdeutsch (er) oznaczającego osobę wpisaną w okresie okupacji na listę osób pochodzenia niemieckiego.] albo tajniaka. Na tym polega ryzyko. Nie oddawajcie ani jednego numeru gazety do kiosków, rozumiesz? Nic a nic. Kioskarzy łatwiej odnaleźć. Są zawsze na miejscu, a wy - uśmiechnął się przelotne, gazeciarskie ptaszki... W wypadku aresztowania, nic nie wiesz. Kazano przyjść po wypłatę, zajechali Niemcy, kazali kolportować, to kolportowałeś. Nie czytałeś, bo nie było czasu, jasne? Wbiegł Maciek i zaszeptał coś panu Wacławowi do ucha. - Ogłaszamy alarm - powiedział pan Wacław. - Już od tej chwili. Aż do zakończenia całej akcji. Teraz pokażesz mi, Piotr, okno, z którego dochodziła rozmowa o tych matrycach. Maciek przez ten czas przygotuje naszą drukarnię do pełnej ewakuacji i zarządzi mobilizację całej ochrony. Następnie - urwał, rzucił okiem na Piotra i zapytał: - Twoje piwnice są wolne? - Na pewno - odpowiedział chłopiec. - Nie możemy wieźć dzisiaj gazet do miasta. Musimy je zostawić na Pradze, ale matryce trzeba dostarczyć do drukarni jeszcze dziś. Trzech młodych ludzi weszło do pokoju. Maciek powiedział krótko: - Jedziemy. - I zniknął razem z nimi. Po paru minutach wyszedł też Piotr z panem Wacławem i udali się pod budynek drukarni. Piotr dyskretnie pokazał okno, z którego słyszał rozmowę. - Jesteś pewien, że to było to okno? - Tak. - Hm... Tam pracuje kilka pań, ale która z nich ma taki właśnie, trochę metaliczny głos... No, dobra. Ustalimy... - przerwał, wyraźnie czymś zaniepokojony. Zawołał rikszę i kazał się wieźć na Pragę, poleciwszy przedtem Piotrowi, aby natychmiast wracał do siebie. Chłopak pedałował zawzięcie przez cichnące, ciemne miasto. Rozświetlały je tylko niebieskawe płomyki latarek przy rowerach i rikszach, słabe światła wolno sunących pojazdów niemieckich i błysk ręcznych latarek, którymi posługiwali się żandarmi przy legitymowaniu spieszących do domów przechodniów. Czasem odezwał się pojedynczy strzał, który echo odbijało na pustych ulicach. Niekiedy czyjś przeraźliwy krzyk oznajmiał, że strzał nie był przypadkowy ani ostrzegawczy. Z cichym szumem przesuwały się zamknięte gestapowskie budy w czarnym kolorze. Przewożono w nich aresztowanych. Zapadająca noc oznaczała początek polowań na ludzi. Piotr był u siebie przed panem Pietrzakiem. Rozejrzał się, wsunął w wąski przesmyk między zwaliskami ruin, zajrzał w ciemny otwór piwniczny. Nie dochodził stamtąd żaden odgłos, ale Piotr, pamiętając jeszcze przygodę z pomocnikiem fryzjerskim, był szczególnie ostrożny. Zapalił zwitek gazety, rzucił do lochu płonącą żółto głowienkę, przypatrując się, jak gasła powoli w przeciągu. Miauknął niespokojnie jakiś spłoszony kot, przemknął szczur. Poza tym niezmącona cisza trwała w wozie, zasłonił okienko i zapalił karbidówkę, regulując płomyk na najmniejszy z możliwych. Sprawdził w skrytce pod wozem stan swojej parabelki, naoliwionej i zawiniętej w miękkie szmaty. Tak doczekał się pana Wacława. - Za pół godziny niemiecka ciężarówka przywiezie tu paki z gazetami. Będą mieli ze sobą drabiny i łatwo dostaną się do piwnicy. Później zostanie tu dwóch ludzi z ochrony. Na razie w samej piwnicy albo na podwórzu. Ty z Adamem dostarczycie natychmiast matryce do drukarni. On wie komu i jak. Rozległo się delikatne pukanie i do wozu wszedł Adam. Rozejrzał się i podając Piotrowi rękę, oświadczył: - Cześć, Piegowaty. I bardzo proszę bez gniewu, bo co trzeba, to trzeba. Jak w wojsku. Nie? Ale mieszkasz tu sobie - zaśmiał się - jak sam Hitler. Bogato i bezpiecznie... Ledwo trafiłem... - Co z tamtym? - zapytał pan Wacław. - Wszystko w porządeczku, szefie... - Poważnie, Adam! - Poważnie, to go już nie ma na tym świecie. Przeniósł się do wieczności... - Nie miałeś rozkazu, nie było wyroku... Miałeś sprawdzić. - No właśnie. Sprawdziłem. Przychodzę, a tam dom łapserdacki więcej, pluskwy sobie zgromadzenie wyznaczyły na ścianach. Pytam faceta o zapyziałej buzi o tego fryzjerczyka. Ten na mnie popatrzył jak na hycla. Z policji? pyta. Z policji, mówię i sięgam do kieszeni, a on, że nie trzeba, bo mi absolutnie i bezgranicznie wierzy, więc szybko powie, jak i co. - Streszczaj się. - No więc, krótko i węzłowato: fryzjerczyka ktoś macnął. Już parę dni temu. Na ulicy. Wieczorem. Ponoć niedaleko Wschodniego... Musiał się komuś narazić... Pan Wacław spojrzał przelotnie na Piotra. W jego oczach kryło się jakieś pytanie. Po sekundzie zwrócił się do Adama: - Zastrzelony? - Mówiłem: macnięty. Czymś twardym. Piotrowi wydawało się, że pan Wacław odetchnął z ulgą, ale może było to tylko złudzenie. Pan Wacław, obserwujący chłopca uważnie, rzucił niespodziewanie: - Był to na pewno rzadki łobuz i dobrze komuś za skórę zalazł. Nie ma czego żałować. Codziennie ginie setki dobrych, ludzi... - To jego kumple go przystemplowali - stwierdził Adam - znam te typki. Oni nie strzelają. Biją, kłują nożykiem albo żyletką porzną... Ich sprawy, wewnętrzne... Idziemy, nacechowany. W bramie czekała riksza. Jej kierowca ćmił papierosa; blade światełko pełzało po chropowatej ścianie sieni. Kiwnął głową Piotrowi i wskoczył na siodełko. Ruszyli. - Na miasto? - zapytał rikszarz. - Wyłącznie, łaskawco! Hrabiowie jeżdżą wieczorami tylko do śródmiejskich lokali. Może być „Cafe Erika”, nur fur Deutsche und Verbundete...* [Nur fur Deutsche und Verbundete (niem.) - Tylko dla Niemców i sprzymierzonych.] Wal, gazda, naprzód! Rikszarz zaśmiał się tylko i nacisnął mocniej pedały. Nie zaczepiani przez patrole niemieckie przejechali szczęśliwie most i dotarli do centrum. Riksze, których właściciele mieli nocne przepustki, czekały szeregiem pod paroma lokalami zarezerwowanymi wyłącznie dla Niemców. Ku zdumieniu Piotra ich riksza rzeczywiście stanęła pod znaną niemiecką kawiarnią z dancingiem, „Cafe Erika”. - Pójdziesz do szatniarza, taki niewysoki, blady jegomość, ze śladami ospy na twarzy - wyjaśnił Piotrowi Adam - powiesz, że cię mama przysłała po papierosy. Wtedy szatniarz powie, że ma tylko juno, wiesz, takie niemieckie... To ty mu powiesz, że juno są dobre, dlatego że długie. W razie czego tłumacz Niemcom, że mieszkasz przez podwórko, a w domu zabrakło palenia, kapujesz? Piotr wyskoczył z rikszy, nie widząc już, że zarówno Adam, jak kierowca sięgają do marynarek po ukrytą tam broń. Z lokalu dobiegały tęskne dźwięki skrzypiec i hałaśliwy śmiech podpitych Niemców. Gdy otworzył drzwi zapora siwego dymu tytoniowego przesłoniła mu widok. Dopiero po chwili dostrzegł szatnię i bladego mężczyznę czytającego książkę. Poprosił o papierosy dla mamy, szatniarz zerknął na Piotra, powoli odłożył książkę, powiedział, że ma tylko juno, usłyszał wyjaśnienie Piotra i uśmiechając się lekko, podał mu paczkę papierosów i dość ciężki, szczelnie zawinięty pakunek. Piotr pożegnał go i wyszedł na ulicę. W tym samym momencie z lokalu wytoczył się gruby żandarm i chwiejnym krokiem podszedł do rikszy, w której sadowił się także Piotr. Adam szepnął coś rikszarzowi i przesiadł się do drugiej rikszy, w której czekali dwaj chłopcy z bronią. Niemiec łamaną polszczyzną wydał polecenie, aby go wieźć na spacer, i ciężko rozwalił się na siedzeniu koło Piotra. Oba pojazdy ruszyły, jeden za drugim. Raz zatrzymał ich patrol, ale żandarm zbudził się z pijackiej drzemki i wymachując grubymi łapami, zawołał: - Lassen Sie uns aber in Ruhe, Kameraden, wir mussen schnell nach Hause. Verstanden?* [Lassen Sie uns aber in Ruhe, Kameraden, wir mussen schnell nach Hause. Verstanden, (niem.) - Zostawcie nas, koledzy, w spokoju, musimy szybko do domu. Zrozumiano?] Riksza, w której jechał Adam, korzystając z tej dyskusji z patrolem, szczęśliwie ominęła niebezpieczną przeszkodę, zaczekała, dała się na nowo wyprzedzić, po czym posuwała się dalej krok w krok za żandarmem i chłopcem. Przed drukarnią Piotr zostawił na dobre już uśpionego żandarma, oddał Adamowi zawiniątko i czekał. Po jego powrocie zapytał: - A teraz co? - Teraz to właściwie należałoby się pozbyć tego wieprza zielonego... - Nie - zaprotestował Piotr - on się może jeszcze przydać. Adam pomyślał i kiwnął głową na zgodę. Pojechali więc z powrotem przez uśpione miasto, przez most, mijając po drodze posterunki żandarmerii i patrole i co jakiś czas budząc głośno chrapiącego żandarma, gdy zatrzymywała ich kontrola. Rozespany żandarm wracał wtedy do jakiej takiej przytomności, złoszcząc się i przeklinając, że jego właśni koledzy przeszkadzają mu we śnie. Tłumaczył im coś, raz nawet musiał pokazać dokumenty, ale w końcu kontrolujący ze śmiechem puszczali ich wolno. I tak dojechali na Pragę. Na wszelki wypadek Piotr kazał zatrzymać rikszę w pewnej odległości od swojej bramy i pobiegł z Adamem do wozu, gdzie oczekiwali ich już pan Wacław i Maciek. Chłopcy szybko złożyli sprawozdanie. - To się nawet nieźle składa, bo ja muszę wrócić do miasta... Poeskortuje mnie ten wasz przygodny towarzysz. Gazety są już w piwnicy. Chłopcy z ochrony też. Na mnie już czas. Chodź, Adam. Cześć! Zamieniwszy kilka słów z Maćkiem, Piotr zjadł kawałek chleba, popił zimną herbatą. Zachciało mu się spać i zaczął już nawet ściągać marynarkę, gdy usłyszał przytłumione wołanie. Otworzył drzwi. Noc była ciemna i chmurna po pogodnym przedwiosennym dniu. Wołanie dobiegało z ulicy, od strony cukierenki. Piotr poznał głos właściciela. - Czemu pan tak krzyczy? Niemcy mogą usłyszeć. - Muszę, ty widzisz, chłopcze, u mnie do ciebie taka prośba, ogromna prośba... Staruszek wyjaśnił, że przyprowadzono mu dwóch Rosjan, wojskowych. Musi ich gdzieś ukryć, chociaż przez jedną noc, dwie. U siebie nie może, za dużo ciekawskich... - Mieszkanie moje, widzisz, jak mrowisko, to przychodzą, to wychodzą... Na świat dom otwarty... Po podwórzu przemknął jakiś cień i staruszek zamilkł, spoglądając uważnie, ale już trochę niespokojnie na chłopca. - Goście u ciebie, tak? - zapytał po chwili. - Chwileczkę - powiedział chłopiec i znikł w swoim wozie. Po chwili wrócił. - Niech pan wejdzie na moment, szefie. Maciek poprosił cukiernika na chwilę rozmowy za zasłonkę w kącie. Dobiegały stamtąd ich szepty i oderwane słowa. - Prześpią się dzisiaj w piwnicy. Razem z naszymi chłopakami - oświadczył Maciek, kiedy wyszli zza przepierzenia. - Niech ich pan przyprowadzi. Po pewnym czasie staruszek wrócił. Objuczony jakimiś kołdrami, poduchami i paczkami z jedzeniem prowadził za sobą dwóch mężczyzn. Jeden był masywny, potężnej budowy, drugi o wiele młodszy, szczuplejszy. Na widok siedzącego za stołem Maćka stanęli niespokojnie, czujnie mu się przyglądając. Maciek gestem ręki poprosił, żeby usiedli. Staruszek powiedział coś do przybyłych po rosyjsku, widocznie uspokajając ich, po czym pożegnał się i opuścił wóz. Maciek wyszedł za nim, ale po chwili wrócił i razem z Piotrem poprowadził Rosjan w stronę piwnicy. Cichymi krokami minęli wóz, przecięli podwórze, weszli do przesmyku. Tu Maciek zatrzymał się i szepnął: - Zostaję na górze. Na dole jest dwóch z plutonu ochronnego. Nie budź ich. Może zresztą nie zdążyli jeszcze zasnąć. O gościach ich uprzedziłem. W piwnicy panowała cisza. Oparci o wielkie paki z gazetami, spali dwaj młodzi mężczyźni. Jeden uniósł na chwilę powieki, gdy Piotr zapalił zapałkę. Kiwnął mu dłonią i znowu zapadł w sen. Rosjanie, spoglądając wokoło z wyraźnym zaciekawieniem, rozłożyli na ziemi kołdry i poduchy. Już mieli się kłaść, gdy Piotr kopnął przypadkiem jakiś twardy przedmiot, który potoczył się aż do załomu piwnicy, łączącej się w tym miejscu z przyległą kamienicą. - Moja latarka! - wykrzyknął chłopiec, poznawszy lampkę, którą zgubił w czasie pamiętnej bójki z fryzjerczykiem. Ruszył ku załomowi, gdy nagle zatrzymał go jeden z Rosjan. - Tam ktoś jest... - zrozumiał Piotr jego słowa. - Kot na pewno, dziki... To zawsze dobrze... - Paczemu dobrze? - Bo jak kot, to obcych ludzi nie ma... - Tam jest czeławiek - zaprzeczył Rosjanin, pokazując na sąsiednią piwnicę. Piotr wyciągnął zza spodni swoją parabelkę, zabraną przezornie ze schowka, i podszedł do załomu. Stał, węsząc jak zwierzę. Rosjanin znalazł się tuż przy nim, spoglądając na chłopca z uznaniem. - Tam rzeczywiście ktoś jest - powiedział po chwili Piotr. - Da, da - potwierdził Rosjanin. - Słychać jakiś szelest - szepnął Piotr. - Do. - Jakby się ktoś skradał, bardzo powoli... - Da. - Może obudzić naszych? - Niet, pasmotrim czto eto takoje, nie nada ich budit. My toże wydierżym - obrócił się ku siedzącemu na kołdrze koledze. Tamten kiwnął lekko głową. - Słychać teraz wyraźniej, prawda? Rosjanin w milczeniu potaknął. Stali, wsłuchując się w dziwne jakieś, ciche jeszcze, ale dające się rozróżnić odgłosy. Jakby ktoś, skradając się bardzo powoli, szurał nogami po twardej, kamiennej posadzce. Ten szmer, początkowo odległy, przybliżał się coraz bardziej, wzmacniany echem piwnicznym. Znieruchomieli, przez chwilę niezdolni do jakiejkolwiek akcji. Wreszcie Rosjanin dotknął lekko ramienia Piotra i pokazał coś ręką; załom muru jak gdyby wynurzył się z mroku, nasycając się powoli, lecz nieustannie, czerwonawą poświatą, która rosła wraz ze zbliżaniem się kroków... Serce Piotra łomotało coraz silniej i coraz głośniej, gdy aż do bólu wbijał wzrok w zakręt piwnicy, w ten niesamowicie rozjaśniony teraz załom... Czekał... Jeszcze chwila, jeszcze chwila... a coś nieludzkiego, okropnego pojawi się nagle... Wtem piwnicę wypełnił najpierw cichy, potem głośniejszy jęk, przechodzący w jakieś ponure zawodzenie, a później w przenikliwy krzyk. Po sekundzie ciszy rozległ się jazgotliwy, upiorny śmiech. - O rany! - szepnął Piotr, próbując opanować strach. - O rany - powtórzył. Nagle, w jakimś desperackim odruchu zdecydował się i nim Rosjanin zdołał mu przeszkodzić, skoczył do przodu. Żeby prędzej, żeby skończyć z tym oczekiwaniem, żeby wreszcie to nieznane i groźne zobaczyć, stanąć mu naprzeciw. Przed załomem odbezpieczył pistolet i stanąwszy na granicy dwóch piwnic, krzyknął przeraźliwym, nie swoim głosem: - Stać, ani kroku, bo strzelam! Ujrzał przed sobą jakąś wielką, bezkształtną postać, przypominającą prędzej upiora z okropnej bajki niż człowieka. Olbrzym poruszał potwornie rozczapierzonymi, długimi kończynami, promieniując piekielnie czerwonym światłem i zanosząc się zwierzęcym niemal rechotem. Rosjanin dopadł Piotra i stali tak wpatrzeni w zjawę, która powoli, powoli zbliżała się do nich i, zdawało się, przesłaniała sobą całą piwnicę. Gdy na kratko ucichł okropny śmiech, a spod falującego nieustannie okrycia dochodziło tylko ciche rzężenie, Piotr już nieco spokojniej powtórzył ostrzeżenie: - Nie ruszać się, pistolet nabity. - Nie strielaj! - zawołał nagle Rosjanin. - U niego normalne buty! - I doskoczywszy do upiora, jednym ruchem zerwał z niego jakieś brudne szmaty, które poprzednio, w przeciągu piwnicznym, powiewały na nim to unosząc się, to znowu opadając. Rosjanin szarpnął jeszcze raz i na ziemię spadła cokolwiek podziurawiona stara powłoczka, ukazując w całej okazałości przymocowany do grubego palta mocny reflektor. - Ot, nasz duch! - parsknął śmiechem Rosjanin. - Nu, smieło, Piotr, tak u niego więcej strachu niż u nas... Piotr zabezpieczył pistolet, ale na wszelki wypadek nie chował go. Nieufnie przybliżył się do milczącej teraz zjawy, która okazała się starszym mężczyzną, krzepko zbudowanym, z brodą nadającą mu wygląd włóczęgi. - Co pan robi w mojej piwnicy? - A, przepraszam - zupełnie normalnym, trochę tylko zachrypłym głosem oświadczył niedawny upiór - sądziłem, że piwnica jest moja. Musiałem ostatnio, wskutek nalegań moich wierzycieli narodowości germańskiej, opuścić pałacyk nad Wisłą i przypuszczałem, że w tych cudownych lokalach odnajdę potrzebny mi spokój ducha... Mam pewne koncepcje i uznałem, że tylko w absolutnej ciszy będę w stanie do końca je przemyśleć i przetrawić... - I dlatego tak pan wrzeszczał? - A co miałem, u diabła, robić? Sądziłem, że ta sztuczka przepłoszy każdego, ale pomyliłem się, jak widzę... Więc to pan, młody człowieku, jest właścicielem tej przecudnej willi na terenie parku nad nami? - Taka willa i taki park jak pański pałac nad Wisłą! - odburknął Piotr, wściekły na siebie, że dał się wystraszyć jakiemuś brodatemu cudakowi. - No - dodał - zmiataj pan szybko... - O, przepraszam - zaoponował brodacz - ja tu byłem pierwszy, młody człowieku. Obudzono mnie, znosząc jakieś osobliwe paki, jak sądzę, bez wiedzy naszego wodza, Adolfa Hitlera. Ale już to panu wybaczyłem, bo lubię kompanię, zawsze to raźniej, a wyrzucić się nie dam. Chyba że okaże mi pan notarialnie poświadczony akt własności na tę tu oto zamkową piwnicę. - Wariat - półgłosem stwierdził Piotr. - Nie wariat - oburzył się włóczęga - doktor praw, specjalista w dziedzinie prawa międzynarodowego, poza tym numizmatyk, chwilowo zajmujący się drobnym handlem żelazem i, na skutek pewnych transakcji, skłócony z delegatami wodza narodu niemieckiego na miasto Warszawę. Życie za szmelc, panowie! - O rany, gadać to pan umie... - westchnął Piotr, spojrzawszy pytająco na Rosjanina. Tamten kiwnął głową i powiedział: - Nu, tak wot, do kompanii prosim, pakuszat niemnożko... - O, widzę i słyszę: brat Rosjanin, bardzo mi miło. I do tego mający coś niecoś na widelczyk... - Nu, konieczno, na widelczyk. - No, skoro tak, to u mnie znajdzie się coś do pucharka. Wyborowa piwniczna, zacny gatunek, produkowana z najlepszych surowców, anty-monopolówka, napitek, można by powiedzieć, niepodległościowy i niezawisły, panowie... Po chwili siedzieli już razem na posłaniu Rosjan, przegryzając skibami chleba z boczkiem, trącając się na zdrowie, za zwycięstwo i za pomyślną noc. Piotr nie pił wódki, zjadł tylko kawałek chleba, popijając herbatą. - To jak się pan właściwie nazywa? - zapytał nagle brodacza. Nowy znajomy zatrzymał kieliszek w połowie drogi do ust, popatrzył na Piotra kpiąco i oświadczył: - Wariat przedstawia się dwa razy, a źle wychowani osobnicy dwa razy pytają. No, skłamałbym, gdybym powiedział, że jestem wicehrabią de Bragellone, ale załóżmy, że jestem Zagłobą... Na razie starczy? A twojego szefa znam, nie martw się, kawalerze. No, to na pohybel Germańcom! Piotr zaśmiał się i stwierdził, że do pseudonimu „Zagłoba” nowo poznany nawet pasuje. - Tylko że ja lepiej konno jeżdżę od tego starego alkoholika miodowego. W kawalerii służyłem w pierwszym pułku szwoleżerów, panowie. Adiutantem pułku byłem, tylko że raz musiałem pewnemu pułkownikowi dać po pysku i skończyła się błyskotliwa kariera kawalerzysty. W trzydziestym dziewiątym zaciągnąłem się na ochotnika. W wielu bitwach stawałem, a jedna, imaginujcie sobie, panowie, toczyła się na terenie mego rodzinnego majątku! - To wy kto, pomieszczyk? - Ja? E, dawno wyprzedany... Numizmatyk byłem, ogromnie lubiłem żywą monetę. Szczególnie, jak mogłem ją wydawać... Ech, panowie, najważniejsze, że my w dobrej kompanii, że historia pozwoliła byłemu obszarnikowi w jednej piwnicy z radzieckim żołnierzem polski bimber popijać. Za zwycięstwo! Za kawalerię, za czołgi, za jazdę pancerną, zdrowie! - Nim go zdołali zmitygować zaśpiewał: A kiedy znowu koń mój pójdzie kłusem, Kiedy wśród leśnych łąk zabłyśnie dzień, Spójrz, miła, jak przez puszczy głuszą Mój koń, mój koń ku wrogom mknie. - Ciszej trochę! - poprosił Piotr. - E tam, jeżeli mojego ryku upiora nikt nie usłyszał, to i tego też nie. - I śpiewał dalej, zniżywszy tylko trochę swój ochrypły głos: Na moim koniu jadę w serce wojny, Na moim pięknym, mądrym koniu, Spójrz, miła, koń mój jest spokojny Więc niech twe oczy łzy żadnej nie uronią. Mój koń to stępa, kłusa, to galopem Przez lasy rwie, przez rozkwiecone błonia. Mój koń od słońca błyszczy jak ze złota. Och, miła, nie masz nad mojego konia! I gdyby przyszło paść mi w którejś stronie Miłej ojczyzny, i nie ujrzeć ciebie, To chciałbym paść wraz z moim wiernym koniem I razem z nim po łąkach gnać tam w niebie. Bo koń mój, miła, druh mój najwierniejszy, Brat i przyjaciel w wojny każdej dobie. To on jest moim czasem teraźniejszym, A przeszły czas zostawiam, miła, tobie. Skończył, dopił wódkę, odstawił niebieskawą musztardówkę. Zerknął na zamyślonego chłopca, potem na starszego Rosjanina, który przymknął oczy i osłonił je dłonią, chociaż mdłe światło świecy nie raziło. Po chwili, klepiąc wszystkich po ramieniu, powiedział cicho: - Ot, i tak sobie człowiek z nudów piosenki sam układa. Między kupnem niemieckiego silnika a jego sprzedażą. Bo duch, panowie, jest w nas poetycki, pancerny, tyle że ciało musi się czymś żywić. Dobranoc panom, do jutra... - Co tak długo? Co to za hałasy? - spytał Piotra zaniepokojony Maciek, gdy chłopiec wrócił wreszcie do wozu. Wyjaśnienia Piotra nie uspokoiły Maćka. Uznał popijanie i śpiewy za nieostrożne w sytuacji, w jakiej się znajdowali. - W naszej akcji nie może być pomyłki ani przypadku! Ten Zagłoba to pewny człowiek, wiem o nim już dość dużo. Ale nieostrożny i wielki pijus. Nie wiedziałem, że tu się zagnieździł na dobre. Muszę z nim pogadać. Od rana, nim jeszcze Piotr pojechał jak co dzień pod drukarnię, do pustej bramy wypalonego domu zaczęły w pewnych odstępach czasu zajeżdżać riksze. Maciek śledził przebieg całej akcji z podwórza, rozstawiał riksze, tak by były jak najmniej widoczne. Jedną w przesmyku wśród hałd gruzów, inną tuż przy bramie, dwie dalsze we wnękach nie istniejących już frontowych klatek schodowych. Przez cały czas ludzie z ochrony kontrolowali uliczkę, uważnie przyglądając się nielicznym zresztą przechodniom tej zniszczonej częściowo dzielnicy. Specjalny patrol kręcił się także w pobliżu cukierenki i urzędu zatrudnienia, zwracając uwagę na ruch Niemców i meldując o wszystkim Maćkowi. Nic jednak nie wskazywało na jakiekolwiek zagrożenie i w pewnym momencie Maciek powiedział do Piotra: - Stary, jazda pod drukarnię. Na wszelki wypadek zostaw mi klucze. Po akcji, mniej więcej o godzinie dwudziestej, wszyscy tutaj się spotykamy. A swoją drogą, ci twoi Rosjanie bardzo się przydali. Mogłem wszystkich ludzi rzucić do roboty. Już tam w piwnicy ci dwaj i ten Zagłoba dobrze pilnują. Dzień przebiegł normalnie. Piotr sprzedawał swoje gazety w okolicach Chmielnej. Kiedy zostało mu już niewiele, pojechał na Pragę i w pobliżu Targowej zatrzymał się w bocznej uliczce przed małym sklepem z zegarkami, wiecznymi piórami i okularami słonecznymi. Naokoło kotłował się gęsty, praski tłum. Z wielu sklepików dobiegały odgłosy zażartych targów. Szmuglerzy, rozglądając się podejrzliwie, wnosili wypchane mięsem i mąką toboły w bramy, opatrzone dziesiątkami większych i mniejszych szyldzików: Spółka Przewozowo-Transportowa, Józef Figielek i Syn; Wytwórnia Guzików i Haftek - Mirosław Podoba; Biuro Pisania Podań, tłumacze przysięgli... czy Warsztat Mechaniczny - Smyk, Kowalski i Paczosa. Uliczni sprzedawcy, znikający na widok umundurowanych Niemców i granatowych polskich policjantów, głośno zachwalali swoje towary. - Daj gazetę, chłopak! - zawołał któryś z gorliwszych sprzedawców. Piotr podał mu jeden z ostatnich egzemplarzy, tamten rzucił tylko okiem na tytuły, mruknął coś pod nosem i podając chłopcu pieniądz, rzucił: - Mógłbyś lepsze gazety targować, mały! Powoli tłum się rozpraszał, znikali krzykliwi handlarze, zaczęto zamykać sklepiki. Na starym zegarze w witrynie sklepu z piórami wiecznymi zaskoczyła z trzaskiem godzina siedemnasta. Piotr sprawdził ze swoim zegarkiem i dopiero w tej chwili uświadomił sobie, że cały czas się boi, że na coś niespokojnie czeka. Wsunął nos do sklepu. - Dobrze chodzi pana kurant? - Lepiej od ciebie, chłopcze - zaśmiał się niewielki, okrąglutki mężczyzna. - Może wieczne pióro kupisz? Jeśli umiesz pisać... - Lepiej niż pan - odciął się Piotr i stwierdziwszy, że czas już na niego, ruszył w stronę mostu. Punktualnie dwadzieścia pięć po piątej znalazł się przed drukarnią. Adam podszedł do niego pytając, gdzie handlował. - Chciałeś być daleko, co, łaskawco? - skomentował niespodziewanie dla Piotra, gdy mu powiedział, że sprzedawał gazety na Pradze. Rower zostawisz w kiosku naprzeciwko. Oni trzymają otwarty do ósmej, kapujesz? Piotr kiwnął głową i zaczął się razem z Adamem przepychać do drzwi portierni, wśród kilkunastu innych chłopców. Było między nimi sporo takich, których nie znał. Pod bramą zaczęli hałasować; że tyle czasu czekają i żeby im wreszcie dali wypłatę. Portier odpowiadał leniwie i obojętnie. W tym momencie nadjechała wojskowa ciężarówka, zahamowała ze zgrzytem, a młody podoficer niemiecki, w zawadiacko na bakier włożonej furażerce, wychylił się i zawołał z cicha, ale dobitnie: - Wy, chłopcy!... Kommen sie mal, aber schnell, schnell!...* [Kommen sie mal, aber schnell! (niem.) - Chodźcie tutaj, tylko szybko!] - Dalsze słowa wykrzykiwał już donośnie i ostro. Po paru minutach ulice miasta rozbrzmiewały młodymi głosami gazeciarzy, wołających co sił w gardle: - Nooowy Kurier Warszaaaa!... Dodatek * Nadzwyczaaa!... Ludzie zaciekawieni rzucali się na gazetę i płacili nie żądając reszty. Nadzwyczajne wydanie znamionowało jakąś wielką sensację. Może klęskę Hitlera... Chłopcy wbiegali do kawiarń i restauracji, do nie zamkniętych jeszcze sklepów, zakładów fryzjerskich, wskakiwali do tramwajów i w biegu z nich wyskakiwali. I coraz więcej trafiało się ludzi uśmiechniętych, robiących oko na widok pędzących gazeciarzy. W jakiejś restauracji Piotr podał gazetę pękatemu mężczyźnie, który rzuciwszy okiem na pierwszą stronę, spurpurowiał i zaklął głośno. Po polsku, potem po niemiecku. - Was ist den los, Mensch?!* [Was ist den los, Mensch?! (niem.) - Co jest człowieku?!] - Wrzasnął, chwytając się za kieszeń, z której wystawała kolba rewolweru. Ale Piotr nie czekał. Ścigany wrzaskiem folksdojcza skoczył ku drzwiom. Był już na ulicy, gdy za nim świsnął strzał; kula z suchym trzaskiem uderzyła we framugę, sypiąc naokoło drzazgami. Chłopcu zostało jeszcze parę sztuk kuriera. Rozejrzał się, wypatrując Adama. Ujrzał kolegę biegnącego w stronę dużej kawiarni, dogonił go i zadyszanym głosem opowiedział o swojej przygodzie. - Nie szkodzi, inni też się nacinali! Ryzyko! Dużo masz jeszcze? Wbiegli razem do lokalu, rzucali w pośpiechu gazety na stoliki, równie szybko zgarniali pieniądze, i już byli znowu na ulicy. W tym momencie rozległ się ostry gwizd syreny policyjnej; nadjeżdżała gestapowska buda. Chłopcy skręcili w pierwszą przecznicę, przebiegli przez najbliższe podwórze, po drodze sprzedali gazetę dozorcy domu, wreszcie przycupnęli na chwilę w jakimś obskurnym kącie. - Ty, Adam, co tam jest w tej gazecie? - zapytał Piotr. - Co ma być? Prawda, łaskawco! Jak Niemców leją, co mówi Londyn, co Moskwa... I wyroki podziemnych sądów na gestapowskich szpiclów... Syrena policyjna przebrzmiała. Ostrożnie skierowali się z powrotem ku głównej ulicy. Nadjeżdżał akurat tramwaj. - Skacz do tylnego, ja do przedniego! - skomenderował Adam i jednym odbiciem nogi skoczył na stopień. Piotr powtórzył ten sam manewr. Słyszał głos kolegi, wołającego z przedniego wagonu: - Nadzwyczajne wydaaaaa... Potem tramwaj zaczął ostro, gwałtownie hamować, chociaż nie było przystanku. Piotr, który pozbył się ostatniej gazety, wyjrzał na ciemną ulicę. Była pusta. Tramwaj stanął. Z pomostu pierwszego wagonu dochodził wrzask: - Du schmutziger Kerl! Halt! Halt!* [Du schmutziger Kerl! (niem.) - Ty brudny parobku!] Pierwszy na jezdnię wyskoczył Adam i skręciwszy w miejscu, pomknął ku skrzyżowaniu. Za nim, z wyciągniętym pistoletem biegł esesman. Za tą dwójką pognał Piotr. Wszyscy znaleźli się nagle w jakiejś wąskiej, milczącej uliczce. Nikt nie wyjrzał przez okno. Było zupełnie pusto. Tylko kroki biegnących głośno uderzały o trotuar, rozrywając kamienną ciszę. - Halt! - krzyknął esesman ponownie i strzelił. Raz, drugi, trzeci. Adam jakby się zachwiał, ale zaraz poderwał się znowu do biegu. Piotr w pewnym momencie zorientował się, że są na wymarłej, bezludnej ulicy, z której pustych obecnie domów wysiedlono niedawno resztę mieszkańców. Był to teren tak zwanego małego getta,* [Na terenie Warszawy były dwa obszary wydzielone przez Niemców dla ludności żydowskiej: małe i duże getto.] zlikwidowanego całkowicie przez Niemców. To stwierdzenie go przeraziło. Tu nie mogli liczyć na żadną pomoc. Byli na pustyni. Bezbronni wobec rozwścieczonego esesmana. Nagle Piotr stanął. Tak ostro, że poczuł ból w ścięgnach i o mało nie upadł. Oto kilka kroków przed nim Adam ostatnim wysiłkiem skręcał do jakiejś bramy, gdy Niemiec znów strzelił. Adam drgnął, rozłożył ręce, zgiął się w pasie i uderzając głową o występ ściany, runął na ziemię. Esesman podszedł do niego trącił bezwładne ciało nogą i schował pistolet, zapinając głośno kaburę. Widocznie jednak usłyszał coś, co go zaniepokoiło, bo ostrożnie zrobił parę kroków w stronę stojącego w pobliżu Piotra. Było jednak tak ciemno, że chłopiec zdołał wśliznąć się w jakąś niszę i przylgnąć szczelnie do muru. Zanim Niemiec, idący coraz wolniej i czujniej, znalazł się przy nim, Piotr nogą wymacał jakiś kamień czy cegłę, pochwycił w rękę i czując narastającą, zaślepiającą nienawiść, rzucił się z furią na esesmana. Nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi. Uderzył zaskoczonego Niemca w głowę, zrzucając mu na ziemię twardą czapkę, uderzył raz jeszcze, pchnął z całej siły, padającego zdzielił ponownie i... ochłonął. Tak nagle, że aż poczuł mokre zimno przebiegające po plecach, lepki pot na twarzy. Nachylił się nad Niemcem. Żył, ale Piotr nie mógł zdobyć się na dobicie leżącego. Zabrał mu tylko broń i portfel z dokumentami i oddychając ciężko, rozejrzał się dokoła. Zobaczył wybite okno piwniczne, zawlókł tam esesmana i natężając resztki sił, wepchnął go do piwnicy. Ciało uderzyło miękko i głucho... Chwiejąc się na nogach, Piotr dobrnął do Adama. Usłyszał słaby oddech, ale pojął z rozpaczą, że sam nie da rady uratować rannego. Był bliski płaczu, gdy z daleka doleciało jakieś wesołe pogwizdywanie i z lekkim szumem opon nadjechała wolno pusta riksza. - Ha - powiedział rikszarz, przyjrzawszy się Adamowi - ja go znam... Czekaj no, ciebie też! Z Pragi! O, jak pragnę zdrowia, to wy od tego dodatku nadzwyczajnego. Sam go dzisiaj woziłem, aż do ciężarówki. No, dawaj go tu, koleś gazetowy! Umieścili rannego w rikszy. Piotr powiedział rikszarzowi o Niemcu. Ten oświetlił twarz Piotra małą lampką. - No tak, jak pragnę czystości, ten sam, piegowaty! Gdzie masz tego szwaba? - W piwnicy. Żyje. - To nieklawo. On wie, że gonił gazeciarza... Nie mogłeś go zatłuc? No tak - mruknął spoglądając znów na Piotra - blady jesteś, bracie, że tylko ci piegi widać na gębie... Gdzie ta piwnica? Piotr wskazał piwnicę, a rikszarz poważnym, już nie żartobliwym tonem powiedział: - Wal, chłopcze, do domu. Ja już resztę załatwię jak trzeba. O kumpla miej spokój pod czapką. Pamiętaj tylko: Złota trzydzieści jeden, w podwórzu, pytaj o Kalka, wystarczy. Kalikst mi dali na chrzcie. Tak zostało. - Wziął od Piotra broń Niemca i jego dokumenty. - Za kurs możesz zapłacić wdowom wojennym, koleś! - zawołał i lekko popchnął Piotra, by już odszedł. Ale chłopiec wahał się jeszcze. Nareszcie wydusił z siebie: - Gdybym ja nie mógł, to ten, kto przyjdzie, powoła się... powoła się na... Piegowatego. - Dobra, dobra, koleś. Zjeżdżaj już, bo późno, a ja, nim tę dwukołową sałatę uruchomię, muszę jeszcze pewien drobiazg uregulować. Bywaj w zupełnym szczęściu, koleś! Piotr oddalał się szybko, mijał właśnie róg, gdy usłyszał przytłumiony odgłos strzału. Przystanął na sekundę, odwrócił się w tamtą stronę i, przygarbiony jakiś, z twarzą wykrzywioną grymasem przerażenia, ruszył dalej przed siebie. Nie widział już dwóch małych światełek rikszy, niknących w głębi pustej ulicy... Dochodziła godzina wpół do ósmej, gdy Piotr stanął przed kioskiem na Marszałkowskiej. Zobaczył swój rower, łańcuszkiem przytwierdzony do żelaznego zawiaska, i kioskarza, zamykającego już budę i rozglądającego się niespokojnie. - Ma pan gazetę? - zdążył zapytać, i w tym momencie silna ręka spadła mu na plecy, a niemiecki głos powiedział: - Długo każesz czekać, idziesz z nami! - I do kioskarza: - Pilnuj roweru! Masz szczęście, że nie miałeś tej fałszywej gazety! Piotr poczuł lęk. Minęło już zmęczenie. Tylko zrobiło mu się nagle zimno, trząsł się. Myśli, nad którymi nie potrafił zapanować, uporządkować ich, goniły po głowie jak przerażone szczury. Pomyślał, że to kioskarz musiał go wydać, ale po chwili odrzucił od siebie tę myśl, chociaż nie umiał znaleźć żadnego innego wytłumaczenia. Szli pustą o tej porze Marszałkowską. Chłopiec i dwóch gestapowców. Skręcili w plac Unii Lubelskiej; tutaj Piotr wykonał ruch, jakby chciał odskoczyć, ale silne, krótkie uderzenie pięścią w usta rzuciło go na trotuar. Gestapowiec nachylił się, postawił go na nogi, wymierzył policzek i popchnął naprzód. Tak doszli już w zupełnym milczeniu do szarego gmachu przy alei Szucha. W niektórych oknach paliło się światło, widoczne mimo zaciemnienia. Pod kolumnami prowadzącymi na obszerne podwórze stał wartownik, o głowie jakby uciętej ciężkim, opadającym niemal na oczy hełmem, równie nieruchomy i posągowy jak kolumny. Drugi stał przy szklanych drzwiach wejściowych. Trzeci na podeście schodów. Eskortujący Piotra powiedzieli coś do dyżurnego w okienku i wprowadzili chłopca do hallu. W przyćmionym świetle Piotr ledwo mógł rozróżnić kilku umundurowanych Niemców; gestapowców w sinozielonkawych uniformach i żandarmów jak zielone, tłuste żaby. Ze schodów sprowadzano kobietę. Miała podartą suknię, opadające, poszarpane pończochy, włosy w nieładzie. Płakała. - Komm! - zakomenderował gestapowiec i Piotr ruszył przed nim, nie zauważywszy, że jeden z żandarmów w hallu uważnie i ze zdziwieniem mu się przygląda. Zeszli kamiennymi schodami do podziemia. Małe cele, oddzielone od wąskiego korytarzyka drzwiami z mocnych stalowych prętów, pełne były aresztantów. Do jednej z nich wepchnięto Piotra. Przeraźliwie szczęknęły drzwi. Na ścianie, w mdłym świetle słabej żarówki, czernił się. niemiecki i polski napis: „Rauchen und sprechen streng verboten! Palenie i mówienie surowo wzbronione!” Po obu stronach celi stały ławki, o twardych siedzeniach z wąskich deseczek. Z korytarza dobiegały jednostajne kroki strażnika, a z sąsiedniego pomieszczenia płynęły dźwięki radiowej muzyki i słowa niemieckiego komunikatu. Ale Piotr był zbyt znużony i oszołomiony, by uważnie nasłuchiwać. Zapadał w półsen, pełen mrocznych majaków, w których jawiły się i znikały znajome twarze. Adam, Maciek, pan Wacław, potem padający esesman i przestraszony kioskarz. Chciało mu się jeść, chciało mu się płakać. - Nie wolno płakać, nie wolno płakać - powtarzał sobie po cichu. Kogoś prowadzono korytarzem. Kroki dudniły po kamiennej posadzce, wbijając się w umęczony mózg chłopca. Trzasnęły jakieś drzwi i po chwili przeszył powietrze ostry, bolesny krzyk. Nastawione na pełny regulator radio nie mogło zagłuszyć wycia ludzkiego. - Zabiją go... - jęknął ktoś cichutko. Piotr spojrzał i w marnym świetle dostrzegł postać dziewczyny, wciśniętej w krzesło, broczącej krwią. Teraz dopiero zaczął się rozglądać dokoła. Osiem osób, w tym trzy kobiety. Większość tępo spoglądała przed siebie. Twarze były pokrwawione, ubrania pomięte. Dobiegający do celi krzyk przeszedł w skowyt, a potem w jakiś okropny bełkot, w niczym nie przypominający głosu ludzkiego. Ciężkie kroki zatrzymały się przed celą. Piotr mimo woli obejrzał się i zobaczył rosłego strażnika, który kiwnął na niego: - Du, komm! Poszli na pierwsze piętro. Z jednego pokoju wyprowadzono zataczającego się mężczyznę, popychano go, bito. Znowu skądś, Piotr sam nie wiedział skąd, doleciał przenikliwy wrzask katowanego człowieka. Znowu, znowu, znowu! Nie sposób uciec od takiego krzyku. Gestapowiec wepchnął chłopca w jakieś drzwi, oznaczone skomplikowanym numerem i literami. W pokoju było jasno. Na ścianie wisiał wielki portret Hitlera i nieco mniejszy Himmlera. Na wprost drzwi stało biurko, prawie puste, tylko jego blat przecinał długi pejcz. Za biurkiem siedział przystojny mężczyzna o szpakowatych włosach i bladych, lodowato zimnych oczach. Przed nim stała młoda, ładna kobieta, wysoka blondynka, w zgrabnym, sportowym kostiumie. Rozmawiali ze sobą po niemiecku, ale Piotr czujnie słuchał i chwytał sens rozmowy. - Nie jestem z pani zadowolony - syczał przez zęby gestapowiec, nie zwracając uwagi na Piotra i stojącego za nim w postawie na baczność strażnika. - Ależ, Herr Hauptsturmfuhrer, to było zaskoczenie... Nikt się nie spodziewał, od nikogo się nie mogłam dowiedzieć... - A matryce? - One się tylko zawieruszyły, okazało się, że są... - Zawieruszyły się do jakiejś bandyckiej drukarni! - krzyknął gestapowiec... i nagle urwał, spojrzawszy na Piotra. Skinął kobiecie ręką, żeby już poszła, ale ona powiedziała proszącym tonem: - Ja mam jeszcze ważną wiadomość. Na Pradze jest taki cukiernik... - Dość! - przerwał gestapowiec. - Jutro pani się z tym zamelduje. I proszę pamiętać, że pani też jest Niemką, chociaż tu urodzoną. Proszę o tym pamiętać i nie mieć czułego serca! Heil! Kobieta odchodziła ku drzwiom, gdy siedzący za biurkiem wstrzymał ją pytaniem: - A tego pani zna? Spojrzała na Piotra, porcelanowymi oczyma przesunęła po jego twarzy, ubraniu i zaprzeczyła ruchem głowy. Wyszła. Za nią strażnik. - Nazwisko - rzucił po polsku gestapowiec zza biurka - imię, adres? - Piotr Olkiewicz, mieszkam u babci... - Gdzie? Prędko! - Krucza dwanaście. - Lat? - Trzynaście. - Łżesz! - Mam trzynaście lat... - Sprawdzimy. Skąd dostałeś gazety, w jakiej jesteś organizacji, kto jest twoim szefem, prędko... - Jakie gazety? Gestapowiec złapał z biurka pejcz i jednym smagnięciem rozciął Piotrowi policzek. Spojrzał na niego uważniej i powiedział: - Zapamiętaj sobie: tu wszystko potrafimy z ciebie wydusić! A jeśli powiesz prawdę, będziesz wolny. Na tobie mi nie zależy. Skąd miałeś gazetę? - Rano, jak zawsze, dostałem w drukarni... Piotr nawet nie zdążył zauważyć ponownego ruchu gestapowca. Tylko oko strasznie zapiekło i na chwilę przestał widzieć. - Nie rano! Po południu! - krzyknął gestapowiec. - A - udał zdziwienie Piotr - to było tak... I opowiedział całą historię z wypłatą, jak nie mogli się jej doczekać, jak potem zajechał ciężarowy samochód i panowie wojskowi kazali sprzedawać nadzwyczajne wydanie. - Wiesz, co tam napisano? - Nie. - Umiesz czytać? - Tak, ale nie miałem czasu. Spieszyłem się, babcia zawsze się niepokoi... - Wszystko kłamstwo. Gestapowiec uspokoił się trochę, ale kiedy spoglądał na Piotra z dziwnym, okrutnym uśmieszkiem, ten jego spokój był jeszcze groźniejszy. Chłopiec widział go jak przez mgłę, bo okaleczone oko opuchło. Bolało coraz bardziej. - Tak - mruknął wreszcie Niemiec - nie mam czasu na ciebie, wyśpiewasz przy biciu... Otworzył drzwi, wyjrzał na korytarz, zawołał kogoś po imieniu, a nie otrzymawszy odpowiedzi, obejrzał się na nieruchomo stojącego Piotra i powiedział: - Zaraz po ciebie wrócę, nie sam, wtedy zaczniesz śpiewać. Słysząc oddalające się kroki gestapowca, Piotr ostrożnie podszedł do drzwi, które tamten zostawił otwarte i wyjrzał na korytarz. Było pusto i mrocznie. Z dołu dochodziły czyjeś głosy. Potem ktoś krzyknął głośno i urwał z rzężeniem. Chłopiec zrobił kilka kroków, skręcił w przeciwną stronę niż ta, w której zniknął gestapowiec, wpadł za zakręt, znowu przebiegł kawałek korytarza, ale zorientował się, że będzie w ten sposób kręcił się w kółko wokół całego piętra i wpadnie z pewnością na gestapowca. Zatrzymał się na widok nie domkniętych drzwi. Zajrzał. Kobieta w stalowym mundurze spojrzała nań pytająco, ale zanim zdążyła odłożyć szminkę, którą sobie poprawiała wargi, chłopiec zniknął. Ujrzał boczne schody za oszklonymi drzwiami i pomknął nimi w górę. Znowu był mroczny korytarz. Z któregoś pokoju dobiegało miarowe stukanie maszyny do pisania, w drugim widocznie kogoś przesłuchiwano, bo padały ostre pytania i jękliwe odpowiedzi. Czas upływał, a Piotr ciągle nie mógł znaleźć ukrycia. Wreszcie pchnął wąskie drzwi koło umywalni. Wszedł. Salka była pusta, obmurowana białymi kafelkami. U sufitu paliła się niebieska żarówka. Coś leżało na wielkim stole. Piotr przybliżył się i raptownie odskoczył. Na stole leżał trup mężczyzny, wyszczerzający zęby w pośmiertnym uśmiechu. Z dołu dochodziły wołania, pospieszna bieganina, zapalono silniejsze światła. Piotr wycofał się z okropnego pokoju. Nacisnął klamkę następnych drzwi. Pokój zastawiony był półkami, na których leżały ubrania, buty i w kostkę złożona bielizna. Pochylony nad stolikiem, na który biurowa lampa rzucała krąg mocnego światła, siedział starszy od Piotra chłopiec w mundurze hitlerowskiej organizacji młodzieżowej. Nawet nie drgnął, kiedy Piotr wszedł do pokoju, przypuszczając zapewne, że to któryś z gestapowców, bo mruknął tylko po niemiecku: - Liczę i liczę te żydowskie łachy, aż mi łeb pęka... Piotr schwycił taboret i z całej siły uderzył siedzącego, który bez słowa zwalił się na podłogę. Piotr w nerwowym pośpiechu ściągnął z niego kurtkę i spodnie, zgasił światło i przekręcił klucz w zamku. Ledwo to zrobił, gdy korytarz zapełnił się krokami biegnących i rozległy się ostre, rozkazujące krzyki. Ktoś nacisną klamkę, a kiedy nie ustąpiła, zawołał: - Hier ist schon zu, der Junge hat schon seine Arbeit beendet!* [Hier ist schon zu, der Junge hat schon seine Arbeit beendet (niem.) - Tu już zamknięte, młody skończył swoją robotę.] - Weiter, weiter!* [Weiter! (niem.) - Dalej!] - popędzał znajomy, zimny głos hauptsturmfuhrera. Zaglądano wszędzie. Trzaskały otwierane i zamykane drzwi. Piotr tymczasem zakneblował młodego hitlerowca, związał mu ręce jakąś koszulą, nogi znalezionym rzemieniem i bezwładnego jak kłoda, upchnął pod półkami. - Leż sobie, draniu - syknął. Wracała mu już jaka taka równowaga. Obszukał chłopaka jeszcze raz, w nadziei, że znajdzie przy nim broń, ale na próżno. - O rany i co teraz? - jęknął cicho, słuchając szumiącego głosami i tupotem nóg gmachu, który ożył rozgwarem poszukiwań. Piotr odsłonił okno, za szybami było ciemno. Ostrożnie otworzył i wyjrzał. Okno wychodziło na kąt podwórza, tuż koło muru odgraniczającego gmach gestapo od sąsiedniego różowobrunatnego budynku, w którym mieściła się żandarmeria. Nieco z boku leżała hałda piachu, zwiezionego tu prawdopodobnie na wypadek pożaru i bombardowań. Strażników nie było widać. Pewnie wszyscy pobiegli szukać uciekiniera. Piotr wydostał się na parapet i opuścił nogi, szukając stopami występu muru pod oknami. Musiał zawisnąć na rękach, żeby się jakoś utrzymać. Ostrożnie spojrzał w dół, na hałdę piasku, bielejącą w mroku. Skurczył się, sprężył, odbił od muru i skoczył. Piasek był wilgotny i stwardniały, a uderzenie nogami o powierzchnię hałdy tak silne, że Piotr poczuł przeszywający ból w udach, gdy padł ciężko na bok. Po chwili spróbował poruszyć nogami. Bolały, ale były całe. Był jednak tak potłuczony, że kiedy się podniósł, ledwo stał, a należało się spieszyć; za chwilę mogli wrócić wartownicy i zapalić reflektory na podwórku. Jedyną drogą ucieczki był mur, wiodący na tyły gmachu zajmowanego przez żandarmerię. Chłopiec z wysiłkiem wspiął się na stromą, gładką ścianę. Ręce bolały go tak, że wydawało się, iż za chwilę pękną w stawach, zerwą się mięśnie i wiązania. Ale udało mu się wreszcie usiąść okrakiem na murze. Zobaczył bramę, prowadzącą widocznie do bocznego wyjazdu na miasto, i stojącą przy niej pustą ciężarówkę. Ześliznął się z muru, dowlókł do wozu i odgarniając ciężką plandekę, ostatkiem sił wdrapał się do wnętrza. Było puste, więc Piotr skrył się pod jedną z ław umocowanych wzdłuż ciężarówki. Oddychał ciężko, czuł ból w każdej kosteczce, ale spokojne leżenie przynosiło stopniową ulgę. Po kilku minutach dwóch żandarmów zbliżyło się do wozu, jeden otworzył szoferkę i zapuścił motor, drugi niezgrabnie wdrapał się na górę i usiadł naprzeciw Piotra, nie widząc chyba jednak leżącego pod ławką chłopca. W każdym razie Piotrowi wydawało się, że pozostał nie dostrzeżony nawet wówczas, gdy żandarm zapalał papierosa, a płomyk zapałki oświetlił na moment jego spasioną twarz i wielkie łapy osłaniające ogień, by nie zgasł w powiewie wiatru. Chłopiec poznał żandarma. To był ten sam pijak, któremu wczoraj w knajpie podstawił nogę, a potem pomagał się podnieść. O rany - powiedział sobie w duchu Piotr - ten mi da bobu. Ciężarówka spokojnie potoczyła się ku bramie; gdy ją mijali, strażnik zdenerwowanym głosem rzucił pytanie, czy nie widzieli zbiegłego aresztanta, chłopca. Żandarm burknął: nein! i wóz wyjechał na miasto. Zjechali Agrikolą w dół, tu wóz zatrzymał się, kierowca wysiadł, a po chwili wrócił. Przez cały ten czas żandarm miał zamknięte oczy. Zapewne spał, zmęczony wczorajszym pijaństwem. Ruszyli dalej. W pewnym momencie Piotr poznał po charakterystycznym dudnieniu, że przejeżdżają most Kierbedzia. Gdy byli już po drugiej stronie, żandarm wstał, zastukał do szoferki, a gdy kierowca zahamował, krzyknął: - Zimno tu, zejdę do ciebie, poczekaj! Zlazł na dół i coś tam zagadywał do szofera, nie od razu wchodząc do środka. Piotr zdążył w tym czasie wyskoczyć i czmychnąć na drugą stronę ulicy. Usłyszał jeszcze głos żandarma i warkot ruszającej ciężarówki. Po kilkunastu minutach był u siebie. Na widok rzucających się w jego stronę znajomych mężczyzn, uśmiechnął się i powiedział zapuchniętymi ustami: - Ostrzec cukiernika... zaraz... - I w tym momencie upadł. Nie słyszał już, jak Maciek woła: - Odwołuję alarm, wszyscy opuszczamy ten teren! Stracił - przytomność i nie czuł, że czyjeś silne ręce dźwigają go i dokądś niosą. BITWA O SKŁADNICĘ Ulica była dosyć szeroka, brukowana kocimi łbami, zabudowana od frontu małymi, drewnianymi domkami, spośród których z rzadka wystrzelała murowana kamienica, szara, uboga, bez balkonów. Z tyłu, za domkami, rozłożyły się niewielkie ogródki. Graniczyły ze sobą ciasno, przedzielone jedynie niewysokimi parkanikami, a nawet gdzieniegdzie po prostu rzędem bielonych wapnem kamieni. Rosły w tych ogródkach karłowate jabłonki, krzaki malin i porzeczek. W takim otoczeniu, w miejscu, gdzie ulica wbiegała lekkim łukiem pod wiadukt kolejowy, rozciągała się olbrzymia składnica żelaza. Dziesiątki konnych platform zwoziło tu pogięte i pordzewiałe dźwigary z ruin domów spalonych czy zbombardowanych w 1939 roku. Tu składano tony pozwijanych i skręconych w pożarach prętów, stanowiących kiedyś podstawę żelbetowych konstrukcji. Z wagonów wysypywano szmelc różnoraki; części aut, pancerne szczątki czołgów, poszarpane płaty aluminiowe skrzydeł samolotów, zniszczoną broń, tysiące obręczy samochodowych i niezliczoną ilość innych przedmiotów ze stali, żelaza i żeliwa. Stąd natomiast części zniszczonej maszynerii wojennej wracały do hut i fabryk, by zamienić się powtórnie w broń, samochody i samoloty. Dlatego też większość tego złomu objęta była przez władze niemieckie surowym zakazem sprzedawania osobom prywatnym. Składnica, jako warszawska filia berlińskiej firmy „Karl Wundt”, miała wprawdzie prawo sprzedawać prywatnym kupcom części żelazne, nazywane „żelazem użytkowym”, w gruncie rzeczy nie bardzo jednak miała czym handlować. W każdym razie ludzie musieliby się zdrowo napocić, żeby z tej masy złomu, pochodzącego z różnych bitew i różnych miast na wschodzie i zachodzie Europy, wybrać coś cywilnego, nic objętego zakazem sprzedaży. Niemniej ruch był duży. Kręcili się kupcy, kobiety i mężczyźni. Chłopi potrzebowali felg samochodowych do swoich wozów konnych, właściciele warsztatów mieli chęć na silniki, jakimś cudem zachowane jeszcze w dobrym stanie po wymontowaniu z maszyn bojowych i samochodów. Jedni potrzebowali blach, inni znów żelaza budowlanego. Właśnie pewnego letniego dnia, nasyconego żarem słońca, w mrocznym przejściu między górą blach aluminiowych i stertą stalowych opiłków Piotr rozmawiał ze swoim starszym kolegą, którego wymizerowana twarz świadczyła o niedawno przebytej chorobie. - Fajnie, że tu będziesz, Adaś - mówił Piotr. - O rany, ale fajnie! Tylko musisz wszystko pokapować... - Dobra, łaskawco - leniwie odpowiadał Adam, wystawiając bladą twarz ku słońcu. - Ale gadaj wolno, bo jeszcze nie jestem mocny w rozumie... Ten łapserdak esesowski dobrze mi wtedy dosunął... Ty, Piegowaty, nawet nie myślałem, że sobie z nim poradzisz! Tyś absolutnie warszawski cwaniak, nie? Piotr machnął tylko ręką na wspomnienie dawnej już, wspólnie z Adamem przeżytej akcji kolportażu sfałszowanego „Nowego Kuriera Warszawskiego”, ale słowa przyjaciela mile połechtały jego ambicję. Skwitował to z zabawną powagą: - Tamto, bracie, to pestka jagodowa, nic w porównaniu z tym, co się tu robi... - Szkoda, że nie ma pana Wacława - mruknął Adam. - On lubił takie rzeczy, co? - Lubił - potwierdził zmarkotniały Piotr - no, ale... - A ty wiesz - przerwał Adam - jak on zginął? Piotr pochylił głowę, a po chwili zaczął opowiadać: - Zatrzymali go, kiedy wracał z getta, jak tam było powstanie.* [Mowa o powstaniu w getcie warszawskim, w kwietniu 1943 r.] Miałem go zobaczyć, czekałem w jednym takim mieszkaniu, ale nie przyszedł... Nic by mu może nie zrobili, bo jego grupa już się rozeszła, a on nie miał przy sobie broni. Oddał jednemu z chłopaków, wiesz, nie chciał być namagnesowany na punkcie kontaktowym. Więc nic by mu nie udowodnili z tym gettem i pomocą dla Żydów, ale jakoś tak się stało, że jedna kobieta-szpieg, z tej dyrekcji drukarni, napatoczyła się na niego w gestapo... Jak tam było, nie wiem dokładnie, bo mi nawet Maciek nie chciał o tym mówić, ale widocznie ona coś powiedziała; że on dla niej podejrzany, że z tymi matrycami do drukarni fałszywego kurierka musiał mieć coś wspólnego... Tak czy owak, wzięli go i strasznie zbili. Nogi mu połamali, z piętra po schodach zrzucali, aż zmarł... Na serce... A może go sami wykończyli? W miarę, jak mówił, twarz Piotra, zazwyczaj uśmiechnięta, wesoła, stężała jakby i przybladła. Nawet piegi straciły swój zabawny wygląd. - A to babsko? - spytał Adam. - Właśnie, widzisz, ona tu przychodzi... - Jak to? - Tak to. Przychodzi i już. - Ona chodzi, cała i zdrowa?! - krzyknął Adam. - Ano, chodzi... Bo wiesz, o tym, że to ona wsypała w gestapo pana Wacława, doniósł już po jego śmierci jakiś nieznany facet... Nie wiadomo, czy to było dokładnie tak. - Ale przecież i ty ją widziałeś w gestapo, a przedtem słyszałeś jej głos pod drukarnią... - Tak, ale ja też mogłem się pomylić. To był wieczór, nie widziałem jej dokładnie, wiem tyle, że to była blondynka, na oko sympatyczna, młoda... A w tym pokoju pracuje kilka kobiet, i do tego blondynek... - Ech, takie cackanie się. W łeb i już! - W łeb i już! Tak robią Niemcy! - niespodziewanie rozzłościł się Piotr. - Nam nie wolno bez dowodu czarno na białym. A ona tak się zachowuje, jakby była w konspiracji. - A Maciek? - Maciek siedzi w partyzantce. Tu zjawia się rzadko, na krótko... - Piotr zniżył głos do szeptu i powiedział coś do przyjaciela. Tamten zrobił zdziwione oczy i zapytał cicho: - To był on, w tej ciężarówce pod drukarnią, naprawdę? A ja myślałem, że to foks, najprawdziwszy folksdojcz. No, ale gadaj, co ta facetka tu robi i po co przychodzi? - Przychodzi tu z takim jednym, podobno inżynierem, a on znowu ma warsztat mechaniczny, więc kupują u nas... Ona wszystkim opowiada, że to jej narzeczony... - Nie boisz się, że cię pozna? - Eee - Piotr wzruszył ramionami - staram się jej pod nogi nie wchodzić, ale jeśli to ta sama, to chyba mnie nie poznaje, bo parę razy przeszła obok tak blisko jak ty teraz. - Czekaj, łaskawy mój, a za czym ona by tu mogła węszyć? - Ty nawet nie wiesz, ile tu jest do węszenia... Najpierw sam handel. Bo sprzedaje się części z łupów wojennych, za co grozi czapa. Ale jak ludzie chcą obręcz do wozu, to jak im nie sprzedać? Płacą pięć razy więcej niż urzędowa, niemiecka cena, kasjer wpłaca do kasy firmy dwa razy więcej, bo sprzedaje się nie na wagę, a na sztuki i nikt nie dojdzie, ile tego było. Więc firma też zarabia i niemiecka dyrekcja udaje, że nic nie wie. Byle interes szedł. - A co z resztą pieniędzy? - Idzie na organizację. Tu co człowiek, to z organizacji, właśnie dzięki kierownikowi! No, a poza tym, tu się zbiera ważne informacje. Każdy wagon to jakaś bitwa i od razu widać po rozbitym sprzęcie, kto przegrywa. Na blachach czołgów albo na skrzydłach samolotów, są numery, litery, wszystko co trzeba, żeby wiedzieć, jaka to jednostka. Kapewu? Ile z tym jest roboty, o rany, żebyś wiedział! Robotnicy nie mają na to czasu, a i nie zawsze zapisać potrafią, więc ja to robię. Wiesz? - powiedział znowu z dumą. I dorzucił: - A z tego czym są wyładowane i do jakiej huty wysyła się wagony, to znów wiadomo, na co Niemcy mają zapotrzebowanie. To ważne dla sabotażu... - Żeby wiedzieć, gdzie granaty wrzucić, co, łaskawco? Piotr zrobił niewyraźny ruch głową, bo dokładnie tych spraw nie znał, wielu domyślał się tylko, a imponowało mu, że starszego kolegę we wszystko wtajemniczał. Postanowił wyjawić jeszcze Adamowi dodatkową tajemnicę: - Mamy tu też tajną szkołę, wiesz? Kierownik zorganizował dla tych chłopaków, którzy tu pracują, i dla dzieci pracowników. Codziennie zbieramy się w jednym domku i mamy lekcje... A przychodzi do nas też instruktor wojskowy, wiesz? Adam przeciągle gwizdnął. - No, to ona ma tu moc roboty! Cholerną masę! Dalszą rozmowę przerwał chłopcom wysoki, młody mężczyzna, w narzuconej niedbale na ramiona sportowej marynarce, w czarnych jak gestapowskie bryczesach i lśniących oficerskich butach. W dłoni trzymał pejcz, obijając nim cholewy. Krótkie szaroblond włosy, drwiąco na świat spoglądające siwe oczy, lekki uśmiech - oto co uderzało przy pierwszym spojrzeniu. Piotr wyprostował się urywając w pół słowa. Adam poszedł za jego przykładem. Mężczyzna stał nad chłopcami milcząc, wreszcie po dłuższej chwili zapytał: - Skończyłeś już, Piegowaty, ploteczki? - Tak jest! - To jest kolega, który ma u nas pracować? - Tak jest! - Dobrze. Od jutra zacznie prowadzić wykaz ładunków odchodzących. Dokładny. Z kopią. Tak? - Tak jest! - powiedział Adam. - Ty, Piotrek, zajmiesz się wyłącznie spisywaniem ładunków przychodzących. Z kopią, tak? Jak zwykle, na bieżąco. Pod koniec dnia ma być gotowe. Dzisiaj zrób jeszcze także spis odchodzących. Poza tym przydział pracy normalny: pomoc handlowa. Wyjaśnisz koledze, co to znaczy. Co w szkole? - Z historii udało się. Ale matma... - Żadne ale! W tej pracy matematyka jest konieczna. Ma być dobrze z matematyką, tak? - Tak jest! - A zauważyłeś coś ciekawego? - Na składnicy czy w szkole? - Na składnicy sam wiem. W szkole, pytam. - Nic, tylko ona... - Co, znowu ona? Wkradła się do szkoły? Porwała zeszyty? - mężczyzna pytał drwiąco, aż Piotr poczerwieniał. - Nie, ona tylko powiedziała, żeby wszyscy słyszeli: szkoda tych dzieci, powinny się uczyć, a nie pracować... - To wszystko? Miała rację! Cześć! Odszedł szybkim, sprężystym krokiem. Adam kręcił zdumiony głową, Piotr westchnął: - O rany... - A później, z pewną niechęcią, jakby wbrew sobie, szepnął do Adama: - Widzisz, on jest fantastyczny ten nasz kierownik, ale on myśli, że wszystko wie i że lepiej zna ludzi niż ktokolwiek... - No to, łaskawco, trzeba działać. Co? Tak? - rzucił Adam, udatnie naśladując ton i sposób mówienia kierownika składnicy. - Trzeba... - Piotr znowu zniżył głos do szeptu. - My, z takim panem Klekowskim, który w nocy jest tu stróżem, a w dzień, jak się wyśpi, to zahandluje na składnicy, już ją mamy na oku, wiesz? I ci jeńcy... - Jacy jeńcy? - A to tacy, co się ukrywali po ucieczce z lagru, potem ich pan Wacław zaopatrzył w dokumenty, wiesz, i skierował tutaj... Fajni, mówię ci! - Przerwał, zaczął nasłuchiwać. - Słyszysz? To właśnie ona. - Obejrzę ją sobie - z flegmą mruknął Adam i poszedł w stronę wagi wagonowej, ustawionej na środku składnicy, naprzeciw małego biurowego budynku. Piotr wczołgał się na hałdę, wyjął notes i zaczął zapisywać ilość wagonów stojących na rampie oraz ich nośność i rodzaj wrzucanego do nich szmelcu. Od czasu do czasu zerkał w stronę biura i magazynów, koło których stała młoda, przystojna blondynka w towarzystwie barczystego mężczyzny w kraciastej marynarce. Jednocześnie dostrzegł, że Adam przysiadł spokojnie koło wagowego i widać opowiadał mu jakieś kawały, bo tamten rechotał radośnie i poklepywał chłopaka po ramieniu. Zauważył też, że Adam wpatrywał się bardzo uważnie w kobietę i towarzyszącego jej mężczyznę. - O rany! - szepnął z zadowoleniem. - O rany! Może teraz nam jakoś pójdzie! - Obszedł składnicę notując i po jakimś czasie znalazł się przy wadze. Adam wstał, uśmiechnął się do wagowego, mrużąc zabawnie oko, zbliżył się do Piotra i powiedział: - Wezmę ją na oko, spokojna twoja głowa! Tymczasem blondynka tłumaczyła coś jednemu z pracowników, który najpewniej pomagał jej i jej towarzyszowi w wybieraniu towaru. Piotr podszedł bliżej, usłyszał roześmiany głos kobiety: - Niechże pan nie będzie taki formalista! Da się i zrobi się! Przecież pan wie, że jesteśmy stałymi klientami... - Ale to są wojskowe silniki. - Kochany, a co teraz nie jest wojskowe? Prawda, Fredziu? Mężczyzna roześmiał się grubo i przytaknął, proponując przy tym sprzedawcy spory napiwek za silniki. - No to pozwoli nam pan załadować te trzy silniczki? Inni stale tu kupują. I jeszcze gorsze rzeczy... - głos kobiety zabrzmiał nieprzyjemnie. - Niech pan kierownik zadecyduje - powiedział sprzedawca. - No, skoro pan taki nieużyty... - westchnęła kobieta. Skierowała się do biura. A Piotr pobiegł na drugą stronę składnicy, gdzie właśnie pan Klekowski (a był nim ów niezwykły brodacz, którego Piotr poznał kilka tygodni wcześniej w swojej piwnicy) rozmawiał z dwoma robotnikami. Opowiedział dozorcy o zamierzonym kupnie silników. Ten roześmiał się i oświadczył, że tu sprzedano już tyle „kar śmierci”, iż nie wystarczyłoby pułku Niemców dla wykonania wyroków. - Jeszcze nim przyszedł ten młody, co nami teraz rządzi, za czasów jego poprzednika, Niemca, to tu machlowano bez przerwy... A teraz... No, nawet jeśli ona trefna, to co może zrobić? Ale Piotr, nie przekonany, pokręcił głową i wrócił do wagi. Zaczął szeptać z wagowym, o czymś go przekonywać, coś mu tłumaczyć. Adam wychynął skądś zza hałdy i przyłączył się do szepczących. W tym momencie wyszła z biura kobieta, a obok niej barczysty mężczyzna w marynarce w kratkę. Za nimi ukazał się kierownik. - Proszę mi wierzyć, nie mogę - mówił rozkładając ręce. Kobieta nalegała jeszcze, ale kierownik kłaniając się uprzejmie, stanowczo odmówił: - Niestety, muszę zaraz jechać do centrali, przykro mi, ale nic się nie da zrobić. Po jego wyjściu, para kupujących przypuściła ponowny szturm do magazyniera. Z ich gestów i min wynikało, że - pod nieobecność kierownika - uda się transakcję załatwić. Wagowy, Piotr i Adam spoglądali na tamtych w napięciu. Po dłuższych targach pracownik magazynu wziął ukradkiem zwitek pieniędzy, kiwnął ręką na dwóch przechodzących robotników i coś do nich powiedział. Robotnicy wynieśli z magazynu trzy silniki i ustawili je na małej konnej platformie, która już z załadunkiem wjechała na wagę. - Silniki to na sztuki... - zaoponował wagowy. - Kazano - mruknął jeden z robotników. - Niech pan zważy! Tak będzie lepiej... - gorączkowo szepnął Piotr i pędem gdzieś pomknął. Niebawem, z pomocą jakichś dwóch ludzi, zabawnie i ze śpiewnym akcentem mówiących po polsku, przydźwigał do platformy trzy stare żeliwne piecyki. Wykorzystując chwilę nieuwagi furmana, który wdał się w pogawędkę z wagowym, wymienili motory na piecyki. Te pierwsze schowali zaraz w magazynie, pod wielkimi półkami. Piecyki zaś nakryto blachą. Wagowy powiedział do woźnicy, że następny ładunek czeka na zważenie, więc furmanka ruszyła powoli ku bramie. Blondynka i jej towarzysz, który szerokimi ruchami ocierał pot z twarzy, wychodzili właśnie na ulicę, gdy rozległo się wycie syreny, a przez pospiesznie otwartą bramę wjechał długi, zielony samochód. Wysypali się z niego żandarmi i pobiegli do biura. Kilku zostało na placu, bacznie obserwując wszystko dokoła. Wagowy zapalił papierosa, ale ręka mu wyraźnie drżała. Piotr usiadł na stołku koło wagi, Adam ostrożnie przeszedł za najbliższą hałdę złomu. Z biura zaczęły dochodzić jakieś krzyki. Po chwili wypadł stamtąd jeden z żandarmów, wymachując kopią pokwitowania, za nim podążał zdenerwowany kasjer. - Gdzie ta platforma, gdzie ten szwindel jest?!! - ryczał żandarm. Z ulicy dochodził tupot nóg, wołania „halt!”, szybkie klaskanie kopyt końskich, a po paru minutach pod magazyn zajechała z powrotem furmanka. Blady jak nieboszczyk woźnica ledwo siedział na koźle. Dwóch żandarmów podbiegło do niego. - To jest to? - pytał wrzaskliwie starszy rangą. - A to, proszę pana, to, ale ja nic nie winien, to tamta pani... - mamrotał przestraszony furman. - Ciekawe, gdzie ta dwójka? - cicho zastanawiał się wagowy. Piotr zrobił ruch pozwalający się domyślać, co o tamtych sądzi. Na ziemię spadły z hukiem i zgrzytem blaszane płyty okrywające trzy pordzewiałe i popękane piecyki żeliwne, z których najwytrawniejszy majster nie zrobiłby już nic użytkowego. Żandarmi spojrzeli na ten szmelc zdumieni, a jeden z nich wyjąkał: - Was ist denn los? * [Was ist detm los? (niem.) - Co się dzieje?] Piecyki? - No, wiadomo, piecyki - zgodził się kasjer - przecież na pokwitowaniu napisałem wyraźnie: drei * [Drei (niem.) - Trzy.] piecyki, nie? Piotr uśmiechnął się i szepnął wagowemu: - Wiedziałem, że on tak napisze. Zawsze pisze się piecyki, kiedy opylamy motory... Kasjer rozglądał się z niewinną miną po składnicy, udając, że nic z całej awantury nie pojmuje, ale oczyma szukał sprawcy tego cudu, aż wreszcie dojrzał piegowatą twarz Piotra i uśmiechnął się do niego leciutko. - Na, also, rraus! * [Na, also, raus! (niem.) - No, a teraz precz!] - wrzasnął żandarm do furmana, który trzasnął z bicza i wyturkotał się wozem na ulicę. Kiedy już żandarmi także odjechali, kasjer zawołał Piotra i długo z nim o czymś rozmawiał. Po chwili, nie wiadomo skąd, pojawił się uśmiechnięty kierownik. Od razu podszedł do chłopca i powiedział: - Dobrze załatwione. Liczyłem na to. Widziałem jakeś się kręcił jak osa w occie. Bardzo dobrze! Zrozumiano? Jasne było, że kierownik wcale nie pojechał do centrali, ale czekał w ukryciu na rozwój wypadków, chcąc przekonać się, czy podejrzenia Piotra okażą się słuszne. - Proszę pana, a co by było, gdybym nie zamienił tych silników? - zapytał Piotr. Kierownik przymrużył oczy, uśmiechnął się szerzej i powiedział spokojnie: - Nie wypuściłbym furmanki, zrobiłbym awanturę... Po skórze by dostał ten, kto i tak jeszcze dostanie. Tylko kierownictwo może decydować, co i komu sprzedać. Nie ma handlu na własną rękę. Zrozumiano? - Tak jest! - potwierdził Piotr służbiście, zastanawiając się jednocześnie, gdzie się podział Adam. Musiał już iść na lekcję, a chciał jeszcze porozmawiać z kolegą. Kierownik wezwał do biura nieszczęsnego sprzedawcę i w obecności kasjera, Piotra oraz młodej maszynistki odebrał mu łapówkę. Gwizdnął na widok sumy, po czym powiedział: - Jutro pan do pracy nie przyjdzie... Koniec... - Ja? - zdziwił się pracownik. - A co to ja pierwszy na lewo kręcę? Jeszcze pan pożałuje mojego odejścia! - O - zdziwił się kierownik - to pan potrafi nie tylko sprzedawać sprzęt należący do wehrmachtu, ale i straszyć? Ładna historia. W takim razie już dziś opuści pan składnicę. Schwycił słuchawkę, nakręcił numer centrali, wywołał kogoś z firmy i powiedział po niemiecku: - Ten nowy, przysłany przez was ostatnio, sprzedał dzisiaj trzy wojskowe silniki. Na szczęście nie udało mu się. Daję mu zwolnienie... Co? Kto to jest? A, ein Volksdeutscher? * [Ein Volksdeutscher (niem.) - folksdojcz.] Nie wiedziałem, tak, papiery były u was, w centrali... No, tym bardziej powinien ponieść karę. Tak. Dobrze! Odłożył słuchawkę, popatrzył na nieruchomo stojącego sprzedawcę i spokojnie, obojętnie oświadczył: - Raus, nur aber schnell.* [*Raus, nur aber schnell (niem.) - Precz, ale szybko.] Piotr odczekał, aż tamten wyszedł, chciał jeszcze porozmawiać z kierownikiem. Ten jednak siedział zamyślony, ze zmarszczonym czołem, i gdy tylko Piotr się odezwał, machnął ręką i rzucił: - Uciekaj do szkoły! Nic tu teraz po tobie. A uważaj, dobrze uważaj, co się w szkole dzieje! Chłopiec wybiegł, rozejrzał się i zobaczył Adama zajadającego ze smakiem kwaśne, zielone jabłko. - Rosną, łaskawco, za takim szarym domkiem, z brunatnymi okiennicami... Jeszcze niedojrzałe, ale w żołądku dojdą... No, co się tak wgapiasz we mnie? Człowieka z jabłkiem nie widziałeś? No, stałem tam i spoglądałem na ulicę, bo tam jest taka wewnętrzna uliczka, nie? I sobie obejrzałem naszą szmelcową miss piękności i tego zakratowanego faceta, jak o czymś gadali z żandarmami. To było dokładnie pod kioskiem z lemoniadą, łowisz gdzie? Piotr kiwnął głową. - Czekali tam widocznie na tych kapusiarzy, bo ledwo stąd samochód wyjechał, od razu skierował się w ich stronę i ten żandarm wyskoczył, i do nich. Z jakimiś pretensjami, ale dokładnie nie słyszałem, bo musiałem skrócić planowo front i wycofać się na z góry upatrzone pozycje... - Dlaczego? - No bo oni weszli w tę wewnętrzną uliczkę... - O rany - jęknął Piotr. - Co jest? Charakter ci się zsunął w nogi? - Tam jest szkoła... W tym domku z okiennicami... - No to co? Oni się na lekcje geografii nie wybierali. Nawet nie patrzyli na ten domek. Spoglądali tylko na składnicę, bo stamtąd dobrze widać boczną bramę. A ja siedziałem pod jabłonką i zerwałem wtedy to dojrzałe jabłuszko. Piotr poprosił Adama, żeby opowiedział o wszystkim panu Klekowskiemu, on już zawiadomi kierownika i innych, sam zaś pobiegł do szkoły. W małym pokoiku zebrało się dwunastu chłopców i jedna tylko dziewczynka; wszyscy rozmawiali o wypadkach w składnicy. Jeden z chłopców pracował też na rannej zmianie i coś niecoś wiedział, choć nie za wiele, bo był gońcem biurowym i na samym placu przebywał rzadko. Piotr udawał, że sam wie nie więcej. Po chwili wszedł nauczyciel historii i zapanowała cisza. Profesor miał tego dnia wykładać o stosunkach polsko-niemieckich na przestrzeni wieków i opowiadał właśnie o Bolesławie Chrobrym. Klasa siedziała zasłuchana. Po historii była matematyka i Piotr notował wszystko bardzo uważnie, postanowił za wszelką cenę zdobyć lepszy stopień. Kiedy lekcje się skończyły, szybko pożegnał kolegów i pognał na spotkanie z Adamem. Przyjaciel czekał koło dworca kolejki elektrycznej na Nowogrodzkiej, jadł spokojnie lody w wielkim waflu. Na widok Piotra mrugnął figlarnie. - Pycha mieszana - oświadczył. - Udało mi się dla jednej sklepikarki kupić taniej dolary i zarobiłem dwie stówy! - Poważnie? - No! Dwa kroki w jedną, dwa w drugą, tu młynarki, tam zieleniaczki* [Tak nazywano w czasach okupacji banknoty dolarowe.] i dwie sety są. Mamy na koszty podróży. A sklepikarka ładowna babka, monet u niej jak mszyc na nasturcjach. Mszyce lubią nasturcję, a forsa moją sklepikarkę. To ta z Krakowa, co dawniej słoniną handlowała, a teraz ma interes jak sam Ford... Ty, Pietrek, nie wiesz po co my jedziemy do Podkowy? - Zobaczysz - krótko zbył go Piotr, szczęśliwy, że znowu może imponować przyjacielowi tajemniczością. - Ho, ho! Żeby go zobaczyć, trzeba się nad ziemię schylić, a ważny jak pies na pastwisku. Ale wybaczam ci, bo mnie ratowałeś... Wskoczyli do ruszającej kolejki. Wagon kołysał się, z chrzęstem i postukiwaniem kół nabierał rozpędu, przetoczył się Nowogrodzką, minął zabudowania miejskie i wpadł w rozległe pola jasnej kapusty, ciemnozielonych ziemniaków, między inspekty z kwiatami i długie rzędy pomidorów. Chłopcy stali na pustej platformie i Piotr po cichu opowiadał o tym, co działo się w czasie, gdy Adam się kurował. - A twój wóz działa dalej? - Przez dwa miesiące stał pusty. Ale później wszystko ucichło. Cukiernik gdzieś przepadł, jak się musieliśmy wynieść z naszej dzielnicy. Podobno wyjechał z Warszawy, do krewnych. Ale może i nie... Wiesz, on miał radio. Nadawał i odbierał. Z frontem sowieckim miał łączność... - A to ci konspiracyjny staruszek... - Teraz tam w cukierence jest jakaś draczna baba. Ze wszystkimi się użera, nikomu nie pomoże... Zmieniło się bardzo. Zagadali się tak, że nawet nie dostrzegli, kiedy pociąg zaczął gwałtownie hamować. A gdy się zorientowali, było już za późno. Wagon stał. Koło toru leżał jakiś zabity Niemiec w mundurze; na lewo i na prawo stały grupy niemieckich żołnierzy, paru wyprowadzonych z wagonu cywilów trzymało ręce do góry. Wyciągnięto też motorniczego, który wołał głośno, że przecież dopiero objął służbę i nikogo nie przejechał. Ale Niemcy słuchali jego zapewnień z kamienną obojętnością. Skinęli na chłopców i kazali im stanąć obok ludzi z podniesionymi rękami. Jakaś babina pochlipywała głośno, żegnając się co chwila znakiem krzyża, aż chudy, skrzywiony Niemiec zdzielił ją kolbą karabinu w głowę. Upadła natychmiast i znieruchomiała. W tym momencie nadjechały szosą dwie ciężarówki i Niemcy zaczęli ładować do nich mężczyzn. - Kobiety mają wsiadać do wagonu! - krzyknął jeden z nich po polsku. Znalazł się motorniczy, który pospiesznie uruchomił kolejkę i ruszył tak szybko, że ledwo nie wywrócił pociągu na najbliższym zakręcie. Chłopców wtrącono do ciemnego, wilgotnego magazynku przy stacji i zaryglowano drzwi. - Tu poczekajcie, aż pan leutnant zadecyduje - wyjaśnił tłumacz. W ciemnej i zagraconej szopce było tak ciasno, że stali oparci jeden o drugiego. Zastanawiali się po cichu, co z nimi zrobią. - Leutnant zawiadomi gestapo i po nas - stwierdził Adam. - Musimy zwiać! - Ba, ale jak? - Niedaleko stąd jest las. Jeszcze tylko jeden przystanek. Właśnie tam mieliśmy dojechać, a stamtąd już blisko do placu ćwiczeń. Tam teraz jest Maciek... - Maciek? Mówiłeś, że on w partyzantce, w Kieleckiem. - Tak, ale przyjechał na koniec kursu oficerskiego... Chciałem go zawiadomić o tej babie, kapujesz? Bo ona też tu mieszka niedaleko, w Podkowie Zachodniej. - Aha, złapałem jak na sznurek. Ale co z tego, siedzimy tu jak lwy w pułapce i zaraz nas zawiozą do ZOO w gestapo... No, co się tak wiercisz? Piotr przekręcił się i obmacywał ściany, próbując, czy nie rusza się jakaś deska, wreszcie odetchnął: - Zwiejemy! - W charakterze duchów bezcielesnych? - Nie, z całym ciałem. - No, jak z ciałem to lepiej, nie lubię być bez ciała. Którędy? Piotr bez słowa poprowadził dłoń kolegi po ścianie aż do chwiejnej deski. - Masz zapałki? Adam wyciągnął pudełko. W drżącym płomyku obejrzeli deskę i cały magazynek. Głosy Niemców dochodziły z daleka. Wokoło panował spokój. Adam odkrył kawał łomu, służącego na pewno do podnoszenia szyn w czasie naprawy. Podważyli nim deskę, ustąpiła z suchym trzaskiem. Odczekali chwilę, usunęli następną, aż wreszcie wyłamali spore okienko, przez które mogli się wysunąć na zewnątrz. Ledwo jednak znaleźli się na dworze, w świetle gasnącego już dnia, ledwo zdążyli zasłonić byle jak otwór, gdy od strony szosy dobiegły jakieś wołania i warkot zatrzymujących się aut. - Gestapo albo żandarmi! - zawołał Piotr i jednym susem znalazł się w gęstej kępie krzaków. W sekundę po nim wpadł tam Adam. Od szosy zbliżały się kroki i poszczekiwania psów. - O rany, znajdą nas! - szepnął Piotr. O ucieczce jednak nie było mowy. Za nimi rozpościerało się puste pole, przed nimi, w lasku brzozowym, byli Niemcy. Chłopcy już widzieli ich sylwetki, migające między drzewami. Poniektórzy gestapowcy i towarzyszący im żołnierze wychodzili już na piaszczysty peron stacyjki, gdy nagle zza zakrętu od strony Milanówka wyjechał wagon elektrycznej kolejki. Stanął. Nikt nie wysiadał. Niemcy podeszli bliżej i przystanęli, czekając, aż kolejka ruszy. I oto nagle cichy i pusty, wydawało się, wagon ożył, bluznęło ogniem z okien i z platform. Kilku Niemców padło od razu, reszta wycofała się do lasu i stamtąd rozpoczęła ostrzeliwanie wagonu. Ale wkrótce i od strony szosy dobiegły gwałtowne salwy z broni maszynowej. Z wagonu zaczęli wyskakiwać mężczyźni, strzelając bez przerwy. Niemcy znaleźli się w krzyżowym ogniu. Naciskano na nich od strony szosy i prażono ogniem od strony toru. Wreszcie ich opór załamał się. Kilku pozostałych przy życiu przyprowadzono do magazynku, gdzie przedtem przebywał Piotr z Adamem, skrępowano ich, zakneblowano i zamknięto. Pokaźna grupa partyzantów zaczęła ładować się szybko do wagonu. Piotr pociągnął Adama za rękę i pobiegli ku ruszającemu już pociągowi. W biegu wskoczyli na pomost... - A wy... - zaczął jakiś mężczyzna, ale naraz urwał i zawołał: - Piotr, co ty tu robisz? - Patrzyłem sobie z Adamem... na bitwę... - uśmiechnął się chłopiec, a następnie w pośpiechu zrelacjonował Maćkowi wydarzenia w składnicy. Wagon tymczasem, po przejechaniu kilku kilometrów, stanął i wszyscy wysypali się na pole, za którym w sporej odległości widniał na horyzoncie czarny brzeg lasu. Kilkunastu mężczyzn pchnęło wagon z całej siły, aż potoczył się po lekkim spadku toru znikając z hałasem za zakrętem. Szybko odmaszerowano do lasu. Na polanie Maciek przywołał do siebie trzech ludzi i coś im dokładnie wyjaśniał, po czym cała czwórka znikła w lesie. Po pewnym czasie wrócili zmienieni nie do poznania: Maciek w mundurze oficera SS, pozostali w uniformach podoficerskich. Wyglądali, jakby przyjechali wprost z alei Szucha. - Piotr - zapytał Maciek - znasz dobrze okolicę? Wiesz, gdzie mieszka ta blondynka? - No pewnie... To taka willa w ogrodzie, ma taras na piętrze, a naprzeciwko tarasu rośnie drzewo, takie stare, chyba orzech włoski... - Daleko stąd? - Jakieś sześć, siedem kilometrów. - Trafisz? - O rany, pewnie, że trafię! Otrzymawszy instrukcje, obaj z Adamem pobiegli na przełaj lasem i polami. Po przeszło godzinie przypadli zdyszani w małym zagajniku obok willi, w której mieszkała blondynka. Odpoczęli, od tyłu przekradli się przez siatkę do ogrodu i skokami posuwali się w kierunku orzecha. W mieszkaniu zaszczekał pies, a głos kobiecy powiedział: - To nic, on zawsze szczeka, na byle co... Wdrapali się na rozłożyste drzewo i usadowili na potężnym konarze obrosłym dziesiątkami drobniejszych gałęzi; dość tu było miejsca dla dwóch. Zakryci liśćmi i gałęziami, w szarówce zapadającego zmierzchu, mogli doskonale obserwować cały dom. Po chwili w drzwiach prowadzących na taras ukazała się kobieta w lekkim szlafroku. Za nią stanął mężczyzna w piżamie. Kobieta przeciągnęła się i coś szepnęła do swego towarzysza. Ten odpowiedział głośno: - Tak, wyjątkowy upał, kochanie... Ale co to była za strzelanina? Słyszałaś? - Och, obudziłam się na króciutko... Taka jestem zmęczona. Ciągle przecież strzelają... - To ten zakratowany - cicho powiedział Adam. - Teraz się uprążkował piżamowo... - Tss - Piotr zacisnął palce na dłoni kolegi. Jego wyćwiczone uszy pochwyciły słaby dźwięk od strony ścieżki biegnącej koło willi. Zakukał niespodziewanie, potem jeszcze raz. - Kukułka w lipcu? - zdziwił się mężczyzna w piżamie. - Och, one tu mają kręćka - roześmiała się kobieta - kukają, kiedy chcą... Nie według kalendarza. Jakiś ptak, wystraszony pewnie kukaniem Piotra, zatrzepotał w gałęziach na szczycie drzewa i odleciał z szumem. - Widzisz, poleciała sobie gdzieś dalej - zauważyła kobieta. - Akurat - mruknął Piotr. - Wrona, idiotko! - W tej samej chwili dostrzegł postacie mężczyzn skradających się ku domowi, zobaczył, jak przywierają do ścian z obu stron tarasu. W pewnym momencie jeden z nich, był to Maciek, podszedł do drzwi i zastukał, a kiedy z tarasu zapytano: „Kto tam?”, odpowiedział szorstko: - Sicherheitspolizei! Machen Sie auf!* [Sichrrhcitspolizei! Machen Sie auf! (niem.) - Policja bezpieczeństwa. Proszę otworzyć!] Kobieta zbiegła na parter, otworzyła, Maciek podniósł dłoń w hitlerowskim powitaniu i wszedł do środka. Po chwili chłopcy zobaczyli go w pokoju przylegającym do tarasu. Siedział, a tamci stali. Podsunęli mu filiżankę i kieliszek, odmówił gestem ręki i powiedział surowo, umiejętnie zniekształcając polskie słowa i przechodząc stale na niemiecki: - Jesteście podejrzani o handel bronią i częściami niemieckich pojazdów wojskowych. Dzisiaj usiłowaliście zakupić w firmie Wundt, składnicy numer dwa na Pradze, silniki... - Ależ... Tę sprawę zna pan major Lippoldt z żandarmerii... - zaprotestowała kobieta. - Pan major Lippoldt jest starym kretynem i poniesie zasłużoną karę. - Czy pan hauptsturmfuhrer Hausbrandt z gestapo jest też kretynem? - zapytał spokojnie mężczyzna w piżamie, ale nim dokończył, potężny cios obalił go na podłogę. Maciek nie spoglądając nawet na niego, mówił dalej do kobiety: - Mamy dość pani i pani bzdur! Robi pani dobre interesy oszukując władze niemieckie z ramienia polskiej podziemnej organizacji, do której pani należy... - Działam na polecenie pana hauptsturmfuhrera... - Obecnie jest on już oddelegowany na front, za głupotę. Ja przejąłem jego obowiązki i ja się nabrać nie dam. Wszystkie pani meldunki okazały się fałszywe. Nic pani nie umiała wskazać w drukarni. Nic a nic. Zabity pracownik drukarni był niewinny. To ostatecznie dla nas, Niemców, nie ma znaczenia. Ale teraz chciała pani nas oszukać handlując żelazem i przerzucając podejrzenia na uczciwych pracowników niemieckiej firmy! To jest perfidne łotrostwo! Mężczyzna siedział na podłodze oszołomiony, z głupim wyrazem twarzy. Kobieta zapaliła papierosa. Zachowywała się ciągle spokojnie. Powiedziała sucho: - Za chwilę przyjdzie tu usunięty ze składnicy folksdojcz, który panu wszystko wyjaśni. To pan się daje nabierać na pozory. Kierownik składnicy jest oficerem polskiego podziemia, większość jego pracowników także. Tam jest nie tylko centrum nielegalnego handlu, ale także ośrodek wywiadu... A przy tym, to już mały dodatek, nielegalna szkoła. Zresztą jeżeli major Lippoldt nie został również wysłany na front, będzie miał pan dowód. Druga grupa uczniów uczy się w godzinach wieczornych, zostaną dzisiaj aresztowani. Ich nauczyciele też... Jednocześnie odbędzie się generalna rewizja w składnicy. - Jest pani pewna? - Tym razem tak. Nie na darmo straciliśmy tyle czasu w tej śmierdzącej składnicy. I nie na darmo zbliżyliśmy się z tym folksdojczem. Gdyby ktoś nie podmienił silników i nie wrzucił tam jakiegoś szmelcu, byłby pretekst do natychmiastowego zlikwidowania całej tej nory! - I złożyła pani Dokładny raport Lippoldtowi? - Tak. Nie powtórzył panu? - Widocznie boi się konkurencji. Ach, ta żandarmeria... Ale, pani jest, zdaje się, także folksdojczką? Byłaby pani jedną z nielicznych aresztowanych. Roześmiał się, przybrał bardziej swobodną pozę i zgodził się na podanie kawy i koniaku. Po chwili zapytał ponownie: - Więc jest pani folksdojczką? - Niemką, urodzoną tutaj. Pan przecież musi wiedzieć dokładnie? O, ktoś idzie, pewnie ten ze składnicy. Piotr już chwilę przedtem usłyszał czyjeś kroki i teraz, mimo zmierzchu, poznał usuniętego z pracy sprzedawcę. Wpuszczono go do domu i przedstawiono Maćkowi... - Odwrócić się do ściany, jesteście wszyscy aresztowani! - krzyknął Maciek, wyjmując broń. - Ależ ja o dziewiątej wieczór mam spotkanie z majorem Lippoldtem, zaraz po jego akcji... - Właśnie - powiedział Maciek - właśnie dlatego. Dwóch mężczyzn z obstawy wpadło do mieszkania. Wówczas Piotr zsunął się z drzewa, pociągając za sobą Adama. Przebiegli koło domu. Mężczyzna z gotowym do strzału pistoletem maszynowym zawołał za nimi: - Trzydzieści metrów od domu czeka motocykl! Podrzuci was do miasta! Duży, pomalowany na ochronny kolor motor z koszem stał pod drzewami. Za nim wojskowy łazik, pilnowany przez dwóch młodych ludzi. - Wskakiwać! - krzyknął jeden z nich i ledwo zdążyli się chłopcy usadowić, jeden w koszu, drugi na tylnym siodełku, zapuścił potężny silnik motocykla i ruszył pędem, podnosząc kłąb kurzu. - Takie motory Niemcy mają w Afryce, na pustyni! - zawołał Adam, przekrzykując ryk silnika. - Mieli! - odkrzyknął kierowca, przyodziany w skórzaną wojskową kurtkę i niemiecki hełm. - On ma wsteczny bieg! - wrzasnął Piotr, który chciał także pochwalić się znajomością sprzętu mechanicznego. - Tysiąc kubików! - wołał Adam. Tymczasem motor pruł najpierw jakimiś bocznymi, piaszczystymi drogami, potem przeskoczył na brukowaną szosę, zwiększając jeszcze bardziej tempo. Przechodnie spoglądali w zdumieniu na pędzący pojazd, z Niemcem przy kierownicy, wiozący dwóch chłopców. Byli zapewne przekonani, że są to aresztanci. Jakaś kobieta na ich widok krzyknęła głośno: Boże! Między domkami przedmieścia i polami jarzyn motor gnał coraz prędzej, a strzałka szybkościomierza drżała nieustannie pomiędzy cyframi 100 i 110. Wreszcie na jakiejś bocznej uliczce motor zahamował raptownie, stając niemal dęba; kierowca nie schodząc, powiedział do chłopców: - Dalej nie mogę, cześć! Wracam! Zwiewajcie szybko! Zeskoczyli z maszyny, która zawyła startując. Po chwili stracili ją z oczu. - Ty, Adaś, gdzie my jesteśmy? - zapytał Piotr. - Koło Zachodniego... Musi być niedaleko od stacji... - Walimy tam? - Gazem! Wpadli na dworzec akurat, kiedy zajechał elektryczny do Mińska Mazowieckiego. Przebiegli koło kontrolera, zostawiając go z ogłupiałą miną, jednym skokiem byli już w wagonie. Pociąg ruszył z szumem. Zatrzymał się w śródmieściu i pojechał dalej. Ale na Pradze, kiedy wybiegli na peron, zobaczyli już z daleka połyskujące hełmy. Zatrzymali się na moment, ale nie mieli innej drogi. Niemcy stali przy wszystkich wyjściach, otaczali też półkolem perony, wybierając pasażerów, którzy zdecydowali się tu wysiadać. Na szczęście żaden z żandarmów nie spoglądał w ich stronę. Piotr skulił się, przygarbił, jedno oko przymknął i bełkocąc pod nosem, ruszył drobnym kroczkiem w kierunku wyjścia. Adam, który natychmiast zorientował się w zamiarach kolegi, ugiął nogę w kolanie i kuśtykając zrównał się z przyjacielem. Wziął go pod rękę i zanucił popularną piosenkę, śpiewaną przez małych żebraków w pociągach: - Uwaga, patrz, uwaga, patrz, to idzie panna Mania... - Głośniej! - szturchnął go Piotr, z samozaparciem udający idiotę. - Uwaga, patrz, uwaga, patrz, to idzie panna Mania! - Adam wzniósł głos o oktawę. - Dobra, tylko bardziej kulej. - Jeszcze? Uwaga, patrz, uwaga, patrz... - O rany! Jeszcze! O, tak, fajnie, naprzód! Jeden z Niemców pogardliwie spojrzał na dwóch żebraków, zakurzonych jeszcze i obszarpanych po niedawnej ucieczce z magazynku EKD. Zobaczył ich wyciągnięte po prośbie dłonie i machnął ręką: - Schneller! Schneller! Żandarmi przepuścili chłopców, a jeden zdobył się nawet na ludzki odruch, kładąc Piotrowi na dłoni pieniądz. - Zawsze mi się udaje, kiedy robię z siebie idiotę! - oświadczył Piotr, gdy już znaleźli się poza niebezpieczeństwem. - Wymarzona rola dla ciebie - zgodził się Adam, obrzucając przyjaciela krytycznym spojrzeniem. - Idiota to coś wyłącznie dla ciebie... Ile ci dał? Piotr obejrzał monetę. Skrzywił się. - Dziesięć fenigów. - Toś bogaty! Aż strach! Cymbał jeden! - Kto? - No, nie ty, ten żandarm. Skąpy cymbał! - Mógł zastrzelić... - zastanowił się Piotr. - To fakt, ale co to za litość za dziesięć fenigów? Pobiegli ulicami w głąb Pragi. Było już ciemno. Ludzie poprzypinali do klap marynarek małe, nafosforyzowane broszeczki w kształcie żółwia. Pozwalały one nawet w najmroczniejszych zaułkach dostrzec z daleka, że ktoś idzie. Kobiety nosiły na bluzkach bardziej wymyślne żółwiki, które w dzień całkiem skutecznie udawały kosztowną jubilerską ozdobę. Zresztą od żywych żółwi, zwożonych przez hitlerowców z Grecji, aż się roiło w Warszawie. Kto chciał, mógł za grosze kupić niewielkie, nieruchawe zwierzątko, trwożliwie wychylające łepek spod szylkretowego pancerza. Moda na żółwie, pozwalająca niemieckim żołnierzom na dodatkowy zarobek, a cwaniakom z Pragi i Woli na rozwinięcie nowej gałęzi handlu, ku zdumieniu okupanta przerodziła się szybko w rodzaj swoistego protestu. Właśnie na murze starej kamienicy, koło której przechodzili obaj chłopcy, widniał wyrysowany kredą ogromny żółw. Napis z obu stron głosił: „Pracuj jak - tu następował rysunek żółwia - przyspieszysz wyzwolenie!” Chłopcy nie mieli czasu na podziwianie hasła. Widzieli takich dużo. Przyspieszyli tylko kroku, bo było już późno. W jednej z bram uliczny handlarz wołał półgłosem: - Żółwie prawdziwe i elektrycznie fosforyzowane, do ogródka i pokojowe, na bluzkie i rnarynarkie... Po pewnym czasie Piotr skręcił w wąską bramę i wprowadził przyjaciela na jakieś podwórko, z którego klatką schodową przeszli na sąsiedni, obszerny dziedziniec. Przedostali się przez jakąś niewidoczną niemal furtkę w murze zarosłym grubo dzikim winem i stanęli przed wysoką skarpą ruin. Adam rozglądał się zdziwiony, ale lekko popchnięty przez Piotra znalazł się tuż przy ścianie martwego, wypalonego domu, w której dostrzegł niewielką niszę. Kiedy się w nią wsunął, okazała się głębsza, niż to mu się wydawało z zewnątrz. Zrobił kilka kroków, słysząc za sobą oddech Piotra, aż zobaczył ciasny otwór, prowadzący na wolne powietrze. Wyjrzał. - Ty, Pietrek, przecież tu stoi twój hotel na kółkach! - A jak myślałeś? - ucieszył się z zaskoczenia kolegi Piotr. - Odkryłem nowe przejście. Kiedy czekaliśmy, co będzie, i baliśmy się, że Niemcy odnajdą mój wóz, to ciągle kombinowałem i kombinowałem. Żal mi było mieszkania, wiesz? Od różnych stron i ulic próbowałem wchodzić, tak żeby mnie nikt nie zauważył. No i znalazłem to dojście. Klawe, co? Nikt go nie zna. Tylko ty. Teraz nigdy nie wchodzę już bramą... Nie zawsze tu nocuję, ale mam tu coś schowane... - Nie skończył, ruszył do wozu, otworzył, wbiegł do środka, wybiegł ponownie, wlazł pod podłogę, z czymś się mocował, wreszcie wrócił, podając Adamowi jakiś metalowy przedmiot. - Tylko uważaj. Nabity... Adam pokręcił w zdumieniu głową. Miał w ręku nowiutkiego visa. Piotr sprawdził swój pistolet, zdobyczne niemieckie parabellum. - Z tego to się strzela, wiesz? Potem zamknął uważnie drzwi swego wozu. Trzeba było iść do składnicy. Szybko wydostali się na ulicę, odchylając deski w wysokim parkanie okalającym całe podwórze. Byli na Skaryszewskiej. Musieli teraz biec bez przerwy, zbliżała się bowiem dziewiąta wieczór. Od owej fatalnej godziny, zapowiedzianej na akcję majora Lippoldta, dzieliło ich zaledwie dwadzieścia minut. Sierpniowy wieczór przemieniał się już w granatową ciemność, gdy zdyszani, na pół żywi ze zmęczenia, dobiegli do składnicy. - Ostrzeż. Klekowskiego! Ja lecę do szkoły! - zawołał Piotr. Ulica była spokojna, cicha. Mieszkańcy małych domków siedzieli w swoich ogródkach, prowadząc senne, leniwe rozmowy. Z bielonych rynsztoków, w których płynęły fioletowe strumyczki ścieków, bił ostry fetor, mieszając się z zapachem lewkonii. Piotr przeskoczył kilka niskich parkanów, żeby sobie skrócić drogę, dotarł pod domek, w którym mieściła się tajna szkoła, zapukał do okna. - Kto? - zapytał kobiecy, zaniepokojony głos. - Ja, Piegowaty. Natychmiast wszyscy uciekać, wsypa! W mieszkaniu nastąpił popłoch. Piotr słyszał szuranie butów, pospieszne tłoczenie się przy wyjściu, trzaskanie drzwi, wyrzucanie czegoś z szuflad. Widział też wymykające się postacie... Po pewnym czasie jego wyczulone ucho złowiło szum nadjeżdżających z daleka samochodów. - Prędzej, jadą! - zawołał. - Uciekajcie polami! Nie na ulicę! - ostrzegał jeszcze ostatnich zbiegów ze szkoły. Odskoczył parę kroków i oparł się o sąsiedni parkan, gdzie zasłaniały go gałęzie karłowatej jabłoni, pochylone pod ciężarem dojrzewających owoców. W tym momencie rozległa się salwa z broni maszynowej. Po chwili zabrzmiały stłumione odległością słowa niemieckiej komendy, której zawtórowały gęste strzały. Piotr zorientował się, że kierownik postanowił widocznie uprzedzić rewizję składnicy i pierwszy zaatakował zbliżających się Niemców od strony, głównej bramy. Wpatrzony w ciemność przed sobą Piotr dostrzegł nagle z przerażeniem dwóch bezradnych, jakby sparaliżowanych uczniów i biegnącego wprost na nich, z wyciągniętym pistoletem maszynowym, Niemca. - Na bok! - wrzasnął z determinacją, czując jak mu się koszula lepi ze strachu do pleców. - Na bok! - powtórzył widząc, że drugi żandarm oświetla tę przerażoną dwójkę reflektorem polowym. Niemiec wycelował w Piotra, ale chybił. Kule świsnęły ponad głową chłopca. Sytuacja stawała się jednak groźna, gdyż część żandarmów nadbiegała uliczką od tyłu, kierując się w stronę pól, zapewne z zamiarem zaatakowania składnicy od bocznej bramy. Piotr, chcąc osłonić uciekające polami w tym samym kierunku dzieci, strzelił do nadbiegających Niemców. Jeden z nich złapał się za głowę i wywrócił, drugi musiał zgasić reflektor. Ale już z sąsiednich ogródków dochodziły gardłowe okrzyki i słychać było trzask gałązek i krzewów łamanych w pędzie przez hitlerowców. Piotr zmierzył uważnie, strzelił jeszcze raz i odskoczył w pole. Przypadł na chwilę w jakiejś bruździe, a potem skokami posuwał się w stronę składnicy. Ostatnie metry musiał już pełzać, gdyż z wozu bojowego żandarmerii, który łamiąc ogrodzenie, wjechał przez ogródki na pole, wystrzelił ostry promień reflektora i wydobył jego sylwetkę z gęstniejącego mroku. Piotr znów oddał strzał w kierunku nacierających, ale był to już ostatni pocisk. Niemcy zbliżali się. Od składnicy dzielił chłopca wysoki mur, wzniesiony z grubych płyt cementowych. O wdrapaniu się nań w tej sytuacji nie mógł nawet marzyć. Od bramy dzieliła go też spora odległość, gdyż cofając się kluczył i zmieniał kierunek. Pomyślał więc, że to już chyba koniec i nic go z matni nie wyciągnie. Ale wtedy właśnie skrzypnęły zawiasy furtki, jakieś cienie wypadły na pole i w stronę tyraliery hitlerowców posypały się serie z broni maszynowej. Niemcy przypadli do ziemi jak spłoszone zające i Piotr, wykorzystawszy chwilę zaskoczenia, podskoczył do furtki. Jakiś basowy głos, zaciągający melodyjnie, powiedział: - Kryj się, Piotr, kryj w hałdach, postaramy się ich tu zatrzymać... Był to Żenia, jeden z jeńców radzieckich, którzy zostali przez Maćka skierowani do pracy w składnicy. Teraz przydawało się ich doświadczenie żołnierskie; nie tylko utrzymywali Niemców w sporej odległości, ale starali się zepchnąć ich z powrotem w ogródki. Pomagało im dwóch naprędce uzbrojonych robotników ze składnicy. Celna seria z pistoletu maszynowego rozbiła reflektor na wozie bojowym i Niemcy poruszali się po omacku, nie znając terenu i nie mogąc rozpoznać sił przeciwnika. A siły te rosły. Piotr zobaczył grupę robotników i chłopców biegnących na pomoc. Na zapleczu składnicy powitał go gorączkowy rejwach. Kręcili się tam uczniowie i robotnicy, pomagając brodatemu Klekowskiemu i Adamowi wyciągnąć broń, ukrytą w lochach pod hałdami. Zaopatrzywszy się w broń, spieszyli na pole lub ku głównej bramie; tam bowiem zawzięcie szturmowali Niemcy i w każdej chwili można się było spodziewać dalszych posiłków wroga. - Kierownika nie ma? - rzucił w biegu Piotr. - Tu nie. Przy bramie. Tym odcinkiem ja dowodzę - oświadczył dumnie Klekowski, zajęty rozdawaniem pistoletów i karabinów. - Ale co mamy robić? - spytał ktoś. - Jak to co? Walczyć, panowie! - Klekowski podał ostatniemu z czekających pistolet maszynowy. Mimo powagi sytuacji Piotr roześmiał się. Połączenie osoby pana Klekowskiego z dowodzeniem walką przeciw majorowi Lippoldtowi wydało mu się niezwykle zabawne. Pokręcił więc w zdumieniu głową i machinalnie wziął do ręki podawany mu przez Adama empi.* [Skrót od niemieckiego „Maschinen-pistole” - pistolet maszynowy.] - Nie masz się co śmiać. Mały jesteś i nie wiesz, że ja szwadronem szwoleżerów dowodziłem, znam się na strategii i na taktyce. Zaraz pokażemy tym cieciom germańskim, jak Klekowski bije. Od tej chwili jestem dowódcą zgrupowania i zapowiadam, że będę walczył aż... O Jezu, a to co? - To rakiety, panie dowódco zgrupowania - uśmiechnął się Adam i zamierzał już pobiec za innymi, gdy Klekowski go zatrzymał. - Pozostaniesz przy mnie, na stanowisku dowodzenia! Ciszej... A co to znowu za diabeł? - Sprowadzili nowy wóz bojowy - stwierdził Piotr. - Jakie to stanowisko dowodzenia - skrzywił się Adam - skoro pan nawet nie wie, gdzie pana wojsko i co robi. Łączności pan nie ma. - Co prawda, to prawda, nie jesteś głupi, mój chłopcze. Musimy nawiązać kontakt z oddziałami... Potężny huk wstrząsnął składnicą. Klekowski poszarzał na twarzy. - Granatami walą! - poinformował Adam spokojnie. - To co będzie? - jęknął samozwańczy dowódca. - Granaty! - Piotr złapał Klekowskiego za klapę marynarki. - Tu są przecież granaty! Rzucili się do lochu, gdzie oprócz granatów znalazł się jeszcze lekki karabin maszynowy. Tymczasem Niemcy, wzmocnieni widać posiłkami, nacierali coraz mocniej: Minęło ich zaskoczenie i zbliżał się decydujący atak. Piotr złączył kilka granatów w wiązkę i nie czekając na rozkaz Klekowskiego, pobiegł miedzy hałdami w kierunku, skąd dochodził najsilniejszy ogień. Za nim, niosąc na ramieniu erkaem, podążał Adam. - Panowie - wołał rozpaczliwie Klekowski - nie zostawiajcie mnie samego z wrogiem! Nie słyszeli go już, więc brodacz, dobywszy z kieszeni marynarki manierkę, wychylił potężny haust wódki, obtarł usta i powiedział sam do siebie: - Pokażemy tym szwabom, pokażemy! Piotr dobiegł do pierwszej linii obrońców, nad nim przelatywały ze świstem i eksplodowały na hałdach pociski. Drugi z jeńców, Fiedia, zatrzymał chłopców: - Dokąd? - Granaty! - Wal! Puścił serię ze swego pistoletu, zmuszając zbliżających się Niemców do chwilowego zaprzestania ognia. Piotr wychylił się z płytkiego rowu i z całej siły cisnął granaty. Wzbił się słup ognia i dymu, powietrze zadrżało i zafalowało od potężnej detonacji. Tymczasem Fiedia schwycił od Adama erkaem i szył z niego równymi ściegami po zaskoczonych Niemcach. - Cofają się! - radośnie krzyknął Piotr, ale Adam pokręcił głową. - Zaraz wrócą. Teraz zaatakują od bramy! Czy uczniowie już bezpieczni? - Ci ze szkoły? O rany! Piotr rzucił się biegiem z powrotem, dotarł do siedzącego pod hałdą Klekowskiego i zawołał: - Widział pan tych uczniów ze szkoły? Uciekli? - Już? - zdziwił się Klekowski, dosłyszawszy widać tylko ostatnie słowo, po czym wstał, szykując się do jakiegoś dłuższego, bojowego przemówienia. - Pytam, czy ci ze szkoły uciekli? - A, ci. Już dawno... A Niemcy? Kolejna detonacja zmusiła Klekowskiego do przybrania bezpieczniejszej pozycji. Leżącej. Pociski latały teraz jak osy nad głowami, strącając z hałd różne żelastwo. Od strony bramy huczało od nieustannych serii z broni maszynowej. Piotr pomknął w tamtym kierunku. Inni robotnicy już tu byli, jeden z nich krzyknął do chłopca: - Cofamy się powoli! Za tory! Osłonięty występem muru, Piotr wypatrywał celu i strzelał do atakujących Niemców ze swojego empi, jednocześnie bacznie uważając, co robią jego towarzysze. Pot spływał mu z czoła, ręce bolały, zesztywniał kark, kurcz paraliżował mięśnie. W pobliżu spostrzegł zdyszanego, czerwonego na twarzy Adama. W nieprzerwanym huku wystrzałów, w świetle rozbłyskujących to tu, to tam rakiet i reflektorów wszystko nabierało ostrych i wyrazistych konturów. Kątem oka zobaczył nadjeżdżający samochód. Wyskoczył z niego niewysoki szczupły oficer. Wskazał ręką bramę. Nowo przybyły oddział żandarmów ruszył do ataku. Piotr powiedział głośno: - To pewnie Lippoldt! - Aha! Ustrzelę drania! - odkrzyknął Adam. Nie trafił jednak. Oficer skrył się za autem i stamtąd ostrymi rozkazami podrywał swoich do natarcia. Nagle zapanowało jakieś zamieszanie. Ulicą pędził wojskowy niemiecki łazik, a za nim motocykl z koszem. Żandarmi na moment zaprzestali strzelaniny. Gdy łazik znajdował się już koło wozu Lippoldta, gruchnęła z niego salwa. Auto oficera stanęło natychmiast w płomieniach. On sam osunął się na bruk i potoczył pod płonący samochód... Druga seria, z motocykla, musiała trafić wóz amunicyjny, bo znowu buchnęły płomienie i rozległ się huk eksplodujących pocisków. Na najbliższe domy padły iskry. Jeden budynek stanął w ogniu. Z daleka zawyły syreny straży pożarnej. - O rany! - jęknął Piotr. - Będzie piekło! Chaotyczna walka toczyła się teraz właściwie wszędzie. Niemcy, pozbawieni dowódcy, miotali się to w jedną, to w drugą stronę. Z małych domków uciekali polami mieszkańcy. Zbliżały się czerwone wozy strażackie. Tymczasem łazik i motocykl zajechały na teren składnicy, a stojący w samochodzie Maciek wydał natychmiast rozkaz: - Kierunek: tory! Skokami wycofywać się! Grupa Maćka osłaniała odwrót. Piotr dojrzał w niej kierownika składnicy; uzbrojony w pistolet maszynowy strzelał, prawie się nie kryjąc. Nagle zachwiał się, wypuścił broń, schwycił ręką za pierś i upadł na wznak. Maciek dalej kierował ogniem osłonowym. Piotr, dwaj Rosjanie i Adam pobiegli za innymi. Walka nie ustawała na sile. Nad ich głowami świszczały kule. Różnego kalibru pociski grzechotały o płaty blachy, wbijały się w żeliwne części silników, bombardowały dachy biura i magazynów, wzniecając tu i ówdzie pożary. Trzaskały szyby w budynkach. Wyskakiwały w górę stalowe pręty. Kawałki blach szybowały w powietrzu z piekielnym brzękiem. Cała składnica jakby ożyła, złom stawał się ruchomy, migotliwy, odbijał czerwony blask płonących domów i z sykiem skręcał się w ogniu eksplozji. Tuż obok nich runęła jedna z hałd. Wbiegli na trzeszczące, uginające się pod nogami żelastwo, brnęli w nim jak w bagnie. Któryś z Rosjan otrzymał postrzał w ramię, ale machnął ręką na znak, że nic mu nie jest. Biegnąc dalej, natrafili na skulonego, nakrytego odłamkami szmelcu Klekowskiego. Był półprzytomny. Obok niego leżała pusta manierka. Ocknął się na ich widok. - Koniec! Koniec! - zawołał płaczliwie. - Cofamy się! - krzyknął Piotr. - Maciek osłania! To imię dodało niepomiernej otuchy nieszczęsnemu dowódcy. Zerwał się szybko, schwycił pistolet, nie zapomniał też wsunąć w kieszeń manierki i niespodziewanie zaryczał donośnym basem: - Ja się nie cofam! Naprzód, szwoleżerowie! Lance... Nie dokończył, bo właśnie nadbiegali ludzie Maćka. Za nimi ostrożnie, wykorzystując jako osłonę sterty żelastwa, nadchodzili Niemcy. - Panie Klekowski! Dokąd? - zawołał Maciek, widząc, że stary dozorca ma zamiar ruszyć do boju. Ale Klekowski, nie orientując się zapewne, że to już ostatnia linia Polaków, wybiegł przed nią i znalazł się nagle między dwoma atakującymi w pierwszej linii Niemcami. - Jezus! Maria! - ryknął zobaczywszy, co się dzieje. I w ostatecznej rozpaczy złapał najbliższego żandarma za łeb, cisnął nim desperacko o ziemię i uderzył kolbą pistoletu. Nadbiegającego drugiego Niemca powalił, jak rozjuszony byk, potężnym ciosem brodatej głowy. Następnie rozejrzał się i nie widząc w pobliżu żadnego wroga, ryknął ponownie: - Nie znacie jeszcze Klekowskiego! Wstąpił w niego taki duch i animusz bojowy, że gdyby nie ludzie Maćka, poszedłby teraz sam na wszystkich hitlerowców. Ale zdołano go odciągnąć i zabrać za tory. Był lekko draśnięty. Chyba jednak nie czuł bólu, bo nie przestawał wołać: - Puśćcie mnie! Ja im sprawię łaźnię „Pod Messalką”! Ja im rzeźnię urządzę!! Za torami na bocznej drodze czekał już łazik, motocykl i duży, zdobyczny wóz niemiecki. Usadowili się ciasno jeden przy drugim. Pojazdy pomknęły ku lasom podwarszawskim. Klekowski. uspokojony trochę, zagadywał wciąż do dowódcy: - Alem się spisał, co? Po szwoleżersku, co? Tak im dałem, że się w Berlinie nie opamiętają! Tęgi jeszcze ze mnie dowódca, no nie, panie Macieju? Niech sami chłopcy powiedzą, jakem nimi komenderował! Raz, dwa, trzy! Samochody wjechały w miękkie, piaszczyste drogi leśne. Sunęły po nich cicho, oświetlone zielonosrebrnym światłem księżyca. Pachniało sosną, żywicą... Partyzanci zaczęli cicho nucić piosenkę: Hej, chłopcy, zaciągnąć straż, Nad całą ojczyzną rozległą. Hej, chłopcy, to kraj jest nasz, W niewoli, lecz niepodległy! Naceluj broń! W pierś wrogów pal! Zaciśnij dłoń! Opanuj żal! POŻEGNANIE Z DOMEM Pociąg pospieszny Warszawa-Kraków podskakiwał i szarpał na rozjazdach. Za każdym szarpnięciem zbity tłum pasażerów jakby się rozluźniał i ludzie z impetem uderzali jedni o drugich. Jedni klęli siarczyście, inni przepraszali. Piotr, stojący w największym kłębowisku w środku wagonu, łapał wtedy na chwilę oddech, starając się wspiąć na palce, by owiało go świeże powietrze, które wlatywało przez otwarte okno. - Cholera! - obruszył się jakiś mężczyzna obładowany tobołami. - Jakie oni dają wagony! Pociąg ma być pospieszny, a wagon z tamtej wojny, czwartej klasy! - W pierwszej są przedziały, czemuś pan tam nie poszedł? - odezwała się młoda, pulchna blondyna, którą Piotr dostrzegł na dworcu, gdy wciskał się do zatłoczonej trójki. - W drugiej też. Ale tam dla Polaków tylko pół wagonu, reszta niemieckie - uzupełnił ktoś inny. - A ja może na takiego wyglądam, co ma dziadźki* [Popularna nazwa pieniędzy.] na kolejowe luksusy? - denerwował się mężczyzna z wielkim bagażem. - No, jak pan z takim bagażem z Warszawy wyjeżdża, to i pieniądze chyba są. My to goli wyjeżdżamy, a oskubani wracamy - zaśmiała się kobieta. - Bo to i prawda! Szmuglerska chyba. To wy nas skubiecie jak się da. Na mięsie, na słoninie, na jajach... - Bez nas to byś pan już skarpetki konsumował i zakąszał kartkami żywnościowymi! - Ciszej, proszę państwa - wtrącił się młodzieniec z baczkami przez pół policzka, co chwila przecierający swoje oficerki, niemiłosiernie deptane przez innych. - Wiadomo, każdy musi żyć. Szmugler ryzykuje życie za funt masła, no to i sobie liczy... A obywatel nie jeżdżący też musi jeść. Z tych paru deka mięsa i margaryny, i dwóch jajek na miesiąc nie wyżyje. O co tu się użerać? - Pan się nie wtrącaj! - rozzłościł się podróżny z bagażem. - Jakeś pan taki glansowany partyzant, to bij pan kogo trzeba, a za szmuglerami nie wstawiaj! - A kogo trzeba, wujku? - roześmiał się ten z baczkami i w oficerkach. Ludzie w wagonie prychnęli tu i ówdzie śmiechem. Jegomość z tobołami odpowiedział surowo: - Uświadamiaj się pan gdzie indziej. U mnie uniwersytetu nie ma... - To nawet widać - stwierdziła pulchna blondyna, i zwróciła się do młodzieńca w oficerkach. - Pan zapewne na urlop się udaje? - Ten przysunął się do mówiącej i spojrzał na nią zdobywczo. Wyczuła widocznie jego wzrok, bo powiedziała karcąco: - Niech się pan odsunie, bo mi brakuje powietrza... - Jak się mam odsunąć, kiedy wszędzie te kufry. Kroku nie można zrobić, jak pragnę nieoczekiwanej radości. Tu nawet dzieciom nikt nie ustąpi. O, proszę - wskazał oczami na Piotra - jak ten mały pędrak się męczy... Piotra rozzłościły te słowa, więc stanąwszy na palce, żeby się wydać wyższy, oświadczył głośno: - Mali, w domu zostali, duży, a rozum kurzy! Nauczył się tego od Adama, który był istną skarbnicą zabawnych powiedzonek i uosobieniem warszawskiego humoru. - Ty, mały, stul się jak tulipan! - warknął facet w oficerkach. - Bronić takiego niedorostka, to ci jeszcze ubliży. - Nie musiał pan, sam się obronię! - Patrzcie państwo! Szmugler kieszonkowy! Zamknij się lepiej, bo cię tak zacementuję, że ci włosy spuchną! - O rany! - zniecierpliwił się chłopiec. - Nudzisz pan jak rycyna... Baczkowaty w oficerkach starał się docisnąć do Piotra, ale ludzie stali twardo. Tymczasem pociąg wyjechał już za miasto i przyspieszając bieg, toczył się równo między płaskimi łanami nie zżętego jeszcze owsa i późnej, jarej pszenicy. Iskry z lokomotywy padały na pole, oświecając płowy dywan zbóż, wlatywały również przez otwarte okna do wnętrza wagonu. Mijali ciemne wsie i miasta. Od czasu do czasu wynurzały się z mroku szare bryły domów, z czarnymi prostokątami szczelnie zasłoniętych okien. Z sąsiedniego wagonu przecisnął się inwalida, stuknął o podłogę kulą i wyciągnął dyszkantem jeden z ostatnich szlagierów, powstały natychmiast po upadku Mussoliniego we Włoszech: * [W obliczu zbliżającej się klęski Hitlera, sprzymierzony z nim przywódca Włoch Benito Mussolini został przez Wielką Radę Faszystowską odsunięty od rządów i na rozkaz króla aresztowany i uwięziony. Uwolniony przez hitlerowskich spadochroniarzy działał jeszcze krótki czas w północnych, okupowanych przez Niemcy, Włoszech. Uciekając przed wojskami aliantów, w skład których wchodził polski Korpus, został schwytany przez włoskich antyfaszystów i powieszony.] Ostatnio Benito Po tyłku pobito, Ojrali, o! Więc płacze Benito, że... ojrali... mu zbito, Ojrali, o! I woła: fuhrerze, Pomagaj mi szczerze! Ojrali, ojrali, o! I skoro il duce Tak skomli i skucze, Ojrali, o! To znaczy fuhrera Wnet weźmie cholera! Ojrali, ojrali, o! Jednego w Piemoncie, Drugiego na froncie Ojrali, o! Wykończą na cacy Ci sami Polacy! Ojrali, ojrali, o! Śpiewak skończył i wyciągnął kaszkiet: - Co łaska, proszę państwa, dla biednego żołnierza, co własnom piersiom ojczyznę zasłaniał, aż nogi postradał w poważnem procencie, co łaska, co wola, co z mleka, co z pola... Ludzie z trudem sięgali do kieszeni i torebek, inwalida zbierał datki, dziękując za każdym razem: - Za grube i drobne me dzięki nadobne! Piotr także wyciągnął pieniądz, ale inwalida dostrzegłszy chłopca, oświadczył uroczyście: - Cześć, towarzyszu broni, dla ciebie śpiewam za darmo. Jak się masz, Piegowaty! Chłopiec, który już wcześniej poznał po głosie dobrego znajomego z Dworca Głównego, uśmiechnął się. W czasach, gdy dorabiał na życie noszeniem bagażu, inwalida często polecał go szmuglerom i innym podróżnym. Poza tym wspólnie niejeden raz pomagali ludziom w czasie rewizji i łapanek... - Co to, w szmuglerkę się bawimy? - spytał inwalida, stanąwszy koło Piotra i zapalając zwinnie skręconego papierosa. - A tak, trochę... - No, nie musisz mówić. Grunt, że żyjesz. A dawno cię na dworcu nie widziałem. Już myślałem, żeś szwabom podpadł, nawet się trochę martwiłem. Myślę sobie: Hitler nie wybiera, czy dziecko, czy stary, każdy do pieca mu dobry... Ale widzę, całyś i zdrowyś, alleluja! Pociąg pędził przez granatową noc, snując za sobą czerwony ogon dymu i iskier. W wagonie powoli cichły rozmowy. Mimo otwartych okien było duszno, wisiał ciężki zaduch spoconych ciał, kurzu, nie sprzątanego wagonu. Nagle pociąg zaczął hamować, zrazu wolno, z jednostajnym zgrzytem, później ostrzej, gwałtowniej. Lokomotywa zasyczała i wypuściła kłąb białej pary, sygnalizując gwizdem zbliżanie się do dworca. - Warka - powiedział obojętnie inwalida. - Spokojny dworzec - stwierdził któryś z podróżnych. - Jak czasem... - mruknął inwalida. Gdy pociąg się zatrzymał, ktoś stojący przy oknie powiedział nerwowo: - Niemcy! - Idą? Do nas? - rozległy się niespokojne pytania. - A do nas... - Żandarmi? Przecież w tę stronę nie łapią! Puste worki im potrzebne czy co? Może oni tylko podjadą i w Radomiu zapolują na powrotny z Krakowa? Tam to mają towar... - pocieszał się jakiś pasażer. Niemcy jednak nie wsiadali, tylko coraz bardziej zwartym kordonem otaczali pociąg. I nie byli to żandarmi, ale gestapowcy, w szarozielonkawych mundurach, z czarnymi naszywkami na kołnierzach, z czarno-srebrnymi otokami na rękawach. Trupie czaszki widniały na sztywnych czapkach. - O rany! - szepnął Piotr. - To na ludzi łapanka, nie na towar... - Boisz się? Masz coś nie na temat? - cicho zapytał inwalida. Piotr potrząsnął przecząco głową. Patrzył tylko niespokojnie w stronę okna. Noc była ciepła, łagodna, przesycona zapachem idącym z pól i ogrodów. Na niebie połyskiwały roje gwiazd. Nikt jednak w gwiazdy nie patrzył. Opróżniano wagon za wagonem, pozostawiając tylko Niemców. Polaków odprowadzano grupami do poczekalni mieszczącej się w niskim, drewnianym baraku. Przyszła wreszcie kolej na wagon, w którym był Piotr. Wszyscy wyszli w milczeniu, z lekkimi, pustymi walizkami i związanymi w małe pakunki workami, przeznaczonymi na towar ze wsi. W pełnej zatęchłego powietrza, nie wietrzonej i zaśmieconej salce poczekalni tłoczyli się zatrzymani. Jednych ustawiono z podniesionymi rękami przy ścianie, tyłem do sali. Czuwali przy nich gestapowcy z wydobytą bronią. Inni, stłoczeni w zbitą gromadę, czekali w lęku i niepewności, mimo że przeszli już kontrolę i pozwolono im odjechać następnym pociągiem. Reszta cisnęła się w biegnącej przez środek poczekalni kolejce, która powoli zmierzała ku miejscu, gdzie stał wysoki oficer z okrutnym uśmiechem na twarzy, a koło niego kilku niższych stopniem gestapowców. Tam wszystkich rewidowano i tam decydowano o losie zatrzymanych. Piotr i inwalida stanęli jeden za drugim, obserwując uważnie, co się dzieje przed nimi. Jakiś mężczyzna, uderzony w twarz, krzyknął głośno, zwalono go na ziemię silnym kopnięciem i leżącego kopano dalej w brzuch i głowę. - Miał dolary... - zaszemrano w tłumie. Następna była starsza kobieta w żałobie. - Na szmugiel? - spytał tłumacz. - Nie. Do wnuczki na wieś... - Na wieś? Do partyzantów... - zaśmiał się chrapliwie gestapowiec. - Ja? W moim wieku... - zaczęła tłumaczyć kobieta. - Ach, so... A gdyby była młodsza, to by poszła do partyzantów, so! - wrzasnął oficer i strzelił kobietę pejczem przez twarz, aż z policzków trysnęła krew. Następnie popchnięto ją w stronę ściany, ku stojącym nieruchomo ludziom z podniesionymi rękami. - Weiter, weiter!!! - pokrzykiwali Niemcy. Wąż ludzki chwilami skracał się, ale z kolejnych wagonów napływali do poczekalni wciąż nowi ludzie, zajmując miejsce w kolejce. Przed Piotrem stał wysoki człowiek w rozpiętej skórzanej kurtce motocyklowej. Musiało mu być w niej bardzo gorąco, bo po karku spływały strużki potu. Nadeszła jego kolej; gestapowcy skrupulatnie obmacywali kurtkę, spodnie, kazali unieść ręce do góry, przeszukali kieszenie, pogrzebali w zdjętych półbutach, ale nic nie znaleźli. Wyciągnęli tylko z kieszeni portfel z dokumentami, odczytali jakieś papiery, sprawdzili dokładnie kennkartę i już mieli puścić go wolno, gdy niespodziewanie jeden z Niemców, zapewne dla złośliwego żartu, przeciął ostrym jak brzytwa nożem skórzaną kurtkę wzdłuż pleców. Z brzękiem psypały się jakieś monety, srebrne i złote, zwitki banknotów... W pierwszym odruchu i zatrzymany, i rewidenci rzucili się, by zebrać pieniądze, ale wtedy oficer doskoczył, brutalnie odepchnął swoich podwładnych, potężnym ciosem zwalił na podłogę mężczyznę i gdy ten jakimś rozpaczliwym szarpnięciem poderwał się, próbując uciekać, strzelił mu prosto w głowę. Mężczyzna w przeciętej na pół kurtce zachwiał się, opadł płasko na ziemię i znieruchomiał. Z rozbitej „strzałem skroni ciekła krew... - O rany... - szepnął Piotr, stojąc już przed rozwścieczonym oficerem i odruchowo wyciągając ku niemu swoją malutką walizeczkę. - Was hat er hier? * [Was hat er hier? (niem.) - Co on tu ma?] - spytał oficer tłumacza, gdy Piotr niezgrabnie otwierał swój mały bagaż. Tamten nachylił się, zerknął, ujrzał ręcznik, skarpety, koszulę oraz niewielką w formacie książkę, w czerwonej płóciennej oprawie, na której złociły się ozdobnie tłoczone litery tytułu. - Co ty czytasz? - zdziwił się tłumacz. - „Mein Kampf”? * [Mein Kampf (niem.) - Moja walka.] Istotnie, na samym wierzchu walizeczki spoczywało jubileuszowe wydanie świętej książki hitlerowców, napisanej przez samego fuhrera, a zawierającej zapowiedź tego wszystkiego, co Niemcy, pod jego przewodem, dokonywali od paru lat w całej Europie. - Znasz niemiecki? - zapytał oficer. - Trochę... - Potrafisz to czytać? - Staram się... - Skąd to masz? - W prezencie od pana Wundta... Z firmy „Karl Wundt”... To mój szef... Jechałem z nim do Krakowa... W nagrodę za dobrą pracę... Ale przeszedłem na chwilę do innego wagonu, a pan Wundt został... w swoim, nie-niemieckim i... Z peronu doszło Piotra głośne sapanie ruszającego pociągu, poczuł się więc pewniejszy i łgał coraz bezczelniej. Wiedział, że nikt dla niego nie będzie gonić pospiesznego i szukać jakiegoś Wundta, żeby potwierdził jego słowa. Jak nakręcony opowiadał o dobrym panu Wundcie, który uczy go niemieckiego, dał mu „Mein Kampf” i jeszcze inne piękne książki... Wreszcie oficer, trochę już znudzony, a cokolwiek też rozbrojony i rozbawiony jego opowieścią, machnął ręką i zapytał: - A co ty robisz w firmie? Może jesteś dyrektorem? - Nie, ja jestem tylko gońcem, ale pan Wundt mówi zawsze, że zajdę wysoko, bo jestem chętny i posłuszny, więc mogę kiedyś zostać urzędnikiem... Niemcy wybuchnęli gromkim śmiechem i pozwolili chłopcu oddalić się, ale on, robiąc jak najniewinniejszą minę, zwrócił się jeszcze do oficera o pozwolenie wyjścia na peron. - Ja mam astmę - wyjaśnił - a tu tak duszno... Oficer, który przed paroma minutami z zimną krwią zastrzelił człowieka, teraz pogładził chłopca po głowie i dał mu miętowego cukierka. Zaś jeden z gestapowców wyprowadził go z sali i wskazując Piotra stojącym na peronie wartownikom, powiedział: - Ein sehr braver Knabe, Mensch, er wird was im Leben haben...* [Ein sehr braver Knabe, Mensch, er wird was im Leben haben (niem.) - Bardzo dzielny chłopak, człowieku, on do czegoś w życiu dojdzie.] - Uśmiechnął się do kolegi na warcie i zawrócił do baraku. Piotr usiadł najpierw na ławeczce pod oknem, kątem oka obserwując wydarzenia na sali. Potem zaczął chodzić, niepokojąc się o inwalidę, bo Niemcy przerwali kontrolowanie kolejki i niespodziewanie zabrali się do ponownego rewidowania już raz sprawdzonych ludzi. Trwało to długo: Ciemny peron był pusty, tylko spacerujący wartownicy stukali podkutymi butami. Pociąg odszedł już dawno. Gdzieś na boczny tor podstawiono skład półtowarowy, półpasażerski. Od strony Radomia nadjeżdżał, zwalniając pod semaforami, pociąg osobowy. Wielu Niemców wybiegło z poczekalni, żeby ustawić się na przyjęcie nowych pasażerów. Powstał zamęt. W tym właśnie momencie na sali zabrano się do rewidowania inwalidy. - Tego to znamy - powiedział tłumacz do oficera - stale jeździ i śpiewa... - Co śpiewa? - „Chryzantemy złociste... stoją na fortepianie”... - zanucił inwalida, a potem zmienił melodię, by zaprodukować inny szlagier, niemiecką piosenkę „Nach jedem September kommt wieder ein Mai...” * [Nach jedem September kommt wieder ein Mai (niem.) Po każdym wrześniu następuje maj.] - Na ja, gut,* [Na ja, gut (niem.) - No tak, dobrze] żeby tylko nie śpiewał „Jeszcze Polska nie zginęła”... Bo zginęła, razem z jego nogą - oświadczył oficer sądząc, że jest ogromnie dowcipny. Inwalida z westchnieniem ulgi odszedł na bok i stanął tuż koło okna. Piotr wykorzystał moment nieuwagi wartownika, żeby szepnąć: - Ja tu jestem, w razie czego... Inwalida kiwnął lekko głową na znak, że zrozumiał i ciężko wparł się kulą w podłogę. Na peronie kotłowali się podróżni wypędzeni z pociągu radomskiego, na dalszym torze manewrowała lokomotywa, zmierzając do podstawionego składu, kolejarze wymachiwali latarniami. Do nozdrzy Piotra napływał zapach maciejek, rosnących na małym klombiku przed dworcem, zmieszany z gryzącą wonią dymu buchającego z lokomotywy. Wtem z poczekalni buchnął krzyk. To przy młodym człowieku w oficerkach i z baczkami znaleziono coś, co zwróciło uwagę Niemców. - Skąd to masz? - krzyczał tłumacz, wyjmując z dużej teczki tabliczki niemieckiej czekolady i paczki papierosów. Mężczyzna coś wyjaśniał, o coś prosił, ale oberwał ogłuszający cios w ucho, po którym przewrócił się na podłogę. Zaraz jednak ukląkł i zaczął skamleć o oddanie mu towaru, budząc tym pogardliwe uśmiechy zarówno Niemców, jak i Polaków, patrzących z odrazą na jego poniżanie się. Nagle klęczący podniósł obie dłonie i wpatrując się pokornie w oficera, powiedział: - Ja już nie chcę towaru, proszę tylko, żebyście mi darowali i puścili... Ja powiem, ja wiele wiem... Ten chłopiec, co go zwolniliście, wcale nie jechał z Niemcem, on... z tym kulawym śpiewakiem... Piotr usłyszał. Wpatrując się niespokojnie w okno, zauważył szybki ruch inwalidy; nagle jego ciężka kula poleciała z furkotem przez salę i uderzyła klęczącego w głowę. Uderzenie musiało być potężne, bo zwalił się ciężko na ziemię. Korzystając z zamieszania, inwalida wyprostował bezwładną nogę, odbił się mocno, jednym wyrzutem w górę przesadził okno, i już był na peronie. Pociągnął za sobą chłopca i ruszył biegiem ku odjeżdżającemu w stronę Warszawy pociągowi. Lekko wskoczyli na stopnie, wbiegli na pusty, ogołocony z ludzi korytarz. Piotr wyjrzał przez okno. Z bocznego toru ruszał właśnie na Kielce mieszany skład towarowo-pasażerski. - Skaczemy na drugą stronę! - zawołał chłopiec. Pchnął drzwi i skoczył, za nim inwalida, na moment znaleźli się obaj na ziemi, między dwoma jadącymi w przeciwną stronę pociągami. Po sekundzie byli już w jednym z towarowych wagonów, a stacja w Warce znikała w oddali, żegnając ich światłami semaforów i zgiełkiem poszukiwań. Aby uniknąć niespodziewanej kontroli, przeleźli na zewnątrz wagonu, dotarli z trudem do drabinki na jego tyle i wdrapawszy się na lekko zaokrąglony dach, płasko do niego przywarli. - Przed Radomiem skaczę! - wykrzyknął inwalida. - Muszę wracać do Warszawy. Interes likwidować! Ze śpiewem na dworcu koniec, plajta, przerzucam się na taniec! - A noga? - zapytał Piotr, starając się przekrzyczeć łoskot pędzącego pociągu. - Zdrowa! Przestrzelili mi dranie w obronie Warszawy. Od dawna już wyleczona, ale inwalidzkie papiery się przydały! Pęd powietrza nieco chłodził rozgrzane ciało Piotra, odświeżał i pozwalał ochłonąć. - Ty dokąd, Piegowaty? - Daleko... - odparł wymijająco chłopiec. Leżeli w milczeniu, patrząc na mijane domy, lasy i pola. Z daleka zabłysły światła manewrowe Radomia. Inwalida odczekał, aż pociąg zacznie hamować, zsunął się bliżej krawędzi dachu i zawołał do Piotra: - Bywaj, Piegowaty! Dużo szczęścia! Zgrabnie stoczył się na nasyp i dalej poturlał w zarośla. Piotrowi zdawało się, że widzi pożegnalny ruch ręki. Pociąg dojeżdżał do stacji i chłopiec zdecydował, że powinien także zeskoczyć. Nie wiedział, dokąd idzie ten pociąg, czy za Radomiem nie skręca gdzieś w bok, poza tym w samym Radomiu mogli go już przyłapać. Zobaczył puste węglarki stojące po lewej stronie i kiedy pociąg zwolnił już zupełnie, chłopiec zeskoczył i w dwu susach był we wnętrzu jednej z węglarek. W oddali słyszał niemieckie nawoływania, szczekanie psów, zgrzyt odsuwanych drzwi towarowych wagonów, widział też krótkie błyski ręcznych latarek.. - O rany! - szepnął z ulgą. - Niech szukają, tu mnie nie znajdą! W węglarce było brudno. Ściany i podłogę zalegała gruba warstwa pyłu. Piotr z niechęcią przysiadł w kącie, zastanawiając się, co robić dalej. Nie wiedział, dokąd pójdzie i czy w ogóle ruszy ten cały skład węglarek. Nie chciał pytać przechodzących z rzadka kolejarzy, zaś czekać zbyt długo nie mógł. Wtem zobaczył jakąś postać przemykającą ostrożnie wzdłuż wagonów. Na chwilę zamajaczyła jaśniejszą plamką w granatowym otworze rozsuniętych drzwi węglarki i znikła. Nie słyszał kroków, ale dojrzał kruchą sylwetkę. Równie cicho przybliżył się do drzwi, wychylił głowę. Tajemnicza osóbka wracała. Powoli, z namysłem, jakby sprawdzając wagon po wagonie. - Pssss... - syknął, gdy znalazła się blisko niego. Osóbka stanęła jak wryta i rozejrzała się niespokojnie. Nie widząc chłopca, uznała zapewne, że to jakieś urojenie i ruszyła dalej lękliwym, niezdecydowanym krokiem. Piotr wychylił się bardziej i syknął głośniej. Mała figurka na chwilę przystanęła, po czym przemknęła pod ścianami pociągu i znikła w odstępie między wagonami, tam gdzie ocierają się o siebie talerze buforów. - No chodźże tu, nie bój się! - powiedział Piotr stłumionym głosem. Po chwili do jego wagonu podeszła nieduża dziewczynka z wiklinową torbą. - Właź! - rozkazał podając jej rękę. - Nie stercz tak na widoku... Dziewczynka wdrapała się do wnętrza węglarki i rozejrzała nieufnie, usiłując rozpoznać twarz mówiącego. Pokręciła ze złością główką, bo w mroku dojrzała jedynie niewyraźny, ciemny kształt stojący koło niej. - Kto ty jesteś? - Piotr... - A co tu robisz? - Jadę... - Kłamiesz - surowo odezwała się dziewczynka. - Właśnie, że nie jedziesz, tylko stoisz i czekasz... - No, ale mam zamiar jechać. - Mój tata mówi, że dobrymi zamiarami piekło wybrukowane. - To wcale nie twój tata mówi, tylko takie przysłowie. - Właśnie że mój tata, nie sprzeczaj się! - To ty masz tatą? - O rany, ale masz pytania... Każdy ma tatę. I mamę. Nawet Niemcy! - Jak czasem. Są tacy, co nie mają... Musiało być coś specjalnego w głosie chłopca, bo dziewczynka przybliżyła się, jakby chciała zajrzeć mu w oczy. - No, czego chcesz, człowieka nie widziałaś? - burknął Piotr. Ale dziewczynka niespodziewanie pogłaskała go po rękawie marynarki i poprosiła: - Nie gniewaj się, o rany! - Mówisz „o rany”, zupełnie jak ja... - Te fajnie, dokąd jedziesz? - Daleko, za Skarżysko. - E, to wcale nie daleko... Raz, dwa i już się tam jest. - Tak dobrze znasz tę drogę? - Pewnie... Piotrowi wydało się, że dziewczynka powiedziała to słowo z niejakim lekceważeniem. - Straszna z ciebie podróżniczka - oświadczył usiłując nadać swojemu głosowi zdecydowanie kpiący ton. - I nie boisz się zgubić? - Nigdy się nie gubię! - O rany! A ile ty masz lat? - Co ciebie obchodzi? A ty ile? - Ja? Niedługo będę miał czternaście, lada dzień, wiesz? - Wielka mi sztuka! Mój tata ma trzydzieści pięć i wcale się tym nie chwali. A mama trzydzieści jeden, wiesz? - Pewnie, że wiem, bo mi mówisz. - Oj, jakiś ty mądry! A skąd wiedziałeś, że ten towarowy jedzie da Skarżyska? - Wcale nie wiedziałem. Tak sobie wskoczyłem... Zresztą on wcale nie jedzie, tylko stoi. - Ale pojedzie. Za jakieś dziesięć minut... Widzisz, beze mnie nic tyś nie wiedział! - O rany, ale z ciebie chwalipięta nabożna! - Nie mów stale „o rany”, bo to moje! Jak tyś mnie nazwał, jaka chwalipięta? - No popatrzcie, „o rany” jej, wszystko jej. Powiedziałem: nabożna. - Dlaczego nabożna? - Tak sobie, dla pucu! - Jesteś głupi, chociaż masz czternaście lat, a ja tylko jedenaście... Nie powinno się mówić dla pucu, tylko tak jak jest naprawdę, wiesz? O, będą przystawiać lokomotywę... - Jak masz na imię? - Magda. Brzydko, prawda? - Wcale nie brzydko, tak sobie, może być. - A ja bym się chciała nazywać Fryderyka. - To niemieckie imię. - Nie szkodzi, ale ładne i tak na serio, wiesz? - Wolę Magda. - To sobie wól, a ja wolę Fryderyka. O rany, co za człowiek, porozmawiać z nim nie można, zaraz się kłóci. Często jeździsz na tej trasie? - Piąty raz. Ale dawniej jeździłem za Kielce. - Dawniej? Kiedy? - No, kiedyś. Nie musisz od razu wszystkiego wiedzieć. Dziewczynka, obraziła się najwyraźniej, bo zamilkła i przykucnęła koło drzwi. Piotr spoglądał na blade gwiazdy, na powoli rzedniejącą ciemność i myślał, że pociąg powinien już ruszyć. Nim się rozjaśni. - Dlaczego masz taki duży koszyk? - zapytał wreszcie, chcąc przerwać milczenie. - To torba, nie koszyk. - Taka torba? Co w niej wozisz? - Nie twój interes. - O, aleś ważna. A co robi twój tata? - Pracuje. - Tu, w Radomiu? - Oj, naprawdę chyba jesteś głupi! Jakby pracował w Radomiu, to nie musiałabym do niego jechać, nie? - To daleko jedziesz? - Za Skarżysko. Jak ty. Ale ty pewnie na szmugiel! - O rany! To ty jesteś głupia. Dlaczego miałbym szmuglować? Dalszą rozmowę przerwał zgrzyt doczepianej lokomotywy i wstrząs, który przeszedł przez wszystkie wagony. Po chwili maszyna zasyczała głośno i gwizdnęła. Pociąg ruszył wolno, mijając stare zabudowania radomskiego dworca, puste perony, nieruchomych wartowników z niemieckiej straży kolejowej ubranych w czarne mundury. Dziewczynka poinformowała Piotra, że zaraz staną na kilka minut pod pompą. Stawali zresztą jeszcze kilka razy, to na zablokowanych rozjazdach, to pod zamkniętymi semaforami, to bez widomego powodu gdzieś na podmiejskich polach Radomia. Piotr odczytał głośno napis na murze jakiejś mijanej fabryki: - „Rader mussen rollen fur den Sieg!”. To znaczy: koła muszą się kręcić dla zwycięstwa... - wyjaśnił napis dziewczynce. Kiwnęła bez zainteresowania głową. W tym momencie zdał sobie sprawę, że jest widno, ale na szczęście pociąg wyjechał już z miasta. Mógł się teraz przyjrzeć uważnie swojej towarzyszce podróży. Miała zabawnie okrągłą buzię, dwa słomiane warkoczyki sterczały z obu stron nad uszami. Na nieco zadartym nosku ciemniały plamki piegów, a na policzkach i brodzie tworzyły się śmieszne dołeczki. Przykryła senne, jasnoniebieskie oczy powiekami i tylko czasami unosiła je, żeby sprawdzić, gdzie się znajdują. Nagle pociąg zaturkotał między wąskimi peronami jakiejś małej stacyjki i przyhamował koło skleconej z desek szubienicy, na której wisiało kilku mężczyzn. - Nie patrz! - powiedział ostro Piotr, gdy zdziwiona kolejnym postojem dziewczynka uniosła powieki. Lekki wiatr kołysał ciałami i obracał je ukazując zielone, zniekształcone śmiercią twarze. Na skrępowanych z tyłu rękach widać było ślady krwi, jakby umierający w ostatnim wysiłku chcieli wyswobodzić się z więzów, szarpiąc własne ciało. Po obu stronach szubienicy stali nieruchomo żandarmi niemieccy, spoglądając groźnie na mijający ich pociąg. - Rożki - odczytał Piotr nazwę stacji. - Tak - powiedziała dziewczynka. - To tutaj wczoraj zabito polskich więźniów-zakładników... Nie mogła już zasnąć. Chłód poranka i ten straszny widok sprawiły, że zrobiło się jej zimno. Wstrząsały nią dreszcze. Piotr bez słowa zdjął z siebie marynarkę, nasunął dziewczynce na ramiona, potem otworzył swoją małą walizeczkę i wygrzebał z dna cienki sweterek. - Masz, załóż. Spojrzała na niego z wdzięcznością, ale zaraz zapytała: - A tobie nie będzie zimno? - Mnie nigdy nie jest zimno! - z dumą, powstrzymując szczękanie zębów, oświadczył Piotr. Spoglądał na zmieniający się krajobraz, nasycający się różowością i złotem poranka, na łagodne zbocza niewysokich gór, pokryte sinofioletowymi lasami, po których pełzały jeszcze pasma mgieł, resztki uciekającej nocy. Na stacji Jastrząb do jednego z tylnych wagonów wsiadła grupa niemieckich żołnierzy, a obok, w sąsiednim wagonie jechali polscy kolejarze. Słychać było ich głosy. Rozmawiali o powieszonych w Rożkach i o jakiejś akcji na niemiecki pociąg. Dziewczynka przysłuchiwała się chwilę i powiedziała tym swoim poważnym tonem: - To niedaleko nas... Partyzanci wysadzili w powietrze... - I za to pewnie powiesili tych ludzi? - E, tata mówi, że i tak by wieszali, mordowali i palili, a jak im wysadzają pociągi, to się chociaż boją... Pociąg ciężko pokonywał zbocze, lokomotywa sapała, jej dym szedł na ściany lasów, które zbiegały prawie do torów. Gdy wyjechali na szczyt wzniesienia, zobaczyli rozłożone wśród lasów miasto. - Skarżysko - powiedziała dziewczynka. - Przesiądziemy się... Do osobowego... Wyskakiwać jednak nie mogli, bo w tyle jechali Niemcy, a tuż przed nimi - kolejarze. Na szczęście pociąg ulokowano na dalekim, bocznym torze i kiedy Niemcy poszli w stronę dworca, Piotr i Magda zręcznie zsunęli się z węglarki i zaczęli biec w kierunku krótkiego, trzywagonowego pociągu. Nagle za nimi rozległ się ostry krzyk i padł strzał. Czarno umundurowany banszuc stał na rozkraczonych szeroko nogach i strzelał w ich kierunku. Dokoła pryskały w górę niewielkie, ciemnoszare kamyki, kule z gwizdem uderzały o szyny i świstały złośliwie koło uszu. Na szczęście byli już blisko wagonów. Ktoś ukryty za pociągiem, wołał: - Dzieciaki, prędzej, w prawo, w prawo! Uskoczyli w bok i znaleźli się pod osłoną zrzuconych tu hałd węgla. Po sekundzie czyjeś ręce wciągnęły ich do wagonu. Pociąg ruszył, jakby maszynista chciał przyspieszyć odjazd. Do przedziału wszedł polski kolejarz. - Bilety do kontroli - powiedział. - Nie mamy... ledwo zdążyliśmy - szepnęła dziewczynka. - Dobra, Magda, dobra, kłaniaj się tatusiowi, a uważajcie, bo jest niemiecka kontrola i chodzi po wagonach. Pociąg wjechał w lasy, tor biegł przez rzeczkę. Pasły się nad nią krowy i stadko owiec. Po chwili ukazały się szare baraki otoczone kolczastymi drutami. Wisiały przed nimi jakieś szmaty, kręcili się wychudzeni, o szarych twarzach ludzie. - Co to jest? - zapytał szeptem Piotr. - Obóz żydowski. Oni pracują w Hasagu*, [Hasag - Przejęte przez Niemców zakłady zbrojeniowe W Skarżysku Kamiennej.] to taka niemiecka firma w Skarżysku. Robią amunicję. Ich ciągle zabijają i głodzą... Wiesz? Piotr kiwnął głową. Znał te sceny z warszawskiego getta... Twarz ściągnęła mu się smutkiem. Usłyszał, jak jakaś kobieta w czerwonej zapasce mówi głośno: - Co oni z nimi robią, co oni robią... - Antychrysty, nie ludzie! - burknął stary chłop. Pociąg stanął za barakami. Manewrowano nim, doczepiano coś do składu z tyłu i z przodu. - To przeciw partyzantom... - powiedziała Magda. - Z przodu idzie pusta platforma, żeby ona wyleciała w razie czego w powietrze, a nie wagony... A z tyłu przyczepiają wagon z wojskową eskortą, wiesz? Znowu ruszyli, biorąc gwałtownymi skrętami liczne wiraże torów, rzuconych w lasy. Korytarzem przeszedł niemiecki kontroler i dwóch żandarmów. Wcale nie sprawdzali biletów, tylko wołali głośno do pasażerów: - Achtung! Banditenzone! Gewehr bereit zu machen! Ludzie uśmiechali się lekko, a Piotr chciał znowu przetłumaczyć dziewczynce niemieckie wezwanie. Ona jednak stwierdziła, że zna to na pamięć i wyrecytowała: - Uwaga! Strefa bandycka! Broń trzymać w pogotowiu! - O rany! Ale klawo! - ucieszył się Piotr. - Co klawo? - No, że się tak naszych boją, nie? Pociąg zahamował gwałtownie, stanął; ze wszystkich stron sypały się strzały. Najgęściej ostrzeliwano tylny wagon, w którym jechała niemiecka eskorta. Piotr, mimo ostrzeżeń Magdy, nie mógł się powstrzymać od wyjrzenia przez okno. Zobaczył szare postacie szybko przeskakujące od krzaka do krzaka, od drzewa do drzewa i nieustannie ostrzeliwujące pociąg. Z okien przedziałów tylnego wagonu Niemcy odpowiadali zażartą palbą. Dopiero gdy w tym kierunku poszły ostre serie z ciężkiego karabinu maszynowego, wagon z eskortą zamilkł. Nagle spomiędzy drzew wyjechał młody, smukły oficer na koniu. Piotr przyglądał mu się, ale dopiero po chwili rozpoznał jeźdźca. I nie mógł powstrzymać się od okrzyku: - Maciek! Był to rzeczywiście sam Maciek, ale jakże zmieniony. W mundurze, w hełmie na głowie wydawał się Piotrowi wyższy i starszy. Tak się zaś składało, że w ostatnim czasie Piotr nie widywał swego przyjaciela, którego niegdyś uratował z łapanki niemieckiej. Przemierzał wprawdzie kilkakrotnie trasę z Warszawy, przewożąc partyzantom ważne polecenia, a i z lasów nierzadko wyprowadzał wysłanników, którzy później, w jego wozie mieszkalnym na Pradze, spotykali się z nie znanymi chłopcu osobami, jednakże rozkazy otrzymywał teraz od innego oficera. W dodatku przedtem widywał zawsze Maćka po cywilnemu. - Cicho... - szepnęła Magda. - Nie krzycz tak... - O rany, ale... - Cicho - powtórzyła jeszcze raz dziewczynka. W tym momencie ponownie rozległa się salwa od strony wagonu z niemiecką eskortą, ale jednocześnie Maciek, ciągle na koniu, podniósł dłoń i nagle pociągiem wstrząsnęła potężna eksplozja. - Rzucili wiązkę granatów pod niemiecki wagon! - ucieszył się Piotr. Magda kiwnęła tylko głową. Wokół zapanowała nagła cisza. Po ogłuszających odgłosach bitwy, nawet nawoływania partyzantów, by Polacy opuszczali pociąg, brzmiały jakoś bardzo cicho. Piotr pociągnął za sobą dziewczynkę i oboje, nie patrząc już, co robią inni współpasażerowie i co się dzieje z wyciąganymi z wagonów, pozostałymi przy życiu Niemcami, pobiegli w stronę małego wzgórka, na którym mieściło się stanowisko dowodzącego oficera. Na widok dzieci Maciek uśmiechnął się, zasalutował i powiedział krótko: - Witajcie! I biegiem w las. Na ciebie, Magda, czekają... - To ty znasz Maćka? - zapytał zdziwiony i jakby trochę rozczarowany Piotr. Dziewczynka kiwnęła znowu głową i przyspieszyła kroku. Znała dobrze okolicę, bo poruszała się po ścieżkach leśnych jak po ulicach, którymi chodzi się codziennie. Dobrnęli wreszcie do ogromnej polany, otoczonej zewsząd wielkimi, starymi drzewami, które wydawały się aż czarne w świetle upalnego dnia. Tu Magda zatrzymała się i powiedziała: - A to heca, ty też masz tu być! O rany! - Nie powtarzaj „o rany!” Mów lepiej „o raju!” Dziewczynka spojrzała na Piotra jakby z odrobiną lekceważenia i nic już nie odpowiedziała. W tym momencie wynurzył się z gęstwy uzbrojony człowiek, który zapytał: - Hasło? - Wielkie łowy! - powiedziała Magda. - Bari... - rzucił odzew partyzant i dodał z uśmiechem: - Cześć, Mysie Ogonki! - Cześć! - z ogromną powagą w głosie odrzekła Magda. Weszli w mroczną ścieżkę, ledwo widoczną w masie krzewów i splątanych pnączy. Przedzierali się ku widniejącym w tej gęstwinie wysokim drzewom. Znowu niespodziewanie wynurzył się człowiek i Magda powiedziała hasło. - Dobra, idźcie do numeru jeden - mruknął partyzant, znikając bezszelestnie w krzakach. Numer jeden był to szałas dowódcy zgrupowania. Piotr znał go już i właśnie u niego miał się zameldować. W szałasie siedziało jeszcze kilku uzbrojonych oficerów i jakiś cywil. Magda podbiegła do niego, a on uśmiechnął się i położył pieszczotliwie dłoń na jej głowie. Magda podała mu torbę z wikliny; otworzył ją, wyjął jakieś sprężyny, zmierzył ich długość i grubość. Do szałasu wszedł dowódca, niemłody już człowiek, z oznakami majora na naramiennikach. - No, jesteście - powitał ich. - Jechaliście tym zaatakowanym pociągiem? - Tak - powiedział Piotr. - Fajnie to poszło, o rany! Dowódca zwrócił się do cywila: - To te, inżynierze? - Te same! Teraz możemy zacząć następną serię... Radom dobrze załatwił... - Nie boicie się tak puszczać dziecka? - spytał jeden z oficerów. Miał miły, melodyjny głos, ale jego twarz pozostawała w cieniu. - No cóż, kiedy czasem trzeba... - westchnął cywil nazywany inżynierem. Zsypał do torby grzyby z płóciennego worka, odmeldował się i wychodząc rzekł do dziewczynki: - Ty, Magduś, wyjdź za dziesięć minut. Spotkamy się na początku drogi na Siekierno. Przy Czarnym Lesie... - No a ty, Piegowaty, coś przywiózł? - zwrócił się dowódca do Piotra. - Gołębie czekają na burzę, karmiąc małe... - wyrecytował Piotr, stając na baczność. - Wiesz, co to znaczy? - zapytał znowu oficer o melodyjnym głosie. - Melduję, że nie wiem. To jest szyfr. - Fajny malec... - powiedział oficer. - Będziesz z nim miał teraz częściej do czynienia - stwierdził dowódca, a pochyliwszy się nad Piotrem, zapytał: - Twój wóz działa? - Tak jest. - Nic podejrzanego? Nikt się nie kręci? - Nie widziałem. - Radio? - Melduję, że na chodzie... - Obsługa punktualna? - Tak jest. - Dobrze. Likwidujemy stację w twoim wozie. Przenosimy. Front się przesunął. Teraz lepiej będzie tutaj. Zresztą zbyt długo już tam działa. Niemieccy specjaliści mogli ją już umiejscowić. Porucznik Kmicic pojedzie z tobą do Warszawy i przewiezie stację z radiowcami tutaj. Pojutrze odjazd z Pragi. Jutro kontakt z Konradem, będzie u ciebie w wozie o dziewiętnastej dziesięć. Razem z nim przyjdzie Trubadur. Wy, poruczniku, przekażcie Konradowi projekt nowej wersji „Jurów”. Udoskonalonej. To tyle. Teraz, Piegowaty, odpoczywaj i podjedz sobie. Zaraz wrócą ludzie z akcji „Rożki” i pogadasz sobie z przyjacielem. - Rożki? - zdziwił się Piotr, zapomniawszy o zasadzie niezadawania pytań. Ale oficer o melodyjnym głosie, ów Kmicic, powiedział: - No tak, to odwet za Rożki, za egzekucję... Nie widziałeś, jak pisali kredą na wagonach: „Za Rożki”? - Nie widziałem, spieszyliśmy się - wyjaśnił Piotr. Wyszedł z szałasu akurat w chwili, gdy z zarośli wynurzał się Maciek. Powiedział do Piotra: „Zaczekaj!” i ruszył do szałasu dowódcy. Wrócił stamtąd po kilku minutach, trochę jakby zasępiony. Wziął chłopca za rękę i oddalił się z nim w stronę innego szałasu, wokół którego kładli się i sadowili, jak kto mógł, wracający z akcji partyzanci. - Masz, wcinaj - Maciek podał Piotrowi kawał razowca obłożony słoniną. - W tej manierce jest dobra woda, pij do skutku, stary! - Odczekał, aż chłopiec sobie podje i powiedział krótko: - Jestem teraz dowódcą grupy dywersji... Nie będę już przyjeżdżał do Warszawy. Te sprawy przejmuje Kmicic. Aha, zapomniano ci powiedzieć, że kopię nowej wersji „Jurów” masz ty zabrać. I oddać osobiście Staremu. Stary był mechanikiem z fabryki w Ursusie; Piotr już parokrotnie dostarczał mu różne polecenia, rysunki techniczne, plany. - Nikomu innemu, pamiętaj, tylko Staremu do rąk. Piotr zapytał Maćka o swoich przyjaciół. Po pamiętnej wielkiej akcji na składnicę złomu, zarówno kumpel z czasu kolportażu „Kuriera”, Adam, jak zabawny pan Klekowski, nazwany potem już na dobre Zagłobą, zostali skierowani do lasu. Także dwaj radzieccy wojskowi, którzy nocowali u Piotra w piwnicy. - Nie bój się, jeszcze ich spotkasz. Jeśli nie tym razem, to następnym. Teraz ich nie ma. Wysłani na rozpoznanie. Klekowski z nimi... No, śpij stary, bo masz oczy jak morska świnka. Później przyniosę ci tę kopię dla Starego. Piotr istotnie czuł ogarniającą go senność. Powietrze nasycone było zapachem żywicy. Z posłania wyłożonego gałęziami sosny i świerka biła mocna, usypiająca woń. Zza cienkiej ścianki dobiegały pogwarki partyzantów, zlewające się z lekkim szumem drzew w jeden monotonny pogłos. Chłopiec przespał twardo cały prawie dzień i dopiero gdy zmierzchało, obudził go cichy śpiew partyzantów. Nucili piosenkę o płaczących wierzbach... Las szumiał wzmagającym się wiatrem. Będzie burza... - pomyślał rozespany Piotr, a potem zerwał się dojrzawszy, że zapada już wieczór. Po chwili wszedł Maciek i podał Piotrowi złożony we czworo arkusik pergaminowego papieru, owinięty w niemiecką gazetę. - W razie czego zjedz to, ale nikomu poza Starym nie oddawaj - powtórzył, po czym wręczył chłopcu jeszcze zawiniątko z jedzeniem i butelkę z herbatą. - Zdobyczna na Niemcach, prawdziwa. No to musisz wracać, chłopie... Uścisnął mu mocno rękę, a potem niespodziewanie nachylił się i pocałował go. Piotr odczuł jakiś skurcz w gardle, ale opanował się i powiedział zawadiacko: - Cześć! Trzymaj się, Maciek, sosny! - A ty buforu! Może pozdrowić od ciebie Magdę? - O rany! Zapomniałem o tych „mysich ogonkach”... Fajna, chociaż dziewczyna, nie? - No pewnie. Przy ścieżce prowadzącej z obozu na polanę stał już Kmicic. Był po cywilnemu. Kiwnął Maćkowi dłonią i przywitał serdecznie Piotra. Szli dość wolno i dopiero po dłuższym czasie znaleźli się na wielkiej polanie, zalanej teraz srebrnym światłem księżyca, w którym każde drzewo przybierało niezwykłe, tajemnicze kształty. - Zdążymy na pociąg? - zaniepokoił się chłopiec. - Ten pociąg na nas poczeka - uśmiechnął się Kmicic. Zagłębili się w las, idąc w trochę innym kierunku niż ten, z którego przyszedł Piotr. Po dwu godzinach las się nagle skończył. Stali na szczycie sporego wzniesienia, przy starej, biało otynkowanej kapliczce. Kmicic rozejrzał się, przeskoczył przecinającą zbocze wyboistą drogę i zanurzył się w rzadkich zaroślach po drugiej stronie. Po chwili dobiegł stamtąd warkot silnika samochodowego i na drogę wytoczył się szary opel z niemieckimi numerami rejestracyjnymi. Siedzący przy kierownicy Kmicic, nic nie tłumacząc zdziwionemu chłopcu, otworzył drzwi i rzucił: - Wsiadaj! Ruszyli tak szybko, jak na to pozwalała marna, polna droga. Przyciemnione, niebieskawe światła reflektorów nie sprzyjały szybszej jeździe. Dopiero gdy wpadli na szeroką asfaltową szosę, kierowca mocniej nacisnął pedał gazu i opel podskoczył jak koń spięty ostrogą. Jechali w milczeniu. Chłopiec dopiero teraz mógł się dokładnie przyjrzeć Kmicicowi. Miał on gęste, zmierzwione blond włosy, twarz szeroką, o wystających, jakby mongolskich kościach policzkowych, jasną cerę i niespodziewanie ciemne oczy i brwi. Najbardziej podobał się chłopcu jego głos. Spokojny, melodyjny, głęboki. Mówiąc Kmicic trochę przeciągał słowa, jak to czynią ludzie ze wschodu. Piotr nie chciał zadawać pytań. Jego towarzysz koncentrował się na uważnym prowadzeniu wozu, rozwijając coraz większą prędkość. Dopiero po jakimś czasie powiedział do Piotra: - Słyszałem o tobie. Jesteś podobno cholernie odważny i zawsze oszwabisz przeciwnika. Piotr nie wiedział, czy to jest pytanie, czy stwierdzenie, i dlatego milczał dalej, chociaż słowa Kmicica sprawiły mu przyjemność. - Nawiałeś gestapowcom, tak? - Tak. - I pomogłeś nakryć jakąś ich agentkę? - No tak... - A ten twój wóz jest na Pradze? - Na Pradze. Chłopiec jakoś nie zdradzał ochoty do rozmowy, ale Kmicic mówił dalej. - Podaj mi na wszelki wypadek dokładny adres, bo wiesz, wszystko może się przytrafić, licho nie śpi, mogą nas rozdzielić... W tym momencie na szosie zabłysły światła patrolu. Kmicic zahamował ostro, z piskiem opon i szepnął Piotrowi: - Nic się nie bój! Podał Niemcom jakieś dokumenty i coś do nich szybko powiedział; Piotr nic z tego nie zrozumiał, mimo że z niemieckim jakoś sobie dawał radę. Niemcy zaśmiali się, oddali papiery, zasalutowali. Wóz ruszył. - Miałeś cykorię? - Nie - zaprzeczył Piotr, chociaż czuł pot na plecach. - Ma pan kute papiery... - Jakie? - No, kute, takie żelazne. Mogą być lane, blaszane i kute, ale kute najmocniejsze. Stal. - No widzisz. Udało się. Jakoś mi się stale wiedzie... Przejeżdżali przez przedmieścia Radomia, pogrążonego w mroku. - Ale może się kiedyś nie udać... Na wszelki wypadek daj mi adres twojego cyrku pcheł. Piotr, cokolwiek obrażony, wyjaśnił Kmicicowi dokładnie, jak trafić na opuszczone praskie podwórko, a kiedy skończył, mężczyzna zapytał: - To tam u ciebie byli ci dwaj Ruscy i ten stary komik, ten Zagłoba? - Tak. - No, to „Trylogia” prawie w komplecie. Ty powinieneś być panem Wołodyjowskim... Przed jakimś domem Kmicic zatrzymał wóz. - Zaczekasz chwilę. Muszę tu wstąpić na sekundę, dziewczyna, sam wiesz... Nieobecność Kmicica przedłużała się i zmęczony Piotr przymknął oczy. Zasnął. Spał bez snów. Twardo. Nie wiedział, jak długo, ale kiedy Kmicic wrócił, zaczynało już szarzeć na wschodzie. Ruszyli znowu. Kmicic mruknął: - Wolę jeździć za dnia... Piotr pomyślał, że tłumaczy się ze swojej nieobecności i powiedział zaspanym głosem: - Nie szkodzi, ja się wyspałem przez ten czas... Oficer spojrzał na niego zdziwiony, nie widząc związku między swoją uwagą a stwierdzeniem chłopca, uśmiechnął się po chwili i rzucił: - Bałem się trochę o ciebie, niestety musiałem czekać... Nie ze względu na dziewczynę nawet... Miałem coś załatwić... No, ale dobrze, żeś się przynajmniej przespał. Zaraz będziemy w Warszawie. To ja się u ciebie prześpię, jeśli pozwolisz. Dobrze? - Jasne - oświadczył raźniejszym głosem Piotr. - A załatwił pan swoje sprawy? - Co? A, tak, oczywiście, w końcu załatwiłem wszystko pomyślnie. - Czy ja mam być dzisiaj wieczorem, jak przyjdą Konrad i Trubadur? - Ależ tak, koniecznie, możesz być bardzo potrzebny. Konrad jest szefem sztabu całej organizacji, a Trubadur kieruje wywiadem... Zabawny pseudonim sobie wybrał, prawda? Trubadur... Zresztą to bardzo piękny mężczyzna, naprawdę jak średniowieczny trubadur... - rozgadał się Kmicic. Piotr słuchał tego z zainteresowaniem, ale i z niejakim zdziwieniem, bo dotychczas nikt mu nie wyjawiał tajemnic poszczególnych ludzi, zwłaszcza pełniących tak wysokie funkcje. Uznał to jednak za dowód wielkiego zaufania i uśmiechnął się do Kmicica z sympatią. Tamten objął chłopca szybkim spojrzeniem ciemnych oczu, spoglądających uważnie spod nastroszonych czarnych brwi. - No, przyjacielu, dobijamy razem ze słońcem. Rzeczywiście, w oddali widać było zabudowania miasta i wieże kościołów, a cała wschodnia część nieba zapalała się czerwoną łuną, która przechodziła wyżej w pas fioletu, by następnie wtopić się w granatową jeszcze toń nieboskłonu. Tylko tuż nad samym horyzontem, pod koroną czerwieni, widniał długi i wąski skrawek ciemności. - Oto dowód, że ziemia jest okrągła - uśmiechnął się znowu Kmicic. - Wyżej dochodzą już promienie słońca, a na samym dole wybrzuszenie globu zasłania światło. Wpadli w puste jeszcze miasto, przebyli bez kłopotów, podobnie jak w nocy, dwie kontrole żandarmerii i przejechawszy przez most, zaplątali się w praskie uliczki. O tej porze żaluzje sklepów były jeszcze zamknięte i zasłonięte okna w domach. - Lepiej nie zostawiać wozu na ulicy, przed bramą... - zauważył Piotr. Kmicic zgodził się i przejechali jeszcze parę metrów, by ustawić samochód za węgłem sąsiedniej kamienicy. Piotr znalazł w mieszkaniu trochę jedzenia, wyłożył też zapas wzięty z partyzanckiego obozu, nagrzał wody i powiedziawszy, że ma jeszcze coś do załatwienia na mieście, zostawił Kmicica samego. Sądził, że jego gość ma ochotę dobrze się wyspać, sam zaś nie czuł już ani senności, ani zmęczenia, chciał natomiast jak najszybciej wręczyć kopię planów Staremu. Po wyjściu z wozu nieznacznym ruchem wyciągnął broń ze schowka i ukrył ją pod koszulą. Stanął w wąskim przesmyku między gruzami, obejrzał dokładnie wejście do lochów i tęsknie popatrzył przez lukę w płocie na cukierenkę, w której jeszcze nie tak dawno urzędował staruszek z kresów, przyrządzający aromatyczną herbatkę i częstujący dobrych znajomych ciastkami z prawdziwym kremem. Następnie Piotr skierował się w stronę ukrytego przejścia na sąsiednie podwórze, sprawdził, czy wszystko w porządku, wreszcie wyszedł normalnie, bramą. Szedł powoli przez miasto, nad którym narastał powoli upał. Oglądał wystawy, ruch uliczny, ostrożnie wkraczał na skrzyżowania, bojąc się niespodziewanej łapanki, a cały czas miał wrażenie, że znalazł się w obcym mieście. Jakby nie tu żył od urodzenia, nie tu zakosztował najprzeróżniejszych przygód. Dopiero po pewnym czasie zdał sobie sprawę, że po prostu nie ma już w tym mieście nikogo bliskiego. Rodzice zginęli na początku wojny i pozostała mu po nich tylko wyszarzała fotografia. Nikogo z tych, z którymi związał go los, których polubił i do których się przywiązał, nie ma już w Warszawie; pana Wacława zabili w gestapo, Maciek, Adam, Rosjanie, cukiernik - są daleko, w samym sercu wielkich lasów. Może tylko ten inwalida jest jeszcze na dworcu, choć i on na pewno się gdzieś ulotnił po ostatniej historii w Warce. I Piotr zatęsknił nagle za lasami, po raz pierwszy w życiu poczuł się w Warszawie nieswojo. Obejrzał się za jakąś dziewczynką, przypominającą Magdę, ale to nie była ona, więc machnął z desperacją ręką, jakby przekonując sam siebie, że Magda to tylko dziewczynka, ot, Mysie Ogonki i tyle. Do Ursusa pojechał pociągiem elektrycznym, rozglądając się za inwalidą. Bez rezultatu. Sympatyczny mężczyzna o basowym głosie zniknął z dworca i z pociągów. W Ursusie Piotr przekąsił coś w małej kawiarence i zastanawiał się, czy ryzykować pójście do fabryki. Wybrał jednak czekanie i wizytę u Starego w domu, po pracy. Słońce przetoczyło się już wysoko, piasek pod nogami chłopca nagrzewał się coraz bardziej, cherlawe sosny podwarszawskie szarzały w dusznej spiekocie. Piotr zatęsknił za jakimś zacisznym miejscem, nad wodą, wśród zielem. Poszedł daleko za osiedle. Wynalazł niewielki stawek, w połowie pokryty zielonym dywanikiem glonów, spośród których wyrastały białe i żółte kielichy wodnych kwiatów. Nad stawkiem stały brzozy i rosły gęste kępy krzewów, wśród nich czarne, pokrzywione jałowce, wydzielające na słońcu cierpką woń. Murawa pod brzozami, twarda, pożółkła od gorąca, zapraszała do wypoczynku. Piotr przystanął w słabym cieniu, rzucanym przez brzozy, zdjął marynarkę i koszulę, zwinął je w wałek pod głowę, ułożył się z westchnieniem ulgi na trawie i zaraz zasnął. Musiał spać cały prawie dzień, bo kiedy się obudził, słońce już spadało ku zachodowi, cienie wydłużyły się, upał nie był tak piekący. Z pobliża dochodziły dziecinne głosiki, a jeden, szczególnie śmieszny i natarczywy, powtarzał co chwila: - Jurek, ogórek, kiełbaska i sznurek! Kiełbaska uciekła, a Jurek do piekła! Piotr roześmiał się, podniósł na łokciach i ujrzał gromadkę dzieci, bawiącą się w „niebo i piekło” na wątłym spłachciu piasku po drugiej stronie stawu. Jeszcze dalej w tamtym kierunku szarzały jakieś zabudowania, pobielane domki, brunatne stodoły i obory, skąd dochodziło porykiwanie dojonych na podwieczerz krów. Z kominów szedł prosto ku niebu białawy dymek. Piotr ubrał się szybko, zerknął na swój nie zawsze punktualny zegarek, porównał czas ze słońcem i z zadowoleniem pokiwał głową. Dzieciaki bawiły się dalej, pokrzykując ten śmieszny wierszyk bez sensu. Nagle, gdy Piotr zamierzał już odejść, jakieś postacie dopadły odległych domków, sypnęły się strzały, których daleki odgłos przypominał sypanie grochu. Piotr instynktownie cofnął się w cień drzew. Przyłożył dłoń do oczu. Tak, nie było wątpliwości. Niemcy pacyfikowali małą wiejską kolonię. Ujrzał dokładnie ich zielone sylwetki, potem wypędzanych z domów gospodarzy, następnie usłyszał nowe serie strzałów i dojrzał padających raptownie na ziemię ludzi. Z jednej z chałup strzelił w górę czerwony płomień; aż tu do stawku dotarł jego ostry syk. Później zapalił się następny dom, a po chwili już cała kolonia stała w ogniu. Na niebie zaczął wyrastać ciemny, coraz bardziej rozdymający się grzyb dymu. Dzieci zamilkły, skupiły się, patrzyły przerażone w stronę pożaru. Piotr przebiegł na ich stronę. - Jesteście z tej wsi? - Tak - powiedziała dziewczynka o śmiesznym głosiku. - Tam są Niemcy, prawda? Zabijają nasze mamusie i tatusiów... Nas też zabiją, tak? - Może nikogo nie zabiją! - krzyknął Piotr i nakazał dzieciom, by uciekały w stronę widniejącego w oddali większego masywu lasu. Sam pospieszył ku kępie brzóz, wynalazł jakiś wykrot, wskoczył weń i narzucił na siebie gałęzie z liśćmi. Postanowił tu przeczekać do odjazdu Niemców. Czas dłużył mu się niepomiernie. Wreszcie usłyszał odgłos zapuszczanych silników i ruszających wozów. Ich oddalający się szum niknął powoli. W osiedlu ożył ruch, gaszono pożary. Piotr pobiegł szybko do Ursusa. W małym domku na skraju osiedla zastał Starego, oddał mu kopię planów, opowiedział pokrótce o swoim pobycie w lesie i o dzisiejszym spotkaniu Kmicica z przedstawicielami dowództwa. - O której? - zapytał Stary. - O dziewiętnastej dziesięć, w moim wozie... Stary zerknął na porcelanowy kuchenny zegar i powiedział sucho: - Spóźniłeś się... - O rany, to przez tę niemiecką awanturę. - O spaleniu kolonii wiem... Jeszcze płonie. A gdzie dzieci? W lesie? Dobrze. Znajdziemy je, a ty wracaj! Piotr pospiesznie pożegnał się ze Starym i zdążył jeszcze złapać pociąg elektryczny, tak że po kilkunastu minutach był w mieście, a po półgodzinie niedaleko swojego podwórza. Naregulowany u Starego zegarek wskazywał za dziesięć ósmą. Już na sąsiedniej ulicy Piotr dostrzegł coś, co go zaalarmowało: szereg bud gestapowskich, ustawionych jedna za drugą. Jeszcze kilka kroków i ujrzał plecy czających się pod ścianami domów Niemców. Zawrócił raptownie i wbiegł na podwórze, skąd szereg jemu tylko znanych przejść i zakamarków prowadziło do wozu. Ale doszedłszy prawie na miejsce, usłyszał bieganinę, głośny tupot twardo podkutych butów, strzały. Dotarł najostrożniej, jak tylko potrafił, do wnęki w murze, w bezpośrednim sąsiedztwie jego siedziby. Strzały wzmogły się. Dochodziły z jego, pustego, zwykle, podwórza. Piotr wyjrzał z wnęki i zobaczył leżącego w kałuży krwi mężczyznę, drugiego wyszarpywano dosłownie z wozu, jacyś cywile, zapewne z ochrony sztabu, ostrzeliwali się spod gruzów przy wejściu do piwnicznych lochów. Gestapowcy znęcali się nad wyciągniętym z wozu mężczyzną, jednocześnie zaciskając krąg ognia wokół broniących się przy gruzach Polaków. Piotr szukał oczyma Kmicica. Wtem zobaczył, jak z bronią w ręku przebiega podwórze, strzela i znika w bramie. Z ulicy dochodzą krótkie, urywane salwy. Piotr na chwilę przymknął oczy, jakby nie mogąc uwierzyć w to, co widział. W to przede wszystkim, że Kmicicowi pozwolono uciec. Kiedy je znowu otworzył, Niemcy opuszczali już podwórze, pozostawiając zabitych mężczyzn. Chłopiec czekał kilkanaście minut bez ruchu, czując jak mu cierpną ręce i nogi. Dobrze zrobił, bo po chwili zajechał przed bramę ciężarowy samochód i jacyś ludzie zaczęli uprzątać zwłoki. Wreszcie zapanowała zupełna cisza. Wówczas Piotr przekradł się do swojego mieszkania. Ujrzał poniszczone rzeczy i powywracane sprzęty. Ktoś zabrał jego książki i wyblakłą fotografię rodziców. Poruszając się jak automat, wziął poduszkę, koc, ściągnął z tapczanu nawilgły czyjąś krwią materac, zamknął za sobą drzwi, wsunął się w wąski przesmyk, w którym zakrzepły już ślady krwi zabitych Polaków, i spuścił się do ciemnej piwnicy, nie zwracając nawet uwagi na piski zmykających szczurów i ostre miauknięcie rozbudzanego kota. Upadł na przyniesione rzeczy i nagle rozpłakał się... RATUNEK PRZYCHODZI WIECZOREM Na polanie tliło się niewielkie ognisko. Dorzucano do niego mokrych gałęzi, bo bór był tu stale wilgotny; rzadko kiedy słońce przedzierało się przez gęstwę starych świerków, porastających skalisty grunt, pofałdowany wzgórzami. Kilku mężczyzn siedziało wokoło ogniska. Ogniki papierosów wybłyskiwały i gasły na tle ciemnej ściany lasu, a siwe dymki wtapiały się w tłustą, nisko wiszącą nad ogniskiem żółtawą chmurę. Zapowiadało się na burzę; leniwe, martwe powietrze nie poruszało gałęziami świerków ani nie podnosiło w górę dymu. Wysoki szpakowaty mężczyzna o pooranej bruzdami twarzy zapytał: - Jakie ostatnie meldunki? - Zwiad stwierdził nieustanny ruch na wszystkich szosach. Wygląda na to, że otaczają lasy... - Jesteś pewny, Maciek? - rzucił na wpół leżący na rozpostartym płaszczu oficer; buchający jaśniej płomień oświetlał jego palące ciemne oczy i jasną niesforną czuprynę. - Nie widzę innego uzasadnienia - sucho odpowiedział Maciek. - Powinienem pojechać - oświadczył mężczyzna leżący na płaszczu. - Przez mojego szwaba mógłbym dowiedzieć się czegoś bliższego... - I nie zdążyć wrócić... - uśmiechnął się Maciek. - Czemu? Wóz zostawiłem pod Gozdem, pięć kilometrów stąd. Godzina marszu, później godzina jazdy, za sześć godzin byłbym z powrotem. Jest teraz ósma wieczór - skontrolował czas na zegarku - o drugiej mielibyśmy już pewność. A oni nie zaczną akcji, nim nie rozwidni się zupełnie. Wiecie przecież, że boją się wszelkiego ryzyka... - Mogą akcji nie zacząć przed siódmą, ósmą - zgodził się dowódca, dusząc niedopałek o ziemią - ale ty się już nie przedostaniesz, Kmicic. Obstawiają wszystkie przejścia. To nie ma sensu... - Może jednak warto zaryzykować - mruknął tęgi, brodaty człowiek, siedzący trochę na uboczu, w małej grupce partyzantów. - Zawsze co fortel, to fortel... - Nie wasza sprawa - przerwał dowódca. - Jak nie moja, to mrówki was zjedzą na deser, nim dzień upłynie... - szepnął brodacz do swoich towarzyszy. - A mnie razem z wami, tfu, do czorta. Chce jechać, niech jedzie. Ma takie szczęście, że go diabli nie wezmą. Osobliwe ma szczęście! - Ciekawy jestem, co by Piotr na to szczęście powiedział? - odszepnął szczupły chłopak, szarpiący zębami twardy boczek na kromce chleba. - Lepiej, żeby nic nie mówił, tylko żeby tu się zjawił. Słyszałeś, co Kmicic twierdził? - A pan w to wierzy, panie Zagłoba? - A ty, Adam? - Co ja głupi, panie szanowny? - No widzisz. A zauważyłeś, jak Maciek słuchał tej opowieści Kmicica? Nic nie mówił, tylko oko w niego wświdrował, a potem nagle zapytał, czy Kmicic wie, dokąd poszedł Piotr na cały dzień. Prawda, tak zapytał? Milczący człowiek w długim szynelu, nie biorący dotąd udziału w rozmowie, przytaknął. - A Kmicic odparł, że Piegowaty miał coś do załatwienia na mieście, i tyle... No i dla Kmicica jest jasne, że to Piotr zawiadomił gestapo... - Bzdura! Bzdury ten Kmicic momocze i kręci na dodatek... - zaperzył się brodacz. - Głowę bym sobie dał... - Z głową ostrożnie, Zagłoba - ostro wtrącił się dowódca, usłyszawszy widocznie ich rozmowę. - Jedną macie. - Ale dobrą. Dowódca spojrzał w jego kierunku, ściągnąwszy brwi, chciał już coś powiedzieć, ale w tym momencie zaszeleściło w zaroślach i z mroku wysunęła się męska postać. - Niemcy zajęli stanowiska na lizjerach lasu - padła wiadomość. - Jakie siły? - Dywizja... Pułk piechoty zmotoryzowanej, brygada czołgów, artyleria, regiment żandarmerii z Wiśniówki i SS... - Starzy znajomi - powiedział uśmiechając się Maciek. - Własowców* [Słynąca z okrucieństwa formacja dezerterów z Armii Radzieckiej, utworzona przez kolaboranta, gen. Andrieja Własowa.] nie ma? - rzucił dowódca. - Są, ze dwa szwadrony, same Kałmuki... Patrzeć na żadnego nie można, bo człowiek zeza dostaje. - Własowców poślą naprzód, konno łatwiej, a ryzyko mniejsze dla Niemców - mówił Maciek. - Trzeba by kogoś wyprawić, żeby języka złapał... - Ja mogę - podniósł się Kmicic. - Ty? - w głosie Maćka zabrzmiało lekkie niedowierzanie. - Najlepiej, żeby ktoś z Rosjan poszedł, co chłopcy? - powiedział dowódca. Dwóch ludzi w szynelach podniosło się bez słowa z ziemi. - Ja z nimi! Tam głowa może się przydać, panowie! - oświadczył brodacz. - Proszę o pozwolenie wzięcia udziału w akcji - zameldował Adam. - Zgoda - zabrzmiało od ogniska. - Całością dowodzi Maciek. Ruszać zaraz, a mundury weźcie na siebie. Własowskie dla Rosjan, a wy, reszta - niemieckie. Konie napojono? - Tak jest, panie majorze - powiedział Maciek, zrywając się na nogi. Po krótkim czasie w głębi boru cicho parsknęły konie, rozległ się miarowy tupot kopyt, wyraźnie ściszony, bo zwierzętom owinięto kopyta szmatami, żeby na twardej drodze nie czyniły za wiele hałasu. Większość oficerów pobiegła do swoich oddziałów, śpiących po lesie. Zaczęto szykować ludzi do walki. Przy ognisku pozostał tylko dowódca i Kmicic. Zdawało się, że drzemią, ale co pewien czas major otwierał oczy, dorzucał do ognia igliwia i gałązek, uważając jednak, by płomień nie strzelił za wysoko. Kmicic nie otwierał oczu, ale kto by go baczniej obserwował, zauważyłby, że czujnie chwyta wszystkie odgłosy lasu, usiłując rozpoznać ich pochodzenie. Godzina mijała za godziną. Mrok bardziej jeszcze gęstniał. Niespodziewanie gałęzie najbliżej rosnącego świerku, zwisające tuż nad ziemią, uniosły się nieco ku górze i spod nich wyjrzała twarz chłopca. Obrzucił oczyma polanę, a zobaczywszy Kmicica i majora, wyskoczył spod drzewa ku siedzącym. - To ty? Wróciłeś? - major nie krył zdumienia. - Jak się przedostałeś? Chłopiec nieco chełpliwie wyjaśnił: - To nie sztuka. Znam ten las dobrze. A nasi byli tak zajęci czekaniem na Niemców, że mnie nie zauważyli... - I Niemcy też cię nie zauważyli? - ironicznie zapytał Kmicic. - Właśnie - powiedział chłopiec - chciałem zameldować... - Wiemy - przerwał dowódca - cała dywizja... - Tak, ale oni znają położenie obozu. - Skąd wiesz? - Podsłuchałem, u gospodarza, gdzie chciałem nocować. Ja niemiecki rozumiem. Więc sobie powiedziałem, że trzeba uprzedzić... - I wyszedłeś na przechadzkę, poprosiwszy Niemców, żeby cię puścili, bo masz w lesie chorą babcię, co? - Kmicic wstał, szczęki mu latały. Zwrócił się do dowódcy. - Trzeba już skończyć z tą komedią, majorze, ona nas za drogo kosztuje! Od kiedy pracujesz dla gestapo, Piegowaty? Wtem zza bariery drzew wystąpiło dwóch partyzantów i jeden z nich powiedział: - Bez kawałów, chłopcze, stój no spokojnie... Piotr powiódł zdziwionym i przestraszonym spojrzeniem po stojących nad nim ludziach i zająknął się: - Ja? Dla gestapo?... Myślałem, że pana zabili... I... - Jak widzisz, nie zabili. Na twoje nieszczęście. - Skąd mogłeś przypuszczać, że Kmicica zabili? - zapytał ostro dowódca. - Ja? Ja widziałem... - Zgadza się - syknął Kmicic - był najwyraźniej z Niemcami. Bo ze mną nie był. - Widziałem, jak pan uciekał... - Taaak? I co jeszcze widziałeś, mój ty bohaterze? - Że pan się ostrzeliwał, ale... - Gdzie wtedy byłeś cały dzień? - znowu wtrącił się dowódca. - W Ursusie... Czekałem na Starego... - Po co? Piotr już chciał powiedzieć wszystko, ale przeszył go nagły niepokój i zamilkł. Po chwili ociągając się, wyjaśnił: - Miałem do niego interes... Maćka nie ma? - Nie dostał odpowiedzi, więc zamilkł na dobre. - Przecież to jasne, majorze, ten smarkacz od dawna pracuje dla Niemców... Te wszystkie cudowne przygody, te ucieczki z gestapo, ostrzeżenia, zawsze wtedy, gdy nieszczęście już się zaczyna... To takie oczywiste. Nie mamy czasu na ceregiele, majorze, zastrzelić i już... - Tak? - major uniósł lekko brwi. - Tak po prostu, zastrzelić? On ma trzynaście lat, Kmieic, i jeżeli nawet... - Niemcy zabijają nasze dzieci, nawet niemowlęta, a pan, panie majorze, żałuje, kogo? Zdrajcy? On nam tu Niemców za sobą przyprowadził, jestem pewny... Piotr spoglądał na Kmicica i coraz straszniejsze myśli zaczęły mu krążyć po głowie. Ten człowiek chciał jego śmierci, ale dlaczego? Co robił wtedy w nocy, w Radomiu? Jak mógł uciec z całkowicie otoczonego podwórza? Dlaczego wszyscy wierzą, że dostał samochód od przyzwoitego Niemca, który współpracuje z Polakami? Teraz Piotr był pewien, że tamten chce się go pozbyć, jak najszybciej pozbyć, nie rozumiał tylko z jakiego powodu. Ale gdyby to wszystko powiedział, gdyby nawet powiedział, kto i dlaczego posłał go do Starego - nie uwierzą. Czy mogą uwierzyć małemu chłopcu, a nie dać wiary zasłużonemu oficerowi partyzantki? Żeby chociaż Maciek tu był... - Dlaczego milczysz? - zapytał major. - Co mam mówić, majorze? - Jeśli nam nie udzielisz wyjaśnień, Piegowaty, sami sprawdzimy twoją wersję o wizycie u Starego - spokojnie stwierdził dowódca. - Należy przede wszystkim zarządzić pogotowie bojowe, Niemcy idą na pewno za szczeniakiem, za tym trzynasto... - Wkrótce będę miał czternaście. - Dobrze. Nie wygłupiaj się. Nic ci to nie pomoże! - warknął Kmicic. Piotr poczuł się zupełnie samotny, pojawił się przed nim obraz utraconego domu, pustego podwórza, fotografii rodziców, tego wszystkiego, co było dla niego najbliższe i co pozwalało nie myśleć o opuszczeniu. Czuł łzy nabiegające do oczu i chociaż się wszystkimi siłami powstrzymywał od płaczu, łzy same potoczyły mu się po policzkach. - Teraz to beczysz? Ech...! - Kmicic zmiął jakieś przekleństwo w ustach, a Piotr, spoglądając przez łzy na zamazany świat, pomyślał, że to może tylko jakiś przypadek, może i Kmicic jest w porządku, tylko tak się to wszystko fatalnie zasupłało, że właśnie on, Piotr, jest jedynym podejrzanym. - Zaprowadzić go do bunkra! - rozkazał nagle dowódca. - Później sprawdzi się wszystko... - Później! Jak się okaże, że Stary już wpadł albo zginął, zobaczy pan, majorze - rzucił zdenerwowanym głosem Kmicic. - Wtedy zobaczymy. Dosyć tego. Zarządzam alarm bojowy! Piegowaty szedł w milczeniu między dwoma partyzantami. Pchnęli go lekko w kierunku wejścia do zamaskowanego bunkra i zamknęli za nim klapę. Bunkier był niezupełnie szczelny, bo małe szpary doprowadzały do niego powietrze, ale nasiąkł wilgocią i cuchnął pleśnią, a podłogę miał aż śliską. Przez owe szpary Piotr słyszał stłumione głosy wartowników. Po chwili zamilkli. Ale widać ciążyła im ta cisza, bo zaczęli nucić piosenkę. Melodia była ni to węgierska, ni góralska, na pół skoczna, na pół rzewna. Do uszu Piotra dobiegały jej słowa: Maszerujem, chłopcy złe, Maszerujem, gdzie los chce, Maszerujem, gdzie potrzeba, A jak trzeba, to do nieba! No a w niebie rzekniem tedy: Panie Boże, zbaw od biedy, Panie Boże, zlituj się, Bo już jest nam strasznie źle. A jak Bóg się nie zlituje, Każdy broń se wyrychtuje I aniołóio weżmiem w plen, Z aniołami pójdziem hen! A nauczą strzelać celnie Aniołowie nieśmiertelne. Więc bez Boga łaski wtedy, Narobimy Niemcom biedy!... Melodia snuła się cicho i odpływała na fali wiatru, który nadleciał wreszcie zza lasów, oczyszczając duszne, nasycone lepką wilgocią powietrze i uderzając w szczyty świerków, które zaczęły kolebać się, skrzypieć i trzaskać. Piegowatemu, wsłuchanemu w te odgłosy, ogarniętemu zmęczeniem silniejszym niż lęk, powieki same opadały na i tak nic w mroku nie widzące oczy. Zapadał w sen. W tym czasie mały oddziałek konny prowadzony przez Maćka dotarł już do skrzyżowania leśnych dróg. Zarosły wysoką trawą dukt, którym jechali do tej pory, przecinała szeroka, bita droga. W kierunku północnym droga biegła do wsi i leżących za nią pól uprawnych, które rozdzielały szerokim pasem dwie połacie borów. Obierając kierunek południowy, wyjeżdżało się na główną szosę asfaltową prowadzącą z Warszawy do Krakowa. Prostopadle do bitej drogi, a równolegle do biegnącego dalej duktu, ciągnęły się bez końca lasy. Od tej strony nie należało zatem spodziewać się ataku. - Rozdzielimy się - zdecydował Maciek. - Spróbujemy sprawdzić, co się dzieje we wsi i na szosie. Ja pojadę w stronę szosy. Kto poprowadzi do wsi? - Ja - zgłosił się Żenia. - Za mało znasz teren i język... Zagłoba poprowadzi! Tylko uważajcie, tam mogą być własowcy, bo końmi do wsi łatwiej im dojechać. Brodaczowi zrzedła mina, ale nikt nie zauważył jego strapienia, jako że noc była ciemna choć oko wykol. Nie chcąc niczego dać po sobie poznać, powiedział buńczucznie: - No, zadam im bobu, że się nie pozbierają do końca wojny! Złodziejskie nasienie! - Ciszej - przerwał mu Maciek - nocą głos leci daleko. Pojedziesz ze mną - zwrócił się do Adama - jakoś sobie we dwóch poradzimy, a wy jedźcie z Zagłobą. Tylko ostrożnie, lepiej wrócić cało, niż ryzykować niepotrzebnie. Jak nie będzie można wziąć języka, postarajcie się chociaż podsłuchać, podpatrzeć. - Odjechali z Adamem, puszczając konie szparkim kłusem. Zagłoba, rad nierad, ruszył w stronę wsi, a obaj Rosjanie za nim. I nim jeszcze na wschodzie, za barierą gęstych lasów, noc zaczęła się rozrzedzać, stanęli w miejscu, skąd do wsi był już tylko jeden skok. - Z koni - powiedział Zagłoba. - Uwiążemy je w lesie, sami piechotą, tylko uważajcie, panowie, bo ja już niedowidzę, szczególnie w takim mroku, to mogę przez nieuwagę na jakiegoś nieprzyjaciela się nadziać. Rosjanie uśmiechnęli się. Znali Zagłobę od czasu, kiedy używał jeszcze swego prawdziwego nazwiska, Klekowski, i chociaż wiedzieli, że nie był to wojak urodzony, szanowali go jednak za spryt i lubili za dobry humor. Cichym, skradającym się krokiem dotarli do pierwszych opłotków. W dali majaczyły jakieś cienie, nieruchome, podobne do małych drzew czy krzaków, ale mogli to być także wartownicy. Zagłoba liczył jednak na to, że jeśli we wsi są własowcy, to nie będą tak przestrzegali dyscypliny jak Niemcy, toteż nie za bardzo na te cienie zwracał uwagę. Skądś z daleka dobiegały jakieś głosy. Zagłoba wsłuchał się, stwierdził z zadowoleniem, że rozmowa toczy się nie po niemiecku, posunął się do samego płotu i zerknął ciekawie na podwórze. Ale noc nie pozwalała rozeznać się w sytuacji - chociaż wzrok już się z ciemnością oswoił i rejestrował różne przedmioty w najbliższym otoczeniu. Szybko zdołali namacać furtkę i weszli w obejście. Z lewej strony sterczała stodoła, z przyległą do niej małą obórką i chlewikiem, z prawej stał, oddzielony cherlawym sadem, dom mieszkalny. W domu nie spano. Okna, mimo że zasłonięte, przepuszczały lekki odblask naftowej lampy, a stłumione głosy docierały na podwórze. - Idź no, chłopcze, i posłuchaj, co tam mówią i po jakiemu - zarządził Zagłoba. Fiedia bezszelestnie, jak zjawa, przesunął się ku domowi. Brodacz zaś ruszył wolno w stronę stodoły, docierając do niemile pachnącej gnojówki. Nagłe stanął, bo wydało mu się, że w gnojówce ruszył się jakiś osobliwy kształt. Pochylił się więc nad dołem, z niesmakiem wdychając fetor, gdy wtem coś go ucapiło za kark i cichy głos rzucił z chłopska: - Nie rus sie, bo cię w tym gnoju zaroz utopie... - Puszczaj, człowieku, Polaka trzymasz! - jęknął Zagłoba, pewny, że go chłop zaraz wciągnie w tę ohydną otchłań. - Polak? - zapytał niedowierzająco chłop. - Polak, słyszysz przecież, po jakiemu mówię... - A bo to mało Niemców, co po polsku gadają? A mundur skąd? - Nie twoja rzecz, ja się ciebie też nie pytam, dlaczego w gnoju siedzisz! - Siedzę, bom z domu uciekł, jak oni nadchodzili o zmroku, i takem się zląkł, że zamiast w las, to tu, do gnoju... Tyle że baby w las poszły, z chłopakiem jednym z Warszawy, co do partyzantów pobiegł z wiadomością... - Chłopak? Piegowaty? - No, był trochę nakrapiany... - O, cholera - zaklął Zagłoba - to mu tam Kmicic da... Gospodarzu, a co to za jedni u was w domu: Niemcy czy inni jacyś? - Mundury mają germańskie, ale gadają każdy po swojemu, jedni po ukraińsku, inni znowu jakoś tak bezbożnie, że nie pojąć, po jakiemu, musi oni z daleka, Tatarzy jacyś, albo jeszcze bardziej krzywoocy... - Własowcy - upewnił się z zadowoleniem Zagłoba. - A oficerowie z nimi są? - Byli dwaj Niemcy, ale dokądś odjechali. Tyle wyrozumiałem z tego, co jedni po ukraińsku mówili, że o pierwszym brzasku ruszą, małymi oddziałkami... Jak oni będą wyjeżdżać, to ja łeb na trochę w gnój, słomkę mam, to przetrzymam... - Dobra, dobra - przerwał Zagłoba - mówisz, że małymi oddziałkami mają ruszyć? - Tak mi się to wydawało... A pan na pewno Polak? - Polak, człowiecze, Polak... Za brodaczem wyrosły cienie dwóch Rosjan tak nagle, że przestraszony chłop z pluskiem zanurzył się w gnojówce wraz z głową. Rosjanie spojrzeli zdziwieni, ale pojąwszy w mig o co chodzi, zaczęli się po cichu trząść od tłumionego śmiechu. - No i co? - zapytał Zagłoba. - Sześć ludiej, jest Ukraincew dwóch, a reszta wsiąkają swołocz... Piat sałdatow i adin padaficer... Nu, tak konie oni dzierżą za domom... - E, gospodarzu - szepnął Zagłoba - wypłyń, bracie, z tych nieczystości! Nie bój się... - A to co, Ruskie? Znaczy własowskie? - zapytał gospodarz, zaczerpnąwszy tchu. - Ruskie, Ruskie - uspokajająco powiedział Zagłoba - ale nasze, nie niemieckie... - Stalina, znaczy, Ruskie? - No, Stalina, niech ci będzie, Stalina. Grunt, że nie Hitlera! Słuchajcie gospodarzu, a macie jaki bimber, bo mnie ziąb okropnie przeszedł? - Było trocha, gąsiorek był, tyle że oni, psiajuchy, pewnie go znaleźli i wydudlili... - Tylko jeden gąsiorek był? - groźnie zapytał brodacz. - No, szczerze mówiąc, po chrześcijańsku, to dwa, ale drugi w piwniczce, dobrze skryty... - Dobry z ciebie Polak - ucieszył się Zagłoba. - Cało wyjdziesz z gnoju! A daleko tu inni kwaterują? - Będzie z trzysta metrów, bo mój dom na stronie stoi... - Idziemy - zdecydował nagle Zagłoba. - Naprzód, panowie. Energicznie, nie starając się wcale iść cicho, podbiegł do domu, skinął Żeni, by pozostał na podwórzu, sam pchnął drzwi i wpadł do wnętrza, wołając od progu: Alarm! Alarm! Za nim stanął Fiedia, spoglądając spokojnie na własowców, którzy na słowa Zagłoby poderwali się z miejsc. - Ach, so! - Nie dbając o zachowanie poprawności języka, Zagłoba dalej wykrzykiwał po niemiecku: - To tak się szykujecie do walki, tak pilnujecie otoczenia? Każdy bandyta mógłby was tu zobaczyć i wydusić jak pluskwy! Zrozumiano, wy świńskie mordy? Przeklęte łobuzy! Co tu masz, pokaż no, a, bimberek? No, dawaj go tu! To mówiąc Klekowski zabrał z rąk własowca dużą musztardówkę, do połowy jeszcze napełnioną białawą cieczą, przytknął do nosa, powąchał, popróbował odrobinę, potem łyknął lepiej, aż przechylił szklankę i wypił duszkiem. - Dobra jucha jak śliwowica, zajeżdża trochę zajzajerem, ale to ponoć na trawienie nie najgorsze... No, co się gapicie, dawaj no ty twoją szklankę, na co czekasz, na rozkazy wyższego dowództwa? Zrozumieliście, co oficer mówi? Baczność! Zdrętwiali własowcy podawali potulnie swoje szklanki, Zagłoba wypił jedną po drugiej i obejrzawszy się w stronę na pół otwartych drzwi, przez które widać było pierwszy blask jutrzni, zakomenderował: - Jazda, ruszamy, do koni! Własowcy wykonali rozkaz i pilnowani przez trójkę przebranych partyzantów pobiegli za dom. Trzem Zagłoba kazał iść piechotą, sam z Fiedia i Żenią dosiadł krępych koników; wszyscy ruszyli w stronę lasu. Tam brodacz i Rosjanie przesiedli się na swoje konie i poganiając własowców, puścili się galopem leśną, bitą drogą. - Herr Offizier... - jeden z własowców z oznakami podoficera przybliżył się do Zagłoby. - No co, człowieku, strach cię obleciał przed partyzantami? Boisz się? No, gadaj, o co chodzi? - Ja bym chciał wiedzieć, Herr Offizier, czy nasz dowódca... - Ty masz nie wiedzieć, a słuchać! Wasz dowódca jest taki sam skośnooki tuman jak ty! Nie wiesz, że mamy o świcie rozpocząć akcję małymi oddziałami, rozkazów nie znasz? Zagłoba ryczał jak byk, machał tamtemu pięścią przed nosem, zdawało się, że zaraz wyjmie nogę ze strzemienia i go kopnie. Własowiec zamilkł, odsunął się i tylko kątem oka; niepewnie i bojaźliwie zerkał na rozsierdzonego brodatego oficera. Tak dojechali do skrzyżowania dróg i skręcili w dukt leśny, miękki, tłumiący odgłos stąpania dziewięciu koni. Panował tutaj mrok, wstający dzień jeszcze tu nie dotarł. Własowcy jechali zbici w gromadę, rozglądając się z lękiem na strony, z podziwem obserwując spokój „Niemca” - oficera i jego dwóch towarzyszy. I dopiero kiedy ze wszystkich stron rozległy się wołania: Stój, kto idzie!, a na trakt wysypali się partyzanci, okrążając oddziałek szczelnym kręgiem, własowcy zrozumieli, że wpadli w pułapkę. Zagłoba pospieszył do dowódcy. - Nie bronili się? - pytał major. - Och, panie majorze, ileśmy przeszli, ile trzeba było odwagi i sprytu, za długo by opowiadać; nie powiem, moi ludzie zachowali się bardzo dobrze... Ale, co tu gadać, w gardle sucho, żołądek burczy z głodu... Maćka nie ma? - Właśnie, niepokoję się o niego, powinien już wrócić. Major podsunął brodaczowi manierkę i wielki kawał chleba z boczkiem, który Zagłoba zaraz podzielił na trzy części, podając po jednej Rosjanom. O Piotra nie pytał, czekał, aż dowódca sam coś powie, ale ten odszedł, żeby przesłuchać złapanych własowców. Natomiast na polance pojawił się Kmicic. - Powiodło się, co? - klepnął brodacza po plecach. - Żeby się wam, Kmicic, całe życie tak powodziło. Wiedziałem, że jak ja pójdę na akcję, to wojnę od razu skracamy o jakieś, dajmy na to, dwa tygodnie. Takie mam szczęście. Osobliwie zaś do tych małpoludów własowskich. Powinienem dostać oddział specjalny, to bym ich wytępił jak wszy. Ogromnie nie lubię zdrajców! - No, to chyba wszyscy myślimy tak samo... A jeden właśnie siedzi w bunkrze. - Kto? - zapytał, udając zdziwienie, Zagłoba. - A ten zaufany Maćka, Piegowaty. Jakby go wolno puścić, a major gotów to zrobić, to on by nas urządził. Na Starego się powołuje... Zmęczonego wyprawą brodacza ogarniała coraz większa senność. Zapomniawszy o zasadzie niedzielenia się z nikim swoimi spostrzeżeniami, póki nie ma pewności, rzucił leniwie: - Kto wie, a może to Maciek właśnie kazał mu iść do Starego... - Ugryzł się w język, spojrzawszy na pobladłą w mroku twarz Kmicica. Coś go w tej twarzy zaskoczyło i choć dotąd miał tego oficera za człowieka, który po prostu zbyt pochopnie wyrażał zdanie o innych, zbyt łatwo i lekkomyślnie rzucał oskarżenia, żądając kary, zanim sąd ogłosi wyrok, teraz przestraszył się nie na żarty, że kryje się za tym coś poważniejszego. - Co pan ma taką minę, panie Kmicic, jakby pana żmija ukąsiła? - Ja? Nie, nic... A co, wie pan coś na temat Maćka? - Tyle, co i pan, że dotąd nie wrócił z rozpoznania. - Nie o to mi chodzi, myślę o tym, co pan powiedział... - Nic nie powiedziałem, bo nic nie wiem, tak sobie tylko pomyślałem, ale to przecież niemożliwe... Prawda? Gdyby Maciek posłał Piotra, ten od razu by powiedział, to przecież dla chłopca alibi, nie? - Tak, oczywiście, pewnie... Kmicic miał jednak nadal posępną minę, a Zagłoba widząc to powiedział sobie w duszy: Nawarzyłeś, stary durniu, piwa, teraz je wypij, coś tu trafiło, ale co, za skarby mojej czystej duszy nie wiem... Postanowił być uważny i obserwować bacznie Kmicica, a ze swej nieostrożności rozgrzeszył się szybko: Trafiłem, ani chybi, to od razu widać... no cóż, głowę mam wyjątkowo na miejscu, a i to wiem, że Piotruś w bunkrze, ot. Żeby tylko szwaby nie uderzyły na nas, to już wszystko da się załatwić... Wtem zza ściany świerków wypadł Adam, który wyruszył na zwiad z Maćkiem; teraz popędzał przed sobą rosłego Niemca. Dysząc, wyrzucał z siebie urywane słowa meldunku: - Rozdzielili nas, Maciek musiał zostać po drugiej stronie drogi... Niemcy idą tyralierą, lasem, kilkoma rzędami, a duktem czołgi... wiedzą... - Ktoś musi tu zostać, pilnować obozu i jeńców... - powiedział major. - Ja zostanę albo zresztą... - urwał zdanie Kmicic. - Nie. Ty mi się możesz przydać na linii. Zostanie Zagłoba z Rosjanami. Lepiej, żeby oni Niemcom w ręce nie wpadli... A gdyby, nie daj Boże, tu się przedarli, wiecie, co robić? Brodacz kiwnął głową, Rosjanie, rozbudzeni, powstali służbiście z miejsc. - Wartowników zostawiam przy bunkrze. Przypilnujcie, żeby wsadzić tam własowców - dorzucił major dosiadając już konia. - Za mną - skinął na Kmicica, ale ten mówił o czymś z wartownikami przy bunkrze. Do uszu Zagłoby doleciały z wiatrem najpierw ciche rozkazy: zastrzelić, zrozumiano?... a potem okrzyk: Już lecę, majorze! I Kmicic podbiegł do swojego konia. Po chwili Zagłoba usłyszał głos dowódcy wydającego rozkazy, tętent oddziału kawaleryjskiego wypadającego na dukt, a potem stłumiony tupot odchodzących grup pieszych. Brodacz znikł w gęstych krzakach, zaczął wypędzać stamtąd jeńców i poganiać ich w stronę bunkra. Wartownicy, dwaj młodzi chłopcy z Podhala, nie nawykli jeszcze do walki, spoglądali trochę przestraszeni za odjeżdżającym cwałem dowódcą. Wraz z nimi patrzył też trzeci wartownik, który pomagał prowadzić własowców. Zagłoba rozejrzał się. Nikogo więcej nie było w pobliżu widać. Otworzył klapę bunkra, wpuścił własowców, potem sam wlazł za nimi i szepnął do stojącego tuż przy włazie Piotra: - Zmykaj teraz, a nie wracaj bez dowodów, żeś niewinny... Masz... - wcisnął mu do ręki manierkę i zawiniątko z własną żelazną porcją, schowaną na wszelki bitewny przypadek. - I wiej, braciszku, na Suchedniów... Gęstym lasem tam dojdziesz, może i Niemców ominiesz... Wartownicy ciągle gapili się w stronę duktu, od którego raz po raz dochodziły głuche odgłosy salw z dział pancernych i ciężki zgrzyt gąsienic czołgów. Piegowaty szybko zaszył się w gęstwinę drzew... Nikt go nie zauważył. Po chwili zewsząd dały się słyszeć krótkie i długie wystrzały z broni ręcznej i maszynowej, aż las stał się jednym wielkim polem zaciętej bitwy. - Dojdą tu? - zapytał Zagłoby z lękiem jeden z wartowników. - Dla ciebie byłoby lepiej, żeby doszli! - krzyknął nagle Zagłoba. - Jak więźnia pilnowaliście? Gdzie więzień? Spaliście na warcie, czy co? Widać to po waszych drewnianych gębach! Więzień wam uciekł, chłopak! Za to głowa może polecieć - wrzeszczał coraz głośniej - rozumiecie wy?! Spod matczynej pierzyny nie trzeba wam było łba wychylać! O łobuzy! Poczekajcie! - Jezus Maria! - jęknął wartownik. - A jakże on mógł stąd umknąć? - Ja mam to wiedzieć? Ja na warcie stałem?! - obruszył się brodacz, strzelając zarazem okiem do Adama, który na odgłos pieklenia się Zagłoby przybiegł do bunkra. Adam spojrzał na starego lisa z uznaniem, a kiedy odeszli od zbaraniałych wartowników, zapytał: - Puścił go pan, panie Klekowski? - A dajże ty mi spokój! Ja już nie Klekowski, Klekowski na Pradze został. Przed tobą pogromca własowców, bohater, braciszku, wojny sprawiedliwej... Lew i wąż w jednej osobie, Zagłoba jestem i już! Znasz „Dziady”? - E, mało to znałem dziadów... Teraz każdy jest dziad... Pora taka... - Głupiś, Adasiu, i masz braki w wykształceniu, ale to nic, ja cię poduczę, tylko ze mną się trzymaj. A „Dziady” są Mickiewicza, któremu też było Adam, jak tobie. Poemat taki, dramat napisał, a tam niejaki Gustaw, pokojowy z usposobienia człowiek, przekształca się w bohaterskiego Konrada, wiesz? To zupełnie jak ja. Pojmujesz? A nie masz ty czasem odrobinki gorzałki, bo mi gardło od krzyczenia na tych łapichrustów zeschło na wiór? - Mam to, co Niemcowi zabrałem... Rum chyba albo arak. - Marny napitek, widać, że szwaby uczciwego podniebienia nie mają, tylko takie zastępcze, na zupach ze świńskich ogonów kształtowane, do czego żaden przyzwoity trunek nie pasuje... Mimo że napój mu nie pasował, Zagłoba wypił manierkę do dna, obtarł brodę i zapytał: - A gdzie ten twój Niemiec? - Leży w jeżynach, związany jak knur przed skupem. Kłuje go tam pewnie... Fiedię bym tam może podesłał, żeby przypilnował? - A można by, bo oni już odetchnęli trochę... Ale biją, niech ich grom trzaśnie! Słyszysz, Adam? - Co mam nie słyszeć, przecież blisko... - Przerwał, bo na polanę wyskoczył Kmicic. Zsunął się z okrytego pianą konia i pomknął ku bunkrowi. - Dokąd to, panie Kmicic? - rzucił za nim Zagłoba. A nie usłyszawszy odpowiedzi, dodał głośniej: - Chłopca nie ma, uciekł! - Co? - Kmicic stanął jak wryty. - Jak to uciekł - Normalnie. Pewnie na nogach... - Głową za to odpowiesz! - ryknął Kmicic. - Ja? A bo to ja na warcie byłem? O ile mnie pamięć nie myli, toś pan tu tkwił, kiedy ja walczyłem z własowcami... - Że Piegowatego w bunkrze nie było, to obaj stwierdziliśmy - spokojnie zauważył Adam. - Wartownicy nie wiedzą, jak to się stało. Kmicic poleciał do bunkra. Doszły stamtąd jego krzyki i zapewnienia wartowników, że przez cały czas, kiedy Zagłoba własowców wprowadzał do bunkra, oni nie spuszczali włazu z oka. - Łżą, psie syny... - mruknął brodacz. Adam nie dosłyszał i spytał: - Co pan mówi? - Nic, litanię odmawiam, bo bitwa coraz bliżej, więc trzeba o duszy pomyśleć. - Przecież pan niewierzący? - A ty skąd wiesz? No, widzisz, nie wiesz. Może i Pan Bóg nie wie, co? - Roześmiał się i patrzył w stronę bunkra chytrze przymrużonymi oczkami. Tymczasem Kmicic wrócił na polanę nieco już uspokojony i powiedział: - No, może i dobrze, że uciekł, w końcu to mały chłopak, żal pomyśleć, że zdrajca, zresztą, kto to może wiedzieć... Aha, wartownicy powiedzieli, że Niemiec w krzakach leży. Spróbuję go przesłuchać, może coś ważnego powie, to zaraz majorowi przekażę. Coraz więcej się tu Niemców pcha... Gdzie on jest? - Tam... - Adam pokazał ręką. Oficer podskoczył w las. Słychać było, jak łamie krzaki, jak wyplątuje się z kleszczy jeżyn, klnąc głośno, wreszcie po kilku minutach pojawił się z powrotem zły, z oczami pałającymi niedobrym płomieniem. - Gdzie wasz jeniec? - Jak to, nie ma go? - Adam porwał się na równe nogi i susem skoczył w gęstwę. Po chwili wrócił ze spuszczoną głową. - Związałem go jak barana... - szepnął - jak barana... - Będziecie się ze wszystkiego tłumaczyć przed dowódcą! - krzyknął Kmicic. - Takie buty, panie Zagłoba. - A no, takie buty, panie Kmicic! - brodacz popatrzył na oficera posępnie i niemal z nienawiścią. Kmicic skoczył na konia i galopem popędził na stanowisko. Bitwa trwała dalej. - A wie pan, panie Kle... przepraszam, panie Zagłoba, że Niemcy nasze stanowisko w lesie znali, położenie obozu... - Co ty powiesz - ożywił się stary - wiedzieli, mówisz? Co, podsłuchaliście? - A tak, podkradliśmy się z Maćkiem chyba pod sam ich sztab, aż tu samochód zajeżdża, wyskakuje oficer, za nim kierowca... Podbiegli do jakiegoś wyższego szarżą, a my przyczailiśmy się w gąszczu jeżyn i słuchamy. Najpierw coś mówili o tej wsi, gdzie pan był, potem o własowcach, a nareszcie zaczęli omawiać akcję i ciągle twierdzili, że jakiś „numer jeden” dał im dokładne położenie obozu i rozlokowanie naszych oddziałów, ich siły, wszystko... - To dobrze, to bardzo dobrze... - westchnął z ulgą Zagłoba. - Z czego się pan cieszysz? Przecież to nieszczęście. Zdrada. - A zdrada, to pewne, tylko nie Piegowatego, bo on położenie obozu znał, ale rozmieszczenia oddziałów już nie. Kapujesz? Widzisz, tak sobie właśnie myślałem i głowiłem się bez rezultatu, dlaczego Piotr, zamiast nocować we wsi albo uciec, kiedy wojsko tam weszło i przeczekać w pobliżu, aż tak ryzykował i niemal na oczach własowców do lasu się wykradł. Musiał on też coś takiego usłyszeć, że go pognało. Hm, dziwna to rzecz, dziwna... - Szkoda, że Maćka nie ma - westchnął Adam. - Powiedz no, mój kochany, jak ci się zdaje po odgłosach: kto kogo bije? - Jedni drugich - mruknął Adam. - Głupiś! Rzeczywiście szkoda, że zamiast ciebie nie ma tu Maćka! Tymczasem Maciek leżał w głębokim wykrocie, tuż pod bokiem niemieckich pozycji sztabowych, i błogosławił los za to, że psy, które żandarmeria i policja miały ze sobą, poprowadzono w las na poszukiwanie partyzantów. Wykrot był obszerny, cały od góry przesłonięty krzakami jeżyn, kępkami starych mchów, a Maciek narzucił jeszcze na siebie gałęzi i był jako tako zabezpieczony. Było już zbyt jasno, żeby ryzykować opuszczenie kryjówki. Miał wprawdzie na sobie niemiecki oficerski mundur, ale Niemcy mogliby dostrzec nieznaną twarz, nabrać podejrzeń, a dokumentów żadnych nie miał. Leżąc więc, nasłuchując to odgłosów bitwy, oddalającej się jakby trochę na północ, to znowu rozmów Niemców, z których jednak nie mógł nic wywnioskować o przebiegu wypadków. Trapiło go nieustannie, kto to jest „numer jeden”. Musi to być ktoś z oficerów, ale kto? Przez chwilę pomyślał o Kmicicu, którego nie lubił, podejrzewał nawet o zdradę, ale właśnie dlatego wypominał sobie, że jest w ocenie kolegi niesprawiedliwy, co mogło płynąć z zazdrości. To Kmicic przejął jego robotę w Warszawie, całą łączność ze sztabem głównym organizacji, a on, chociaż właściwie awansował, miał poczucie krzywdy, tak się już do poprzedniej pracy przyzwyczaił. Teraz też odrzucał nasuwające się podejrzenia i przekonywał sam siebie, że Kmicic, gdyby tylko chciał, mając samochód i kontakty z Niemcami, mógł już dawno wszystko i wszystkich zasypać, w każdym razie całą robotę tu na miejscu, w lesie... Dlaczego by czekał do dnia dzisiejszego? No, oczywiście mogły być po temu przyczyny, ale nie ma żadnej pewności... Maciek pomyślał jednocześnie, że chyba dobrze zrobił nie mówiąc nikomu o poleceniu, jakie wydał Piotrowi. Piotr nie mógł jeszcze wrócić, więc jest poza niebezpieczeństwem. To ważne, bo podejrzenia Kmicica mają pozorne podstawy. Lepiej jednak wyjaśnić sprawę po bitwie... bo przecież wsypa na podwórzu Piotra może się łączyć z „numerem jeden”. Nawet na pewno... Te rozmyślania przerwał turkot silnika. Jakiś samochód stanął opodal wykrotu i Maciek, podciągnąwszy się na łokciach w górę, mógł przez szczeliny w krzakach dojrzeć dwóch Niemców, stojących przed dowódcą zgrupowania. Rozpoznał ich głosy. Byli to ci sami, których podsłuchał w nocy. Jeden z nich - oficer - meldował o porwaniu ze wsi grupy własowców, o jakimś chłopie, odnalezionym w gnojówce i o chłopcu, który przed nocą przyszedł do tego właśnie chłopa, ale zaraz po odjeździe obu niemieckich oficerów uciekł w stronę lasu. - Jak to - obruszył się dowódca - i pan, Herr Oberleutnant, nie zauważył tego chłopca ani gospodarza? - Było ciemno... Nie wiem, gdzie się ten mały Polak ukrywał, na pewno niedaleko gnojówki, skoro chłop wie, że uciekł... - Inaczej mówiąc - ironicznie powiedział dowódca - wydawał pan polecenia i rozkazy w obecności polskiego szpiega? - Nie mogłem przypuszczać, Herr Sturmbannfuhrer... Obejście zostało dokładnie przetrząśnięte... Nikogo nie było. Sądziłem, że mieszkańcy uciekli na widok własowców, pan wie, że szczególnie kobiety... - Nie musi mi pan tego tłumaczyć, Herr Oberleutnant. A na drugi raz niech pan nie zapomina wrzucać granatu do gnojówki, a po kurnikach serią... Pan tu jest niedawno, nie ma pan pojęcia, że oni potrafią chować się do mysiej dziury... - W takim razie tutaj powinno być ich pełno - zakpił młody Niemiec. - Tu? - wysokiej rangi esesman parsknął nagle śmiechem. - Tu nawet polska mysz nie pozostała! No, ale dość żartów. I tak narobił pan głupstw, teraz się nie dziwię, że oni byli przygotowani na nasz atak, a - ściszył głos - muszę panu powiedzieć, że nie idzie nam najlepiej. Jeśli nie dostanę posiłków z Krakowa, jutro będę się musiał wycofać. Tym bardziej że czeka nas inna akcja. Och, żeby ten „numer jeden” dał o sobie znać... No więc, słuchaj pan, Herr Oberleutnant, skierowano pana do mnie jako asa wywiadu wojskowego, a wie pan, co ja o tym wywiadzie myślę? Wie pan. To dobrze. Otóż zbłaźnił się pan od razu, jak na asa wywiadu wojskowego przystało i nie muszę panu mówić, że jeśli się jutro wycofam, nie omieszkam zaznaczyć w raporcie, co było tego przyczyną... - Jestem gotów ponieść wszelkie konsekwencje. Zwracam panu jednak uwagę, Herr Sturmbannfuhrer, że nie zostałem przez pana w nic wprowadzony, nie otrzymałem żadnej informacji ani wskazówki. Zapewne sądził pan, że dzięki owemu tajemniczemu „numerowi jeden” ma pan wygraną w mapniku. - Właśnie teraz pana wprowadzę i dam panu szansę odrobienia zaniedbań. Widzi pan, przez pana lekkomyślność Polacy zostali uprzedzeni, nie mówiąc już o tym, że ruchy tak znacznych jednostek musiały być przez, ich wywiadowców i tak zaobserwowane. Ale wszystko wskazuje na to, że wiedzieli na czas, iż znamy położenie ich obozu i rozmieszczenie oddziałów. Zdążyli zmienić pozycję i dokonać przegrupowania. Tym samym „numer jeden” nie mógł i nadal zapewne nie może nawiązać z nami kontaktu. Dlatego należy natychmiast udać się do jego stałego punktu kontaktowego w Radomiu. Być może, jeśli sam nie zdoła tam dotrzeć, uda mu się kogoś posłać. Rozumie pan? Ale jeśli do jutra wieczór nie będzie od niego wiadomości, należy na wszelki wypadek ten punkt zlikwidować. Polacy mogli coś zwęszyć. Mam nadzieję, że nie zorientowali się, kim jest „numer jeden”. A jeśli pamięć mnie nie zawodzi, on już wie, jak się z nami skomunikować w wypadku likwidacji punktu... Proszę, tu jest adres i hasło. - Radom, Boczna dwanaście, mieszkania trzy. Die Vogelchen sind wieder zuruck.* [* Die Vogelchen sind wieder zuruck (niem.) - Ptaszki już powróciły.] Nie odczytywałbym głośno, Herr Sturmbannfuhrer, gdyby nie przekonanie, że tu nawet polska mysz nie pozostała. Oczywiście, ze strachu... Pozwoli pan - ciągnął tym samym kpiącym tonem oficer - że zapytam, czy ów sławny „numer jeden” jest Niemcem? - To już do pana nie należy - sucho stwierdził przełożony. - Nim jednak pan odjedzie, może mi pan powie, jak wyglądał ten chłopiec? - Rysopis, jaki mi dał zalękniony chłop, raczej nic nie mówi... Dość wysoki, ale jeszcze bardzo młody, dziecko prawie... - I to wszystko? - Wszystko. - Ponieważ w tym przeklętym kraju jest parę milionów dzieci... gratuluję panu, jest pan doskonałym oficerem wywiadu - teraz kpił esesman. - Mam nadzieję, że powiesił pan chociaż tego chłopa? - Działałem dokładnie według instrukcji - odparł ostrym tonem młody oficer, do którego Maciek mimo woli poczuł coś w rodzaju sympatii. - A dzieci, Herr Sturmbannfuhrer, są w tym przeklętym kraju równie podatne na masowe egzekucje jak dorośli... - Co pan chciał przez to powiedzieć? - w pytaniu esesmana zawisła groźba. - Dokładnie to, co powiedziałem. A sens jest taki, że wcześniej czy później młodzieniec, o którym mowa, i tak zginie. Odeszli nieco dalej, a Maciek, uznawszy, że to jest jedyna jego szansa, i że musi ze swoich wiadomości zrobić natychmiastowy użytek, wyczołgał się z kryjówki, stwierdził, że żaden Niemiec nie patrzy w jego kierunku, i błyskawicznym ruchem dopadł samochodu. Wśliznął się do wnętrza, podniósł tylne siedzenie, skulony wpełzł pod nie i opuścił nad sobą. Po chwili oficer i kierowca, otyły żandarm, podeszli do wozu. Samochód skoczył po nierównościach terenu, ciężko warcząc wyjechał na drugim biegu na drogę, przyspieszył i po jakiejś półgodzinie wypadł na szosę warszawską. Obaj Niemcy milczeli. Dopiero gdy według obliczeń Maćka znaleźli się w okolicach Skarżyska, przemówił kierowca: - A to osioł, ten sturmbannfuhrer! - Cicho, Franz, nie należy krytykować osób, które nasz fuhrer obdarzył wysokimi godnościami i zaufaniem. Kierowca parsknął śmiechem i powiedział: - Herr Oberleutnant, pan jest młody człowiek, mógłby pan być moim synem. Ja panu powiem, bo ja w policji jestem już osiemnaście lat, a wstąpiłem, nim fuhrer zdołał u nas zrobić wielką Rzeszę, więc mam doświadczenie nie takie jak te mydłki z SS. Ja panu powiem, że ta wojna będzie przegrana. I tyle. A w policji, na szczęście, nie awansowałem, bo jestem dobrym kierowcą, i każdy woli mieć dobrego szofera niż złego śledczego. I tak zostało. Ale i szoferem już od czasu wojny nie lubię być. Szczególnie na budach; wie pan, co to jest? Wolę jeździć sobie polską rikszą albo pójść do knajpy i zalać pysk... Człowiek wtedy zapomina o całym świecie... Kiedyś, no, nie tak znowu dawno, uciekł z gestapo jeden malec, wie pan, całkiem smarkaty... No i jakoś nie dojrzałem, że on właśnie stamtąd ucieka... Byłem na dużym kacu... A wojna będzie przegrana, zobaczy pan. - To dobrze czy źle, jak myślisz? - Jak dla kogo - burknął zagadkowo Franz. Wjeżdżali w ulice Radomia. Maciek odczuł to po trzęsieniu wozu po bruku, od czego bolała go każda kość. Nagle wóz stanął. - Zdaje się, Franz, że tam za rogiem była jakaś knajpa - rozległ się spokojny głos oficera. - Podskocz i kup mi kilka butelek piwa, czeka mnie nudne popołudnie... Możesz przy okazji sam sobie łyknąć. Kroki Franza zatupotały po chodniku, a po chwili siedzenie uniosło się w górę i nad Maćkiem pojawiła się lekko uśmiechnięta twarz oficera. - Witam kolegę, żałuję, że pan miał nieco fatygującą podróż, ale na szczęście już jesteśmy u celu. A na przyszłość proszę uważać, bo ma pan zbyt oczyszczoną sprzączkę u pasa. W dzień, kiedy pada na nią słońce, daje odblask... No, proszę, niech pan wysiada, nim Franz wróci... Żegnam pana, do zobaczenia. Myślę, że pan nie jest „numerem jeden”? Maciek wyskoczył z wozu i ruszył przed siebie, spodziewając się, że tamten strzeli mu w plecy. Ale przeszedł parę kroków i nic się nie stało, tylko powracający Franz zasalutował mu służbiście. Maciek w ostatniej chwili zreflektował się, że musi odsalutować. Samochód odjechał na Boczną. Pod dwunastką oficer wysiadł, zabierając butelki. - Masz czas do jutra po południu... Może masz dziewczynę w Warszawie? - Melduję, że jest jedna telegrafistka w centrali wojskowej... - Dobrze, dobrze, sądzę, że nie masz żony i dzieci, bo bym cię nie puścił. No, do jutra, Franz, Heil Hitler! Kiedy Franz odjeżdżał powoli, szukając najprostszej drogi ku szosie, Maciek siedział już w pewnej malutkiej restauracji i popijając piwo przy bufecie, zamienił parę słów z właścicielem. Ten z kolei zawiadomił kilku swoich ludzi, którzy natychmiast wyruszyli na miasto. Jeden z nich udał się na dworzec kolejowy i zdążył akurat na miejscowy pociąg do Warszawy. Pozostali poszli w kierunku ulicy Bocznej. W tym czasie Piotr, omijając szerokim łukiem obławę, dotarł do Suchedniowa. Wsiadł do stojącego na stacji towarowego pociągu, ale dojechał zaledwie do Radomia, gdyż pociąg szedł dalej do Lublina, zaś pasażerski do Warszawy odszedł kilka minut przed przybyciem towarowego. Chłopiec stanął na szosie w nadziei, że złapie jakąś ciężarówkę. Był okrutnie zmęczony i głodny, ale za wszelką cenę musiał się dostać do Starego. Szosą jechały tylko wojskowe samochody, a tych Piegowaty bał się jak ognia. Liczył na samochód cywilny lub ciężarówkę niemieckiej firmy, prowadzoną przez polskiego kierowcę. Dłuższy czas wyczekiwał Piotr na próżno, aż wreszcie nadjechał niemiecki łazik, w którym siedziały już dwie kobiety. Kierowca, otyły żandarm, skinął na chłopca: - Komm mal, nach Warschau willst du? * [Komm mal, nach Warschau willst du? (niem.) - Chodź no, chcesz do Warszawy?] - Ja, ja - skwapliwie powiedział Piotr - do Warszawy. - No, also schnell, Kindlein... Und hast du Geld? * [Na, also schnell, Kindlein. Und hast du Geld (niem.) - No więc szybko, mały. A pieniądze masz?] Piotr pokazał pieniądze i chciał je dać żandarmowi, ale tamten machnął ręką, że później. Ruszyli. Piotr siedział koło Niemca, na przednim siedzeniu. Przyglądając mu się kątem oka nabierał coraz większej pewności, że tego człowieka już kiedyś widział. Żandarm także rzucał na niego co jakiś czas ukradkowe spojrzenia, ale milczał. Minęli Białobrzegi, przejechali prowizoryczny most na Pilicy. We wsi za rzeką wysiadły obie pasażerki. Żandarm milczał aż do samej Warszawy. Dopiero w mieście zapytał: - Dokąd chcesz jechać? - Na dworzec... Wie pan, gdzie Dworzec Główny? Niemiec kiwnął głową. Stanęli przed dworcem. Gdy Piotr wyciągnął pieniądze, żandarm powiedział: - My się już znamy, chłopcze... Nie trzeba... Innym razem zapłacisz... A uważaj, bo możesz znowu wpaść w ręce czarnym... Nie zawsze zdarza się stary, poczciwy Franz. - Kiwnął dłonią i ostro wystartował, zostawiając Piotra samego. Po godzinie chłopak był już przed domem Starego. Zapukał. Otworzył sam Stary. Zdziwił się na widok Piegowatego. Wysłuchał całej opowieści i wreszcie powiedział: - Oczywiście, wszystko im wytłumaczę, nie martw się... Przeczekiwałeś wtedy akcję Niemców... Dobrze się spisałeś... Ale dlaczego uważasz, że jestem zagrożony? - No, nie wiem, ja tak tylko myślę, może niesłusznie, może to dlatego, że ten Kmicic tak na mnie nastawał, proszę pana... on jest jakiś dziwny... I jeżeli, na przykład, Maciek wrócił do majora i powiedział przy Kmicicu, że on mnie do pana posłał, to... - To stanę się niewygodnym świadkiem, tak? - No właśnie... Dlatego się tak spieszyłem... Stary zastanawiał się przez chwilę, wszedł do kuchni, poszeptał z żoną i wróciwszy z niewielką teczką w ręku, oświadczył: - Jedziemy. Masz słuszność, mogę już być niewygodnym świadkiem dla kogoś. Bo skoroś powiedział, że u mnie byłeś, a Kmicic słyszał... Zresztą, gdyby to nawet nie był Kmicic, wygląda na to, że ktoś sypie. Otwierali właśnie drzwi, gdy jakiś zdyszany mężczyzna dobiegł do domu Starego. Zobaczywszy chłopca stropił się, odciągnął na bok Starego, coś mu powiedział, po czym szybko pożegnał się i odszedł. Stary podszedł do chłopca, poklepał go po głowie i szepnął: - Jesteś cholernie fajnym chłopakiem, Piegowaty. Jedziemy. Właśnie w tym czasie Maciek - ciągle jeszcze w oficerskim niemieckim mundurze - wchodził powoli na mroczne schody domu przy ulicy Bocznej dwanaście w Radomiu; dwóch ludzi szło za nim. Stanęli przed drzwiami mieszkania numer trzy i nasłuchiwali odgłosów z wnętrza. Ściszone radio grało jakiegoś walczyka... Potem męski głos o coś zapytał, a drugi mu odpowiedział. - Co najmniej dwóch. - mruknął Maciek. - No, ale jeden to ten dziwny Niemiec - powiedział młodszy z towarzyszących mu cywilów. - Nie wiadomo, czego on się spodziewa. Mojej wizyty na pewno, ale do czego zmierza? Nie wiemy też, czy nie ma w mieszkaniu więcej Niemców. Wchodzić teraz to zbyt duże ryzyko, chłopcy. Poczekajmy, może któryś z nich wyjdzie... To byłaby okazja. Nikt jednak nie wychodził. Radio wciąż snuło melodie wiedeńskich walców. Ludzie wewnątrz milczeli. Maciek miał dziwne wrażenie, że tam, w tym nieznanym mieszkaniu, czekają na niego. Ale dlaczego czekają? Nagle, odbijając się echem na pustej klatce schodowej, zadudniły na dole kroki. Jakiś Niemiec w mundurze szedł szybko po schodach. Maciek i jego ludzie odskoczyli w mrok. Niemiec zastukał. Ktoś zapytał po niemiecku, o co chodzi. Wojskowy powiedział: Die Vogelchen sind wieder zuruck... Otworzono drzwi, na schody padła smuga światła, przecięta cieniem niewysokiego łysawego człowieczka o chytrej szpiczastej twarzy. - Wszyscy? - zapytał zdziwiony, gdyż za Niemcem stał już Maciek i jego dwaj towarzysze. Przybyły chciał się odwrócić, ale poczuł twardy ucisk lufy pistoletu na plecach i zamarł w bezruchu... - Hande hoch, und vorwarts!* [Hande hooh, und vorwarts! (niem.) - Ręce do góry i naprzód!] - rozkazał Maciek. Towarzyszący mu cywile schwycili zdumionego gospodarza. Popchnęli go pod ścianę, każąc także trzymać ręce do góry i nie odwracać się. Maciek wszedł do pokoju. Zza stołu wstawał powoli młody oficer, podnosząc ręce ponad głowę. Uśmiechnął się przy tym do Maćka, jakby chciał mu powiedzieć, że właśnie na to czekał. - Więcej nikogo nie ma? - ostro zapytał Maciek. - Tylko właściciel mieszkania. - Poproszę stanąć pod ścianą i nie ruszać się - z mimowolną uprzejmością powiedział Maciek. - Wprowadźcie cywila! - zawołał do swoich ludzi. - A wojskowego dajcie do drugiego pokoju i niech jeden z was go pilnuje. - Kim pan jest? - rzucił na widok przestraszonego człowieka. - Jan Kamyś... - Polak? - Polak. Ja tu mieszkam. - Znacie Kmicica? - Kogo? - Nie znacie? A „numer jeden”? Znacie „numer jeden”? - Tak... To jest... - Jak wygląda? - Dość wysoki, o bladej twarzy, ma jasne włosy, a oczy ciemne... - A wy? Jak dawno tu pracujecie? - Jestem niewinny, zmusili mnie, żonę mi zabili... Dzieci... - To potem. Z kim macie kontakt w gestapo w Radomiu? - Ze sturmfuhrerem Scheide... - On tu przyjeżdża, kiedy jest „numer jeden”? - Nie zawsze. Czasem zostawia dla niego wiadomość, a czasem przychodzi po wiadomość już po wyjeździe „numeru jeden”... - Macie jego telefon? Szybko, numer! No! Właściciel mieszkania wybełkotał numer. Maciek zmarszczył brwi. - Podać numer Scheidego, już! To, co powiedzieliście to numer alarmowy, tak? Próbujecie nas wkopać. Zabrać się do niego! Tamten zatrząsł się. Podał inny numer telefonu. - Jazda! - krzyknął na niego Maciek. - Dzwoń do Scheidego. Ważna sprawa, niech natychmiast przyjeżdża. Powiedz mu, że tu jest „numer jeden”, rozumiesz? Łysy człowieczek doprowadzony do telefonu wykręcił numer, wszyscy usłyszeli sygnał. Jeden, drugi, trzeci... Potem trzask podnoszonej słuchawki i twardy głos: Ja, bitte.* [Ja, bitte (niem.) - Tak, proszę.] Po chwili rozmowę skończono. - Zabrać go do tamtego pokoju! Razem z żołnierzem! - nakazał Maciek. - Mam nadzieję, że Scheide przyjdzie sam, a najwyżej z kimś drugim. Wyskocz zawiadomić naszych! - polecił drugiemu z cywilów. Oficer, ciągle stojący z rękami do góry, odezwał się nagle: - Mógłby mnie pan chociaż porządnie związać i trochę posiniaczyć... No, bez obawy, kolego! Nie będę żywił pretensji. Zresztą zrobię to sam, to zawsze oględniej... Za sekundę miał już naddarty mundur, poszarpaną koszulę, podrapane ręce i twarz, włosy zmierzwione... Podał Maćkowi pas i pasek od spodni. Skrępowany przez niego, usiadł spokojnie na podłodze, jakby w oczekiwaniu na wyborowe przedstawienie. Po chwili dodał: - A teraz niech mnie pan zaknebluje. Na wszelki wypadek, żeby uniknąć konwersacji z tym Scheide... - Kim pan właściwie jest? Polak, Niemiec? Zna pan polski? - Cokolwiek... - No, więc kim pan jest? Z jakiego wywiadu? Oficer zrobił przeczący ruch głową, na znak, że nie może mówić. W tym momencie na schodach rozległy się kroki, więc Maciek szybko go zakneblował. Wrócił posłany na dół towarzysz Maćka. - Już nadjeżdża Scheide! - wykrzyknął od drzwi. - Dobrze, tylko nie nerwowo. Jaki wóz? Osobowy? - Tak. - Widziałeś, ilu ich jest? - Trzech, ale jeden kierowca. Zostanie na pewno przy samochodzie i nasi go załatwią. - Dobra. Zastukano mocno do drzwi. Maciek wyszedł do przedpokoju. Zażądał szeptem hasła. Odpowiedziano: Die Vogelchen sind wieder zuruck... Po chwili Scheide wraz z towarzyszącym mu Niemcem stali już z rękami uniesionymi do góry, rozbrojeni. Na ich twarzach malowało się śmiertelne przerażenie. Później zostali zakneblowani i wprowadzeni do pokoju. Z sąsiedniego wyprowadzono Kamysia i Niemca, z którym jeszcze Maciek nie mówił. Dał znak, żeby zakneblować także właściciela szpiegowskiego mieszkania. Gdy to już zrobiono, Maciek popatrzył na zdezorientowanego żołnierza i zapytał: - Skąd pan się tu wziął? - Złapano mnie do niewoli, to znaczy - poprawił się - uprowadzili mnie partyzanci. Sądziłem, że mnie zabiją, ale taki młody chłopak związał mnie tylko i zostawił w krzakach... - zerknął na Maćka zdziwiony jego uśmiechem. - Tak leżałem, naokoło strzelali, była solidna bitwa, słowo daję, aż nagle znalazł mnie jakiś człowiek, był dość wysoki, blady, w butach z cholewami i w polskim wojskowym płaszczu. Rozwiązał mnie i kazał się tu zgłosić, podając hasło. Miałem tu przekazać, że „numer jeden” nie może nawiązać kontaktu osobiście, ale zawiadamia, że umknął mu mały polski zwiadowca, pseudonim „Piegowaty”... Ci stąd mieli natychmiast poinformować Warszawę, żeby aresztowano niejakiego Starego... Mieszka w Ursusie pod Warszawą... Gdyby zachodziła konieczność dostania Starego podstępem, powinni powiedzieć, że chce go widzieć jakiś Kmicic... Ja to wszystko zapisałem, bo to po polsku te nazwiska czy pseudonimy, to trudne... Maciek rozkazał obu swoim ludziom przebrać się w mundury niemieckie. Zdjęli mundur z gestapowca towarzyszącego Scheidemu i z żołnierza, który ciągle wydawał się niepomiernie zdziwiony. Kiedy już maskarada dobiegała końca, Maciek odwołał przebranego za wehrmachtowca chłopaka, coś mu długo tłumaczył, a na zakończenie powiedział: - Musisz do niego dotrzeć, nawet ryzykując, że cię nasi wezmą za Niemca. Trudno. Wehrmachtowca nie rozwalą od razu... I pamiętaj: pojutrze o godzinie dwudziestej, w leśniczówce w Osiecznie. Przyjedzie z Warszawy pułkownik Sum. Ma być cały sztab, inżynier od produkcji broni, ludzie ze zwiadu... I niech major pozwoli Kmicicowi wyjechać, gdyby zechciał... Chłopak wybiegł. Wtedy Maciek zwrócił się do Scheidego: - No, panie Sturmfuhrer, teraz się dopiero zacznie zabawa... Zabieramy się - rzucił do drugiego swojego towarzysza. - Wyprowadzimy ich do samochodów. Mamy dwa, to starczy. Nasz i ten gestapowski. Naprzód. Odwrócił się jeszcze do oficera i powiedział cicho, żeby rozebrany do kalesonów żołnierz niemiecki, stojący ciągle z podniesionymi rękami, nie słyszał: - Dziękuję panu i życzę powodzenia, jutro powinni pana odnaleźć, ale nie wcześniej jak wieczorem. Przykro mi, że pana tak zostawiam. Na osłodę będzie pan miał tego nieszczęśnika... - wskazał na Niemca w negliżu. Oficer skłonił tylko głowę i oczami dał znać, że nie jest specjalnie zachwycony z takiego towarzystwa... Maciek rozejrzał się, odszukał butelki z piwem i jakieś jedzenie. Wyjął oficerowi knebel z ust i powiedział: - Niech pan szybko je i pije, bo potem będzie głodno... Dał się także napić żołnierzowi w kalesonach, podał mu chleb i marmoladę. Tamten jadł łapczywie, popijając piwem. Kiedy skończyli, zakneblował obu, tak jednak, by się nie podusili i wychodząc rzucił: - Osobiście radzę się przespać... Dobrej nocy! - Zatrzasnął za sobą drzwi. Zamek yale zaskoczył lekko. A bitwa w lesie powoli dogasała. Strzelanina trwała wprawdzie jeszcze całą noc, ale już słabsza. Następnego dnia partyzanci przeszli do ataku, przerwali niemieckie okrążenie, zmuszając główne siły wroga do odwrotu. Po południu w lesie nie było już ani jednego Niemca. Kolumny hitlerowskie odjeżdżały spiesznie w stronę Kielc i Radomia. Zmęczeni walką partyzanci wchodzili w najgłębsze lasy, gdzie założono nowy obóz. Znowu paliło się spokojnie ognisko. Kmicic, ranny lekko w ramię, siedział milczący przy tryskającym iskrami ogniu, inni oficerowie kładli się wprost na ziemię, na rozłożone płaszcze. Zagłoba rozmawiał o czymś z dowódcą, wskazując ukradkiem to na Adama, to na Rosjan, to wreszcie na Kmicica. Ale przerwał mu łącznik, meldując głośno majorowi: - Złapaliśmy Niemca! - Przyprowadźcie! - zmęczonym głosem powiedział major. Zagłoba, pilnie obserwujący Kmicica, przechwycił uważne spojrzenie, jakie ten rzucił na przyprowadzonego jeńca. Przesłuchiwał sam major. Na osobności. Miał jakby zdziwioną minę, a potem rzucił ostro: - Związać, położyć za sośninę! Tylko mocno związać, bo za wiele już mamy ucieczek. Wszystko na nowo umilkło. W ciszy rozległy się najpierw głośne oddechy, później chrapanie zmęczonych ludzi. Od czasu do czasu parskały przestraszone czymś konie, cicho nawoływały się straże. Zagłoba chrapał najgłośniej. Chrapał jak parowóz ciągnący ciężki transport towarowy. Ale kiedy Kmicic po cichu wstał i wolno, ostrożnie skierował się w stronę sośniny, brodacz uniósł lekko powieki i nie przerywając swego straszliwego chrapania, śledził go czujnie wzrokiem. Nad ranem major przebudził się, zapalił papierosa, przyjrzał się chrapiącemu ciągle Zagłobie, dostrzegł, że Kmicic już nie śpi, kiwnął na niego, a gdy tamten podszedł, spytał: - No, jak się czujesz? Mam nadzieję, że dobrze, bo wieczorem jest w Osiecznie bardzo ważna narada... Reszty Zagłoba nie dosłyszał, bo major mówił szeptem, niemal wprost do ucha Kmicica. Dopiero po chwili major zapytał głośniej: - Słuchaj, Kmicic, a czy ty jesteś pewien swojego Niemca? - Jak siebie samego... To zamożny facet, fabrykant, dostał komisaryczny zarząd radomskich garbarni i marzy tylko o tym, żeby zarobić, dobrze przeżyć wojnę, nie iść na front, a Polakom tak się przysłużyć, żeby móc w razie czego i majątek wywieźć, i jeszcze uzyskać jakiś order... Dlatego tak pomaga. Samochodem, wszystkim, co ma. - Tak, no tak, pewnie... - mruknął major. Kmicic namyślał się nad czymś, wreszcie zaproponował: - Skoczyłbym teraz do Niemca. Za kilka godzin jestem z powrotem, majorze! A on może coś wiedzieć, na przykład, czy gestapo nie szykuje nam w Osiecznie zasadzki. Istotnie po kilku godzinach Kmicic wrócił. Zameldował się od razu u majora. Ze spokojną twarzą stwierdził, że wszystko w porządku. - Może ja pójdę po inżyniera? - zaofiarował się na koniec, gdy wysłuchał informacji majora. - Zmęczony jesteś. Odpocznij lepiej, poślę zaraz łącznika konnego... Lasem dojedzie tak szybko jak ty samochodem. Kładź się, pośpij, wieczorem przecież pojedziesz ze mną. - Ja? Do Suma? Czy to konieczne? Im człowiek mniej wie, tym lepiej... - No, gdyby był Maciek, to bym ciebie nie brał, ale obawiam się, synu, że obejmiesz jego funkcje, jeśli okaże się, że zginął. Kmicic odszedł, ułożył się pod drzewami do snu, a major wezwał Zagłobę, Adama i jeszcze kilku ludzi z grupy zwiadowczej i operacyjnej, którymi dowodził Maciek. Pod wieczór wszyscy wyruszyli do Osieczna. Lasem, z dala od drogi, szły w tym samym kierunku oddziały partyzanckie. W leśniczówce, przy mdłym świetle lamp naftowych, siedziało już kilku ludzi, wśród nich inżynier - mężczyzna jeszcze młody, wesoły, o jasnych, lekko kręconych włosach. Major, Kmicic, kilku oficerów oraz Zagłoba z Adamem i paroma zwiadowcami przywitali się serdecznie z czekającymi, a Kmicic zapytał: - A Sum? - Mamy wiadomość, że jest już w drodze - powiedział leśniczy, pracujący w partyzanckim wywiadzie. Zapalono papierosy. Leśniczy postawił butelkę wódki zaprawionej ziołami, gospodyni wniosła dymiącą kaszankę i szklanki z parującą herbatą. - Prosimy, prosimy - zachęcał leśniczy, nalewając do kieliszków. Butelka i półmiski zaczęły krążyć, podawano sobie ciepły jeszcze, wiejski chleb. - Za wygraną bitwę! - wzniósł toast leśniczy. - Za ostateczne, wspólne zwycięstwo! - powiedział major, podnosząc kieliszek i uśmiechając się do siedzących koło Zagłoby zwiadowców, wśród których byli obaj Rosjanie. - I na śmierć zdrajcom! - usłyszeli od drzwi czyjś głos. W progu stał Maciek, zza jego pleców wynurzała się już wypoczęta, wesoła twarz Piegowatego, dalej w mroku widniała sylwetka Starego. Przez otwarte drzwi wleciało do izby świeże, rześkie powietrze. - Maciek! Tak myślałem! - wykrzyknął major. - A tamten żołnierz, Niemiec? - W porządku, majorze, to nie Niemiec, to człowiek z mojej radomskiej siatki... Piotra i Starego spotkaliśmy po drodze. No cóż, Kmicic, rozliczymy się, prawda? Kmicic dźwignął się, blada twarz poczerwieniała. - O co ci chodzi... ty - wydusił, sięgając po broń. ale z kąta doszedł złośliwy głos Zagłoby: - Uważaj, zacny panie, uważaj, mój drogi Kmicic trzymam cię na muszce! - Nie wiem, czego ode mnie chcecie? - Masz, oto czego! - powiedział Maciek i nagle do izby wepchnięto gestapowca Scheidego i jego podwładnego. - „Numer jeden” - jęknął Scheide. - Właśnie, tajemniczy „numer jeden”... Sprawca wsypy w Warszawie, ten, który dał Niemcom plan naszego zgrupowania, ten, który usiłował zniszczyć Piotra, a przedwczoraj jeszcze i Starego... No, dalej, mów, Kmicic, co masz jeszcze na sumieniu! Opowiedz o tym, jak byłeś dzisiaj w Radomiu, żeby przekazać Scheidemu wiadomość, że otrzymałeś jego polecenie i że postarasz się je wykonać. Jak zastałeś zamknięty punkt, tylko nie wiedziałeś, że tam siedzi uczciwy Niemiec, z kneblem w ustach wprawdzie, ale uczciwy, bo pomógł nam ciebie zdekonspirować. Mów, jak w przestrachu telefonowałeś do Scheidego, jak ci powiedziano, że go nie ma, jak potem połączyłeś się z szefem SS i policji na cały dystrykt i jemu „nadałeś” Osieczno, dziwiąc się, że Scheide mu o tym nie mówił. Ale szef uspokoił cię tym, że sam dopiero wrócił z akcji, a Scheide wyjechał wezwany dokądś poprzedniego dnia. To ja wezwałem Scheidego. A oto, drugi twój przyjaciel, pan Kamyś, były Polak, obecnie folksdojcz i zdrajca... Do izby wepchnięto małego człowieczka o śmiertelnie przerażonej twarzy. Maciek mówił dalej: - Nie wiem, kim jest ten Niemiec, który mi pomógł, ale wiem, że zasługuje tyle razy na dobrą pamięć, ile razy ty, Kmicic, zasługujesz na śmierć! Kmicic siedział, zasłoniwszy twarz dłońmi, dreszcze wstrząsały całym jego ciałem. Głos zabrał major: - Tak, podejrzewałem go od jakiegoś czasu, a kiedy zaczął domagać się śmierci Piotra, nabrałem niemal pewności, że to on jest zdrajcą. Ale nie chciałem, by się tego domyślał i udawałem, że nadal podejrzewam Piegowatego. Na szczęście Zagłoba uwolnił Piotra, prawda, panie Zagłoba, to pan? Uderzyło mnie to, że Niemcy tak dobrze znali położenie obozu i rozmieszczenie oddziałów. To musiał być ktoś z naszego sztabu. Nie Piegowaty. W żadnym wypadku. Doszedłem do wniosku, że albo Kmicic, albo gdybym się mylił, to ty, Maciek... Wybacz... - Panie majorze, a ja przez chwilę podejrzewałem pana. I także proszę wybaczyć! Z daleka dotarł do leśniczówki szum motorów. Leśniczy wyjrzał odsłoniwszy trochę okno. Widać było niebieskawy blask przyciemnionych reflektorów. - Goście jadą! - uśmiechnął się leśniczy. - Pan sturmbannfuhrer we własnej osobie - powiedział Maciek. - No cóż, przywitamy gości serdecznie, po staropolsku, nalejemy do kieliszków. A teraz biegiem na pozycje, bo już ich pierwsze placówki przepuściły, zdradziłeś przecież hasło dnia, Kmicic, no, gadaj, jakie mamy hasło dzisiaj? - ostro zawołał major. Kmicic podniósł nieprzytomne oczy i powiedział zduszonym głosem: - Ratunek przychodzi wieczorem... - Do lasu z nim, tamtych też! - rozkazał major. Wszyscy wybiegli z izby. W ciemni nocnej setki ludzi, ukrytych za drzewami i krzakami, spokojnie celowało broń w nadjeżdżające samochody. LEŚNA ZIMA Jeszcze na dębach kraśniały gałązki, a z topól wolno spadały żółte i szeleszczące pod nogami liście, gdy jednej nocy przyszedł mróz. Niespodziewanie ogarnął ulice i domy i zaraz wszystko stało się inne. Siwawe, przymglone, bardziej dalekie. Piotr spoglądał na zmieniony nagle krajobraz przez nieduże okno, nie słuchając nauczyciela. - Nie gap się! - Magda stuknęła go łokciem i pokazała ruchem głowy w stronę profesora. Nim Piotr zdołał coś dziewczynce odpowiedzieć, już usłyszał: - Magda, znowu zaczynasz gadać? Zaczepiasz Piotra... - Ja, panie profesorze... - No właśnie ty i nie próbuj się tłumaczyć! - Kiedy... - O właśnie, kiedy. Kiedy polskie rycerstwo po raz pierwszy odniosło wielkie zwycięstwo nad Krzyżakami? - Pod Grunwaldem? - Mnie się pytasz? Masz sama wiedzieć. Nie, to nie było pod Grunwaldem. A ty, Olkiewicz, wiesz? - Pod Płowcami, panie profesorze, w roku 1333... Nie, w 1331... - poprawił się szybko, czując na sobie obrażony wzrok Magdy. - Czyli, to było ile lat temu? - O rany - westchnął chłopak - zaraz... 612 lat, panie profesorze. - Słusznie. Widzisz, Magda, powinnaś brać przykład z Piotra, który docenia, co to jest nauka. Szczególnie teraz, gdy jest przez Niemców zakazana, gdy wszyscy tyle ryzykujemy. Nauczyciel przeciągnął ręką po dawno już nie istniejącej czuprynie, z którego to powodu zyskał sobie przezwisko „Pogładzik”, i zaczął opowiadać barwną historię nie kończących się wojen polsko-krzyżackich. Klasa słuchała z powagą, bo bardzo to wszystko przypominało obecne czasy, kiedy po jednej stronie stała cała niemiecka potęga, a po drugiej Polacy, Rosjanie i tyle innych narodów ujarzmionych przez Hitlera lub zagrożonych przez jego wojska. - I tak jak niegdyś Grunwald, jedna z największych bitew ówczesnego świata, stał się początkiem ostatecznej klęski Zakonu Krzyżackiego, tak teraz zwycięstwo pod Stalingradem zapoczątkowało klęskę hitlerowców. - Profesor skończył, ogarnął klasę uważnym wzrokiem i rzucił na pożegnanie: - Trzeba się tego dobrze nauczyć, dat także, ale proszę pamiętać, że nie należy się w domach grupowo uczyć, tylko w pojedynkę, i nigdzie na wierzchu nie zostawiać notatek. Wychodzili niejednocześnie, pojedynczo lub najwyżej parami, z małego budynku szkolnego, żeby nie zwracać na siebie zbytniej uwagi. - No, co się tak nabzdyczyłaś, Magda? - zapytał Piotr, kiedy się już znaleźli na drodze. - Jesteś wstrętny, Piegowaty, obrzydliwy lizus. - Ja? - A co, może ja? Kto odpowiada za koleżankę, jest świńska skwarka i lizus. - Ja nie odpowiedziałem za ciebie. Odpowiedziałem tylko dlatego, że ty nie umiałaś. - Tak, a nie mogłeś chociaż powiedzieć, że ja wcale cię nie zaczepiałam, tylko szturchnęłam, żebyś uważał na lekcji? Nigdy tego więcej nie zrobię. Nie jesteś tego wart. Świńska skwarka i lizus, lizus i świńska skwarka. Zaczęła podskakiwać na jednej nodze, powtarzając te parę słów bez przerwy, mysie warkoczyki wysunęły się spod ciepłej wełnianej czapeczki, a okrągłe, niebieskie jak z porcelany oczka bacznie spoglądały na chłopca. - No? - zapytała wreszcie - masz dosyć? Naobrażałam cię? - Naobrażałaś i mam dosyć - uśmiechnął się Piotr, który czuł wielką słabość do młodszej od niego dziewczynki, obecnie jego codziennej towarzyszki. Zamieszkał bowiem na stałe w małej podgórskiej miejscowości świętokrzyskiej, w domu rodziców Magdy. Razem się uczyli, razem przeżywali wszystko, co się dokoła nich działo. - Przepraszasz mnie? Już więcej nie będziesz lizus i świńska skwarka? - Przepraszam. Nie będę. Słowo daję. - Chociaż jestem młodsza? I mniejsza? - Chociaż jesteś młodsza i mniejsza... - Ale mądrzejsza, bo chodzę do tej samej klasy co ty, bo ty miałeś przerwy w nauce... - Śnieg pada, popatrz Magda! - zawołał Piotr. Rzeczywiście, z poszarzałego, przymglonego nieba zaczęły padać na ziemię drobne kruszynki śniegu. Dziewczynka, zapomniawszy już o pretensjach do Piotra, na nowo podskoczyła raz i drugi, wołając wesoło: - Ale fajnie, ale pysznościowo, będzie śnieg, będzie się lepić bałwany! Och, wiesz, ja zrobię takiego bałwana, że będzie kubek w kubek jak ty! Nawet piegi mu porobię. - Za wcześnie ten cały śnieg... - mruknął chłopiec, mimo woli spoglądając na otaczające osadę lasy, ginące już w szybko zapadających ciemnościach. Magda zauważyła jego spojrzenie, szybko pojęła o co chodzi i szepnęła: - Mróz dla nich też niedobry... Zimno w lesie, ziemia zmarznie na kamień. A ze śniegu można za to domki zrobić jak eskimoskie igloo... - Tak, tylko że po śniegu łatwiej do lasu trafić... Ślady są... - E, Niemcy, Piotruś, to tchórze... Oni i przy śniegu... - Cicho - przerwał jej Piotr i zaczął uważnie przysłuchiwać się odgłosom dolatującym z centrum osady, gdzie stała jedyna w miejscowości, stara, pamiętająca chyba czasy sprzed stu lat, fabryka. Tam właśnie, w biurze technicznym, pracował ojciec Magdy. Od wielu lat fabryka zajmowała się wytwarzaniem maszyn i narzędzi rolniczych, ale w czasie wojny zaczęto w niej produkować potajemnie także broń maszynową dla partyzantów. Piotr i Magda szli akurat nad niewielką, ale bystrą rzeczułką; spływała ona wartkim nurtem z Gór Świętokrzyskich i żłobiąc sobie dość głęboki jar, biegła ku mostowi, za którym już niedaleko znajdowała się fabryka. Właśnie stamtąd dochodziły jakieś niecodzienne hałasy i krzyki, a po chwili zaterkotała salwa z pistoletu maszynowego. Przyspieszyli kroku i już wchodzili w krętą uliczkę osady, gdy zza półprzymkniętych drzwi małego sklepiku spożywczego ktoś na nich zawołał: - Uważajcie, fabryka obstawiona! Nie idźcie dalej... - To właścicielka sklepu ostrzegała wszystkich przechodniów idących w tamtym kierunku. - Dziękuję pani - szepnął Piotr, wziął Magdę za rękę i zawrócił nad rzeczkę. Tu przystanął i po chwili namysłu powiedział: - Jest już ciemno... Nie zobaczą, nawet jeżeli otoczyli fabrykę od strony rzeki. Chodźmy, tylko uważaj, Magda! Byli już o jakieś sto metrów od muru, szerokim łukiem ogradzającego teren fabryczny, gdy zza kępy krzaków odezwał się stłumiony głos: - Dalej jest gestapo, stójcie! Za krzakami ukrywał się jeden z robotników, obserwujący stąd przebieg wypadków. Powiedział do Piotra: - Przyjechali w połowie drugiej zmiany. Dobrze, że stałem tuż przy murze, bo akurat wyrzucałem cały kosz opiłków... Więc tylko żem smyrgnął w krzaki... A tam istny koniec świata!... Kobiety wywlekali z biura, musieli je bić, bo krzyczały, a potem zastrzelili chyba którąś, bo słychać było strzały i straszny jęk... Mężczyznom kazali kłaść się na brzuchach na ziemi. Jeszcze leżą przed fabryką, a gestapo rewiduje na pewno wszystkie pomieszczenia... Tylko że nic nie znajdą... Hi, hi, hi... - zaśmiał się po cichutku. - Na dwie godziny przed ich najazdem pan inżynier wyprawił cały wóz nowej broni... - To tata... - zaczęła Magda, ale robotnik przerwał jej: - Twojego ojca nie było w fabryce, jak oni przyjechali... Nie płacz tylko... - Ja wcale nie płaczę - obruszyła się dziewczynka, ukradkiem ocierając łzę z policzka. - Ale do domu nie idźcie, posprawdzajcie najpierw u sąsiadów, co i jak... Och, cholera nie życie - westchnął. - A pan tu zostaje? - zapytał Piotr. - No, jakże inaczej, człowieku? Mój brat tani został na podwórzu i szwagier, muszę zobaczyć, co będzie. Może się przydam na co? Zresztą, jak Niemcy odjadą, trzeba przypilnować fabryki. Ludzie są różni. Złodzieje też bywają. Teraz dopiero chłopiec zauważył, że mężczyzna trzyma w ręku zgrabny, nowy pistolet. - To pan z ochrony fabryki? - Dłużej żyje, kto nie pyta, człowieku - uśmiechnął się robotnik. - Wracajcie najlepiej laskami, naokoło, aż ominiecie całkiem fabrykę. Skradając się pobrzeżem niewielkich sosnowych zagajników, Piotr i Magda dotarli do szosy warszawsko-krakowskiej, a potem, idąc rowem, do skrzyżowania z ulicą, przy której była fabryka, a raczej główne wejście do niej. Z daleka dojrzeli uwijających się Niemców. Wyprowadzali pracowników i ładowali do samochodów. Reflektory i ręczne lampki oświecały dokładnie ulicę, na której leżało kilka nieruchomych postaci. Jedne skręcone wpół, jak ludzie zabici w momencie rozpaczliwego skoku czy ucieczki, inne wyprostowane, z rozrzuconymi rękami. Znowu padły strzały i ktoś zwalił się na bruk, ale Piotr popchnął dziewczynkę, zmuszając ją do szybszego marszu. Po chwili doszli do dużego, piętrowego domu inżyniera. Nowy, zbudowany z drewna, jeszcze zresztą nie całkiem wykończony, pachniał żywicą i sosną. Wydawało się, że tutaj panuje spokój, jednak Piotr wolał nie ryzykować. Zatrzymał Magdę i powiedział: - Zajdziemy do sąsiadów... Oni na pewno coś wiedzą... Ten robotnik słusznie radził. W niewielkim domu sąsiadów krzątano się w podnieceniu. Wprawdzie nikt z mieszkańców nie pracował w fabryce, ale jeśli wydarzyło się coś w osadzie, narażeni mogli być wszyscy. Kobiety szykowały tobołki, mężczyzn już nie było. Starsza, siwa niewiasta zawołała na widok dzieci: - To dobrze, żeście tu przyszli. U was w domu już byli Niemcy, ale twojego ojca nie zastali... On tu zaraz przyjdzie. Zaczekajcie. My niedługo wyruszymy na noc do lasu, bo nie wiadomo, co się zdarzy... Osiem osób zabili na ulicy, a prawie wszyscy to przypadkowi przechodnie, nie z fabryki... A w samej fabryce, mówią, ogromnie ludzi nabili... Nie skończyła, bo ktoś zapukał do okna. Wyjrzała. - Twój ojciec, Magda. No to bądźcie zdrowi, bo my już idziemy. Inżynier był wyraźnie poruszony. - Dzieci - powiedział poważnie, bez uśmiechu - do domu nie możecie już pójść, w każdym razie przez najbliższe dni... Mama pojedzie na jakiś czas do Krakowa. Ty, Magda, pójdziesz do ciotki na wieś, a ty, Piotr, ruszysz zaraz do Maćka. Założył obóz na Wykusie, wiesz? Powiesz mu, że wsypa jest na pewno jeszcze dziełem Kmicica. Aresztowano dziesięć osób, a zabito pięciu robotników. Nic nie znaleźli, bo wyprowadziliśmy transport broni wcześniej. Ja jadę teraz do Warszawy, żeby ustalić, dokąd przenosimy produkcję. Maciek wie, jak się ze mną kontaktować. Powiedz mu też, że Niemcy znowu koncentrują duże siły wszędzie w okolicy. W pogotowiu jest żandarmeria radomska, kielecka i włoszczowska. I ściągają uzupełnienia z paru dystryktów. No, dzieci, bywajcie... Na mnie czas! Pochylił się, objął córkę, długo trzymał ją w ramionach i całował. Potem pogładził po włosach Piotra, uścisnął mu mocno rękę i szepnął: - Opiekuj się Magdą, nie daj jej zginąć, Piegowaty. Inżynier oddalił się szybko i po chwili zniknął w mroku. Dzieci także ruszyły w drogę, na razie w tym samym kierunku. Szły polną ścieżką, na którą coraz gęściej prószył śnieg. Po godzinie marszu znaleźli się na skraju wsi, położonej wśród głębokiego boru, cichej, jakby odciętej od reszty świata. Tylko psy poszczekiwały zaciekle i w oknach domów, zanurzonych w mroku, wybłyskiwały to tu, to tam światełka zapalanych lamp i szybko znikały za ciemnymi zasłonami. Przed jednym z domów, Magda zatrzymała się i powiedziała do Piotra: - To tutaj. Zapamiętasz? Na pewno, bo ty masz świetną pamięć, nie? Powiem cioci, że jutro tu przyjdziesz, prawda? - Z samego rana - zapewnił Piotr - chyba... - Ale nie dokończył, bo wyczuł lęk dziewczynki, więc uścisnął ją tylko, nagle wzruszony. - Masz - szepnęła Magda i wcisnęła mu w dłoń jakiś ciężki metalowy przedmiot. - Mój rewolwer? - zdziwił się chłopiec, pamiętając, że broń została schowana przez inżyniera. - Tata mi dał, kiedy się ze mną żegnał. Dla ciebie, ale wolałam go trzymać pod paltem, bo w razie czego, wiesz, dziewczynki może by tak nie rewidowali. Tata o tym też musiał pomyśleć, bo nie dał tobie od razu... - O rany, ale jesteś fajna! - ucieszył się Piotr i jeszcze raz uścisnął dziewczynkę. Cicho skrzypnęła furtka, zaszczekał pies, lekkie kroki Magdy oddaliły się. Po chwili rozległo się pukanie, otwarto drzwi, odezwały się jakieś głosy. Później wszystko umilkło i Piotr został sam. Rozejrzał się. Potarł czoło, jakby odganiał niewesołe myśli, poprawił czapkę i szparkim krokiem ruszył przed siebie. Kiedy zaszył się w las, szedł już wolniej, słuchając skrzypienia śniegu pod nogami, suchego szelestu zmarzłych liści i trzaskania drzew na mrozie. Spłoszona sarna, zobaczywszy chłopca, stanęła najpierw jak wryta, potem zgrabnie przeskoczyła wąską ścieżynkę i zniknęła w borze. Dziki ciężko podudniły gdzieś wśród chaszczy. Zbudzony ptak zaćwierkał niespokojnie i znowu było tak cicho, że Piotr mógł słyszeć bicie własnego serca. Wiedział, że zbliża się już do Wykusu, polany leśnej, otoczonej nieprzejrzaną puszczą, i że w każdej chwili może zostać zatrzymany przez partyzancką wartę. Ale mimo to drgnął, gdy usłyszał za sobą szelest i poczuł ucisk lufy karabinu na plecach. - Stój, kto idzie? - padły ciche słowa. - A to ty, Piegowaty - poznał go partyzant, zaświeciwszy latarką. - Do obozu? - Do Maćka. Pilne. - Hasło? - Zima. Odzew? - Ognisko - rzucił partyzant i gwizdnął. Z lasu wysunęły się jeszcze dwie postacie. W jednej z nich Piotr poznał Fiedię. Poszli razem do obozu. W obszernym szałasie kopciła lampka naftowa, na stole dymiła w kubku herbata i leżał bochenek chleba. Maciek siedział przy stole w narzuconej kurcie futrzanej. Na widok chłopca uśmiechnął się, choć wydawał się zdziwiony. - No, co się dzieje, Piegowaty? - zagadnął. Piotr dokładnie przekazał słowa inżyniera, dorzucił jeszcze swoje spostrzeżenia, a Maciek, nalawszy z imbryczka herbaty do drugiego kubka, powiedział: - Spodziewałem się właśnie niemieckiej akcji... Wszystkie placówki wywiadu meldowały o koncentracji Niemców. Ten październikowy śnieg ułatwił im sprawę... Wczoraj rozbili pod Kozienicami majora... - A on sam? - Ciężko ranny. Ale już przewieziony do szpitala... Tak. Tej akcji w fabryce nie przewidziałem... No, włazić! - krzyknął usłyszawszy skrobanie w brezentową plandekę imitującą drzwi. Do szałasu wtoczył się Zagłoba i ujrzawszy Piotra, rozłożył szeroko ramiona: - Witaj, niech cię uściskam! Za Klekowskim wszedł Adam i serdecznie się z Piotrem ucałował. Maciek zawiadomił ich o wsypie fabryki. - No, no - mruknął Zagłoba - to oni ostro zaczynają... Akcja „Memel” w toku... Miał rację nasz dziwny, nieznajomy przyjaciel z Radomia. - O rany - westchnął Piotr - znowu Radom? - Nie bój się - Maciek uśmiechnął się swoim zwyczajem. - Tym razem mamy tam, zdaje się, naprawdę solidnego Niemca. Od niego pochodzi, między innymi, wiadomość o akcji „Memel”, czyli „Kłajpeda”, bo tak nazwano największą, jesienno-zimową ofensywę przeciw partyzantce w Kieleckiem... Według naszych informacji możemy się także spodziewać bombardowań lotniczych. Drugi i ósmy okręg niemieckich wojsk lotniczych przerzucił tutaj kilka eskadr myśliwców bombardujących i samoloty zwiadowcze typu „Storch”. - Ba, złapią diabła za ogon - mruknął Zagłoba. - Chmurzy się, śnieg coraz gęstszy, tyle oni z samolotu zobaczą, co ja z własnego grobu. Ale muszą być wściekli. Nigdzie im się nie wiedzie. Ruscy ich pognali, lotnicy z Anglii piorą po miastach bombami, a tu u nas, w Polsce, podobno moc wojska i policji skoncentrowali, bo partyzanci co dzień ich nękają... - Z tym śniegiem - odparł Maciek - sprawa bynajmniej nie wesoła. Przy niskim pułapie chmur, istotnie, wiele nie zobaczą z powietrza, ale za to po śladach pójdą. Trzeba ogłosić zakaz opuszczania obozu, wszystkie wypady, łącznie z tymi na zaprowiantowanie, na razie zawiesić, tylko wywiadowcy pracują normalnie. - I co - zdziwił się Adam - będziemy tak po prostu siedzieć, jak borsuki w jamie? - Ba - dorzucił Zagłoba - żebym był borsukiem, to by mnie głowa nie bolała, moi panowie, ale ja nie borsuk, spać przez całą zimę nie umiem i własnym sadłem się nie pożywię... - Ojej - przypomniał sobie nagle Piotr - całkiem mi z głowy wyszło. Przecież z fabryki na dwie godziny przed Niemcami wysłano całą broń do lasu! - Co ty mówisz, Piotr? Ta broń nie doszła! Natychmiast wysłać patrol dla zorientowania się w sytuacji. Adam, poprowadzisz! - Tak jest! - Adam służbiście trzepnął obcasami. Patrol bezszelestnie wysunął się z obozu, a Maciek, nakazawszy zdwojenie posterunków wokół Wykusu, posłał Piotra spać, sam zaś zasiadł z grupą dowódców nad mapą terenu. Nanosili na nią - zgodnie z dotychczasowymi meldunkami wywiadu - rozmieszczenie pozycji niemieckich i spodziewane kierunki obławy. Piotr tymczasem spał smacznie. Zbudził go wielki ruch w obozie. Przetarł oczy, poczuł dotkliwe zimno, wyskoczył więc spod koców, zrobił kilka ruchów dla rozgrzewki i wypadł na dwór. Mróz nie zelżał, a śnieg leżał na ziemi dość już grubą warstwą. Z nisko wiszących szarych chmur nic na razie nie padało, ale w każdej chwili mogła się od nowa zerwać śnieżyca. Maciek, w kurcie obciśniętej pasem i koalicyjką, z dłonią w grubej rękawicy na kolbie parabellum, wydawał jakieś polecenia. Spostrzegł Piotra i powiedział: - Może być nieszczęście, Piegowaty. Transport broni zatrzymał się we wsi, bo pękła oś wozu, dopiero nad ranem wyruszyli na Wykus, ale w ślad za nimi przyjechali do wsi Niemcy. Któryś z aresztowanych musiał nie wytrzymać tortur i załamał się... We wsi odnaleziono tamten zepsuty wóz, a w sianie zgubiony widocznie magazynek empi... Wieś jest otoczona... - O rany! Tam jest Magda! - wykrzyknął Piotr. - Nie tylko Magda. Także wasz nauczyciel, który rano miał mieć lekcje z miejscowymi dziećmi. Trzeba zaraz rozpoznać sytuację - zwrócił się do dowódców. - Cała grupa rozbita na pododdziały przesuwa się wyznaczonymi szlakami ku wsi! Adam, Piotr i Zagłoba idą na rozpoznanie. Konni, cały szwadron za mną! Moje m.p.* [Popularny skrót od wyrażenia „miejsce postoju”.]: góra Kamień. Tam natychmiast o wszystkim meldować. Wykus opustoszał w jednej chwili. Wraz z naszymi trzema przyjaciółmi, tą samą co oni drogą, wyruszył niewielki oddziałek, dowodzony przez Żenię. Miał on przejąć transport broni wysłany do obozu. - Zauważcie, panowie - mówił posapując Zagłoba - jak ważne jest to, co mamy wykonać. Najpewniej zależy od tego wszystko... - Yhm - mruknął Adam. - Bez nas wojna byłaby od razu przegrana... - Żarty łatwo stroić, a szczególnie z człowieka starszego i z natury obdarzonego gołębim sercem... - Ale nie gardłem... Pan masz gardło jak motopompa, a nie jak synogarlica. - Nie przerywaj, Adamie, bo mówię o ważnych sprawach. Proszę mianowicie zważyć, że Maciek wysyła na rozpoznanie najlepszych zwiadowców. Na przykład Piotrek; nieraz udowodnił, że chociaż jeszcze smyk, to jednak przedni smyk. Pan, panie Adamie, też coś niecoś pokazałeś, nie mówiąc już o mnie, którym tak się Niemcom do skóry dobierał, że w całej naszej partyzantce trudno byłoby kogoś z większą inwencją znaleźć. Z tego więc wniosek, że musimy my tę nieszczęsną wieś uratować, bo takie trzy głowy z fortelami i dusze tak bohaterskie za dywizję starczą. - Aleś się pan nagadał, niczym Hitler na posiedzeniu rządowym. I co z tego gadania, jeśli na razie wsie palą, ludzi wyrzynają, mordują wszędzie? - Tym dla nich gorzej, ja to wam powiadam! - Nic nowego pan nie mówisz, panie Zagłoba. Churchill w radio też to powtarza... - Bo i on mądry. Człowiek z niego poważny, do mnie podobny nawet i posturą. O, gdybym ja był Hitlerem, moi panowie, to mając przeciw sobie takich ludzi jak Churchill albo niektórzy Polacy, dawno bym ze strachu o pokój poprosił i resztę życia na pokucie spędził... - Co prawda, to prawda - parsknął śmiechem Adam - jakbyś pan był Hitlerem, panie Zagłoba, to wojna dawno by już była przegrana. Przez Niemców. No, niedobrze mówię? - Tępy pan jesteś jak nóż do ryby. Ja wojną żyję, we krwi ją mam. Szwadronem kawalerii dowodziłem, a i w tej wojnie pokazałem, że to rzemiosło dla mnie jak stworzone... O Jezu, a to co znowu? Nad lasem śmignęły z przenikliwym wyciem i świstem samoloty, jeden za drugim, cała eskadra. Leciały nisko, pod opończą szarych chmur, koszącym lotem. - Kryj się! - wrzasnął Piotr, bo samoloty, jakby wyskakując zza drzew, nadlatywały znowu. - Kryj się! - powtórzył Żenia, dowodzący ich małym oddziałkiem. Leżeli cicho w gęstych krzewach, tylko Zagłoba przerwał milczenie: - To szatani, w taki dzień, przy takim zachmurzeniu latać im się zachciewa. Ażebyście nigdy już latać nie przestali! Samoloty mknęły nad samymi czubami drzew, prując pociskami z broni pokładowej, które, jak kłębowisko os, sycząc i brzęcząc spadały w leśny gąszcz. W pewnej chwili zaturkotało głośno po zmarzniętej ziemi i na drodze pojawił się rozpędzony wóz, ponoszony przez galopujące konie. Woźnica, który słaniał się na siedzeniu, nie mógł nad nimi zapanować. Dalej widać było małe sylwetki nie nadążających za wozem ludzi. Na trakt wyskoczył Żenia, za nim jeszcze dwóch czy trzech partyzantów. Z trudem zatrzymali pędzący pojazd i błyskawicznie, pokonując dziki opór wystraszonych zwierząt, wprowadzili wóz w krzaki, pod drzewa. Ciężko ranny w brzuch woźnica zdołał jedynie wybełkotać: Spłoszyły się juchy, spło... i stoczył się martwy na ziemię. Zagłoba zdjął z głowy futrzaną czapkę, inni uczynili podobnie i przez chwilę stali w milczeniu nad zmarłym. Zaraz też nadbiegli ludzie z eskorty; zdyszani i przerażeni tłumaczyli jeden przez drugiego, że atak lotniczy nastąpił tak szybko, iż nie było sposobu zatrzymania i ukrycia wozu, a zostawić go własnemu losowi z uwagi na broń nie mogli. Biegli więc cały czas drogą, choć samoloty atakowały ich nieustannie, ale lasem nie nadążyliby. - Dwóch tam leży, bez życia - powiedział komendant transportu, wysoki, niemłody robotnik. Dojrzał trupa woźnicy i przeżegnał się niezręcznie, po chłopsku. - To brat mój cioteczny... Boże, zabili go dranie... Samoloty pojawiły się ponownie, tym razem nieco wyżej; zdezorientowane widocznie nagłym zniknięciem transportu nie strzelały. Potem oddaliły się, tylko z daleka dobiegał coraz cichszy po jęk silników. - Wyłazić na drogę tiepier nie trzeba - stwierdził Żenia - oni zaraz tu przyślą maszynę na zwied... Tak my sobie w krzakach posiedzimy, aż budiet ticho, a wy możecie już iść prosto w wieś, lasem. Jakby na potwierdzenie jego słów doszło z góry cienkie brzęczenie i czarny na tle szarych chmur samolot, o długich, niemal prostokątnych płatach, wolniutko nadleciał nad puszczę. Kiedy był bliżej, dojrzeli czarne krzyże na skrzydłach, które złowrogo przesuwały się nad głowami. Samolot krążył, to zniżając lot, to znowu odzyskując wysokość, zataczał szerokie koła, brzęczał natrętnie. Nagle, gdy już znacznie się oddalił od miejsca ich kryjówki, huknęło głośno jakieś działko. Piotr, wyskoczywszy na drogę, ujrzał kłębki dymu pojawiające się po obu stronach maszyny, która raptownie zatrzęsła się i przechyliła ze skrzydła na skrzydło. Wytrysnęły ostro płomienie i samolot, ciągnąc za sobą smugę spalin, zwalił się na las z ciężkim grzmotem. - O rany! - krzyknął Piotr. - Dostał! - To Maciek. Zdobył dwa działka pelot* [Działko przeciwlotnicze.] i amunicję. Trafił drania! - Nawet nie wyskoczył na spadochronie! - zawołał Adam. - Musieli i lotczika trafić - mruknął Żenia. - Dobrze mu tak! - stwierdził komendant transportu. - Za mojego ciotecznego, za tych, co ich dzisiaj szwaby zabili! - Idziemy - ponaglił Adam. - Musimy być zaraz koło wsi. Teraz Niemcom brak będzie przez jakiś czas rozpoznania. Pobiegli lasem, wąziutkimi ścieżkami, szlakiem zwierząt puszczańskich, przedzierając się czasami przez zbite młodniaki, tak splątane ze starymi drzewami i krzewiną, że trzeba się było mocować z pokrytymi śniegiem gałęziami. Wreszcie stanęli na wzgórku, z którego widać było już skraj lasu, a za nim wieś. - Z drzewa będzie lepiej widać - powiedział Piotr i zaczął się wdrapywać na oszroniony pień starej sosny. - Masz! - Zagłoba podał mu wojskową lornetkę. Piotr, oślizgując się niekiedy, w strachu, że zleci na twardą ziemię, z której sterczały grube węże korzeni, wdrapał się w końcu na rozgałęziony wierzchołek i opierając o pień, zaczął systematycznie lornetować okolicę. Ujrzał wieś pełną Niemców. Kręcili się grupkami na drodze. Niektórzy wchodzili do domów, inni wychodzili. Jacyś zbici w gromadkę cywile, w samych tylko marynarkach, a nawet w koszulach, stali otoczeni szczelnym kordonem żandarmów. Daleko, na przeciwległym krańcu płonęło zabudowanie. Wokół wsi dość gęstym sznurem rozstawione były posterunki i Piotr dojrzał tam karabiny maszynowe z wycelowanymi na domy ryjami luf. Jeszcze raz omiótł całą wieś lornetką i dostrzegł w jednym z sadów wiszące na czarnych kikutach gałęzi postacie ludzkie. Wzdrygnął się. Po dokładnym sprawdzeniu stwierdził z ulgą, że nie był to dom, w którym mieszkała Magda. Zsunął się wreszcie na dół i zdał towarzyszom relację z tego, co zobaczył, a na koniec powiedział: - Wy walcie do Maćka z meldunkiem, a ja spróbuję przedostać się do wsi. W jednym miejscu posterunki nie są tak gęsto rozstawione, więc powinno się udać... - Zaczekaj - sprzeciwił się Adam - sam nie możesz pójść! - Tak, sam. Jak nas będzie więcej, to się nie przedostaniemy. - Ma on łeb na karku - z uznaniem oświadczył Zagłoba. - Ale powinniśmy zrobić tak: ty, Adam, idź do Maćka, a ja pójdę z Piotrem, potem on spróbuje dostać się do wsi, ja zaś zalegnę sobie trochę w lesie, bo zasapałem się setnie... I będę tam czekał, a w razie czego, gdyby Piegowatego na przykład gonili, spróbuję go osłonić, daj mi tylko swoje empi, bo z tego rewolwerka to muchy mogę ścigać w wiejskiej klozetce... Rozeszli się w milczeniu. Dopiero gdy stanęli na skraju lasu, Zagłoba oparł dłoń na ramieniu chłopca i ukrywając rozrzewnienie, rzekł: - A wiesz, synu, co? Może to jednak ja pójdę. Stary już jestem, starego może nie zaczepią... - Nie - stanowczo stwierdził Piotr. - Mnie łatwiej się poruszać i łatwiej, jako mniejszemu, ukryć... A poza tym ja zawsze z siebie zrobię takiego idiotę, że aż Niemcom słabo się robi, o... Wykrzywił twarz w idiotycznym grymasie, a Zagłoba pełen podziwu powiedział: - To naprawdę gęba patentowanego kretyna, i to bardziej małpiego niż ludzkiego. Widzę, żeś fortelami do mnie podobny, synu... Piotr uśmiechnął się tylko w odpowiedzi. - A nie boisz się? - Boję - wyznał Piotr - ja zawsze się boję, ale potem, to człowiek o strachu zapomina. A tam jest przecież Magda... - Toś właśnie zuch! No, wal, synku, i wracaj zdrowo. Piotr pobiegł krawędzią lasu ku miejscu, gdzie zauważył lukę w posterunkach niemieckich. Zagłoba zobaczył go na moment, kiedy wychynął z lasu i jednym susem dopadł krzaków jałowca, rozdzielających wąską barierką posterunki. Po chwili znowu na sekundę się wynurzył jak pływak dla zaczerpnięcia powietrza i dał nura w opłotki, gdzie czerniały rzędy nagich krzaków porzeczkowych. I wtedy Zagłoba na dobre stracił chłopca z oczu. Spojrzał na zegarek i zdziwił się, bo była już druga po południu. Widocznie czas nalotu skrócił dzień, bo brodacz miał wrażenie, że i południe jeszcze nie minęło. Wyliczył sobie, że Piotr dowie się o wszystkim w najbliższym domu i korzystając z szybkiego ściemniania się przy tak chmurnym niebie, o jakiejś wpół do czwartej będzie z powrotem. Pomacał się po kieszeniach, odnalazł nieodłączną manierkę, upił spory łyk samogonu, splunął, bo diabelnie ten napitek karbidem zajeżdżał, po czym oparł głowę o pień drzewa. Musiał zdrzemnąć się po owym łyku, bo kiedy ponownie zobaczył świat, był to już świat ciemnawy, przygaszony, zamglony. Z trudem dojrzał godzinę na słabo fosforyzującym cyferblacie zegarka i ponownie zdumiał się. Dochodziła piąta, a Piotra nie było. Ktoś jednak musiał znajdował się w pobliżu, tuż pod lasem, bo brodacz usłyszał jakieś posapywania i szuranie nóg po śniegu... Podniósł głowę, spostrzegł niewyraźną sylwetkę ludzką i zamarł... Kilka kroków od niego stał Niemiec z przewieszonym przez pierś pistoletem maszynowym. Na szczęście odwrócony był tyłem. Trochę dalej majaczył w mroku ciemny kształt drugiego wartownika. O, wieprze zielone - zaklął Zagłoba w duchu. Toście pod wieczór ze strachu gęściej się obstawili! Po chwili doszedł do wniosku, że tu tkwi przyczyna nieobecności Piotra; chłopiec ma na pewno trudności z przedostaniem się z powrotem do lasu. Zagłoba popatrzył na Niemca i ogarnęła go przemożna chęć, by czmychnąć z tego miejsca jak najprędzej. Jak na złość, dopalający się na drugim krańcu wsi dom bluznął ku niebu płomieniem i zrobiło się na chwilę bardzo jasno, a czerwone światło padło na śnieg i las. Ale pożar prędko przygasł zupełnie i ze wsi dobiegały tylko niemieckie wrzaski, krzyk kogoś bitego, płacz dziecka... O, niedoczekanie wasze! - powziął postanowienie Zagłoba. To wy tam dzieci bez sumienia katujecie, a ja tu sterczę bez pożytku jak gromnica w kościele. Poczekajcie no, niech ja zapłonę! Ale nie bardzo wiedział, jak ma zapłonąć. Niemiec stał nadal sztywno. Piotra nie było. Może przylgnął gdzieś do ziemi i czeka, na przykład, aż Zagłoba ułatwi mu przejście. Brodacz jeszcze raz rzucił okiem na Niemca i wydało mu się, że ten poruszył się, jakby zamierzał podejść bliżej lasu. Zagłoba cofnął się ostrożnie parę kroków, skrył się za potężnym dębem i czekał. Tymczasem wartownik wszedł między pierwsze drzewa, stanął tak, by widzieć, co się dzieje we wsi i zaczął robić siusiu. W pierwszej chwili Zagłoba zbaraniał, zapomniawszy widać, że Niemcy są też ludźmi, ale już w następnej sekundzie, mimo swojej tuszy i wzrostu, błyskawicznie, bez szmeru niemal, dopadł tamtego, objął jego szyję ramieniem, jednym ruchem zatkał mu usta swoją futrzaną czapką, a do pleców przyłożył empi. - Nie ruszaj się, draniu... Ręce do góry! Spodni możesz nie zapinać, nic ci nie będzie. Od tego człowiek nie umiera. No, stara małpo, kładź się na ziemi! O tak, a teraz dawaj te cacka! Zabrał mu broń, zręcznie skrępował własnym paskiem, zakneblował, po czym pozostawił jeńca na ziemi. Rozzuchwalony powodzeniem, a także szybko gęstniejącym mrokiem, wyszedł Zagłoba przed lizjerę lasu i rozejrzał się, czy drugi Niemiec nie usłyszał odgłosów towarzyszących jego wyczynowi. Dostrzegł jego nieruchomą sylwetkę dalej niż przedtem. Podkradł się ku niemu i zastygł w oczekiwaniu, słusznie rozumując, że i ten drugi zechce, być może, pójść w ślady kolegi. Po jakichś dziesięciu minutach kładł już następnego jeńca na ziemi, obok pierwszego, i dogadywał po cichu: - We dwóch nie będzie wam się nudzić, baranki kosmate, co towarzystwo, to towarzystwo... Powrócił na swoje stanowisko i wkrótce dostrzegł szybko poruszający się cień. Był to Piotr. Popatrzył na skrępowanych wartowników, podziękował Zagłobie, bo gdyby nie on, rzeczywiście byłoby mu trudno przedostać się do lasu. Brodacz wdał się w swoją zwykłą gadaninę, ale Piotr miał twarz chmurną, zaciętą. Kiedy popychając przed sobą dwu Niemców, ruszyli ku górze Kamień, odezwał się ponuro: - Mają rozstrzelać wszystkich młodych mężczyzn, a jeśli się coś zdarzy, to i resztę mieszkańców... Zagłoba nie odpowiedział, tylko przyspieszył kroku, mocno szturchnąwszy w plecy jednego i drugiego Niemca. Na Kamieniu stanęli o siódmej wieczór i po zdaniu meldunku Maćkowi, czekali na jego decyzję. - Część oddziału już jest w pobliżu wsi - powiedział ten po chwili. - Musimy uderzyć nocą, kiedy większość Niemców zaśnie. - A jeżeli tych ludzi rozstrzelają przedtem? - wyraził swe obawy Piotr. - Nie, zaczekają z tym do rana. Teraz, w ciemnościach, nie czują się pewni. Jeżeli nie rozstrzelali do tej pory, to do rana mamy czas. - Tym bardziej - dorzucił stojący obok Adam - że oni na noc część sił odsyłają na kwatery pod Kielce. Nagle z oddali napłynął odgłos detonacji i ostrej strzelaniny. Maciek zmarszczył brwi. - To nie ze wsi - zauważył Adam. - To dużo dalej, chyba od torów kolejowych... - Jaka grupa tam operuje? - zapytał sucho Maciek. - Chyba część grupy majora... Ci, którzy wyszli z niemieckiego okrążenia... Mogli już nadejść spod Kozienic, to sprawny oddział... - Fatalnie! Jeżeli zrobili właśnie teraz skok na pociąg, Niemcy w odwecie spalą wieś. Zapadło milczenie. Maciek rozesłał zwiadowców i czekał na wiadomości. Po dłuższym oczekiwaniu usłyszeli tętent kopyt po zmarzłej ziemi; z konia zeskoczył zwiadowca. - Wysadzono w powietrze pociąg niemiecki... Ludzie od majora... Nie chcieli odczekać, powiedzieli, że to odwet... Tymczasem Niemcy już sprowadzają posiłki... Mieli oddziały w Zagnańsku i Łącznej... Wszystko teraz jedzie do wsi... - Na konie! - krzyknął Maciek. - Zajedziemy im drogę... A ty, Piotr, dokąd? - Do wsi! - krzyknął chłopiec i nim kto zdołał mu przeszkodzić, już zniknął w ciemnościach. Tylko paru ludzi zostało z niemieckimi jeńcami. Grupa Maćka zbliżała się od strony lasów ku wsi. Piechota przypadła do ziemi na skraju puszczy, zaś szwadron pod komendą samego Maćka kłusował na niewysoką przełęcz, ciasno obramowaną gęstym borem. Tędy musiały iść główne siły Niemców. W każdym razie te zmotoryzowane, bo piechota zapewne szła przez pola, tyralierą od strony torów. Na nich z flanki miał uderzyć oddział wyposażony w broń maszynową. Maciek sądził, że Niemcy rozpoczną pacyfikację wsi o świcie, kiedy nadejdą jednocześnie posiłki z obu stron. Postanowił więc uderzyć na oddział stacjonujący we wsi, zanim dotrą tam dalsze siły niemieckie. - To jest dowódca - sapał Zagłoba, szczęśliwy, że niesie go koń, a nie własne nogi. - Urodzony! Jak ja! Nie to co major, który był, owszem, niezły taktyk, ale myślał za długo, a na wojnie, panowie, tylko refleks, tylko refleks! Ja to wiem... - A swoją drogą - powiedział Adam - szkoda, że nie jesteśmy w kupie, z grupą majora... Nie bardzo się dowódcy zgadzali, szanowny panie Zagłoba, to prawda, ale co razem, to razem... - No, na polityce to ty się, Adamie, nie znasz. Tyle co mój but, zdarty już na amen. Widziałeś przecież, że się nie zgadzali, jeszcze nim sprawa Kmicica wyszła na jaw. I zawsze się okazywało, że Maciek ma rację. A potem poszło jeszcze o Rosjan. - Prawda, major Rosjan nie lubił. - A Maciek, człowiek i polityczny, i myśli po nowemu, pokolenie takie rozsądne, pojmujesz? - Ja to pojmuję, ale skąd pan taki nowoczesny, chociaż za dawnej Polski ułanami dowodził? - Alem to ja myślał, nie mój koń, w przeciwieństwie do ciebie... Maciek wstrzymał konia i poczekał na obu przyjaciół. - Dokąd pobiegł Piotr? - Ba, dokąd. Tam jest Magda, a on przyrzekł inżynierowi, że się nią tak zaopiekuje, żeby jej włos z głowy nie spadł. - Jemu może łatwo spaść... - E, jemu? On ma takie pomysły w głowie, że jeszcze trochę a mnie dorówna, chociaż to niełatwo, czego dowodem ci dwaj Niemcy... On gotów jeszcze samego dowódcę ich regimentu na fortel wziąć, udając kompletnego bałwana. Maciek pokręcił głową. Był wyraźnie strapiony. Bał się o Piotra, a nie mógł go potępiać, bo chłopiec działał w szlachetnym zamiarze. - Swoją drogą musi zostać ukarany za działanie na własną rękę. Oby tylko wyszedł cało - westchnął i ostrogą skłonił konia do galopu. Zbliżali się do drogi. Była dziesiąta wieczór. W tym czasie Piotr leżał w niewielkiej niecce między dwoma zagajnikami, czujnie wpatrując się w sylwetki wartowników. Przeszedł już pierwszą ich linię i teraz musiał pokonać następny kordon, gęstszy od poprzedniego. Nad polami przelatywały pasma mgły przewiewanej przez wiatr. Na tę mgłę liczył właśnie chłopiec. We wsi panował pozorny spokój. Chrzęściły tylko na śniegu ciężkie buty Niemców, czasem zawarczał samochód rzucając blade niebieskie światło na drogę. To znowu zapalał się ognik papierosa. Piotr automatycznie notował to wszystko w pamięci. Mróz jakby „trochę zelżał, ale od ziemi biło chłodem i Piegowaty wstrząsał się cały. Usiłował opanować dreszcze w obawie, że każdy niepotrzebny ruch może zwrócić uwagę Niemców. Zaciskał wargi aż do bólu, bo fale zimna, jakie przeszywały jego ciało, wzbudziły w nim lęk. To nic, to nic - powtarzał sobie - zaraz wszystko przejdzie. Za chwilę. O rany, przestań się bać. Tam jest Magda, tyle ludzi... Muszę im pomóc, muszę. Nie jestem sam, nie jestem sam... Przez chwilę, niczym w jakimś majaku wydawało mu się, że koło niego stoi Maciek i mówi: Popatrz no, Piegowaty, ilu nas jest! W pewnym momencie kącikiem oka Piotr spostrzegł, że Niemiec po jego prawej stronie odwraca się i usiłując zapalić papierosa zasłania dłonią nikły płomyk zapałki. W jednej sekundzie chłopiec wyśliznął się z niecki, zgięty wpół przebiegł bezgłośnie do uprzednio wypatrzonego samotnego drzewa, z którego spadały siwe od szronu, ostatnie liście. Stanął za dość masywnym pniem, zakryty przed oczami wartowników, i oddychał głęboko. Znowu zawarczały we wsi samochody. Rozległy się hałaśliwe pokrzykiwania Niemców. Tylko wiejskie psy, strwożone jak ludzie, nie ujadały. Piotr, przyzwyczajonym do ciemności wzrokiem zmierzył odległość do najbliższego płotu i, krok po kroku, zaczął się przesuwać ku zabudowaniom. W tym miejscu nierówność gruntu osłaniała go przed wartownikami, ale dalej teren trochę się podnosił i mogli go dostrzec. Ich wzrok pewno także już się oswoił z ciemnością, która zresztą, z powodu śniegu, nie była całkowita. Piotr pochylił się, położył na śniegu i zaczął pełznąć w stronę płotu. Nie było w nim żadnej furtki ani obluzowanych sztachet i Piotr zastanawiał się, co robić. Przechodzić górą było zbyt niebezpiecznie, wyłamywać zaś sztachet nie mógł, bo Niemcy usłyszeliby z pewnością hałas. Posuwał się więc ostrożnie wzdłuż ogrodzenia, aż dotarł do niewielkiego drzewka. Między jego pniem a sztachetami było trochę miejsca, Piotr wcisnął się tam i nie widząc żadnych innych możliwości, począł się wspinać na płot, wsparty plecami o drzewo. W ten sposób był częściowo niewidoczny dla niemieckich wartowników. Liczył też na to, że przestraszone psy nie podniosą alarmu. Istotnie, udało mu się bez przeszkód dostać do niewielkiego sadu, w którym wiatr nawiał głębokie zaspy śniegu. Zaczęło znowu padać gęstymi płatami i Piotr w głębi duszy wdzięczny był losowi za to, że świeży śnieg zatrze jego ślady, a coraz gęstsza mgła pozwoli wykonać to, co zamierzył. Przylgnął uchem do szyby okiennej, nie usłyszał żadnego odgłosu, obszedł dom, nie spostrzegł śladów żołnierskich butów, więc cichutko zapukał. Jakaś postać podeszła do okna i nieznacznie je uchyliła. - Są u was Niemcy? - spytał szeptem chłopiec. - Nie. Tylko brata zabrali... - równie cicho odpowiedział kobiecy głos. - Nie bójcie się. Pomoc nadchodzi. Partyzanci otaczają już Niemców... - Chwała Bogu, chwała Bogu, a ty czego szukasz, chłopcze? Piotr zapytał o ciotkę Magdy. Dowiedział się, że i u nich w domu nie ma Niemców; wywlekli już z rana wszystkich mężczyzn, a wuja Magdy zastrzelili na podwórku, przed domem. - Możesz przejść do nich sadami, są furtki wewnętrzne. Tylko uważaj! Trzeci dom w lewo. - Wiem. Teraz już poszło łatwiej. W jednym z gospodarstw Piotr zauważył przy budzie zabitego psa i zrozumiał, dlaczego zwierzęta milczą. Nie tylko ze strachu. Na pewno większość wystrzelali gestapowcy. Dotarł wreszcie do domu ciotki Magdy, zastukał znowu w okno i ku swojej radości ujrzał w nim twarz dziewczynki. Przyłożył palec do ust i gestem kazał jej wyjść. Kiedy pokazała się na dworze, szepnął: - Nie budź nikogo! Musimy się stąd wydostać, obiecałem twojemu tacie... - Wujka zabili, wiesz... A co będzie z ciocią? Zostanie sama? - Cioci nic się nie stanie. Na razie szykują się do rozstrzelania mężczyzn, ale i tego nie zdążą. Zobaczysz! Maciek jest już blisko. Tylko musimy jeszcze zabrać Pogładzika. Wiesz, gdzie on jest? Magda policzyła na palcach: - Szósty dom, ale po drugiej stronie drogi... - Nie ma tam jakiegoś mostku? - Jest. Wiesz, taki między rowami, żeby woda przepływała... Tam zatrzymują się niemieckie samochody, bo blisko jest szkoła, a w szkole kwateruje ich dowódca i tam ludzi przesłuchują, i biją... - Aha, już kapuję... - mruknął Piotr, przypomniawszy sobie, skąd dochodził warkot silników i wybłyskiwały błękitne światła przyciemnionych reflektorów. - Idziemy, weź tylko palto... Czekając na powrót dziewczynki, wyjął pistolet, odbezpieczył i przełożył do bocznej kieszeni zapasowy magazynek. Magda wróciła, pobiegła cicho w stronę stodoły, czegoś koło niej szukała i znalazłszy dała Piotrowi. - Granat? - zdziwił się. - Skąd go masz? To niemiecki, zaczepny. - Widać któryś go zgubił... Schowałam, żeby mieć na wszelki wypadek... Ruszyli opłotkami, stając co chwila i nasłuchując, aż doszli do miejsca, skąd było już tylko parę kroków do mostku. Tu Piotr przystanął dłużej, rozglądając się dokoła. Wąskie przejście między płotami, w którym się zatrzymali, wychodziło wprost na drogą i to w miejscu, gdzie znajdował się ocementowany tunelik łączący dwa rowy, głębszy od tej strony, płytszy po przeciwnej. Tuż za mostkiem stał wielki samochód ciężarowy przeznaczony do transportu żandarmów, a za nim ciągnął się długi sznur rozmaitych pojazdów. Kręcili się koło nich Niemcy, świecąc latarkami i od czasu do czasu zapalając silniki, by nie wyziębły za bardzo na mrozie. Przytupywali nogami, zabijali rękami po bokach. Z ich rozmów Piotr zorientował się, że czekają na posiłki. Jakiś podoficer SS powiedział ze śmiechem: - Za godzinę będzie tu nas cztery razy więcej... Nad ranem załatwimy tych chłopów, a potem wieś się spali. - A kobiety i dzieci? - zapytał ktoś. - Chyba nie będziesz ich żałować? Zresztą, po co mają żyć, jak chałupy spalimy, a mężów poślemy na dłuższy spacerek do Pana Boga? Zarechotali w odpowiedzi. Po chwili któryś zapuścił silnik ciężarówki i otworzył maskę, żeby coś tam sprawdzić. W tym momencie Piotr pociągnął za sobą Magdę, zwinnie jak węże wsunęli się pod przekop i po paru sekundach byli już po drugiej stronie. Przez nie domkniętą furtkę wkradli się do ogródka przed domem. I tutaj wewnątrz zabudowań panowała głucha cisza, a Magda nie umiała powiedzieć, czy są tu Niemcy, czy też nie. Padający śnieg przykrył wszystkie wcześniejsze ślady, tak że Piotr nie mógł nic odczytać na puszystym, białym kobiercu. Na wszelki wypadek zajrzał do sadu za domem, obliczył odległość do pola, podchodzącego lekką stromizną do wąskiego pasma lasu przy torach kolejowych. Stwierdził, że sad od pola oddziela zagrodzenie z poziomych drągów, łatwe do pokonania. Potem z wahaniem zbliżył się do domu. Zaglądanie przez okna nic nie dało, były szczelnie zasłonięte i nie przepuszczały żadnego światła. Stanął więc pod drzwiami, pokręcił głową, wreszcie cichutko miauknął. Tak udatnie naśladował głos małego Kotka, że Magda z trudem powstrzymała się od śmiechu. Miauknął raz jeszcze i leciutko poskrobał w drzwi. Magda przyklękła tuż przy nim i ledwo słyszalnym szeptem zapytała, po co to robi. Piotr położył palec na ustach. Po chwili zobaczył, że drzwi otwierają się bezszelestnie, a spoza nich wychyla się czyjaś twarz. Kobiecy głos cichutko wabił kotka, a Piotr, usłyszawszy polskie słowa, wyszeptał: - Jest tu pan profesor? - Dojrzał kiwnięcie głową i razem z Magdą wsunął się do środka. - Nie trzeba zapalać światła - powstrzymał gospodynię. - Niemcy są tuż, tuż, a zaraz zacznie się bitwa. My po pana profesora... - A nas zostawiacie? - spytała kobieta ze smutkiem. - Wszyscy będą się mogli uratować, ale mam rozkaz zabrania profesora już teraz... Do izby wszedł Pogładzik. - Co się dzieje? - zapytał. Przyjrzał się dzieciom przy zapalonej zapałce i rzekł zdumiony: - A co wy tu robicie? - My po pana - pisnęła Magda - bo zaraz będzie wielka bitwa. - No, jak będzie bitwa, to może ja się na coś przydam? - Pan się przyda, panie profesorze, ale nie we wsi, a z tamtej strony - Piotr pokazał ręką na las. Nim się jednak porozumieli, od drogi doszedł szum nadjeżdżającego auta i Piotr, podskoczywszy do okna, ujrzał szarego wojskowego opla, z którego wysiadał zażywny wysoki mężczyzna w mundurze. Padło na niego światło z ręcznej latarki i Piotr aż drgnął ze zdumienia. Niemcy mówili coś do przyjezdnego, pokazywali na niektóre zabudowania, potem oświetlili wnętrze wozu. Piotr omal nie gwizdnął z zachwytu, ale nie powiedział ani słowa. W samochodzie oprócz kierowcy siedziało jeszcze dwóch wojskowych ze sztywnymi, obojętnymi twarzami i bronią w rękach. - Uchylę drzwi - szepnął chłopiec, pragnąc usłyszeć coś więcej. Barczysty mężczyzna w mundurze gładził brodę ręką i opowiadał coś wysokiemu oficerowi SS. Piotr nadstawił ucha. - To mówi pan, że także jednostki 174 dywizji piechoty są w marszu? - spytał oficer. - Specjalnie dlatego przyjechałem... - rzekł przybyły. - Jako kapelan wojskowy wielbię Pana Boga tylko w ogniu... Zapalono kilka latarek i teraz Piotr spostrzegł pod rozpiętym płaszczem wojskowego krzyż na piersi oraz fioletowe wyłogi na klapach i kołnierzu. - Nic nie słyszeliśmy o nadchodzeniu dywizji Wehrmachtu - dziwił się oficer SS. - Mieliśmy meldunki, że od strony torów nadejdzie batalion SS, a żandarmeria radomska i inne pancerne jednostki policyjne podjadą drogą z Suchedniowa. - Akcja „Memel” to nie jest ta jedna, głupia wieś - zaśmiał się kapelan. - Wie pan, na przykład, ilu partyzantów skoncentrowano w pobliskich lasach? Mówił mi o tym przed dwoma godzinami nasz oficer wywiadu. Trzy tysiące, a mają samochody, artylerię... - To wiemy, bo zestrzelili nam dzisiaj samolot. - A o tym, że nadciągają dla nich posiłki z Lubelskiego, wie pan? - Doprawdy? - A jakże... A propos, ma pan może jakiś rum czy arak, bo zmarzłem okrutnie w drodze... Wie pan, jak to jest: służba nie drużba, a służba Bogu to nie wesele. Szczególnie naszemu, marsowemu panu Bogu niemieckiemu... O, dziękuję, panie kolego... Między nami mówiąc - łyknął potężnie z płaskiej flaszki - między nami mówiąc, obawiam się, że będę miał trochę roboty, co? - Liczy pan na jakiś atak partyzancki? - E, to może na razie nie, ale przecież akcja „Memel” trwa, właściwie dopiero się zaczęła, i myślę, że po pacyfikacji tej wsi przejdziemy do ataku na lasy... - To niewykluczone, szczególnie jeżeli nadejdzie wojsko... Bo, wie pan, kapelanie, żandarmi nie są materiałem na bohaterów. Szczególnie w leśnych bitwach... Prosit! - łyknął i on z kolei, odstępując potem flaszkę kapelanowi. - No a kiedy zaczniecie pacyfikację? - kapelan obtarł usta i brodę. - Jak się tylko zacznie rozwidniać. Do tego czasu otrzymamy już posiłki. Na wszelki wypadek, bo jednak partyzanci mogą zaatakować. Muszą być rzeczywiście niedaleko, bo mi dwóch ludzi z kordonu jeszcze po południu przepadło. Sądząc po śladach, był tu jakiś pluton bandytów i porwał ich do lasu... - Hm - mruknął głośno kapelan, a Piotr uśmiechnął się do siebie samego. - To mówi pan, że zaczniecie o świcie? Od mężczyzn naturalnie, co? - Oczywiście. Trzymamy ich w tych domach, które na początku pokazaliśmy księdzu kapelanowi... A co, chciałby ich pan wyspowiadać na drogę? Hę, hę, hę... - Ale to może partyzanci? - Proszę się nie bać, zwykli chłopi, ale rozstrzelamy ich dla postrachu, tak jak zwykle. - Katolicy, co? - Na pewno. No co, naprawdę chciałby ich ksiądz wyspowiadać przed śmiercią? - Hm... - kapelan jakby się zastanawiał głęboko. - Służę najpierw Niemcom, a potem Panu Bogu. Skoro jednak jest wolna chwila, to może i Bogu należałoby oddać, co mu przynależy, nim zaczniemy wszyscy służyć Rzeszy, likwidując tych bandytów. - A proszę, proszę - obojętnie i z lekceważeniem w głosie oświadczył oficer SS. - Dać panu ochronę? - Teraz dla pana każdy człowiek ważny, wezmę swoich. No, wyłaźcie z samochodu, dość już drzemki! Banda maruderów! - wrzasnął kapelan i w tej sekundzie dwaj wojskowi stanęli przed nim wyprężeni jak struny. - Muszę ich ostro trzymać, bo by się zapaśli na bożym chlebie - powiedział do oficera. - Jak ich przydzielono do ochrony kapelana dywizyjnego, myśleli jeden z drugim, że to będzie zabawka, służenie do mszy i takie tam cywilne sprawki. Nic z tego. Naprzód! Oficer SS podniósł rękę w ukłonie, a na jego wargach pojawił się pogardliwy uśmieszek. Jeden z żandarmów poprowadził kapelana i jego ludzi, samochód wolno ruszył za nimi. - Idziemy i my! - oświadczył Piotr, przymykając ostrożnie drzwi. Wyszli oknem, przebiegli sad. Gdy dopadli pola, posypały się w ich kierunku strzały. Runęli na ziemię, odczekali, po chwili znowu poderwali się do biegu i kilkoma susami dotarli do rzadkiego lasu, za którym stały już niemieckie straże. - Jak się zacznie, wartownicy potracą głowy i wtedy się przemkniemy. - Piotr wskazał czarne sylwetki odcinające się od białego tła śniegu. Była to pierwsza linia kordonu otaczającego wieś. Z daleka zaszumiały motory wielu pojazdów. I w odległym lesie, przez który przebiegała droga, rozjaśniło się lekko, pobłękitniało. Nagle wytrysła stamtąd w górę biała rakieta, a zaraz po niej czerwona. W ich świetle Piotr dostrzegł linię wojska, ruszającego całą szerokością pola w stronę wsi; wyglądało to tak, jakby las zaczął wędrować. Za tą linią, nad drzewami dochodzącymi do opłotków wsi z drugiej strony, wzbiła się kolejna rakieta i natychmiast rozszalała się strzelanina. Wartownicy zakręcili się niespokojnie, a widząc, że nadchodzący w szeregu żołnierze zatrzymali się i zaczęli przegrupowanie w kierunku strzelaniny, poczęli z wolna cofać się ku wsi. - O rany - powiedział Piotr - tego nie przewidziałem, myślałem, że polecą pomagać tamtym, zaatakowanym w lesie... Nie dokończył, bowiem huraganowy ogień broni maszynowej, punktowany salwami działek, wybuchł teraz po stronie drogi, gdzie nagle poczerwieniało niebo. We wszystkich zakątkach wsi rozgorzała bitwa. Ale nie było czasu na przyglądanie się, bo gęsta ciżba umykających żandarmów zbliżała się do wątłego lasu, w którym ukryli się Piotr z Magdą i Pogładzikiem... - Mam broń - powiedział nagle nauczyciel - będziemy się bronić... - Nie. Tu nie mamy szans. - Piotr ocenił sytuację i stwierdził, że lepiej wracać do wsi, ukryć się gdzieś w sadach i dopiero gdy wartownicy ich miną, próbować ponownie szczęścia albo przyłączyć się do partyzantów, kiedy zaatakują bezpośrednio wieś. Puścili się pędem na przełaj. W ciemnościach, przerywanych nagłymi błyskami, wartownicy wzięli ich, być może, za swoich, nie zwrócili bowiem na nich uwagi. Ale gdy już dobiegali do sadu ciotki Magdy, potężny słup ognia i dymu wyrósł przed nimi. To Niemcy, rozwścieczeni napaścią partyzantów, zaczęli granatami niszczyć domy. - Och! - rozpłakała się nagle Magda. - Ciocia! - Cicho! - skarcił ją Piotr, rozglądając się dokoła rozpaczliwie w poszukiwaniu jakiegoś punktu oparcia i schronienia. Ale pożary, które wybuchły we wsi rozjaśniły noc i zrobiło się widno jak w dzień. Podpalenie wsi obróciło się jednak także przeciw samym Niemcom, bo stali się widoczni dla atakujących partyzantów. Posypały się więc na nieszczęsną wieś strzały ze wszystkich rodzajów broni. Padły już pierwsze pociski artyleryjskie i Piotr rozpoznał, że to biją działka przeciwlotnicze używane przez Maćka, również w walce przeciw celom naziemnym. Dom ciotki Magdy płonął jak szczapa, niedaleko palił się inny dom. Ludzie wybiegali z mieszkań na ulicę, wpadając na rozhisteryzowanych i ze strachu jeszcze okrutniejszych Niemców. Padały więc i tu strzały. Koło siebie leżały trupy Polaków i Niemców. Śnieg na ulicy zaczerwienił się od blasku pożarów i od krwi ludzkiej. Wydawało się, że nad wsią rozwarło się piekło. Hitlerowcy powoli otrząsali się jednak z pierwszego szoku, próbowali zaprowadzić ład w swoich szeregach. Jedni wybiegali plutonami w kierunku, z którego szło natarcie partyzantów. Drudzy zaganiali mieszkańców do domów. Inni wreszcie szykowali małe polowe działka i ustawiali na wskazanych przez dowódców pozycjach ciężkie karabiny maszynowe. Bitwa rozrastała się i rozszerzała. Właściwie nie jedna, a kilka; koło drogi trwała zacięta walka z nadjeżdżającymi zmotoryzowanymi jednostkami policji, z drugiej strony partyzanci nacierali na tyraliery esesmanów, które nadeszły od torów kolejowych, wreszcie - na samą wieś następował atak za atakiem. Piotr nie mógł tylko pojąć jednego. Tego mianowicie, że żandarmi, którzy zwinęli swoje posterunki i uciekali do wsi za nimi, teraz zatrzymali się, oparli o klin lasu, w którym dopiero on sam i jego towarzysze się ukrywali, i stamtąd prowadzili rozpaczliwy, obronny ogień. Dopiero po chwili Piotr zrozumiał, że i z tamtej strony, za plecami tyraliery niemieckiej, ciągnęła druga - partyzancka. Byli to chyba ludzie z oddziałów majora, którzy niedawno i przedwcześnie zaatakowali pociąg niemiecki. Teraz postanowili widocznie wesprzeć oddział Maćka i zaatakować hitlerowców od tyłu. Ale nawet teraz, gdy są wszyscy razem, czy dadzą radę silniejszemu liczebnie i lepiej uzbrojonemu wrogowi? Tego Piotr nie wiedział. Wierzył jednak w Maćka i liczył na to, że noc, a także zaskoczenie, powinny Niemców załamać. Na razie jedni drugich okrążali, a w samym środku tkwił on z ludźmi, których postanowił ratować na własną rękę. Czy dobrze zrobił? Zadawał sobie to pytanie i nie znajdował innej odpowiedzi oprócz tej, że gdyby Magda i nauczyciel pozostali w domu, zapewne już by nie żyli. Dziewczynka, pół leżąc, pół siedząc pod cienkim pniem owocowego drzewka, musiała myśleć to samo, bo w pewnej chwili wzięła Piotra za rękę i szepnęła: - Z tego lasku to też dobrze, żeśmy uciekli... - Tak - mruknął Piotr - ale co dalej? We wsi rósł opór Niemców. Nie udawało się też Maćkowi rozstrzygnąć na swoją korzyść bitwy z oddziałami zmotoryzowanymi, a od niej zależało wszystko. Wtem linia Niemców atakowanych od strony lasu i teraz także od toru kolejowego - załamała się. Pojedynczy żołnierze wypadali w pole i uciekali ku wsi, za nimi biegli następni. Wreszcie zaczęła się cofać cała jednostka. - Magda, pod stodołę, już! - krzyknął Piotr widząc, że duża wataha hitlerowców zmierza w ich kierunku. Rzucił się na ziemię, rękami zagarnął przed siebie tyle śniegu, ile zdołał, dostrzegł, że nauczyciel robi to samo. Uśmiechnął się. Poczuł się dowódcą. Wziął w zęby zapasowy magazynek i posłał w kierunku najbliższego Niemca dwa strzały. Tamten runął jak podcięty. Nauczyciel zranił drugiego i cała grupa przypadła do ziemi. W pierwszej chwili Niemcy sądzili, że wzięto ich za partyzantów i że strzelają do nich ich właśni kamraci. Zaczęli więc wołać, informować, kim są, ale kiedy znowu powstali, Piotr wystrzelił następną serię. Wtedy pojęli, że nie mają do czynienia z Niemcami. Od tyłu także następowali na nich Polacy. Poczuli się wzięci w dwa ognie, zdecydowali więc przedrzeć się do żandarmów walczących w samej wsi. Piotr, rozumiejąc niebezpieczeństwo, cofnął się wraz z Pogładzikiem pod ścianę stodoły, nakazując leżącej tam dziewczynce ucieczkę za węgieł budynku. Sam odbezpieczył otrzymany od niej granat i gdy Niemcy zbliżyli się, cisnął z całym rozmachem, aż go zabolało w stawie barkowym. Granat eksplodował z hukiem. Jakiś żandarm krzyknął przeraźliwie. Pozostali na sekundę zamarli, rozpłaszczeni na śniegu. Ale nie trwało to długo. Już przybliżali się partyzanci i Niemcy, nie bacząc na niebezpieczeństwo, poderwali się do ataku. Piotr zdążył zmienić magazynek, gdy nagle usłyszał od strony nauczyciela: - Trafili mnie! - O rany! - Schwycił podawaną sobie broń i obserwował, jak Pogładzik czołgał się w kierunku stodoły. Wtem dobiegł go jęk Magdy. Zrozumiał, że i ona jest ranna. Więc na nic już nie zważając, skoczył ku przyjaciółce, schwycił na ręce i dysząc ciężko, nic prawie nie widząc przekrwionymi z wysiłku oczami, położył ją w stodole obok geografa. Nie miał nawet możliwości sprawdzić, czy są ranni poważnie, czy tylko draśnięci. Stanął przy drzwiach z bronią w ręku. Niemcy, zorientowawszy się, że mają drogę wolną, przebiegali mimo, nawet nie próbując zajrzeć do ich kryjówki. Ale kiedy dotarli do swoich, natychmiast pokazali w kierunku stodoły i Piotr poczuł się zupełnie bezsilny. Czekał tylko, kiedy cisną w ich stronę granaty, kiedy zapłonie drewniana, podszyta wiatrem stodoła, a ciałko Magdy, której miał bronić, eksplozje rozerwą na strzępy. Na pomoc partyzantów nie mógł liczyć, bo właśnie przeciw nim wymierzono karabiny maszynowe, których serie skutecznie powstrzymywały natarcie. A jednak nic się nie stało. Bo od środka wsi nagle zabrzmiały salwy i rozległ się tubalny, znajomy głos: - Naprzód na skurczybyków! Bij, zabij! Z kilku domów wybiegły grupki mężczyzn. Niektórzy byli uzbrojeni, inni chwytali broń zabitych Niemców. Prowadził ich potężny brodacz w rozwianym płaszczu niemieckim, z krzyżem na piersi i pistoletem maszynowym w ręku. A był tak rozwścieczony, że już nie strzelał, ale tłukł kolbą empi po łbach i plecach jak cepem. - Piotr, Magda! - zaryczał w pewnej chwili, rozglądając się na boki. - Gdzie jesteście? - Tu! - Chłopcze, byku, radości moja, synku! - wył jak zwariowany Zagłoba, dopadłszy Piegowatego. Piotr, ledwo mogąc mówić, wydusił z siebie: - W stodole... Magda... Nauczyciel... Ranni... Zagłoba wskoczył do stodoły. - Rana? Nic to! Zagoi się... - krzyknął uradowany, schylając się nad dziewczynką, bladą, skrwawioną, ale przytomną. Piotr tymczasem dołączył do ludzi Zagłoby. Byli to uwolnieni przez niego w czasie „spowiedzi” skazańcy. Nadjechał też samochód „kapelana” i wyskoczył z niego kierowca - Adam we własnej osobie. Zaatakowali od tyłu Niemców, którzy ostrzeliwali się partyzantom uderzającym od torów kolejowych. Walka we wsi stała się chaotyczna. Panika ponownie ogarniała hitlerowców. Tym bardziej że sami mieszkańcy - kobiety, ludzie starsi, podrostki, kto tylko był do tego zdolny wypadali z domów z kłonicami, cepami, widłami i siekierami. Rzucali się w straszliwej furii na Niemców i byliby może sami skończyli bitwę, gdyby nie to, że część zmotoryzowanych oddziałów przedarła się do wsi i wsparła załogę pacyfikacyjną nowymi siłami. Ale już od strony przeciwległych lasów szła nawała partyzantów, rozpłomienionych bliskim zwycięstwem, żądnych śmierci wroga, a krzyk podnosił się z ich szeregów jak wycie tatarskiej ordy. Niemcy jednak postanowili bronić się do upadłego, licząc zapewne na pomoc, i może jeszcze długo i ze strasznymi dla wsi skutkami stawialiby opór, gdyby nie pojawienie się na drodze galopujących jeźdźców. To Maciek nadciągał na czele swego szwadronu. Już wpadli między pierwsze domy, już przecwałowali między płonącymi zabudowaniami, już wsiedli na karki przerażonych Niemców. Po całej wsi rozszedł się echem grzmot końskich kopyt. Hitlerowcy nie wytrzymali szarży. Pryskali na boki, lecz tam padali pod ciosami siekier, inni próbowali się bronić na drodze, ale ginęli z rąk atakujących kawalerzystów. Kto zdołał, uciekał teraz do lasu, zapominając o śmiertelnym strachu przed puszczą. Ale w lesie czekały już inne oddziały partyzantów, gotowe do rozprawienia się z wrogiem. Bitwa gasła. Od lasu wracała stępa utrudzona kawaleria. Wśród nich Maciek, bez czapki, z rozwianymi włosami. Rozglądał się uważnie, jakby liczył ocalonych ludzi i domy. Gdy już zbliżał się do miejsca, gdzie stał Piotr z Adamem, zza pustego domu wyskoczyło niespodziewanie kilku Niemców, między nimi jakiś wysoki oficer z czerwonymi wyłogami. Jeden z nich wycelował w kierunku Maćka, ale nim zdołał nacisnąć spust, broń wypadła mu z raki, a on sam upadł od strzałów Piegowatego i jego przyjaciela. Piotr nie mógł się pohamować, wyskoczył na drogę i krzyknął: - Ręce do góry! Oficer powoli podnosił dłonie w ciemnych rękawiczkach, za nim jego podwładni. - No, Piotr, masz na koncie generała! To zmazuje twoją winę, żeś działał samowolnie - zawołał Maciek, zeskoczywszy z konia. Kawalerzyści przejeżdżali obok generała. Rozległa się ich pieśń: Do ludu należą te lasy, bo ludu wsiąkła w nie krew przez wszystkie wojny tej czasy, przez cały wojny tej gniew. Wieś pustoszała. Na polecenie Maćka, słusznie obawiającego się niemieckiego odwetu, mieszkańcy opuszczali domy. Młodzi dołączali do partyzantów. Pozostali udawali się do sąsiednich wsi, do krewnych. Zabierali ze sobą swoich zabitych i rannych. Partyzanci z wolna odchodzili w las. Wozy i nadające się do terenowej jazdy samochody, załadowane teraz zdobyczną bronią i kanistrami z benzyną, ciągnęły za nimi długim taborem. W jednym z wozów ułożono Magdę i nauczyciela, w innych - pozostałych rannych, a sanitariusz robił im prowizoryczne opatrunki. Zagłoba, pociągając co chwila z paru zabranych Niemcom manierek, wołał: - Na zdrowie, panie Adamie, na zdrowie, Piegowaty. Naspowiadałem dziś tyle ludzi, co żaden kardynał w historii naszej ojczyzny. Powiadam wam, ze stu chłopa siedziało w tych chałupach, powiązani postronkami czekali na śmierć. A ja tylko: Im Namen des Vaters, und Sohnes, und Heiligen Geistes. Uważaj, braciszku, tnę te sznurki, ale ty udawaj, że jesteś dalej związany. Masz tu broń... Tylko że to, co mieliśmy po kieszeniach, te kilka pistoletów i granaty, dla wielu nie starczyło. Więc ja znowu: W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Uważaj, chłopie, tnę te sznurki, a ty siedź i uważaj, jak usłyszysz rąbaninę, łap co masz pod ręką i lej szwabów! Ot, tak to było! Tylkom się tego diabelnego Piotrusia nie mógł doszukać! No, aleśmy znowu razem... - Zasłużyłeś na odpoczynek, Piegowaty - przerwał Maciek. - Zagłoba, odeślesz go jutro rano, i ty także masz dziesięć dni urlopu. Zima leśna, trzeba się wzmocnić, kochani... A ty, Adam, sprowadzisz z najbliższego miasta lekarza do naszych rannych. A na jutro przygotuj listę poległych. I odznaczeniową. Piegowaty już ma u mnie order: piątkę. Z forteli... W OPAŁACH Wiosna była kapryśna. Jednego dnia wydawało się, że już na dobre nadeszła, słońce przygrzewało, po bladym niebie leniwie wędrowały białe obłoki, a na żywopłotach koło domów jaskrawiej zieleniły się drobne listeczki. Ale już następnego dnia horyzont zalegały ciężkie, szare chmury, cięło po twarzach zimnym wiatrem i ostrymi uderzeniami deszczu. Piotr oderwał oczy od zeszytu, w którym piętrzyły się piramidki ułamków, i spojrzał na zalewane potokami wody okno. Bębniły po nim wielkie krople, a dopiero co rozbudzona, ospała mucha usiłowała mozolnie wdrapać się po szybie w górę. Nie udawało się. Z bzykiem zlatywała na parapet i od nowa zaczynała wspinaczkę. Piotr uśmiechnął się. W tym momencie usłyszał swoje nazwisko wywołane przez nauczyciela. Kiedy z namysłem kreślił zadanie na tablicy, otworzyły się drzwi i do ciasnego pomieszczenia, w którym stłoczeni siedzieli uczniowie i uczennice, wszedł Pogładzik, profesor geografii, który prowadził z nimi także tajne komplety historii. Powiedział coś po cichu nauczycielowi matematyki, tamten machinalnie zerknął na zegarek i coś odszepnął. Pogładzik wyszedł, a Piotr skończył już rozwiązywanie zadania i czekał, co powie nauczyciel. Wiedział, że tamten miał w zwyczaju pozostawianie ucznia przez jakiś czas w niepewności. Przyglądał się tablicy z niewyraźną miną, jakby chciał powiedzieć: „No, coś tam naknocił, bracie?”, a zwykle później zapytywał: „Jesteś pewny, że dobrze wykonałeś obliczenia?” I można było z całą pewnością odgadnąć, kto się wtedy załamie, nawet jeżeli wszystko było w porządku. Ale Piotr był spokojny. Wiedział, że rozwiązał zadanie dobrze, a nie miał skłonności do poddawania się zbyt łatwo panice. Toteż spoglądał na matematyka cierpliwie, zdziwiony tym tylko, że profesor nie patrzy wcale na tablicę, natomiast wygląda przez okno, głęboko nad czymś zamyślony. Może także dostrzegł muchę - pomyślał Piotr i uśmiechnął się w duchu. - Już zrobiłem, panie profesorze - zaryzykował po chwili widząc, że nauczyciel zupełnie przestał się nim i tablicą zajmować. - A, zrobiłeś. Całość? Dobrze ci wyszło? - Dobrze. - Jesteś zupełnie pewien? - Zupełnie, panie profesorze... Dopiero teraz nauczyciel jakby się ocknął z zamyślenia, popatrzył na chłopca, przebiegł spojrzeniem po klasie, także zdziwionej niecodziennym zachowaniem matematyka, wreszcie sprawdził wynik pracy Piotra na tablicy i kiwnął głową. Zanotował w swoim podręcznym notesie czwórkę z plusem, najwyższy stopień, jaki w ogóle uznawał, ale nie odsyłał chłopca na miejsce. - Powiedz mi, Olkiewicz - zapytał wreszcie - czy ty lubisz matematykę? - Nie bardzo - szczerze odpowiedział Piotr, a po klasie przebiegł śmieszek, szybko stłumiony, bo matematyk należał do ludzi surowych. - Hm - mruknął - mówisz, że nie bardzo... A jednak zawsze umiesz? - Nie zawsze, panie profesorze - śmiało stwierdził Piotr - tylko mam szczęście i jak mnie pan profesor wyrywa, to zawsze wtedy, kiedy jestem obkuty... - To gdybym cię codziennie wyrywał, jak ty to nazywasz, to byś był codziennie obkuty, czy tak? - Starałbym się, panie profesorze. Klasa wybuchała śmiechem i milkła, nim profesor zdążył zareagować. Tym razem zresztą nauczyciel nie zwracał jakby uwagi na klasę. - Dziwny jesteś, Olkiewicz. Ile ty masz właściwie lat? Czternaście, zdaje się? - W tym roku skończę piętnaście. - Jesteś wyrośnięty ponad swój wiek, Olkiewicz. Powiedz mi, bo właściwie masz niezłe stopnie ze wszystkich przedmiotów, jaki lubisz najwięcej? - Historię, panie profesorze - odpowiedział zniżając głos Piotr. - A dlaczego? - Lubię dowiadywać się, jak było dawniej, jakie były wojny, kto je wygrywał, na przykład takie ataki husarii... - A myślisz, że matematyka nie ma nic wspólnego z wojną? - Piotr lekko wzruszył ramionami, a nauczyciel ciągnął dalej: - Cała współczesna wojna, chłopcze, to matematyka i inne nauki ścisłe. Bez nich nie ma przemysłu, techniki, samolotów... Chłopcu wydało się, że profesor jakoś specjalnie wymówił słowo: samoloty. Ale mógł się tylko przesłyszeć, bo w dalszych słowach nauczyciela nie było nic szczególnie dziwnego: - Pomyśl, chłopcze, ile i jakich przyrządów potrzeba, by kierować nowoczesnym samolotem, nie zboczyć z kursu... - Przerwał, sprawdził godzinę na zegarku i niespodziewanie oświadczył: - Dzisiaj już kończymy, muszę coś załatwić, a jutro nie będę miał z wami, być może, lekcji, dopiero pojutrze. Zbytnio się tym nie zmartwicie, prawda? - Prawda, panie profesorze - wymknęło się Piotrowi i tym razem klasa już nie mogła opanować śmiechu, ale i matematyk śmiał się także, poklepał chłopca po ramieniu i oznajmił: - Lepiej być szczerym niż fałszywym. Po lekcjach Piotr udał się nad duży staw leżący koło młyna. Magda miała coś załatwić w sklepie, więc chłopiec poszedł sam. Szedł pogrążony w myślach. Nawet nie zauważył, że deszcz przestał padać i niebo wypogodziło się. Bo Piotr istotnie miał o czym rozmyślać. Od dawna już przebywał w tej małej, otoczonej górami i lasami osadzie. Po wyjeździe rodziców Magdy zamieszkali oboje u kuzynów inżyniera, jedynych krewnych, jacy tu zostali. Ojciec Magdy ukrywał się gdzieś daleko i z rzadka tylko, zawsze nocą, odwiedzał córkę. Matka mieszkała w Krakowie i jedynie od czasu do czasu przyjeżdżała do córki, ale częściej Magda jeździła do Krakowa. Piotr przywiązał się w tym czasie do swojej młodszej przyjaciółki jak do rodzonej siostry. Po słynnej akcji „Memel” jej ojciec powiedział: Zostałeś tu skierowany przez Maćka i to wystarcza, żeby cię traktować jak kogoś bliskiego, ale to, coś zrobił dla Magdy i dla nas wszystkich, uczyniło z ciebie członka naszej rodziny. Pamiętaj, jesteś dla nas więcej niż synem... Od Maćka Piotr dawno już nie miał bezpośrednich wiadomości, tyle tylko, co przynosiły różne plotki, pogłoski, często, jak to bywa w takich okolicznościach, wyolbrzymione. Ale inżynier wyjechał i Piotr nie miał z kim dzielić się swymi obawami. Wieści o Maćku bywały sprzeczne. To rósł jakoby w siły i miał już pod swoją komendą kilka tysięcy partyzantów, to rzekomo oddział rozbito, a sam Maciek został ujęty przez Niemców. Właśnie dotarła do niego taka przerażająca nowina i Piotr zamartwiał się i przeklinał los za to, że musi siedzieć spokojnie i uczyć się, gdy jego przyjaciele walczą i są może w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Dręczyło chłopca to także, że był komuś ciężarem. U krewnych Magdy nie przelewało się, ale ilekroć chłopiec wspomniał coś na ten temat, przerywano mu: O to się już nie martw. Starczy dla nas, starczy dla ciebie. Piotr był jednak za bardzo przyzwyczajony do samodzielności, do zarabiania na siebie, by długo wytrzymać taki stan rzeczy. Toteż niedawno postanowił, że musi zacząć znowu zarabiać na utrzymanie. Że zaś miał zwyczaj postanowienia natychmiast realizować, więc i tym razem, niewiele się zastanawiając, udał się na teren wielkiego młyna. Kręcili się tam biali od pyłu mącznego robotnicy, dźwigano wory z ziarnem, nie zmielonym jeszcze od jesieni, popychano wózki transportowe. Panował ruch i gwar, a Piotr to właśnie lubił. Zaczepił jakiegoś robotnika. Tamten popatrzył na chłopca i rzekł: Masz siedemnaście lat, powiadasz? Pewnie i nie masz, ale wyglądasz krzepko... Teraz wprawdzie nie sezon, ale roboty trochę jest, mógłbyś co nieco zarobić. Przyjdź wieczorem, synu!... Tak się zaczęła dla Piotra nowa, nie znana mu dotąd praca. Kiedy nie miał lekcji, potrafił pracować cały niemal dzień, innym razem przychodził po lekcjach, kiedy w młynie byli robotnicy z drugiej zmiany. Młyn był duży, miał wiele nowoczesnych urządzeń, a pracował głównie dla Niemców. Zajeżdżali tu często wojskowi, żandarmi, a także esesmani i gestapowcy. Jedni odbierali mąkę, inni zachodzili do tęgiego zarządcy młyna, który jako niemiecki kolonista z Lubelskiego od razu został uznany przez hitlerowców za swego. On sam uważał się zresztą za Niemca z dziada pradziada, chociaż język polski znał doskonale. Wraz z żoną, Polką, mieszkał do wojny na wsi lubelskiej. Kiedyś, w XIX wieku, osiedliło się w niej parę rodzin niemieckich. Niektóre z nich związały się małżeństwami z polską ludnością. Ale od 1933 roku, od dojścia Hitlera do władzy, niemiecka propaganda siała nienawiść do Polaków. Gdy zaś wkroczyli do Polski Niemcy i młynarz od pierwszych dni zdeklarował się jako Reichsdeutsch,* [Reichsdeutsch (niem.) - obywatel Rzeszy niemieckiej.] jego żona przeżyła to tak mocno, że ze zgryzoty w parę miesięcy umarła. Wdowiec z dwójką dzieci przyjechał do świętokrzyskiej osady dwa lata temu, kiedy wymordowano tu wszystkich niemal Żydów, i przejął w zarządzanie pożydowski młyn. Był jednak, szczególnie ostatnio, na tyle ostrożny, że współpracując z Niemcami, starał się o poprawne stosunki także z Polakami, myśląc zapewne, że wojnę można wygrać, ale i przegrać. Zabezpieczał się więc w ten sposób na wypadek klęski hitlerowskiej Rzeszy. Niekiedy nawet oddawał Polakom jakieś drobne usługi. A im bardziej Niemcy przegrywali, na wszystkich już teraz frontach, tym bardziej niemiecki młynarz starał się zjednać sobie mieszkańców, niektórym mówiąc w tajemnicy, że w głębi serca czuje się Polakiem, chociaż jest pochodzenia niemieckiego, i że w Lubelskiem zmuszono go do przyjęcia listy narodowej. Mimo tych umizgów Polacy unikali go. Nie ufali mu też robotnicy, do których od jakiegoś czasu zwracał się bardzo przyjaźnie i nawet podwyższył im stawki dziennego zarobku ponad nakazany przez władze niemieckie poziom. Piotr znał go z widzenia. Niekiedy chłopca, idącego ulicą, mijała elegancka bryka, zaprzężona w parę bułanych dwulatków. Jechał nią tęgi młynarz z szesnastoletnią, dorodną córką lub z małym, może dziesięcioletnim synem. W konkury do młynarzówny przyjeżdżali rozmaici młodzi Niemcy, gościnnie częstowani domowymi nalewkami i obfitym jadłem. Ciągnęły się takie wizyty zawsze długo, a kończyły pijackim, głośnym śpiewem. Mówiono też, że w takich razach dochodzi do różnych zwierzeń i pijani Niemcy powierzają młynarzowi niejedną tajemnicę. Jeśli tajemnica dotyczyła frontu i wynikało z niej, że Niemcy ponieśli nową porażkę, młynarz wściekał się cały następny dzień, wymyślał córce, wrzeszczał na syna, a tylko zwracając się do polskich pracowników wysilał się na pochlebny uśmiech. O tym wszystkim Piotr dowiadywał się od robotników, którym pomagał nosić wory, ładować na wózki transportowe czy platformy zabierające mąkę do różnych niemieckich jednostek. Obserwując pojazdy, chłopiec zaczął się powoli orientować w rozlokowaniu w okolicy poszczególnych oddziałów wojska, żandarmerii i policji, ale nie miał komu przekazywać tych informacji i to go niezmiernie drażniło. Tego dnia właśnie Piotr miał dostać drugą już tygodniówkę. Szedł więc do młyna, po drodze namyślając się, co by tu kupić przyjaciółce, a co jej krewnym. I nawet nie spostrzegł zaciekawionego spojrzenia córki zarządcy, która stała przed domem. - Słuchaj no, mały - powiedział mu na powitanie robotnik, z którym najczęściej pracował - stary Polak chce cię widzieć! „Starym Polakiem” robotnicy nazywali młynarza, szydząc w ten sposób z „gorącego” przywiązania do Polski jego i całej jego rodziny. Piotr nie znosił, gdy go nazywano małym, teraz więc też nadąsał się i mruknął coś pod nosem, ale robotnik wziął go za rękę i szepnął: - Ty, jak stary Polak chce z tobą gadać, to idź do niego duchem, bo on nie lubi sprzeciwu... Nigdy nie wiadomo, co taki ma w zanadrzu... Chłopiec obrócił się na pięcie, popatrzył na robotnika zmrużonymi oczyma, w czym bezwiednie naśladował Maćka, i wycedził przez zęby: - Nie jestem aż taki mały, żebym musiał na byle wezwanie lecieć jak fryga! - Ho, ho, aleś ty obraźliwy... Dobra już, dobra, wcale nie chciałem cię urazić, chłopie. To prawda, taki znowu mały nie jesteś, a pracujesz jak największy z największych. No, ale wal do szefa, bo gotów dostać wścieklizny. - To ty u mnie pracujesz? - powitał go serdecznie gruby zarządca. - Mówiono mi, mówiono, że jest tu taki zwinny chłopak... Jesteś tutejszy? - zapytał nagle. - Rodzony tutaj? - Akcent miał twardy, z pruskim nalotem. - Nie - spokojnie odpowiedział Piotr - urodziłem się w Warszawie, ale rodzice zginęli na początku wojny, więc przyjechałem tu do dalszej rodziny. Młynarz popatrzył na chłopaka bystro, uważnie obserwując wyraz jego twarzy, ale Piotr miał twarz tak obojętną i niewinną, że młynarz odwrócił wzrok i powiedział z ciężkim westchnieniem: - Wielki Boże, mój ty Boże, ile my się nacierpimy, namęczymy... Wszystko przez tę wojnę, ale po wojnie... - Urwał, znowu obrzucił chłopca szybkim spojrzeniem i dorzucił: - Po wojnie przyjdzie sprawiedliwość dla ludzi, o, przyjdzie... A uczysz ty się? - Uczę. - Czego? - Tego, co w szkole jest w programie. Jestem w siódmej klasie. - No tak, no tak... Marny to teraz program, oj, marny, ale zawsze tyle, że czytać, pisać i liczyć się umiesz. Słuchaj no, a dobry z ciebie uczeń? - Dobry. - Ze wszystkiego? - Ze wszystkiego - nie bez dumy oświadczył Piotr - i chociaż, na przykład, nie bardzo lubię matematykę, to też ją umiem... - Szczery jesteś, to dobrze, a matematykę znać trzeba, bo to podstawowa rzecz! Powiedz no mi, a chciałbyś ty dobrze zarobić, lepiej niż w młynie? I nie tak ciężko pracować? - Chciałbym - uśmiechnął się Piotr, bo pytanie uznał za wyśmienicie idiotyczne. - No, jasne. Więc ja mam dla ciebie propozycję, żebyś ty mojego syna uczył, co? On jeździ do szkoły, ale niemieckiej. Więc ja bym chciał, byś go uczył, a głównie polskiego, geografii, historii, bo taka matematyka to po niemiecku czy po polsku jedno: dwa razy dwa musi wyjść cztery! O mało się Piotr w głos nie roześmiał z tych wywodów, ale jednocześnie czuł się zakłopotany, bo, w samej rzeczy, nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Obawiał się jakiegoś podstępu, więc na razie milczał udając, że grzecznie czeka na to, co zarządca ma jeszcze do powiedzenia. Niemiec spoglądał na chłopca, chłopiec na niego, starając się o możliwie najbardziej ufny i miły wyraz twarzy. Wreszcie młynarz oświadczył: - Ty się, chłopak, nie zastanawiaj długo, bo ja ci z serca dobrze radzę, niczego nie ukrywamy. Jest tak: Niemcy mogą wojnę przegrać, nie? Więc ja chcę, żeby mój syn był recht Polak i umiał to, co inne polskie dzieci umieją... A jakby co, to ty przecież zaświadczysz, że cię sam prosiłem, byś mi chłopaka w polskim duchu uczył, nie? Było jasne, że stary Polak miał niezłego stracha i szykował sobie alibi na Wypadek przegranej Hitlera. Piotr uznał, że nic innego za propozycją się nie kryje, więc tylko z głupia frant zapytał: - A jak Niemcy wygrają? Reichsdeutsch puknął się palcem w głowę i roześmiał głośno. - Najpierw, to nie wygrają, to już jest sicher, czyli pewne. A ty niemiecki znasz? - rzucił niespodziewanie. - Rozumiesz? - Nie - powiedział z udanym strapieniem Piotr. - No, to nic nie szkodzi... - Każdy język jest, proszę pana, zawsze potrzebny, a im więcej ich się zna, to tym lepiej, proszę pana... - Piotr z ogromną wprawą grał poczciwego i grzecznego chłopczyka. Niemiec popatrzył na niego ze zdziwieniem, pokiwał głową i rzekł: - Bardzo to specjalnie sobie obmyśliłeś i niegłupio... No, więc sam widzisz, skoro im więcej się umie, tym lepiej, to gdyby Niemcy wygrali, także będzie dobrze, żeby mój syn dużo umiał, nie? Ale że nie wygrają, bo cały świat przeciw nim, to jest pewne, czyli sicher, jak dwa razy dwa cztery! Ruscy - ściszył głos, jakby zdradzał wielką tajemnicę - są już na Polesiu. Anglicy i Amerykanie zabrali Niemcom i Włochom całą Afrykę, jeszcze trochę a wejdą do Europy, więc nie ma możliwości, żeby Hitler wygrał... Na tym się rozmowa skończyła, zarządca wypłacił mu tygodniówkę za robotę w młynie, dodając do tego jeszcze sporą zaliczkę za korepetycje. Lekcje miały się zacząć następnego dnia. Chłopiec pożegnał się grzeczniutko jak baranek, został łaskawie pogłaskany po głowie, a po chwili był już na placu i opowiadał znajomemu robotnikowi przebieg rozmowy z młynarzem. - Toś trafił w dziesiątkę, chłopie! Stary Polak ma pietra. Korzystaj, chłopie! Tu byś długo nie popracował. Za młody jesteś. A tak, może przy okazji czegoś się dowiesz. To i mnie powtórzysz. Drogę do mnie znasz, co? Możesz i do domu, na Berezowie mieszkam, pierwszy dom za sklepem spożywczym, tam gdzie piekarnia pana Szkatulskiego, wiesz? - Wiem - uśmiechnął się Piotr, zrozumiawszy, skąd prywatny piekarz, pan Szkatulski, ma zawsze takie dobre pieczywo, że aż z dalszych wsi do niego przyjeżdżają. Zastanowiło go jednak co innego: w słowach i tonie głosu robotnika zabrzmiało coś niezwykłego. Jakby tajemne powiadomienie, że wie coś o Piotrze i że sam w jakiś sposób związany jest z konspiracją. Zawahał się moment. - Strasznie nasz pan Jezus obłazi... - stwierdził: wreszcie obojętnie. Było to hasło wywoławcze, podane mu swego czasu przez Maćka. Gdyby rozmówca się zdziwił, Piotr mógł się od razu powołać na to, że wielka figura Chrystusa, stojąca niedaleko młyna, na Berezowie właśnie, istotnie zachodziła liszajami odpadającej farby. Ale tamten uśmiechnął się tylko i odpowiedział: - Bo malowany klejową, a nie olejną! - Brzmiało to może dziwacznie, ale odpowiedź była sensowna i stanowiła odzew na hasło. Piotr ucieszył się, że nic się nie zmieniło i że Maciek krąży pewnie gdzieś niedaleko, zbierając informacje o posunięciach Niemców. Teraz kiedy śniegi i mrozy uniemożliwiły przebywanie w lasach zbyt licznym grupom partyzantów, zostawała w lasach tylko kadra, większość zaś szła do bliższych i dalszych wsi na zimowe kwatery. Z wiosną zacznie się ludzi ściągać na nowo. - Jak się wiosna ustali - dodał szeptem Piotr - kupimy panu Jezusowi pędzle... - I pomalujemy na czerwono - spokojnie powiedział robotnik. Ta wymiana zdań była także przewidziana, dla upewnienia się, że nie chodzi o zwykły przypadek. Pożegnali się serdecznym uściskiem dłoni i Piotr pobiegł szybko do centrum osady, żeby zdążyć przed zamknięciem sklepów. U rzeźnika, który prowadził potajemny ubój i wyrób wędlin - co było surowo zabronione przez Niemców, ba, groziło nawet karą śmierci - zakupił sporo świeżej, pachnącej smacznie kiełbasy. Rzeźnik znał go, widywał często z Magdą, gdy więc ze sklepu wyszła jakaś kobieta kupująca na kartki skąpą rację przydziałowego mięsa, szepnął chłopcu: - Skoroś, jak widzę, na loterii wygrał, to może jeszcze boczku weźmiesz? Pyszny! Boczku Piotr nie widział już od bardzo dawna, więc oczywiście szybko się zgodził i wyszedł obładowany z jatki. W sklepie spożywczym wziął dużą torbę słomek, cukierków, które Magda specjalnie lubiła. Ssało się je, wciągając przez rurkę smak maliny czy truskawki. Zadowolony z siebie, Piotr podskoczył do jeszcze jednego sklepu, żeby dokonać zakupu prezentów dla dorosłych. Pamiętał, że ciotka Magdy nie miała ciepłego szala, a zapowiadało się, że wiosna nie będzie ani szybka, ani ciepła. Wybrał popielaty z długą frędzlą. Sprzedawca zapewniał, że choć bawełniany - o towarach czysto wełnianych nie było mowy - jest bardzo ciepły. Wujowi postanowił kupić maszynkę, gdyż golił się bardzo starą, poszczerbioną już brzytwą. Kiedy poprosił o maszynkę, ekspedient zdziwił się: - Dla ciebie? - To za rok, proszę pana, tak sobie matematycznie wyliczyłem... a na razie dla wuja. - A, to co innego... Mamy polskie i niemieckie, jaką wolisz? - Tę lepszą... Tamten roześmiał się, dodał jeszcze w pierwszorzędnym - jak zapewniał - gatunku żyletki i wszystko razem ładnie zapakował. - Za rok czekam na ciebie, jeżeli twoja matematyka się sprawdzi... na brodzie - pożegnał Piotra. Chłopiec dochodził już do domu, gdy nagle rozległo się w górze ciężkie buczenie samolotu. W pierwszym odruchu Piotr chciał uskoczyć do rowu. Od jakiegoś bowiem czasu, pewnie dlatego, że front znacznie się przybliżył, wieczorami nadlatywały radzieckie samoloty, zrzucając bomby i wiązki granatów na różne obiekty, takie jak dworce kolejowe lub miejsca, gdzie stacjonowały jednostki niemieckie. To jednak nie był ani lekki bombowiec, ani kukuruźnik, zabawny, z wyglądu niegroźny i powolny samolocik, ale ogromnie trudny do zestrzelenia. To musiał być ciężki transportowy samolot. Leciał bez żadnych świateł pozycyjnych, dość nisko, jakby szukając czegoś w lasach. Piotr mimo woli wspomniał rozmowę z nauczycielem matematyki, a także jego nagłe przerwanie lekcji. Nim pomyślał o tym dokładniej, zaczęła bić w niebo artyleria. Do najbliższego miasta z załogą wyposażoną w działa przeciwlotnicze było ponad dziesięć kilometrów. Piotr obliczał w myślach i doszedł do wniosku, że tajemniczy samolot krążył nad lasami między Skarżyskiem a Starachowicami. Tymczasem jego głuchy pomruk ucichł, jakby maszyna zapadła się gdzieś wśród borów, wygasł także ogień artylerii. Chłopiec wszedł do domu, gdzie przywitano go wymówkami, że wraca tak późno i że wszyscy się już niepokoją. Piotr roześmiał się tylko i wyłożył na stół swoje pakunki. - To dla cioci, to dla wujka, a to dla Magdy - oświadczył z taką miną, jakby został spadkobiercą amerykańskiego milionera. - Piotr! - zawołała kobieta, którą sam już nazywał ciocią - dlaczego wydajesz zarobione pieniądze na takie zbytki? Po serdecznych podziękowaniach rozmowa zeszła, nie pierwszy już raz, na młynarza. - Swoją drogą - powiedział wuj - musisz bardzo uważać, to jest wielki spryciarz ten zarządca i jeśli by się coś zmieniło, zaraz zrzuci tę swoją gładką skórę i wyjdzie z niego drań! Niemiec to regularny, chociaż żonę miał Polkę. - Na dobrą sprawę nic nie wiadomo - sprzeciwiła się jego żona - co my możemy wiedzieć, jaki on jest naprawdę? - O litościwe serce kobiece! Widzisz, Piotr, kobieta zawsze skłonna kogoś bronić... Ale ty lepiej uważaj, chłopcze, żeby nie wpaść w jakieś opały. Przerwali rozmowę, bo naszykowano już kolację, po izbie rozszedł się smakowity zapach wędlin, parowała zupa fasolowa z głębokich talerzy, a pan domu wypił nieduży kieliszek domowej jałowcowej wódki za zdrowie Piotra i jego przyjaciół. O tych przyjaciołach nie mógł Piotr przestać myśleć, coraz bardziej niespokojny o ich los. Kiedy nazajutrz w czasie korepetycji korpulentny syn młynarza czytał, twardo wymawiając słowa, o losach w Polsce, Piotr myślami przeniósł się w leśne życie. A gdy przerywając czytanie, chłopiec zapytał go nagle: „Chciałbyś mieszkać w lesie?” Piotr poczuł się jak wyrwany ze snu, w którym wędrował właśnie przez jodłową i bukową puszczę. Popatrzył na swego ucznia i dopiero po jakiejś chwili odrzekł: - A ty byś chciał? - Pewnie, że tak, ale w Ameryce i żeby byli Indianie, dzikie zwierzęta i mustangi! - No, ja też bym mógł w takim amerykańskim lesie pomieszkać - zgodził się Piotr. - Ale na razie czytamy o polskim lesie. Wal dalej! - Nie chcę czytać o polskim lesie! Ja nie jestem Polak! - Jasne - obojętnie oświadczył Piotr - ale twój tata chce, żebyś się uczył o Polsce. - Przecież Polski nie ma i na pewno już nigdy nie będzie! Piotr musiał aż przymknąć oczy, żeby się nie zdradzić z nienawiścią i chęcią zaduszenia tego szczeniaka. I upłynęła dłuższa chwila, nim stłumionym, ale bardzo spokojnym głosem wyjaśnił swojemu niesfornemu uczniowi: - O tym porozmawiaj z twoim tatą. On ci na pewno wyjaśni, dlaczego wydaje dużo pieniędzy na twoją naukę ze mną. A teraz czytaj dalej. - A jak nie będę? - To cię stłukę! - zapewnił groźnie Piotr. Malec w pierwszym momencie zląkł się i już zabierał się do lekcji, gdy jakaś nowa myśl go oświeciła, wobec czego stwierdził buńczucznie: - Nie możesz mnie uderzyć, bo ja jestem Niemiec, a ty Polak... Zaraz bym doniósł na ciebie! Piotr uśmiechnął się jadowicie, spojrzał małemu prosto w oczy i wypalił: - Wtedy twojego ojca aresztowaliby za to, że najął polskiego korepetytora, za to, że kazał ci się uczyć polskiego, naszej historii i geografii. A ty byś został bez tego ładnego pokoiku, bez tych zabawek, nawet ten elektryczny pociąg by ci zabrali... Od razu byłbyś biedny i bez rodziców!... Tak by było, wiesz teraz? Tłustawy dziesięciolatek przełknął z wysiłkiem ślinę, kiwnął głową, pochylił się nad książką i burknął: - Będę czytał, ale jak wygramy wojnę, to ja ci pokażę! Był tak zabawny w swojej bezsilnej złości, że Piotr parsknął śmiechem. Ale lekcje potoczyły się już tego dnia i przez parę dni następnych normalnie, bez awantur. Toteż kiedy zarządca młyna zapytał Piotra o syna, chłopiec mógł z czystym sumieniem odpowiedzieć: - Dajemy sobie radę, proszę pana! - No, ja już wiem, że ty za darmo chleba nie jesz! Tylko tak dalej... Po pewnym czasie matematyk w szkole znowu przerwał lekcję. Zapowiedział, że nazajutrz go nie będzie, i wyszedł razem z geografem, a Piotr pomyślał, że kryje się za tym jakaś tajemnica. Tego dnia doszło do nowej scysji z synem młynarza. - To nieprawda, że cesarz niemiecki pogodził się z polskim królem! To nieprawda, że Chrobry pobił Niemców! - Prawda! - stanowczo oświadczył Piotr. - Nieprawda! Ja wiem lepiej! Zawsze Niemcy bili Polaków. I teraz też ich biją, choćby z Anglii codziennie przysyłali tu broń samolotami! - Ooo! - zdziwił się Piotr. - A przysyłają? - Hę, to ty nic nie wiesz? Głupi jesteś, głupi! - Pewnie, że nie wiem. Skąd mam wiedzieć? - A mnie Lala powiedziała, moja siostra, a jej powiedział jeden oficer! I dzisiaj znowu przylecą, bo ten oficer wie na pewno! Szyfr im przejęli. A wiesz ty, co to szyfr? Piotr z trudem doczekał do końca lekcji, nie zmuszając już swojego ucznia do zapamiętywania dat związanych z panowaniem Bolesława Chrobrego. Tego dnia przypadała wypłata i Piotr wstąpił jeszcze do kantoru zarządcy młyna. Otrzymał tygodniówkę i pochwałę, że się doskonale spisuje. Kiedy wyszedł, na dworze było jasno i słonecznie po niedawnym deszczu. - Ej! - usłyszał kobiecy głos, gdy ruszył skrótem przez park za młynem. - Poczekaj! Na ścieżce pojawiła się młoda dziewczyna o pytającym spojrzeniu ładnych oczu. - To ja jestem Lala - przedstawiła się. - Dużo o tobie słyszałam... - Ja o tobie też - uśmiechnął się wymuszenie Piotr, a po chwili milczenia dodał: - Przepraszam, nie mam czasu, bo sam jeszcze muszę odrobić lekcje na jutro... - Pewnie matematykę? - dziwnie uśmiechnęła się Lala. - Matematykę także - Jutro nie będziecie mieli matematyki ani geografii - roześmiała się dziewczyna. - W ogóle będzie u was laba, bo profesorów gestapo zamknęło! - Ooo - udał zdziwienie Piotr - a ty skąd wiesz? - Ja zawsze wszystko wiem, lepiej niż mój fater... Mnie wszystko powie jeden oficer, bo on się we mnie kocha, wiesz? Ale głupia - zauważył w ułamku sekundy Piotr, a głośno powiedział: - I tak i tak muszę iść, bo dadzą pewnie innego nauczyciela... - Może dadzą - zgodziła się Lala. - Tych zamknęli za radiostację... Widziałeś może taki samochód z antenami? To jest wóz goniometryczny - pochwaliła się swą wiedzą. - Taki wóz wyszpera każdą nielegalną stację, wiesz? I zaraz łapią obsługę, a kiedy mają odczytany szyfr, to mogą z tej radiostacji sami nadawać i wprowadzać wszystkich w błąd! Była bardzo zadowolona z siebie i bardzo chciała jeszcze coś Piotrowi powiedzieć, ale chłopak niecierpliwił się wyraźnie. - E, tak już uciekasz, jakbyś się mnie bał... - powiedziała z uśmieszkiem. - Nie podobam ci się? - Podobasz mi się - zapewnił Piotr - ale ja naprawdę nie mam czasu. - A może byś jutro po lekcji został na podwieczorku? - Jutro? - Piotr chwilę się namyślał i w końcu uderzył się w czoło, jakby sobie o czymś przypomniał: - Och, ale ze mnie głupia pała, zupełnie zapomniałem, że jutro nie mogę być na lekcji! Muszę wrócić i uprzedzić twojego brata... Jutro jadę po szkole do Kielc, mam sobie kupić nowe ubranie. Już lecę! Lala zatrzymała go: - Ja mu powiem, ale pojutrze będziesz na lekcji, prawda? I zostaniesz na podwieczorku? Tata mówił, żeby cię zaprosić, bo musimy mieć polskich znajomych, a ty jesteś taki miły... - Pogładziła go po rękawie i niespodziewanie powiedziała płaczliwie: - Piotrek, ja już nie mogę, ty nie wiesz, jak to ciężko, ja sama nie wiem, kim jestem. Mam być grzeczna dla Niemców, bo jestem Niemką, i dla Polaków, bo nie wiadomo, jak się wojna skończy. A moja mama... - urwała nagle. Zakręciła się na pięcie i pobiegła, pozostawiając na ścieżce zdumionego jej nagłym wybuchem Piotra. Pokręcił głową, chwilę zastanawiał się nad czymś, a potem ruszył szybkim krokiem w stronę Berezowa. Minął go jakiś dziwny samochód niemiecki. Piotr obrzucił wóz uważnym spojrzeniem, dostrzegł obracające się anteny i pomyślał, że widocznie szukają innej jeszcze radiostacji. Zatrzymał się przed domem za piekarnią, zapukał. Drzwi otworzył znajomy robotnik. - A, jesteś - przywitał Piotra - spodziewałem się, że mnie kiedyś odwiedzisz. No, jakże ci leci u starego Polaka? Potrzebujesz może czego? Piotr pokręcił przecząco głową i rozglądając się niepewnie, zaczął cichym głosem opowiadać o odkryciu przez Niemców radiostacji i aresztowaniu nauczycieli. Wysłuchawszy relacji do końca, robotnik zapytał: - Skąd to wiesz? Od tej Lali nie dla dzieci?... No tak. Teraz łączność można będzie nawiązać dopiero po odlocie maszyny... Psiakrew! Urządzili nas... - Trzeba zaalarmować grupę! - rzucił Piotr. - To Maciek? Robotnik potwierdził lekkim skinieniem głowy. - Tak, to Maciek. Poczekaj, niechże się skupię... - Przyjrzał się uważnie Piotrowi. - Nie umiesz obsługiwać radiostacji? - Nie, tego jeszcze nie umiem... - No więc tak, skoro oni przejęli szyfr, spróbują to wykorzystać, znają już rozkład łączności radiowej... Chociaż nie sądzę, żeby zrobili to dzisiaj... A owszem, słusznie, głupi jestem! - stuknął się otwartą dłonią w głowę. - Owszem, spróbują. Muszą przecież zawiadomić, że zrzut dotarł na miejsce. I dowiedzą się o następnym. Psiakrew, psiakrew! Czekaj no! - Czekam - cierpliwie stwierdził chłopak. - Więc tak, ty radia nie obsłużysz, znaczy, że ja nie mogę polecieć do Maćka, tylko ty... Zawiadomisz go, żeby przeniósł odbiór zrzutu do punktu „o-b siedem”, a ja będę próbował się połączyć na innym szyfrze, alarmowym... Jeśli nawet Niemcy przejmą wiadomość, kiedy dostanę łączność, to zanim odkryją szyfr, będzie dla nich za późno na akcję. Powiedzmy nawet, że torturami zmuszą nauczycieli do wyjawienia alarmowego szyfru, to też potrwa... W najgorszym przypadku, jeśli nie uda się centrali zmienić kursu samolotu, zrzut wpadnie w ręce Niemców... Oby tylko nie było skoczków! Tak, to także należy przewidzieć... - Trzeba się dowiedzieć, gdzie są w tej chwili aresztowani i starać się ich odbić, zanim Niemcy coś z nich wymuszą - powiedział Piotr. - Zajmę się tym, jeżeli trzymają ich jeszcze tutaj w żandarmerii... Zresztą, to twardzi faceci, łatwo im z nimi nie pójdzie. Tak, twoje zadanie: natychmiast zawiadomić Maćka. Jego miejsce postoju... - zniżył głos do szeptu, podając dane, a Piotr kiwnął głową, że wie. - Powiesz, że wszystko uzgodniłeś ze mną... Z Czarnym - dorzucił po chwili wahania. - A ja zmobilizuję naszych, wszystkich z rezerwy... Muszą chronić radiostacji... - Niedawno przejeżdżał tędy niemiecki wóz gonio... gonio... - Piotr zająknął się na nowej nazwie. - Goniometryczny - podrzucił Czarny - wiem, widziałem. Już tu nic nie znajdą... Tylko jak ja zawiadomię ludzi. Nasz łącznik poszedł do szpitala. - Nie ma pan nikogo pod ręką? - Ba, gdybym miał, to bym nie jęczał! Jutro mają tu skierować nowego. Tobie nikt nie przychodzi do głowy? Piotr wzruszył ramionami, pomyślał o Magdzie, ale bał się ją narażać. - No, wyduś z siebie. Chodzi tylko o zawiadomienie leśniczego, a on już zrobi resztę... - Którego leśniczego? - Za wsią Wierzbka, wiesz? Ale ty tamtędy nie możesz iść... Odbiłbyś za daleko od trasy i nie zdążyłbyś do Maćka. Piotr szybko obliczył w pamięci kilometry do przebycia i też pokręcił głową przecząco. - Powiem Magdzie... - szepnął wreszcie, łamiąc się ze sobą. - Tej małej, córce inżyniera? Dobrze. Niech tylko powie leśniczemu: „alarm”, a on już wie, co robić... Część ludzi pośle się na tyły Niemców, na wypadek, gdyby samolot dokonał zrzutu skoczków na spalonym miejscu... Reszta skoncentruje się w osadzie... I niech Magda zostanie do jutra w leśniczówce, bo tu może być gorąco! No więc leć, Piegowaty, tylko pamiętaj: uważaj! Piotr wypukał z domu Magdę umówionym od dawna sposobem. Dziewczynka spokojnie go wysłuchała, weszła do domu, wzięła palto i powiedziała ciotce, że idzie do koleżanki, a Piotrowi, który czekał za płotem, szepnęła: - W drewutni jest rower taty... Weź go, to szybciej pójdzie... - O rany - westchnął Piotr - żeby się tylko udało! - Dlaczego ma się nie udać, nam się zawsze wszystko udaje! - zapewniła Magda, a po sekundzie dodała: - Klawo, co Piotruś, trochę nudno w szkole! - Nie bądź głupia! - skarcił ją chłopiec, wydobywając z drewutni rower i sprawdzając, czy wszystko w porządku. - Nie bądź głupia! - powtórzył, ale w głębi duszy był też podniecony przygodą, która pozwoli mu znowu poczuć się żołnierzem. Magda dojrzała zadowolony uśmieszek na jego twarzy, bo pogroziła palcem i roześmiała się: - Oj, Piegowaty, uważaj, ja już nie jestem taka mała, żeby nie kapować... - I pobiegła w swoją stronę. Piotr nacisnął mocno pedały i po paru minutach pędził już polną drogą, a później wilgotnymi ścieżkami lasu. Po przeszło godzinnej jeździe dotarł na miejsce i szybko, zwięźle zameldował Maćkowi o sytuacji. - A nie mówiłem - krzyknął Zagłoba - że Niemcy mogą nakryć stację i trzeba na wszelki wypadek szykować rezerwowy punkt?! - Mówiłeś - zgodził się Maciek, którego nie ogolona twarz sprawiała wrażenie starszej i chudszej niż zwykle. - I dlatego „o-b siedem” jest przygotowane... Ale tutaj musimy urządzić zasadzkę... Miał lądować łącznik... Chłopcy z osad sami nie dadzą rady, gdyby samolot dokonywał tu zrzutu. Trzeba im pomóc. Zostanie Adam z grupą swoich zwiadowców. Reszta w drogę. Piotr, pojedziesz z nami... - Dobry z ciebie zwiadowca! - rozpoczął swoją gadaninę Zagłoba. - Moja szkoła, moja szkoła! W nagrodę zobaczysz zrzut, braciszku miły. To ci teatr, nie masz nawet pojęcia! - A pan dużo zrzutów widział? - zapytał Piotr, zmuszając przydzielonego mu przez Maćka konia do szybszego biegu. - Ja? Więcej niż w brodzie mam włosów. Zrzut za zrzutem i zrzutem pogania... - A ja myślałem, że były dwa... Ostatnio... - uśmiechnął się Piotr. - Dwa... jak to? Dlaczego dwa? - Zagłoba trochę się zaplątał. - Słyszałem o dwóch... - Piotr zrobił tajemniczą minę. A miał na myśli owe dwa razy, kiedy matematyk przerwał lekcję. Teraz to sobie skojarzył. Zagłoba zerknął na chłopca niezadowolony, że ten przyłapał go jak zwykle na przesadzie, i na wszelki wypadek zmienił temat. - A jak tam nauka? Swoją drogą, dziwne czasy nadeszły, kiedy to młodego łapserdaka, z przeproszeniem, karze się za przekroczenie dyscypliny wojskowej chodzeniem do szkoły. Wszystko się na tym świecie poplątało i pokićkało... A ty się znowu, wojaku piegowaty, tak nie obrażaj za łapserdaka, bo ja to tylko tak z serca i czystej sympatii dla ciebie. W gruncie rzeczy łapserdak nie jesteś, a po mnie najlepszy zwiadowca i mistrz od forteli... Żeś tak sobie tego młynarza i jego germańską córuchnę koło palca owinął! Ho, ho, ale jak ty się z tego podwieczorku wykręcisz? - A bo to wiadomo, czy do podwieczorku dojdzie? - mruknął, ciągle trochę nadąsany na Zagłobę Piotr. - Iii, nie takie rzeczy nam się udawały! Gdyby Maciek z nami stał na czele aliantów, dawno by już Hitler ziemię gryzł! Nie bój się, wszystko się uda, pojutrze w szkole będziesz, nie, co ja mówię, jutro! A pojutrze na podwieczorek pójść musisz, boś obiecał, a nie honor łamać obietnicę daną choćby ćwierć Niemcowi, tym bardziej zaś kobiecie, a Lala kobieta, nie? A poza tym byłoby nietaktycznie i w niezgodzie z fortelami na podwieczorek nie iść. Podejrzenia by padły... - Tak, ale skąd ja nowe ubranie wezmę? - zastanowił się Piotr. - To też racja, ale myślę, że coś my tu skombinujemy i będziesz mógł ubranie kupić. W najgorszym wypadku powiesz, żeś materiał sobie kupił. Znam ja krawca w Kielcach, który materiałami kradzionymi u Niemców spekuluje, u niego kupimy i u niego zrobimy, a ty możesz nawet tę całą Lalę na miarę zaprosić. Już widzę, Piegowaty, żeś ty Niemeczce w oczy wpadł. No, bo prawdę mówiąc, chłopak jesteś urodziwy. Tak, tak. Ja sam też uchodziłem za bardzo pięknego mężczyznę i ślady tej urody do dziś, jak mi mówią, pozostały! No, napiłbym się czego, u licha, bo mi w gardle zaschło, od mówienia odwykłem w ogóle, a nigdy wielomówny nie byłem, nieprawdaż? Zbliżali się na miejsce rezerwowego zrzutu. Maciek skontrolował czas. Partyzanci sprawnie zajmowali pozycje wokół długiej polany, na której w pewnych odstępach leżały przygotowane do zapalenia sterty drewna i gałęzi. Mrok był już gęsty. Niebo pogodne, lecz ciemne. - Jeżeli Czarny zdołał nawiązać kontakt z centralą, to za pół godziny nastąpi zrzut - powiedział Maciek, zeskoczywszy z konia. - Wtedy trzeba będzie błyskawicznie wszystko załatwić i przesuwać się szybkim marszem do osady. Możemy tam być potrzebni. Również grupy pozostawione na poprzednim miejscu wycofają się po cichu w stronę osady. - A może tylko część sił pchnąć na pomoc osadzie, a resztą zaatakować Niemców w lesie, koło poprzedniego lądowiska? - zamruczał Zagłoba. - To też myśl - przytaknął Maciek. - A wtedy poszedłbyś na osadę? - Ja zawsze pierwszy! Szczególnie że musi się tam znaleźć coś godziwego do picia, a nie ten samogon, od którego zęby mi się już chwieją i dziąsła bolą! - Dobra, zobaczymy... Uwaga! - Maciek podniósł głowę w górę. Gdzieś z bardzo daleka dolatywał cichy, monotonny pomruk samolotu. Upływały jednak minuty za minutami, a dźwięk nie przybliżał się, jakby maszyna stała w miejscu. - Niemcy mogą myśliwce posłać! - zmartwił się Zagłoba. - Po co? Są przecież pewni, że przejmą zrzut - zauważył dowódca. - Fakt, a jeśli druga radiostacja wpadła? - O rany - jęknął Piotr. - Ale nie, przecież nie mogą się zdradzać przed centralą, że są Niemcami, a tak by się stało, gdyby zaatakowali samolot... - dodał już raźniejszym tonem. Zagłoba pokręcił jednak głową: - Samolot mógł zostać strącony przypadkowo, a łączności radiowej z centralą na tę odległość z pokładu się nie nawiąże... - Nie. Proste obliczenie mówi, że im zależy na wprowadzeniu w błąd centrali i przejęciu kilku zrzutów, a nie na strąceniu pojedynczej maszyny... - Proste obliczenie, proste obliczenie! Ale matematyk z ciebie i logik, jakbyś uniwersytet skończył, gdzieś ty się taki mądry zrobił? - gderał Zagłoba, ale po to raczej, żeby gadaniem pokryć niepokój,, który wsączał się w ich umysły. - Jest! - zawołał nagle Maciek. Spojrzeli w górą. Wysoko, niemal wśród gwiazd, posuwał się samolot. Był bez świateł pozycyjnych i tylko przyzwyczajone oczy mogły, patrząc ciągle w kierunku, skąd nadbiegało jego mruczenie, wykryć cień przesuwający się wolno po niebie. W pewnej chwili cień stał się bardziej widoczny, przecinając gwiazdozbiór Mlecznej Drogi. Maszyna krążyła, oddalała się i przybliżała, wytracając powoli wysokość. - Światła! - rozkazał Maciek. Podlane benzyną, dwa rzędy ognisk zapłonęły niemal jednocześnie. Z ustalonych pozycji partyzanci sygnalizowali ku niebu latarkami. Na polanie zrobiło się jasno jak w dzień. Na szczęście Niemcy byli daleko i gdyby nawet ta łuna zwróciła ich uwagę, nie zdążyliby zaatakować lądowiska. Teraz widać było samolot wyraźnie, schodził nad polanę. Odetchnęli. - Nie zrzuca łącznika - zdziwił się Maciek. - Chyba wiedzą o sytuacji, więc boją się ryzykować... Czarny nam to wyjaśni. Samolot leciał teraz niziutko, tracąc szybkość. Nagle odczepiły się od niego jakieś pojemniki. Spadały w dół coraz szybciej i szybciej, aż z ciężkim łomotem gruchnęły o ziemię. I jeszcze raz to samo, po ostrym wirażu, kiedy wszystkim wydawało się, że maszyna zaczepi o czuby drzew. Uwolniony z ładunku samolot na znak pozdrowienia pomachał skrzydłami tym na dole, po czym wzbił się ku górze i odpłynął majestatycznie na wschód. Wreszcie na niebie znikł nawet jego cień, a głuchy po jęk silników zgasł na dobre. - To ruski? - zdziwił się Piotr. - Da, da - uśmiechnął się Fiedia, przybliżając do Piotra i serdecznie ściskając mu dłoń. - Maładiec z ciebie - stwierdził - tak od razu widać, przez kogo Hitler przegra... - Nie żartuj, Fiodor! - obruszył się Zagłoba. - A może sobie myślisz, że nie przez niego? Nie przeze mnie? Sam byłeś świadkiem, jak to wspólnie zadawaliśmy Niemcom bobu! - A czy ja żartuję? Ja tylko z serca do Piegowatego, a że ty, Zagłoba, sam największy gieroj, to i każda sosna w lesie wie. - Widzisz go, ledwo się chrześcijańskiego języka wyuczył, już ze starego człowieka podrwiwa! Godzi się to? Synem mógłbyś moim być! - Oj, coś za dużo masz synów, Zagłoba, za dużo... Żartowali sobie, bo wydawało im się, że najgorsze znów przeszło. Korzystali z chwili wytchnienia, zadowoleni i odprężeni po wykonanym zadaniu. Wtem od strony odchodzących na nowe pozycje oddziałów doleciał jakiś okrzyk i po chwili doprowadzono do dowódcy łącznika. - Od Czarnego - meldował zdyszany. - Czarny przekazuje, że nawiązał łączność z centralą... - To wiemy - uśmiechnął się Maciek. - Ale Czarny melduje także - łącznik z trudem łapał oddech - że Niemcy otoczyli leśniczówkę za Wierzbką... Tam była tylko żona leśniczego i jakaś dziewczynka... Niemcy na razie siedzą, czekając pewnie na rozkazy, ale różnie może być... Czarny szykuje uderzenie na żandarmerię, żeby odbić więzionych nauczycieli, i prosi o pomoc... - Piotr! - rozkazał Maciek. - Dasz rower łącznikowi, w ten sposób będzie szybciej u Czarnego. - Zastanowił się i ciągnął dalej: - Z akcją na żandarmerię czekać, może Piotr odwróci jakoś uwagę Niemców... Zaraz obmyślimy sposób działania. - Odciągnął na bok chłopca i Zagłobę i poszeptali ze sobą, po czym wrócili do łącznika. Maciek kończył wyjaśnienia: - Kiedy Czarny zobaczy pożar koło dworca kolejowego i usłyszy straż ogniową, zaczynać. Leśniczówkę bierzemy na siebie. Dwie kompanie staną w pogotowiu na skraju lasu, gdyby Czarny potrzebował... Zagłoba, poprowadzisz oddział na leśniczówkę! - Tak jest! - wykrzyknął brodacz. Uścisnęli sobie ręce. Piotr z Fiedią gnali przez las wprost na osadę. Grupa pod komendą Zagłoby zatoczyła szeroki łuk i wypadła na rozległe pola, kierując się do wsi Wierzbką, za którą zaszyta w gęstym borze stała leśniczówka. Po jakiejś godzinie, od grupy sosen w miejscu, z którego widać było pogrążone w mroku zabudowania dworca kolejowego, oderwał się jakiś cień i jął szybko biec w stronę torów. Po chwili zniknął w jakimś rowie przy nasypie, osłonięty drapiącą tarniną przed wzrokiem dwóch rosłych Niemców pilnujących torów. Szli miarowym, ciężkim krokiem, tupocąc podkutymi butami o żwir. Czasem któryś się potknął i zaklął z cicha, czasem przystawali, żeby w zwiniętych dłoniach zapalić papierosa. Piotr nie spuszczał ich z oczu. Bardzo denerwowało go to, że Niemcy chodzą tam i z powrotem, nie oddalając się zbytnio. W pewnym momencie, gdy obaj wartownicy stali do niego tyłem, chłopiec podniósł się szybko i cisnął niewielki kamień na tory, daleko od miejsca, w którym zatrzymali się Niemcy. Na dźwięk uderzającego o szyny kamienia, Niemcy odwrócili się jak na komendę i poczęli biec w tamtym kierunku. Wówczas Piotr, który obserwował ich ze swojej kryjówki, poderwał się nagle, w kilku skokach przebiegł na drugą stronę nasypu i przypadł na dnie jakiegoś wykrotu. Przez chwilę przypominał sobie tyle razy oglądany w dzień teren, potem ostrożnie wyczołgał się z wykrotu i śmielej już wskoczył do płytkiego, ale dostatecznie go osłaniającego jaru. Posuwając się starym łożyskiem wyschniętego teraz strumienia, dotarł aż do wysokiej siatki otaczającej tartak, w którym wyrabiano - pod niemieckim zarządem - płyty budowlane. Zwinnie i cicho wspiął się na siatkę, tak że nawet nie zadźwięczała, i uważając na niesioną w ręku puszkę, z której wydostawała się smużka dymu, jął się przekradać w stronę budynków tartacznych. W jednym z nich leżały zwały trocin i wiórów. Nie zamykano ich, bo nie przedstawiały wielkiej wartości. Chłopiec wiedział o tym i nie tracąc czasu, zmierzał wprost w tym kierunku, gdy nagle spośród stert desek wyskoczył wielki wilczur. Nie szczekał. Warczał tylko z cicha i zbliżając powoli do Piotra, czaił się, przywierał do ziemi i nie spuszczał z chłopca swoich złych, świecących oczu. - O rany! - zdążył szepnąć Piegowaty, gdy pies wykonał nagły ruch. Ale Piotr był szybszy, zamachnął się zawieszoną na drucie puszką, z której strzelił z sykiem płomień. Zapachniało spaloną sierścią. Poparzone zwierzę upadło i zaczęło boleśnie skowyczeć. Piotr był już jednak w magazynie. W krótkim czasie trysnęło stamtąd ogniem. Budynek stanął w płomieniach tak szybko, że ledwo Piotr zdążył się wycofać, już na placu rozległy się nawoływania dozorców. Leżący bezwładnie wilczur na widok ogromnego ognia uciekł z przeraźliwym wyciem między deski. Piotr zdecydował się wycofać nie na tory, ale w stronę osady. Ryzykował, że wpadnie w ręce dozorcom, ludziom będącym, być może, na usługach Niemców, ale na torach byli przecież żandarmi i tam groziło większe niebezpieczeństwo. Zresztą, zgodnie z rozkazem, towarzyszący mu Fiedia miał po wykonaniu zadania dołączyć z końmi do najbliżej stacjonującej grupy partyzanckiej, Piotr zaś - szybko i ostrożnie wracać na kwaterę. Klucząc między deskami, chłopiec dobrnął do płotu odgradzającego budynki tartaku od ulicy. Kręcili się tu jednak ludzie, bo niedaleko był barak, gdzie mieścił się kantor. Ktoś zauważył chłopca i zawołał, żeby stanął. Piotr obliczył odległość i jednym skokiem, zwinnie jak małpa, przedostał się przez płot, po czym szedł już spokojnie, udając spóźnionego przechodnia. Nagle uskoczył między parkany, bo z tyłu zaszumiały motory i ulicą przejechały trzy niemieckie budy. Pędziły w stronę posterunku żandarmerii, tam bowiem zaczęła się strzelanina. Ale ludziom pilnującym tartaku udało się zatrzymać jakiś inny wóz i w niedługim czasie z dzwonieniem nadjechała straż ogniowa i nastąpiło niemałe zamieszanie. Piotr ostrożnie okrążył główną ulicę i zatrzymał się w zagajniku, z którego można było dojrzeć budynek żandarmerii. Teraz, kiedy trwała tam strzelanina i było dość jasno, biały masyw gmachu, jedynego trzypiętrowego w całej osadzie, widniał całkiem wyraźnie. Chłopiec obserwował przebieg wydarzeń, zastanawiając się, w którą stronę uciekną po ewentualnym uwolnieniu nauczyciele. Bo że tam są, nie wątpił. W przeciwnym wypadku Czarny nie ryzykowałby ataku na żandarmerię. - O rany ciężkie! - mruknął dostrzegłszy za budynkiem niemieckich żołnierzy, nadbiegających w szeregu od strony wysokiej skarpy, która odgradzała posterunek od zabudowań stacyjnych i torów. Załogi wartowniczej na mało ważnym dworcu, dziś widocznie specjalnie wzmocnionej, nie brali przecież pod uwagę. Może jednak Czarny o niej wie? Wtedy droga ucieczki prowadziłaby właśnie przez zagajnik. Jak dotąd wszystkie obliczenia Piotra zgadzały się. Ale teraz wszystko mogło się skomplikować i cała matematyka brała w łeb. Czarny, który zdołał wypłoszyć żandarmów z budynku i zmusił ich do przyjęcia walki na zewnątrz, orientował się jednak dobrze w sytuacji. Piotr zauważył w pewnej chwili jakieś zamieszanie przy drzwiach gmachu, wokół którego płonęły teraz zapory obronne, podpalone przez eksplozje granatów. Na tyły walczących partyzantów przesuwali się dwaj mężczyźni, jeden z nich wyraźnie kulejący. Wraz z kilkoma jeszcze ludźmi ruszyli następnie w stronę drogi, za którą leżał Piotr w kępie krzaków. Kiedy dobiegli blisko, chłopiec zerwał się i krzyknął do partyzantów: - Wracajcie, ja się nimi zajmę! Należało istotnie skoncentrować wszystkie siły, by umożliwić wycofanie się i rozproszenie oddziału sformowanego z miejscowej placówki konspiracyjnej. Toteż poznawszy Piotra, partyzanci zostawili uwolnionych aresztantów pod jego pieczą, a sami pospiesznie zawrócili. - Idziemy! - zakomenderował Piotr, a Pogładzik, choć kulał i syczał z bólu, pierwszy podążył za chłopcem. Profesor matematyki był jednak trochę nieufny, mimo że w czasie pracy konspiracyjnej musiał się zapewne czegoś o swoim uczniu dowiedzieć. Piotr usłyszał ciche, uspokajające słowa Pogładzika: Można mu zaufać, chodźmy... Poczuł się nagle znowu uczniem i miał radosne uczucie otrzymania celującej oceny od swojego profesora. Spojrzał więc na historyka z wdzięcznością, ten zaś położył mu lekko rękę na głowie. - Niech pan się na mnie oprze, panie profesorze, pan kuleje... Podtrzymując z matematykiem Pogładzika, posuwali się w stronę lasów, okalających piękną, malowniczo na wzgórzach położoną wieś Kruk. Piegowaty znał w tej okolicy dobrze ukryty szałas partyzancki, w którym znajdował się zawsze zapas konserw, puszka z zapałkami i papierosami, garnczek, patelenka, a w pobliżu tryskało źródło czystej, zimnej wody. Tam nauczyciele mogli spokojnie przeczekać do następnego dnia, aż Maciek czy Czarny zorganizują dla nich pomoc i transport. Bo i matematyk szedł coraz wolniej, dyszał ciężko, zaczął utykać. Z trudem dotarli do szałasu i tu dopiero, przy świetle świecy, chłopiec zobaczył, jak bardzo byli skatowani jego nauczyciele. Twarze mieli w skrzepach czarnej krwi, oczy podbiegłe sińcami, wybite zęby. Pogładzik pokazał swoją nogę, niemal obdartą ze skóry. Także matematyk miał na ciele mnóstwo ran i obrażeń. Piotr przyniósł wodę ze źródełka i znalazłszy w szałasie trochę spirytusu, jodynę i bandaże, począł opatrywać rannych. - Żądali wydania wszystkich szyfrów... Rano mieli nas rozstrzelać - powiedział matematyk. - Zatłukliby prędzej na śmierć... - jęknął Pogładzik. Piotr ujrzał teraz swojego łysawego nauczyciela w innym nieco świetle. To już nie był zabawny, sympatyczny pan profesor, ale człowiek, który narażał codziennie życie, nie tylko nauczając tego, co zabronione, ale także pracując w konspiracji. A była to robota pozbawiona tej barwności i przygodowości, jaka towarzyszyła często partyzantom. Na pozór szara, nie rzucająca się w oczy, wymagała ogromnej odwagi i hartu ducha. Przypatrywał się swoim profesorom z coraz większym podziwem, jednocześnie szykując dla nich posiłek. Podsunął im konserwy i kubki z wodą, a wtedy matematyk zapytał: - A co ze zrzutem? - Udało się! - uśmiechnął się Piotr. - Ktoś zdążył zawiadomić las o nakryciu radiostacji? - spytał z kolei Pogładzik. Chłopiec ogromnie chciał powiedzieć: Tak. To ja zawiadomiłem. Ja pierwszy się dowiedziałem, byłem sprytniejszy od Niemców, to ja uratowałem całą akcję... Ale po namyśle rzucił tylko krótko: - Czarny posłał łącznika do lasu, jak tylko otrzymał meldunek o aresztowaniu panów profesorów... - A, to ty znasz Czarnego, w ogóle sporo wiesz... - trochę zdziwiony bąknął matematyk. Pogładzik spojrzał na niego i uśmiechnął się: - On naprawdę wie bardzo dużo, kolego. - Tylko matematyki nie lubi - próbował zażartować tamten. - Ale umie, co? - A umie, nie powiem, tylko nie wiem, czy w życiu potrafi dobrze obliczać, jeśli matematyka nie jest jego zamiłowaniem... Piotr milczał. Chciał już wracać. Przytłumiony wydarzeniami ostatnich godzin niepokój o Magdę wracał teraz natrętnie. Nie bacząc na zmęczenie, chętnie pobiegłby z powrotem przez las, ku osadzie. Pogładzik dostrzegł jego zafrasowanie. Zapytał o powód, a Piotr krótko wyjaśnił, że Magda została aresztowana i nie wiadomo, czy udało się ją uwolnić. - No, chłopcze, dlaczego od razu nie powiedziałeś? Oczywiście, musisz tam iść. I to zaraz. Nam już więcej nie pomożesz, damy sobie radę, jutro nas tu odnajdą... Zrobiłeś dla nas i tak bardzo wiele... Leć, Olkiewicz... O, przepraszam, teraz jesteś już nie tylko naszym wychowankiem, ale także towarzyszem broni... Byłeś nim zresztą zawsze. Bywaj, chłopcze! Droga przez las, a później opłotkami wsi, wydawała się bez końca. W myślach widział Piotr umęczoną przez Niemców Magdę, z połamanymi nogami i rękami, z pokrwawioną twarzą, spoglądającą na przyjaciela z wyrzutem w oczach... - O rany, o rany gorzkie! - niemal krzyczał Piotr, skacząc przez rowy i kępki krzewów. Właściwie dopiero teraz, zwolniony już ze wszystkich zadań, pojął w pełni grozę wiszącą nad Magdą i swoją za to odpowiedzialność. - Nie będę żył, jeśli jej się coś stanie! - powiedział głośno do siebie. I sam nie wiedział, dlaczego pojawił mu się obraz rodziców z utraconej na zawsze fotografii. Odczuł naraz z ogromną siłą, że Magda, jej rodzina, podobnie jak Maciek i inni przyjaciele, stali mu się bardzo bliscy. Zbiegł z górki, z rzadka pokrytej młodym laskiem, ale gdy zbliżył się już do domu, nagle stanął. Nie mógł znieść myśli o spojrzeniu, jakim go powitają krewni Magdy, jeśli jej nie ma. A jeśli jest - czy nie będą do niego mieli uzasadnionego żalu, że naraził dziewczynkę? Ale czyż inżynier nie posyłał jej do Radomia i do lasu, jak nie miał innego wyboru? Tak - mówił sobie - ale to jest ojciec, on ma prawo, on może brać to na swoje sumienie. A ja...? W tej chwili z cienia za domem wysunął się masywny korpus Zagłoby, i znajomy, ale ściszony głos powitał chłopca: - Nareszcie jesteś! Siedzę tu na podwórzu jak kwoka płacząca za porwanym przez jastrzębia kurczęciem, oczy sobie wypłakuję za smarkaczem... - Co z Magdą? - przerwał chłopiec. - Magda zdrowa i cała. Alem się napracował, nim ją uwolniłem, pojęcia nie masz. Siekłem, kłułem, biłem, Niemcy padali jak snopy zboża, ale twardzi byli, nie powiem. Żołnierz to zaprawiony, wymoderowany jak rzadko, tylko odwagi już mu nie staje, a szczególnie, jak mnie zobaczy. Zapamiętaj to sobie, byś mógł wnukom opowiadać, jaki to był ich pradziadek, drugi pan Zagłoba w historii narodu. A prawdę mówiąc, od pierwszego lepszy, bo urodzony pod lwem! - Ale gdzie jest Magda? Brodacz wyjaśnił, że wszyscy uciekli na razie z osady, obawiając się zemsty Niemców. - Przenocujemy sobie, szanowny mój, w lesie, po naszemu, co? Oj, przydałby się teraz kieliszeczek, przydał... Piotr poczuł ogromne zmęczenie. Ledwo szedł, a kiedy dotarli z Zagłoba do lasu po drugiej stronie osady, gdzie brodacz pozostawił ludzi i konie, Piotr wdrapał się na koński grzbiet i od razu zasnął. Nie słyszał już, jak Zagłoba perroruje: - Urodziwy będzie z niego mężczyzna, co? Jak i ze mnie. A odwagę, wolę, rozum ma także jakby po mnie!... Nie ma który z was czego mądrego w manierce? Któryś z partyzantów podsunął mu butelkę, mówiąc: - To koniak, panie Zagłoba, przy Niemcach znaleziony... - A co ty mi tak zaznaczasz: koniak, koniak?! Koniak to też wódka, tyle że gładsza w smaku, przez co radości tyle nie daje i męstwa. Tak więc całego koniaku ci nie wypiję, żeby ducha bojowego nie stracić, ale prawdę mówiąc, mam go tyle, że i beczka koniaku by mu nie zaszkodziła. Na twoje zdrowie, synku! Wychylił potężny haust. Splunął i rzekł z wyrzutem: - To ma być koniak? Poświeć no, braciszku, tutaj. O, tak właśnie. A nie mówiłem, że czyste oszukaństwo? Fałsz i koniakowa obłuda! Ja, który wspaniałe napoleońskie koniaki, a także nienajgorsze rosyjskie, Smirnowa - taka firma, mówiąc między nami, jeszcze cara-batiuszkę pamiętająca - pijałem jak inni mleko i wodę, mam coś takiego przełykać! Tfuj, świństwo mydlane! Łyknął jeszcze raz i znowu zaklął... Zwrócił do połowy wypróżnioną butelkę z uwagą: - A nie wypijaj, braciszku, za dużo, bo to może być niezdrowe... Dojeżdżamy - dorzucił rozejrzawszy się - ostrożnie tam chłopca z konia zdejmować, żeby się nie obudził, bo na sen zasłużył setnie! Otoczył ich gwar obozowiska, przyjazne powitania towarzyszy. Znalazł się zaraz Maciek w towarzystwie Czarnego, Rosjan, Adama... - Ej, cicho, cicho - Zagłoba przyłożył palec do ust. - Śpi chłopczyna, śpi... Nie rozbudźcie mi go! Zanieśli Piotra do namiotu. Spał twardo, do wczesnego poranka, nie słysząc, jak przyjeżdżają i odjeżdżają łącznicy, jak padają rozkazy... Dopiero rano ujrzał nad sobą uśmiechniętą buzię dziewczynki z zabawnymi warkoczykami. I upłynęła długa chwila, nim zdołał wykrztusić z siebie pierwsze słowa. Ze wzruszenia powiedział je cicho: - O rany, ale się o ciebie bałem! Po niedługim czasie, wyspani i wypoczęci, Magda i Piotr zaczęli się zbierać do powrotu. Piotr żegnał się z Adamem i Rosjanami, ale ciągle szukał wzrokiem Zagłoby. Adam spostrzegł to: - Nie ma naszego lwa, hrabio nakrapiany, lew poszedł sobie na mały spacerek, tylko prosił, żeby ci dać pyska na do widzenia. Ucałował Piotra i Magdę, a na koniec dorzucił: - Zagłoba został wysłany przez Maćka, ważna jakaś sprawa, pierwszorzędnej wagi, kapewu? Cześć, staruszku, a bądź mi grzeczny w szkole! Następnego dnia nowy nauczyciel matematyki, przysłany na zastępstwo z sąsiedniej osady, wywołał Piotra: - Olkiewicz? To ty jesteś taki dobry w rachunkach? Słyszałem jednak, że nie ubóstwiasz matematyki? - Wydaje mi się, że ją polubię - uśmiechnął się Piotr, wstając z ławki. - To dobrze, to dobrze... Wstąp do mnie do pokoju nauczycielskiego po lekcji. Nauczyciel czekał na Piotra z pakunkiem w ręku. Figlarnie mrużył oko, a jego młoda, z gruba ciosana twarz wyrażała serdeczność i sympatię. - Masz tu paczkę od rodziny... Ubranie na wiosnę. Będziesz mógł składać wizyty w eleganckich domach, nie? - A to co? - zapytał Piotr, rozwinąwszy paczkę i dostrzegłszy także kilka tabliczek czekolady i książkę, kupioną zapewne w jakimś antykwariacie, bo była używana. Nosiła tytuł „W pustyni i w puszczy”. - Przecież ja to znam! - Toteż dla ciebie jest chyba tylko ubranie, a reszta dla jakiejś miłej, dobrej koleżanki, tak myślę. Natomiast czekoladę mogą jadać również mężczyźni. Jeżeli zostaną poczęstowani... W domu Piotr wręczył Magdzie książkę i czekoladę, opowiadając jej o tym, co mówił nowy matematyk. - Jakiś klawy, prawda? - powiedziała Magda i odłożyła jedną tabliczkę na bok. - Dla nowego... - wyjaśniła poważnie i dodała: - Ale były opały! OPERACJA HASAG Słońce okrążyło już trzy czwarte błękitnego, bezchmurnego sklepienia nieba. Nie potrącane najmniejszym wiatrem powietrze falowało w letnim gorącu czerwca. Leniwie bzyczały polne koniki, skacząc z trawki na trawkę na rozległej łące, przez której środek płynął strumień. Czarna kreska kładki przecinała jego srebrzystą i migocącą taśmę. Kępa wierzb rosła na zakolu strumienia, a dalej nieco, ciemniały olszynowe zagajniki. Nad całym tym spokojnym krajobrazem przelatywał co pewien czas niewielki, szybki samolot. Wynurzał się zza odległego lasu, wzbijał błyskawicznie wysoko w górę i błyskając tylko srebrną plamką, niknął w niezmierzonej otchłani nieba, po czym równie szybko obniżał się, rósł w oczach, grzmiał potężnym silnikiem i spadał jak drapieżny ptak na linię torów kolejowych, wypatrzywszy długi wąż wagonów. Wówczas powietrze zaczynało nagle wibrować hukiem eksplozji i poszczekiwaniem działek, a po chwili ciszę wypełniały zgrzyty, hałasy, nawoływania. Albo samolot pikował gdzieś dalej, nad innym szlakiem, i wtedy odgłos eksplozji był przygłuszony, ale zawsze oznaczał trafienie w cel. Powtarzało się to już od wielu dni. Szturmowce z czerwonymi gwiazdami na skrzydłach tropiły na tej i na sąsiednich liniach pociąg za pociągiem. Niewielkie, zwinne, silnie opancerzone, korzystając z pięknej letniej pogody, obracały w strzępy eszelony niemieckich, transportów, rujnowały tory, zatrzymywały na długie godziny cały ruch na ważnych trasach. Niemiecka FLAK* [FLAK (skrót niemiecki) - oficjalne określenie niemieckiej artylerii przeciwlotniczej.] była bezsilna, ich piorunujące ataki zmuszały do milczenia działka i karabiny maszynowe, sprzężone po cztery na specjalnych platformach przyłączanych do składów pociągów. Biegnące przez te okolice liczne rozgałęzienia dróg kolejowych były stale pod obstrzałem z nieba. Piotr leżał w cieniu olszyn nad samą wodą i obserwował z zadowoleniem widowisko, które rozgrywało się w górze nad nim. Na drugim końcu łąki pasły się rude krowy, którym obojętny był zarówno samolot, jak gromy potężnych eksplozji. Jedynie pilnujący ich pies, nieduży kundel o sprytnej lisiej mordce, tracił co jakiś czas równowagę ducha, odbiegał od stada i szukał pociechy w towarzystwie człowieka. Podchodził do chłopca merdając niepewnie kudłatym ogonem i wpatrywał się w nieznajomą twarz, jakby chciał z niej wyczytać, co też sobie myśli o osobliwych wydarzeniach na pogodnym niebie. Chłopiec uśmiechał się do psa, wyciągał do niego rękę, a kiedy zwierzę pozwoliło się już pogłaskać, przemawiał uspokajająco: - Nie bój się, mały Burku, to nic, to tylko Rosjanie piorą Niemców... Nie powinieneś się bać... W ogóle do czego to podobne, żeby uczciwy polski kundel tak się zachowywał? No, idź już, stary, do swoich krów, bo ci je ktoś ukradnie, a wtedy gospodarze okrutnie ci wleją... Pies wracał do rudego stada, poszczekiwał ostro, jakby chciał pokazać, że jest diabelnie bohaterski i że nie kto inny, a on właśnie jest tu panem, po czym, gdy samolot znowu pojawiał się na horyzoncie, wszystko powtarzało się od nowa. Tymczasem z biegiem strumienia posuwali się w kierunku leżącego Piotra jacyś chłopcy, skradając się i kryjąc za kępami łozy, za wiszarami wierzb, zupełnie jak Indianie podchodzący nieprzyjaciela. Piotr zdawał się niczego nie zauważać, ale gdy byli już zupełnie blisko, prawie całkowicie dla niego niewidoczni, odezwał się niespodziewanie: - Wyłaźcie zza krzaków! Słychać was na kilometr, stado słoni szłoby ciszej! Wyłonili się zakłopotani. Było ich sześciu. Najmniejszy miął w rękach niezbyt czystą czapeczkę. Piotr, uśmiechnięty pobłażliwie, uniósł się lekko, obrzucił gromadkę wesołym wzrokiem i powiedział: - Gdybyście tak podchodzili Niemców, wystrzelaliby was jak kaczki. Czy nie zwróciliście uwagi na słońce? - Na słońce? - zdziwił się rosły, kilkunastoletni wyrostek, najwidoczniej prowodyr całej paczki. - No, na słońce. Księżyca jeszcze przecież nie ma! Popatrzcie, słońce schodzi ku zachodowi, czyli mówiąc obrazowo, jakby na drugą stronę strumienia. Wyście zaś nadchodzili od północy, prawda? Jak wobec tego padały wasze cienie? Chłopaki popatrzyli po sobie z niezbyt mądrymi minami, obejrzeli się na drogę, którą przebyli, i nagle najstarszy wykrzyknął: - Wiem, już wszystko wiem! - Wszystkiego nie wiesz! - skarcił go Piegowaty, ciągle siedząc na trawie. - Ale wiem, że nasze cienie padały na wschód. - Słusznie. Czyli jak padały? - Tak, że mogłeś je widzieć... - Zgadza się. Ale dlaczego mogłem je widzieć? Cień nie jest znowu taki wyraźny... - Bo już zbliża się zachód i cienie się wydłużają. - No, no, dalej... - I padają daleko na łąkę. Ty nas nie widziałeś, ale widziałeś nasze cienie. - Oczywiście. - Tylko... - zająknął się wyrostek - jednego nie kapuję. - Czego? - Skąd wiedziałeś, że jesteśmy w tych krzakach? - Bo przedtem obejrzałem sobie cały teren. Sprawdziłem, gdzie zakręca strumień, a gdzie są drzewa i zarośla, a później, obserwując wasze cienie, dostrzegłem, w którym momencie zupełnie mi znikły. Otóż mogły zniknąć tylko w tych krzakach. Nad nimi są olszyny, więc słońce tam nie pada, bo jest jakby zasłonięte drzewami, które same dają cień, i tym samym nie mogło być waszych cieni. To proste, nie? - Rajeńku - westchnął wyrostek - ile to trzeba wiedzieć, żeby być dobrym partyzantem! - O tak... nawet ja - w głosie Piotra można było wyczytać nie skrywane zbytnio zadowolenie z siebie - nie wiem jeszcze wszystkiego... Ale muszę was za jedno pochwalić. Bardzo dobrze wykorzystaliście topografię terenu. - Topo... co? - Topografię, to znaczy naturalne ukształtowanie, a więc drzewa, krzewy, zakręty strumienia... Na przykład ta górka, o tam, a obok niej ta jedlinka i wąwozik czynią jedną całość topograficzna, w której oddział partyzancki może się poruszać, rozumiecie? Pokiwali głowami, tylko ten najmniejszy wydawał się zupełnie nie zainteresowany sprawą. Wyrostek, pokazawszy na niego ręką, wyjaśnił: - On tu zaraz niedaleko mieszka i zna tę całą topo... topogra... No, tę fotografię, więc prowadził. - Kajtek? - zdziwił się Piegowaty. - Ja nie Kajtek, ale Jędruś - obruszył się malec, gniotąc zawzięcie czapkę w dłoniach. - Dobra, dobra, możesz być Jędruś na domowy użytek, a nosić będziesz pseudo: Kajtek. I już! - Pse-do czego? Co to jest to pse-do? - Pseudonim, o rany, wszystko muszę wam tłumaczyć. Pseudonim to takie imię, które się nosi dla zmylenia wroga, żeby nie wiedział, z kim ma do czynienia. Na przykład, złapią cię Niemcy i zapytają, jak się nazywasz, a ty im, że Kajtek, i od razu ich mylisz, bo szukają, z kim się jakiś Kajtek spotyka, a nie wiedzą, że to nie jest żaden Kajtek, tylko Jędruś. No, wiesz już, o co chodzi? - Wiem, ale dlaczego mnie mają Niemcy złapać? Ja się nie dam! - O rany, ja tak tylko, dla przykładu. Ale koniec już o tym, teraz zajmiemy się następnymi sprawami... O co znowu chodzi? - zobaczył, że najstarszy chce coś powiedzieć. - Ja się ciebie, Piotrek, chciałem spytać, czy my dobrze wykorzystaliśmy samolot? - Samolot? - A tak, bo chcieliśmy, żeby huk samolotu zagłuszył odgłosy, żebyś nie słyszał na przykład tego, że właśnie do ciebie idziemy. - To się wam udało! Nie pomyślałem o tym. No, widzę, że egzamin z podchodzenia zdaliście nienajgorzej i gdyby nie słońce... - przerwał, ale zaraz dorzucił pocieszająco: - Nauczycie się i tego. Wyrażam wam uznanie i przekażę do dowództwa wynik dzisiejszego egzaminu! Chłopcy spojrzeli na niewiele od siebie starszego dowódcę z szacunkiem, nawet usiłowali stanąć w pozycji zasadniczej, ale Piotr machnął dłonią i oświadczył: - Siadać, pogadamy o dalszych zadaniach. - Usiedli więc wokół niego czekając, co powie. Piotr zapytał najstarszego: - Janek, co nowego w Hasagu? - Więc to jest tak - zaczął tamten. - Podkradaliśmy się krzakami aż pod sam obóz, pod same druty przy torze. Okropny musi tam być głód, bo widziałem, jak wynosili umarłych, chudych jak z suchego drewna... - Ile ludzi zostało w obozie? - Dokładnie to nie wiemy, ale będzie z tysiąc. Mężczyźni, co chcieli uciekać, a nie mieli tam rodzin, już uratowani. Są w partyzantce... - Wiem. A dzieci? - Dzieci naliczyłem sto dwadzieścia... - Przerzuciliście dla nich jedzenie? - Tak jest. - Nawiązaliście kontakt bezpośredni? No, czy rozmawialiście z nimi? - Nie, bo się strażnicy kręcili. - Rozumiem. Posłuchajcie. Niemcy większość wywieźli już z obozu, na śmierć. Ci, co zostali, też długo nie pożyją... Są głodni, ciężko pracują, a nim nadejdą Rosjanie, Niemcy ich wystrzelają albo poślą transportem do gazu. - To jak by ich można uratować? - Właśnie o tym chcę mówić. Dorosłych to my nie damy rady... To już partyzanci muszą. Oni na pewno znowu spróbują. - A dzieci? - Wszystkich też nie uratujemy. Jedne nie zechcą odejść od rodziców, inne są za malutkie i do tego zupełnie bez siły... Ale jakaś grupa ze starszych dzieci by się zebrała... Janek, rysuj sytuację! - Co mam rysować? - No, jak to dokładnie wygląda koło obozu i jak by można dzieci wyprowadzić. Tu jest piasek, rysuj. Wszyscy pochylili się i śledzili uważnie, jak chłopiec nie całkiem zgrabnie, ale dostatecznie wyraźnie szkicował na piasku. - Tak - mruknął Piotr. - Tędy może by się udało... Obliczyliście krokami odległość? - Chłopcy przytaknęli. - A jak daleko stoją wartownicy? - Pięćdziesiąt metrów pierwszy, z lewej strony. - Zaznacz na planie. A baraki? - Najbliższy piętnaście metrów od drutów... Na szczęście świateł teraz nie palą, bo boją się nalotów Ruskich... - Dwa lata temu to tam było jasno od leflektorów... - wtrącił jeden z chłopców. - Reflektorów - poprawił Piotr. - Czyli wszystkie dzieci, które mogłyby uciec z obozu, muszą na tę noc znaleźć się w najbliższym od drutów baraku, tak? - Tak. Ale jak się umówimy z ich rodzicami, żeby puścili same dzieci? - A jak które z nich nie będzie chciało uciekać bez mamy i taty? Zapadło milczenie. Chłopcy wpatrywali się w Piotra, oczekując, że rozwieje ich wątpliwości. - Który to z was mówił, że jego tata pracuje w Hasagu? - Mój pracuje, jeszcze przed wojną pracował - zawołał szczupły, wysoki chłopiec. - To zaprowadzisz mnie wieczorem do domu. Twój tata wszystko ustali z robotnikami Żydami, z tymi, co mają dzieci. - Tata opowiadał, że jeden tokarz to najpierw nie chciał rozstawać się z synem, bo myślał, że nie będą wszystkich posyłać na śmierć. Ale teraz to mówi, że niech się chociaż chłopiec uratuje, a on sam nie chce od żony odejść, bo ona jest bardzo chora. To on do partyzantów nie będzie uciekać. - Więc ojcu Heńka wszyscy powiedzą, jak decydują... Tylko skąd będziemy wiedzieli, że to już akurat pora? - zastanowił się głośno Piotr. - Polscy robotnicy mogą się nie orientować w planach Niemców... - Kajtek nas zawiadomi - powiedział Janek. Piotr podniósł w zdziwieniu brwi i popatrzył na malca pytająco. Ten powstał, wypiął lekko brzuch, jakby w ten sposób przybywało mu powagi, i powiedział prędko: - U sąsiadki werkszuc* [Tak nazywano strażników fabrycznych (od niemieckiego Werkschutz - straż fabryczna).] mieszka, z Hasagu, on wie co może być... - Werkszuc? Niemiec? - Folksdoicz, spod Kielc... Teraz tu się przeniósł. I jest u nich takim starszym... Więc wszystko wie. - Już wam mówiłem, że nikt wszystkiego nigdy nie wie! - napomniał chłopców Piotr. - No, ale dobrze... Ty, Kajtek, masz uważać na wszystko, co mówi werkszuc, i natychmiast przekazywać dalej. Punkt kontaktowy: Magda! - Baba... - rozczarował się wyrostek. - Żebyś ty tylko był taki jak ta baba! - rozzłościł się Piotr. - Od dzisiaj - zarządził - obóz ma być pod stałą obserwacją. Dzień i noc. Jest ciepło, lato, wakacje, a do żniw jeszcze trochę czasu, więc żeby nie było minuty bez obserwacji, jasne? - Tak jest! - powiedzieli chórem, a Janek dodał: - A co z kwaterami dla tych dzieci? - My to załatwimy, z Magdą - oświadczył Piotr i dorzucił: - Więc doskonale. Możecie odejść, ale pojedynczo, żeby nie zwracać niczyjej uwagi. - Piotr przybierał wobec chłopców ton i gesty, jakie podpatrzył u swego przyjaciela i dowódcy, Maćka. - Jutro spotykamy się na polanie w lesie i będziemy dalej prowadzić ćwiczenia. Rozejść się! Kolejno znikali w krzakach nad strumieniem, aż Piotr pozostał znowu sam. Ściemniało się. Samolot już nie nadlatywał. Od strony kolei dochodziły odgłosy gorączkowej krzątaniny brygad pracujących przy usuwaniu wraków wagonów i uszkodzeń torów. Chłopiec spoglądał w niebo, na którym rozbłyskiwały jedna za drugą dalekie gwiazdy. Znad lasu wysunął się wąski sierp złotego księżyca. Nad łąkę dolatywała woń dymu i ciepły zapach pieczonego chleba. Piotr poczuł głód i z wolna ruszył w stronę osady. Doszedł do dużego stawu porosłego z jednej strony przy brzegu wysokimi trzcinami, w których roiło się od dzikiego ptactwa i chórem rechotały żaby. Przystanął na chwilę, żeby popatrzeć na spokojną taflę wody i odbijające się w niej niebo. Nagle ktoś położył mu rękę na ramieniu. Piotr drgnął, ale opanował się i powoli odwrócił głowę. Dostrzegł twarz dziewczyny. - Dobry wieczór! Co, nie poznajesz mnie? - A, jak się masz, Lala? - głos Piotra zdradzał mimowolną niechęć. - Ledwo szkoła się skończyła, już cię nie ma. A ojciec się o ciebie dopytuje... - Przecież latem nie potrzeba uczyć twojego brata? - Latem nie, ale tata by chciał, żebyś przed wrześniem zaczął znowu korepetycje... No a ja też chciałabym się z tobą widywać. Tylko że ty mnie nie lubisz, prawda? Bo ja jestem Niemka. Na pewno myślisz, że ja jestem prawdziwa Niemka? - Nie myślałem o tym - dyplomatycznie, jak mu się zdawało, oświadczył Piotr - jesteś bardzo fajna... - Fajna? - dziewczyna skrzywiła się nieznacznie, co Piotr zauważył, ale nim zdołał powiedzieć coś bardziej miłego, Lala szepnęła z naciskiem: - A wiesz, że nowy rząd polski powstanie? - Co? - zdziwił się chłopiec. - Jaki rząd? - Okropnie się mnie boisz - roześmiała się z goryczą. - Udajesz, że nic nie wiesz, prawda? O rządzie w Londynie też nic nie wiedziałeś? - Wiedziałem - zdecydował się Piotr, spoglądając prosto w oczy Lali - o tym wszyscy wiedzą, nawet w niemieckich gazetach o tym pisali niejeden raz... - Aleś spryciarz! No to teraz będziesz miał drugi rząd, komunistyczny! Radio z Moskwy zapowiadało, że powstanie taki komitet wyzwolenia narodowego, polski komitet... na ziemiach wyzwolonych. I co powiesz? - Nic. Polityka mnie nie obchodzi, za młody jestem... Po wojnie, jak skończę szkołę, to może się zajmę polityką. - Po wojnie... Tak... To już na pewno niedługo... Ale na razie oni, Niemcy myślę, będą się mścić. Na pewno aresztują wszystkich komunistów... Trzeba uważać! - Słuchaj no, Lala, czego ty ode mnie chcesz! Nie jestem komunistą, nie znam żadnych komunistów, więc dlaczego mnie ostrzegasz? - Nie ostrzegam cię, tak tylko mówię... Jeden oficer żandarmerii opowiadał ojcu, że się teraz rozprawią z komunistami. On jest nawet miły, czekoladki zawsze przywozi, a jak się na mnie patrzy, to od razu widać, że mu się podobam. - Spojrzała na Piotra pytająco, jakby chciała się dowiedzieć, czy z jego strony może liczyć na podobne uczucia, i dokończyła: - Ale ja go nie lubię! Chłopiec jednak nie był skłonny do serdeczności. Obiecał tylko, że za kilka dni wpadnie do nich, po czym z ulgą się z Lalą pożegnał. Odczekał, aż dziewczyna zniknie w gęstniejącym mroku i pobiegł na Berezów, do Czarnego. Ten wysłuchał go, uśmiechnął się lekko i oświadczył: - Ma dobre wiadomości ta mała Niemka... Tylko niepełne. - Ona właściwie sama nie wie, czy jest Niemką - westchnął Piotr. - No, tylko się, człowieku, nie rozczulaj nad jej losem. Wojnę przeżyła na puchu, a po wojnie też jej się nic nie stanie, jeśli jej stary będzie miał forsę i w odpowiednim momencie stąd zwieje. I tak mu się niczego nie udowodni, prócz tego, że interesy robił... Tacy mogą całe życie przeżyć i nie wiedzieć, co to bieda czy zmartwienie!... Ale wiadomości to ona ma, owszem. Piotr zastanawiał się chwilę. Wreszcie zebrał odpowiednie słowa i zapytał: - A pan? A Maciek? A ja? My za jakim rządem? - No, ja jestem robotnikiem - odpowiedział wymijająco tamten - a wszyscy jesteśmy żołnierzami... Wiadomo, koszula bliższa ciału, nie? I te nowe władze, ten Komitet, także nam chyba bliższy, co?... Aha, a jak tam grupa małych dywersantów? - Fajne chłopaki, o rany, ale się palą do jakiejś akcji! - Tylko uważajcie. Wpaść teraz łatwo. Gestapo z nikim się nie cacka. Boją się i w strachu gotowi do gorszych rzeczy, niż kiedy byli pewni siebie. A na razie mamy jeszcze przed sobą walkę. Sam rozumiesz, że skoro front blisko, to zadania są poważniejsze. Właśnie mam dla ciebie pewną robotę. Otóż w Skarżysku stacjonują prawdopodobnie sztaby dwóch niemieckich armii. Trzeba to potwierdzić i wyrysować plan kwater. Nasz człowiek w Skarżysku wykonuje teraz inne zadania, zresztą obawiamy się, że Niemcy mogą go podejrzewać i mieć na oku. Więc musisz ty, z twoją grupą, uważnie wszystko zaobserwować i zebrać informacje. Tu masz plan Skarżyska, a tu, widzisz, jest osiedle na Milicy, znasz je, prawda? - Tak. Tam jest mnóstwo takich niedużych, drewnianych domków... - Właśnie. Trzeba nanieść te dane na plan. I to szybko!... Czy masz może jeszcze jakieś sprawy? Piotr miał ochotę zwierzyć się z planu uratowania żydowskich dzieci z Hasagu. Ale ambicja nie pozwoliła mu na to; był to jego pomysł i powinien być wykonany samodzielnie przez jego grupę. Pożegnał się więc i zamyślony powędrował w stronę domu. A miał nad czym myśleć. Zadanie otrzymane od łącznika było trudne... Nagle przypomniał sobie o Lali i jej ojcu. Zdecydował zacząć od wizyty u nich. Postanowił doprowadzić do wspólnego z Lalą wypadu do Skarżyska i zebrania informacji od kogoś z jej znajomych. Toteż następnego dnia pojawił się niespodziewanie w młynie. Tęgi Niemiec jakby nieco schudł, twarz mu się wydłużyła, oczy miał niespokojne. Ale Piotra przyjął rzeczywiście szczerze. Zaraz też zawołał Lalę. Jego syn wyjechał na wakacje gdzieś daleko, a Piotr bynajmniej się jego nieobecnością nie zmartwił. Ważniejsza była teraz Lala i jej ojciec. Kiedy zasiedli do stołu, zarządca zaczął opowiadać o sytuacji na froncie. Był wyraźnie przygnębiony zbliżaniem się Rosjan. - Ruscy tu wejdą, a ja myślałem, że, jak dwa razy dwa cztery, najpierw będą u nas Anglicy i Amerykanie... Tamci to by od razu zrozumieli człowieka interesu, że inaczej nie mógł, tylko musiał udawać Niemca, żeby żyć. Ale Ruscy, komuniści, tego nie zrozumieją, dla nich, czy ja Niemiec, czy Polak, zawsze będę młynarz, kupiec, czyli kapitalista. A to, że ja kapitalista i Reichsdeutsch to jeszcze gorzej! A przecież ja nikomu krzywdy nie zrobiłem. Kogo się tu zapytać, to tak powie, nie? I tego młyna sam nie brałem, tylko mi kazali wziąć, jak już był bezpański, bo właścicieli gestapo zatłukło... Ale zrozumie to ruski albo polski komunista? Czy oni zrozumieją, że ja w ten sposób uratowałem ważną placówkę młynarską i ludziom dałem zarobić; mąkę na chleb mełłem. - Ojciec przede wszystkim dla Niemców mełł - z niezwykłą u niej ostrością powiedziała Lala. - I jeszcze się im przymilał! - A mogłem inaczej, dziecko? Przecież nie dla siebie to robiłem, a dla was - z dziwną łagodnością wyjaśnił młynarz, jakby nie słysząc gniewnego tonu córki. - Nie wiem. Inni tak nie robili. - E, nie ma się czym martwić - przerwał Piotr, uśmiechając się z udaną beztroską. - Przecież ludzie zaświadczą, że pan był bardzo dobry dla wszystkich, nikomu nie narobił kłopotu, na nikogo nie doniósł, jeszcze nawet kilku ludziom pan pomógł... Młynarz spojrzał na chłopca badawczo i z niedowierzaniem. - To ty, na przykład, byś zaświadczył i powiedział, jaki byłem? - Oczywiście, proszę pana - zapewnił Piotr. - Zaraz bym zaświadczył, że pan syna koniecznie chciał uczyć polskiego, historii, geografii... I innych ludzi bym mógł zebrać, żeby na piśmie poświadczyli... Zapadło krótkie milczenie. Piotr czekał w napięciu, co będzie dalej. Świadomie przesadził trochę, dając do zrozumienia młynarzowi, że wie dużo i może być przydatny. Wprawdzie w ten sposób nasuwał mu myśl o swoim związku ze sprawami konspiracji, ale z drugiej strony, o tym jak się zachowywał zarządca, wiedzieli i mówili wszyscy w osadzie, tyle że dość sceptycznie komentowali jego dobre uczynki. Tak więc Piotr, mówiąc rzeczy niby to znane każdemu, robił to w taki sposób, aby stać się w oczach Niemca kimś, z kim warto mówić i komu warto pomóc, bo on z kolei będzie mógł odwdzięczyć się w trudnej godzinie. Wytrzymywał więc ciężkie, skupione spojrzenie młynarza, który w końcu przyjął chyba za dobrą monetę jego słowa, bo wreszcie powiedział: - Ja, proszę ciebie, w gruncie rzeczy to Ruskich nawet lubię. Twardy naród, pracowity... A co do komunizmu to ci powiem, że u mnie w Lubelskiem także dwóch komunistów przed wojną pracowało. Ja tam nie jestem znawcą polityki, ale też nie jestem przeciw temu, żeby ludziom było lepiej, nie? Znowu wparł w Piotra swoje niespokojne oczy, a chłopiec odpowiedział miłym, uśmiechniętym spojrzeniem. Ale nie odezwał się już. Więc młynarz dalej mówił i mówił i z każdym słowem rosła jego sympatia do Rosjan, komunistów, socjalistów, byle tylko chcieli go zrozumieć i zostawić w spokoju. - Ostatecznie to i lepiej, że Rosjanie tu przyjdą, bo szybciej Niemców wygonią, nie? A na Anglików to by jeszcze trzeba było czekać... Z Francji daleko, a i tam nie idzie im tak łatwo. Inwazja się udała, ale Niemcy oporni są. Także we Włoszech. Bo widzisz, chłopcze, chociaż Niemcy tu, na Wschodzie, mają najwięcej wojska, to na Zachodzie też są jeszcze mocni. Piotr uznał, że nadszedł właściwy moment i ostrożnie, jak szermierz badający umiejętności przeciwnika, zadał pytanie: - To oni mają tu więcej wojska? Znaczy, koło nas, bo front aż słychać, szczególnie nocą... - Pewnie, że słychać. Armaty znad Wisły biją. W linii prostej i stu kilometrów nie ma, to słychać, nie? Ruscy podeszli tu blisko, więc Niemcy się wzmacniają. Wiem, bo mąkę im daję: Ostatnio najlepszą mąkę bierze Skarżysko, dla wojskowych piekarni. Tam teraz generałów jak napluł. Koło arbeitsamtu, w dzielnicy willowej się ulokowali. - Nawet nie wiedziałem, że tam jest jakiś arbeitsamt... - A tobie na co wiedzieć? Młody jesteś i jeszcze, na twoje szczęście, z arbeitsamtem nie musiałeś mieć do czynienia... Chociaż ilu oni tam chłopów na roboty do bauerów,* [Bauer (niem.) - chłop.] do Reichu* [Reich (niem.) - Rzesza.] posłali! Sam wyciągnąłem synów paru znajomych... Za pieniądze, bo pieniądz w arbeitsamcie nie śmierdzi. Lala ma tam koleżankę, też od nas, z Lubelskiego, ojca jej gestapo zabiło od razu, jak Niemcy weszli, bo on był po tamtej wojnie powstańcem wielkopolskim, a ją wziął stryj, który listę niemiecką podpisał za siebie i za nią. Przez nią w arbeitsamcie różne sprawy załatwialiśmy. A wszystko, żeby Polakom pomóc. Ona sama wiele nie może, ale pieniądz szefowi może podsunąć. I podsuwa. Sama nie weźmie, solidna dziewczyna. Nie? Piotr skinął głową i w myślach zaczął mu się rysować plan działania. - Muszę dla mojej krewnej kupić letni płaszczyk - powiedział, gdy już temat wojenny zdawał się wyczerpany. - To taka mała dziewczynka. - A, ta z mysimi ogonkami - wtrąciła Lala i Piotr popatrzył na nią lekko zaniepokojony. Ale Lala nie znała najwidoczniej pseudonimu Magdy i myślała tylko o zabawnych warkoczykach dziewczynki, bo dorzuciła: - Wcale nie jest taka mała, widziałam ją z tobą parę razy. Chłopiec ukrył zdziwienie, w jakie go wprawiało zainteresowanie Lali jego osobą. Pewnie starając się go spotkać, krążyła koło szkoły albo domu krewnych Magdy, gdyż tam najczęściej przebywał w towarzystwie swej przyjaciółki. Powiedział obojętnym tonem: - Dla mnie jest jeszcze mała. Ale lubię ją i chcę jej kupić ten płaszczyk. Jak myślisz - zwrócił się do Lali - gdzie można by dostać coś ładnego? Lala spojrzała na Piotra bystro i lekko się uśmiechnęła: - Może w Kielcach? Kupiłeś tam przecież takie ładne ubranie... - Nie dostrzegła chyba lekkiego rumieńca na twarzy Piotra, bo ciągnęła dalej: - Ale widzisz, w Skarżysku jest sklep niemiecki, mogłabym tam coś ci kupić. Chcesz? Moglibyśmy pojechać nawet jutro... Widzę, że się krzywisz. Że sklep niemiecki, prawda? Ale to nie szkodzi, najwyżej jakiś Niemiec nie kupi palta, tylko ty... Taka mała dywersja - roześmiała się, a Piotr nie wiedział, czy nie ma w tym jakiejś aluzji. Nim zdążył zareagować, już Lala pytała wesołym, trochę podniesionym głosem: - No to zgoda? Jedziemy? - O rany! - udał ogromną radość. - Oczywiście, że jedziemy. To nawet może być taniej, co? - Jasne, pożyczę ci z moich kartek na tekstylia,* [Polska ludność pracująca w niemieckich zakładach otrzymywała także kartki odzieżowe, jednakże obywatelom Rzeszy przysługiwały kartki o znacznie większej wartości.] prawda tato? Zarządca młyna kiwnął głową i pożegnał się z Piotrem tłumacząc, że musi iść posłuchać radia w drugim pokoju. Gdy zostali sami, Lala powiedziała: - Teraz to nastawia Londyn, ale dawniej słuchał tylko niemieckich wiadomości... Nie znoszę go! - Ojca? - zdumiał się Piotr. - A dlaczego zrobił z nas Niemców? Dlaczego kazał mi być miłą dla niemieckich oficerów? Dlaczego posłał mojego brata do niemieckiej szkoły, a jak go obleciał strach, to od razu lekcje polskiego, historii, geografii... - Zrobił wszystko dla waszego dobra... - niepewnym tonem próbował bronić młynarza Piotr. Ale Lala była wyraźnie rozżalona: - Dla naszego? A dla jego nie? Mógł zostać polskim młynarzem, też byśmy żyli, jak inni. Nie musiał być Niemcem, mógł nie podpisać listy. Ale on chciał zarabiać... - No ale gdyby odmówił, byłby pewno prześladowany. A tak, nikomu nie szkodził... - Nie broń go. Nie szkodził, bo nie musiał, a jakby musiał dla interesu, na pewno by się nie zawahał! Jak tylko będę pełnoletnia, odejdę, wszystko jedno, czy to będzie tu czy gdzie indziej, nawet gdyby to było w Niemczech. - Wiesz... - Piotr nie bardzo umiał znaleźć właściwe słowa - ja ciebie nie rozumiem... ja bym chciał mieć rodziców. Myślę, że gdybym ich miał, to bym ich kochał, jakimi by byli. Nawet złodziejami! - Nawet Reichsdeutschami?! A widzisz, milczysz, nie umiesz odpowiedzieć... Wszyscy mówią o mnie: niemiecka Lala - poskarżyła się. - Wiem. Ale ja wcale nie jestem taka głupia i więcej rozumiem, niż ci się wydaje. I tak mi źle, Piotr... Nie myśl, że ja nie mam serca. Tak w głębi duszy to ja ojca kocham po swojemu, ale jednocześnie nie znoszę, nie znoszę! Ja bym chciała, żeby on walczył, był bohaterem, żeby nawet zginął w walce... - Jako Niemiec? - Idiota! Jako Polak! - Nie każdy może być bohaterem - sentencjonalnie zauważył Piotr, zakłopotany i strapiony gwałtownym wybuchem Lali. - Pewnie, ale on by mógł. Potrafi być odważny; dobry, nie oszukuje. Tylko jest zawzięty na pieniądze. Nie znoszę go właśnie za to, że myśli tylko o majątku, o mieleniu mąki, kiedy inni... - Inni tak samo mielą mąkę. Sama mówiłaś, że mógł zostać polskim młynarzem. Ale chyba Niemcy by mu nie dali... Dziewczyna umilkła. Przeprosiła cicho za swoje zachowanie. Umówili się na następny dzień. Piotr zaraz po wyjściu pobiegł odwołać jutrzejsze ćwiczenia swoich chłopaków. Zresztą i tak mieli sporo roboty z obserwacją obozu i niemieckiej dzielnicy w Skarżysku. Piotr nie wyjaśniał im dokładnie, o co chodzi. Mieli tylko uważać na poszczególne domy. Kto z nich wychodzi, o jakiej porze. Nakazał im ostrożność, po czym wstąpił jeszcze na Berezów. Zrelacjonował Czarnemu przebieg wizyty u zarządcy młyna i poinformował o przydzieleniu zadań swojej grupie. Łącznik słuchał z uwagą. W końcu powiedział: - Dużo zapamiętałeś, to dobrze. Powtórz wszystko jeszcze raz, tylko wolno i po kolei, od samego początku. Piotr, nieco zdziwiony, skupił się i powtórzył dokładnie rozmowę z młynarzem i jego córką. Tamten notował widać w pamięci i co pewien czas przerywał chłopcu: Poczekaj, jeszcze raz, to ważne... Wreszcie zapadło milczenie. Trwało długo. Czarny wstał, zaczął chodzić równym krokiem po pokoju. W końcu rzekł z zastanowieniem: - Że stary Polak ma stracha jak stąd do Kielc i z powrotem, to pewne. Że dziewczyna może być właśnie taka, a nie inna, to także możliwe... O tej z arbeitsamtu już kiedyś słyszałem. Ktoś ją chwalił... Tak... Co to ja miałem powiedzieć? Aha, więc mówisz, że ona cię widywała z Magdą? Tak. Dobrze. I wspomniała o mysich ogonkach? Tak... No, to ostatecznie nic strasznego, przypadek. A w sprawie paletka zaczęła od Kielc, że niby tam kupiłeś kiedyś ładne ubranie? Tak? Aha, no i zaraz potem powiedziała o niemieckim sklepie w Skarżysku? Tak? I przedtem się dziwnie uśmiechnęła? Piotr kiwał głową, ale teraz, kiedy upłynęło trochę czasu od rozmowy z Lalą, nie znajdował w niej nic aż tak szczególnego. Dopiero gdy zastanowił się nad pytaniami Czarnego, jakby mu wrócił jego własny nastrój z tej rozmowy. Sądził jednak, iż jego plan wykorzystania Lali to dobry pomysł, więc zapytał cokolwiek czupurnie: - Ale co w tym takiego dziwnego? - Niby nic, niby nic, a właściwie wszystko... - Myśli pan, że ona chce zrobić coś podłego? - Gorzej, myślę, że ona zamierza coś w jej pojęciu dobrego, że naprawdę chce pomóc, ale nie wiedząc dokładnie komu, tylko się domyślając... - To co w tym złego? - przerwał Piotr. - Widziała ona to twoje ubranie? To nowe? - No pewnie, przecież w nim często chodzę. - Sam widzisz... - Nic nie widzę! - To wytęż wzrok, a raczej myśli! Bo ty działasz szybko jak błyskawica, ale myślisz czasami wolno jak liszka. Rzecz w tym, że to twoje ubranie było, powiedzmy sobie, „kupione” w niemieckim sklepie... Ścisłej biorąc, zabrane z transportu wiozącego towar do tego sklepu... Teraz łapiesz? - Łapię, o rany. Żebym wiedział... - To byś nie nosił, co? Może i byłoby lepiej. To był pomysł tego waszego Zagłoby. Koniecznie chciał ci sprawić porządne ubranie, a nie z sosny* [Aluzja do tkanin produkowanych częściowo z papieru, o charakterystycznym wzorze w jodełkę.] jak te dla Polaków... I skorzystał z napadu na transport... Ba, nawet chciał wpłacić do kasy sztabu pieniądze za nie... Honorny! Przestrzegałem ich, ale mnie zagłuszyli, że i tak paręset tysięcy Polaków nosi te ubrania, bo z niemieckich sklepów towar przecieka na rynek... A ona musiała pewnie poznać. Może od Niemców wiedziała, że był napad? Hm... Nigdy się ciebie przedtem o to ubranie nie pytała? Tak... A nie próbowała z tobą po zrzucie mówić o tej akcji? Nie wyczułeś, że ona może się domyślać tego, że przekazałeś, gdzie należało, jej własne informacje? I że dlatego, mimo przejęcia szyfru, zrzut się udał? - Nie, nigdy - zaprzeczył stanowczo Piotr - chociaż chodziłem tam później na lekcje! - Hm, tak... To jeszcze gorzej! - Ale dlaczego? - A dlatego - mruknął robotnik - że ona jest rzeczywiście sprytniejsza, niż może się wydawać. - Ale skoro chce pomóc? - W tym właśnie sęk, a w sęku drzazga... Może ona i naprawdę chce pomóc, a może tylko chce sobie zarobić na lepsze traktowanie po wojnie, albo ojca trochę wybielić, wreszcie może robi to dla ciebie? Wszystko może być. O złą wolę jej nie podejrzewam, bo obserwuję tę dziewuchę od paru lat... Nawet pamiętam, że ona w tajemnicy przed ojcem zanosiła żywność i pieniądze jednej kobiecie, której mąż u nas pracował i Niemcy go zabili w łapance... - To ona fajna! - Hola, ostrożnie, powoli, stępa! Może i fajna... Wtedy, jak to zrobiła, to stary Polak jeszcze się do Polski nie za bardzo przyznawał, fakt. Na jej korzyść to świadczy, ale widzisz, chłopie, coś ona fantazyjna za bardzo... Nerwowa, to się śmieje, to płacze, to ojca broni, to oskarża... W sumie, w najlepszej wierze może narobić takich głupstw, że aż echo się rozniesie! Dlatego, rzecz pierwsza, uważaj, druga, jeszcze raz uważaj i trzecia, uważaj na nią bez przerwy. I choćbyś miał pęknąć, w nic jej nie wtajemniczaj. Owszem, pomysł z tym Skarżyskiem jest, chociaż jakoś oni zbyt łatwo tę przynętę chwycili, co? - To prawda - przyznał Piotr - ale mi się zdaje, że ona rzeczywiście czekała na okazję, żeby się ze mną tam wybrać. - Piotr, mówiąc to, zaczerwienił się. - A poza tym pewnie chcą na wszelki wypadek mieć świadka, takiego jak ja, że byli uczynni, pomagali, wspierali... Nie? - Może i tak. - Czarny popatrzył na Piotra, zastanawiając się, jaką podjąć ostatecznie decyzję, wreszcie oświadczył: - Wiemy sporo. Znamy ulicę, gdzie kwateruje sztab. Więc do Skarżyska możesz pojechać, tylko nie zdradź się, że zależy ci na obejrzeniu tej ulicy, na jakichś dalszych informacjach, czy na poznaniu tej dziewczyny z arbeitsamtu. Owszem, paletko niech Lala kupi za niemieckie kartki. Nic nie szkodzi. Magdzie się przyda, a o jedno będzie mniej dla Niemców. Czysty zysk. Tekstylna dywersja. Uśmiechnął się do Piotra. Wyciągnął z szuflady zwitek pieniędzy. - Trzymaj... Niech ona widzi, że naprawdę masz pieniądze. - To za dużo... - Przecież jej chyba fundniesz jakieś ciacha czy cukierki. Jak kawaler, to kawaler, a nie łajza. Nie martw się, to ze specjalnego funduszu, bierz i zmykaj. I czekam na informacje. - Piotr już miał wychodzić, gdy łącznik powstrzymał go ruchem ręki: - Pamiętaj, Piegowaty, nie wolno jej w nic wtajemniczać!... A co ty teraz z twoimi chłopakami robisz? - E, nic takiego, ćwiczyliśmy w terenie i żeby nie słońce, to by wypadło na medal. - Piotr pokrótce opowiedział o historii z podchodzeniem. - Czasem to u ciebie jednak głowa pracuje - roześmiał się Czarny i poklepał chłopca po ramieniu: - Tylko żebyście mi jakichś akcji na własną rękę nie zaczynali ! Teraz Piotr nawet by się wstydził powiedzieć o planowanym uratowaniu dzieci żydowskich, bo powinien zawiadomić o tym już dawno i dostać zezwolenie. Tego zaś nie był pewny. Maciek mógł wykonać taką akcję siłami dorosłych, jak to zrobiono niedawno, kiedy przy pomocy robotników polskich z Hasagu zabrano do lasu tych, którzy byli zdecydowani uciec z obozu. A w takim wypadku cały plan chłopca, jego duma i nadzieja, spaliłby na panewce. Opuścił więc Berezów z poczuciem winy, przygnębiony i zobojętniały na wszystko. Wolałby obracać się wśród spraw całkowicie jasnych i mieć do czynienia z ludźmi, wobec których nie musiałby ciągle grać jakiejś roli ani stale kogoś podejrzewać, nie dowierzać, uważać na każde wypowiadane słowo. Przypomniał sobie słowa Maćka: Idziesz na trudne zadanie, Piegowaty. To nie praskie podwórko, twój wóz, gdzie wszystko było jasne, to wróg, to przyjaciel. Jesteś w naszym wywiadzie, a w wywiadzie własny cień może cię zdradzić. Tu nie ma sympatii na oko, na słowo. Trzeba sprawdzać, myszkować, samemu się maskować i innym zdzierać maski. Aż do całkowitej pewności. Wtedy Piotr odpowiedział zuchowato, że doskonale o tym wie. Teraz jednak obleciały go mroczne myśli. Jak zedrzeć z ludzi ich maski? I czy taka Lala, na przykład, nosi jakąś maskę? Pewnie, własny cień też może zdradzić. Wspomniał podchody malców i ich wydłużone cienie, roześmiał się i poczuł, że wraca mu humor. Następnego dnia spotkali się z Lalą koło stacji. Ciemny budynek pokryty czerwoną dachówką świecił pustką, kasy były zamknięte. Nikt nie czekał na pociąg i Piotra nieco to zdziwiło. Wiedział z doświadczenia, że do południowego pociągu do Skarżyska wsiada zawsze tłum ludzi. Przede wszystkim robotnicy drugiej zmiany z Hasagu, a także szmuglerzy wiozący towar do Radomia i Warszawy. - Kupimy bilety w wagonie - oświadczyła Lala. - Widocznie nie chcą otwierać kasy, bo nikogo nie ma. Piotr skinął w zamyśleniu głową. Czujnie rozejrzał się po peronie, ale nie dostrzegł niczego podejrzanego. Tylko ta cisza, ta pustka działały na chłopca denerwująco. Nagle w jednym z okien ukazała się twarz mężczyzny. Piotr poznał go. Był to wywiadowca Maćka, pracujący na kolei. Otwartą dłonią wykonał kilkakrotnie drobny ruch. Był to jeden z umówionych znaków ostrzegawczych. Chłopiec zrozumiał, że na linii trwały większe łapanki. Z uwagi na Lalę nie mógł się jednak bliżej porozumieć. Więc tylko korzystając z jej chwilowej nieuwagi, wskazał ją gestem głowy człowiekowi w oknie. Tamten może zrozumiał, bo odszedł w głąb pokoju i już się nie pokazał. Z daleka, pokonując spore wzniesienie, nadciągał z ciężkim sapaniem szary wąż wagonów. W pociągu oprócz kolejarzy i Niemców nie było nikogo. Gdy Piotr poprosił polskiego konduktora o sprzedanie biletów do Skarżyska, ten popatrzył na niego wymownie i po chwili zapytał: - A musicie tam jechać? - Musimy - burknął Piotr, niezadowolony ź tej rozmowy przy Lali. Konduktor nie zwrócił jednak uwagi na jego ton i ciągnął dalej: - Lepiej by wam było wysiąść po drodze... Będzie przystanek w Rejowie. - My musimy być w Skarżysku - sprzeciwił się Piotr. - No, skoro mus, to mus, ale wysiądźcie lepiej w Zachodnim. Sprzedał bilety i odszedł pogwizdując jakąś melodię, pozornie nifrasobliwy i wesoły. Ale Piotr wyczuł w jego zachowaniu napięcie i zdenerwowanie. To samo musiała zauważyć Lala, bo spytała nagle: - Czemu on nas tak zniechęcał do jazdy? - A bo ja wiem? Może łapanka? - Ze mną możesz być spokojny - zapewniła dziewczyna. Piotr spojrzał na nią z ukosa niedobrym wzrokiem. Na szczęście wyglądała właśnie przez okno, nie zauważyła więc pełnego niechęci spojrzenia swego towarzysza. - Wysiądziemy na Głównym, stamtąd jest już bliziutko do sklepu - oświadczyła, gdy pociąg gwiżdżąc wtaczał się na wąski peron przystanku w Skarżysku Zachodnim. Piotr skinął tylko głową, obserwując, co się działo na zewnątrz. Stację otaczał gęsty kordon żandarmerii, poprzetykany tu i ówdzie sinozielonkawymi mundurami SS i gestapo. Nie było widać cywilów. Nawet pobliskie ulice były puste, wyludnione. Po chwili pociąg ruszył znowu. Piotr odczuł nową falę niepokoju. Mijali teraz rozjazdy, baraki magazynów, warsztaty kolejowe. Wszędzie kręciło się wielu Niemców. Natomiast polskich kolejarzy nie było można dostrzec. Nim lokomotywa zdołała się rozpędzić, już pojawiły się szare budynki Głównego, i znowu szeregi umundurowanych Niemców. Przed dworcem stał zbity, nieruchomy tłum cywilów, otoczony przez żandarmów i gestapowców. - Co to jest? - zapytała Lala. - Nie widzisz? - ostro odpowiedział chłopiec. - Egzekucja! Spójrz! Pod ścianą gospodarczego budynku stała grupa ludzi z rękami skrępowanymi na plecach, twarzami do muru. Piotr liczył szybko: - Jeden, dwóch, trzech... dziesięć... piętnaście... - Doliczył do trzydziestu. - Tam są kobiety! - zawołała Lala. - Są - ponuro potwierdził Piotr. - Za pomoc Żydom w ucieczce z Hasagu - powiedział polski konduktor, przechodząc ponownie korytarzem. - No, wysiadacie? - Wysiadamy - odparł sucho Piotr. Ledwo stanęli na peronie, już do nich podbiegł gestapowiec, ale Lala wyjęła dowód, powiedziała, że jedzie z kuzynem po zakupy, i Niemiec, machnąwszy dłonią, pokazał im, którędy mają iść. Jeszcze dwukrotnie ich legitymowano i dwukrotnie dziewczyna pokazywała swoje niemieckie papiery. Kiedy wyszli przed dworzec, Piotr kątem oka spostrzegł, że zza domów naprzeciwko wyjrzały jakieś twarze. Na sekundę, ale to wystarczyło, by chłopiec rozpoznał znajome oblicza partyzantów. Zajechał samochód ciężarowy i zaczęto z niego wywlekać bladych mężczyzn, tylko w koszulach i spodniach, z zakneblowanymi ustami i związanymi do tyłu rękami. Gestapowcy popędzali ich okuciami kolb karabinowych, kopali i popychali tak mocno, że niektórzy tracili równowagę i ciężko, rozkrwawiając sobie twarze, padali na bruk. - Alles? - wrzasnął jakiś oficer. - Jawohl! - zameldował gestapowiec, który eskortował ciężarówkę. W tym momencie, z przeciwległej strony dworca, sypnęło długimi seriami broni maszynowej. Niemcy prowadzący skazańców stanęli na chwilę jak skamieniali. Nim powzięli jakąś decyzję, z naprzeciwka wyskoczyli partyzanci i teraz także od tej strony gwizdnęły salwy, jedna po drugiej. Zaterkotał też karabin maszynowy z któregoś okna, a z wieży wartowniczej przy stacji odpowiedział mu niemiecki bergmann. Pociski świszczały koło uszu Piotra i dziewczyny. Biły w ściany dworca; pękały szyby. Jakiś Niemiec, złapawszy się za brzuch, upadł ciężko na ziemię, obok zwalił się do przodu któryś z partyzantów. Ze wszystkich stron dobiegały poprzez strzelaninę donośne niemieckie komendy i równie głośne rozkazy polskie. Piotr popchnął silnie Lalę, aż przewróciła się na wąski gazon przed dworcem, sam przypadł koło niej, próbując rozeznać się w sytuacji i znaleźć rozsądne wyjście. Na razie znajdowali się jakby między dwoma frontami i każdy ruch, każdy krok mógł spowodować śmierć. Leżeli więc oddychając ciężko, nie ze zmęczenia, ale ze zdenerwowania. Wtem Piotr ujrzał, jak paru partyzantów pospiesznie rozcina więzy na rękach skazańców i wskazuje im, dokąd mają uciekać. Z dworca także wypadali pojedynczo i grupkami uwolnieni ludzie. - Naprzód! - krzyknął do Lali. - Wiejemy! Tędy! Pobiegli razem z uciekającymi. Jak słusznie sadził Piotr, ulica w którą wpadli, osłonięta była przez partyzantów nieustannym ogniem zaporowym. Uwolnieni skazańcy wbiegali na jakieś podwórka, skąd w pośpiechu wyjeżdżały lekkie bryki i wozy, kierując się ku pobliskim lasom. Piotr zatrzymał się, rozejrzał, skręcił w przeciwnym kierunku i powiedział: - O rany, ale się udało! Teraz możemy iść spokojnie. Znasz te strony? - To niedaleko arbeitsamtu... - Nie mam interesów w arbeitsamcie - mruknął Piotr, pamiętając o przestrogach łącznika. - Chcę tylko kupić płaszczyk i wracać do domu. Tu jakoś za ciepło! Lala patrzyła z podziwem na chłopca. Milczała dłuższą chwilę, wreszcie szepnęła: - Uratowałeś mi życie... - Sobie ratowałem - chmurnie stwierdził Piotr. - Ale gdybyś mnie nie popchnął, mogli mnie zabić. Chłopiec wzruszył ramionami. Rozglądał się, nasłuchiwał. Koło dworca strzelanina już cichła, ale zaraz mogły się zacząć poszukiwania uciekinierów i represyjne łapanki w mieście. - Trzeba iść do arbeitsamtu - powiedziała Lala, myśląc zapewne o tym samym. - U mojej koleżanki odczekamy, aż się uspokoi. Piotr niby niechętnie wyraził zgodę. W gruncie rzeczy był zadowolony, że przypadek pomaga mu w sposób tak nieoczekiwany, bez budzenia jakichkolwiek podejrzeń. Poszedł więc za Lalą. Koleżanka w arbeitsamcie przywitała ich nad wyraz serdecznie, a jej niezbyt ładna, o słowiańskich rysach twarz budziła zaufanie. Piotr powtarzał sobie jednak w duchu, że nie może nikomu i niczemu ufać, toteż z rezerwą rozmawiał z obiema dziewczynami. Ta z urzędu wypytywała o przebieg wydarzeń na dworcu. Chłopiec odpowiadał urywkowo, lakonicznie, nie oceniając niczego, nie zajmując żadnego stanowiska. Z niechęcią też słuchał Lali, która zaczęła wychwalać jego odwagę, zimną krew, opanowanie. W końcu musiał jej przerwać. Koleżanka Lali skwitowała to z ujmującym uśmiechem: - No, no, ja już o... - zawahała się, ale zdecydowała przyjąć formę bardziej oficjalną - panu wiem, od Lali... - O mnie? - zdziwił się i trochę zaniepokoił Piotr. - A co Lala o mnie wie? - Choćby to, że pan jest bardzo dzielny, chociaż taki młody... Ale wygląda pan na więcej lat... Piotrowi nieco zaimponowało, że wygląda już dorośle i że go nazywają: pan. Postanowił jednak dalej grać rolę naiwnego chłopca i poprosił, żeby do niego mówiła po imieniu. - A to świetnie, nie lubię tak panować i panować... - roześmiała się dziewczyna. Po czym dodała: - Ciekawa jestem, czy wszyscy ci skazani uciekli? - Piotr pokręcił głową na znak, że nie ma zielonego pojęcia, a tamta ciągnęła dalej: - Ktoś wsypał robotników z Hasagu, że organizowali z partyzantami ucieczkę Żydów z obozu, podobno to robili komuniści... W każdym razie ktoś ich wsypał, nawet domyślam się kto... Piotr milczał jak zaklęty, powtarzając sobie w duchu: Uwaga, uwaga, ani jednego niepotrzebnego słowa, ani jednego zbytecznego pytania, niech sama mówi... Dziewczyna istotnie rozgadała się na dobre. Wskazała palcem grubo obite skórą drzwi i szepnęła: - Jak on się upije, to gada wszystko, co wie... Raz mi powiedział, że w Hasagu jest jego człowiek, który pracuje także dla gestapo... Jakiś majster chyba. Zaraz, jak się on nazywa? Majerczyk czy Malerczyk... Kiedyś szef się upił i tak właśnie sobie śpiewał: Majerczyk, Majerczyk, szczęście moje, moja ręka... On zawsze podśpiewuje bez ładu i składu, bez rymu i sensu. Ale po pijanemu. Na trzeźwo ledwo się do człowieka odzywa... Piotr notował wszystko w pamięci. Powtarzał sobie: Majerczyk, Malerczyk, majster... Dziewczyna tymczasem opowiadała dalej ze śmiechem: - Kiedyś ten majster tu przyszedł, niby do szefa, a głównie mu o mnie chodziło, ogromne pudło czekoladek nawet przyniósł... - O - powiedział Piotr - to on musi dobrze zarabiać... - A pewnie... Jak on pracuje jako majster, na narzędziowni chyba, a jeszcze od gestapo dostaje, to ma forsy jak lodu w lutym. Jak tylko zadrze z kimś ze swojej zmiany, zaraz go zgłasza do szefa i taki od razu jodzie do Reichu. Piotr już więcej nie pytał. Teraz zależało mu, żeby stąd wyjść jak najprędzej. Napomknął więc o płaszczu, ale dziewczyna wyjaśniła, że sklep już zamknęli, a otworzą dopiero po południu. Ona też idzie wkrótce do domu, na obiad, więc jeżeli zechcą, to ich zaprasza do siebie. Lala od razu się zgodziła, ale Piotr udawał przez chwilę, że jest zażenowany, wreszcie zapytał, czy jest gdzieś w pobliżu cukiernia. Okazało się, że jest. - Pójdziemy sobie generalską ulicą, to będzie najbliżej. - Generalską? - grał zdziwienie chłopiec - tak naprawdę nazywa? - E, gdzie tam! My ją tak nazwaliśmy, bo teraz sami generałowie na niej mieszkają. Wyszli na osłonecznioną uliczkę, zagłębili się między małe, willowe domki, otoczone pełnymi kwiatów ogródkami. Koło domów stali wartownicy w garnkowatych hełmach na głowach. Znali widać koleżankę Lali, bo kiwali jej na powitanie rękami, uśmiechali się. A dziewczyna objaśniała: . - Tu mieszka szef sztabu, a w sąsiedniej willi dowódca armii. - A gdzie ta cukiernia? - zapytał Piotr. - Dwa domy dalej, mają tam pyszne ciastka.. A zaraz w następnej willi też mieszka dowódca armii, ale drugiej, nie tej samej. Piotr podskoczył do cukierenki, kupił dziesięć ciastek, potem kazał jeszcze osobno zapakować ciastka dla Magdy i wrócił do dziewcząt. Doszli do drewnianego, małego domku, w którym mieszkała koleżanka Lali. Spędzili ze dwie godziny w pokoiku zajmowanym przez nią. Umeblowany był skromnie, ot tak, żeby przemieszkać jakiś czas. Na ścianie wisiała fotografia Hitlera i Piotr rzucał na nią co jakiś czas okiem, mało się nie dławiąc ciastkami i herbatą. Lala dostrzegła jego niechętne spojrzenia i powiedziała tonem usprawiedliwienia: - Do niej przychodzą koledzy z urzędu, Niemcy, więc musi mieć tutaj fuhrera. Piotr skinął głową z takim wyrazem twarzy, jakby go to zupełnie nie obchodziło. Kiedy wychodzili, koleżanka żegnała ich serdecznie, prosząc, by o niej nie zapominali. Trochę to zirytowało Piotra. Słowa dziewczyny zabrzmiały tak, jakby łączyła go z Lalą, a tego sobie Piotr stanowczo nie życzył. Jeśli chwilami odczuwał nawet sympatię do Lali, wierzył w jej niechęć do Niemców, to nie znaczy, że miał ochotę na jej towarzystwo. Szedł więc milczący u jej boku do miasta. Przeszli przez mostek, wysoko rzucony nad torami i łączący dwie części Skarżyska i dotarli do głównej ulicy, pełnej mniejszych i większych sklepików. Odnaleźli wkrótce spory magazyn z wielkim szyldem: „Textil-Handlung-Damen und Herrenkleidungen, Arbeitsanzuge”.* [Textil-Handlung-Damen und Herrenkleidungen, Arbeitsanzuge (niem.) - Sklep tekstylny, odzież damska i męska, ubrania robocze.] Na witrynie wisiała tabliczka, głosząca w dwu językach: „Tylko dla posiadaczy niemieckich odzieżowych kart przydziałowych. Nur fur Besitzer der deutschen Textilkarten.” Piotr uśmiechnął, się lekko, gdy wchodzili do przestronnego, choć cokolwiek ponurego sklepu. Sprzedawczyni wycięła z kartek Lali kilka kuponów i rzuciła na ladę parę sztuk płaszczyków. Jeden spodobał się Piotrowi. Był w ładnym beżowym odcieniu i miał kołnierzyk z udanej imitacji zamszu. Po chwili, z zapakowanym w gruby papier płaszczem, znaleźli się na ulicy i już mieli wracać na dworzec, gdy spostrzegli uciekających ludzi i usłyszeli wołania: - Łapią, łapią na wiadukcie! - Skoro na wiadukcie, to i na przejeździe - stwierdził rzeczowo Piotr, skręcając w boczną uliczkę. - Pójdziemy naokoło, za Hasagiem, potem laskiem, niedaleko obozu. Stamtąd albo wyjdziemy na Skarżysko Zachodnie i pojedziemy pociągiem, albo wrócimy piechotą do osady. Szli szybko, bo robiło się już późno. Zagłębili się w rzadki las, z którego widać było tyły obozu żydowskiego i sterczące nad nim wieże wartownicze. Las przerzynały stare, zarosłe wysokim zielskiem i młodymi brzózkami okopy z września 1939 roku, a także nowe, wykopane teraz przez Niemców. Gdy przeskakiwali przez jeden z takich rowów, Piotra dobiegło gwizdnięcie i wyrósł przed nim jak duch kilkuletni chłopaczek. Nim Piotr zdołał go jakoś uprzedzić i powstrzymać, ten wypalił tonem żołnierskiego meldunku: - Obserwacja ciągła, na obu terenach wszystko w porządku! Lala popatrzyła zdumiona, a Piotr z niezbyt mądrą miną szukał jakiegoś wytłumaczenia. Wreszcie wybąkał: - O rany, ale mnie ten pędrak przestraszył... Widocznie bawią się w wojsko i jakieś podchody... No fajnie, zmiataj mały... Kajtek, bo on to był, podrapał się w główkę i chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Piotr przerwał: - Mówię ci zmykaj! Rozkaz! Nie zdołał już jednak zapobiec temu, by Lala, pilnie się rozglądając dokoła, nie dostrzegła skulonych w rowach i zerkających na nią i na Piotra pozostałych chłopców. Ponaglił ją więc: - Prędzej, prędzej, przecież nie będziemy tracić tutaj czasu na jakichś Indian czy innych traperów! Nocą chcesz iść czy jak? Poszli, ale Lala oglądała się za siebie nieustannie, a wreszcie zapytała Piotra: - Czy ty ich znasz? - Ja? Zwariowałaś! Pierwszy raz widzę... - Po chwili dorzucił: - Jakieś szczeniaki, wylegują się w rowach zamiast pomagać w domu... Lato, zaraz będą żniwa, a oni udają wojowników z Arizony albo Texasu! Niepoważni po prostu... Nad wieczorem dopiero dotarli do osady. Pożegnali się i Piotr, chcąc nie chcąc, obiecał wpaść do młyna w najbliższych dniach. Nie poszedł wprost do domu. Odczekał, aż Lala zniknie na dobre w zdziczałym, zapuszczonym ogrodzie otaczającym dom zarządcy, i dopiero usłyszawszy dalekie klaśnięcie zamykanych drzwi, wolnym krokiem, rozglądając się, powędrował na Berezów. Po drodze wstąpił do jednego ze swoich chłopców i zabrał od niego wszystkie dane grupy obserwującej Milicę. Przy okazji powiedział: - Jak idę z kimś obcym, żeby żaden z was nie odważył się podchodzić! W mieszkaniu łącznika zaznaczył na dużym planie Skarżyska domy, w których kwaterowało dowództwo dwu niemieckich armii. Naniósł też to, co zauważyli jego chłopcy. Czarny kilkakrotnie sprawdzał jego relację, jak to miał w zwyczaju, wreszcie schował plan i mruknął parę niewyraźnych słów podziękowania. Piotr opowiedział o tym, co się działo na stacji w Skarżysku, po czym dodał ściszając głos: - Chyba wiem, kto sypie w Hasagu. - Wiesz?! Człowieku! To czemu milczysz, gadaj zaraz! - Jakiś Majerczyk czy Malerczyk... Tak twierdzi ta z arbeitsamtu... Majster podobno, z narzędziowni... - Malerczyk - potwierdził robotnik. - Słyszałem już to nazwisko... Maciek proponował, żeby tego faceta obserwować, ale placówka wywiadu w Hasagu uważała, że to niepotrzebne. Wiesz, to jeszcze było za czasów majora... Zdaje się, że była nawet jakaś kłótnia o tego Malerczyka... Poczekaj no... Ta z arbeitsamtu, jak myślisz, nie łże? - Wygląda solidnie - burknął Piotr. - Słuchaj, Piegowaty, należałoby nie tracić z nią kontaktu, wiesz? Jej ojca naprawdę gestapo zatłukło, a stryj zmusił do zapisania się na niemiecką listę... I powiadasz, że ona się z tą Lalą przyjaźni? - Tak... - No, co tak burczysz i burczysz? Nie bardzo masz ochotę na podtrzymywanie znajomości z tą z arbeitsamtu, a może z Lalą? - Nie, to nie to... ale jak ci ludzie stali pod ścianą, z rękami powiązanymi z tyłu, a my sobie spokojnie szliśmy i tylko nam Niemcy salutowali, bo Lala pokazywała te swoje papiery, to mnie coś aż w dołku ze złości ściskało! - Na Lalę? - Na nią, na wszystko, na to, że muszę się do takiej dziewczyny uśmiechać... - No, no, tylko się nie rozczulaj nad sobą... Dopiero co jakbyś Lali bronił, a teraz znowu masz do niej pretensje. Przecież to dzięki niej wiemy tyle rzeczy. A może ci ta praca nie leży, co? Może nerwy wysiadają? Odpocząłbyś może, jak myślisz? Piotr obruszył się i gwałtownie zaprzeczył. Nerwy miał w porządku, tylko wolał mieć do czynienia z sytuacjami prostymi i jasnymi: tu wróg, tu przyjaciel. - To w bajkach tak bywa, mój staruszku. W życiu nic nie jest takie proste, a już na pewno nie w naszej robocie. Nieraz ci o tym Maciek chyba mówił? - Klepnął Piegowatego po ramieniu i zaśmiał się: - Już niedługo, jeszcze trochę, a będzie po Niemcach i po wojnie. No, zmiataj na razie do domu, do Magdy i cokolwiek sobie odpocznij. Twoi malcy ćwiczą? - Ćwiczą - z niejaką dumą powiedział Piotr, ale znowu odczuł pewien niepokój z powodu ukrycia przed łącznikiem przygotowań do ratowania żydowskich dzieci. Zaczął się więc zbierać do wyjścia, a Czarny żegnając go, powiedział jeszcze: - Dobrze się spisałeś i szybciej, niż się mogłem spodziewać. Masz głowę na karku, chłopcze. Ale nie myśl, że zawsze wszystko ci się uda. I że sam, w pojedynkę, potrafisz dokonać tego, co sobie zamierzysz. Trzeba działać w grupie, wiesz? Żeby mieć pomoc w każdej słusznej akcji. My, na przykład, chcemy teraz drugą grupę Żydów z Hasagu wyrwać. I dzieci także. Te, co będą mogły uciekać. Specjalna grupa tym się zajmuje, wiesz? Piotr miał ogromną chęć, żeby wszystko wyjawić, powiązać swoją akcję z dorosłymi, ale znowu ambicja go powstrzymała. Dopiero jak się wszystko uda, będzie mógł powiedzieć: O proszę, wyszło dobrze, znowu mi dobrze wyszło. I to bez niczyjej pomocy... Wychodząc z domu na Berezowie, czuł przypływ energii i zadowolenie z samego siebie. Nawet pożegnalne słowa łącznika nie zdołały zmienić tego nastroju, który pojawił się w miejsce chwilowej apatii i rozdrażnienia. Idąc w stronę domu, miał w sobie przekonanie, że wszystko mu się musi udać. Uratowanie żydowskich dzieci z Hasagu także. W domu rzucił na stół paczkę z płaszczykiem i powiedział pozornie obojętnym tonem: - Masz Magda, na lato ci się przyda, na chłodniejsze dni... - Oj, ale ładny! Piotruś, jaki ty jesteś fajny! - krzyknęła dziewczynka, obejrzawszy podarunek. - E tam, fajny, zwyczajna rzecz... Twój stary płaszczyk był już strasznie znoszony. Gospodarze popatrzyli na płaszcz i na Piotra. Milczeli. Byli chyba zaskoczeni. Wreszcie ciotka Magdy powiedziała: - Czy nie wyrzucasz grosza lekkomyślnie? - O rany! Na co mam zbierać? Przecież to potrzebne... - oburzył się Piotr. Wuj Magdy zapytał: - Czy to z niemieckiego sklepu? - Z niemieckiego - po krótkim wahaniu przyznał Piotr i żeby uniknąć dalszej na ten temat rozmowy, dorzucił: - Udało mi się kupić trochę niemieckich kartek tekstylnych. - I szybko wyszedł z izby. Przez następne kilka dni trwała słoneczna, upalna pogoda. Piotr spotykał się ze swoimi chłopcami codziennie. To nad strumieniem, to na leśnej polanie, to wreszcie w lasku za obozem. Zbierali dokładne dane o zmianie strażników, ich zachowaniu, rozmieszczeniu nie używanych teraz reflektorów. Sam też godzinami przypatrywał się obozowi, układając powoli najlepszy plan akcji. Innym razem ćwiczył z chłopcami atak na pozycje nieprzyjaciela, zasadzki leśne, czołganie się. Parokrotnie Piotrowi wydawało się, że ktoś ich obserwuje. Mignęły mu koło Hasagu postacie znajomych z partyzantki. A w słowach łącznika, gdy do niego zachodził, pojawiały się aluzje o akcji na obóz. Piotr odniósł wrażenie, że partyzanci czekają z nią na jakąś akcję radziecką, która wiązała się chyba z przekazanymi przez niego informacjami o kwaterach niemieckich sztabów w Skarżysku. I tak zbliżał się dzień decydujący. Nadszedł akurat ze zmianą pogody. Piotr rąbał drzewo na podwórku, spoglądając od czasu do czasu na spochmurniałe niebo i odwracając twarz od coraz mocniej wiejącego wiatru, gdy wpadła Magda. Podskoczyła w stronę drewutni, oparła się o stojak, na którym Piotr układał kloce do piłowania, i szepnęła: - Kajtek melduje, że Niemcy pojutrze z rana, o świcie, zaczynają likwidować obóz. Piotr postawił siekierę na ziemi i po namyśle powiedział: - Idź i powiedz, że zbiórka dzisiaj o siódmej wieczór. Ojca Heńka zaraz sam zawiadomię. Dziewczynka wybiegła, a Piotr przebrał się, założył na spodnie mocny, szeroki pas, wzuł sznurowane, na gumowej podeszwie buty, narzucił ciepłą wiatrówkę i wyszedł z domu, uważnie się wokoło rozglądając. Gdy przechodził łąkę za szeregiem wiejskich domów, kierując się do schowka, w którym trzymał swoją broń, zdawało mu się, że widzi Lalę, ale odległość była znaczna i chłopiec nie był pewien, czy to istotnie ona. Nie pragnął spotkania, więc szybko skrył się za gęstymi zaroślami. Nie zauważył też Kajtka, który po rozmowie z Magdą biegł teraz zawiadomić pozostałych kolegów. Kajtek pędził na swoich krótkich nóżkach od domu do domu, aż nagle wyrosła przed nim jakaś postać. Zatrzymał się, zadarł do góry głowę w pomiętej czapce i pytająco spoglądał na zastępującą mu drogę dziewczynę. - A, to ty - stwierdził po chwili uspokojony, bo poznał dziewczynę, którą widział niedawno z Piotrem. - Muszę się spieszyć - dodał, ale Lala zatrzymała go. - Poczekaj, mam coś dla ciebie - oświadczyła i podała chłopczykowi tabliczkę mlecznej czekolady. Wziął i czekał zdziwiony. Lala spytała w końcu: - Dokąd tak biegniesz? - Mam różne sprawy - dumnie wypiął brzuszek Kajtek, usiłując wyminąć Lalę, ale nie puściła go. - To ty byłeś wtedy w lasku koło Hasagu? - zapytała, próbując wyciągnąć z chłopczyka jakieś zwierzenie. - Ja, bo co?... A ty szłaś wtedy z Piotrem... - Tak, widzę że dobrze znasz Piotra? - Pewnie. Wszyscy go znamy, to bardzo klawy... - i chciał powiedzieć „dowódca”, ale się ugryzł w język i zamilkł. - Pewnie, że klawy - zgodziła się Lala - musicie go bardzo lubić? - No pewnie. Z nim to zawsze jest fajnie. I wszystko się udaje. - Myślisz, że teraz też się uda? - powiedziała to takim tonem, jakby wiedziała o wszystkim. Chłopczyk dał się złapać. - Musi się udać. Piotr tak obmyślił... Poczekaj, ale ja cię chyba kiedy indziej też widziałem, gdzie ty mieszkasz? - Koło młyna - trochę niespokojnie wyjaśniła Lala, ale mały nie zwracał widać zbytniej uwagi na wszystko co chadza w spódnicy, i zadowolił się tą odpowiedzią. Zresztą widząc, że ona wie i tak o akcji, był pewien, że to sam Piegowaty jej powiedział. - Więc to jednak dzisiaj wieczorem... - w udanym zamyśleniu szepnęła Lala, postanawiając śledzić malca i za wszelką cenę wziąć udział w czymś, co Piotr i jego koledzy szykują. Pośpiech chłopca nasunął jej podejrzenie, że chodzi o coś bardzo pilnego, planowanego na dzisiaj. Szła głęboko zamyślona. Twarz miała smutną, ale zdecydowaną. Kiedy wieczorem, w szarówce pochmurnego zmierzchu, Piotr wsunął się cicho do okopu i jął przekradać się jego miękkim dnem w stronę, gdzie mieli zebrać się wszyscy chłopcy, jakaś postać mignęła mu przez moment między drzewami. Ale nie miał czasu na zastanawianie się. Wymacał rewolwer za pasem, sprawdził swój maszynowy pistolet zawieszony na szyi i ruszył dalej. Po chwili był między chłopcami. W obozie panowała już cisza. Janek meldował Piotrowi szeptem: - Już był sygnał na spanie... Wartownicy zmienili się dziesięć minut temu. O, tam daleko widać ognik. To wartownik dymi papierosa. A na wieży też jest jeden, ale bez reflektora, bo nie wolno używać... Dzieciaki są w pierwszym baraku, jak było umówione... Pojutrze rano mają wszystkich wywozić. Nie wiadomo dokładnie, gdzie. Jedni mówią, że tylko do Częstochowy, do fabryki, a inni, że na śmierć. Piotr podniósł głowę. Wiatr gnał ciężkie chmury po niebie. Od czasu do czasu prześwitywały przez nie drobne ogniki gwiazd. Robiło się jednak coraz ciemniej. Piotr był zadowolony ze zmiany pogody. W gwiaździsty, jasny wieczór trudniej byłoby wykonać całą akcję. - Ile dzieci wyjdzie? - zapytał któryś z chłopców. . - Czterdzieścioro. Tyle wyraziło zgodę przez ojca Heńka. Reszta nie chciała. Myślą, że Niemcy nie zdążą ich wykończyć... Kwatery, które załatwiłem z Magdą, sprawdzone? - Tak jest! - służbiście potwierdził Janek. - No - Piotr spojrzał na fosforyzujące wskazówki zegarka - zaczynamy... Macie tu nożyce do drutu... Podał nożyce dwóm chłopcom, którzy zaraz poczołgali się w kierunku obozu. Pohukiwaniem mieli dać znać, że otwór gotowy. Mijały minuty. Piotr zaczynał się już niecierpliwić. Nagle wysoko w górze rozległ się buczący pojęk silników. - O rany - szepnął Piotr - co to? Od drutów dobiegło sowie hukanie. Na znak Piotra chłopcy kolejno wysuwali się z okopu i ustawiali w szpaler, który miał stanowić rodzaj ochrony dla uciekających dzieci. Piotr spoglądał to na obóz, to w niebo, z którego dolatywał już teraz przechodzący w ciągły grzmot warkot wielu samolotów. Musiały zniżyć lot. Ryk motorów spadał ciężko na miasto. Wtem ze stanowisk obrony przeciwlotniczej wyleciały paciorki kolorowych pocisków, poszybowały z lekkim gwizdem w chmury i dopiero później dał się słyszeć huk eksplozji gdzieś w górze. Piotr pojął, że to wielki nalot na niemieckie sztaby w Skarżysku. Ale nie miał czasu na zastanawianie się ani odczucie dumy, trzeba było jak najszybciej wykorzystać sytuację. Na pewno Niemcy strzegący obozu są teraz w strachu i bardziej uważają na niebo niż na ziemię, może zresztą uciekną do schronów. Podbiegł nie kryjąc się do drutów, niecierpliwym gestem nakazał jednemu z chłopców, by przez wycięty otwór udał się na teren obozu i zabrał dzieci. Chłopiec wykonał polecenie, a Piotr odsunął się nieco od ogrodzenia. Niedaleko, po drugiej stronie torów, zahuczało, zagrzmiało, pojawiły się olbrzymie słupy ognia, a straszliwy ryk detonujących bomb rozdarł powietrze. - Prędzej! - krzyknął Piotr. - Za chwilę może być jasno jak na słońcu! Z baraku zaczęły się wymykać, jedna za drugą, drobne figurki dzieci. Wpadały w lasek i tam zabierali je chłopcy, odprowadzając na kwatery. Już Piotr pomyślał, że wszystko się udało, gdy ktoś lekko dotknął jego ramienia. Zerwał się gwałtownie ze swego stanowiska, kierując na stojącą przed nim postać lufę empi. Nagle poznał Lalę. Speszył się. - Co tu robisz? Skąd wiesz? - Kajtek, od Kajtka... - zdążyła powiedzieć, gdy nad miastem, nad którym kołowały niziutko bombowce, wybłysły jak zielonkawosrebrne noże smugi reflektorów. Jednocześnie pojawiły się zrzucone z samolotów wielkie, płonące ostrym żółtym światłem rakiety na spadochronach. Miały oświetlać lotnikom teren, wskazywać cel bombardowania. - O rany, świece! - westchnął Piotr. W obozie także zapalono reflektory. Zrobiło się, jak przewidział chłopiec, zupełnie jasno. Zdrętwiały stał koło Lali i niemal nie słyszał jak mówiła: - Ja też wezmę kilkoro dzieci... Mam je gdzie ukryć... Prędzej dojdą do mnie niż gdzieś na wieś... I będą bezpieczniejsze... Machinalnie kiwnął głową i ujrzawszy nadbiegających wartowników, krzyknął: - Uciekaj! Uciekaj! W jaskrawym świetle i Piotr, i Lala musieli być dla Niemców tak samo widoczni jak dla nich Niemcy. Piotr mógł odróżnić każdą zmarszczkę na ich twarzach. Pchnął silnie Lalę, z ulgą dostrzegł, że zniknęła w lasku, sam padł na ziemię i wyczołgał się tyłem w stronę pierwszego z brzegu okopu. Koło jego głowy świsnęły kule. Odpowiedział serią. Chciał umożliwić ucieczkę wszystkim. W tym momencie z głębi lasu wybiegła spora grupa uzbrojonych mężczyzn, którzy pokryli teren obozu gęstym ogniem. Z różnych baraków wypadali żydowscy więźniowie i uciekali w las. Niemcy za ogrodzeniem przypadli do ziemi. Jakiś czas trwała wymiana strzałów, przerwana niespodziewanym rykiem samolotu tuż nad głowami walczących. Piotr mimo woli wtulił się mocno w ziemię. Gdyby mógł, zapadłby się w nią cały. Potworny huk ogłuszył go zupełnie. Nie słyszał już tej ostatniej serii oddanej w jego kierunku przez niemieckiego wartownika i zagłuszonej detonacją bomby, która spadła na budynek fabryczny, tuż za barakami obozu. Stracił przytomność. Odzyskał ją po paru dniach. Leżał w jakimś mrocznym miejscu pachnącym igliwiem. Ktoś się nad nim nachylał. Nie mógł rozróżnić rysów twarzy, ale poznał głos Zagłoby. - Aleś narozrabiał jak kot w spiżarni... Już by cię na bożym świecie nie było, żeby nie ja! Odechce ci się teraz na długo takich własnych akcji! Oj, odechce... Leży toto w jakimś rowie, kulą udo zranione i ramię draśnięte, dobrze, że kość cała, a krwi, że na mały stawek by starczyło. Masz ty krwi, chłopcze, ale sporo już uszło... Żeby nie to, że Maciek akcję na obóz planował i że wyznaczył ją na ten wieczór, kiedy Ruscy zaczną bombardować Skarżysko, to by wam się nie udało. I byś teraz paradował w raju. - A dzieci? Co z dziećmi? - z trudem wydobył z siebie Piotr. - A no, te które poszły na wieś, całe i zdrowe. A te, co ta sensatka młynarsko-niemiecka zabrała... razem z nią w niemieckich łapach... Chyba że je Maciek odbije, bo zamyśla. A rzecz w tym, że ją wartownicy poznali, bo jasno tam było podobno jak w piekle, kiedy diabli nowy transport grzeszników przysmażają na dużym ogniu. I ledwo ona z dziećmi do osady dotarła, już tam gestapo się zjawiło. Potrzebna była ta cała Lala? No, wiem, wiem, dzięki niej całe to bombardowanie się udało... A swoją drogą, Piegowaty, dlaczegoś ty tak na własną rękę działał? Zapomniałeś, że my zawsze razem? Gorące masz ty serce, chłopcze, ale działasz za pochopnie. Ambicja cię ponosi. Jak tylko wstaniesz, wyjedziesz do Warszawy. Nie wiadomo, co ta Lala może jeszcze zrobić, jak ją gestapowcy przycisną. Piotr przymknął oczy. Zagłoba z troską popatrzył na jego bladą twarz. - Zemdlał znowu - powiedział do wchodzącej do szałasu Magdy. POWSTAŃCZE OGNIE Był koniec lipca. Siedzieli na wyciętej z jednego kloca sosnowej ławeczce, która zachowała jeszcze zapach żywicy, mocny i gorzkawy. Za nimi, w odległości zaledwie trzydziestu metrów, wznosiła się mroczna ściana lasu, dziwnie nieruchomego w gorącu letniego dnia. Przed oczami mieli żółte ściany nowo zbudowanej leśniczówki, biało tynkowaną oborę i wielką stodołę z otwartymi na przestrzał wrotami. Po bezchmurnym niebie kołował wolno, zataczając coraz mniejsze kręgi, czarny jastrząb. Nalatywały na niego stadkiem jaskółki, rozdzielając się przed samym dziobem wroga na pojedyncze, szybkie jak strzała, sztuki. Każda usiłowała wcelować swoim maleńkim dziobkiem w oko nieprzyjaciela. Ten zaś robił zręczne uniki, wykonywał nagłe zwroty, spadał raptownie w dół i po sekundzie szedł ostrą świecą prosto w górę. Nie walczył, przeciwnik był za mały, za zwinny i - jak to sobie wyobraził Piotr - zbyt pogardzany, by drapieżnik poważnie myślał o ataku. Gdzieś na ziemi, może u skraju lasu, może za obejściem leśniczego albo na poletku dopiero co zżętego żyta, krył się pewnie jakiś zając albo błąkała kura. To na nie polował jastrząb, nie na ten czarny drobiazg, uderzający na niego z wściekłością karabinowej kuli. Wtem jastrząb oderwał się od stadka, zwinął skrzydła i jął spadać tak szybko, że nim Piotr się zorientował, już coś się kotłowało w polu za domem. Ale jaskółki nie dały za wygraną. Klinem, z dziobkami wysuniętymi ku ziemi, jak samoloty w bojowym szyku frunęły za potężnym ptakiem. Widocznie dopadły go gdzieś nad polem, bo uniósł się w górę bez zdobyczy, zrezygnowany. Odkołował w stronę lasu. Poszedł nad samymi czubkami drzew i po chwili zniknął. - Piękna walka - westchnął Piotr. - Dały mu radę, widziałaś? Magda, potrząsając krótkimi jasnymi warkoczykami, spojrzała na niego i odpowiedziała poważnie: - Cały czas patrzyłam. Trzymałam palec za jaskółki... - Ciągle nie ma żadnych wiadomości od Maćka - zmienił temat chłopiec. - Tkwię w tej leśniczówce, nic nie robię... - Przede wszystkim miałeś się do końca wykurować. Teraz, jak jesteś zdrów, na pewno przyjdzie wiadomość... Lala wróciła, wiesz? - Tak... - potwierdził obojętnie chłopiec, a potem jakby sobie coś uprzytomnił, bo zapytał gwałtownie: - Nie sypnęła? - Chyba nie. Ojciec ją jakoś z gestapo wyżebrał. Podobno sporo go to kosztowało... - A tamte dzieci? Magda milczała. Piotr pochylił się, przygarbił. Czuł w oczach pieczenie, dławiło go w gardle. Dłoń dziewczynki spoczęła na jego ramieniu: - To już się stało, Piotruś, inne się przecież uratowały, dzięki tobie... A to, że ten mały Kajtek wygadał się wtedy... Maciek mówił, że działałeś szlachetnie, wiesz? - Przestań. To moja wina. Powinienem był przewidzieć, uprzedzić Maćka, łącznika... Nie, chciałem sam, chciałem się popisać! A oni i tak szykowali akcję! Wstrząsnął nim tłumiony szloch. Ale kiedy po chwili się wyprostował, oczy miał suche, spokojne, tylko twarz ściągniętą, bolesną, aż Magda się zlękła. - Ta Lala nie jest zła... - zaczęła, ale przerwał jej gwałtownie: - Nie mów, o rany, nie mów mi o niej! - Głupi jesteś - Magda przysunęła się bliżej do chłopca. - Niby jesteś duży, odważny, mądry, a taki głupi... No, muszę już iść, bo w domu czekają z obiadem. Jutro znowu przyjdę. Przynieść ci jakąś książkę? - Jaką? - U ciotki jest taka jedna, nazywa się „Przygoda”, i o napisał jakiś London, z Ameryki... - Przynieś - bezbarwnym tonem zgodził się Piotr. Patrzył później długo za oddalającą się dziewczynka, aż jej drobna postać zniknęła na zakręcie drogi. Wtedy wstał i zaszył się w las. Ale Magdy nie było nazajutrz. Pojawiła się po dwóch dniach z samego rana. - Mamy jechać do Warszawy - oświadczyła od razu. - Z rozkazu Maćka. Tu są pieniądze i dokumenty na kolej, bo teraz trzeba mieć niemieckie zezwolenie na podróż. Niemcy cię mogli zapamiętać. W Warszawie pomoże nam Stary. Ja też jadę, bo Maciek się boi, że wszyscy tu wiedzą, że ja zawsze z tobą. Kazał cię uściskać. Stary jest przygotowany. Urządzi nas, będziemy w warszawskiej konspiracji. Piotr odetchnął z ulgą. Nie pozbywano się go jak spalonego, nie rezygnowano z niego. Zaraz poczuł się raźniej. Cieszył się, że znowu będzie w swoim mieście. Zapytał Magdę: - A twój ojciec? Przecież też jest w Warszawie. Dziewczynka zaprzeczyła ruchem głowy, ale nic nie powiedziała. Kilka godzin później wsiedli do pociągu na małej stacyjce, daleko od osady, żeby uniknąć jakiegoś niepożądanego spotkania. Jechali długo. Naloty zatrzymywały często pociąg. Pod wieczór dojechali do stacji Zalesie, już w pobliżu Warszawy. Tu pociąg stanął na dobre. Po peronie kręciło się mnóstwo żołnierzy. Na niebie pojawiały się co chwila samoloty i wolno spływały jarzące się świece, zwane wówczas także „choinkami”. Pykały raz po raz działka przeciwlotnicze i czarne dymki wybuchały na seledynowym niebie nasyconym czerwienią zachodzącego słońca. Kolejarze wołali głośno: - Wysiadać! Pociąg dalej nie idzie, wysiadać! - Jak można dojechać do Warszawy? - zaczepił Piotr przechodzącego kolejarza. - Ciuchcią z Piaseczna, synku, ale to dopiero rano, bo teraz już nie idzie... Prześpijcie się na stacji, ciasno tam i zaduch, ale bezpiecznie, bo szkopy nie mają głowy do łapanek. Weszli do stojącego na wzniesieniu budynku dworca. Był zatłoczony do ostateczności. Piotr rozejrzał się, pokręcił głową i oświadczył: - Tu nawet przykucnąć nie ma gdzie. O rany, ale ludzi! Nad torami rozległo się brzęczenie myśliwskich samolotów, znowu zaterkotały karabiny maszynowe obrony przeciwlotniczej i zabrzmiały salwy artyleryjskie. - Jak trafią w dworzec, to będzie absolutna marmolada. Chodźmy stąd, Magda. Piotr już uprzednio dostrzegł łan dojrzałego owsa i tam poprowadził Magdę. Skryli się w zbożu, rozłożyli płaszcze, jednym Piotr nakrył dziewczynkę. Zmęczeni, szybko usnęli, nie słysząc ani samolotów, ani strzałów. Zbudzili się zziębnięci wczesnym świtem. Rosa perliła się na owsie i na ich płaszczach. Głodni, obolali od leżenia na nierównym poletku, poszli kamienistą drogą ku Piasecznu. Po drodze wstąpili do jakiegoś niewielkiego domu, gdzie im sprzedano trochę mleka i chleba. Pojedli więc i już w lepszych nastrojach dotarli na przy-nek kolejki wąskotorowej. Ciuchcia z wielkim szumem i gwizdaniem, ale za to bardzo wolno, ruszyła w stronę Warszawy. Wysiedli na dalekim Mokotowie i poszli piechotą wzdłuż ruchliwej ulicy Puławskiej, przechrzczonej przez okupanta na Feldherrnallee. Doświadczone oko Piotra, znającego dobrze Warszawę, odkryło rzeczy niezwykłe, których Magda dostrzec nie mogła. Przede wszystkim mnóstwo młodych mężczyzn o zuchowatych spojrzeniach, w oficerskich butach z cholewami, zgrabnych bryczesach i lekko odstających marynarkach, które wskazywały, że nosili oni bez specjalnej żenady broń. Za to Niemcy, rzadko jakoś przewijający się w tłumie, mieli twarze niespokojne, a cała butna pewność siebie znikła z ich oblicza. Coś się tu szykuje - myślał Piotr - zdaje się, że szwaby czują koniec... Skręcili z Puławskiej w Szustra, porośniętą szpalerem wysokich drzew, z niej zaś w niewielką uliczkę Bałuckiego. Tu Piotr kazał Magdzie poczekać, sam zaś zgodnie z poleceniem Maćka, wszedł do jednego z domów i na drugim piętrze zapukał trzykrotnie, a potem jeszcze dwa razy. Otworzyła stara kobieta, popatrzyła bez słowa na chłopca i zaprowadziła go do małego pokoiku, w którym stał tylko tapczan i stolik zaprószony popiołem. Po chwili wszedł wysoki chłopak, wysłuchał hasła i powiedział Piotrowi, że mają iść na drugą stronę ulicy. Zeszedł z Piotrem i zaprowadził oboje do pobliskiego domu. W mieszkaniu, do którego ich wprowadzono, panował tak niezwykły harmider, że Piotr, przywykły do ścisłej konspiracji, nie mógł wyjść ze zdumienia. Kręciło się wiele ludzi, przy oknach, skryci tylko za firankami, stali młodzi mężczyźni z bronią w ręku, co jakiś czas rozlegał się terkot telefonu i jakiś głos z sąsiedniego pokoju powtarzał monotonnie: Tak... Nie... Dziękuję... Wiemy. Nagle wszedł do pokoju Stary. Piotr ledwo go poznał. Stary posiwiał i wychudł, twarz miał pooraną głębokimi bruzdami. Powiedział krótko: - Cieszę się. - Podał im rękę, a widząc utkwione w siebie spojrzenie chłopca, wyjaśnił: - Zabili mi niedawno żonę... - Po chwili spytał: - Macie pieniądze czy wam dać? Bo na razie jestem zajęty. - Mamy - powiedział Piotr - ale gdzie nocujemy? - Tu masz adres - Stary podał mu kartkę. - Musicie być jak najbliżej naszej kwatery. Teraz w Warszawie nigdy nic nie wiadomo. Obiad zjedzcie w prywatnej restauracji na Rakowieckiej, sam tam jadam, nieźle karmią. No i nie zapomnij zabrać koleżanki na lody! A po południu przyjdźcie tutaj, zaprowadzę was, gdzie trzeba i pogadamy o wszystkim. - Na twarzy Starego po raz pierwszy pojawił się nikły uśmiech, który zgasł natychmiast. Już mieli wychodzić, gdy na ulicy zatrzeszczały pistolety maszynowe. Młodzi ludzie w oknach przygotowali się do strzału, padła komenda Starego: - Na podłogę! Piotr jednak zdążył zerknąć na dwór. Zobaczył naprzeciwko szary, zwalisty budynek, przed nim wysokie hałdy węgla i koksu, a także wartowników w ciężkich hełmach SS, strzelających po ulicy. - Nerwy ich ponoszą - roześmiał się ktoś z ochrony. - Byle szelest, już walą! Teraz przestraszył ich kot, sam widziałem... - Tak, ale zastrzelili kobietę, widzisz? - szepnął drugi. Strzały umilkły i Piotr wyjrzał ostrożnie na ulicę. Rzeczywiście, na chodniku leżała rozciągnięta w poprzek młoda kobieta z rozrzuconymi włosami. Zabiła ją przypadkowo pierwsza kula. - Teraz tak jest co chwila - Stary otrzepywał spodnie z kurzu. - Naokoło nich aż wrze, więc strzelają do niewinnych. Zwyczajny esesman gotów zabić własny cień ze strachu! - Umilkł, a po chwili dodał: - Nie wiem, czy wasz przyjazd do Warszawy ma sens, ale Maciek nie wiedział dokładnie, co tu się dzieje. Odczekali jeszcze kilkanaście minut i Piotr wyszedł z Magdą na miasto. Wstąpili najpierw do parku Ujazdowskiego, przyglądając się cienkim lufom dział przeciwlotniczych, sterczącym ku niebu z zarośli parkowych. Na murach, częściowo pozrywane i pokryte obraźliwymi napisami, wisiały plakaty wzywające Polaków do wspólnej z Niemcami walki przeciw Rosjanom, w obronie Europy. Na jednym z plakatów widniał niezgrabny napis: „Co mają szkopy do Europy?” Na innym dziecinna chyba ręka wypisała: „Jak zła dola - dobry Polak, jak pod Moskwą stali - nas mordowali!” Zatrzymali się przy ścianie, na której wyrysowano uciekającego Niemca; Rosjanin w szpiczastej czapce kłuł go bagnetem w tyłek, a Niemiec wołał: „Polacy, ratujcie Europę!” Parę osób przyglądało się z uśmiechem rysunkowi. Ktoś powiedział: - Najpierw był Wał Atlantycki, a teraz biorą wały od Ruskich! Przyjdzie czas, kiedy żadne umocnienia od zachodu ich też nie obronią. - Nie tylko od Ruskich dostają w skórę - dodała kobieta w chustce na głowie. - Razem z Ruskimi idzie polskie wojsko... . Pewnie, że idzie - zgodził się mężczyzna. - Gdzie nasi nie idą? Wszędzie, na wschodzie i na zachodzie. Tu też skroimy Niemcom takie portki, że się nie pozbierają! Podszedł jakiś podoficer niemiecki, spojrzał na rysunek, twarz mu się ściągnęła wściekłym grymasem, warknął coś do ludzi, ale nikt nie zareagował, tylko jeden z mężczyzn popatrzył na niego zimno i mrużąc oczy powiedział cicho: - Uciekaj stąd, ale szybko! Tamten zaniemówił, rozejrzał się po tłumku i widząc dokoła wrogie spojrzenia, odwrócił się i zniknął bez słowa. Jakiś starszy pan głośno zawołał: - Już ich raz rozbrajałem, w osiemnastym! Po kapitulacji cesarza Wilhelma. - Teraz nie będzie rozbrajania, tylko... - wyrostek, który to powiedział, zrobił znaczący ruch ręką po szyi, ktoś parsknął śmiechem, ktoś stwierdził poważnie: - Musimy być inni, sprawiedliwsi niż oni! - A tam, widać nic pan nie ucierpiał! - krzyknęła jakaś kobieta. - Owszem, straciłem syna w trzydziestym dziewiątym, a córkę w Oświęcimiu, ale nie chcę być taki jak oni. Tłum zamilkł, zaczęto się rozchodzić. Piotr i Magda pobiegli w stronę placu Zbawiciela, żeby dotrzeć na obiad do restauracji. Po obiedzie Piotr zaciągnął dziewczynkę do lodziarni na Puławskiej. Zamówił dla Magdy największą porcję lodów mieszanych, a dla siebie wziął mały rożek. - Nie ubóstwiam lodów - powiedział, jakby chciał podkreślić swoją dorosłość. Na ulicy panował ożywiony ruch. Przelatywały niemieckie samochody, jechały chłopskie furmanki. Ktoś wpatrywał się w niebo, po którym, wysoko w górze, krążył samolot. Słońce przygrzewało mocno. Pachniało kurzem i upałem. Nagle, gdy Piotr z Magdą przyglądali się jakiejś wystawie, zza najbliższego rogu trzasnął pojedynczy strzał, upadł na jezdnię jakiś umundurowany Niemiec, a po chwili posypało salwami jak grochem. Ludzie pierzchali do bram. Ulica pustoszała gwałtownie i tylko strzały rozlegały się zewsząd, z bliska i z daleka. Huknęła gdzieś artyleria, zaterkotały karabiny maszynowe. Jak spod ziemi pojawili się chłopcy w hełmach i furażerkach, z bronią w ręku, niektórzy w niemieckich panterkach, z biało-czerwonymi opaskami na rękawach. Jacyś ludzie zaczęli wznosić w poprzek jezdni, barykadę; zatrzymano tramwaj, ze stu chyba mężczyzn przewróciło go na ziemię w skos torów, z mieszkań wyrzucano meble, z bruku wyrywano kamienie, z chodników płyty. Barykada rosła błyskawicznie. Znalazło się, nie wiadomo skąd i jak, działko przeciwpancerne i zaczęło pluć pociskami w stronę placu Unii Lubelskiej. Dobiegał stamtąd metaliczny chrzęst gąsienic czołgowych. - Powstanie - powiedział Piotr. - O rany, jak my raz dostaniemy do Starego? Pociągnął Magdę i przebiegli skuleni na drugą stronę ulicy. Tu jednak zatrzymał ich patrol. Młody powstaniec krzyknął: - Dzieci do piwnicy, tu zaraz będzie bitwa! - Nie pierwsza, jaką widziałem - hardo powiedział Piotr. - Może, ale wiejcie, nic tu po was. - Nic tu po nas! - złościł się Piotr, schodząc z Magdą do jakiejś piwnicy zatłoczonej ludźmi. - Pewnie. Musimy się dostać do swoich... - Rozejrzał wokoło. Nie spostrzegł żadnej znajomej twarzy. jakiś starszy człowiek użalał się głośno: - Ja z Pragi, jak ja się przedostanę? - E, co się pan kłopoczesz, zaraz Szwabom dadzą tak w kość, że im stawy powykręca i Warszawa będzie wolna - zapewnił ktoś buńczucznie. - Nie mogli to zawiadomić, żeby ludzie wrócili do domu, ja mieszkam na Wilczej... - martwiła się dziewczyna w lekkiej sukience. - A pewnie - rzucił inny głos - powinni byli przez megafony powiedzieć: Proszę państwa, za dwie godziny wybuchnie powstanie! Wszyscy się roześmieli. Strzelanina uliczna cichła i oddalała się. Do piwnicy wpadł chłopak w panterce, z niemieckim pistoletem maszynowym w ręku, i zawołał: - Możecie wychodzić, czołgi zlikwidowane, do śródmieścia wolna droga! - A na Pragę, proszę pana? - zapytał starszy pan. - Na Pragę? A to nie wiem, na śródmieściu się pan dowie... - Dziękuję - powiedział stary i podreptał wraz z innymi do wyjścia. Na ulicy pojawiły się już polskie flagi, wywieszone nad bramami. Nalepiano też pierwsze afisze z rozporządzeniami władz powstańczych. Piotr i Magda pobiegli teraz na Bałuckiego. Tu już usunięto Niemców okupujących dawny szkolny budynek. Stali przed nim teraz wartownicy z biało-czerwonymi opaskami. Tam właśnie urzędował Stary. Przyjął ich z zatroskaną twarzą. - Widzicie, co się dzieje. Powstanie. Miało być odwołane... Obawiam się, że będzie nieszczęście... Musicie jak najszybciej wydostać się z miasta. Nie o was teraz chodzi, ale o ważną sprawę. Przekażecie Maćkowi, że w razie dalszych walk w Warszawie powinien gwałtownie nasilić akcje przeciw Niemcom i namówić do tego dowódców innych grup partyzanckich. W żadnym wypadku niech nie próbuje marszu na Warszawę, to moim zdaniem bezcelowe... Chociaż są w dowództwie inne opinie... Nie mamy teraz łączności radiowej i tylko wy możecie przekazać rozkazy. To jest niezmiernie ważne, niezmiernie. Gdyby rozwinęła się wielka ofensywa partyzancka na tyłach Niemców, wtedy może Warszawa ocaleje... Macie tu instrukcje, szyfrowane, w dwóch egzemplarzach. W razie wpadki zjeść. To bibułka, łatwostrawna... Lekko się uśmiechnął. Sięgnął do szuflady, wyjął z niej rewolwer i dwa granaty. Podał Piotrowi. - Niewiele mamy broni, ale w tej sytuacji i ty musisz mieć. - Dał im jeszcze pewną sumę pieniędzy i poradził, by najpierw próbowali wyjść z miasta przez forty mokotowskie, a jeśli to się nie uda, to muszą się przedrzeć na Żoliborz i iść okrężną drogą, Puszczą Kampinoską. - Przez Wolę nie idźcie, tam Niemcy już szaleją! Zapadał mrok, kiedy dotarli do fortów. Trwała tu bitwa. Krzyżowały się serie pocisków i smugi rakiet. Piotr dostrzegł niewielkie wybrzuszenie terenu, na którym panował spokój, poczołgał się tam z Magdą, ale kiedy znaleźli się na miejscu, usłyszeli w dole niemieckie głosy. Piotr słuchał uważnie i nagle szepnął do Magdy: - Szykują niespodziewane uderzenie! Chcą zaskoczyć naszych. Biegnij z powrotem, tam muszą być powstańcy, uprzedź ich. Ja tu zostanę... Odczekał, aż dziewczynka się oddali, i zsunął się nieco w stronę Niemców. Znalazłszy dobrą osłonę w wysokich krzakach, przypadł do ziemi, oczekując na dalszy bieg wypadków. Miał znowu broń w ręku, krew krążyła w nim szybciej, mózg pracował spokojnie - w takich sytuacjach Piegowaty czuł się w swoim żywiole. Po chwili usłyszał szelest kroków i dojrzał w ciemności kilka niewyraźnych sylwetek. To nadchodzili Niemcy. Piotr dopuścił ich na parę metrów i strzelił bez celowania. Niemcy zaczęli ostrzeliwać jego pozycję, ale on przeskoczył już za inną kępę krzaków. Kiedy ponowili atak i znajdowali się znowu blisko niego, uniósł się, wyrwał zawleczkę i cisnął z całej siły granat... Huk, słup dymu i kurzu. Niemcy przypadli do ziemi, ale Piotr widział ich i powstrzymywał pojedynczymi strzałami. Wtem usłyszał za sobą głosy i tupot nóg, minęli go powstańcy, atakując Niemców wprost. Po skończonej walce do Piotra podszedł jakiś szpakowaty mężczyzna w polskim mundurze, z oznakami kapitana: - Dziękuję, chłopcze. Oddałeś nam ogromną przysługę i będziesz podany do odznaczenia. Jak się nazywasz? - Piotr Olkiewicz. - Będę pamiętał - powiedział oficer. - Skąd się tu wzięliście? Piotr wyjaśnił. - Więc jesteście z Kieleckiego? No cóż, tędy się nie wydostaniecie. Musicie próbować przez Żoliborz. Kiedy odeszli, Magda zapytała: - Mówiłeś mu o instrukcji dla Maćka? - Nie, powiedziałem tylko, że mam przekazać swojemu dowódcy informacje o sytuacji w mieście. Zatrzymali się w jakiejś pustej bramie, żeby lepiej ukryć instrukcje. Magda schowała swoją w majteczkach, odpruwając zaszewkę, gdzie mieściła się gumka. Potem znowu wyszli na ulicę. Miasto, ciemne i mroczne, wybuchało raz po raz słupami ognia, łunami pożarów, hukiem eksplozji. Jakiś przenikliwy dźwięk przeszył powietrze i po chwili gdzieś daleko eksplodował ciężko artyleryjski pocisk. Zatrzymywano ich co krok. Od patroli było aż gęsto. Jeden ze spotkanych oficerów powiedział im: - Dalej mogą was zatrzymać na dobre. Wysyła was Stary, wiem o tym, otrzymałem meldunek. Ale mógł dalej nie dotrzeć. Weźcie opaski. Włożyli opaski i powędrowali dalej. W pobliżu placu Zbawiciela dowiedzieli się, że droga na Żoliborz odcięta przez Niemców. - Rozkroili nas jak bochenki chleba. I to zaraz na początku - mówił gorzko patrolujący powstaniec. - Próbujcie Powiślem... - Zasalutował niedbale i zniknął w czeluści jakiejś bramy. Piotr skręcił w Nowowiejską, ale nim doszli do rogu Śniadeckich, już ich przygwoździł do miejsca silny ogień maszynowej broni. Gdzieś niedaleko sterczała barykada, a spoza niej atakowali, mimo nocnej pory, Niemcy. Piotr i Magda kręcili się tak i kluczyli, ledwo żywi ze zmęczenia, niemal do samego rana, wśród nocy coraz jaśniejszej od pożarów. Nie odzywali się do siebie słowem, ale Piotr wiedział, że Magda musi odpocząć, spoglądał niespokojnie na jej skrzywioną twarzyczkę, obserwował coraz wolniejszy, utykający krok. Na pewno sobie otarła nogi, ale wstydzi się przyznać - pomyślał. Nagle przyszło mu do głowy coś, o czym w ferworze ostatnich wydarzeń po prostu zapomniał. - Przecież w Warszawie jest twój ojciec! Magda spojrzała na chłopca półprzytomnie, usiłując zebrać myśli, ale dopiero kiedy Piotr powtórzył pytanie, mruknęła: - Nie ma, już od trzech miesięcy nie ma... wyjechał w Lubelskie i zabrał tam mamę. - Nigdy mi nie wspomniałaś - rzekł z wyrzutem w głosie. - A kiedy? Ćwiczyłeś ciągle z chłopakami, a potem był Hasag i leżałeś ranny. I nikt mi nie powiedział, czy mogę... Zresztą, jak spytałeś ostatnio, to pokręciłam głową, że go tu nie ma. - Rozumiem - przerwał Piotr - widać twój tata ma jakieś ważne zadanie... - Miał - poprawił się przypomniawszy sobie, że tamte tereny są już od paru tygodni wolne. Szli powłócząc nogami i Piotr wiedział, że nie uda im się prędko wydostać z miasta. Sam może by się zdobył na dodatkowy wysiłek jeszcze teraz, zaraz, ale nie mógł zostawić Magdy. Zaczął rozglądać się za jakimś chwilowym schronieniem. Wypatrzył dom na bocznej ulicy, gdzie nie było żadnej barykady, za to zieleniły się trawniki, a w oknach płonęły czerwone pelargonie. Niewielka kamieniczka stała w głębi ulicy, oddzielona od niej czystym podwórkiem, na którym zasiano pośrodku trawę i posadzono różane krzewy. Weszli na podwórko i stanęli dość bezradnie koło wejścia, gdy jakiś męski głos zapytał: - Może do mnie? Było w nim coś znajomego, ale Piotr, nie widząc mówiącego, nie potrafił sobie przypomnieć, skąd pamięta ten głos o swoistym brzmieniu, lekko pokpiwający. Rozejrzał się więc, ale nikogo nie dostrzegł. Tymczasem głos ciągnął dalej: - Interesów ostatnio nie prowadzę, ale jeżeli coś ciekawego, to chociaż pora nieszczególna... - Mężczyzna urwał nagle, a potem z pewnym podnieceniem rzucił: - O, opaski, powstańcy, co? No to proszę, proszę, znaczy się nie będzie interesu, a czysta polityka. - Jaka polityka? - ze złością cisnął w próżnię Piotr. - Zmęczeni jesteśmy i tyle. - No, jak pragnę pogrzebu Hitlera, przecież to Piotr, Piegowaty! Naprawdę ten sam, tylko trochę wyższy... Chodźcie no tu... - Dokąd? - zdziwił się Piotr i dopiero teraz dojrzał obok drzwi wąziutką szparę w murze. Właśnie stamtąd dobiegał ów znajomy głos. Ale teraz już otworzyły się drzwi i stanął w nich inwalida z Dworca Głównego, którego Piotr stracił z oczu po pamiętnej przygodzie w Warce. Były inwalida nie miał już kul, nie nosił też żołnierskiego munduru, tylko szykowną sportową marynarkę w modną kratę i wojskowego kroju szare bryczesy. Jego lśniące oficerki były nieskalanie czyste. Złapał chłopca w objęcia, wyściskał i wycałował, serdecznie też przywitał Magdę. Po czym zaprowadził oboje do obszernego pokoju na parterze. - Najpierw jeść i pić, potem spać, a potem gadać! - zarządził. - O rany! - wołał Piotr. - Ale spotkanie! Magda, wiesz, ten pan to śpiewał na Dworcu Głównym i mnie zawsze pomagał. A raz, to mieliśmy taką przygodę, że cudem nam się udało zwiać. Wiesz to było wtedy, jak ciebie poznałem. Jakaś kobieta nakryła do stołu i utrudzone dzieci zaczęły się posilać. Piotr przyglądał się z zainteresowaniem dawnemu znajomemu, meblom zdradzającym zamoożność, obrazom na ścianach. Inwalida spostrzegł to i zaśmiał się krótko: - Mówiłem, że gadanie potem, a w ogóle Polak ma nie być ciekawy. I już bez żadnych wyjaśnień, kiedy Piotr i Magda pojedli, zaprowadził ich do sypialni, wskazał na szerokie łóżko i rozkazującym tonem powiedział: - Spać! Piotr usnął od razu. Ciężkim, kamiennym snem bez marzeń i wizji. Równie nagle się zbudził. Usiadł raptownie na łóżku. Na dworze było jasno. Dom drżał od nieustannego huku armat i rozrywających się niedaleko bomb. Złapał ubranie, wdział na siebie i miał już budzić Magdę, gdy spostrzegł, że za oknami jest jasno nie od słońca, a od pożarów. Był już wieczór. - O rany! - szepnął Piotr. - To straciliśmy cały dzień! Właśnie w tym momencie wszedł inwalida. Uśmiechnął się do Piotra pokazując, by nie budził dziewczynki. Po cichu wyszli do innego pokoju. - Teraz opowiadaj - rzucił mężczyzna. - Widzę, że jesteś w powstaniu... - Właściwie to niezupełnie, ale dostaliśmy opaski... A musimy jak najprędzej dostać się w Kieleckie. - Hm, to nieproste. Muszę wiedzieć, o co chodzi, żeby wam pomóc... No więc? Wysłuchał uważnie Piotra, pokiwał głową i rzekł: - Trudna sprawa. Wyjścia z miasta cholernie obstawione. No, ale spróbujemy. - Widząc zaś ciekawe spojrzenie chłopca, wyjaśnił: - Poszczęściło mi się. Zaraz po tej Warce... Wiesz, kiedy się wtedy wywinąłem, przeszedłem do innej roboty. Zarobiłem furę zieleniaków, dolarów myślę, no i wynająłem to mieszkanko. Dla Niemców jestem, no, raczej byłem, poważnym handlowcem, a dla naszych... - przerwał na chwilę. - Ale to nieważne. Ważne, żebyście się stąd wydostali. Zaraz coś wymyślę. Do pokoju weszła już całkowicie rozbudzona Magda. Spojrzała na Piotra i powiedziała z wyrzutem: - Przespaliśmy cały dzień! - Za to może całą noc wam przyjdzie nie spać - zauważył inwalida. Jakby na potwierdzenie jego słów, w pobliżu gruchnęła bomba, w oknach, nie zasłoniętych, bo nie palono światła, pojawił się biały blask eksplozji, szyby zadźwięczały i z brzękiem posypały się na podłogę. - Nie szkodzi - mruknął właściciel mieszkania. - Jeszcze jest ciepło. - Zawołał coś do kobiety w kuchni, która wniosła po chwili herbatę, pieczywo, zimne mięso. - Musicie dobrze podjeść, żeby na dłużej starczyło - nakazał. - Spróbuję wam jakoś pomóc. Muszę, Piotr mi życie uratował - zwrócił się z wyjaśnieniem do Magdy. Kobieta zapakowała na drogę jedzenie i nalała do manierki herbaty. - Zaraz pójdziemy - stwierdził mężczyzna. Wyciągnął ze skrytki za wielkim obrazem pistolet maszynowy, szepnął coś do kobiety i... zamiast na schody, poprowadził ich do szafy zajmującej całą ścianę w przedpokoju. Otworzył ją, popchnął coś lekko dłonią, tył szafy odchylił się i Piotr spostrzegł wąski korytarzyk, na którego końcu majaczyły schodki. - W sam czas - mruknął inwalida. - Już tu lezą! Rzeczywiście na podwórku rozległy się twarde niemieckie krzyki i dobiegło walenie kolbami w drzwi. - To do mnie, z wizytą - uśmiechnął się inwalida. - Nie myślałem, że tak prędko opanują tę ulicę... - Przystanął, nasłuchiwał. Rozległ się trzask wyważanych drzwi, wrzaskliwe zawołania i nagle wszystko się zatrzęsło, zapyliło kurzem. Świat zawirował Piotrowi w oczach, upadł pod ścianę. Kiedy wstawał, dostrzegł w świetle ręcznej latarki roześmianą twarz inwalidy. - No, to sobie polecieli do świętego Piotra! Razem z moją radiostacją! - A gosposia? - zapytał na pół ogłuszony Piotr. - Ona? Ech, młodzieńcze, ona wyszła zaraz po nas, innym wyjściem, na sąsiednią ulicę. To łączniczka. Niby taka ze wsi, co to do dwóch nie zliczy, a ona nie tylko dom, ale pół Berlina by w powietrze wywaliła. No, idziemy! Zbiegli schodkami do obszernej piwnicy, tam inwalida wyjął z zamaskowanego schowka plik papierów i jakąś paczkę zawiniętą w ceratę. Poszli długim korytarzem, skręcili w inny i dotarli do blaszanych drzwiczek. Inwalida pomajstrował przy nich, otworzyły się. Przed nimi była czarna czeluść prowadząca w dół. - No, moi kochani, teraz będzie trochę paskudnie, ale nie na długo. Spuścił się pierwszy w głąb, stanął na dole, gdzie coś zachlupotało, i poświecił latarką, czekając aż zejdzie Magda z Piotrem. Chłopiec poznał, że jest w głębokiej piwnicy. Łączyła się z następną i znowu następną, ciągnąc jakby bez końca. Inwalida szedł w milczeniu. Magda krzywiła się z obrzydzeniem, bo zapachy były rzeczywiście paskudne. Potykali się o resztki zgniłych ziemniaków, o sterty węgla. Później, otworem wybitym w ścianie i biegnącym ku górze prześliznęli się do dużej, oświetlonej piwnicy, zapełnionej ludźmi. Dochodził tu głuchy odgłos strzelaniny. Ludzie siedzieli w milczeniu, odprowadzając tylko wzrokiem naszą trójkę. Szli jeszcze dobre pół godziny. Piotr zupełnie stracił orientację, w którym punkcie miasta się znajdują. Dwa razy kontrolowały ich posterunki powstańcze. Wreszcie inwalida zatrzymał się. Rozejrzał. Przeprosił jakąś kobiecinę siedzącą na taboreciku, a gdy się odsunęła, pchnął ukryte drzwiczki. Otworzyły się ze zgrzytem. Przed nimi był wąski korytarz, na jego końcu schodki. Wyszli na podwórze, minęli bramę i znaleźli się na pustej ulicy. Teraz dopiero Piotr rozpoznał Złotą, z szerokim wejściem do kina „Palladium”. Nad ich głowami świeciły gwiazdy. Inwalida rozmawiał z kilkoma ludźmi w mundurach lub niemieckich panterkach: - Ja tu muszę zostać - powiedział do Piotra - służba... - Uśmiechnął się lekko. - A wy zaczekajcie trochę, spróbują przeprowadzić was dalej. No, Piegowaty, uważaj na siebie i na nią - dodał serdecznie i jakby z żalem. - Widzisz, tak to już jest głupio, że za każdym razem jak się spotykamy, to trzeba się zaraz żegnać. Bądźcie zdrowi! Skręcił w bramę kina, jakiś wartownik mu zasalutował, inny podszedł do Piotra i Magdy: - Zaraz będzie szedł łącznik, zabierzecie się razem z nim. Zakurzysz, kolego? - wyciągnął do Piotra paczkę, a gdy chłopiec odmówił, zapalił sam, kryjąc papierosa w zwiniętej dłoni. - To znacie Tenora? - zapytał po chwili. - Fajny gość, byłem u niego jakiś czas łącznikiem. Głowę ma jak cały bank, tylko pomyśli, a już są pieniądze! Sprytnie kombinował. Nazywało się to pośrednictwo budowlane. Od Niemców miał przepustki, papiery, zezwolenia, a pod tą kupą papierów sam trefny towar! A wy co, na Kielecczyznę wracacie? - Mrugnął porozumiewawczo. - Do partyzantów? Piotr niewyraźnie pokręcił głową, nie chcąc się zdradzić, jakie mają zadanie. Wtem z bramy wysunęła się szczupła, drobna dziewczyna. Podeszła wprost do Piotra i Magdy. - Idziemy - rzuciła krótko. Kiwnąwszy dłonią wartownikowi, Piotr ruszył za dziewczyną. Za nim, krok w krok, Magda. Łączniczka prowadziła ich połączonymi ze sobą piwnicami, robiła to nie mniej pewnie niż inwalida. Po godzinie stanęła. Wyciągnęła z chlebaka zawiniątko i wręczyła Piotrowi, mówiąc: - To od Tenora. Idźcie dalej prosto, po dwustu metrach będzie zakręt w lewo, a zaraz za nim, po lewej stronie, schody na podwórze spalonego domu. Tylko uważajcie, tam już mogą być Niemcy. To Powiśle. Czołem! - Fajna dziewczyna! - powiedział z uznaniem Piotr, gdy zostali sami. Doszli do schodów. Piotr wydostał się pierwszy. Ostrożnie wychylił głowę. Wokół panowała cisza i pustka. Tylko parę metrów od wyjścia z piwnicy leżało na bruku jakieś nieruchome ciało. W oddali, nad centrum miasta, a może nad Wolą, rozpościerała się krwawa łuna. Wyszli na ulicę. Piotr dłuższy czas ustalał, gdzie się znajdują. Wreszcie zdecydowanie pobiegł przed siebie, pociągając Magdę za rękę. Biegli cicho, przystając od czasu do czasu. Z prawej strony, niedaleko, płynęła Wisła. Z lewej - wznosił się zielony wał skarpy, na której sterczały mury Cytadeli. - Stój! - Piotr szarpnął nagle Magdę za ramię. Przed nimi zamajaczyły ludzkie sylwetki i ostro gwizdnęły kule, obijając się o mury Cytadeli. Piotr wciągnął Magdę w gęste zarośla na skarpie. W pobliżu rozgrywała się jedna z licznych potyczek. W przerwie między seriami strzałów słychać było głosy polskie i niemieckie. Aż wreszcie walka oddaliła się i zapanował względny spokój. Tylko od strony miasta nieustannie grzmiało. Piegowaty, prowadząc troskliwie Magdę, posuwał się teraz zaroślami, czasem zbaczał na dzikie plaże nad Wisłą, skąd, płoszony jakimiś odgłosami, wracał pod mur Cytadeli. Tak dotarli wreszcie do początków Żoliborza. Tutaj znowu, z lewa i prawa, huczało strzelaniną. Ale Piotr, wybierając drogę wśród małych willi i ogrodów, szedł z Magdą ciągle naprzód, aż zatrzymał się przed jakimś niewielkim domem na końcu ulicy. Zajrzał przez wybite okno i wzdrygnął się. Na podłodze walały się trupy z okrutnie zmasakrowanymi twarzami. Jeden z zabitych był w polskim mundurze, z oznakami podchorążego. Obszedł dom dokoła. W oknie na piętrze ujrzał rozbity karabin maszynowy, sterczący już niepotrzebnie, jak okaleczony kikut. - Nie ma rady - mruknął do Magdy - musimy tu się zatrzymać. Coś mi się wydaje, że albo jesteśmy między liniami frontu, albo już na zajętym przez Niemców odcinku. Siadaj pod tym świerkiem - pokazał dłonią na kanadyjski srebrny świerk w kącie ogrodu - i czekaj, a ja zbadam teren w pobliżu. - Gałęzie drzewa sięgały niemal ziemi i Piotr uznał, że stanowią one teraz, w nocy najlepszą kryjówkę. Sam ostrożnie wyszedł znowu na ulicę. Trzymał w pogotowiu rewolwer, gotów w każdej sekundzie do strzału. Badał dom po domu, willę po willi. Wszędzie albo panowała pustka, albo leżeli zabici powstańcy. Dochodząc do pierwszego skrzyżowania, usłyszał odległe głosy Niemców. Stanął. Usiłował się zorientować, czy idą w jego kierunku. Ale najwyraźniej znajdowali się na kwaterze, wypoczywając po walce. Spojrzał na niebo. Próbował ustalić według gwiazd kierunek dalszego marszu za miasto. Wypadało, że będą musieli przejść obok Niemców. O rany! - powiedział do siebie - uważaj, Piegowaty, bo chryja będzie nieludzka! Zawrócił, szedł pod samymi parkanami i ścianami domów. Wtem z którejś willi dobiegło go kwilenie, jakby płacz dziecka. Zatrzymał się i niewiele się zastanawiając skoczył w ogród. Głos dochodził z okna na pierwszym piętrze, ale na dole drzwi były zamknięte i nie było żywego ducha. Przyjrzał się ścianie, oknom, balkonowi i gęstwinie dzikiego wina, obrastającego cały dom. Wreszcie jął się wspinać po mocnych, ale trzeszczących gałęziach. Dotarł zadyszany do okna. Było uchylone, więc pchnął je lekko i wskoczył do pokoju. Cofnął się w pierwszym odruchu na widok nieruchomego ciała. Stwierdził, że to kobieta. Ale głos dziecka wzywał go dalej, więc ruszył przez pokój, potrącając jakieś sprzęty, aż znalazł tapczan pod przeciwległą ścianą. Nachylił się. Dojrzał w mroku bladą twarzyczkę czteroletniego może chłopczyka i skudłane, ciemne włosy nad przerażonymi oczkami. - Nie becz! - powiedział surowo - Niemcy obok! To twoja mama zabita? Dziecko kiwnęło główką i przestało płakać. - Tu byliśmy u cioci - powiedział chłopczyk - ale dzisiaj przyszli oni i zabili ciocię i mamę... I panów wojskowych zabili... A ja się bałem... i schowałem... - Nie bój się - uspokoił go Piotr. - Przyszedłem, żeby ci pomóc. Chodź! - wziął malca na ręce, zszedł na dół, potykając się o martwe ciała. Otworzył z klucza drzwi wyjściowe. - To ty zamknąłeś? - spytał. Chłopczyk potaknął. - Dużo by ci pomogło - mruknął Piotr, właściwie do siebie. - No, a teraz, mały, biegiem. I cichutko jak mysz. Jak masz na imię? - Kuba... Naprawdę to Jakub, ale mama mówiła Kuba. - Dobra, może być Kuba. Gazu, bracie! - Pobiegli do kryjówki Magdy. - Mamy trzeciego do towarzystwa - oświadczył Piotr, pokazując malca. - Oj, jak my się z nim wydostaniemy... - zmartwiła się dziewczynka, gładząc jednocześnie przestraszonego Kubę po zmierzwionych włosach. - Tak jak bez niego. I tak i tak musimy przejść przez Niemców. - Jak to przez Niemców? - A tak to - mruknął Piotr. Spojrzał na zegarek. Było dziesięć minut po północy. Za dwie godziny zacznie świtać. Wtedy o przejściu nie będzie w ogóle mowy. Piotr przypomniał sobie o zawiniątku od łączniczki. Wyciągnął je z kieszeni. Rozwiązał cienki sznurek i gwizdnął... W paczuszce były dolary. Przeliczył je: dziesięć dwudziestodolarówek i dziesięć pięciodolarówek. Była też kartka. Na niej tylko kilka słów: „To nie ze śpiewu kolejowego, to z okantowania szwabów - Tenor”. - No, Magda - uśmiechnął się Piotr - jesteśmy bogaci jak amerykańscy milionerzy, tylko naokoło jeszcze są Niemcy. - Zastanowił się chwilę. - Ale trzeba iść. Przygotował do strzału swój rewolwer, wymacał w kieszeni granat i ruszyli gęsiego ku... Niemcom. Jakieś sto metrów od ich kwatery, Piotr nakazał dłonią, żeby się zatrzymać. Po prawej stronie ulicy rozwierała się szeroka luka między domami. Dalej było jakieś pole, a za nim niewyraźnie majaczył zarys lasu. - Uważaj - szepnął Piotr - bierz małego i przejdź ostrożnie na drugą stronę ulicy. Jak tylko usłyszysz, że strzelam albo ciskam granat, wiej między tymi domami, a potem polem prosto do lasu. Widzisz ten las? - Widzę, ale ty... - Ja sobie dam radę. Oni teraz chyba śpią, a warty to ja już pogonię... - jego szept zabrzmiał tak mściwie, że Magda spojrzała na niego zaskoczona. Ale Piotr miał ciągle w oczach to wszystko, co zobaczył w opustoszałych domach. Zabite kobiety, zmasakrowanych mężczyzn. Odczekał, aż Magda z Kubą przekradną się na drugą stronę ulicy. Ich ruchy musiały jednak wzbudzić podejrzenia niemieckich wart, bo padło głośne pytanie: - Wer kommt?* [Wer kommt? (niem.) - Kto idzie?] Piotr skoczył do przodu, kryjąc się za murami, wykorzystując każdą wnękę, każdą bramę i drzwi. Widział rosnące w oczach sylwetki dwóch wartowników, obaj wymierzyli broń w stronę owej luki między domami naprzeciwko. Teraz Piotr strzelił. Jeden z wartowników odskoczył pod mur. Drugi wpadł do wnętrza kwatery, skąd posypały się krzyki i rozkazy. Piotr dobiegł blisko domu, odbezpieczył granat i wrzucił przez otwarte drzwi. Nie czekał na rezultat, tylko pogonił za biegnącymi już przez pole Magdą i Kubą. Dziewczynka niemal siłą ciągnęła za sobą malca. Za nimi rozbrzmiało głuche echo wybuchu. Nim zdezorientowani Niemcy przystąpili do kontrakcji, nasza trójka dobiegała już lasu. Nie był on ani duży, ani specjalnie gęsty. Ot, podmiejski, sosnowy lasek, zasadzony ludzkimi rękami, ale teraz, w nocy, wydał się im zbawieniem. Zagłębili się między drzewa i kiedy już było jasne, że Niemcy ich nie ścigają, bojąc się zapewne jakiejś powstańczej zasadzki, usiedli na ziemi pokrytej suchym igliwiem. - Daleko stąd do Puszczy Kampinoskiej? - zapytała Magda, rozwijając paczuszkę z jedzeniem i podsuwając kromkę z mięsem Kubie. - Chyba niedaleko, ale ja tak dobrze tej okolicy nie znam - przyznał Piotr. - A gdzie ona jest, ta puszcza? - Tam... - Piotr niezbyt pewnie pokazał kierunek ręką. Rozwidniało się. Poranna zorza zlewała się z szaroróżowym oparem dymu i ognia, stojącym nad miastem, a w pierwszych promieniach słońca języki pożarów i błyskawice wybuchów pokrywały niebo smugami drgającej czerwieni. Ruszyli dalej. Powoli, noga za nogą. Przez rzedniejące drzewa Piotr dostrzegł jakieś domy rozrzucone wśród piaszczystych poletek, kęp sośniny i wydm porosłych lichą, brązowawą roślinnością. Po tych wydmach właśnie poznał, że idą w dobrym kierunku. Był tu kiedyś, już dawno temu i pamiętał, że przez piaszczyste wydmy prowadzi droga do Kampinosu. Niepewnie podchodzili do pierwszych zabudowań. Trwał tu jeszcze nocny spokój, aż dziwny po niedawnej strzelaninie w walczącym mieście. Tu jakby w ogóle i nie było wojny, Niemców, powstania. Ale mogły to być tylko pozory. I dlatego Piotr kazał Magdzie i Kubie przywarować pod jedną z wydm i czekać, sam zaś poszedł zasięgnąć języka. Zdjął opaskę, rewolwer ukrył pod letnim płaszczem, przybrał minę obojętną, spokojną. I krok miał także niespieszny, spacerowy. Zerknął do jakiegoś obejścia. Było cicho. Tylko z obory dolatywało nauczenie krowy. W sąsiedniej zagrody gospodarze już się widocznie pobudzili, bo słychać było głośne rozmowy, polskie. Piotr spojrzał uważnie na ziemię. Nie zauważył niczego podejrzanego. Ani śladów opon samochodowych, ani głębokich rowków po gąsienicach czołgów, ani nawet odcisków żołnierskich butów. Nieco go to uspokoiło. Od granic miasta, od ostatnich posterunków niemieckich i powstańczych, było dobre kilka kilometrów, puszcza niedaleko, a w niej być może partyzanci - pewnie więc Niemcy woleli się tu nie zapuszczać. Chłopiec oparł się o parkan, namyślając się, co ma robić dalej, gdy z domu wyszedł niemłody już człowiek, w samej koszuli, wypuszczonej na spodnie, bez butów. Palił skręconego z bibułki papierosa, spoglądał to na niebo, to w kierunku miasta. Dojrzał Piotra, podszedł do płotu bez słowa i po cichu zapytał: - Z Warszawy? - Tak - skinął głową chłopiec. - Z powstania? Jak tam? Biją szkopów? - Niezupełnie z powstania... Owszem biją, ale i oni się trzymają. - A pewnie. Co to, Niemiec orzech laskowy, żeby go tak wziąć i zgnieść! Syna mam w Warszawie, może już nie żyje... - E, dlaczego? - Piotr udał niefrasobliwość. - A gdzie on był, w jakiej dzielnicy? - No, niedaleko stąd, na Żoliborzu... Tam Niemcy; od razu podobno uderzyli, z pierwszych godzin... A ty dokąd? Do leśnych? - Może... a są? - Co by nie miało być. Są. Na Warszawę chcą; maszerować, zbierają się... A ty może z getta? - Nie. Przecież getta dawno nie ma. - W każdym razie uważaj, bo jak tylko droga ze wsi skręca do puszczy, tam jest policyjny posterunek. Komendant nie Polak, Niemiec z Łodzi. Przed wojną służył w policji, a teraz, chociaż niby udaje, że on polski policjant, ale pies z niego. Na Żydów szczególnie zawzięty. Niejedno tu już dziecko żydowskie rozwalił, chociaż go policjanci prosili: komendancie, zostaw go, niech żyje chudzina... Ale gdzie tam, widać, zabijać lubi... Pogadali jeszcze o tym i o tamtym, wreszcie Piotr pożegnał się i okrężną drogą wrócił na wydmę, skąd zabrał Magdę i Kubę. Ruszyli traktem ku puszczy. Nim jednak zdołali osiągnąć jej skraj, z zarośniętego chaszczami rowu wyskoczyli mężczyźni w granatowych mundurach polskiej policji i okrzykiem: „Ręce do góry!” zatrzymali naszą trójkę. Do Piotra podszedł chudy policjant w stopniu starszego sierżanta. Popatrzył złośliwie dużymi bladymi oczami i powiedział: - Żydki? - O rany, tacy my Żydzi jak pan Hiszpan! - palnął Piotr. - Ty! - wrzasnął policjant. - Mordę w kubeł i zęby w garść! Coście za jedni? - Widzi pan przecież. A co, na spadochroniarzy wyglądamy? - Masz tupet, szczeniaku! Spadochroniarze nie spadochroniarze, ale ten mały na pewno Żyd, co? No, gadaj! - Już mówiłem, że nie - z udaną pewnością siebie odpowiedział Piotr, patrząc pogardliwie na sierżanta. Zauważył, że pozostali policjanci trzymali się na uboczu, nie kwapiąc się do jakiegoś działania i dość ponuro spoglądając na swojego szefa. - No a jaki masz na to dowód, smarku piegowaty? Piotr aż spurpurowiał z wściekłości. Jednocześnie z żalem uświadomił sobie, że wpadli w głupią pułapkę. A ów gospodarz ostrzegał go przecież! - Gdybym nie był smarkiem - oświadczył, gotując się w sobie i mocno akcentując słowa - to dałbym panu dowód, w dolarach. Ale czy smark może mieć dolary? - A co, masz? - Może i mam... - mruknął Piotr, szykując się do walki, gdyby policjant zamierzał go rewidować. Ale ten albo coś wyczuł w napiętej postawie chłopca, albo nie był pewien swoich podwładnych, dość że niespodziewanie ugodowym tonem oświadczył: - Pokaż no ten swój skarb... No, opuść łapy i pokaż dolary... A uważać na niego! - rozkazał policjantom. Piotr leniwie sięgnął do kieszeni, wymacał zwitek dolarów, a pod nim zaszytą w kieszeni instrukcję dla Maćka. Wyciągnął jeden banknot i pokazał komendantowi. - Jak nas pan wypuści, to będzie pan bogatszy o ten zielony papierek. - I dodał lekceważąco: - Starczy? Tamten łapczywie popatrzył na dolary. - Dawaj! Chłopiec podał mu pieniądz i kiwnął głową na Magdę z Kubą, żeby szli za nim. Ale policjant zatrzymał ich z wrzaskiem: - Ty, stój! Dziewczyna i ty, wynocha! Karaluszek tu zostanie! Może on i nie Żyd, ale brunet, więc na wszelki wypadek... - nie skończył zdania. Piotr kątem oka dojrzał pełne niechęci i pogardy spojrzenia, jakie policjanci rzucali na swego szefa, więc zdecydował się błyskawicznie i wysunął spod płaszcza rewolwer... gdy wtem padł strzał. Strzelił któryś z policjantów. Komendant chwycił się za ramię i zwalił na ziemię. - Dosyć się ta swołocz z dziećmi nawojowała, ale nie możemy go tak zostawić, niech pan... - policjant, który to mówił zawahał się, a potem dokończył - ...niech pan postrzela trochę w powietrze... My też... Powiemy, że starcie było z partyzantami. Piotr nie miał ochoty marnować naboi, ale wystrzelił kilkakrotnie w górę. Policjanci robili to samo, oddalając się przy tym coraz bardziej, aż skryły ich wysokie zarośla. - Dobra, ale dolarów temu draniowi nie zostawię! - Piotr pochylił się nad leżącym i wyciągnął mu z zaciśniętej dłoni banknot. - Żyje? - zapytała Magda. - Żyje, po łapie tylko dostał, ale przecież nie będę go dobijał... - Popatrzył w stronę, gdzie zniknęli policjanci i coś przez chwilę rozważał. Może pomyślał, że wrócą tu, by zemścić się do końca na tym łotrzyku. Zabrał mu broń, mówiąc do Magdy: - Jeśli trafimy na partyzantów, to im się przyda. A teraz walimy naprzód! Pobiegli w stronę pierwszych rzędów drzew. Kiedy już weszli w las, usłyszeli za sobą suchy, krótki wystrzał. Piotr kiwnął głową, jakby stało się to, czego się podziewał. Magda spojrzała na niego pytająco. Pokazał ręką za siebie, tam gdzie zostawili rannego zdrajcę. Puszcza, początkowo niezbyt gęsta, stawała się, w miarę jak się w nią zagłębiali, coraz ciemniejsza, drzewa tworzyły zbite ściany, pod którymi kłębiły się młode zarośla, a krzewy i wysokie trawy porastały małe, rzucone tu i ówdzie polanki. Z daleka słychać było odgłosy walki; głucho huczały armaty, ściszone serie broni maszynowej brzmiały jak równomierne stukanie wielu maszyn do pisania, czasem rozlegał się gwizd spadających bomb i warkot samolotów. Piotr popatrzył krytycznym okiem na Magdę i zmęczonego Kubę. Kazał im zdjąć obuwie. Początkowo Magda opierała się udając, że nic ją nogi nie bolą, ale w końcu ustąpiła. Gdy zaczęli iść na bosaka, tempo marszu od razu wzrosło. Piotr co jakiś czas spoglądał na niebo, błękitniejące nad czubami drzew, i według słońca określał kierunek, w jakim powinni się posuwać. - Myślisz, że spotkamy partyzantów? - zapytała w pewnej chwili Magda. Piotr niewyraźnie pokręcił głową i po namyśle powiedział: - O rany! Nie o partyzantów chodzi, ale o to, żebyśmy jak najprędzej znaleźli się w naszych okolicach. - To daleko? - I jeszcze jak! - roześmiał się Piotr. - Musimy zatoczyć takie koło - wykonał szeroki ruch ręką - żeby wyjść na szosę do Łodzi. Stamtąd dojdziemy do kolei, potem pociągiem do Skierniewic czy Tomaszowa Mazowieckiego i tak, jakoś się dostaniemy do Skarżyska. Znam tę, trasę. Ze dwa razy nią jechałem, żeby się nie dać złapać w Radomiu. Wiesz, wtedy kiedy codziennie były tam łapanki. - A myślisz, że pociągi chodzą? - Zobaczymy. Co nam przyjdzie teraz z myślenia? Przecięli wielką polanę, zarosłą wysoką trawą. Nagle Piotr przystanął i ukląkł. Uważnie badał jakieś ślady. Przeszli kilka kroków i chłopiec znowu pochylił się nad ziemią. Trawa była zgnieciona, miejscami bardziej, gdzieniegdzie ledwo, ledwo. Tu i ówdzie leżał nawóz koński. Piotr zastanawiał się chwilę. - Zdaje się, że niedawno, może z godzinę temu, przejeżdżał tędy patrol na koniach. Czterech, no, najwyżej pięciu konnych. Zrobili jeszcze z pół kilometra lasem, gdy Piotr ponownie się zatrzymał. - Czujesz? - zapytał Magdę, wciągając głęboko w nozdrza powietrze. - Coś jakby swąd... - Dym z ogniska. Palą sosnowymi gałęziami. Ostrożnie posuwali się w kierunku, skąd dochodził coraz wyraźniejszy zapach palonych gałęzi. Skradając się wśród gęstych jałowców, dotarli do miejsca, gdzie las już był znacznie przerzedzony i przechodził w podłużną nieckę, pełną piaszczystych wydm. Na znak Piotra stanęli ukryci wśród chaszczy. Chłopiec pokazał dłonią w prawo. Ledwo widoczny zza zarośli, stał wartownik. Kilkadziesiąt metrów w lewo - drugi. Byli więc koło obozu. Istotnie, kiedy się przesunęli bardziej do przodu, zobaczyli w niecce kilkudziesięciu ludzi, tlące się ogniska i konie spasające rzadką w tym miejscu trawę. - Nie strzelać! - zawołał Piotr w kierunku partyzantów. - My swoi. Uczynił to w samą porę, bo już, mimo całej ostrożności, spostrzegli ich wartownicy i wymierzyli na nich karabiny. Po chwili wszyscy troje znajdowali się w obozie, otoczeni przez partyzantów. Podszedł młody oficer, o surowej, smutnej twarzy. Wypytał ich dokładnie o wszystko. - Maćka znam - mruknął. - Dobry dowódca... Macie dla niego instrukcje? - Tak. Ustne - zastrzegł się na wszelki wypadek Piotr. - Ma uderzać na Niemców na tyłach... I inne oddziały też. - Hm - znowu mruknął oficer. - A my dzisiaj otrzymaliśmy rozkaz z Warszawy, żeby uderzać na miasto. Wszystkie grupy. Z Kieleckiego również. Na pewno zmieniło się od momentu, kiedy dawano wam rozkazy... Możecie już Maćka nie spotkać. Lepiej zostańcie tutaj. My czekamy tylko na drugi szwadron i wyruszamy. Przydałbyś się nam, chłopcze. Umiesz sobie radzić na koniu? - Umiem - potwierdził Piotr. - Ale musimy wykonać zadanie. Rozkaz to rozkaz. Oficer pokiwał głową. Wyciągnął z kieszeni plan Warszawy, rozłożył na ziemi i powiedział do Piotra: - Pokaż mi dokładnie, którędy szliście, gdzie spotkaliście Niemców i gdzie jest ta luka, przez którą udało wam się uciec. Piotr wpatrzył się w mapę swojego rodzinnego miasta, które tylekroć już opuszczał, ale nigdy w takiej sytuacji. Czuł jakiś dziwny żal, dławił go smutek, miał przeczucie, że jeśli kiedyś tam wróci, miasta już nie będzie. To wrażenie potwierdzał rosnący daleko na wschodzie słup dymu. Wydawało się, że ciągle rośnie i rośnie, że obejmuje całe niebo nad Warszawą. - Tędy szliśmy na początku - pokazał palcem ulicę żoliborską. - O, a tutaj były te puste wille... Tu skręciliśmy i w tym miejscu, tak, tu - przycisnął palcem mapę - kwaterowali Niemcy, a naprzeciw była ta przerwa między domami... Oficer popatrzył na chłopca. Położył mu dłoń na głowie. - Chciałbyś tam z nami pójść, prawda? Piotr tylko skinął głową i połknął łzę, która na przekór jego staraniom napłynęła i gorzko zasmakowała w gardle. - Ale muszę być jak najszybciej u Maćka. - Rozumiem. Może się jeszcze spotkamy. Jak się nazywasz? - Piegowaty. - To twój pseudonim? Trochę piegów rzeczywiście masz... - przez twarz oficera przemknął uśmieszek, ale zaraz odwrócił się od chłopca, bo wartownicy meldowali zbliżanie się drugiego szwadronu. - No cóż, bądźcie zdrowi, my ruszamy za chwilę. Trzymajcie się tego kierunku - wskazał ręką na kępę sosen na horyzoncie - to najbliższa droga do kolei... i nie zapomnij zabrać broni - wskazał pistolet po policjancie, który Piotr położył na ziemi. - To dla was - powiedział Piotr, leciutko drżącym ze wzruszenia głosem. - My mamy swoją - odchylił połę kurtki. - Dziękuję, chłopcze. Przyda się. A gdyby kiedyś wypadła okazja, pytaj o porucznika Smutnego. Zza wrzecionowatych jałowców wyjeżdżali konni, dołączając do czekających partyzantów. Zaczęły krążyć rozkazy. Sprawdzano broń, uprząż. Zaprzęgano konie do taczanek, na których umocowano ciężkie karabiny maszynowe. Szwadrony formowały się do czekającego ich boju. Już stojąc na przeciwległym brzegu niecki Piotr, Magda i Kuba widzieli, jak wznosząc tumany pyłu, ostrym kłusem wjeżdżał na wzniesienie pluton za plutonem, jak podskakiwały taczanki, aż wreszcie długi wąż konnicy wpełzł do lasu. - Idziemy - szepnął Piotr, jakby czuł, że w tym momencie nie należy mówić głośno. Późnym popołudniem dotarli do Grodziska. Odchodził stąd pociąg do Żyrardowa, złożony z kilku, wagonów towarowych i osobowych, pamiętających jeszcze chyba poprzednią wojnę. Piotr ze swoją trzódką wepchnął się do towarowego, wypatrzył trochę miejsca na ławie z surowego drewna i usadowiwszy Magdę z Kubą, sam stanął przy nich. Podróżni nie zwracali na nich specjalnej uwagi. Mówili o powstaniu. Każdy dodawał coś od siebie i z tych opowieści wynikało, że albo powstańcy już wygrali, albo że właśnie nadchodzą radzieckie wojska i nadlatują alianckie samoloty, albo też, że Warszawy już nie ma i nad spalonym miastem panują niepodzielnie Niemcy. Piotr wiedział, że nie jest ani tak dobrze, ani tak źle, ale wolał nie wtrącać się do rozmowy. W Żyrardowie wcisnęli się do zatłoczonego pociągu, który szedł na Tomaszów, a ledwie to zrobili, lokomotywa gwizdnęła, szarpnęła i pociąg kołysząc się ruszył naprzód. Późnym wieczorem dotarli do Tomaszowa. Mieli znowu szczęście, bo pociąg do Skarżyska stał już na torach. Większość wagonów zajęli jednak Niemcy, a te nieliczne dostępne Polakom były tak zapełnione, że i szpilki wepchnąć by się nie dało. Ludzie stali też na stopniach, nie reagując na prośby polskich konduktorów i pogróżki Niemców. Piotr kręcił się bezradnie, aż zobaczył, że na peron wychodzi dyżurny ruchu, żeby dać znać do odjazdu. Wtedy zdecydował się i wskoczył do najbliższego wagonu niemieckiego, wciągając za sobą Magdę i Kubę. Korytarz był tu pusty. Tylko w przedziałach siedzieli Niemcy, przeważnie żołnierze i podoficerowie z różnych jednostek. Cała nasza trójka cichutko przysiadła koło wejścia, starając się nie zwracać niczyjej uwagi. Pociąg szarpał na rozjazdach, wreszcie wyjechał na prosty tor i toczył się powoli w mroku. Lokomotywa gwizdała ciągle i Piotr miał wrażenie, że naokoło czai się coś groźnego, że za chwilę zdarzy się coś niesamowitego. Z troską spoglądał to na Magdę, to na Kubę, który spał z otwartą buzią, trzymając głowę na kolanach dziewczynki. Wtem pociąg zaczął hamować. Po wagonach przeleciał zgrzyt i rozległy się jakieś głośne słowa, powtarzane raz po raz. W drugim końcu wagonu trzasnęły otwierane drzwi, wszedł niemiecki konduktor, świecąc latarką osłoniętą niebieskim papierem. Otwierał przedział po przedziale, coś szybko mówiąc. - Czego on chce? - spytała zaniepokojona Magda. - Nie słyszę. - Mówi, że wjeżdżamy w bandycką strefę i że trzeba mieć broń przygotowaną do strzału - wyjaśnił Piotr. - To chyba niedaleko Skarżysko? - E, jeszcze kawał drogi, ale już się zaczynają nasze lasy... - To fajnie! - Zobaczymy... - mruknął Piotr. Tymczasem pociąg znowu ruszył. W przedziałach zapanował ruch. Niektórzy żołnierze wychodzili na korytarz i z bronią w ręku stawali przy oknach. Do dzieci zbliżył się niespodziewanie polski kolejarz. - Chodźcie ze mną, tylko prędko! - Przeprowadził ich spiesznie do wagonu pocztowego, mrugnął okiem do kolegi i powiedział: - Kładźcie się spać, tam, w kącie za workami. Piotr zdążył już zasnąć, gdy z korytarza sąsiedniego wagonu doleciały ostre głosy. Szła „sztrajfa”, jak nazywano z niemiecka patrole policji, a także wojskowej żandarmerii polowej. Kontrolowano przedziały, sprawdzano dokumenty, żołnierzy i podoficerów. Piotr, rozbudzony, zorientował się z odgłosów, że Niemcy spodziewają się partyzanckiego napadu. Ale aż do Skarżyska panował spokój . Tak głęboki, że Piotr usnął na dobre. Obudziło go potrząsanie. Stał nad nim kolejarz i uśmiechając się mówił: - No, wstawajcie! Już Skarżysko. Dalej ten pociąg nie idzie! Umykajcie! Piotr podziękował serdecznie, wyskoczył z wagonu. Za nim Magda i Kuba. Była jeszcze noc, ale na wschodzie pojawiło się już nad lasami różowiejące pasmo nieba. Piotr zerknął na zegar stacyjny, porównał ze swoim. Była prawie druga. Żaden pociąg nie szedł w stronę osady, a piechotą byłoby za daleko dla zmęczonych dzieci. Piotr zastanawiał się, co ma dalej robić, gdy uwagę jego zwrócił metaliczny chrzęst po drugiej stronie torów. To zajeżdżały czołgi. Ich masywne korpusy znaczyły się żółtawoszarymi plamami. Ustawiały się jeden koło drugiego jak czekający na pociąg pasażerowie. Chłopiec zaczął je liczyć. Było ich razem około stu. Potem zapadła cisza, przerywana gwizdem manewrujących lokomotyw. Wyszli przed stację. Samotna dorożka sterczała na podjeździe. Dorożkarz spał kiwając się na koźle. Piotr szarpnął go za rękaw. - Zawiezie nas pan? - podał nazwę osady. Dorożkarz przyglądał mu się nieufnie. - A masz czym zapłacić? - Mam. - A przepustkę nocną masz? - Nie musimy jechać przez miasto. Skręci pan na szosę, a potem przez Rejów, boczną drogą... - Ale to przez las... - O rany! - wybuchnął Piotr. - Lasu się pan boi, a może nas? - Was i chrabąszcz by się nie bał! No, jazda, pojedziemy, tylko dawaj forsę na rękę, żadnych zaliczek, wszystko! - Piotr wysupłał pieniądze. Wsiedli, dorożkarz zaciął konia i ruszyli najpierw stępa, a później kłusem, żeby jak najprędzej minąć skrzyżowanie, na którym wystawali często żandarmi, kontrolując przechodniów i furmanki. Zaraz za skrzyżowaniem skręcili w boczną drogę. Na niej poczuli się już bezpiecznie. Zbliżali się do położonej blisko drogi wsi, gdy Piotr wstał nagle i położywszy dłoń na ramieniu dorożkarza, powiedział: - Niech pan stanie! - Bo co? - Bo tam są Niemcy... - Jacy znowu Niemcy? - Nie wiem jacy, ale są, słyszę. - To ty masz dobry słuch. Dorożka zatrzymała się. Od strony wsi dobiegła ich wrzawa, porykiwanie bydła, krzyki, lamenty. Póki dorożka jechała, tupot końskich kopyt zagłuszał odległe hałasy, teraz jednak w ciszy nadrannej brzmiały one coraz wyraźniej. - Znowu rekwirują - mruknął pod nosem dorożkarz. - Co robimy? - Jedziemy! - Jak to, koło wsi? - Koło wsi, inaczej przecież nie można. - Ja tam nie jadę! - Jedziemy! - cicho, ale groźnie powiedział Piotr, przystawiając do pleców dorożkarza lufę rewolweru. Tamten aż jęknął z wrażenia: - Myślałem, że wy naprawdę dzieci... - Ruszył. - Szybciej! - zawołał Piotr. Droga koło wsi lekko skręcała, prowadził od niej boczny trakt do zabudowań. Tam, na zbiegu dróg, mogli stać Niemcy. Piotr szarpnął dach dorożki, podniósł go tak, żeby zasłaniał wnętrze, sam przesiadł się na przednią ławeczkę. Koń przypomniał sobie chyba swoje dobre, młode czasy, bo kłusował jak źrebak, aż cała drynda podskakiwała to w jedną, to w drugą stronę, grożąc wywróceniem. Pędem zajechali do rozwidlenia. - W lewo! - nakazał Piotr. - Tam jest leśna droga! Dorożkarz posłusznie skręcił. Objął ich wielki, lekko szumiący las. Piotr poczuł się w nim bezpieczny. Przejechali tak przeszło kilometr. Robiło się coraz jaśniej, zapowiadał się piękny dzień. Słońce złociło pnie drzew. Rzucało migotliwe plamki na ziemię. - Stój! - rozległo się niespodziewane wołanie zza drzew i na dukt wyskoczyli partyzanci. Piotr od razu poznał ludzi Maćka. Po kilku minutach stał już przed swoim dowódcą, zerkając na zaskoczoną minę właściciela dorożki i uśmiechając się mimo woli. - Piegowaty melduje się po wykonaniu zadania! - zaraportował służbiście. - Plutonowy Piegowaty - sprostował Maciek. - Gratuluję! Wiem, że wybuchło powstanie. Stary was odesłał, tak? Macie wiadomości? Przyjął od Piegowatego i Magdy identyczne zresztą w brzmieniu instrukcje na bibułkach, wysłuchał dokładnie sprawozdania Piotra, wreszcie powiedział: - Przybyłeś w samą porę. Za kilka godzin mieliśmy ruszyć w kierunku Warszawy, razem z całą dywizją. - Ale... - zająknął się Piotr - Warszawie trzeba pomocy... - Tak. Uderzymy na początek na ten transport czołgów. Doniesiono mi już o nim. Ma być skierowany dziś wieczór na Warszawę. Nie dojdzie! Zawołał w stronę szałasów, rozstawionych pod drzewami. Z jednego z nich wyskoczył Adam i na widok Piotra aż klasnął w dłonie: - Jest z powrotem nasze piegowate szczęście! Cześć! Długoście w stolicy nie zabawili... - Budź Zagłobę! - Maciek nie pozwolił im na długie powitanie. - Trudno, nie wyśpi się i tym razem. Niech bierze swoich ludzi i jedzie na wieś, trzeba wypędzić Niemców rekwirujących bydło. Reszta gotować się do marszu. A wy, spać! - Kiedy ja jestem wyspany... - zaczął protestować Piotr. - Oj, Piegowaty, Piegowaty - westchnął Maciek - kiedy ty się nauczysz dyscypliny? Dokąd ja cię teraz karnie odeślę? A kiedy piesi i jezdni opuszczali obóz, w którym została jedynie niewielka grupka ochrony, Piotr spał już twardo obok Magdy i małego Kuby. Obudził się, gdy znowu nadeszła noc. A z nią, gdzieś od Skarżyska, nadleciał odgłos wybuchów, potężnych eksplozji i strzałów. Piotr wyszedł przed szałas. Zobaczył ze zdumieniem dorożkę. Podszedł bliżej. Dorożkarz popatrzył na niego z wyrzutem i powiedział: - Trzeba było od razu powiedzieć... Teraz to i ja już tu zostanę. - Sięgnął do kieszeni i podał chłopcu pieniądze. - Od takich jak ty nie biorę! TAJEMNICZE PRZEJŚCIE Ciepłe sierpniowe słońce rzucało ukośne promienie na stare Kamieniczki sandomierskiego rynku, różowiło fasadę domu Ossolińskich i mury ratusza. Płynąca w dole pod miastem i szeroko rozlana Wisła nabierała srebrnego kolorytu. Na tę rzekę, spokojną, wygładzoną, spoglądał siwy staruszek, podnosząc w górę mały kieliszek wiśniowej nalewki. - Proszę pięknie, proszę, naleweczka smaczniutka, wystała dobrze - mówił przepijając do rozpartego w trzcinowym fotelu Zagłoby i siedzącego opodal Adama. - Zagrzewa stare ciało, myśli lepiej pracują... - Co prawda, to prawda, panie magistrze - zgadzał się Zagłoba, pociągając tęgo nalewkę - nikt od farmaceutów lepiej takiej wódki nie zrobi... Słyszałem, że potężne lochy biegną pod miastem? Prawda to? - O, są tu lochy, są! Pod całym miastem biegną, a powiadają ludzie, że i pod Wisłą... Nie jest to, panowie, wykluczone. Legenda mówi, że jedna burmistrzanka, kiedy Tatarzy oblegali gród sandomierski, z tamtej strony Wisły atakując, na tatarską stronę przeszła, samego ich chana w sobie rozmiłowała, powiedziała mu, że od mieszczan wiele cierpień doznała i że przez zemstę gotowa jemu drogę do miasta pokazać, tymi właśnie, pod Wisłą biegnącymi, lochami. I chan dał się, panowie, na to nabrać, z całym wojskiem zeszedł w lochy, ale na wszelki wypadek burmistrzankę wziął ze sobą. A kiedy już byli w połowie drogi, pod rzeką, mieszczanie, świadomi wszystkiego, otworzyli śluzy. Do lochów woda się wdarła i potopiła Tatarów z samym chanem na czele. Ale i burmistrzanka zginęła. Bohaterską śmiercią, panowie, za swoje miasto, za kraj. Lochy te kupcy później na składy przeznaczyli. A teraz zawalają się powoli, za lat dwadzieścia całe miasto w nie zleci. A idą one tak, że pod samym rynkiem się krzyżują, jeden pod rzekę biegnie, ale czy przebiega na drugi brzeg, nikt nie wie, bo jakąś ścianą się kończy. Drugi, którym można aż pod zamek podejść, gdzie teraz Niemcy siedzą, bierze początek na skarpie. Otwór niby niewidoczny, ale kto wie, bez trudu go znajdzie. - Tak, tak - sentencjonalnie mruczał Zagłoba, rozmarzony słodką nalewką i słonecznym ciepłem. - Tak, tak... Miłość różnymi sobie chadza drogami. Ot, nasz Piotr chociażby, dziewczyna się w nim jedna zakochała, choć on jeszcze dzieciak piętnastoletni... - Niedługo będę miał szesnaście, dziesiątego października, czyli za dwa miesiące... - dobiegło spokojne stwierdzenie z drugiej strony werandki, która wychodziła częścią na miasto, a częścią na stromą wiślaną skarpę. Tam właśnie, na barierce obok Magdy, siedział Piotr, niby to wpatrując się w piękny pejzaż, ale niczego z rozmowy starszych nie przepuszczając. - No dobrze, będziesz miał te swoje szesnaście - zniecierpliwił się Zagłoba. - Zdrowie, panie magistrze, o czym to ja mówiłem? - O dziewczynie... - Właśnie, więc zakochała się w chłopaku pewna córka młynarza, folksdojcza, i żeby się chłopakowi przypodobać, przyłączyła się na własną rękę do pewnej akcji... No i wpadła w ręce gestapo. Nie jest to historia identyczna z tą, którą pan magister, nam opowiedział, ale także o miłości. - I co, zabili tę dziewczynę? - zainteresował się aptekarz. - E, szczęśliwie nie... Ojciec ją jakoś wydobył i wysłał gdzieś w świat, a nasz bohater na wszelki wypadek zmienił miejsce zamieszkania... - Ona to zrobiła nie z żadnej miłości - ponownie rozległ się głos Piotra - tylko dlatego, że nie chciała być Niemką! - Możliwe i to, całkiem możliwe... - prychnął Zagłoba. - Mało to razy sumienie się w grzesznikach budzi? - A pan, krewniak młodzieńca? - zapytał staruszek. - Dziadek - bez wahania stwierdził Zagłoba - tylkom w jego wieku nad podziw był piękny, od niego wielokrotnie urodziwszy, a mądry jaki, ho, ho! - To te lochy pod zamek wiodą? - spytał niespodziewanie Piotr. Zagłoba zerknął na niego podejrzliwie, jakby chciał powiedzieć: A co ten tam znowu knuje? Aptekarz zaś, wysączywszy do dna kieliszek, mruknął: - Powiadają, powtarzam, że i pod zamek i nawet aż do samego zamku są przejścia... Ja nie chodziłem... To, co wiem, to słyszałem od ludzi. Umilkli nagle, bo od dołu, znad brzegu Wisły, zarośniętego gęstą wikliną, doszła ich chaotyczna strzelanina. Piotr wychylił się za balustradę i na pytania Zagłoby machał niecierpliwie ręką, jakby oganiał się od muchy. Pod skarpą przedudniły kroki. Najpierw pojedynczego człowieka, potem kilku naraz. Znowu posypały się strzały. Piotr nie odwracając się, powiedział: - O rany! Ale cuda, Niemcy Niemca gonią! - Ojej - zmartwił się aptekarz - na pewno zwalą wszystko na Polaków... Jak nawet między sobą mają spory, to i tak my płacimy... - Może to nie Niemiec... Może przebrany? - wyraził przypuszczenie Zagłoba, nie opuszczając swego miejsca w fotelu. - Może - zgodził się Piegowaty - ale jakbym tego człowieka już widział... Tylko gdzie? - E, co tam na taką odległość poznasz... - Piotr pozna - oburzyła się Magda - on ma rysie oczy. - No, twarzy nie dojrzałem, ale sylwetka znajoma... - zastanawiał się głośno Piotr i nagle klepnął się pięścią: - Osioł jestem! - Zgoda - wtrącił Zagłoba. - Nie, naprawdę jestem osioł... Ja go widziałem jednego razu we wsi. Miałem wtedy iść do obozu... Jak była ta draka z Kmicicem, wie pan? To musi być Niemiec. Zagłoba zerknął na aptekarza i zwrócił się do Piotra: - Na pewno ci się wydawało i wtedy, i teraz... I czyś ty zupełnie zgłupiał, żeby do dziadka „panie” mówić?... No, gdzie ten Niemiec? - zapytał po chwili. - A właśnie, żebym to wiedział. - Przecież patrzyłeś cały czas. - Patrzyłem i nagle mi przepadł... Ktoś strzelił, jakby z krzaków na skarpie, słyszeliście, taki pojedynczy strzał, ci, co gonili, stanęli, a tamten znikł. Jak pod ziemią. Może w lochach? - A może, może... - sennie powiedział aptekarz. - Lochy tu są wszędzie. - Musiałeś gadać o Kmicicu i obozie? - skarcił Piotra Zagłoba, gdy już pożegnali się z aptekarzem i cichą uliczką szli w stronę, gdzie kończy się miasto. - O wa, przecież to nasz człowiek... - Nasz, nie nasz, a wiedzieć za dużo nie musi. Co to, zamiast języka masz konika polnego, co ci skacze? - Sam pan lubi sobie pogadać... - Ej, Piegowaty, tylko się nie kłóć, bo cię zaraz wydziedziczę z całego majątku i zostaniesz goły, nie jak turecki święty, ale jak nasz, polski, który, jak wiadomo, jest teraz ze wszystkich świętych pańskich najbiedniejszy. A ja, jak gadam, to tylko dla forteli, których mam w głowie więcej niż mrówek w lesie i bez mówienia rozum by mi wyżarły! A o tajemnicach nigdy nie mówię... - Zawsze pan postawi na swoim, o rany... - westchnął Piotr. - Masz mi mówić dziadku! - ponownie skarcił go Zagłoba. - Tak, nakrapiany, masz mówić dziadku i dygać - wtrącił milczący dotąd Adam. - Dygać to ja będę - oświadczyła Magda i wykonała bezbłędny dyg na samym środku uliczki, mówiąc przy tym: - Ładnie, kochany dziadku? - Ładnie, Magdziu, tylko niech mi ten wisus się tak nie stawia jak płot przy zagrodzie, bo i rozumem, i wiekiem mi ustępuje i powinien mores znać! - Tak, dziadku - słodko szepnął Piotr, a oblicze brodacza rozchmurzyło się i rozjaśniło. - Coś ty tam jeszcze zobaczył? - niespodziewanie spytał po chwili Zagłoba, a Piotr, jak złapany na gorącym uczynku, zaczerwienił się tak, że nawet między piegami widać było rumieńce. Adam popatrzył na nich obu. - Ale dziadek to ma oko, nie przymierzając, jak pewna warszawska przekupka, która zawsze mi mówiła: Panie Adaś, pan jesteś za młody, żeby mi dwadzieścia złotych zamiast czterdziestu podawać, bo ja mam oko! - Ty mnie nie dziadkuj, bo ja ciebie do rodziny nie przypuściłem. No, Piotruś, coś jeszcze zobaczył? - A czy ja coś więcej widziałem? - Tylko mnie nie oszwabiaj, bo po twoim nosie poznałem, że coś tam jeszcze było. - No, było... Maćka widziałem... - Maćka!? Czyś ty oszalał, Piegowaty? Najpierw ci się przywidział jakiś znajomy Niemiec, potem Maciek... Przecież Maciek znajduje się dobre sto kilometrów stąd! Prawda, Adam? - Owszem, szanowny, znajdował się jeszcze trzy dni temu... - Przecież mieliśmy dla niego zdobyć opatrunki... Na jutro umówiliśmy się z aptekarzem, że Wanda je odbierze... - gorączkował się brodacz. - Widziałem Maćka - z uporem powtórzył Piotr. - To Maciek strzelał do tych goniących. - Koniec świata i trzęsienie rozumu - mruknął ze złością Zagłoba. - No, jeżeli on jest tutaj, to my powinniśmy o tym wiedzieć, jesteśmy przecież jego wysuniętą placówką... Dziwy i fatamorgana. - Przecież Maciek - dorzucił Adam - ma zadanie uderzać na Niemców to tu, to tam, żeby trochę odciążyć Warszawę i żeby inne oddziały robiły to samo, więc... - Nie bądź taki strateg! - przerwał Zagłoba. - Inne oddziały poszły na Warszawę i nad Pilicą je rozbito, to my dobrze wiemy, ale Maciek miał być w Kieleckiem, żeby odwrócić uwagę Niemców od tej dywizji idącej na pomoc powstańcom... Nic z tego nie rozumiem... - A co wczoraj przekazał aptekarz? - spytał Adam. Zagłoba spojrzał na niego zastanawiając się, czy odpowiedzieć, wreszcie machnął ręka i wyrzekł: - Bóg mnie skarżę za gadulstwo, widać u nas z Piotrem to rodzinne, ale powiem, bo skoro Maciek tutaj, to coś się kroi, jak bieliźniarce gatki, i może lepiej, żebyście wiedzieli, gdybym ja miał ducha oddać w walce z wrogiem... No, tylko nie parskaj mi tutaj, Piegowaty, boś nie koń, a jedynie osioł! - Więc co przekazywał aptekarz? - cierpliwie pytał Adam. - Dokładnie tyle: żniwa na wschód od zamku. - To od Ruskich? - A co? Z księżyca? Przecież aptekarz ma z Ruskimi kontakt. - No, to już wiemy... - ucieszył się Adam. - Co wiemy? Tyle wiemy, co moja kobyła, a ona tylko, że ma dostać żreć i nie bać się, kiedy strzelają. - Wiemy, że Ruscy coś szykują. - Odkryłeś, zdaje się, nową część świata, Adam, zupełny z ciebie Kolumb. To dlatego Maciek w ciągu paru godzin przeskoczyłby z oddziałem sto kilometrów? Przecież wiadomość dostał najwcześniej dziś rano, wczoraj przekazałem wiadomość Wandzie, ona posłała łącznika, a łącznik mógł dotrzeć dzisiaj. - O rany! Po co sobie tak głowę łamać, widziałem Maćka i tyle! - rzucił Piotr. - Gdzie powiedziano, że on tu musiał się zjawić z całym oddziałem? Może grupa dopiero idzie, a Maciek na przykład... - Urwał. Z naprzeciwka zbliżał się szybko wojskowy łazik. Podskakiwał na wybojach i grzechotał nieludzko, wzbijając gęsty tuman kurzu. Piotr wbił zdumione oczy w kierowcę. Wóz minął ich pędem i zniknął za zakrętem uliczki, zjeżdżając w dół, pod skarpę. - Tfu, do diabła! - klął Zagłoba, krztusząc się. - wariat, do czego mu spieszno? Do śmierci nagłej, do cholernego świętego Piotra, który teraz szwabów ustawia w kolejce po kartki na czyściec i piekło? Bałwan żandarmski, widzieliście, jak pędził? Tfuj, kurzu mi do gardła naleciało! Napiłbym się czego. - A pewno, jest okazja - uśmiechnął się Adam i zwrócił do Piotra: - E, ty, Piegowaty, co się tak oglądasz, jakbyś zobaczył łysą wiewiórkę, a nie zwyczajnego żandarma na łaziku? - Bo ja i tego żandarma znam... - Moje uszanowanie i dom wariatów, co to, wszyscy twoi znajomi w Sandomierzu sobie randkę umówili? - Zagłoba patrzył na Piotra trochę niespokojnie, nawet mu dłoń przyłożył do czoła. - Zimne - oświadczył ze zdziwieniem - a przysiągłbym, że się poparzę... Ty naprawdę znasz tego kurzliwego żandarma? Skąd? - Znam. Kiedyś w Warszawie... a potem koło Radomia... - Dużoś mi wytłumaczył! Porządny jakiś? - Chyba tak... - To i to dobre, że jak już masz przywidzenia, to ci się zjawiają sami porządni... - Nie mam żadnych przywidzeń! - obruszył się chłopak. - Dobra, dobra, tylko jak jeszcze przeleci mi nad głową czarownica z Łysej Góry na miotle ze swastyką, a ty powiesz, że to twoja szkolna koleżanka, to ja się, słowo daję, pogniewam. - Słusznie, dziadku - Magda znowu zrobiła śliczny dyg, mrugając przy tym do Piotra. Wyszli już za miasto. Zagłoba stanął na chwilę, zakaszlał, splunął i powiedział: - Ogromnie mnie ten kurz w gardle drapie... - Pociągnął nosem. - Słowo daję, że tu gdzieś niedaleko bimber pędzą! Rzeczywiście, po polu snuł się dziwny zapach ni to drożdży, ni to ziemniaczanego zacieru. Brodacz rozejrzał się dokoła, spostrzegł drewnianą szopę, położoną dość daleko od najbliższych zabudowań i osłoniętą zaroślami. - Czekać tu na mnie! - powiedział tonem rozkazu, a sam ruszył w stronę szopy. Po chwili był już z powrotem, bardzo z siebie uradowany; w ręce trzymał półlitrową butelkę i mruczał: - To diabły nie ludzie, zamiast mi dziękować, żem ich ostrzegł, bo cuchnie bimbrem tak, że nawet najbardziej zakatarzony żandarm poczuje, powiadają: dwadzieścia siedem złotych za litr! Wyobraźcie sobie: dwadzieścia siedem złotych za bimber! Boga nie ma! Widać jednak było, że musiał stargować cenę i przy okazji popróbować produkcji, bo głos miał dźwięczny, spojrzenie wesołe, a ruchy pewne siebie. Przeszli jeszcze z pół kilometra, minęli jakieś samotne zabudowania i sad owocowy, w którym czerniły się już dojrzałe jabłka, i zaczęli schodzić w głęboki jar prowadzący ku płaskim, jakby ściętym w połowie wzgórzom. Jarów takich, porosłych tarniną, krzakami jeżyn, sosnowymi i dębowymi drzewami, było tu wszędzie wiele. Niektóre łączyły się ze sobą, inne biegły równolegle, czasem zamykały je niespodziewanie strome ściany lasu, czasem przechodziły w okrągławe niecki o tłustym, lessowym podłożu. Nawet nocą było w jarach ciepło, duszno, bo nasycone słońcem długo przetrzymywały jego energię i gdy zapadał letni jesienny wieczór, stanowiły doskonałe naturalne schronienie. Właśnie w jeden z takich jarów zagłębili się nasi wędrowcy. Żegnały ich czerwone błyski kryjącego się za horyzont słońca. W jarze czekały konie, leniwie poszczypując trawę. Zagłoba klepnął po karku swoją kobyłę, z ciężkim sapaniem wdrapał się na jej rozrośnięty grzbiet. Inni także dosiedli koni. Magda znalazła się za plecami Piotra, trzymając się go kurczowo. Ruszyli stępa, pnąc się powoli ku górze. Wieczór zapadł szybko i Zagłoba, który nie znosił zbyt długiego milczenia, zauważył: - Zupełnie tu jak gdzieś w tropiku. Był dzień, nie ma dnia. Raz, dwa i noc! - Bo tu jest taki mikroklimat... - wyjaśnił Piotr. - A ty znowu skąd taki mądry? - Na przyrodzie uczyliśmy się z Magdą. Tu wiosna jest wcześniej, lato upalne i burzliwe... Opady gwałtowne... - A Niemcy naokoło! - uzupełnił brodacz, zły, że mu przerwano. Wyjechali na szczyt wzniesienia, z którego roztaczał się piękny widok. W dole płynęła Wisła, rozdzielając się na dwie odnogi, tworząc zakola i pętle. W mgiełce wieczornej czerniały wąskie pasma lasów, odcinając się od prostokątów łąk i pól, garbiły się wzgórza pocięte jarami, a tu i tam strzelały w górę wrzeciona włoskich topól. - Jak na włoskich obrazach - powiedział Zagłoba. - Za młodu, wiele lat temu, byłem w Urbino... Takie włoskie miasteczko. Nie dokończył, bo na przeciwległym brzegu rzeki, odległym od miejsca, do którego właśnie dojechali, o ponad dwa kilometry, coś zabłysło. Strzeliła w górę rakieta. Potem druga. - To chyba Rosjanie - zauważył Adam. - Albo nasze wojsko... - odburknął Zagłoba. Popędzili konie i te pokłusowały po zżętym polu w stronę lasu. Kiedy z niego wyjeżdżali, noc już zapadła na dobre. Znowu wpadli w głęboki jar, opuszczający się w dół, na tyły rzadko zabudowanej wsi. Zostawili konie w jarze, a sami, rozglądając się dokoła, poszli w stronę zabudowań. Uderzyła ich cisza panująca w niewielkim białym domu, w którym kwaterowali. Należał do wdowy po zabitym w 1939 roku sadowniku. Mieszkała tam z synem i matką. Pchnęli cicho drzwi wejściowe, z bronią w pogotowiu minęli pustą kuchnię i pierwszy pokój, wreszcie zatrzymali się w trzecim pomieszczeniu. I tu panowała pustka. Piegowaty pochylił się i w blasku ręcznej latarki skrupulatnie badał podłogę. Wyprostował się w końcu i rzucił: - O rany, zdaje się, że tu byli Niemcy. Podłoga zadrapana jest gwoździami od żołnierskich butów. - Nie może być! - krzyknął Zagłoba. - To może oni jeszcze gdzieś tu są? - A pewnie - uśmiechnął się Adam - pod podłogą, z myszami. Wtem coś skrzypnęło nad ich głowami. Piotr skoczył do drabinki i wdrapał się na stryszek. Po chwili wrócił prowadząc za rękę kilkuletniego chłopczyka z czarnymi włoskami. Za nimi dreptała siwa, przygarbiona staruszka. - Kuba schował się na strychu... - wyjaśnił Piegowaty. - Ale co tu się stało, proszę pani? - spytał Zagłoba. Staruszka zaczęła opowiadać, że najpierw, około południa, zajechał przed dom niemiecki samochód i wysiedli z niego trzej mężczyźni. Sądząc z opisu jeden z nich, oficer, był owym Niemcem, którego goniono w Sandomierzu, drugi to na pewno Maciek, a trzeci, kierowca, to chyba żandarm, z którym Piotr zetknął się kilkakrotnie. Staruszka mówiła dalej, że posłali Kubusia po Wandę, a potem długo z nią rozmawiali o lochach i oglądali jakieś stare papiery, które miał w teczce ów Niemiec. - Mówili o jakichś Rosjanach i Polakach, których trzeba uwolnić z więzienia w zamku, bo inaczej będą rozstrzelani, jak się zaczną żniwa... - Znowu te żniwa - westchnął Zagłoba. - Nic nie rozumiem! - Zaraz - powiedział Piotr - a co było potem? - Odjechali, a Wanda pobiegła do siebie. Zostawili tu teczkę, bo mieli jeszcze wrócić... Później zjawiła się policja niemiecka. Schowaliśmy się z Kubusiem na strychu i zabraliśmy teczkę. Policjanci przeszukali całe mieszkanie, ale jakoś o strychu zapomnieli... Więc zabrali córkę i poszli z nią do domu Wandy i ją też zabrali, a myśmy widzieli wszystko przez szparę. Baliśmy się ruszyć ze strychu i tak przesiedzieliśmy do tej pory. Staruszka zamilkła na chwilę, po czym przypominając sobie o czymś, dodała: - Teczka z planami została na strychu. Piotr znowu skoczył na strych i po minucie wrócił z teczką. Wyjęli z niej stare, pożółkłe plany, długo przyglądali się skomplikowanym liniom, kreskom i krzyżykom, aż wreszcie Zagłoba oświadczył: - To są sandomierskie lochy! Staruszka spojrzała na papiery i wtrąciła: - Są u nas tacy, starsi wiekiem, co powiadają, że nimi, het, do Warszawy dojdziesz i do Kijowa. Ja tam nie wiem... Ale do zamku dojść można na pewno. I ten Niemiec, oficerski, gdzieś plany lochów zdobył, najpewniej ichnie służbowe, a że człowiek widać temu hyclowi Hitlerowi wróg, a może on Polak z urodzenia, siłą do ichniego wojska wzięty, więc naszym przekazał, żeby więźniów ratować. - Ta droga prowadzi pod zamek - Piegowaty pokazał palcem. - A tu się rozdwaja, jedna wychodzi pewnie na podwórze, a druga na dolny korytarz... A ten krzyżyk może oznaczać wejście do samego więzienia... - A to? - Zagłoba oparł gruby palec na zakreślonym miejscu. - To chyba ten loch pod Wisłą - mruknął Adam. - Loch zasypany, więc go tak zakreskowano. - Hm - Zagłoba poświecił na tarczę zegarka. - Jest teraz prawie jedenasta. Wanda aresztowana, pani Kownacka też, Maćka nie ma... Co robimy, moi panowie? Zapadło milczenie. Każdy zadawał sobie w głębi duszy to samo pytanie: gdzie jest teraz Maciek? Czy wróci tutaj? Ale czekać na niego nie miałoby sensu. A jeśli działać, to jak? Wreszcie milczenie przerwał Zagłoba: - Wracamy do Sandomierza! Ty, Piotrze, zaprowadź Kubusia do rybaków nad rzekę, tam jeszcze będzie najbezpieczniej, a my przygotujemy wszystko do drogi. Czekamy na ciebie w jarze. Piotr wybiegł z Kubą. Poprosił rybaków o przetrzymanie chłopca i oddanie kartki, na wypadek gdyby ktoś szukał jego albo jego dziadka czy kuzyna. Na kartce nabazgrał w pośpiechu: „My, tj. dziadek, kuzyn i kuzynka, pojechaliśmy do apteki po lekarstwo. Zabraliśmy teczkę, żeby było w co włożyć”. - O tego małego to się nie martwcie - powiedział stary rybak o zbrązowiałej od wichru i słońca twarzy. - Niemcy jeszcze tu nie zaglądają, chociaż dzisiaj aresztowali paru ludzi na Podgórzu; cud, że was nie było. Ale powiedz - spytał markotnie - jak poznamy, że przyjdzie swój człowiek? Piotr wskazał malca. - Kuba pozna, prawda Kubuś? Ty pamiętasz, jak wyglądali ci trzej panowie, ci, co przyjechali pierwsi samochodem i zostawili teczkę? Kuba kiwnął czarną główką, ale w oczach miał wyraz przerażenia. Już się cieszył z przybycia przyjaciół, a tu znowu zostaje sam, u obcych ludzi. Stary rybak dostrzegł to, położył swą ciężką dłoń na głowie chłopca i powiedział: - U nas, mały, będziesz miał dobrze, zaraz do szałasu pójdziemy, w sitowie, nad Martwą Wisłę, tam i ogień sobie zadymimy, malutki, żeby jaki szwab nie spostrzegł i pośpimy zdrowo, bezpiecznie. Nie ma jak u rybaków, zresztą twoi niedługo wrócą. - Uśmiechnął się i zwrócił do Piotra: - Mnie się zdaje, że ja tych waszych krewniaków skądś znam... Piotr skinął głową, ścisnął rybakowi rękę, niezgrabnie pocałował w dłoń jego żonę, i co sił w nogach pognał do jaru. Po chwili pędzili już wszyscy ku miastu, zastanawiając się po drodze, co będą robić dalej. Zatrzymali się pod samym miastem, ukryli konie w wąwozie, a sami, ostrożnie, żeby nie natknąć się na Niemców, ruszyli brzegiem Wisły, a następnie skarpą do domu aptekarza. Zapukali cicho w drewnianą okiennicę, byle jak pociągniętą żółtą farbą. - Kto tam? - rozległ się zalękniony głos staruszka. - Pan prowizor puści... - zaczął Zagłoba, ale aptekarz już go poznał. Uchylił drzwi i wpuścił ich do sionki, nie zapalając światła. - Coś się szykuje - szepnął. - Aresztowanych jakichś przywieźli na zamek, na podwórzu ich trzymają. Podobno chodzą po celach i wybierają więźniów, szczególnie Rosjan... Egzekucja chyba będzie. - Nikogo u pana nie było? - zapytał Adam. - Nie. Tylko hydraulik przyszedł przed godziną, nasz człowiek. Oni tam na zamku przewody naprawiali, więc widział, co się dzieje, i przybiegł uprzedzić. Ale nie miałem jak dalej przekazać... Co teraz zrobimy? - Ba - mruknął Zagłoba - w tym właśnie cały sęk, panie prowizorze... I my myślimy, co robić. Strzelaniny żadnej już nie było? - A nie. Cisza. Tylko jakiś łazik zajechał pod skarpę, zaraz jak panowie odeszli, ktoś wskoczył i wóz odjechał... Nic więcej nie spostrzegłem, bo pędzili jak wariaci, zresztą oczy już marne... Piotr wszedł do pokoju, rozejrzał się, czy okna dobrze zasłonięte, podkręcił wyżej knot naftowej lampy. Z teczki wyjął plany podziemi, rozłożył je i zaczął uważnie przerysowywać na kartkę papieru. Zagłoba, rozmawiający z aptekarzem, najpierw nie zwracał na to uwagi i dopiero po jakimś czasie rzucił: - Co tam smarujesz, Piegowaty, portret? - Zbliżył się do chłopca i gwizdnął z cicha. - Pójdę - szepnął Piotr. - Nigdzie sam nie pójdziesz! - Mnie łatwiej, wszędzie się prześliznę... - Może - kiwnął głową brodacz - ale pójdziemy wszyscy razem. Co trzy głowy, to nie jedna i do tego pusta. - Dlaczego trzy? - zdziwiła się Magda. - A bo teraz to się męskie głowy liczą! Ty zostaniesz u pana prowizora, może się tu Maciek zgłosi, to powiesz... - zawahał się. - Powiesz, że poszliśmy lochami na zamek. - Panowie - jęknął aptekarz - to pewna śmierć, to samobójstwo! - My, panie magistrze, słyszymy to już parę lat i jakoś się przywykło... Ja wprawdzie człowiek jestem pokojowy i w wieku poważnym, ale skorom już w takie towarzystwo wpadł, to, jako istota, z natury obdarzona duchem odwagi, towarzystwa w potrzebie nie opuszczę! Tylko może pan magister naleweczki mi troszeczkę zaserwuje, bo w gardle sucho... - Wypił spory kieliszek, chrząknął i dorzucił... - Manierczyna by się jaka przydała na drogę! Znalazła się stara wojskowa manierka, obszyta filcem Aptekarz nalał do niej nalewki, wręczył Zagłobie i bez słowa pożegnał przyjaciół, ściskając każdemu rękę. Magda ucałowała Zagłobę, rozmazując na jego brodzie i policzkach ciepłe łzy, potem rzuciła się na szyję Adamowi, wreszcie objęła Piotra, szepcąc mu do ucha: - Piegowaty, wracajcie wszyscy, jak najprędzej, postaraj się, dobrze? - Nam się zawsze udaje! - zapewnił ją Piotr. - Nie martw się, Mysi Ogonku! O rany, nie płacz! - Ale sam miał niewyraźną minę, i kiedy znaleźli się znowu na stromej, zarosłej krzewami skarpie, westchnął cichutko, ale tak, by nikt tego nie usłyszał. - Tu jest wejście... - szepnął Zagłoba, wskazując na omszałe głazy na zboczu. Kiedy je odsunęli, ujrzeli ciemny otwór przesłonięty trawą i krzakami. Piotr położył się na brzuchu, wpełzł w otwór, posunął może z pięć, sześć metrów i nagle stwierdził, że wąskie gliniaste przejście rozszerza się gwałtownie. Był w lochu. Gwizdnął. Ciężko sapiąc dobrnął do niego Zagłoba, a zaraz po nim Adam, który wydyszał: - Zatarłem ślady... - Dobrześ zrobił, synu! - rzekł Zagłoba, rozglądając się ciekawie po lochu i lustrując jego wnętrze latarką. Znajdowali się w sporej grocie, po której wilgotnych sklepieniach ślizgało się teraz światło latarki. Piotr schylił się, podniósł coś z ziemi i szepnął: - Teraz rozumiem.... - Co ty znowu rozumiesz? - denerwował się Zagłoba. - Gdzie mi ten Niemiec zniknął... O, proszę, niedopałek, niemiecki papieros, jeszcze dość świeży... O rany, ale tu zapałek! Rzeczywiście, na ziemi leżały rozrzucone zapałki. Widocznie przeciąg gasił jedną zapałkę po drugiej, nim zbieg zdołał zapalić papierosa. - Długo tu nie był - stwierdził Adam - tylko dwa niedopałki. - Tak wygląda, w zdenerwowaniu człowiek pali więcej, więc gdyby był tu długo... Tsss! - Zagłoba położył palec na ustach, przerywając dopiero co zaczęty wywód. Z daleka echo niosło odgłos kroków i zniekształcone słowa. - Niemcy! - szepnął przenikliwie Piotr. - Tego tylko brakowało! Ledwo tu wdepnęliśmy, już są! Kroki zbliżały się, coraz wyraźniej słychać też było poszczególne słowa. - Dwóch idzie - powiedział Adam. - Damy radę! Gasząc latarki, przesunęli się dalej, w miejsce gdzie w różne strony odchodziły liczne korytarze i odgałęzienia. Z jednego nadchodzili Niemcy. Piotr zobaczył, że Adam wysuwa do przodu pistolet maszynowy, sam machinalnie zrobił to samo. Zagłoba stał cicho, ledwo dysząc. Usłyszeli, jak jeden z Niemców powiedział: - Nikogo nie ma. Tu od stu lat nikt nie chodził, albo i dłużej. - Ale teczka z planami zginęła - odezwał się drugi - i ten dezerter... - Urwał nagle. Po chwili ten wszy zapytał: - Coś tak przerwał? - Szkielet! - Gdzie? - Tam, we wgłębieniu, na pewno szkielet... - Jezus, Maria! - przestraszył się jego kolega. - Ja ci dam szkielet! - sapnął Zagłoba, szykując się do ciosu, bo Niemcy, świecąc mocnymi reflektorkami, już się wychylali zza załomu. Brodacz rzucił się do przodu i zdzielił pierwszego kolbą pistoletu. Piotr i Adam unieruchomili drugiego. Skrępowanych i zakneblowanych Niemców ułożyli na ziemi. Zagłoba popatrzył na nich z obrzydzeniem. - Gestapowcy! - parsknął. - No, niech leżą, załatwimy się z nimi wracając. Strzelać teraz nie sposób, a inaczej... - machnął ręką, jakby tym gestem chciał wyrazić swą niechęć do zabijania nawet gestapowców. Zabrali więc im tylko broń i wepchnąwszy do jakiejś wnęki, ruszyli naprzód. Szli teraz szybko, co chwila sprawdzając na planie drogę. Minęli leżący we wnęce szkielet. Rozsypywał się już, ale Piotr kątem oka dojrzał sterczący między żebrami grot strzały. - Tatar? - Albo sandomierski rycerz... - pokiwał głową Zagłoba. Poszli dalej. Droga kręciła, zmieniała kierunek, czasem gwałtownie opadała w dół, niekiedy znowu podnosiła się ku górze. Co jakiś czas mijali inne przejścia i korytarze. Przez pomyłkę skręcili w jeden z nich. Kończył się dużą piwnicą, zwieńczoną ceglanym sklepieniem. Bystre oko Zagłoby wytropiło obły kształt wielkiej beczki, ale kiedy znawca nalewek i win uderzył w nią dłonią, zmurszałe deski, zgryzione przez robactwo i wilgoć, rozpadły się cicho. - Pusta... - westchnął Zagłoba. - A może odkryłoby się tu jeszcze taką, co zacny miód ze szwedzkich czasów pamięta... - Oświecił kąty piwnicy, ale niczego więcej nie dojrzał. - No, grunt, że maniereczka pełna. Poczekajcie, pociągnę łyczek, bo w tej stęchliźnie o katar łatwo, a nie daj Boże kichnąć w naszej sytuacji. Raz kichniesz, a tu od razu stu Niemców! Wrócili do właściwego korytarza. Zdążyli nim przejść najwyżej ze sto metrów, gdy Adam, prowadzący teraz całą trójkę, stanął gwałtownie i odskoczył pod ścianę. Pozostali automatycznie zrobili to samo. Adam wyciągnął rękę i pokazał przed siebie: - Tam... Ludzie... Wpatrując się w ciemność, dostrzegli postacie ludzkie, jakby blokujące dalszą drogę. Zdawały się trwać w zupełnym bezruchu. Piotr bezszelestnie posunął się kilka kroków w ich kierunku. Stanął przejęty zgrozą. Kiwnął na przyjaciół. Ci ludzie nie żyli. Niektórzy byli oparci o mur, inni wisieli na hakach, a że loch był niski, z oddali wydawało się, że stoją. Po wynędzniałych twarzach poznali więźniów. Musieli zostać niedawno zabici. Zagłoba rozglądał się, czy nie ma wśród nich Wandy, ale byli to sami mężczyźni, i to tacy, którzy na zamku musieli przebywać od dawna. Zniszczone ubrania, poranione ciała i zapadnięte policzki zdradzały męki i cierpienia, przez jakie ci ludzie przeszli, nim ich zamordowano. Wyminęli trupy nieszczęsnych więźniów i bez słowa ruszyli naprzód. Ale gdyby ktoś mógł zobaczyć teraz jowialne zwykle oblicze Zagłoby czy wesołe normalnie twarze Piotra i Adama, przeraziłby się wyrazem zimnej nienawiści i zaciętej determinacji. W zapamiętaniu omal nie zapomnieli o koniecznej ostrożności i nie wpadli na Niemców. Była to widocznie następna grupa wysłana na przeszukanie podziemnych lochów. Tym razem gestapowców było czterech. Pierwszego powalił ludnym ciosem Adam, drugiego Zagłoba, dwaj pozostali podnieśli ręce do góry, widząc skierowany w nich pistolet Piotra. - Na kolana! - krzyknął po niemiecku Zagłoba. Związali Niemców, rozbroili i cisnęli jednego po drugim w płytką, wyschniętą studzienkę. - Mam nadzieję, że ktoś ich jutro odnajdzie - mruknął Zagłoba. Zbliżali się chyba do końca. Loch, przesycony stęchłym, wilgotnym powietrzem, rozszerzał się wyraźnie i robiło się w nim jaśniej. Szli powoli i bardzo ostrożnie. Do przodu wysunął się Piegowaty. Był najmniejszy i najzwinniejszy. Najłatwiej i najszybciej mógł wydostać się na zewnątrz lub ukryć w wypadku niebezpieczeństwa. Tak dotarli do wylotu. Znajdował się w murze, mniej więcej na poziomie piwnicznego okienka. Widać stąd było prostokątne podwórze, otoczone z trzech stron murami starego zamczyska, wzniesionego przez króla Kazimierza Wielkiego. Zamykała podwórze potężna ściana, przy której się właśnie znajdowali i która stanowiła fragment fortyfikacji. Na podwórzu siedzieli plecami do siebie więźniowie. Mieli skrępowane do tyłu ręce. Piotr naliczył osiem osób. Nad nimi stał wartownik w ciężkim bojowym hełmie, z bronią gotową do strzału. Panowała okropna cisza. Drugi Niemiec krążył wokół podwórca, trzymając także broń w pogotowiu. Zagłoba, gestykulując głową i rękoma, pokazał, co mają robić. Piotr kiwnął głową, że rozumie. Po cichu ściągnął z siebie wiatrówkę i podał Adamowi, który, jako silniejszy, zajął jego miejsce. Gdy obchodzący podwórze żandarm zbliżył się do nich, znikając z pola widzenia swemu koledze, Adam skoczył jak pantera, zarzucił na głowę Niemca wiatrówkę i zacisnął ją z całej siły. W tym samym czasie Piotr, najciszej jak mógł, biegł ku grupie więźniów, modląc się w duchu, by pilnujący ich żandarm nie odwrócił się. Za jego plecami Zagłoba wciągał do lochu ogłuszonego przez Adama Niemca. Nim Piotr dopadł wartownika, już był przy nim Adam. We dwóch przewrócili go na ziemię. Zasapany Zagłoba, który tymczasem znalazł się w pobliżu, rozcinał już więzy siedzącym więźniom. Błyskawicznie, od jednego cięcia, stawali się na powrót wolnymi ludźmi. W milczeniu chwytali podawaną im niemiecką broń i bez hałasu biegli za naszą trójką w stronę lochu. Wśród uwolnionych była Wanda. Kiedy znaleźli się w podziemnym korytarzu, Zagłoba zapytał: - Gdzie pani Kownacka? Wanda spuściła głowę, a po sekundzie powiedziała: - Zabili ją w drodze, uderzyła Niemca w twarz... Nas mieli rozstrzelać nad ranem, tu w lochu, a innych zakładników w Zawichoście... - Teraz biegiem! - zakomenderował Zagłoba. - Musimy znaleźć się za miastem, nim się Niemcy połapią, co i jak... Zdążyli przed świtem wydobyć się z lochów i zabrawszy z domu aptekarza Magdę, dotrzeć do jaru, w którym zostawili konie. Zdecydowali jechać prosto pulami do najbliższego lasu. Wsadzili kobiety i starszych mężczyzn, po dwie osoby, na konie, a sami, z pozostałą trójką, biegli za tamtymi, sapiąc ze zmęczenia. - Tfu, ohyda - dyszał ciężko Zagłoba - żeby człowiek w moim wieku musiał dyrdać po polach, nie przymierzając, jak jaki wałach, a kobyła żeby za nim szła i jeszcze się śmiała... - E tam, kobyła się nie śmieje, to wyjątkowo dobrze wychowany koń - zauważył Adam. - Dużo ty tam wiesz, kawalerzysta rowerowy! - ofuknął go Zagłoba. Wreszcie dotarli do lasu. Jak zawsze w momencie, gdy widział nad sobą gałęzie drzew, Piotr odczuł ulgę. Las wydawał mu się najpewniejszym schronieniem, i na ogół tak rzeczywiście było. Tym razem jednak, nim zdołali przebyć kilkaset metrów, konie zachrapały nerwowo i zaparły się kopytami, odmawiając dalszego marszu. - Wyczuły coś... - pokręcił głową Zagłoba. Piotr rozglądał się, pociągał nosem jak gończy pies, nic podejrzanego jednak nie wykrył. Ale konie parskały, siadały na zadach, aż trzeba było zsadzić jadących. Długo trwało, nim zdołali uspokoić zatrwożone zwierzęta i wprowadzić je do gęstszego zagajnika. Uwiązane tam, zaczęły powoli szczypać suchą leśną trawę. - Trzeba się dokładnie rozejrzeć - zarządził Zagłoba. - Piegowaty spenetruje teren od zachodu, Adam od północy, a ja zerknę na południową stronę. Wiadomo, że przyjechaliśmy od wschodu i za nami pościgu nie było, wobec tego niebezpieczeństwo jest przed nami. Na uwolnionych więźniów nie mogli liczyć, byli zbyt wymęczeni przeżyciami, by im pomóc. Wprawdzie Wanda, młoda i silna, domagała się, by i jej pozwolono pójść na rozpoznanie, ale Zagłoba zdecydował stanowczo: - Wszyscy zostają w zagajniku przy koniach. Wystawcie tylko warty, żeby was nie zaskoczono. Broń macie... - Niech pani pilnuje Magdy... - szepnął do Wandy Piotr, odchodząc. Kiwnął dziewczynce dłonią i zniknął za drzewami. Rozeszli się z Zagłoba i Adamem w różne strony. Las ciągnął się dość wąskim pasmem ku zachodowi, i Piotr po jakimś czasie zrozumiał, że przypadkowo otrzymał marszrutę najdłuższą. Zmartwiło go to nie tylko dlatego, że czuł zmęczenie po pełnej wrażeń nocy, która odzywała się teraz rwaniem w mięśniach, szybkim oddechem i piekącymi oczyma. Obawiał się przede wszystkim tego, że oddali się za bardzo od Zagłoby i Adama i w razie potrzeby nie będą mogli sobie pomóc. A poza tym, wróci później od nich i będą musieli na niego czekać. Mimo to szedł uparcie naprzód, rozglądając się wokół i starając pozostawać zawsze w ukryciu. Wybierał może nie najłatwiejsze, ale dobrze maskujące przejścia wśród gęstych zarośli i drzew. Dłuższy czas nic podejrzanego nie dostrzegł. W pewnej jednak chwili jego wyczulony węch złowił nikły, ale budzący czujność zapach. Położył się na mchu wśród gęsto rosnących starych świerków, pokrytych siwymi, suchymi naroślami. Wyczekiwał, czy powiew wiatru nie przyniesie jakichś podejrzanych odgłosów albo czy nie przywieje mocniejszej woni. Jednak nic się nie zmieniło i Piotr zdecydował popełznąć dalej. Spłoszył dzika, który w pobliżu ucinał sobie drzemkę, potem z sykiem uskoczyła przed nim mała żmija, sama widocznie bardziej od chłopca przestraszona. I znowu była cisza i unoszący się dziwny zapach. Ptaki tylko szamotały się wśród gałęzi, kwiliły i ćwierkały, niekiedy zagruchał leśny gołąb. Piotr posuwał się bardzo powoli, zatrzymywał często na długie minuty, a kiedy coś wydawało mu się niepokojące, hamował oddech. Wpełzł wreszcie w głęboki wykrot i spojrzawszy na leżący na jego brzegu kawałek kory - zamarł. Leżało na nim papierowe pudełko z niemieckim nadrukiem. Piotr, starając się nie spowodować najmniejszego hałasu, wyciągnął rękę, schwycił pudełko i stwierdził, że to puste opakowanie po tanich cygarach. Powąchał je, pachniało jeszcze mocno. Pozostawiono je zatem bardzo niedawno. Na ziemi, kiedy się dobrze przyjrzał, dostrzegł ślady popiołu i dwa koniuszki wypalonych cygar. Dotknął jednego i w duchu szepnął: O rany! Niedopałek był jeszcze lekko ciepły... Piotr wycofał się pod nisko zwisające gałęzie starego świerka i z tej niezbyt pewnej kryjówki zaczął uważnie przeglądać najbliższe otoczenie. Po chwili dojrzał zgniecione kwiatki powtórnie kwitnących poziomek, połamane łodygi niedźwiedziego czosnku i przygięte do ziemi liście paproci. Ślady, które najwyraźniej zostawił człowiek, wiodły w kierunku południowym. Piotr pomyślał, że jeżeli to był Niemiec, to idąc na południe mógł się natknąć na Zagłobę. Po chwili uświadomił sobie, że człowiek, który tu wypalił dwa cygara, a więc musiał siedzieć w wykrocie dłuższy czas, był raczej jednym z wielu; pojedynczy Niemiec nie odważyłby się na samotne przebywanie w leśnej głuszy. Doszedł do wniosku, że najprawdopodobniej Niemców jest więcej i w tej sytuacji trzeba ostrzec przede wszystkim Adama. Zagłoba, z jego fortelami, poradzi sobie sam. Wysunął się więc spod świerka i przemykając cicho między chaszczami i gałęziami, skręcił na północ. Ale nie przeszedł nawet i dwustu metrów, gdy znowu musiał rzucić się na ziemię. Przed nim coś zabłysło i poruszyły się krzewy. Po chwili dobiegł go trzask łamanej gałązki. Cofnął się więc, znajdując osłonę w gąszczu, i obserwował niespokojnie drzewa i krzaki w pobliżu. Wreszcie dojrzał nieprzyjaciela. Rosły esesman o pochmurnej twarzy, w hełmie zsuniętym trochę na tył głowy, stał zwrócony do chłopca profilem i patrzył przed siebie. Po chwili wynurzył się zza drzew drugi, szepnął coś koledze. Tamten kiwnął dłonią, pokazując zachodni skraj lasu. Drugi Niemiec oddalił się we wskazanym kierunku. O rany - pomyślał Piegowaty, spoglądając za nim - cała linia posterunków, otaczają las... Miał nadzieję, że zarówno Adam, jak Zagłoba, mający więcej od niego doświadczenia z walk w lesie, w porę zauważą niebezpieczeństwo, mimo to ogarniał go coraz mocniejszy niepokój. Wtem ze swojej, byle jakiej zresztą, kryjówki zobaczył poruszające się gałęzie za plecami esesmana i mignęło mu coś, co mogło być marynarką Adama. Piotr na dobre wstrzymał oddech, tym bardziej że esesman obrócił się i podejrzliwie zaczął przepatrywać zarośla. Piotr zerknął w górę, sprawdził odległość do najbliższej większej gałęzi i kiedy Niemiec repetował broń, zerwał się, schwycił konar, odbił od niego i niemal jak wiewiórka przerzucił się na następne drzewo, skąd spadł prosto na kark esesmana. W tej samej sekundzie z zarośli wyskoczył jak kot Adam. Impet dwóch uderzających ciał obalił Niemca, a nim zdołał wydusić z siebie słowo, już Adam naciskał mu szyję ostrym nożem. - Praska szkoła ataku, chłopie - mruknął Adam przez zaciśnięte usta. - Wiąż go i w krzaki! Piotr momentalnie zdjął pas, wykręcił ręce Niemca do tyłu i mocno je skrępował. Potem zakneblował mu usta. - Broń! - powiedział, gdy mieli odchodzić. - Dzisiaj mamy cały arsenał - uśmiechnął się z grymasem Adam, ale schylił się, by zabrać broń i dokumenty Niemca. - Bydlę - mruknął. - To pewnie on zabijał wczoraj tych więźniów w zamku. I dawniej też musiał się tym zajmować. Kiedy Piotr podniósł na przyjaciela zdumione oczy, ten pokazał mu zdjęcia tkwiące w otwartym portfelu Niemca. Na kilku - sceny z egzekucji na zamkowym podwórzu i u wejścia do lochów. Na innych, wcześniejszych chyba, bo zżółkłych już trochę, esesman wieszał skazańców. Po plecach Piotra przeszedł dreszcz. Jakiś amator w ten sposób uwiecznił czyny swego kolegi! Powiedział jednak: - To nie mogą być wczorajsze zdjęcia... - To co?! - wybuchnął Adam. - Ale mordował, z kompanii egzekucyjnej bydlak! Ech, żeby tak można było doprowadzić go do naszych, stanąłby pod sąd wojskowy i... rozwałka. Przysiedli na trochę w płytkim rowku i Piotr opowiedział o niedopałkach cygar. Adam kiwnął głową: - Tak, szanowny, las jest okrążony. Sam sprawdziłem od północy. A wiesz dlaczego? No, rusz głową jak Zagłoba. - Szykują jakąś akcję? - Jasne. Jutro ma być egzekucja koło Zawichostu czy w Zawichoście, więc na wszelki wypadek otoczyli las. Boją się. Może dowiedzieli się o zbliżaniu jakichś oddziałów partyzanckich... Może nadchodzi tu nasza grupa. - Maćka? - Pewnie, przecież Maciek gdzieś tu się kreci i już chyba wie o planowanej egzekucji, o aresztowaniu Wandy... - Rosjanie też na pewno coś szykują - dorzucił Piotr. - Właśnie. Pewnie szwaby boją się ataku Ruskich i chcą zastraszyć egzekucją cały teren, żeby nikt tamtym nie pomagał! Wiesz, jak to jest, Piegowaty! Postanowili jak najspieszniej odnaleźć pozostawionych w zagajniku ludzi. Osądzili, że Zagłoba także natknął się na niemieckie linie posterunków i wraca lub już wrócił na miejsce. Pobiegli więc z powrotem, i tylko Adam, spojrzawszy na ziemię, zażartował po swojemu: - Jeść się chce, w brzuchu wyschło jak na pustyni, a tu, popatrz, grzybów jak pluskiew w starej kamienicy! Grzyby dostrzegł także w czasie swojej wędrówki Zagłoba. Trzeba przyznać, że szedł on wolno i rozważnie, nie po raz pierwszy klnąc w duszy los, który kazał mu być bohaterem. Ale nad lękiem przeważała chęć zemsty za to, co przed paroma godzinami ujrzał na własne oczy w lochach. Tyle razy brodacz stykał się już z nieszczęściem w czasie okupacji, ale widok pomordowanych pod zamkiem rodaków wstrząsnął nim wyjątkowo silnie. Uśmiechnął się tylko na wspomnienie uratowania więźniów. - No, szefie, ale ci dziewczynę uratowaliśmy - szepnął pod nosem. - A kto to zrobił? No, oczywiście ja! Jak mi za to orderu nie dadzą albo chociaż z litr dobrej nalewki, nie jestem Zagłoba, jeśli jeszcze kiedyś pokaże swoją odwagę! Urwał swój monolog, bo mu się wydało, że przez rzednące drzewa widzi jakichś ludzi. Stanął pod tęgim dębem i jął lustrować okolicę. Las kończył się opodal, za nim żółciły się ścierniska. W rowie biegnącym skrajem siedzieli Niemcy. Zagłoba wiedział więc już właściwie wszystko, o co mu chodziło. Las, w każdym razie od strony południowej, był gęsto otoczony. Ale zachciało mu się czegoś więcej, a że wierzył w swoją dobrą gwiazdę, więc z animuszem zrobił parę kroków do przodu. Zaraz jednak się cofnął, bo zza drzew wyszedł właśnie esesman, kierując się do usadowionych w rowie kompanów. Coś do nich gadał, czego z tej odległości Zagłoba nie mógł dosłyszeć, ale ujrzał, jak któryś z Niemców podaje esesmanowi dwa cygara, a ten kiwa głową z podziękowaniem. - Cygara kurzy, łobuz - przemawiał do siebie Zagłoba - a ja o cygarach zdążyłem już zapomnieć! Ech, zapaliłbym sobie cygarko pod kawkę z koniaczkiem, Boże ty miłosierny! Tak użaliwszy się na swój ponury los, brodacz postanowił za wszelką cenę wywiedzieć się, w jakim to celu Niemcy otaczają las, a przy okazji może i zdobyć... cygaro. Podjąwszy taką decyzję, zaczął działać. Pistolet maszynowy zawiesił w gęstych gałęziach, wszystko, co mogłoby go w razie niepowodzenia zdemaskować, ułożył pod drzewem i okrył suchymi liśćmi. Przejrzał swoje fałszywe dokumenty, wystawione zresztą na prawdziwe nazwisko przez ludzi z komórki legalizacyjnej. Była to kennkarta stałego mieszkańca Podgórza, rolnika z zawodu, a także zaświadczenie o zdaniu kontyngentu zbożowego. Podobne papiery dostali Piotr i Adam, gdy skierowano ich pod Sandomierz. Zagłoba ukrył starannie dokumenty i zapuścił się w las. Skierował się na północ, by odejść jak najdalej od linii niemieckich posterunków i sprawdzić, co też robi w lesie esesman - amator cygar i czy w głębi boru nie ma więcej Niemców. Po drodze zbierał grzyby, trafiając nierzadko i na piękne prawdziwki. Ściągnął z siebie starą lnianą marynarkę, którą nosił ostatnio uważając, że bardzo rolniczo wygląda, i związawszy rękawy, przygotował coś w rodzaju worka, do którego ładował zebrane grzyby. - W najgorszym przypadku - mruczał do siebie - będzie obiadek... - Tak dotarł do skupiska starych świerków i stąd ujrzał głęboki wykrot, a w wykrocie esesmana, spokojnie palącego cygaro. Skoro on taki spokojny - myślał Zagłoba - to znaczy, że nie jest sam, a jeśli nie jest sam, to... W tym momencie poczuł potężne uderzenie w kark i stracił przytomność. Nie czuł, jak z głuchym łomotem pada na ziemię i jak twardo okuty but kopie go po głowie i brzuchu. Gdy się ocknął, stali nad nim nie tylko dwaj zwyczajni esesmani, ale także jakiś oficer, o chytrej, jak mu się wydało, twarzy. Oficer krzyknął łamaną polszczyzną: - Ty, polski świnia, ty, bandycki szpieg! Brodacz zdrętwiał. Na wszelki wypadek postanowił udawać głuchego. Kręcił więc obolałą głową na wszystkie strony, bełkotał coś, pokazując na usta i na uszy i rozkładał bezradnie ręce. Rozzłoszczony Niemiec wpatrywał się w niego podejrzliwie, co napełniało Zagłobę przeczuciem, że wszystko skończy się i nagle, i tragicznie. Próbował jeszcze pokazywać na swoje grzyby, rozsypane obok na ziemi, ale esesmani ledwo na nie zerknęli. Oficer zaczął wrzeszczeć, domagając się informacji, gdzie jest reszta polskich bandytów. Ale Zagłoba uporczywie kręcił głową, więc tamten rąbnął w końcu brodacza potężnym ciosem w ucho i ryknął: - Masz! Może ci się otworzyć uszy! Jeszcze raz?! Ja ciebie oduczyć szpiegować! Jazda z nim! Związanego jak prosię Zagłobę zaprowadzono do najbliższych zabudowań. Wyglądały na puste, bo ludzi pewnie przedtem wygoniono. Wepchnięto go do obory i ciśnięto na brudną słomę, pod którą chlupotało ciepłe gnojowisko. Nad więźniem stały dwie spasione krowy, obojętnie traktując przybysza i nie przerywając sobie leniwego żucia. Moje szczęście, że Niemcy to biurokraci - pomyślał Zagłoba, wpatrując się tępo w dyndające mu nad głową krowie ogony - gdyby nie byli, to by mnie poczęstowali kulą w łeb od razu... albo w czasie tej egzekucji... A wszystko wygląda na to, że egzekucja będzie i to wielka, skoro tak obstawiają trasę. Zagłoba był związany, ale nie zakneblowany. Widać nie uważali za potrzebne pozbawiać głuchoniemego możności mówienia. Zagłoba uznał to za dobry dowcip i mimo swej kiepskiej sytuacji parsknął śmiechem. Ugryzł się w język, bo przecież Niemcy mogli zostawić wartownika przed oborą, chociaż spod lasu i tak mieli ją na oku. Jedna z krów odwróciła ciężki łeb, spojrzała bez zaciekawienia na leżącego, mlasnęła szerokim jęzorem i na powrót zajęła się przeżuwaniem. Zagłoba przyjrzał jej się i nagle wpadł na pewien pomysł. Z ogromnym wysiłkiem jął się przesuwać w stronę drewnianego żłobu. Przewalał się całym ciałem po gnojowisku, podrywał skrępowane członki do przodu, wyczyniając zapewne humorystycznie dla postronnego widza wyglądające ewolucje. Wydawało mu się, że trwa to całą wieczność. Wreszcie jednak dobrnął do żłobu i znalazł się akurat pod krowimi łbami. Zwierzęta pochylały się nad nim, traktując go jak brudne siano, z ich pysków ciekła rzadka ślina, spadając Zagłobie na twarz. - Śliczna krówka, mądra krówka, no, pochyl się, Łaciata... - brodacz usiłował nawiązać jakiś cieplejszy kontakt z krowami. Sądził, że gdyby któraś schyliła bardziej łeb, to obracając się odpowiednio, mógłby założyć jej za róg swoje skrępowane dłonie i mocno pocierając, próbować rozerwać więzy. Ale żadna nie wykazywała do tego ochoty. - Idiotki! - zaklął z bezsilną złością. - Pieczeń z was powinno się zrobić, bo nawet do robienia sera jesteście za głupie! Podciągnął nogi, usiadł nie bez trudu, oparł się plecami o żłób i jął jeszcze raz przemyśliwać nad swoją sytuacją. - Siedzę - mruknął do siebie - więc w każdym razie nie leżę, to już coś... No, a jakbym tak spróbował wstać? Z dziesięć razy usiłował się dźwignąć i za każdym razem, nie znajdując właściwego podparcia w wilgotnych, śliskich deskach żłobu, padał ciężko na ziemię, tytłając się jeszcze bardziej w gnoju. Spoglądał na krowy z rosnącą wściekłością, tym więcej że był głodny i chętnie napiłby się nawet mleka, którym zazwyczaj pogardzał. Wtem jedna z krów założyła łeb na grzbiet sąsiadki. Zagłoba, najszybciej jak umiał, poderwał się w górę, wykorzystując to, że stojące tuż przy sobie krowy tworzyły ze żłobem rodzaj ciasnego trójkąta, w którym mógł już mieć solidniejsze oparcie dla własnego ciała i to z trzech stron. - Uff - sapnął, patrząc na krowy z mniejszą już złością - stoję, więc jestem... Rozejrzał się, przekręcił bokiem do żłobu i wsparł plecami o krowę. Ta najpierw się odsunęła, ale uwiązana na dość krótkim łańcuchu, nie mogła cofać się dalej. Bodnęła więc tylko Zagłobę lekko, jakby dając do zrozumienia, że nie lubi żartów, ale właśnie to bodnięcie pozwoliło mu nałożyć za krowi róg skrępowane ręce. Zwierzę szarpnęło się niecierpliwie, ale Zagłoba tylko się ucieszył z tego: - No, no, tylko tak dalej, teraz możesz się szarpać, ile chcesz! Krowa, rzeczywiście, rzucała się coraz gwałtowniej. Zagłoba także nie przestawał poruszać związanymi dłońmi, czując, jak powoli pęta się rozluźniają. Wreszcie sznury przetarły się całkowicie i spadły na ziemię. - No, nie jesteś taka zupełnie głupia - poklepał krowę po tłustym karku. - A teraz zabieramy się do nóg! Zerwanie więzów z nóg było już fraszką i po chwili brodacz był znowu wolnym człowiekiem. W każdym razie w obrębie obory. Co było poza nią - należało dopiero zbadać. Więc Zagłoba delikatnie, wolniutko poruszył drzwiami; na szczęście, nie zaryglowano ich od zewnątrz. Wychylił nos i spostrzegł, że na podwórzu, nie licząc kwoki z kurczętami i kilku kaczek, jest zupełnie pusto. Duży, kudłaty kundel, cały zbroczony krwią, leżał przed psią budą, zapewne zabity przez Niemców. Okna budynku mieszkalnego były wybite. Do obory przylegała nieduża stodoła, ale przejście do i wydawało się niemożliwe, gdyż podwórze było z całą pewnością pod obserwacją Niemców, tkwiących uparcie pod lasem. Gdyby się tylko wysunął, zobaczyliby go stamtąd łatwo. Przymknął więc drzwi z powrotem i rozejrzał się za jakimś narzędziem, które mogłoby mu posłużyć do obrony, ale w oborze stał tylko skopek na mleko. Ani sierpa, ani kosy, niczego, co zdecydowanemu na wszystko człowiekowi przydałoby się w takiej sytuacji, nie było. Zagłoba pomyślał, że pewno znalazłoby się coś w stodole... Spojrzał w górę, ale ujrzał tylko przylepione do powały szare gniazdo jaskółek. - Nie po to się rozwiązywałem, żeby się tu dać utłuc - rzekł, zwracając się do krów. Obszedł oborę dokoła, obmacał uważnie ściany i nagle powiedział głośno: - Jest! Rzeczywiście, jedna z belek była obruszona i dobrze już zbutwiała, a znajdowała się w ścianie przylegającej do stodoły. Zagłoba pchnął ją silnie, potem kopnął ze złością i belka wysunęła się do połowy. Ale powstały w ten sposób otwór był jednak zbyt wąski, by prześliznął się przezeń niemałego wzrostu i tuszy mężczyzna. Więc Zagłoba pracował dalej, aż wybił drugą belkę. Teraz otwór nadawał się do przejścia. Przed opuszczeniem obory brodacz zagrzebał w gnoju zdjęte sznury, ujął skopek i niezgrabnie nadoił do niego trochę mleka. Wypił, skrzywił się, obtarł usta, na których pozostał wyraz niesmaku, i przecisnął się do stodoły. Spenetrował ją dokładnie, znalazł najpierw grabie, które odrzucił po sekundzie namysłu, podniósł spod ściany cokolwiek wyszczerbiony sierp, zamachnął się nim i też odłożył, wreszcie, zza drabiny wyciągnął kosę. Przejechał palcem po jej ostrzu, zważył w ręku, kiwnął głową z zadowoleniem i chciał już wracać do obory. Rozmyślił się jednak, pieczołowicie przesłonił otwór w ścianie i posapując, wdrapał się na ułożoną wysoko, niemal pod powałę, stertę słomy i siana. Tu, grzęznąc po kolana w szeleszczącym zielsku, dobrnął pod ścianę i przez szpary zaczął rozglądać się po okolicy. Niemcy ciągle siedzieli pod lasem i - sądząc z gestów i poruszeń głowami - żywo o czymś rozprawiali. Daleko, tam gdzie biegnie sandomierska szosa, szumiały silniki samochodów, może jechała jakaś kolumna wojskowa. Z jeszcze większej odległości dobiegał zza Wisły huk artylerii. Zagłoba przeszedł na drugą stronę, wlokąc za sobą kosę. Tu widok otwierał się na polną drogę, która wiodła ze wsi na wzgórza, okryte rzadkimi krzewami i kępami drzew. Wtem coś zwróciło jego uwagę, przywarł mocno do szpary i z napięciem wpatrywał się w zbocza. - Niech nigdy wódki nie powącham, jeśli tam nie ma jakichś ludzi - mruknął i dalej patrzył. Musiało już nadejść południe, a może nawet zrobiło się później, ale Zagłoba nie mógł tego stwierdzić dokładnie, bo esesmani zabrali mu zegarek. Dziwił się, że Niemcy ciągle tkwią pod lasem, a więc egzekucja najwidoczniej jeszcze się nie odbyła. Czyżby wykradzenie w nocy kilku więźniów z zamkowego podwórza zmieniło plany gestapowców? Może czekają do popołudnia... A może Maciek i ten tajemniczy oficer niemiecki coś zdziałali... Najbardziej jednak niepokoił się brodacz o los niedawnych więźniów, pozostawionych w lesie, a także o Piotra, Magdę i Adama. Miał nadzieję, że Piotrowi i Adamowi bardziej dopisało szczęście i nie wpadli w ręce Niemców. Ale żadnej pewności, że grupka pozostałych ocalała - mieć nie mógł. Nagle na drodze, którą przez szparę w deskach wciąż obserwował, ukazał się jadący szybko na rowerze mężczyzna w mundurze listonosza. W pewnej chwili listonosz zeskoczył w biegu z roweru i znikł za kępą niewielkich drzew. Zagłoba domyślił się, że mógł to być przebrany łącznik. Jednocześnie zauważył, że na zboczu zrobił się jakiś nagły ruch; między krzewami i drzewami przebiegali pochyleni partyzanci, a wąskim jarem zjeżdżał konny szwadron, zakryty od strony Niemców rzędem topól. Wreszcie zaczęto staczać z góry, pod osłoną zarośli, małe działka przeciwpancerne i po nich to ostatecznie Zagłoba poznał swój własny oddział, grupę Maćka. Prawie równocześnie od strony szosy dobiegły jego uszu jakieś hałasy; gwałtowny warkot zapuszczanych silników i łoskot pojazdów, tak ciężki, że mogły to być tylko czołgi. Podskoczył do przeciwległej ściany i spostrzegł, że Niemcy, trzymający wartę pod lasem, przyjęli bardziej bojową postawę, jedni zalegli w bruzdach na polu, inni znowu, już w szyku, wycelowali broń w las... Jakiś oficer pokazał dłonią zabudowania, w których znajdował się Zagłoba, i od razu w tym kierunku ruszyło dwóch esesmanów. - Ci mi podgrzeją kości - Zagłoba poczuł suchość w gardle. Ścisnął w dłoniach kosę, spuścił się na dół, stanął przy odrzwiach i czekał. Usłyszawszy bliski już tupot nadbiegających Niemców, przymknął na chwilę oczy, poruszył bezgłośnie wargami i przezwyciężając strach, szepnął: - Nim mnie wezmą, co najmniej jeden będzie skoszony! Niemcy wpadli do obory. Krowy zamuczały przestraszone, bo esesmani wrzeszczeli i klęli szukając więźnia. Jeden wybiegł w kierunku budynku mieszkalnego, a drugi, pchnąwszy z całej siły wrota, wtargnął do stodoły. Nagłe przejście w mrok nie pozwoliło mu dojrzeć czającego się mężczyzny. Gdy go wreszcie zobaczył, było już za późno; Zagłoba z okropnym krzykiem zamachnął się kosą... Skorzystawszy z tego, że pierwszy Niemiec buszował w tylnej części domu, brodacz wpadł jak burza do mieszkania, patrząc, gdzie by się tu schronić. W pośpiechu zapomniał zabrać zabitemu broń i teraz stał dość bezradnie, z zawadzającą w ciasnej izbie kosą. Niemiec widocznie go zauważył, bo biegł już za nim do mieszkania. Brodacz wycofał się szybko do sąsiedniej izby, w której stało wielkie łóżko nakryte poduchami i pierzyną. Odrzucił kosę. Nawet nie usłyszał tętentu galopujących koni na dworze. Tymczasem tropiący go esesman pojawił się w drzwiach i lufa jego pistoletu nieubłaganie mierzyła w pierś Zagłoby. - Giń! - wrzasnął Zagłoba, łapiąc ogromną poduchę i ciskając ją z rozmachem w Niemca. Ten zdążył wystrzelić, ale wpakował całą serię w pękate wnętrze poduchy, z której frunęło masą pierza i puchu. W tym momencie Zagłoba wyrwał mu z ręki broń i wyskoczył przed dom. Tu stanął jak wryty - w obejściu roiło się od jeźdźców, za którymi posuwali się skokami piesi partyzanci i zajeżdżały działka przeciwpancerne. Dopiero gdy jakiś znajomy głos zawołał: Zagłoba, nie strzelaj!, opuścił broń i odetchnął z ulgą. Pod dom przyskoczył na koniu Maciek, zabawnie prezentujący się w mundurze listonosza i z szablą w dłoni. - Gdzie Wanda? - zapytał nerwowo, nie zwróciwszy uwagi, że pod brodaczem, kiedy stanął przed nim, uginają się kolana. - Jest, żywa, cała... W lesie... Z Piotrem... - Zagłoba z trudem łapał głos. - I Magda? Zagłoba kiwnął głową i szepnął tylko: - Pić... - Jakiś żołnierz podbiegł z dzbankiem mleka, ale wtedy Zagłoba, popadając w ostateczną desperację, wytrącił mu dzbanek z ręki i zachrypiał: - Wódki, aby prędko! Tymczasem pod lasem partyzanci, którzy zaatakowali na całej linii posterunki niemieckie, rozprawiali się z nieprzyjacielem. I nie minęło pół godziny, gdy grupa, ponownie ustawiona w szyku marszowym, pospiesznie ruszyła skrajem lasu ku szosie. Na czele, między oficerami, cwałował Zagłoba, brudny, umazany gnojem, ciągle nie mogący odzyskać w pełni głosu, ale coraz zaglądający do żołnierskiej manierki. W tym czasie, w gęstym zagajniku, Piotr i Adam, którzy zdążyli już wrócić, naradzali się, co robić. Zagłoby nie było, mimo że upłynęły długie godziny. Próby odnalezienia go nie dały żadnego rezultatu, a tu od strony Sandomierza wyraźnie, choć powoli, przybliżał się ciężki warkot motorów i chrzęst gąsienic. Dochodziły też gdzieś z daleka, z południa, odgłosy wystrzałów armatnich, i ten artyleryjski pojedynek nie ustawał od dłuższego czasu. Do przyjaciół podeszła Wanda. Wypoczęta po ostatnich przejściach, zdawała się uosobieniem siły i spokoju. Powiedziała: - To na pewno Niemcy wiozą skazańców... Pod eskortą czołgów, bo boją się ataku partyzantów, a może Rosjan... - Owszem - zgodził się Adam - ale co my możemy zrobić? - Jest nas dziewięć osób z bronią... - zaczęła Wanda, ale przerwała jej Magda, która usłyszała rozmowę i stanowczo rzuciła: - Dziesięć. - O rany! - niecierpliwie machnął ręką Piotr. - Cicho! - Możemy zaatakować Niemców... Oni wiozą ze stu albo i więcej zakładników, przecież nie pozwolimy tak bez niczego zabić tych ludzi! - Z taka bronią na czołgi? Dziewięcioro ludzi? - Adam kręcił głową z dezaprobatą. - Ale przecież musi być w pobliżu Maciek, jego ludzie, ten Niemiec... - nie dawała za wygraną Wanda. - Owszem, jest też gdzieś Zagłoba, ale pewnie w łapach gestapo... Skąd wiemy, czy i Maciek nie wpadł? - To niemożliwe! - oświadczyła z takim oburzeniem Wanda, że Adam i Piotr spojrzeli na nią zdziwieni, a dziewczyna zarumieniła się. - Las jest otoczony - bąknął Piotr. - Nim zdołamy dotrzeć do szosy, już nas wystrzelają jak wróble. - A do zamku dostaliście się! - krzyknęła Wanda. - To co innego, to był fortel... Odgłos nadjeżdżających pojazdów stawał się coraz bliższy, w tym miejscu szosa zakręcała i podchodziła do lasu. - Idziemy! - nagle postanowił Piotr, zrywając się na równe nogi. - Oszalałeś? - zawołał Adam. - To pewna śmierć! - Wczoraj mówił nam to samo aptekarz. Piotr zaczął rozpętywać konie. Znowu posadzili na nie kobiety, Magdę i starszych mężczyzn, a sami biegli obok. Przybliżyli się do skraju lasu i zatrzymali na niewielkim pagórku w ukryciu drzew. - Na drzewa! - zawołał Piotr. Kto tylko mógł, znalazł się po chwili w rozwidleniach konarów, wysoko nad ziemią. Mieli stąd widoczność znakomitą. Z prawej strony nadciągały pojazdy. Najpierw tankietka, za nią samochód osobowy z oficerem gestapo, dalej ciężarówki, koło których jechali motocykliści, a z tyłu dwa ciężkie czołgi, obracające złowrogo lufami dział. Stosunkowo niedaleko, gęstym kordonem stały posterunki SS, chroniące szosę. - Uwaga! - Piotr pokazał w drugą stronę szosy. Od Zawichostu, na pełnym gazie gnał mały łazik, w którym stał niemiecki oficer z bronią wycelowaną do strzału, a obok niego jacyś cywile. Łazik dojechał do tankietki, omijając ją wszedł w poślizg i zahaczył kołami o przydrożny rów. I w tym momencie z łazika plunęło ogniem w siedzących w samochodzie osobowym gestapowców. Ktoś cisnął wiązką granatów w tankietkę. Szosę na chwilę przesłoniła kurzawa i dym. Piotr dał sygnał, strzelając pierwszy wzdłuż posterunków niemieckich. W sekundę po nim otworzyli ogień i pozostali. Z prawej strony przechodzącego tu w ostry klin lasu zatętniło od kopyt końskich i podniósł się przeciągły, potężniejący coraz bardziej krzyk: Huraaa! - O rany! Nasi! - wrzasnął Piotr, na którego oczach rozwijało się błyskawiczne natarcie kawaleryjskie. Ale nagle szyk szwadronu złamał się, konni rozdzielili się w dwa rzędy, a ze środka w kolumnę Niemców i w ich czołgi plunęło ogniem z działek przeciwpancernych. I znowu po chwili, kiedy zamilkły działa przygwożdżonych czołgów niemieckich, szwadron zwinął szyk i poszedł teraz jak nawałnica, prosto w serce rozbijanej kolumny wroga. Dobiegły stamtąd krzyki Niemców i radosne wołania polskich i rosyjskich więźniów. Ale wszystko to głuszyło głośne „huraaa!” kawalerzystów i postępujących w ślad za nimi partyzanckich piechurów. W grupie konnych szalał Zagłoba, z twarzą tak już zakurzoną i czarną, że tylko jak Murzynowi błyskały w niej białka oczu. Jeszcze jaśniej wybłyskiwało ostrze wzniesionej do cięcia szabli. Piotr nie wytrzymał, zsunął się z drzewa, nie patrzył już, czy inni idą za nim, tylko z jakimś nieartykułowanym okrzykiem na ustach biegł ku pierzchającym w rozsypce wrogom, strzelając bez przerwy. Po chwili dopiero spostrzegł, że Adam i Wanda biegną tuż koło niego, a zaraz za nimi reszta. - Magda! - krzyknął Piotr. - Została z jednym chorym! - odkrzyknął Adam. Wpadli w kotłowaninę na szosie i tu zobaczył ich Zagłoba. - Są, są! - ryknął, zeskoczył z konia, złapał wpół Piotra, potem Adama, a po brudnej, spoconej twarzy ciekły mu łzy. - Aleśmy im dali, aleśmy... - Wanda! - rozległ się głos ich dowódcy. Maciek pochylił się na koniu, chwycił dziewczynę, uniósł i mocno ucałował. Walka gasła. Niemcy, kto tylko został żywy, podnosili ręce do góry. Z tyłu płonął czołg... - Po Magdę! - zawołał teraz Piotr i ruszył z powrotem w stronę lasu. Zobaczył z daleka, że dziewczynka wychodzi zza drzew, prowadząc za rękę starszego mężczyznę. Za Piotrem zatętniło, to nadjeżdżał Zagłoba, żeby wyściskać Magdę. Po chwili spoglądali w dół na kończącą się bitwę. Nagle znowu gęsto posypały się strzały. Od Sandomierza pędziły lekkie niemieckie wozy transportowe, najwyraźniej z posiłkami dla gestapowskiej kolumny. Od ich kul padło już kilku partyzantów, a ranny w ramię Adam zachwiał się na swoim koniu. Zmartwieli, gdy obraz wznowionej walki ponownie się zmienił. Za Niemcami pędem nadjeżdżała konnica. Dziwni jeźdźcy, odziani w połatane drelichy, w furażerkach i papachach, krzyczeli gromko: Uraaa! A potem padł rozkaz: Szaszki! Won! i nad głowami zabłysły szable. - O Jezu! - jęknął Zagłoba. - Tatarzy! Tatarzy w Sandomierzu! Rzeczywiście, jeźdźcy, którzy od tyłu i z takim impetem zaatakowali niemieckie posiłki, mieli żółtawobrązowe twarze i skośne oczy. - To jeńcy, zwolnieni jeńcy! - wyjaśnił Maciek, który tymczasem zajął obok nich stanowisko dowodzenia, rozsyłając łączników z rozkazami. Przy tym ciągle spoglądał na północ, w stronę Zawichostu, jakby tam miało coś jeszcze nastąpić. Tak się też stało. Nim jeszcze wzięta w dwa ognie niemiecka piechota zmotoryzowana została całkowicie złamana, od Zawichostu zaniosło się, przy zapadającym już zmierzchu, potężnym grzmotem. Huczała artyleria, z Wisły wytryskały wielkie słupy wody, stukały motory pojazdów. Zaczynał się desant; z lewego brzegu na prawy w wielkich łodziach desantowych przepływali żołnierze z czerwonymi gwiazdami na hełmach. - Więc to, co było słychać na południu, ta strzelanina... to był manewr? - zawołał Zagłoba. Maciek kiwnął głową i rzucił krótko: - Żniwa na wschód od zamku! A właśnie tam, koło Zawichostu, gdzie wieże gotyckiego kościoła połyskiwały w mroku, Wisła zataczała szeroki łuk ku wschodowi. Tu bitwa już ścichła. Ustawiano w kolumnę niemieckich jeńców, rozpuszczano uwolnionych więźniów. Droga na Sandomierz była równie wolna jak na Zawichost. Mały łazik, stojący przy brzegu szosy, ruszył nagle. I Piotr zauważył tylko, że siedzący w nim oficer w niemieckim mundurze skinął w ich kierunku dłonią. Maciek odpowiedział podobnym pozdrowieniem. - No, dzieci - zwrócił się do nich po chwili. - Znów muszę wam dziękować. Sprawiliście się dzielnie. Więźniów uratowano i akcja ,,Żniwa” się udała! - Dlaczego „Żniwa”? - spytał Piotr. - Przecież dawno po żniwach! - Chodziło o próbę desantu z tamtej strony. Niedługo przecież Rosjanie będą na dobre forsować front. Może właśnie tutaj? KWADRAT A-11 Kiedy od strony małego miasteczka, Ożarowa, zbliżamy się ku Wiśle, to rozległa i płaska Wyżyna Sandomierska nagle urywa się ostrą skarpą, porytą jarami i wąwozami. Pagórki porastają gdzieniegdzie krzewy, zaś na zboczach, pokrytych żyzną, lessową glebą, rosną dorodne drzewa owocowe, ścielą się latem dywany kwiatów, pięknie wschodzą zboża. Kiedyś na tych zboczach, ogrzewanych słońcem ze wschodu i południa, sadzono winorośl. W nazwach wsi okolicznych, w Winiarach i Winiarkach, przechowała się pamięć tamtych lat. Klimat tu łagodny i ciepły, wiosny wczesne, jesienie długie, lata upalne i burzliwe. Jedynie zimy, krótkie tu zresztą, bywają ostre; mróz mocną obręczą skuwa wtedy ziemię, a śniegi sięgają połowy okien małych domów, stojących wzdłuż szosy. Łączy ona Zawichost z Sandomierzem, a biegnie u podnóża skarpy, wzdłuż szerokiej w tym miejscu Wisły. Niektóre domki postawiono na samym zboczu skarpy, górują one nad okolicą, a mieszkający w nich ludzie, od setek lat parający się sadownictwem i ogrodnictwem, w czasie ostrych zim bywają niemal odcięci od świata. W październiku 1944 roku panowała rześka, jesienna pogoda. Niebo stało blade i czyste, babie lato snuło się jeszcze w powietrzu nasyconym niebieskawą mgiełką. Człowiek, który właśnie stanął na zrębie skarpy, spojrzał na roztaczający się przed nim piękny widok. Oto na wprost ciągnie się zrudziały już pas rozległych łąk, przez które przebiega wał przeciwpowodziowy, bo Wisła lubi tu przybierać groźną falą. Nad wodą żółcą się płachetka piaszczystych plaż. Pod skarpą czerwienią się jarzębiny, złocą liście drzew owocowych. Fioletem spływają ku wsi zagony astrów, pośród których wyrastają pasy białych chryzantem. Biją ku niebu dymy z kominów, dochodzą nawoływania gospodyń, pobekują owce, muczą krowy. Na lewo zobaczyć można strzeliste wieże dwóch starych kościołów w Zawichoście. Po prawej wzrok sięga wyniosłych budowli Sandomierza. W niektórych miejscach do jarów i roztoczy dobiegają od zachodu czarne kliny lasów, pachnących sosną i świerkiem, które są forpocztą Puszczy Świętokrzyskiej. Przygodny wędrowiec, stanąwszy w tym właśnie miejscu, pomyślałby sobie, że panuje tu spokój idealny, że na tej pięknej ziemi beztrosko żyją ludzie, zajęci tylko swoją pracą. Ale idylla jest tylko pozorem, sielskie widoki kryją niebezpieczeństwo i śmierć. Wzdłuż Wisły trwa walka, nieustanna. Oto zza rzeki huczy artyleryjska kanonada, a wtedy z łąk buchają ku górze słupy ziemi. Z brzegu skarpy gołym okiem dostrzec można potem leje po pociskach i bombach. Do uszu dolatuje jak uderzenie gromu odpowiedź na salwę zza Wisły. Linia frontu, który jesienią 1944 roku stanął na Wiśle, jest bowiem tuż, tuż. Stojące po drugiej stronie rzeki wojska radzieckie i polskie rażą ogniem broniących się na tym odcinku hitlerowców. Zdawałoby się, że w takiej sytuacji powinno zamrzeć tu wszelkie cywilne życie, że wsie muszą być wymarłe i puste. Tak jednak nie jest, chociaż z wielu domów wypędzono ludzi i kwaterują tam niemieccy żołnierze i oficerowie. Często też rozbrzmiewają krótkie salwy egzekucji. To giną podejrzani o pomoc partyzantom albo zwiadowcom. Giną też przypadkowi ludzie, zupełnie bez powodu, bo Niemcy, przeczuwający już bliską klęskę, wyładowują w ten sposób swoją wściekłość. Dzień dobiegał kresu. Słońce zapadało za lasy, rzucając różową poświatę na ziemię. Łagodne ciepło ustępowało miejsca chłodowi. Nad łąkami i rzeką gęstniała mgła. Ciemność zakrywała świat, ale bystre oczy człowieka stojącego na brzegu skarpy łatwo wyszukiwały w przestrzeni to, na co czekał czy też czego się spodziewał. Zresztą, co jakiś czas, mrok rozjaśniały płomienie eksplozji, świetlne pociski i kolorowe ognie rakiet. Wysoko na niebie rozlegał się pomruk silników. To samoloty bombowe szły prostym kursem na obiekty wojskowe Niemców. A kiedy dolatywały do celu, zawieszały na niebie jasne świece na spadochronach, które powoli spływając ku ziemi, oświetlały teren bombardowania. Blask świec dochodził z wielu kilometrów aż tutaj, nad Wisłę, i rozjaśniał strome zbocza skarpy, wąwozy i zakola, a także krzaki tarniny, za którymi ukrywał się człowiek obserwujący rozległe łąki w dole. Coś wreszcie zwróciło jego uwagę. Wychylił się nieznacznie i wydostał z kieszeni jakiś przedmiot. Na ułamek sekundy rozbłysło w jego dłoni światełko, by zgasnąć od razu. Powtórzyło się to kilkakrotnie, po czym mężczyzna ostrożnie opuścił swoje schronienie i bacznie się rozglądając, zaczął schodzić w dół, ku najbliższemu, położonemu nieco na uboczu i powyżej wsi domostwu. Gdy doszedł do żywopłotu z krzewów porzeczek i agrestu, zatrzymał się nasłuchując, wreszcie westchnął ciężko i, jakby z obawą, zbliżył się do drzwi domu. Zapukał lekko, odczekał jakiś czas i ponowił stukanie. Z głębi doszedł cichy szmer kroków, ktoś widać wahał się za drzwiami, w końcu uchylił je ostrożnie i wpuścił czekającego do środka. Mężczyzna ze zmierzwioną brodą, w której nie brakowało siwych pasm, przywitał się z młodą kobietą, zdjął z głowy wyrudziałą czapkę, rozpiął płaszcz i nareszcie mruknął: - Powinni być tu niedługo... - Dawali sygnał? - zapytała kobieta. - Dawali, odpowiedziałem, że czekamy... Pewnego dnia Niemcy mogą któregoś złapać, przechwycą sposób sygnalizacji i dadzą nam na ostatek takiego łupnia, że po dwóch zdrowaśkach znajdziemy się od razu u Pana Boga na skromnej kolacyjce. Co to chciałem powiedzieć? Aha, masz coś zjeść, Wanda? Żołądek mi przysechł do żeber, a żebra do skóry, takem przez cały dzień z głodu zmarniał. Pić się też co znajdzie? Wanda bez słowa wyciągnęła z szafki jakiś słoik, ćwiartkę razowca, nalała kubek mleka i postawiła wszystko przed brodaczem. - Dobraś sobie, a co to ja osesek, żebym mleko chlipał? - zażartował Zagłoba, który rzeczywiście nie miał na mleko najmniejszej ochoty. - Daj coś klarowniejszego, dziewczyno, bo inaczej zemrę tu z rozpaczy, ku radości Hitlera, który o mnie niejedno słyszał! Wanda poszperała w kredensiku, wydobyła gąsiorek nalewki, a na ten widok brodacz od razu pojaśniał na twarzy. - Toś utrafiła! Nalewka, widzę, wiśniowa, mam nadzieję, że wytrawna, bo słodką karmiącym matkom należy dawać, a nie żołnierzom, takim jak Zagłoba. - Wytrawna, wytrawna - zapewniła Wanda, stawiając gąsiorek na stole. Zagłoba nalał sobie szklankę trunku i wypiwszy ze smakiem, rzucił pytanie: - Długo tu nie zostaniesz, prawda? - Jutro mnie zluzują. - I słusznie, bo dla ciebie okolica tutejsza niebezpieczna. Nie tak dawno wyciągnęliśmy cię z zamku... - E, teraz po tamtej załodze nie ma już śladu. - To nie znaczy, że nie pamiętają, dziewczyno. Jedni odeszli, drudzy przyszli, papiery jakieś mogły zostać, a tu robota taka, że wpadka może być w każdej chwili. - Jakby była, to i tak kula w łeb... - mruknęła Wanda. - No, to się tylko łatwo mówi. Ale wyobraź sobie na przykład, że już nigdy Maćka byś nie zobaczyła... To co, lekko by ci było? Wanda zaczerwieniła się, nie odpowiedziała w pierwszej chwili, dopiero po namyśle szepnęła: - E, myślę, że się wszystko uda... A rozkaz jest rozkazem, sam wiesz... - Wiem - Zagłoba uśmiechnął się nieznacznie. - Wiem i to nawet, że masz być właśnie dzisiaj w nocy przucona na tamten brzeg... - A kto tu przyjdzie? - Tu? Nikt. Jutro na ten odcinek Niemcy przysyłają nowe jednostki. Na pewno zajmą wszystkie jeszcze wolne domy. Kwaterę przenosimy więc do kwadratu A-jedenaście. A ty jutro będziesz już na tamtym brzegu z wiadomościami. - Sama? - Nie bój się, towarzystwo zapewnione. No, na razie dość gadania, w gardle mi wyschło! - Wypił jeszcze szklankę trunku, wstał, zdmuchnął świecę, odgarnął zasłonę z okna i wyjrzał w noc. - Idą - powiedział półgłosem. - Otwieraj drzwi, dziewczyno! Jak cienie przemknęły przez podwórze dwie postacie męskie, i po chwili znalazły się w izbie. Zagłoba zapalił latarkę, przyjrzał się przybyszom i zapytał: - Macie trójkę asową? - Nie, bierz bank, mam tylko trzy damy. - Dobra - powiedział Zagłoba. - Tyś Polak, tak? - Polak - stwierdził mężczyzna, który odpowiedział na hasło. - A ten drugi? - Rosjanin, zwiadowca radziecki. - Jak wam poszło? - Najgorzej nad samą Wisłą, brzeg cholernie gęsto obstawiony. Pół godziny siedzieliśmy w wodzie, nim się trafiła okazja przemknięcia. Nasz sygnał widzieliście? - Jakbym nie widział, to byśmy się nie spotkali. Obaj zwiadowcy, polski i radziecki, rozglądali się po izbie; dostrzegł to Zagłoba i zwrócił się do Wandy. - Nalej im, dziewczyno, po stakanku wódki i daj chleba. A potem w drogę, bo czas nagli. Wysuszycie łachy już na kwaterze. Ty z nami, Wanda. Ten punkt już nie będzie dzisiaj potrzebny. Wyprowadził wszystkich na szczyt skarpy, potem polami ruszyli w stronę ledwo widocznego cypla leśnego, a gdy dotarli do pierwszych drzew, Zagłoba przystanął i powiedział, wskazując ręką na północ: - Znasz drogę, Wanda, zaprowadzisz ich do Maćka. Tam otrzymacie informacje i dalsze polecenia. A jutro przekażę tobie i temu, kto z tobą będzie przerzucony, wszystkie dane, jakie tylko zbierzemy o nowych jednostkach. No, trzymajcie się! Odszedł szybko i zanurzył się w las, potem skręcił raptownie i wąskim pasem zarośli dotarł do wzgórza o osobliwym kształcie. Zarosłe gęsto krzewami i młodymi drzewami, było u szczytu przeorane wąwozem. Nie był on specjalnie głęboki, ale tak obrośnięty krzakami, że przedostać się nim było prawie niemożliwe. Po jego dnie płynęła strużka czystej, lodowato zimnej wody, wytryskującej z małego źródełka w górze. Zagłoba zsunął się w dół i z trudem pokonując opór zarośli, doszedł do miejsca, gdzie jar zakręcał w bok, tworząc jakby zatokę. Zatrzymał się i gwizdnął przeciągle. Wtedy w stromej ścianie jaru, przechodzącej wyżej w lity kamień, coś drgnęło i przesunął się blok skalny, odsłaniając wnękę. Dość prosty mechanizm uruchamiał dźwignię, która przesuwała głaz maskujący wejście. Wnęka prowadziła do naturalnej groty, poszerzonej i urządzonej już przez ludzi. Zagłoba wszedł do groty. Otwór wejściowy zamknął się zaraz za nim bezszelestnie, i ktokolwiek stanąłby teraz w wąwozie, nie dojrzałby nic prócz jednolitej .tany z piasku i skały. - Witajcie, panowie! - huknął Zagłoba. - Wyspaliście się? - Tu, w grocie, można było mówić głośno. Najmniejszy odgłos nie wydostawał się na zewnątrz. - A, nasz szanowny dyrektor techniczny! - przywitał się Zagłoba z wysokim, szczupłym Żenią w długim szynelu, zarzuconym na koszulę i spodnie. - Jak tam, wentylacja działa? - Działa, działa. Ty się, Zagłoba, o technikę nie martw. I wentylacja w porządku, i radio, i światło także. Trzeba tylko będzie za dwa, trzy dni akumulatory zawieźć do ładowania. Ale poza tym zmartwień nie ma. Na głos Zagłoby wychynął z dalszego pomieszczenia uśmiechnięty Piotr. - Udało się? - zapytał, podbiegając żywo do brodacza. - Jakby mi się co kiedy nie udało! - obruszył się Zagłoba. - Ty, smyku, jeszcze długo będziesz się forteli uczył, żeby mnie dorównać. - E, jakie tam teraz fortele! Radio wszystko podaje, trzeba tylko we właściwym czasie być na właściwym miejscu, resztę technika załatwia. - Popatrzcie no, ludzie, ale się Piegowaty mądrzy! Technika bez ludzi to tylko martwe przedmioty... Urwał, bo w grocie rozległ się przenikliwy gwizd, a na jednej ze ścian zamigotało czerwone światełko. Po chwili ci, którzy spali w bocznych odgałęzieniach groty, byli na nogach. Do korytarzyka wpadli kolejno: Adam, Fiedia i jeszcze dwóch partyzantów. Każdy z bronią w ręku. - Ktoś przekroczył linię alarmową, ktoś, kto nie zna drogi - stwierdził spokojnie Zagłoba, poprawiając pistolet zwisający pod płaszczem. - Może jakiś zwierzak? - wyraził przypuszczenie Adam. - Chyba nie - powiedział Piotr - bo sygnał trwa. Zwierzę poruszyłoby urządzenia alarmowe i poszło dalej. To idzie grupa ludzi... - Niech sobie idą. - Zagłoba westchnął, marząc o chwili wypoczynku. - Pójdą, przejdą, odejdą... Grunt, że twoja technika, bracie, jak w Instytucie Nauk w Moskwie. Działa jak szatan, bębenki mi popękają! - Sygnał zamilkł, a po chwili znowu zadźwięczał. - Niedobrze - mruknął brodacz - idą falami, tyraliera za tyralierą. Radio! - rozkazał. - Alarmować Maćka! Piegowaty, ze mną! Jeden z Rosjan pobiegł do pomieszczenia, gdzie mieściła się stacja nadawcza, a Piotr z Zagłobą ruszyli korytarzem do końca groty. Dotarli do tylnej ściany, wspięli się po drabince ku górze i ostrożnie odchylając rodzaj włazu, nakrytego darniną i krzakami, wyjrzeli na zewnątrz. Drugą stroną wzgórza, nad jarem, posuwały się dwie grupy niemieckich żołnierzy. Piotr naliczył z sześćdziesięciu i szepnął: - O rany! Idą wprost na kwaterę Maćka! - Czekaj! Sprawimy im małą niespodziankę... Maciek już na pewno wie o tej szwabskiej wycieczce, ale oni nie wiedzą, że tu jest Zagłoba! Przez chwilę uważnie obserwowali maszerujących po cichu żołnierzy. W pewnym momencie Zagłoba spostrzegł, że kilku odbiło się nieco od ostatniej grupy, i zdecydował: - Ty bierz tego na końcu, ja faceta przed nim, dalej! - I ledwo to powiedział, już z niezwykłą dla jego wieku szybkością podążył naprzód, kryjąc się za krzakami i drzewami. Tuż za nim zwinnie i pewnie szedł Piotr. Wkrótce znaleźli się tak blisko Niemców, że mogli usłyszeć ich ciężkie oddechy. Posuwali się za nimi, wyczekując na właściwy moment. Nie trwało to długo; po chwili jeden z Niemców nachylił się, żeby poprawić coś przy bucie, a drugi stanął, czekając na kolegę. W tym samym momencie płaszcz Zagłoby, uprzednio już ściągnięty z pleców, niczym drapieżny ptak spadł na głowę Niemca. Brodacz przydusił nim żołnierza i już siedział na nim okrakiem. Piotr zaatakował drugiego, uderzając w kark kolbą pistoletu i natychmiast zatykając mu usta dłonią. Nikt nie spostrzegł, co się stało. Dwa cienie wybiegły jak duchy z zarośli, dwa inne zwaliły się na ziemię. I tylko lekki szmer, jaki powodowało wleczenie zamroczonych jeńców, zakłócał nocną ciszę. Ale pozostali Niemcy byli już daleko i nim spostrzegli nieobecność dwóch kolegów, Zagłoba z Piotrem zdołali ich odciągnąć pod ukryte wejście do groty. Tu brodacz oświetlił złapanych latarką i szepnął: - Dobry traf, esesmani, chyba z nowych jednostek... Dawaj, Piegowaty, na dół z nimi! W grocie radiostacja miała kontakt z Maćkiem. - Kwadrat A-11, kwadrat A-11 - wywoływano od Maćka - wycofujemy się na kwaterę zastępczą... Słyszycie nas? Obserwujcie przebieg wydarzeń, za godzinę meldujcie! Odbiór. - Tu kwadrat A-11, tu kwadrat A-11, zrozumiałem... Uwaga, uwaga! Ważna wiadomość... - Tu kwatera, tu kwatera, słyszycie? Meldujcie o wynikach przesłuchania i w razie czego odstawcie ich do nas... Obserwować teren. Ustalić nowe jednostki niemieckie... Za godzinę meldunek... Koniec. Piotr razem z jednym partyzantem wysunął się z groty na obserwację. Zaszyli się w krzaki, nasłuchując to odgłosów rzadkiej strzelaniny od strony Wisły, to pokrzykiwań Niemców, którzy zdążyli już podejść pod las i tam pojedynczymi strzałami zakłócali nocny spokój. - Sami się boją... - mruknął Piotr. - Idą na obławę, ale skóra im cierpnie. Zdaje się, że im zależy tylko na tym, żeby się przespacerować i potem zameldować o wykonanym zadaniu! - A co myślisz. Niedawno się pewnie Ruskim wyrwali, a tu znowu łeb muszą kłaść pod nóż. Wiedzą dobrze, że koniec niedaleko, a im, esesmanom, nikt nie daruje... Tsss - złapał Piotra za rękę. Od strony lasu strzelanina nagle się wzmogła i doszedł ich galop konnicy. - Nasi uderzyli... Piotr z niedowierzaniem pokręcił głową: - Po co mieliby się ujawniać? Skoro odeszli na zapasową kwaterę, to nie po to, żeby pokazać Niemcom, gdzie. - Galop zabrzmiał głośniej i nagle oddalił się, i ścichł zupełnie. - Udają ucieczkę - domyślił się Piotr - manewr wykonują, odwrotowy. Niemcy będą szczęśliwi, że partyzanci zwiali, więc dalej w las nie pójdą, zobaczysz! Najwyżej jutro znów spróbują i pojutrze, z takim samym wynikiem. A ich dowództwo dostanie raporty o wyparciu nieprzyjaciela z zaplecza linii frontowej, kapujesz? Wszyscy będą zadowoleni... Uważaj, wracają... Niedaleko i, sądząc z ożywionych głośnych rozmów, w wesołych nastrojach szli dość bezładnie hitlerowcy. - Można by powtórzyć waszą sztuczkę i jednego złapać - zaproponował partyzant. - Lepiej- nie - sprzeciwił się Piegowaty - mogliby się spostrzec, że ktoś im na tyłach robi dywersję. Tamci to mógł być przypadek; nim dojdą do tego, że koledzy przepadli na dobre, minie jakiś czas. Gdyby jednak teraz znów kogoś stracili, i to w tym samym mniej więcej miejscu, nabraliby podejrzeń. Jutro mielibyśmy całą brygadę na karku! A tak, może pomyślą, że im dwóch zdezerterowało, i tyle. Front nagle ożył, po obu stronach rzeki zagrzmiała artyleria, niektóre pociski przenosiły i z gwizdem rąbały o zbocza, padając niedaleko Piotra i jego towarzysza. Esesmani powracający z akcji przyspieszyli kroku, biegli już, żeby jak najprędzej znaleźć się w swych umocnionych pozycjach. Dwaj zwiadowcy opuścili teren obserwacyjny i powrócili do groty. Zagłoba, nalewając sobie z butelki jakiś niezbyt klarowny, ale mocno pachnący trunek, klął w brodę: - Nie chcą gadać! Zaparli się jak znarowione kobyły! No, już im u Maćka języki rozwiążą... - Wysłuchał raportu Piotra i mruknął: - Zaraz powinni po nich przyjechać, my tu bez koni jak bez rodzeństwa. Diabli nadali taką jamę! Człowiek się w małpoluda przetworzy. I jak ta przeklęta wojna się wreszcie skończy, to stanie normalnie na nogi i wrzaśnie: Odkryłem postawę pionową! Piotr parsknął śmiechem, ale nie mógł się ze swoim starym przyjacielem przekomarzać, bo obserwator przy głównym wejściu zameldował: - Są. Nasi! - Dobra, wyprowadzić tych nadludzi. Udało im się, zamiast dyrdać na piechotę, końmi sobie, z fasonem, pojadą! Adam, ze mną! Wyspałeś się? - Tak jest, najszanowniejszy z szanownych, mam skłonności do snu zimowego... - Dawniej miałeś do rymowania - przypomniał Piotr. - Dawniej, dawniej... Na froncie nie ma czasu na poezję, obywatelu Piegowaty, no, ale coś ci wymyślę, poczekaj: Witajcie nowe fortele, Zagłoba z nami na czele... - E, głupie i częstochowskie - skrzywił się Piotr. - A co byś chciał, żebym ja w tej norze Mickiewiczem został? Dobryś sobie! - W Warszawie układałeś lepsze. - W stolicy to zupełnie inna historia. - No, dobra, dobra, skończcie już z literaturą, bo tu nie szkoła, a front - pogonił Adama Zagłoba, upychając w kieszenie płaszcza jakieś butelki. - To przeciwczołgowe? - spytał Piotr. - Tak - roześmiał się Adam. - Bimber pe-panc, znasz taki rodzaj broni? Zagłoba z butelki mierzy, brygada czołgów leży! - Młody człowieku, opanuj swój babski jęzor! - skarcił go brodacz. - Idziemy! - Wysunęli się z groty. Piotr przysłuchiwał się rozmowie radiowca z kwaterą Maćka, a potem zdecydował się iść spać. W niskiej wnęce odszukał posłanie, składające się z siennika i pryczy, i zaraz zasnął. Tymczasem opodal groty Zagłoba i Adam stali wpatrzeni w noc. - Jakoś żaden pomysł mi nie rozpiera czaszki - mruknął specjalista od forteli - możeś zauważył: na jesieni mózg tępieje. Przydałoby się kapeńkę na rozwój umysłowy. - Pociągnął łyk z butelki, później drugi. - Czasu niewiele, a trzeba się dowiedzieć, jakie jednostki już przyszły, jakie nadejdą do rana, no i gdzie się rozlokują. Żeby nasz Niemiec tu był... - Ba, żeby... On teraz gdzie indziej się obraca. Swoją drogą, facet równy jak deska do prasowania. Tę Lalę, co się; w Piegowatym podkochiwała, zapędził do roboty, a jego kierowca, to by się za niego dał pokrajać w kawałki... - Zdarzają się tacy, rzadko, ale zdarzają... Popatrz no, Adam, tak blisko do tej wolności, rzekę przejść i już po wszystkim... Przed nimi grzmiał i huczał front, a oni spoglądali w stronę Wisły zamyśleni i jakby smutni. Wreszcie Adam rzucił: - A nasze Mysie Ogonki i ten czarny Kubuś już spokojni. Na tamtym brzegu. Słychać coś o nich? - Tak. Łącznik opowiadał, Magda u rodziców, pod Zamościem, do szkoły chodzi, a Kubuś w Domu Dziecka... No, koniec rozważań! Musimy się rozdzielić. I przejść po chałupach. Gdzie się uda kogoś wywołać, pogadamy, gdzie nie, podsłuchamy... Ty zaczynaj z lewej strony, ja z prawej. A o świcie spotykamy się przy grocie. W drogę, panie Adamie. - W drogę, szefie! Zniknęli sobie z oczu, wtopieni w ciemność. Tylko psy poszczekujące to tu, to tam, znaczyły ich drogę w zajętej przez Niemców wsi. Zagłoba zatrzymał się przy którymś z rzędu zabudowaniu i zauważył, że od strony, szosy wystawiono przed domem warty. - Pewni siebie - mruknął. - Myślą, że od lasu nic im nie grozi... Czekajcie, pożeracze świńskich ogonów, jeszcze z wami potańcujemy. Brodacz uważnie oglądał teren, sprawdzał, jak warty pilnują wejścia, doszedł wreszcie do wniosku, że może ryzykować. Noc była na szczęście niezbyt pogodna, po niebie płynęły ciężkie chmury. Dotarł pod okno domu i zajrzał. W obszernym pokoju leżał na łóżku, zapewne śpiąc, jakiś mężczyzna w bryczesach i koszuli. Obok łóżka stały oficerskie buty, wyglansowane tak, że ich błysk dojrzeć można było mimo ciemności. Niezupełnych zresztą, bo z sąsiedniej kuchni dochodziło światło. Zagłoba sprawdził, że okno od kuchni jest szczelnie zasłonięte i nie da się zobaczyć, kto tam jest. Po dłuższym wpatrywaniu się w mroczny pokój dostrzegł na stole jakieś papiery, teczkę z wystającymi dokumentami, a na krześle przy stole wojskową bluzę. Złociły się na jej naramiennikach galony, a na wyłogach naszyta była czerwień. Generał - uświadomił sobie podniecony brodacz. Po chwili odetchnął głęboko, opanowując zdenerwowanie. Teraz był już pewien, że w domu nie ma polskich gospodarzy. Pewnie ich zabrano na roboty, albo wysiedlono do innych okolic, a może i zabito, co się nierzadko zdarzało. W każdym razie nie zostawiono by ich, skoro kwaterował tu generał, a front był o dwa kroki. Jeszcze kilka dni temu w tym domu nie było przymusowych lokatorów. Wywnioskował stąd, że generał dowodzi nowo przybyłymi jednostkami. Znowu ciężko westchnął i jął obmacywać futrynę okna, próbując, czy pod naciskiem nie podda się. Stawiała opór, ale miłośnik forteli poczuł, że w jednym miejscu troszkę się odchyla. Bez namysłu włożył w szparę nóż i podważał okno dalej, modląc się w duszy, by nie pękła szyba. Nie liczył umykających minut, zwracał tylko uwagę na odgłosy przy drodze. Tam jednak wszystko było jak przedtem. Wartownicy pogadywali z cicha, raz ten, raz inny odchodził na bok, by w ukryciu wypalić papierosa. Ewentualne hałasy, jakie Zagłoba mógł spowodować, i tak zagłuszyłby huk pobliskiego frontu. Nagle okno puściło i brodacz ledwo zdążył uchwycić ramę, by nie uderzyła o ścianę i nie obudziła śpiącego generała. - Ba - szepnął do siebie - powiedzmy, że wlezę do środka, ale ci w kuchni mogą spostrzec... E, zaryzykuję, moja głowa za generalską. Tom awansował jak pies w jatce! Wspiął się ostrożnie na parapet, z wielką, zważywszy jego tuszę i wiek, zręcznością dostał się do pokoju i przesunął wzdłuż ściany ku kuchni. Zapuścił żurawia przez nie domknięte drzwi. Widok, jaki mu się przedstawił, raczej go uspokoił. Po pierwsze, wsparty głową o stół, spał, lekko pochrapując, jakiś podoficer. Po drugie, koło niego leżały puszki z mięsem, połeć wędzonego boczku i stała butelka koniaku. - Boże miłosierny, trzymaj mnie, jeżeli w ogóle jesteś, bo gotów jestem na każdą desperację - szeptał Zagłoba. Widocznie Bóg był bezradny, bo brodacz znalazł się wkrótce obok śpiącego i bez szmeru zgarniał ze stołu wszystko, chowając zdobycz do swoich przepastnych kieszeni. To uczyniwszy, sprawdził wejściowe drzwi, stwierdził, że są nie zamknięte i przekręcił cicho klucz. Potem zwinnym ruchem omotał głowę śpiącego ścierką, która wisiała przy kuchni, skrępował mu ręce i nogi. Widząc przerażony wzrok rozbudzonego zbyt późno podoficera, cichutko powiedział po niemiecku: - Zachowuj się, synku, spokojnie, to ci się nic nie stanie... Odpowiadaj ruchem głowy: wieczorem tu przyjechaliście? Tamten przytaknął. - Ten generał dowodzi całością nowych sił na tym odcinku? Niemiec nie drgnął, ale w błysku jego oczu Zagłoba znalazł potwierdzenie. Machnął więc ręką. Zostawił podoficera i udał się do generała. Zaskoczony w głębokim śnie, nie próbował się bronić i dał się zakneblować. Ale Zagłoba zażądał czegoś więcej. Znalazł kawałek papieru, wieczne pióro i pokazał generałowi, że ma pisać. - Tylko bez błędów, stary, bo ja lubię i poważam ludzi kulturalnych. Pisz, drabie wygalonowany, tak: Mam gdzieś fuhrera, postanowiłem rzucić to wszystko, wojna jest przegrana! Generał, czując na karku zimny otworek lufy, drżał z wrażenia i chociaż w izbie było chłodno, pocił się przy pisaniu okropnie. - Teraz podpisz pięknie, o, tak... A stempelek jakiś jest, wodzu? Fe, nie strugaj pan wariata, generale! Co wart dowódca niemiecki bez stempelka? Nie chce się, sam znajdę. Ty, tylko spokojnie, siedź na swojej generalskiej sempiternie i pomyśl o rodzinie, stary! Zagłoba pogmerał w teczce, znalazł właściwą pieczęć, chuchnął na nią, przybił i bardzo z siebie zadowolony oświadczył: - Na razie koniec z drobnymi formalnościami, reszta później, czeka nas miła przechadzka, panie generale... Trzymając dygnitarza na muszce, cofnął się do kuchni, przeciął więzy na nogach podoficera i powiedział: - Muszę cię, stary dekowniku, także zabrać, bo byś jeszcze zmarł z tęsknoty za swoim generałem. Ale jak będziesz bardzo grzeczny, to dostaniesz, synku, prezencik. No, marsz, marsz! Kazał im wyłazić przez okno, pilnując, by nie narobili niepotrzebnego hałasu. Na szczęście działa grzmiały mocno, tłumiąc wszystkie inne odgłosy. Sam też wysunął się pospiesznie, nie spuszczając oczu z jeńców, którym uprzednio zapowiedział, że na dworze są jego ludzie i gdyby usiłowali popełnić najdrobniejsze głupstwo, czeka ich śmierć. Kiedy już przedostali się wzdłuż sadu pod skarpę, brodacz powiedział: - Jazda, panowie, maleńka alpinistyczna zaprawa, a po niej serdeczne przyjęcie w naszym sztabie. Schnell, schnell, meine geehrte Herrschaften.* [Schnell, schnell, meine geehrte Herrschaften (niem.) - Szybko, szybko, szanowni państwo.] Poprowadził swoich podopiecznych możliwie najprostszą drogą, a w gęstych krzewach niedaleko groty kazał im usiąść. Sam przysiadł obok i popatrując na generała dość filuternie, jął ze smakiem zajadać boczek, gęsto popijając wódką z jednej ze swoich butelek. - Koniaczek generalski na potem, panowie - tłumaczył - po prezentacji, towarzyskiej rozmowie i innych sprawach natury ogólnej. A na razie krajowa wyborowa czyściocha, której niestety nie mogę panom zaserwować, bo jakbym panom, z przeproszeniem, buzie zamordził, to mogliby panowie z radości się zapomnieć i musiałbym panów ostro skarcić, verstanden, meine Herren? * [Verstanden, meine Herren? (niem.) - Zrozumiano, moi panowie?] A w ogóle, to panom dobrze jak w bajce: z wojną koniec, niewola, można powiedzieć, honorowa, towarzystwo sympatyczne jak rzadko, nieprawdaż? Generał patrzył na mówiącego jak wąż boa na ofiarę, której nie ma sposobu zeżreć. Podoficer ze swej strony spoglądał na generała z pewną zgrozą, co Zagłoba natychmiast zauważył. - Nic się, synku, nie bój! - zapewnił. - Pan generał cię już nie ochrzani, bo i on, i ty jesteście obecnie, jakby to powiedzieć, na chwilę przed rozwiązaniem stosunku służbowego. Potem pan zrozumie smak i słodycz demokracji i będzie pan mógł powiedzieć panu generałowi na przykład: „Ty kaczy dziobie” albo coś w tym rodzaju. Pańskie nieustające zdrowie, Herr Stabsfeldfebel!* [Stabsfeldfebel (niem.) - Sierżant sztabowy.] Wypił, rozejrzał się zaniepokojony przeciągającą się nieobecnością - Adama. Niebo stawało się odrobinę jaśniejsze na wschodzie. Nisko nad ziemią rozświetlała ciemność linia frontu, ale wyżej pojawiła się już szarość świtu. Nagle Zagłoba odetchnął z ulgą, bo wyłowił uchem czyjeś kroki. Na wszelki jednak wypadek popchnął jeńców głębiej w krzaki i sam położył się obok nich, pilnie wypatrując, kto idzie. Ku swojemu zdumieniu dostrzegł najpierw mężczyznę z ciężkim worem na plecach, za nim drugiego, a za tymi dwoma kobietę, także objuczoną jakimś bagażem. Dopiero kilka kroków za tą grupką posuwał się Adam, trzymając broń przygotowaną do strzału. Zagłoba usłyszał, jak chłopak przemawia: - Jeszcze kawałek, najszanowniejsi, kawalątek, co to dla was znaczy... A na miejscu już się dokładnie wytłumaczycie... Choćbyś legł, szmugluj szpek, co? Ma się talent do poezji... Ej, Zagłoba, jesteś tu? Brodacz wysunął się z krzaków, kątem oka obserwując swoich więźniów, i oświadczył: - Jestem, jestem, a kogo prowadzisz, Adamie, synu grzechu? - Jak to kogo? Szmuglerów, widać od razu, nie? - Jakich znowu szmuglerów? Może to szpiedzy? - Sprawdzi się, szefie. Powiadają, że szmuglują, przez linię frontu. - Przez front? - zdumiał się Zagłoba. - A tak, proszę pana dowódcy, my już pięć lat szmuglujemy, nawykło się do tego fachu. - Pewnie, consuetudo altera natura est* [Consuetudo altera natura est (przysłowie łac.) Przyzwyczajenie jest drugą naturą.] - sentencjonalnie powiedział Zagłoba. - Ale przecież nie szmuglujecie pięć lat przez linię frontu, bo byście musieli być nad Sekwaną i nad Wołgą, bracia mili! - No, panie dowódco, pewnie, że przez front to dopiero ostatnio, ale przedtem, to jak się dało... - Hm, a co macie? - Niewiele, panie komendancie, niewiele... W tamtą stronę, o, to się niosło cukier i papierosy... No i sól... - Dobra, dobra, a wódka jest? - E, jaka tam wódka - jęknęła kobieta. - Drobinka spirtu, panie komendancie, tyle co na własny użytek... - Teraz nie ma własnego użytku - zgromił ją Zagłoba. - Teraz jest użytek ogółu, rozumiecie? - Tak, tak, rozumiemy, panie dowódco - mężczyzna grzebał niespokojnie w tobołku, aż wreszcie wyciągnął na wierzch butelkę wódki, a brodacz sapnął i radośnie: - Polska, jak pragnę awansu, polska, o rodacy... - Jest i ruska - prędko dodał drugi szmugler. - Wyśmienicie, sojusznicza... No, pójdziemy. Opowiecie o wszystkim już pod dachem, bo tu jest i za jasno, i za zimno... Ej, wy tam, w krzakach, wyłazić! - dorzucił po niemiecku. Adam na widok generała otworzył w zdumieniu usta, kobieta przeżegnała się pobożnie, a Zagłoba, rad z wrażenia, oświadczył: - Ja ostatnio zadaję się wyłącznie z generałami! Prowadząc zatrzymanych szmuglerów i Niemców, brodacz po cichu wypytywał Adama o jego obserwacje. Okazało się, że chłopak dotarł do miejsca zakwaterowania esesmanów z broni pancernej. Większa część ich jednostki stacjonowała na innym odcinku. Adam jednak podsłuchał rozmowy radiotelegrafistów, z której wynikało, że dowódca oddziałów SS nie żyje w zgodzie z dowódcą jednostek armii. - Mówili tak: Nasz obersturmbannfuhrer znowu każe się łączyć z tym skretyniałym ramolem... I podobno nie mogli się dobić do generała. - Ba, pewnie, że nie mogli, jak pan generał wyszedł sobie ze mną na mały spacerek! Ale będzie u nich bigos... - Zagłoba urwał, bo od strony wsi dobiegły krzyki, hałasy, tupot nóg... - Szukają starej małpy - uśmiechnął się. - No, gazem do jamy!... To powiadasz, że SS-Panzer-Division stacjonuje na innym odcinku? - Na sąsiednim. - No, to się nimi zajmie kwadrat X-dziewięć... A szmuglerzy którędy chodzą? - Dokładnie nie wiem... Mówią, że poprzednie przejścia zasypane i znaleźli inne, gdzie Wisła ma mielizny. - Przyda się ich przejście, braciszku, przyda... Może generała trzeba będzie przeprawić? - Iii, generała to samolotem zabiorą, taka precyzyjna osoba nie może dymać piechotą przez królową naszych rzek! Adam gwizdnął. Wejście do groty odchyliło się bezgłośnie. Na widok jeńców Piotr, pełniący właśnie dyżur, aż jęknął z wrażenia: - O rany, generał, żywy generał! - Nie, w majonezie i saute!* [Saute (franc.) - sposób przyrządzania mięsa lub ryby. W tym przypadku gra słów, bowiem saute znaczy również „wyskoczony”, tj. ktoś, kto wyskoczył.] - zakpił Zagłoba, popychając swoją zdobycz naprzód. - Panowie! - krzyknął w stronę pomieszczenia radiowców. - Łapcie kwaterę i przekażcie, że mamy żywego generała z przyległościami! Po chwili łączność była nawiązana. Tymczasem Zagłoba, wprowadziwszy Niemców do sąsiedniego pokoju, przedstawił się dwornie: - Porucznik Zagłoba jestem, ze sztabu grupy partyzanckiej. Z kim mam honor? - Ale generał milczał jak zaklęty, mimo że zdjęto mu już knebel. Brodacz westchnął więc i surowo oświadczył: - Z chamami koniaku pić nie będę... Nim się rozwidniło, w grocie zjawił się sam Maciek, a razem z nim zwiadowcy polscy i radzieccy. Generała zabrano na przesłuchanie do specjalnego pomieszczenia. Podoficera i szmuglerów przesłuchiwano oddzielnie. - No, spisaliście się na sto medali - oświadczył Maciek po przesłuchaniu, które ciągnęło się do późnego popołudnia. - Generała przerzucimy samolotem... A szmuglerzy będą musieli, niestety, zostać w lesie, za dużo widzieli.- Trzeba im było oczy zawiązać, Adasiu - dorzucił z wymówką w głosie. - Zaraz przekażemy za front wiadomość o generale i o tym, co z niego wyciągnęliśmy. Obawiam się, że to jest na jakiś czas nasze ostatnie połączenie radiowe. Wy w każdym razie od dzisiaj milczycie. Wszystkie wiadomości przez łączników, chłopcy. - A Wanda kiedy rusza? - spytał Piotr. - Dzisiaj w nocy, jak ustalono uprzednio - dość sucho powiedział Maciek, kryjąc smutek z powodu rozstania z dziewczyną. - Musi iść, bo jeśli nawet Niemcy nie wyłapali jeszcze naszych danych, to w najbliższym czasie do tego dojdą. Sprowadzono na nasz odcinek specjalną radiojednostkę. Trzeba teraz diabelnie uważać. - Czy akurat musi iść Wanda? - zaoponował Zagłoba, wiedząc, że ta decyzja na pewno nie jest na rękę Maćkowi, którego uczucia do Wandy domyślali się przyjaciele. - Czy nie mógłby iść kto inny? - Nie - padła twarda odpowiedź. - Tam nie możemy posyłać każdego. Wanda zna nie tylko rosyjski, ale i inne języki. Być może zostanie skierowana do specjalnych zadań. A wtedy... - zawahał się przez sekundę i z wymuszonym uśmiechem dorzucił - wtedy zobaczymy się z nią dopiero po wojnie. No, chłopcy, dziękuję wam za wszystko. Zagłoba będzie przedstawiony do odznaczenia, Adam również. I ty, Piegowaty, spisałeś się dzielnie. - Słuchaj, Maciek - próbował jeszcze Zagłoba - a nie mogłaby Wanda polecieć z generałem samolotem? - Niemożliwe, samolot może zostać zestrzelony. Łączność radiowa aż do zmiany kodów i zlikwidowania niemieckiej grupy radiowej zawieszona. A ktoś absolutnie pewny musi przekazać szybko informacje. W takich wypadkach nieraz dubluje się nawet łączników. Moi kochani, wypocznijcie sobie dzisiaj trochę, ja muszę wracać. Już ciemno. Będzie można generała i innych przeprowadzić do lasu. Gdy wyprowadzano generała, Zagłoba skłonił się nisko i drwiąco dorzucił: - Żegnam pana, Herr General, życzę miłych wrażeń, zawsze gotów do usług, generale! - Tamten minął go z zaciętą, bladą twarzą. Gdy w grocie zostali jej stali mieszkańcy, Piotr przybliżył się do brodacza i Adama, szepcąc: - Słyszeliście, co Maciek mówił o tej niemieckiej grupie radiowej? - Bo co, masz pomysł? - A mam, jakbyście zgadli! - Piotr obrócił się na pięcie i oddalił. Po czym w bocznej niszy zaczął o czymś gorliwie przekonywać Rosjan. - Ma on głowę, piegowatą wprawdzie, ale forteli pełną... Co ten smyk kombinuje? - zastanawiał się Zagłoba, popijając z Adamem generalski koniak. - Ech wy, samoluby - poskarżył się Żenią, podchodząc do raczących się dobrym trunkiem przyjaciół - sami chcecie to wypić? - Kto zdobył, ten pije! Ale znaj, bracie znad Donu i Wołgi, moje dobre serce. Wypij sobie... I innym powiedz, że Zagłoba pije ze wszystkimi pod generała! A co ty minę masz taką spiskową? Coście tam z Piegowatym ustalali? - E, nic... - No, no - brodacz przybrał postawę Cezara - tylko mi nic bez mojej wiedzy nie kombinować, bo ukarzę, chociaż serce mam na dowódcę za miękkie! Wreszcie w grocie zapanowała cisza. Jedynie zmieniający się co dwie godziny dyżurni wartowali w przedsionku, kontrolując okolice przez specjalne wizjery i od czasu do czasu rzucając okiem na alarmowe światełka. Ale dokoła był spokój. Głęboką nocą Zagłoba obudził Piotra i Fiedię. - Za pół godziny - powiedział - będą tedy przeprowadzać Wandę i radzieckich łączników. Macie pilnować ich przejścia na naszym odcinku. Wyjął sztabową mapę i wskazał trasę, palcem zaznaczając poszczególne punkty. Piotr ze swoim towarzyszem wymknęli się szybko z groty i ruszyli ku trasie przemarszu łączników. Front zastygł w ciszy, naładowanej zapowiedzią przyszłej burzy. Nad rzeką i koło skarpy snuły się gęste, żółtawe mgły, dochodząc także tu, do płaskowyżu, grubymi tumanami. Las w dali był niemal niewidoczny. Nagle jakieś monotonne buczenie przerwało martwotę nocy. Piotr uniósł głowę w górę, ale nic nie mógł zobaczyć. Niebo kryły chmury, a mgła uniemożliwiała widoczność. - To nasz - stwierdził Fiedia po chwili wsłuchiwania się w warkot silnika. - Transportowy. O... słyszysz? Teraz lecą myśliwce! Rzeczywiście, niżej, schodząc chwilami nad ziemię, pędziły niewielkie samoloty myśliwskie. Zataczały szerokie łuki i koła, zawracając i ponownie szybując nad okolicą. Zagrzmiały działa przeciwlotnicze, kolorowe pociski pruły mgły i chmury, a myśliwce jak jastrzębie spadały na linie niemieckie, ostrzeliwując je z broni pokładowej. Z polowego lotniska niemieckiego musiały także wystartować samoloty, bo w powietrzu zrobiło się tłoczno. Artyleria przycichła, bojąc się w tych warunkach razić swoich. W górze trwała walka, utrudniana gęstą powłoką chmur. Niekiedy miedzy chmurami pojawiał się czarny cień samolotu, ale unoszące się wysoko mgły nie pozwalały dostrzec, czy to niemiecki, czy radziecki. - Idą - zaszeptał Piotr. Po chwili z mgły wynurzyło się kilka postaci. Jedna z nich oderwała się od grupy i zbliżyła do miejsca, gdzie za zasłoną młodych brzóz leżał Fiedia i Piotr. - Jesteście tu? - zapytał męski głos. - Hasło? - zapytał Fiedia. - Zbaraż. Odzew? - Połtawa - powiedzieli niemal równocześnie Piotr z Fiedią. - Cześć, Piegowaty - Piotr poznał głos Czarnego, łącznika z podgórskiej osady. - Jak na trasie? - Cześć. Do skarpy spokój... A na dole pewnie popłoch, bo samoloty frygają jak wściekłe. Iść z wami? - Tak, ubezpieczycie nas od tyłu, ze szczytu skarpy. A my doprowadzimy zwiadowców aż do pierwszych linii. Grupa ruszyła przodem, za nią Piotr z Fiedia. Chłopiec rozpoznał we mgle sylwetkę Wandy. Wreszcie doszli na szczyt i zalegli nad urwiskiem. Grupa zsunęła się jednym z wąwozów, przeskoczyła szosę w miejscu, gdzie dwie wsie rozdzielało pasmo zarośli. Wędrowali dalej łachą, klucząc między kępami krzaków, zapadając w moczary i małe stawki. Dopiero jednak przy wale przeciwpowodziowym groziło największe niebezpieczeństwo. Po jego wschodniej stronie Niemcy wykopali stanowiska dla artylerii i karabinów maszynowych. Linia niemiecka była tam niemal nie do przebycia. Jedyną pomyślną okolicznością było to, że uwijające się ciągle myśliwce musiały odwracać uwagę Niemców od tego, co się działo na ziemi. Na próżno jednak Piotr i jego towarzysz wypatrywali oczy, czekając na jakiś znak czy ruch w miejscu, gdzie powinni, ich zdaniem, przechodzić łącznicy. Na tym odcinku nic się specjalnego nie działo, a żadne hałasy nie sygnalizowały też kontaktu z nieprzyjacielem. Minęła bita godzina, gdy z dalszej odległości, bliżej już Sandomierza, padło kilka strzałów. - Dalej poszli - szepnął Fiedia. - Yhm... sąsiedni kwadrat... - zgodził się Piotr. - Widać przeprawiają się tamtędy... Albo ktoś z eskorty odszedł dla odwrócenia uwagi... - I tak może być - przyznał Fiedia. Leżeli teraz w ciszy, która nagle zapanowała znowu nad frontem. Samoloty odleciały, artyleria milczała, ucichły strzały. - Uwaga - Piotr usłyszał coś podejrzanego, Ktoś się pospiesznie zbliżał w ich stronę. Ale nie byli to ludzie odprowadzający łączników. Z mgły wyłaniały się biegnące postacie, a kiedy już były blisko, Piotr spostrzegł znanych mu z widzenia mieszkańców wsi. Był wśród nich znajomy rybak, już dawno usunięty ze swojej chatki nad Wisłą i mieszkający dotąd w byle jak skleconym szałasie za wsią. - Stać! - cicho, ale groźnie powiedział Fiedia. - Kto idzie? - Swoi... My ze wsi, uciekamy... W nocy zabrali bydło i kazali przenieść się do jaru, ale boimy się, że jutro zastrzelą... - Musimy was zrewidować - rzekł Piotr. - Nie ma rady... Uciekinierzy nieśli tylko zawiniątka z osobistymi drobiazgami, trochę pieniędzy. - Idźcie w stronę szosy do Ożarowa. Zawichost omińcie od zachodu, bo w mieście pełno Niemców - wyjaśniał Piotr. - I nic nie gadać, żeście nas spotkali! A co z innymi ludźmi? - Niektórzy ryzykują... - odparł rybak - kopią sobie jamy w skarpie i tak chcą zimować. Kto jeszcze ma konia, krowę czy barana, to wygania w pobliże jam. Może to się wreszcie skończy, jak Ruscy ruszą? Chyba że ich szwaby pierw zabiją... - Co to dla hitlerowca utłuc człowieka? Tyle co muchę albo komara... - westchnął drugi chłop. - Nikogo nie spotkaliście koło wsi? - zapytał Fiedia. - A nikogo, panie, ino Niemcy łażą, ale i oni, jak te samoloty zaczęły fruwać, to zmykali do swoich nor... Mówią, że im wczoraj jakiś generał umknął, więc źli jak osy. - Generał? - udał zdziwienie Piotr. - Niemiecki? - Całkiem niemiecki, zaraz tam czarni, te niby esesmany, przybiegły i dawaj aresztować adiutanta, co w sąsiednim domu był, i całą ichnią ochronę, i wartowników. Ale było na co patrzeć! - Skąd wiadomo, że generał dał nogę? - A list jakiś zostawił, pismo, że niby ma dość wojny i że Hitlera ma gdzieś, i że umyka... Co się nawrzeszczeli, od dezerterów, tchórzów nawymyślali. Taki był zgiełk, panowie... Sąsiedzi to wszystko dokładnie słyszeli. Może dlatego tak ludzi wysiedlają, żeby się im inni generałowie nie pokumali z Polakami i też nie uciekli. - Dziękujemy za wiadomości - przerwał Piotr, słysząc znowu jakieś kroki pod skarpą. - Teraz odchodźcie szybko, na Ożarów, do widzenia... Gdy mieszkańcy wsi wsiąkli już w mgłę, z wąwozu wyszła grupa ludzi, między którymi Piotr rozpoznał Czarnego. Czarny podszedł do nich i wyjaśnił: - Kluczyliśmy trochę. Towarzysze spod Mokoszyna pomogli, urządzili strzelaninę, żeby Niemców zmylić, słyszeliście? No i udało się. Zmokliśmy w moczarach jak psy w studni, ale tamci przeszli aż do Wisły i teraz przeprawiają się na wolny brzeg... Dobrze, że wszyscy pływają jak ryby. Woda musi być bardzo zimna... - Jak we wsi? - zapytał Piotr. - Szykują wozy goniometryczne. Uważajcie, bo od rana zaczną się kręcić po okolicy. - Gdzie te wozy stacjonują? - Koło spalonej remizy strażackiej... Tam są zarośla, a w nich ukryli wozy. Naokoło od Niemców aż gęsto. Ludzi powyganiali, sami zajęli domy... - To wiemy - przerwał Fiedia. - Ile jest tych radiowych wozów? - Widzieliśmy cztery, ale może jest więcej. Nie było czasu na oglądanie. No, koledzy, musimy wracać, dzień wstaje. Mgła idzie na dół, będzie pogoda. Cześć! Do zobaczenia, Piegowaty! - Czołem! - odrzekł Piotr i w ślad za ludźmi Czarnego opuścił razem ze swoim towarzyszem punkt obserwacyjny. Rozmawiali ze sobą po cichu, ale żywo, przystawali, coś kreślili butami na trawie. Wtem, gdy już byli blisko groty, jakiś metaliczny grzechot kazał mi lec wśród krzaków. Po pewnym czasie, wychylając się ostrożnie, dostrzegli kilka wielkich czołgów pełznących polami w ich kierunku. - O rany - jęknął Piotr. - Co tu robią czołgi? W mdłym świetle wstającego dnia ciężkie tygrysy poruszały się pozornie bezładnie, ale zajęły takie pozycje, jakby miały odgrodzić las od płaskowyżu i skarpy. Obróciły się lufami ku lasowi i zastygły w bezruchu. Po kilkunastu minutach od strony wsi wjechała wąwozami na górę spora grupa kawalerzystów. Był ich chyba cały szwadron. - O rany, Niemcy konni, ale rzadkość! - zdziwił się Piegowaty. Kawalerzyści rozsypali się jak do szarży, galopem podjechali pod sam las i tam stanęli. - Dobrze, że nasi są już w lesie. Chłopów czołgiści też chyba nie zobaczyli... - zastanawiał się głośno Fiedia. - Czego oni szukają? Wygranej? - E, wygranej... Zgubili ją pod Stalingradem i tu nie znajdą. To jakaś akcja, braciszku. Rosjanin wpatrywał się w Niemców. Piotr uważał pilnie na to, co się dzieje przy samej skarpie. Ale minęło sporo czasu, nim zorientowali się, o co właściwie chodzi. Kiedy bowiem dzień zbudził się na dobre, a ocalałe jeszcze koguty zapiały na przywitanie, drogą polną od strony Mokoszyna na płaskowyż wjechały auta z obracającymi się antenami i zaczęły myszkować po całym terenie. Teraz Piotr i Fiedia nie czekali dłużej. Szybko podążyli do groty, gdzie zdali Zagłobie sprawę ze wszystkiego. - No to i dobrze, wypoczniemy sobie odpowiednio, a oni i tak pchły tylko złapią, nie radiostację - stwierdził brodacz. - Jedzenia mamy tu tyle, że batalion by się przez miesiąc pożywił, a nie nas kilku. Coś szlachetnego do picia też się znajdzie, bo ci szmuglerzy, Boże opiekuj się ich drogami, tę swoją drobinkę zostawili. Ot, handlowy ludek, śmierci w oczy zajrzą, byle zarobić. Spędzili więc dzień na pełnym wypoczynku, co pewien tylko czas obserwując ruchy Niemców, którzy kręcili się po okolicy, ale na razie wciąż bez rezultatów. Radiostacje na całym odcinku umilkły. Ruch łączników chwilowo też zamarł. Mogło się Niemcom zdawać, że mają bezpieczne zaplecze. Nie rezygnowali jednak z poszukiwań. Większymi grupami, konnych i pieszych, zapuszczali się coraz głębiej w las, ale czujne oczy zwiadu wyłapywały wszystkie ich poruszenia, a łącznicy w porę zawiadamiali dowództwo. I chociaż hitlerowcy dzień po dniu powtarzali swoje próby, nikogo nie znaleźli i niczego nie wykryli. Na froncie panowała dziwna cisza, z rzadka tylko odzywała się artyleria, nawiązując krótki dialog na armaty. A przecież front nie spał. Z tamtej strony co noc przeprawiali się przez Wisłę zwiadowcy, buszując wśród zarośli i łęgów nadrzecznych, starając się przepatrzyć niemieckie linie obronne i złapać języka. Ale zablokowanie radiostacji i nieustanne hitlerowskie poszukiwania utrudniały wykonanie zadań. Czuł to również Piotr, gdy wychodząc wieczorem na zwiad, skradał się aż do skarpy. Widział rosyjskie samoloty, badające teren przyfrontowy, i tym bardziej się niecierpliwił. Jego czynna natura źle znosiła bezruch, brak konkretnej akcji, zamknięcie w grocie. Nienawistnym wzrokiem wpatrywał się w krępe sylwety czołgów, warujących blisko lasu, w ruchy kawaleryjskiego zwiadu nieprzyjaciela. Gdyby nie zakaz Zagłoby, już by wymyślił dla siebie zajęcie... Rozumiał jednak, jak ważne jest nie dać wrogom podstawy do podejrzeń, że tuż koło nich tkwią ukryci partyzanci. Tymczasem październik mijał, przyszedł listopad, a z nim szarugi. Czołgi grzęzły na mokrych łąkach, ciężko też było poruszać się samochodom z aparaturą goniometryczną. Mimo to Niemcy ciągle jeszcze nie rezygnowali, a może tylko czynili wszystko, by przeciwnika, którego obecność podejrzewali, choć bezpośrednio nie zdołali napotkać, sparaliżować na dłuższy czas. Raz na kilka dni grota, czyli kwadrat A-11. kontaktowała się przez łączników z kwaterą dowództwa i za każdym razem rozkaz Maćka brzmiał: Czekać! Czekali więc, uzupełniając nocami zapasy żywności w odległych, za Ożarowem położonych wsiach, ale wszystkim się już ckniło. Doczekali do pierwszych mrozów, do wczesnych zadymek i zamieci śnieżnych, po których jednak znowu wracała dżdżysta jesienna szaruga. W grocie było chłodno. Z uwagi na akumulatory, które mogły stać się w każdej chwili znowu potrzebne - a niełatwo byłoby je teraz zawozić do ładowania - starano się jak najrzadziej włączać elektryczne piecyki, skonstruowane sprytnie przez rosyjskiego technika. Zagłoba, a z nim Adam, ogrzewali się wódką, ale i im ten rodzaj ciepła na długo nie starczał. Panowało więc coraz większe zniecierpliwienie. Nawet żarty Zagłoby nie potrafiły już ich rozbawić. A i on sam chadzał często ponury i chętnie wyłaził z groty, by samemu udać się na zwiad. Piotr i Adam, a także pozostali Polacy, posępnieli z dnia na dzień. Tylko Rosjanie zachowywali spokój i pogodę ducha, starając się wykorzystać czas na nabranie sił i wypoczynek. Był już grudzień, na przemian słotny i pogodny. I oto któregoś dnia, gdy ziemię skuwał lekki mrozek, a z drzew spadały ostatnie szarobrązowe liście, coś się ruszyło. Czołgi zjechały w dół do wsi, wycofano z płaskowyżu kawalerzystów, zniknęły radiowozy. Nad wieczór do groty zjechał Maciek. Przywitał się serdecznie z przyjaciółmi i zamknął w osobnym pomieszczeniu z Zagłobą i Rosjanami. Rozmawiali tam ze dwie godziny, aż Zagłoba ukazał poweselałą twarz i po odjeździe Maćka oświadczył: - Bezrobocie skończone, musimy na nowo ustalić rozmieszczenie sił niemieckich. Za dzień, dwa radiostacja zacznie pracować. Goniometry operują teraz na innym odcinku, trzeba wykorzystać sytuację... - Musimy je zniszczyć! - wybuchnął Piotr. - Inaczej znowu je tu przerzucą. - Ba, to nie takie proste... - A generała było łatwo złapać? - No, generała to ja złapałem, ale wszystkich samochodów w samym środku wsi nie zlikwiduję. Chociaż jakby tak policzyć, ile ja już szwabom popsułem, to by piękny Adolf dywizję za to postawił! Następne dni spędzili na zdobywaniu informacji. Przemykali pojedynczo i po dwóch do wsi, wypytując o potrzebne szczegóły pozostałych tam mieszkańców, żyjących teraz niemal bez wyjątku w jamach i lepiankach wykopanych w jarach. Piotr parę razy przekradł się do wału przeciwpowodziowego, przynosząc z tych wypraw dość dokładny szkic pozycji niemieckich. Adam wszedł w kontakt z piekarzem w Ożarowie, wypiekającym chleb dla sztabów. Obserwowali pralnie frontowe i dezynfektory, które trudziły się zbożnym dziełem odwszania żołnierskiej odzieży. Dotarli do szpitali. Powoli zdobywali rozeznanie w aktualnym stanie sił niemieckich na ich odcinku. Nanosili dane na mapy, przekazywali je do Maćka, od niego informacje szły przez łączników na drugi brzeg. Ale ta laboratoryjna robota drażniła nieco Piotra, któremu marzyło się co innego... Wiedział, że włączanym na dzień radiostacjom grozi ponowne zamilknięcie w wypadku, gdyby Niemcy zaczęli znowu szukać nadajników. Może z oddalenia, kryjąc się, już szukali? Przemyśliwał więc nieustannie nad sposobami zlikwidowania niebezpieczeństwa. Plan, nad jakim niegdyś naradzał się z radzieckimi kolegami, stał się teraz, jego zdaniem, realny i potrzebny. Ale Żenia był stale zajęty przy radiostacji i innych urządzeniach technicznych, które z nadejściem zimy sprawiały wiele kłopotów. Fiedia chorował na grypę i chociaż wybronił się przed odesłaniem go na tyły, do partyzanckiego szpitala, też nie mógł mu pomóc, bo gorączka coraz bardziej zwalała go z nóg. Piotr tracił nadzieję, że doczeka jego prędkiego wyzdrowienia. Tymczasem nowe wydarzenie przyspieszyło decyzję chłopca. Do groty nadeszła wiadomość, że łącznik z tamtego brzegu, którego przybycie zasygnalizowano uprzednio przez radio, wpadł w ręce Niemców. Mógł to być przypadek, ale mogło kryć się coś o wiele poważniejszego. Piotr słyszał, jak Zagłoba po cichu omawiał tę sprawę z Rosjanami, jak radził się Adama i jak wreszcie podjął jakąś decyzję, z której nie zamierzał widocznie zwierzać się Piegowatemu. Ten wyczuł jednak zamiary starego mistrza forteli. Zagłoba z całą pewnością chciał zlikwidować niemiecką grupę radiową. Piotr nie sądził, by brodacz porozumiał się z Maćkiem w tej sprawie. Nie było po temu okazji, a i Maciek by się chyba nie zgodził. Dla pojedynczego człowieka zadanie było zbyt trudne, a na zmasowane uderzenie jeszcze nie przyszedł czas. Piegowaty więc doskonale zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa swoich zamierzeń, a także z tego, że działając w pojedynkę, bez porozumienia, narazi się na zarzuty, przykrości, kto wie, czy nie na karę ze strony dowództwa. Oczywiście to samo mogło czekać Zagłobę. Był on jednak komendantem grupy, człowiekiem doświadczonym, przy tym, jak zaobserwował Piotr, uzgadniał swoje plany z innymi. Tymczasem on, cóż... Rosjanie już przedtem hamowali go, teraz nie mogli mu w niczym pomóc, a kto wie, czy w ogóle nie sprzeciwiliby się zamierzeniu i nie zawiadomili o tym Zagłoby jako dowódcy. Doszedł więc do wniosku, że musi działać skrycie i w samotności. A działać, jak mu się wydawało, musiał, bo inaczej poszedłby stary Zagłoba i, zdaniem chłopca, zginąłby z całą pewnością. Piotr uważnie, całymi godzinami, sprawdzał zebrane informacje, oglądał mapy terenu, obserwował ruch niemieckich patroli i zmiany wart, aż wreszcie zdecydował, że czas właściwy nadszedł. Doczekał nocy. Nabazgrał kilka słów na kartce, wsunął ją w takie miejsce, gdzie Adam czy Zagłoba musieli zajrzeć, po czym, korzystając z nieuwagi dyżurnego i głębokiego snu pozostałych partyzantów, wysunął się tylnym wyjściem z groty. Znalazłszy się na dworze, sprawdził, czy ma wszystko przy sobie. Przejrzał broń, granaty, małe ładunki trotylu, lont... Potem rozejrzał się. Noc była ciemna, wietrzna, chmurna. Zanosiło się na deszcz, ale na razie tylko wicher huczał po lesie i gonił po niebie zwały obłoków. O takiej właśnie pogodzie marzył Piotr. Nad Wisłą powinno być jeszcze mroczniej, bo tam zawsze stały nocami mgły. Ruszył więc, nie kryjąc się zbytnio, tu bowiem nie oczekiwał żadnej niespodzianki. Dotarł do urwistego brzegu skarpy, a następnie skierował się na południe, tak by znaleźć się na wysokości remizy, gdzie ukryto radiowozy. Ze skarpy Piotr nie mógł nic zobaczyć, ale cisza panująca w dole napawała go otuchą; ponieważ front milczał i tylko pojedyncze strzały dochodziły znad rzeki, uznał, że trafił na warunki wyśmienite. Wiedział, że w jarze, spadającym dość ostro w dół, jedna ze znajomych rodzin ze wsi zbudowała sobie lepiankę. Żyli tam od pewnego już czasu, trzymając krową i wychudzonego konia, na którego na razie nawet Niemcy nie mieli ochoty. Piegowaty zsunął się, zbliżył do lepianki, przytknął ucho do glinianej ściany, dosłyszał równy oddech właścicieli. Zapukał lekko raz, drugi i trzeci. Ktoś się poruszył niespokojnie, ktoś coś zaszeptał w środku. Piotr ponowił pukanie. Nareszcie drzwiczki z gałęzi, oblepionych gliną, uchyliły się i znajomy gospodarz wyjrzał na dwór. Poznawszy Piotra, powiedział bez zdziwienia: - A, to ty. Co cię sprowadza? - Czy Niemcy bardzo pilnują na dole, przy szosie? - A, nie widziałem, żeby za bardzo... Tu ich teraz tylu, to czego by się mieli bać? Oni, jak ich dużo, to okropnie nabierają odwagi... Wczoraj trzech chłopaków powiesili za to, że krowy, co sobie szwaby wybrały na gulasz, skryli... My zamiarujemy jutro ze świtem stąd iść. Piotrowi przyszedł nagle do głowy pewien pomysł. Popatrzył bystro na gospodarza i zapytał: - Rosyjski znacie? - A tyle, co i nic, parę słów. - No, ale takie słowa, jak: dawaj, dawaj, wpieriod, ura? - E, takie to zna każdy, nie? - A nie poszlibyście stąd jeszcze dzisiaj, nocą, powiedzmy, za godzinę? - Trzeba to? - Chyba tak... Piotr poszeptał tajemniczo z gospodarzem, coś mu wręczył. Odczekał, aż tamten pobudzi rodzinę, a wtedy sam ostrożnie podpełzł jarem aż do szosy. Z lewej strony, kilkanaście metrów od niego, przechadzał się wartownik, szczelnie okutany w długi płaszcz, z kołnierzem podniesionym do góry. Cichutko przeskoczył wąską szosę i wpadł do rowu po przeciwnej stronie. Miał teraz przed sobą, zaledwie o parę kroków, szczątki spalonej remizy, mały zagajnik i wystające z krzaków kadłuby samochodów. Ale tu była także warta. Piegowatemu zdawało się, że Niemcy usłyszą łomotanie jego serca, starał się opanować, uspokoić, ale strach nie dawał się tak łatwo pokonać. Kroplisty pot wystąpił mu na czoło, koszula pod swetrem i kurtką lepiła się do ciała. Piegowaty zaczął liczyć samochody. Było ich sześć. Najbliższy stał tuż koło niego, trzeba było jednak wyczekać, aż wartownik przejdzie dalej. Gdy zniknął za krzakami, Piotr wyskoczył i już był przy samochodzie. Trochę drżącymi rękami umocował u spodu ładunek, podłączył lont i popełzł w stronę następnego. Posuwał się za wartownikiem, sądząc, że to będzie najlepsza metoda. Czuł niemal zapach zawilgoconego żołnierskiego płaszcza i słyszał oddech tamtego. Żołnierz, najwidoczniej znudzony, zaczął coś pod nosem podśpiewywać, a Piotr, skorzystawszy z tego, umocował pod drugim autem porcję trotylu. Z trzecim musiał zaczekać, bo Niemiec stanął, wyjął papierosa i, skrywszy się za maską samochodu, zapalił. Nikły blask mignął na chwilę i zgasł. Niemiec palił z pewnością w rękawie. Trwało to tak długo, że Piotr już się zaczął niecierpliwić. Nie był pewny, która godzina i ile minęło czasu, a swój zegarek zostawił umyślnie w grocie; jego fosforyzujące wskazówki świeciły w nocy bardzo jasno. W końcu wartownik ruszył w obchód. Za nim popełznął Piotr i dotarłszy do trzeciego samochodu, zaopatrzył go w groźny ładunek. Z czwartym i piątym poszło najlżej, ale przy ostatnim akurat zmieniano wartę. Piotr musiał skryć się jak najgłębiej. Na szczęście tuż obok była niewielka jama w gęstych krzakach. Przyczaił się w niej, klnąc w duchu wszystkich hitlerowskich żołnierzy razem i każdego z osobna. Uprzednio Piotr obliczył, że zdąży ze wszystkim przed zmianą wart, ale albo Niemcy zmienili system, albo on się za długo grzebał. W napięciu słuchał rozmów wartowników, a potem przeszedł go dreszcz - tamci zabierali się do sprawdzania samochodów. Teraz wszystko zależało od szczęścia. Czy dojrzą szare kostki trotylu ukryte na podwoziach aut? Czy zauważą równie szary lont, tak przez niego przeciągnięty, aby był możliwie mało widoczny? Ważna też była kolejność sprawdzanych wozów. Zaczęli od pierwszego, i Piotr odetchnął. Korzystając z tego, że rozmawiali, mógł założyć ładunek przy szóstym wozie. Teraz tylko pociągnąć za sobą lont i... Jeszcze raz sprawdził położenie. Ten ostatni, szósty samochód stał na skraju zagajnika, otaczały go kępy zbitych krzewów. Była więc nadzieja, że wartownik nie dostrzeże małej iskierki, biegnącej po loncie na niewielkiej odległości. Piotr złościł się na siebie, że nie zabrał urządzenia do wysadzania w powietrze, ale to by wymagało dodatkowych zachodów i wzbudziło podejrzenia towarzyszy w grocie. Jeżeli jednak iskra dojdzie do auta - pomyślał - to pierwszy wybuch tak szwabów przerazi, że nim się skapują i zauważą lont przeprowadzony do innych wozów, będzie po wszystkim. Odskoczył możliwie daleko w bok, tak żeby mieć blisko do szosy. Rowem pociągnął za sobą lont, zapalił i odbiegł jeszcze dalej. Przywarł do ziemi, w jednej ręce ściskając mocno pistolet maszynowy, w drugiej granat. Nagle potężna eksplozja rozdarła powietrze, rozległy się przeraźliwe krzyki wartowników... Z oddali nadbiegli inni żołnierze, ale teraz błyskało i grzmiało raz po raz. Było czerwono od ognia i czarno od dymu. Paliła się benzyna w bakach wozów. Tryskały fontanny iskier, a po szosie pełzały płomienie. Stworzyła się jakby zapora ogniowa, nie pozwalająca dotrzeć do miejsca zamachu. Niedaleko Piotra kręcili się z bezradnymi minami Niemcy. Gestykulowali, krzyczeli, wołali... Więc uniósł się leciutko, cisnął z rozmachem granat w środek zbiegowiska i z okrzykiem: Uraaa... wpieriod!, skoczył na szosę. Strzelając, przebiegł na drugą stronę i zaczął się wspinać jarem ku górze. W tym momencie z sąsiedniego wąwozu dobiegło gromkie: Urraaa!!! i padły stamtąd granaty, zapalając na szosie słupy ognia. Dawaj, dawaj!!! - dochodziło z jaru, ale coraz ciszej, głosy się oddalały. Piotr odskakiwał ku grzbietowi skarpy. Na dole część Niemców zaczęła uciekać przez rowy i zabudowania, ostrzeliwując się na wszelki wypadek i tym powodując jeszcze większe zamieszanie, inni usiłowali utworzyć jaką taką linię oporu przeciw domniemanemu desantowi radzieckiemu. W jakiś czas potem nad Wisłą odezwały się po obu stronach działa, wzbiły w górę rakiety i huk zapowiedział salwy katiusz. Na ziemi rozpętało się istne piekło. Piegowaty przyglądał się temu przez chwilą z ukontentowaniem, jako że miał w tej historii swój udział, ale gdy pomyślał o tym, co go czeka w grocie, przejął go dreszcz lęku, inny wprawdzie, ale wcale nie mniejszy niż ten na dole, przy samochodach. - O rany, ale fajerwerki - szepnął. - Tylko, że i ja oberwę... Nad jego głową zaczęły gwizdać pociski, przenosząc ogień linię frontu, więc chłopiec przygarbił się trochę i w takiej postawie gnał do groty. W czerwonawej poświacie pożaru zauważył w oddali sylwetki zmykających z jaru gospodarzy. Ciągnęli za sobą chudego konia i nie mniej wychudzoną krowę. W grocie zastał ku swojemu zdumieniu Maćka, który popatrzył na niego surowo, ale miał w oczach uśmiech Natomiast Zagłoba był naprawdę wściekły. Sadził oa grocie wielkimi krokami i krzyczał: - Ja mu sprawię łaźnię turecką, ja mu na tyłku wypiszę wszystkie przykazania, ja mu regulamin wygraweruję na plecach! Dajcie coś łyknąć, bo się zatkam z rozpaczy! - Jestem - powiedział nieśmiało Piotr. - Jesteś?! Nie może być? Myślałem, że to twój duch! Coś ty robił... - Zagłoba grzmiał nadal, ale było widać, że powrót chłopca, całego i zdrowego, łagodzi jego złość. - A nic... - bąknął Piotr. - Zniszczyłem te radiowozy... - Patrzcie, patrzcie na tego smyka! Bez rozkazu, w pojedynkę, narażając siebie i nas w razie wpadki, on sobie idzie i niszczy radiowozy niemieckie... Spacerek sobie zrobił, hrabia Piegowaty, tu mu było nudno. Musiał mieć rozrywkę! - kontynuował brodacz już bardziej dobrodusznie. Adam, pojawiwszy się, stwierdził spokojnie: - Ubiegł Zagłobę, a łotr... - Aaa - mruknął Maciek - to tyś, Zagłoba, także o tym przemyśliwał? I to bez mojego rozkazu? - Ale... - zaczął brodacz. - Żadne ale, Piotr zrobił to samo, co tyś chciał zrobić. - Kiedy ja nie chciałem na własną rękę, naradzałem się... - Ja też się kiedyś naradzałem, ale teraz Żenia przy radiu, Fiedia kicha i kaszle, dywizję Niemców by obudził, gdybym go zabrał... - Piotr usiłował wszystko wytłumaczyć, czym znowu rozzłościł Zagłobę. - No, awantury na potem - przerwał im Maciek, usiadł i rozłożył przed sobą mapę. - Opowiadaj, Piotr, jak było. Chłopiec, punkt po punkcie, składał drobiazgowe sprawozdanie. Kiedy doszedł do momentu, gdy chłopi z jaru zaczęli krzyczeć po rosyjsku i rzucać granaty, Maciek uśmiechnął się, a Zagłoba walnął dłońmi po kolanach i zawołał: - Niech mnie trzaśnie, niech więcej wódki nie oglądam, ale wymyślił! Ma on głowę do forteli, ma... po mnie. - Jak po tobie, to czemu się na niego wściekałeś? - zapytał Maciek. - Ja się wściekałem? Ja? Bałem się o szczeniaka, bom go polubił jak rodzonego syna, ale żebym się miał na niego wściekać, skądże! - To i dobrze - stwierdził Maciek. - Nawiążcie teraz łączność z drugim brzegiem, może zechcą wykorzystać sytuację... Przekażcie wszystko dokładnie! - rzucił do radiowca. - Śnieg wali - zameldował dyżurny. - To dobrze, śnieg się przyda, a i święta niedługo - zaśmiał się Maciek, spoglądając przymrużonymi oczami na Piotra. - Mam dla ciebie pozdrowienia z tamtego brzegu... Od Magdy. I od Kubusia z Domu Dziecka. To był prezent, a teraz kara: od jutra przechodzisz do kwatery, tu dla ciebie za wiele okazji do niesubordynacji. Spojrzał na spochmurniałą twarz Piegowatego, który teraz z żalem myślał, że narażał życie, by radiostacje mogły pracować, a za to ma być karany. I to czym? Wycofaniem z pierwszej linii? Już by wolał zamknięcie na kilka dni w grocie, bo tego się zresztą spodziewał, wiedząc, że nabroił, nie po raz pierwszy, szczerze mówiąc, w swojej wojennej karierze. Maciek, jakby odgadując jego myśli, powiedział: - Nikt ci nie odbiera zasług, Piegowaty. Ale tyle razy mówiliśmy o tym, że na własną rękę działać nie wolno. Nawet jeśli się ma takie diabelne szczęście i spryt jak ty. To, co robisz, może prowadzić do warcholstwa, rozumiesz? A teraz podejdź no bliżej... Piotr przysunął się strapiony do dowódcy. Ten rozpiął długi kawaleryjski płaszcz, pod którym miał mundur, odpiął z piersi krzyż i szybkim ruchem, kryjąc wzruszenie, przypiął chłopcu. - A jutro zameldujesz się u mnie na kwaterze... - dodał. - „Ku chwale Ojczyzny” się mówi - bąknął Zagłoba, dziwnie zasłaniając oczy dłonią. Maciek wkrótce odjechał, a mieszkańcy groty oglądali w nabożnym milczeniu brązowy, połyskujący lekko krzyż. - Walecznych - oświadczył Zagłoba. - Ja to tego miałem dawniej na kopy, bom się w wojsku nie oszczędzał... Jeszcze w trzydziestym dziewiątym sam generał, dowódca brygady, dając mi swoje Virtuti Militari stwierdził: Pan, poruczniku Klekowski, masz głowę strategiczną, a ducha spod Chocimia. Gdyby wszyscy byli jak pan, już byśmy zajmowali Berlin. - E - wtrącił Adam - wtedy wszyscy byli podobni, bić to się chciał każdy, tylko nie było czym. A i tak żeśmy długo przetrzymali... Jeszcze kiedyś historia o tym opowie. Następnego dnia nie doszło jednak do odejścia Piotra na kwaterę dowództwa. Rano zawiadomiono ich, że likwiduje się całą grotę, bo Rosjanie, korzystając z zamieszania, dokonali przed świtem desantu, zepchnęli Niemców w jednym miejscu aż za wał przeciwpowodziowy, okopując się na tej części łachy, która przylegała do głównego koryta Wisły. Front niemiecki został nadwątlony. Niektóre jednostki partyzanckie miały teraz zająć płaskowyż, żeby stąd ostrzeliwać Niemców i tym samym pomóc w umocnieniu się desantu radzieckiego. Trwała więc pospieszna ewakuacja groty. Pakowanie radiostacji, sprzętu, żywności i amunicji. Maciek nadesłał kilkunastu ludzi do pomocy i pod wieczór wszystko było gotowe do odmarszu. Piotr, stojąc przy wejściu do groty, spoglądał tęsknym okiem na skarpę, na zamgloną okolicę, którą pokrywał nieustannie padający śnieg. - Ten śnieg za chwilę zakryje nasze ślady - oświadczył Zagłoba - żeby tylko... Nie skończył. Z wąwozów i jarów wysunęły na płaskowyż swoje długie lufy działa pancerne i czołgi. Zaczęło się niemieckie przegrupowanie. - Biegiem! Do lasu! - krzyknął Zagłoba. Część objuczonych bagażami ludzi ruszyła biegiem. Niemcy nie zauważyli ich początkowo w śnieżycy, ale po chwili jeden z czołgów obrócił się i wypalił w stronę uciekających. Zagłoba z paroma ludźmi przypadł do ziemi. Naprędce ustawiono karabin maszynowy, ale przeciw czołgom na wiele by się to nie zdało. - Granatami! Kiedy podjadą! - krzyknął brodacz. Zerknął na Piotra i skarcił go: - A ty co tu robisz? Marsz do lasu! - Teraz za późno - uśmiechnął się Piotr - mamy robotę, dziadziu... - Niech cię ściśnie! Uważaj! Dwa czołgi zbliżały się ku leżącym. Przeskoczyli w jakiś dół, skryli za krzewiną, grubo okrytą śniegiem. Czołgi były tuż, tuż. Wtem Piotr wysunął się z ukrycia, zamachnął... i po gąsienicy potoczyła się wiązka granatów. Słup ziemi, śniegu, dymu i ognia otoczył na chwilę ciężkie, kręcące się i strzelające teraz na oślep cielsko pojazdu. Czołg zaczął się palić. Załoga wyskakiwała, jeden za drugim. Adam przejechał po nich serią z karabinu maszynowego. - Zabieraj grzechotkę i wal w las! - wrzasnął Zagłoba. Jeden z Rosjan, przekradłszy się tymczasem do drugiego czołgu, poczęstował go podobnym bukietem granatów. - W nogi! Nim się pozbierają! - ryknął Zagłoba, podrywając się do biegu. Za nim skoczyli pozostali. Już w lesie Piotr powiedział z uśmieszkiem: - Ale uciekać to pan Zagłoba umie jak nikt... - Cicho, smyku! Anglicy wszystkie wojny wygrywają w ucieczce. - No, to nareszcie mamy prawdziwego Anglika, może lorda? - zaśmiał się Adam. Za nimi brzmiała nieustanna kanonada, przed nimi otwierał się las. Kwadrat A-11 przestał istnieć. MARSZ PRZEZ ZIMNE PIEKŁO Wysoki szpakowaty mężczyzna uderzył dłonią po rozłożonej na stole sztabowej mapie i rzekł niegłośno: - Mamy niewiele czasu. Wszyscy dowódcy muszą zerwać swoich ludzi z leży zimowych i wyprowadzić pełne składy oddziałów na teren koncentracji. Maciek, stojący koło przełożonego, który z daleka przybył w Kieleckie, powiedział z namysłem: - Dotarcie do wszystkich jest bardzo trudne. Jak wiecie, porozumienie szyfrem radiowym odpada. Przejęli go Niemcy. Nie po raz pierwszy zresztą. Podobnie jak my ich. - Uśmiechnął się lekko. - Tak. Tylko wy macie u nich jeszcze kogoś zaufanego, tę grupę pod dowództwem oficera abwehry... - Obawiam się - przerwał Maciek - że budzi on coraz większe podejrzenia. Czasem zbytnio brawuruje. Jakby miał słowiański charakter. - A skąd wiecie, czy nie ma? - Przełożony wbił w młodego dowódcę oddziału uważne spojrzenie i ciągnął dalej: - Wojna ma swoje tajemnice, większe od szyfrów i kodów... No, ale wracajmy do rzeczy. W tej sytuacji należy wysłać łącznika z dokładnymi instrukcjami do poszczególnych oddziałów, a ponieważ nie zdoła dotrzeć do wszystkich, musi dostarczyć instrukcje w jedno określone miejsce. Ściśle mówiąc, na kwatery waszej grupy. - Tak jest! Ale czy to taka ważna, sprawa? - W innej nie zawracałbym wam głowy. W odpowiedniej chwili i wy dowiecie się, o co chodzi - spokojnie, może tylko ostrzej na Maćka spoglądając, odparł szpakowaty mężczyzna. - Wasz łącznik... jakby to powiedzieć... Macie stuprocentowo pewnego człowieka? - Mam, nie jednego... - Zależy mi na jednym, ale naprawdę pewnym. Takim, który nie rzuca się w oczy, a dobrze zna te okolice. A wy w określonym momencie ruszycie na teren koncentracji i obejmiecie dowództwo nad całą akcją. - Rozkaz! A gdyby instrukcje pisemne zginęły? - Nie mają prawa. Jednak w najgorszym wypadku dowódcom należy przekazać hasło: Magda będzie dwunastego. Każdy wie, że chodzi o datę, a miejsce koncentracji zostało swego czasu wyznaczone. Wy je także znacie. Maciek kiwnął głową. Pojął, że chodzi o grubą stawkę, o pełną niemal mobilizację sił na tym terenie. Słuchał dalej z uwagą słów dowódcy. - Zabezpieczyłem na wszelki wypadek inne jeszcze kanały dla przekazania rozkazów. Nie mam jednak pewności, po prostu boję się, czy w tych zimowych warunkach wszystko dotrze na czas. Do waszych ludzi mam zaufanie. Powinni tu znać każdy krzak na drodze. - Znają. - Łącznikowi przekażecie szczegółowe instrukcje na bibułkach. A także hasło. Nie powinien wiedzieć, kto go wysyła... Niech myśli, że to wy. Tak będzie lepiej. Potem przez jakiś czas w pokoju panowała cisza. Mężczyźni nad czymś pracowali. Stukała maszyna do pisania. Wreszcie wezwano Piotra. W pokoju nie było już szpakowatego mężczyzny, którego widział przelotnie poprzedniego dnia, domyślając się, że to ktoś z centrali. Na ścianie wisiał kalendarz, wskazujący jeden z pierwszych dni stycznia. Czarne, tłuste cyferki głosiły, że to rok 1945. - Piegowaty - powiedział, uśmiechając się Maciek - będziesz miał do przejścia z sześćdziesiąt kilometrów, bo musisz iść okrężnymi drogami. Przez lasy. Pogodę masz dobrą, ale czort jeden wie, czy się zaraz nie zmieni... Nart na kwaterze nie mamy. Zresztą tu, na początku trasy, kręcą się Niemcy i zwróciliby na narciarza uwagę. Można by było brać podwody, ale jedną nie dojedziesz, a zmieniając, narobisz dużo szumu. Wal piechotą, bracie. W kurtce masz wszyte instrukcje, a ustnie powiesz w razie czego jedno: Magda będzie dwunastego. - Oby rzeczywiście była - westchnął Piotr. - No, jej teraz u ojca dobrze. W Zamościu mają już Polskę. Jeszcze jedno. Na pytania odpowiadaj, że to ja cię posyłam. Ode mnie wieziesz rozkazy. Oczywiście, na pytania naszych! - dodał ze śmiechem. - Bierz, chłopcze, coś do picia i jedzenia, mapę, latarkę, jedym słowem wszystko, co ci się przyda w drodze. I powodzenia, Piotrze! Piegowaty zebrał się szybko i po niedługim czasie puszczał stojące na skraju lasu zabudowania leśniczówki, w której stacjonował Maciek. Rzucił spojrzenie w stronę wsi, gdzie po chałupach kwaterowali żołnierze z ochrony sztabu i kawalerzyści, a wśród nich Zagłoba, Adam i inni przyjaciele. Nie zdążył się z nimi nawet pożegnać, tak go Maciek pilił do odmarszu. Pomyślał, że w taką słoneczną pogodę zdoła przejść całą trasę szybko, zatrzymując się tylko na krótkie wypoczynki. Noc spędzi u znajomych gospodarzy po drodze. Następnego dnia powinien dotrzeć na wskazane miejsce koło Zagnańska. Szedł długim krokiem, nie czując mrozu, bo pogoda była bezwietrzna. U schyłku dnia minął ludniejsze okolice i dotarł do większych kompleksów leśnych, którymi miał się posuwać w stronę gór. Mógł już teraz wyciągnąć spod kurtki pepeszę, która go niemiłosiernie uwierała, i poczuł się od razu pewniej, mając broń na wierzchu, gotową do strzału. Był głodny, więc przysiadł na ośnieżonym pieńku, zjadł kawałek chleba z serem, zapił namiastką herbaty o landrynkowym smaku, odpoczął jeszcze chwilę i ruszył dalej przez las, coraz bardziej grzęznąc w głębokim śniegu. Zegarek, na który zerkał, wskazywał, że tempo marszu stało się wyraźnie wolniejsze. - O rany! - szepnął do siebie chłopiec - tak to i na Wielkanoc nie zajdę. Zmusił się do szybszego marszu. Przeskoczył jakąś polanę, wbiegł na leśną drogę. Zauważył na niej świeże ślady opon, przyjrzał się im uważnie, pokręcił głową, ale gnany pośpiechem zagłębił się znowu w gęstwinę. Nagle stanął jak wryty. Przed nim, zupełnie na chłopca nie zwracając uwagi, przebiegły w popłochu sarny, potem jakiś samotny rogacz. Wszędzie bokami uciekała zwierzyna. - Oho - mruknął Piegowaty - coś się tu dzieje, czyżby czesali las? Wspomniał ślady na drodze i doszedł do wniosku, że może to być jakaś karna ekspedycja. Ostatnio dokonywano na tych terenach zrzutów i Niemcy mogli poszukiwać spadochroniarzy lub sprzętu. Zdwoił więc uwagę, idąc czujnie jak ryś. Wreszcie przystanął w miejscu, w którym wznosiła się wielka śnieżna zaspa; wyraźne ślady wskazywały, że coś w niej zakopano. Wiedziony ciekawością nachylił się i pogrzebawszy trochę w śniegu, ujrzał zrąbek spadochronowego jedwabiu. Dalej nie szukał. Ruszył naprzód, nie przestając rozglądać się uważnie na wszystkie strony. Wtem szarpnął się do tyłu, jakby zobaczył zjawę. Oparty o oblodzony pień świerku stał człowiek, patrzący prosto na chłopca. Przez chwilę stali tak obaj, aż Piotr, zaniepokojony bezruchem tamtego, odważył się przybliżyć. Poruszył mężczyznę za ramię, a wtedy tamten, sztywno, jak drewniana kłoda przewalił się na ziemię. Na jego plecach widniała wielka krwawa plama i Piotr zrozumiał, że to pewnie zrzutek, którego mróz dobił, gdy w chwili ostatecznego wyczerpania przystanął pod drzewem. Chłopiec odciągnął zwłoki w młody zagajnik, przysypał je śniegiem i oddalił się spiesznie, usiłując dobrze zapamiętać to miejsce. Nie uszedł daleko. Przed nim rozległy się jakieś pohukiwania. Domyślił się, że to niemiecka obława, i rzucił się w bok, zasypując jednocześnie za sobą ślady. Przywarł do jakiejś sosny i czekał. Po chwili wydarzenia zaczęły się rozwijać w filmowym tempie: ścieżka, biegnąca niedaleko jego kiepskiego schronienia, zaludniła się Niemcami. Jedni szli powoli, rozglądając się uważnie, inni biegli, jakby wiedząc dokładnie, gdzie mają szukać. Piotr przeczekał do momentu, gdy Niemców było przed nim niewielu, i możliwie bezszelestnie usunął się głębiej w las. Nagle z boku padły chaotyczne strzały. Niemcy rzucili się na ziemię, bijąc seriami w tamtą stronę. Nasłuchując strzelaniny, Piegowaty ocenił, że ci, na których polują Niemcy, są nieliczni. Może była to garstka pozostałych przy życiu spadochroniarzy. Kierunek, z którego dochodziły ich strzały, nie pozwalał żywić nadziei na to, że chłopieć może ich spotkać. Gdy tak rozmyślał, jakaś kula rykoszetem odbiła się od niezbyt odległego pnia i z całą siłą uderzyła go w kolano. Piotr skrzywił się, ale nie wydał jęku. Pochylił się, obejrzał nogę, stwierdził, że nie jest ranny, tylko spodnie na kolanie trochę się przedarły. Ponieważ ból po chwili zaczął ustawać, rozchmurzył twarz i zdecydował, że jak tylko walka ucichnie, pomaszeruje dalej przed siebie, wymijając łukiem obławę. Tak też po pewnym czasie uczynił. Tymczasem piękna za dnia pogoda, teraz, o zmierzchu, zaczęła się gwałtownie pogarszać. Nadlatywała zimowa burza. Wichura uginała drzewa, po niebie gnały ciemne obłoki i dokoła wirował śnieg, utrudniając wszelką widoczność. Piotr musiał iść po omacku. Nic dziwnego, że po dłuższym czasie, gdy wiatr powoli ucichł, a burza śnieżna oddaliła się, Piotr pojął, że się zgubił. Próbował odnaleźć właściwy kierunek, ale gwiazdy tylko na chwilę ukazywały się między chmurami i w tych warunkach jego polowy kompas okazał się bezużyteczny. Zaczął bezradnie krążyć po obwodzie wielkiego koła. Napotykane drzewa i kępy krzaków wskazywały, że wraca na te same miejsca. Zdjął go strach. Miał wrażenie, że nigdy się z tego leśnego odmętu nie wydostanie, że znajdą go kiedyś zamarzniętego, tak jak on odnalazł dzisiaj trupa spadochroniarza. Co pewien czas z oddali dochodziło wilcze wycie. Mróz, w czasie burzy trochę lżejszy, zaczął z powrotem dawać o sobie znać, a ostre podmuchy wiatru, który wzmógł się na nowo, biły Piotra po twarzy, przenikając całe ciało. Draśnięta noga zaczęła boleć i puchnąć, więc ruchy chłopca stawały się niezgrabne i coraz powolniejsze. Czuł szczypanie zmęczonych oczu, musiał je co chwila przecierać, ale niewiele to pomagało. Toteż w pewnym momencie Piegowaty potknął się i wpadł w jakiś głęboki wykrot, pokryty po brzegi kołdrą śniegu. Zjeżdżając w dół, uderzył się tak mocno w obrzękłe kolano, że zdążył tylko poczuć niemiłosierne pieczenie i na chwilę stracił przytomność. Kiedy się ocknął, leżał na pół zagrzebany w śniegu. Ból w nodze zmusił go do syknięcia, ale udało mu się stanąć na równe nogi. Powoli wygrzebał się z jamy i próbował zgiąć kontuzjowane kolano. Choć z wielkim trudem, mógł jednak nim poruszać. Postanowił iść lasem w kierunku zachodnim. Kilkakrotnie sprawdzał kompas. Zatrzymywał się, by wypocząć, z małej manierki popijał herbatę, zagryzał słonym herbatnikiem i szedł dalej. Zegarek wskazywał już pierwszą w nocy, a las się nie kończył. Mróz narastał. Piotr, obuty w mocne narciarskie buty, w ciepłych skarpetach, nie czuł jeszcze zimna w nogach, ale bał się przystawać na dłużej, bo wiedział, że to może się skończyć tragicznie. Mógł wprawdzie rozpalić ognisko, ale nie był pewny, czy gdzieś w pobliżu las się nie przerzedza, czy nie wychodzi na jakąś wieś, w której stacjonują Niemcy. Był przecież na terenie przyfrontowym. Nagle stanął. Niedaleko zawył przenikliwie wilk. Odpowiedział mu drugi, trzeci, czwarty. Szło całe stado. Wycie zbliżało się i Piotr poczuł, że ciarki przechodzą mu po grzbiecie. Strzelać nie mógł. Ognia bał się rozpalać... Sięgnął do torby, zawieszonej na plecach. Wydostał puszkę konserw i kawałek chleba, zjadł wszystko, potem zakrył puszkę do połowy odgiętym wiekiem i związał mocno drutem. Nożem wywiercił kilka dziurek, uprzednio napchawszy do wnętrza papieru i igliwia, wygrzebanego spod śniegu. Ze specjalnego zbiorniczka nalał do puszki benzyny. Zapalił. Przez otworki wyleciały płomienie, ale zaraz przygasły i wewnątrz tlił się tylko słaby ogień; gdy jednak chłopiec pomachał puszką parę razy, rozpalił się mocniej i sypał iskrami. - O rany - mruknął - ale wynalazek króla Ćwieczka... Szedł teraz spokojniej, przekonany, że w razie czego wilki spłoszą się na widok ognia. Tymczasem stado zwęszyło widocznie inny trop, bo biegło jakby równolegle do Piotra, tak że miał je ciągle po swojej prawej ręce. Wywnioskował z tego wreszcie, że z tamtej strony musi być wolniejsza przestrzeń, bo wilki nie goniłyby zdobyczy w gęstym lesie. Widocznie też co chwila dopadały swej ofiary i znów cofały się, inaczej bowiem wyprzedziłyby chłopca bardzo szybko. Podjął decyzję i ostro skręcił w prawo. Po kilkunastu minutach dotarł do skraju lasu. Zaczynało się tu łagodne wzgórze, lekko spadające ku wąskiej kotlinie. Po drugiej stronie widniał stok innego wzgórza, także pokryty lasem. Wilki biegły oddzielającą wyniosłości doliną. Nie widział ich dokładnie, ale słyszał, jak warczą i dyszą; musiały oblegać już swoją ofiarę, pewnie jakiegoś zagubionego tu, wysforowanego z głębi lasów jelenia. Piotr pomyślał, że kiedy nasycą głód, będzie można przejść na sąsiednie wzgórze. Wtem do jego uszu dobiegł słaby ludzki głos. - O rany! - krzyknął mimo woli i nie myśląc o niebezpieczeństwie, pobiegł w dół. Zobaczył klęczącego mężczyznę i otaczające go wilki. Zamachnął się swoją puszką, ogień bluznął iskrami, wilki odskoczyły nieco dalej i Piotr zbliżył się do mężczyzny. Ale zwierzęta nie dawały za wygraną. Z ich gardzieli dochodziło wściekłe warczenie, znowu zaczęły zacieśniać krąg i Piotr zrozumiał, że odganianie puszką nie na wiele się zda. Odczekał więc, aż prowodyr stada przybliży się dostatecznie, błyskawicznie strzelił z pepeszy i ujrzał, jak wilk skacze w górę, wywraca kozła i pada na grzbiet, zaatakowany natychmiast przez towarzystwo. Strzelił ponownie. Drugi wilk zwalił się na śnieg, zwierzęta straciły zainteresowanie dla ludzi i zaczęły się kotłować między sobą. Piotr mógł teraz, podparłszy nieznajomego, dotrzeć z nim na drugą stronę kotliny, do lasu. - Dźenkuje, merci... - usłyszał, gdy znaleźli się za zasłoną drzew. - Co? - zdziwił się chłopiec. - Kim pan jest? - Ja francais, Pariż, Kriegsgefangene, lieutenant... Transport, był transport oboza caly, ja weg, ide, ide... Hunger...* [Kriegsgefangene (niem.) - jeniec wojenny, lieutenant (franc.) - porucznik, Hunger (niem.) - głód.] - Gdzie był wasz obóz? - Lemberg, Lwów, verstehen? Potem inna miasto, transportieren. Ruski blisko, Deutsche nas ab, direction zachodnia, ja moment miślal i suis parti, verstehen?* [Transportieren (niem.) - transportować, direction (franc) - kierunek, (je) suis parti (franc.) - odszedłem.] - Dawno to było? - Une semaine, Woche, miśle, ale Hunger, faim... Slabi, nie pamiętam rien, verstehen? * [Une semaine (franc.), Woche (niem.) - tydzień, faim (franc.) - głód, rien (franc.) - nic.] Usiedli, razem na zwalonym pniu i Francuz przymknął oczy. - Nie spać! - szarpnął nim Piotr. - Spać śmierć! - Ja, ja, tak, tak, szmierć, je sais... Piotr wyciągnął następną puszkę konserw, odkręcił manierkę, odkroił kawałek chleba i podał Francuzowi. - Powoli jeść. Szybko jeść też śmierć - ostrzegał. - Powoli, trochę, ein bisschen nur, dann abwarten und wieder essen, aber langsam, und trinken auch.* [Ein bisschen nur, dann abwarten und wieder essen, aber langsam, und trinken auch (niem.) - trochę tylko, potem odczekać i znowu jeść, ale powoli i pić także.] Francuz kiwnął głową. W świetle latarki zapalonej przez Piotra widać było, że ma ochotę połknąć wszystko bez gryzienia, ale pilnowany przez chłopca opanował się, ugryzł kawałek, popił... Piotr patrzył na jego wychudzoną straszliwie twarz, ręce w podartych szmacianych rękawicach, postrzępiony szynel, który już stracił wszelką barwę. Pomyślał, że w takim stanie ten człowiek daleko nie zajdzie. Zresztą on sam był potwornie zmęczony. Należało pomyśleć o jakimś wypoczynku, przespaniu się. Poszedł ku drzewom, ułamał mocnych gałęzi, część wbił ukośnie w śnieg, inne ułożył poprzecznie, aż wyrosła konstrukcja małego szałasu. Potem to wszystko pookrywał szczelnie małymi gałązkami i zaczął zasypywać śniegiem, ubijając w grubą warstwę. - Igloo?... - uśmiechnął się słabo Francuz. - Yhm - mruknął zajęty robotą Piotr, żałując, że nie odciął kawałka spadochronu, bo miałby doskonałą zasłonę. Naniósł do wnętrza gałęzi, spod śniegu wygrzebał dużo igliwia i mchu, wymościł, narzucił na to swoją kurtę. - Teraz spać - powiedział wreszcie do Francuza. Kiedy wpełzli do igloo, wciągnął za sobą jeszcze gałęzi i zasłonił nimi wejście. Zimna się nie bał. Miał na sobie wiatrówkę, podbitą kożuszkiem. Zresztą we dwóch i tak się będą wzajemnie grzali. Pomachał lekko swoją puszką, żeby płomień się lepiej rozpalił i dał Francuzowi do rozgrzania rąk. Pokazał mu, że należy nią ogrzać także nogi. Na szczęście tamten, idąc widocznie bez ustanku, nie odmroził sobie kończyn. Unikając natomiast ludzkich osiedli, bliski był głodowej śmierci. Po jakimś czasie poczuli zbawienne ciepło. Francuz zapytał: - Ty partisan? Ale Piotr nie miał ochoty na zwierzenia, więc mruknął tylko coś niewyraźnie, udając, że zasypia. Wtedy Francuz powiedział z zażenowaniem: - Ja mam wesz, Lause, jeden, dwa, sto... - No to co? - Piotr popatrzył na niego zdziwiony. - Wesz gehen, ona tres intelligente* [Gehen (niem.) - iść, tres intelligente (franc.) - bardzo inteligentna.], ona pójdzie na ty... - No to pójdzie, o rany! - Piotrowi tak się chciało spać, że nawet groźna inwazja miliona wszy nie odwiodłaby go od tego. - Pójdzie i odejdzie! Jak szwaby! - Oui, oui - roześmiał się Francuz - wie die Boches!* [Oui (franc.) - tak, wie die (niem.) - jak, Boches (franc.) - szwaby.] - Jak? - Boche to szwab, Niemiec, Hitler... - Aha... - mruknął jeszcze Piotr i zasnął. Rano obudzili się trochę skostniali, ale za to wypoczęci i silniejsi. Nie chcąc zapalać ogniska, bo pogoda była słoneczna i dym znad lasu mógł być dostrzeżony przez Niemców, Piotr dolał do swojego przenośnego piecyka paliwa, rozniecił mocny płomień i na tym w menażce zagotował wody. Z płóciennej torebki wsypał do wnętrza sztucznej herbaty, pokrajał chleb, wydostał trochę suszonej ryby, smakującej jak solony papier, resztę konserw, herbatniki i kawałek czekolady. Francuz przyglądał się temu z podziwem, przenosząc wzrok z chłopca na jedzenie i znowu z jedzenia na chłopca. Wreszcie nie wytrzymał i znowu zapytał: - Ty partisan, maquis, oui? * [Maquis (franc.) - uczestnik ruchu oporu.] - Tak - mruknął Piotr, bo ostatecznie nie miał już co ukrywać. - Ty młody, a już maquis, partisan... - Młodsi są ode mnie, viel junger...* [Viel junger (niem.) - dużo młodszy.] - Ja verstehen, ja brał polski jezik w obóz, bo tam byli compagnons polonais* [Compagnons polonais (franc.) - towarzysze polscy.], verstehen? Ja rozumiem wszistko, ale tres trudny mowa. - To klawo. Jak już rozumiesz, to starczy. Ja ciebie też rozumiem, chociaż ty tak mówisz, że można dostać zapalenia ucha od tego, ale nie twoja wina. Fajnie, żeś uciekł szwabom! - Razem z wesz - uśmiechnął się Francuz. - No, wszy to mogłeś tam zostawić, bo już mnie gryzie jakaś, ale trudno. Zaraz pójdziemy poszukać ludzi... No, nie bój się, ludzie tutaj dobrzy, patrioci, wiesz? Francuz był wylękniony, ale słowa Piotra uspokoiły go, zaczął zbierać się do drogi. Słońce, mimo silnego mrozu, przygrzewało dobrze i Piotr zdjął z siebie wiatrówkę na kożuszku. - Masz, załóż to, ja mam jeszcze kurtkę na futrze i pod spodem sweter, nie zmarznę. A jak ty się właściwie nazywasz? - Henri, Henri Chatel, ja inżynier, mosty, drogi, verstehen? Ja pięć lat niewola, a Francja swobodny już. Ja do Francja... - Dobra, trafisz. Ja się nazywam Piotr, a nazwisko na razie nieważne. Rozłożył mapę sztabową, położył na niej kompas i zaczął sprawdzać położenie. Szukał na mapie owej kotliny, ale było kilka podobnych. - Jeżeli, w kierunku na północny zachód, za jakieś cztery kilometry będzie strumień, a za nim znowu kotlina, to już wiem, gdzie jesteśmy. No, idziemy. Francuz popatrzył na niego z uznaniem. Poszli. Ale głęboki śnieg, niekiedy sięgający im po pas, ogromnie opóźniał marsz. - Dobry by było ski, nie? - odezwał się Francuz. - Ski? - No, tak... - Francuz pokazywał jazdę na nartach. - A, narty! Masz rację, może jak trafimy na jakąś wieś, znajdziemy te twoje ski. A umiesz jeździć na ski? - Tak, ja ski. Szli bardzo powoli i dopiero po południu przekroczyli strumień, a za nim kotlinę. Na wzgórzu pod lasem stało kilka domów. Piotr rozejrzał się. Nie było żadnych śladów, a z mapy wynikało, że w pobliżu nie ma żadnej drogi nadającej się zimą do użytku. Poszli więc śmiało ku wsi, zdziwieni tylko, że nie widać dymów z kominów, że nie szczekają psy. Wieś była jak wymarła. Podeszli do pierwszego domu. Piotr ujrzał wybite szyby i ślady kul na ścianach. Pchnął drzwi, ale chociaż nie były zamknięte na żaden skobel, usunęły się tylko odrobinę i dalej nie chciały ustąpić. Pchnęli razem mocniej. Coś zachrzęściło, jakby się oderwało od podłogi. Za progiem leżał stary człowiek, sztywny, zmarznięty na kamień. Twarz miał czarną od zakrzepłej krwi. - Mon Dieu, mon Dieu...* [Mon Dieu (fran.) - Mój Boże.] - wyrwało się Francuzowi. W kuchni, na wpół przerzucona przez piec, leżała kobieta. Jej twarz była zmasakrowana, a obnażone ciało pokryte ranami. Obok, zesztywniały z mrozu, leżał mały kotek. Miał wyprostowane łapki, tak jakby miał zaraz wstać, przeciągnąć się, wygiąć grzbiet i pomrukując, otrzeć się o ludzkie nogi. Piotr nachylił się, podniósł coś z podłogi. - Niemcy... Na dłoni trzymał łuskę od pocisku. Ruszyli do innych chałup i wszędzie zastali to samo. Niemcy zaskoczyli widocznie mieszkańców w nocy, bo niektórzy leżeli w łóżkach, i urządzili masakrę, rabując przy okazji wszystko, co się dało. Szli tak od domu do domu; Piotr ze ściągniętą przerażeniem twarzą, Francuz z trudem powstrzymujący drżenie. W ostatniej chałupie Piotr, opanowawszy się już, rozłożył swoją mapę, pokazał na pewien punkcik i powiedział: - To tutaj... - Zastanowił się chwilę i dorzucił: - Musieli tu wpaść niespodziewanie na nartach, nim zaczął się wielki mróz... Milczący, zamknięci w swoich myślach, zaczęli teraz przeszukiwać wieś w nadziei znalezienia jakichś nart. W końcu natrafili na dwie pary starych, ale jeszcze nadających się do użytku. Były nawet kijki, a Piotr wystrugał szybko dwa inne. Popatrzył jednak krytycznie na buty Francuza. - W tym daleko nie ujedziesz - zauważył. Wszedł do jednej z chałup i z obrzydzeniem dla samego siebie rozpoczął nowe poszukiwania. Znalazł solidną parę butów, dał Francuzowi - pasowały. Udało im się też dobrać wiązania i wreszcie ruszyli szybko przed siebie. Wędrowali do wieczora i chłopiec zaczął się znowu rozglądać za jakąś wsią, by tam zasięgnąć języka. Spodziewał się też, że może trafi na kogoś z konspiracji, kto im pomoże. Według mapy, za najbliższym wzgórzem powinna być wieś. Gdy jednak weszli na nie, ujrzeli tylko dymiące jeszcze w dole pogorzelisko. Francuz pokiwał smutnie głową i powiedział: - Front jest pres, to oni zabijać ludzi, palić, żeby nic nie reste pas...* [Pres (franc.) - blisko, (il ne) reste pas (franc.) - nie zostaje.] - Bez reszty - domyślił się Piotr. Piotr zastanowił się. W tej sytuacji szukanie kwater partyzantów po lesie przypominałoby szukanie szpilki w stogu siana. Zdecydował więc, że musi dotrzeć do swojej dawnej osady, i stamtąd przez Czarnego, jeśli ten jest i żyje, albo innym jakimś sposobem dać znać Maćkowi. Innej rady nie znajdował. Wyjął wszystkie pozostałe zapasy, podzielił równo i powiedział: - Ja muszę iść, daleko. Będę szedł noc i dzień, ale na rano wrócę. To ważne, rozumiesz, bardzo ważne. I tak straciłem wiele czasu. Ty jesteś zmęczony. Zostań tutaj. Wybuduj sobie igloo, masz moją puszkę z ogniem i zapałki... Woda ze śniegu dobra na herbatę... Ja ciebie potem odnajdę. Ale Francuz pokręcił głową i oświadczył: - Ty dobry chłopak, ty zrobił, że ja żywy, ja ide z tobą. Ja kocham Polak; Polak, Francuz - brat. Nie było mowy, żeby został. Nabrał już sił, a że z natury miał usposobienie żywe i przyjacielskie, więc opuścić Piotra absolutnie nie chciał. Podjedli sobie i powędrowali dalej. Lasami i górami, wprost na zachód, nie zatrzymując się już i nie odnajdując żadnych wsi. Ale przed nocą znowu nadeszła zamieć. Zdawało się, że cały śnieg z ziemi podrywa się ku górze w jakimś szalonym tańcu. Wichura zatykała oddech, dławiła, oblepiała śniegiem twarze, oślepiała. W gęstej śnieżycy mogli poruszać się dosłownie krok za krokiem. Powoli Piotr, tak dobrze znający te strony, zaczął się gubić i krążyć w kółko. Często używana latarka gasła już i dawała tylko nikłe światełko, aż wreszcie baterie wyczerpały się zupełnie. Szli więc nie wiedząc, czy idą naprzód czy wstecz, otępiali, zmarznięci, zdesperowani. Nim zdołali zorientować się, że są na drodze, zatrzymały ich ostre krzyki niemieckie. Piotr momentalnie wyrwał zza paska pistolet i podał go Francuzowi, sam zaś odbezpieczył pepeszę. Kiedy z zawiei wyłoniły się skulone sylwetki Niemców, zaczęli obaj do nich strzelać. Nie widzieli skutków walki, ale Niemcy zrezygnowali chyba z niebezpiecznego nocą pojedynku z nieznanym przeciwnikiem, bo oddali jeszcze kilka serii, i wszystko ucichło. Piotr szepnął: - Trafili mnie... - Palący ból nogi, którą zginał z coraz większą trudnością, wskazywał na ranę łydki. Teraz z kolei Francuz dźwignął chłopca. Doprowadził go jakoś do najbliższych drzew, złożył na śniegu, podkładając swój wystrzępiony szynel, i zaczął oglądać ranę. Krwawiła mocno, Piotr chwilami tracił przytomność, nie tyle z bólu, ile z upływu krwi i straszliwego zmęczenia. Henri pogrzebał w jego worku, znalazł opatrunek i rozciąwszy nożem nogawkę spodni Piotra, jak mógł najlepiej, opatrzył rannego. Następnie okrył go jeszcze futrzaną wiatrówką, a sam, tylko w starym wojskowym drelichu, jął się uwijać i po jakimś czasie udało mu się zbudować coś na wzór Piotrkowego igloo. Może nie tak szczelnego, ale dającego jakie takie schronienie. Wciągnął tam chłopca, naszykował trochę jedzenia i zmusił Piotra do przełknięcia chleba z boczkiem i popicia zimną herbatą z manierki. Bał się rozpalać ogień, a ten w puszce wygasł już zupełnie. Wreszcie sam posilił się także i usiadł koło chłopca, nasłuchując jego niespokojnego oddechu. Potem wyciągnął z kieszeni bluzy małą fajkę, pogmerał w zakamarkach munduru, znalazł odrobinę tytoniu i nabił fajkę ostrożnie, żeby nie uronić ani ziarenka roztartej niemal na pył machorki. Osłaniając ręką płomień, zapalił. Po raz pierwszy od dwóch dni. Palił długo, aż z fajki pociekł gorzkawy, cierpki sok. Wtedy wysypał popiół za igloo, ułożył się koło chłopca i okrywszy się, jak mógł najlepiej, zasnął. Rankiem Piotr był przytomny, ale wypieki na twarzy zdradzały gorączkę, i Francuz spoglądał na niego z niepokojem. Obejrzał opatrunek stwierdzając, że noga nabrzmiała, ale krew zakrzepła. - Ruszać noga? - zapytał. Chłopiec spróbował, ale syknął z bólu i opadł na posłanie. - Trzeba doktor... - mruknął Francuz. - Ty nie chciał, żeby ja z tobą gehen, a sam by był teraz ranny... - uśmiechnął się, poklepując Piotra po zmęczonej, rozgorączkowanej twarzy. Wichura szalała nadal. Gęste welony śniegu sypały się z nieba na ziemię, okrywając drzewa białymi czapami, które wiatr strącał potem w wir zawiei. - Ja iść szukać doktor, ty czekać... - oświadczył nagle Francuz, a widząc, że Piotr drgnął, mówił dalej miękko: - N’aie pas peur, mon ami, je ne te laisse pas... Nie ma strach - tłumaczył - ja ty nie pozwolić być sam... Je suis un soldat, mon petit, tu comprends? Ja soldat, verstehen? Ty rozumiesz, mała camarade?* [N’aie pas peur, mon ami, je ne te laisse pas (franc.) - nie bój się, mój przyjacielu, nie zostawiam cię; Je suis un soldat comprends? (franc.) - jestem żołnierzem, mój mały, rozumiesz? camarade (franc.) - towarzysz.] Ja - powiedział nagle z dumną miną - de Gaulle, ja Wolna Francja! Piotr uśmiechnął się mimo woli i zapytał: - Ty jesteś de Gaulle? Generał? - Non* [Non (franc.) - nie.] - Francuz z wysiłku myślowego aż zmarszczył czoło. - On, de Gaulle, Wolna Francja, ja za de Gaulle, ty za Wolna Polska. My razem żyć, umierać, nie? Spojrzał na przymknięte oczy chłopca i przeraził się, że tamten umiera, ale serce Piotra biło równo, wyraźnie. Więc Francuz narzucił na siebie jego wiatrówkę, założył narty i po cichu wysunął się z szałasu. Posuwał się ostrożnie, skrajem lasu, wypatrując, czy nie ma niebezpieczeństwa, ale wokoło, na ile tylko śnieżyca pozwalała dojrzeć, a wichura posłyszeć, panował spokój. Zdecydował się opuścić las i polem dotrzeć do jakiejś drogi. Tam, gdzie wczoraj w nocy zetknęli się z Niemcami, musiała przecież być droga. Istotnie, doszedł wkrótce do zasypanego traktu, na którym olbrzymie zaspy tworzyły wysokie barykady. Przedzierał się przez nie z zaciekłością, mając nadzieję, że w takich warunkach ani samochód, ani chyba nawet czołg nie przejdą tą drogą. Nagle zobaczył jakiś słupek i na nim tablicę, całą oblepioną śniegiem. Pobiegł do niej i zaczął zrzucać śnieg, a potem warstewkę lodu. Wreszcie zobaczył, że był to znak ostrzegawczy; w pobliżu musiał być przejazd kolejowy. Po paru minutach dotarł tam i z zadowoleniem stwierdził, że z małej budki dróżnika wydobywa się wąziutkie pasemko szarego dymu. Dopadł więc drzwi i mocno zapukał. Otworzył siwy człowiek, spoglądając nieufnie na przybysza. - Tam w las, ranny, partisan, camarade, leży, igloo... - Cholera cię rozumie, jaki ranny znowu? Ktoś ty za jeden? - Ja francais, Francuz, od obóz uciekał, uciekał, a on mnie... - A, Francuz? - rozchmurzył się trochę dróżnik. - Jeszczem w życiu Francuza nie widział, chociaż mój syn we Francji, emigrant, rozumiesz? Też pewnie walczy... No, gdzie ten twój partyzant? Polak? - Polak. Mala chłopak... Bardzo dużo brave...* [Brave (franc.) - dzielny.] - Coś ty dziwnie gadasz - znowu zasępił się stary. - Może ty niemiecki szpicel, co? - Non, non. - Francuz gorączkowo czegoś szukał po kieszeniach, wreszcie wyciągnął jakieś papierki, listy, fotografie. Wszystko to pokazał dróżnikowi. Tamten przyjrzał im się statecznie i z rozwagą, w końcu doszedł widocznie do wniosku, że nieznajomy mówi prawdę. Popatrzył na jego pepeszę i mruknął: - Ruska... - Oui, on, ten camarade, z lasu, z partyzany... - A, to może Ruski? - Nie. Polak. Młoda. Bardzo... I ranny w noga. - Czekaj no, Francuzie, to może do was wczoraj w nocy strzelali? - Oui, tak, do nas. - Kręcą się tu juchy ciągle. To drezynami, to specjalnymi wagonami zajeżdżają, bo drogi śnieg zatkał. Szperają za partyzantami. To gdzie on leży, twój ranny? Francuz jak umiał, tak wyjaśniał, ale stary niewiele mógł z tego pojąć. Powiedział więc: - Przyjdzie tu zaraz moja stara, powiem, to felczera sprowadzi. A ty czekaj, ale lepiej nie tutaj, tylko tam, w tej szopie na węgiel, widzisz? - Otworzywszy drzwi, wskazał niewielką komórkę. - Może chcesz palić, co? Francuz gorliwie potaknął i stary wręczył mu napoczętą paczkę papierosów machorkowych, a potem spod stołu wyciągnął butelkę i rzekł: - Masz, łyknij se, chudzino, boś na sopel przymarzł, a na to bimber jest najlepszy. Możeś głodny? Nie? No to wal do szopki, a bimber weź ze sobą, bo tam też zimno. Upłynęło około godziny, gdy Francuz usłyszał kobiecy głos. Uchylił drzwi szopy i zobaczył niemłodą, lekko przygarbioną kobietę, która drobnym, ale szybkim krokiem oddalała się od budki. Minęło jeszcze sporo czasu, nim powróciła z niskim krępym mężczyzną. Dróżnik wywołał Francuza, dał mu jakiś pakunek i kazał iść z felczerem do rannego. Dotarli do igloo po południu. Chmury na zachodzie czerwieniały, wiatr ucichł, ale za to mróz przenikał ciało do szpiku. Piotr był nieprzytomny. Rzucał się na posłaniu, nie poznawał Francuza, mówił coś od rzeczy. Felczer obejrzał ranę, pokręcił głową. Przyłożył świeży opatrunek, z torby wyjął sterylizator ze strzykawką, szybko wykonał zastrzyk. Położył na posłaniu papierową torebkę z jakimiś tabletkami. - Niech to bierze co dwie godziny. Macie zegarek? No to dobrze. Co dwie godziny. Ale tu lekarz potrzebny, chirurg, szpital. Ja muszę wracać, ale postaram się o pomoc. I jutro rano tu przyjedziemy, saniami. Nie słuchał podziękowań Francuza, spieszył się. Machnął tylko ręką, gdy ten chciał go odprowadzić. - Tutejszy jestem, drogę znam. Pilnujcie chłopaka. Jeść mu trzeba dać. W zawiniątku jest jedzenie, a w butelce herbata. Cześć! Piotr ocknął się z omdlenia wieczorem. Uśmiechnął się do Francuza mówiąc, że czuje się dobrze i że mógłby iść. Ale kiedy tylko spróbował się unieść, przeszył go ból i opadł zrezygnowany na posłanie. Słuchał opowieści o dróżniku i felczerze, ale cały czas o czymś intensywnie myślał i gdy Francuz skończył, powiedział: - Jutro, jeżeli po mnie przyjadą, ty, Henri, pójdziesz szukać mojej grupy. Skoro dróżnik mówił, że Niemcy szperają tu codziennie za partyzantami, więc muszą oni gdzieś tu być... Może - mówił dalej, częściowo po niemiecku i pomagając sobie gestami - ktoś będzie wiedział, co to za partyzanci? Może właśnie moja grupa? Ty jesteś wojskowy, powinieneś dać sobie radę, a jak się uda, to kogoś ze wsi z tobą poślą. Pamiętaj; musisz odszukać główny oddział Maćka, a jak dotrzesz do dowódcy, powiesz mu: Piegowaty ranny, przekazuje wiadomość, że Magda będzie dwunastego. Powtórz, Henri. Francuz, kalecząc słowa, powtórzył. Potem jeszcze raz, już lepiej. Piotr uśmiechnął się do niego. - Potrafisz opowiedzieć, jak wyglądam, prawda? I jak to się stało, że się spotkaliśmy. Ale mogą ci nie uwierzyć... - Namyślał się jakiś czas, wreszcie podjął decyzję: - Odpruj futro spod mojej kurtki. Tam są w małym pudełeczku instrukcje. Na bibułkach. Gdyby cię zabijali, nie oddawaj, zjedz, spal... Mówienie go zmęczyło. Przymknął oczy. Czuł pulsujący ból w nodze, myśli kotłowały się, kłębiły. W końcu zapytał niespokojnie: - Henri, czy ty wiesz, którego jest dzisiaj? - Jaka dzień? Czekać! - Francuz coś liczył, kombinował, na ostatek powiedział: - Musi być dziewięć janvier, januar... Jak to po polski jest? - Styczeń - mruknął trochę uspokojony Piotr - dziewiąty styczeń. Zapadła mroźna noc. Pnie drzew trzaskały, na wypogodzone niebo wytoczył się księżyc jak lodowy krążek. Gdzieś bardzo daleko, na wschodzie, głucho pobrzmiewały armaty. W lesie była cisza. Nawet zwierz jej nie zakłócał. Ale ani Piotr, ani Francuz nie mogli zasnąć. Mróz wkradł się do nieszczelnego igloo i obejmował ciała szczypiącym zimnem. - Napij się - zaproponował Francuz, dobywając butelkę z bimbrem, ofiarowaną przez dróżnika. - To jest nie koniak francuski, ale robi ciepło... Piotr popatrzył na bimber z obrzydzeniem, dał się jednak namówić i pociągnął łyk, pomyślawszy, że Zagłoba na jego miejscu nie zostawiłby ani kropli. Na wspomnienie starego przyjaciela zrobiło mu się smutno. Ogarnęło go przeczucie, że może już nigdy nie zobaczyć ani brodacza, ani Adama, ani Maćka, ani obu Rosjan. Musiały mu się w oczach zakręcić łzy, bo Francuz, zapalając machorkowego papierosa, zapytał: - Boli? Piotr pokręcił głową i zamknął oczy. Pod powiekami przesuwał się korowód postaci. Wszystkich, z którymi łączyło go tyle wspólnie przeżytych spraw. Wreszcie, chociaż od lat bronił się przed wspominaniem nieżyjących rodziców, pojawiły mu się ich twarze i sylwetki, ale nie takie, jakie pamiętał za życia, tylko te z fotografii, której już nigdy nie odzyska... Potem myśli pobiegły innym torem. Przypominał sobie ludzi, którzy zginęli. Widział surową twarz pana Wacława, nieruchome ciała zabitych na jego podwórzu na Pradze, padającego od kuli kierownika składnicy złomu i tylu innych, których znał. Ogarnęła go rozpacz i bezsilna wściekłość, że leży tu, w tym mroźnym igloo, bezczynnie, czekając może na własną śmierć. Nigdy o niej nie myślał. Była tak odległa, nawet wtedy, gdy stał obok niej. A teraz, w tę cichą noc, zakłócaną tylko trzaskaniem drzew na mrozie, wydało mu się, że ją poznał, że już wie, jak wygląda... Tak jak ten starzec na progu domu, jak półnaga kobieta, rzucona gestapowskim pchnięciem na piec, jak ten zesztywniały maleńki kotek na podłodze wiejskiej chaty... Wzdrygnął się. Odpędził od siebie złe myśli. - Przecież jeszcze żyję, jeszcze żyję... - powiedział półgłosem. Usłyszał, jak Francuz przekręca się w jego stronę na posłaniu i żeby go uspokoić, rzucił: - Nic, nic, o rany, ale mróz! - Pastylka - powiedział Francuz, podając mu lekarstwo i zimną herbatę. Piotr przełknął gorzkawą pigułkę, usiłował powiedzieć coś wesołego, ale mu się to nie udało. Francuz wziął go za rękę, stwierdził, że jest chłodna, widać gorączka opadła, i szepnął: - Nic nie mówić, dors* [Dors (franc) - śpij], będzie dobrze. Zbudzili się rano zmarznięci na kość. Na dworze słychać było ludzkie głosy i skrzypienie płóz. Francuz wybiegł z szałasu, zabijając rękami dla rozgrzewki. Zobaczył kilku ludzi i sanie, zaprzężone w dwa nieduże, ale mocne koniki. Poznał felczera, który skinął mu głową. Złożyli Piotra na saniach, nakryli dwoma baranicami. Piotr zaczął rozmawiać o czymś z felczerem, tamten kiwał głową, pokazał na wysokiego, szerokiego w barach chłopca. Francuz podszedł, by się pożegnać. - Nie musisz iść do wsi, Henri - powiedział Piotr. - Ten człowiek z tobą pójdzie. Zabierz moją pepeszę i rewolwer. Przydadzą się wam. Obaj usiłowali nie okazać po sobie wzruszenia. Francuz roześmiał się, gestem pokazując, że wszystko będzie dobrze, Piotr odpowiedział uśmiechem, i dwie grupki powędrowały każda w swoją stronę. Piotra wieziono lasem, bo felczer obawiał się, że na drodze mogą ich spotkać Niemcy. Las prowadził pod samą wieś. Nad wieczór miano chłopca przetransportować do najbliższej osady, a stamtąd do miasta, do szpitala. Ledwo jednak dotarli do wsi i położyli Piotra w domu felczera, gdy rozległy się krzyki, szczekanie psów i strzały. - Jezus Maria! - szepnęła żona felczera. - Niemcy! Nie zdążyli nawet schować, ubrania chłopca, gdy do izby wtargnęło kilku esesmanów z młodym oficerem na czele. Uderzyli w twarz żonę felczera, jego rzucili na podłogę i pochylili się nad Piotrem. Oficer popatrzył na niego drwiąco, zerknął na jego rzeczy i spokojnie, ale zjadliwie powiedział: - Młody bohater, widzę, postrzelony, no, pokaż no to! - szarpnął bandaże, zerwał je, nie bacząc na jęk chłopca, i trzasnął go na odlew w twarz. - Bandyta! - wrzasnął. - Zabrać go! Wtrącono chłopca do piwnicy pod budynkiem wiejskiej straży ogniowej, a razem z nim felczera i jego żonę. Co jakiś czas Niemcy wpędzali do loszku nowych aresztowanych, aż zrobiło się tam ciasno i duszno mimo zimna. Kobiety zawodziły po cichu, modliły się. Mężczyźni uparcie milczeli. Piotr tracił przytomność, nogę rozdzierał ból, gorączka powodowała dreszcze i w chwilach świadomości chłopiec błagał los o śmierć. Nie wiedział, jak długo tak leżał, aż zawołano, żeby mały bandyta wychodził. Dźwignął się z wysiłkiem, ktoś mu pomógł dojść do drzwi, oparł się o nie. Z drugiej strony otworzono je raptownie, Piotr stracił równowagę i upadł na ziemię. Ocknął się w ciepłej izbie naprzeciw niemieckiego oficera, który bawił się rękawiczkami, przerzucając je z jednej ręki do drugiej. - No! - zawołał. - Już możesz gadać? Nazwisko! - Nie pamiętam... - Imię? - Piotr. - Nazwisko? - Nie pamiętam... Rękawiczki padły na stół i Niemiec ledwo dostrzegalnym ruchem, na płask, uderzył chłopca w głowę. Piotr zachwiał się i spadł z twardego zydla. Hitlerowiec z rozmysłem kopnął go w zranioną nogę. Piegowaty krzyknął. Niemiec kopnął jeszcze raz, ale tym razem Piotr, oszołomiony i znowu bliski utraty przytomności, zdołał przezwyciężyć ból i tylko cichy syk wymknął mu się z ust. - Ustawaj! - ryknął oficer. Szarpnął chłopcem brutalnie i posadził z powrotem na zydlu. - Nazwisko? - powtórzył, a kiedy Piotr milczał dalej, dorzucił: - Pseudonim? Odczekał minutę i uderzył Piotra w twarz, ale tak, by chłopiec nie upadł. Popatrzył na niego i mruknął: - Idiota! Przecież i tak wiemy, że jesteś z lasu. Spotkał cię niemiecki patrol dwa dni temu! Nie musisz zaprzeczać. Twoja rana cię zdradza. Gdzie jest ten drugi człowiek, z którym wtedy szedłeś? Gadaj! Myślisz, może, że się w niczym nie orientujemy, że nie mamy naszych ludzi u was? No, kim był ten drugi? - Nie wiem... Spotkałem go przypadkowo... Po drodze... Zostawił mnie samego w lesie... - I dziwnym cudem znalazłeś się we wsi? - Esesman uśmiechnął się ironicznie. - Lepiej potrafisz milczeć niż kłamać. Żebym był zdrów - pomyślał Piotr - żebym nie był taki otumaniony, już ja bym cię bujnął. O rany! - Kto cię wysłał? W jakim celu? - Nikt mnie nie wysłał, idę do domu... - Ile masz lat? - Osiemnaście. - Na pewno? - Na pewno. - To można cię powiesić bez wyrzutów sumienia. Jesteś dostatecznie dorosły, żeby wisieć. - A jakbym był młodszy? - Można by cię zastrzelić. To podobno mniej przykre. - Z ust oficera nie znikał drwiący uśmieszek, którym maskował wściekłość z powodu milczenia chłopca. A bić go dalej już nie chciał, obawiając się, że osłabiony upływem krwi i gorączką więzień umrze, nim cokolwiek zdoła z niego wyciągnąć. Z dworu doleciały jakieś krzyki i jęki. Oficer podszedł do okna i obserwował przez pewien czas to, co się działo przed domem, uderzając lekko pejczem o sztylpy butów. Wreszcie odwrócił się i powiedział: - No, kilku już powiesiliśmy. Na dobrą sprawę należałoby powiesić całą tę wieś! Teraz może zdecydujesz się mówić? - O czym? - Słuchaj, ty! - wrzasnął Niemiec. - Dość tych kpin! Jak nie zaczniesz natychmiast gadać, to dostaniesz takie baty, że zdechniesz w najgorszych męczarniach! Jakiś samochód zajechał przed dom, ciężko buksując kołami w śniegu. Energicznie otwarto drzwi i do izby wkroczył młody oficer w futrzanej szubie, na której brakowało oznak. Spojrzał przelotnie na więźnia i odciągając esesmana na bok, coś mu wyjaśniał. Tamten powiedział wreszcie głośno: - Nie mogę się zgodzić na jego przetransportowanie. Jego stan zdrowia na to nie pozwala, a zresztą okolica niebezpieczna, mogliby go odbić. - To proszę pozwolić mi na przesłuchanie go tu, na miejscu. Sądzę, że może on wyjaśnić pewne niezmiernie ważne dla wywiadu szczegóły. Zna niemiecki? - Jako tako. Jakoś się porozumiewaliśmy... - Mam tłumaczkę ze sobą. - I sądzi pan, że coś pan z niego wyciągnie? - spytał drwiąco esesman. - Mam nadzieję. - Sądziłem, że gestapo potrafi szybciej zmusić ludzi do szczerości. - Wywiad wojskowy ma swoje metody. Piotr słuchał tej rozmowy obojętnie, jakby to nie o niego chodziło. Miał szum w głowie, całe ciało obejmowała drętwota, w której niknął nawet piekący ból nogi. Wezwano tłumaczkę i Piotr, przymknąwszy oczy, słuchał szmeru cichej rozmowy, po której esesman wyszedł. Naprzeciw chłopca usiadł nowo przybyły, zrzuciwszy szubę na krzesło. Obok przysiadła tłumaczka. - Otwórz oczy, chłopcze - usłyszał spokojny, miły głos oficera, którego postać wydawała mu się od początku jakaś znajoma, ale zmęczony umysł przestał już odróżniać rzeczywistość od gorączkowych majaków. Podniósł jednak ciężkie, bolące powieki i wzdrygnął się. Obok oficera siedziała Lala. Patrzyła na Piotra przerażonymi oczami, a on, przekonawszy się, że to nie widziadło, szepnął: - Więc jednak jesteś taka... - Piotr! - zaczęła dziewczyna, ale oficer przerwał ostro: - Nie mamy czasu na wyjaśnienia. Przyjechaliśmy cię ratować, ale musimy wiedzieć, co przywiozłeś od Maćka. Jakie instrukcje, rozkazy? Abwehra przechwyciła kod, nie mogliśmy się porozumieć radiem i czekaliśmy na łącznika. Więc? Chcą mnie nabrać - pomyślał Piotr - ale to się im nie uda. - Nie wiem, czego pan chce - powiedział. - Jaki kod, jaki łącznik, o co chodzi? - Piegowaty - surowo powiedział oficer - możesz mi ufać. Chcę jak najszybciej wiedzieć, co masz przekazać. Piotr spuścił głowę. Był naprawdę u kresu wytrzymałości. Widok Lali napawał go wstrętem i wstydem. Przecież już był prawie pewny, że jest uczciwą dziewczyną, a tymczasem... Musiała dowiedzieć się jego pseudonimu i podała temu oficerowi. Nagle wszystko zawirowało wokół niego, małe, czarne płatki zaczęły mu przelatywać przed oczami i Piotr stracił przytomność. Oficer zawołał gestapowca: - Trzeba go doprowadzić do jakiego takiego stanu. Ledwo zaczął coś mówić, zemdlał. Macie tu lekarza? - Co? Pan oszalał? Lekarza? Nawet znachora tu nie ma w okolicy. Był felczer, ale już go powiesiliśmy. Za pomoc udzieloną temu oto partyzantowi. - Musimy sprowadzić lekarza. To jest absolutnie konieczne. A na razie proszę go zostawić w spokoju. Piotr nie wiedział, jak długo pozostawał nieprzytomny. Kiedy otworzył oczy, leżał w łóżku w nieznanej izbie. Na ścianach wisiały stare, poczerniałe, ale połyskujące tu i ówdzie odrobiną złocenia, obrazy świętych. Za oknem widniała głowa strażnika w rondlowatym niemieckim hełmie. Piotr z wysiłkiem odsunął kołdrę i spostrzegł, że ma na nodze nowy, porządny opatrunek. Czuł się jakby trochę lepiej, gorączka chyba opadła, głowa nie ciążyła już tak mocno, a ból nogi stał się bardziej przytępiony. Przypomniał sobie oficera. Musiał go już kiedyś widzieć, ale kiedy i gdzie, nie umiał sobie uprzytomnić. I skąd się wzięła przy nim Lala? Wiedział, że po zwolnieniu jej z gestapo młynarz wysłał dokądś córkę, ale nie przypuszczał, że mogła zostać tłumaczką w niemieckim wywiadzie wojskowym. Jednak nieustannie wracało dziwne wrażenie, że dziewczyna nie jest taka zła, że w całej sprawie jest coś tajemniczego... Choćby ten oficer, zorientowany w sprawach partyzantki, znający imię dowódcy grupy... Skąd wiedział; że on, Piotr, tu się znajduje?... Jak to się stało? Sztab niemiecki dostał wiadomość o łączniku, o zamierzonej koncentracji - zgoda. Zaczęto poszukiwania - zgoda. Gestapo go schwytało - to zrozumiałe. Ale dlaczego pojawia się ten oficer, skoro już gestapowcy prowadzą dochodzenie? Czuł, że nie rozwikła tajemnicy i że musi w dalszym ciągu zachować milczenie, udając jeszcze bardziej chorego niż jest naprawdę. Miał nadzieję, że Francuz dotrze do partyzantów i przekaże wiadomości, które były zapewne wielkiej wagi. To, że Niemcy przejęli ich kod szyfrowy, tłumaczyło wysłanie Piotra jako łącznika, ale co skłoniło do takiego pośpiechu jednych i do takiego niepokoju drugich? Magda będzie dwunastego - wymówił w duchu hasło. W tym kryje się na pewno cała tajemnica, a papiery zawierają już tylko szczegóły, instrukcje, rozkazy. Z trudem przewrócił się na bok i obejrzał ścianę koło łóżka. Trzeba by zostawić jakiś ślad po sobie - pomyślał - oni mnie przecież powieszą jak barana. A tu mogą przyjść nasi... Wstrząsnął nim zimny dreszcz. Bał się tej chwili, kiedy zaprowadzą go pod szubienicę i założą na szyję śliski sznur. Opanował jednak lęk i zaczął się rozglądać za czymś do pisania. Wreszcie schylił się z trudem i wyrwał ze sznurowadła w bucie blaszaną końcówkę. Jęcząc cicho, przesunął się na brzeg łóżka i sięgnął ręką ściany. Wydrapał na niej, pocąc się z bólu i emocji: Magda 12. Powrócił do poprzedniej pozycji, odczekując, by minęła fala bólu w zranionej nodze. Potem zaczął zastanawiać się nad datą i dniem tygodnia. Ale nie mógł sobie tego wykalkulować. Nie wiedział przecież, czy jego omdlenie trwało tylko kilka minut, godzin, czy może cały dzień i noc. W tym ostatnim przypadku, powinien być jedenasty styczeń. Pewny jednak tego nie był. Ktoś przekręcił klucz w zamku i drzwi się lekko uchyliły. Piotr szybko przymknął oczy i otworzył usta, opuszczając dłoń nad podłogę. Drzwi znowu zamknięto i niemieckie głosy po tamtej stronie zaczęły wieść jakiś spór. Do uszu chłopca dochodziły głośniejsze zwroty i zdania. - Absolutnie nie oddam panu więźnia! - krzyknął oficer SS: - Pan wie, że przerwano nam wszystkie połączenia, a te cholerne śniegi uniemożliwiają nawiązanie osobistej łączności. Bez zgody przełożonych nie mogę więźnia wydać, rozumie pan?! Drugi oficer tłumaczył coś cichym głosem, na co esesman ryknął: - I tak zdechnie, i tak! Mam dosyć tego cackania się! Nic od niego nie wyciągniemy, kiedy będzie przytomny, a tym bardziej teraz, kiedy jest na pół martwy. Jutro wieszam resztę bandytów. I jego też. Najwyżej może pan asystować przy egzekucji. I tyle. Wiemy, że bandyci szykują koncentrację, nie wiemy, gdzie i kiedy. To szczenię coś wie, ręczę, że zna datę. Ale milczy, więc musi zdechnąć! Widocznie oficer wywiadu żądał zezwolenia na ponowne przesłuchanie, bo tamten oświadczył już spokojniej: - Niech pan sobie próbuje, nie mam nic przeciwko temu. Jeżeli tylko odzyskał przytomność. Minęło chyba z pół godziny, nim drzwi otworzyły się ponownie i do pokoju wszedł oficer wywiadu. Przysiadł na brzegu łóżka i powiedział szeptem: - Już niczego od ciebie nie chcę, tylko tego, żebyś stąd uciekł. Chłopiec popatrzył oficerowi prosto w oczy. Tamten wytrzymał jego spojrzenie i dorzucił: - W nocy obezwładnię wartownika, mój wóz będzie gotowy do jazdy, musisz się zdobyć na wysiłek i wyjść tym oknem. Kierowca pomoże ci wsiąść i wyjedziecie, a ja powiem, że widocznie mój szofer zdezerterował, rozumiesz? Piotr kiwnął głową, ale po chwili powiedział: - I tak panu nie wierzę... A na ucieczkę nie mam już siły. Niech pan uratuje kogoś zdrowego, z tych, co jutro mają być powieszeni. - Słyszałeś naszą rozmowę na korytarzu? - Słyszałem. - Wiesz, że jutro masz umrzeć? Chłopiec pochylił lekko głowę, łza zamigotała mu w oku, ale przełknął ją, nie chciał, by Niemiec widział jego słabość i strach. Nagle oficer spostrzegł napis na ścianie, nachylił się. Przeczytał cicho: - Magda dwanaście... Jezus, Maria, to o to chodzi... - Jakoś bezradnie popatrzył na chłopca. Po czym zaszeptał gorączkowo: - Muszę zaraz zawiadomić... Tylko jaki ja wymyślę pretekst, żeby wysłać kierowcę? I żeby on wrócił na wieczór, bo przecież musi cię stąd zabrać. Piotr pokręcił głową, a później powiedział: - Nie wiem, co pan tam zobaczył na ścianie. - Już nic nie mów, nic nie mów! Nieostrożnie, że to napisałeś, ale gorączka cię tłumaczy... Słuchaj, powiem, że czujesz się coraz gorzej i że muszę znowu sprowadzić lekarza... - Zatarł napis na ścianie i wybiegł. A Piotr zaczął się w duchu przeklinać za wydrapanie tych kilku słów. Jeśli mają one rzeczywiście tak wielką wagę, to znaczy, że zasypał jakąś ważną sprawę. - O rany! - jęknął. - Co ja narobiłem! Usłyszał odjeżdżający samochód. Po jakimś czasie samochód wrócił i chłopca doszło głośne wołanie oficera: - Jak mogłeś zawrócić?! To jest cholernie ważne! Zaspy nie zaspy, ten chłopak chce już mówić i trzeba go tylko trochę wzmocnić, dać zastrzyki, proszki!! - Dosyć - przerwał esesman - kierowca ma rację, droga jest zablokowana, a ten ptaszek jutro i tak zawiśnie. Dokąd to? - Sam pojadę po lekarza do jednostki. - Nigdzie pan nie pojedzie! Nikt ze wsi się nie ruszy do jutra rana, zrozumiano? - To areszt? - Jak pan sobie chce! Ja tu dowodzę! - Proszę chociaż posłać do niego księdza, może tym sposobem czegoś się dowiemy? - Księdza? Jego jutro tak samo powiesimy! - Ale dzisiaj... - Dosyć tych bzdur! Jak tylko będę miał sposobność, zamelduję o pana dziwacznej postawie. Głosy umilkły i Piotr popadł w zupełne odrętwienie. Wszystko było skończone. Dawno zapadł wieczór. Za kilka godzin wyprowadzą go stąd. Nie zobaczy już nigdy Magdy ani innych przyjaciół. Ogarniało go rozpaczliwe przerażenie. Więc to się tak kończy? I nie ma ratunku? We wsi panowała zupełna cisza. Przed oknem chodził tylko wartownik, ale jego kroki tłumił padający śnieg. Nagle wartownik znikł. Ktoś ze dworu oświecił pokój ręczną latarką i usiłował wypchnąć okno do wewnątrz. Szło to opornie i nim się udało, w pobliżu rozległy się niemieckie głosy. Jakaś postać odskoczyła od okna. Rozległy się przekleństwa oficera SS, z których Piotr zrozumiał, że wartownika zraniono i skrępowano. Po chwili do pokoju, w którym leżał chłopiec, wpadli esesmani. Piotr udał, że jest nadal zemdlony. Ale tamci schwycili go brutalnie pod ręce, wywlekli z izby, pociągnęli po śniegu pod budynek straży i na nowo wtrącili do loszku. Leżeli tu pobici, na pół przytomni mężczyźni i kobiety, oczekujący na ranną egzekucję. Piotr naliczył kilkanaście osób. Nikt nic nie mówił, jakieś cichutkie szepty i łkania przerywały tylko ciszę. Zapewne ludzie się modlili. Piegowaty był już teraz spokojniejszy. Nie zwracał nawet uwagi na lodowate zimno, tym dotkliwsze, że był w samej bieliźnie. Ostatecznie to już i tak nie potrwa długo - pomyślał i żeby zapomnieć o tym, co go czekało, zaczął wywoływać obrazy przeszłości: zarysy, już bardzo zamglone w pamięci, rodzinnego domu, pierwsze spotkanie z Maćkiem, siwego staruszka, właściciela cukierenki w pobliżu podwórza, gdzie miał swój wóz. I tak, scena po scenie, odtwarzał swoje życie w ciągu ostatnich kilku lat, aż za małym piwnicznym okienkiem ciemność zaczęła się powoli rozrzedzać i nasycać światłem poranka. Śnieg chyba nie padał, bo dzień wstawał jasny, słoneczny. Skazańcy wpatrywali się w ten kwadracik światła bez słowa, nie spoglądając na siebie, jakby w obawie, że w swoich twarzach zobaczą śmierć. Ktoś tylko popatrzył na Piotra i jęknął: - Boże, taki chłopiec, taki młody... Szarpnięto drzwiami i dwóch esesmanów weszło do lochu. Wskazali na czterech ludzi najbliżej wejścia i wrzasnęli: Rrraus! Kopiąc, wyprowadzali nieszczęśników, za którymi potoczył się niczym już teraz nie hamowany płacz i krzyk pozostałych. - Matko Najświętsza zlituj się nad nami! - zaczęła jakaś kobieta. Popłynęła litania, przerywana przez esesmanów, którzy kolejno wyprowadzali skazańców. Wreszcie przyszła kolej na Piotra. Nie mógł iść, więc dwaj towarzyszący mu na śmierć mężczyźni wzięli go pod ręce. Tak doszli pod byle jak skleconą szubienicę przed kościołem. Stał tam już czarniawy gestapowiec przeprowadzający egzekucję, stali inni Niemcy i ich dowódca, a z boku ów oficer wywiadu, z dziwnie napiętą, ściągniętą jakby bólem twarzą. I Lala. Piotr nie patrzył w tamtym kierunku. Dostrzegł tylko leżące opodal szubienicy ciała już powieszonych i zbity, milczący tłum chłopek i chłopów, spędzonych tu siłą przez Niemców. Pod szubienicą stał ksiądz. Młody jeszcze, szczupły i blady. To on miał być czwartym skazańcem w ostatniej kolejce. Poprzednio widocznie spowiadał i udzielał pocieszenia wszystkim wieszanym. Gdy zbliżył się do Piotra, chłopiec powiedział głośno: - Nie mam z czego się spowiadać. - Wyprostował się, jakby chciał stanąć na baczność, stropiony ksiądz odsunął się, a gestapowcy zaczęli ich czwórkę wprowadzać na wąską ławkę pod belką z pętlami. Aha - pomyślał Piotr - kopną ławkę i już! O rany, żeby tylko nie bolało! Rozejrzał się jeszcze. Biały kościół stał na małym wzniesieniu, w dole ciągnęła się wieś, a z obu jej stron zalesione, przysłonięte złotawą poranną mgiełką wzgórza. Z oddali płynęło nieprzerwane granie armat i chłopiec uświadomił sobie, że może w chwilę po ich śmierci nadejdą tu przyjaciele. Może i Niemcy myśleli o tym samym, bo rozglądali się niespokojnie i zaczęli poganiać gestapowca wykonującego egzekucję, by się pospieszył. Brutalne ręce zarzuciły Piegowatemu na szyję pętlę. Była zlodowaciała od mrozu i śliska. Jakiś dziewczęcy głos krzyknął nagle: Nie! Nie! Piotr zdołał jeszcze poznać, że to krzyczała Lala. W tym momencie otaczające wieś wzgórza ożyły, zwinne sylwetki w białych ochronnych płaszczach migały w dół na nartach, strzelając w biegu. Po zboczu poszło gromkie: Uraaa!!! Z drugiej strony wysypała się gromada rozmaicie poubieranych partyzantów i ile sił w nogach gnała ku kościołowi. - Front! Front ruszył! - donośnym, pełnym szczęścia głosem krzyknął ksiądz i nie bacząc na nic, zerwał pętlę i skoczył. Ale zwalił go natychmiastowy strzał. I tak pozostał na śniegu: czarna plama, od której biegło coraz szersze pasmo czerwonej krwi. Niemcy, przerażeni nagłym atakiem, próbowali najpierw ucieczki, a gdy okazała się niemożliwa, poddawali się nadbiegającym żołnierzom radzieckim i polskim partyzantom. Piotr dźwigał się z wysiłkiem, nie zauważywszy nawet, kiedy ściągnął z szyi pętlę. Ujrzał, jak paru Rosjan podbiegło do jego wybawcy, oficera wywiadu, stojącego spokojnie, jakby w oczekiwaniu znajomych. Krzyczeli coś, popychali go, a on wraz z innymi Niemcami, szedł z rękami uniesionymi w górę. - Co oni z nimi zrobią? - zapytał głośno Piotr. - A rozwalą, przecież to gestapowcy! Mało to ludzi pomordowali! - rzucił jeden z uratowanych. - O rany! - krzyknął Piotr. - Przecież on chciał pomóc! Stójcie! Stójcie! Stójcie! Rosjanie obejrzeli się. Kilku partyzantów podeszło do Piotra. Jeden z nich zapytał: - Ty jesteś Piegowaty? - Ja. Ale ratujcie tego oficera... I jego tłumaczkę... Nie pozwólcie! On... on zna Maćka! - My nie od Maćka. Jego grupa będzie tu za godzinę... Ich łącznik prosił, żebyśmy atakowali wieś, bo staliśmy bliżej. Poczekaj no. - Pobiegł do Rosjan, coś im tłumaczył, żywo gestykulując rękami. Tamci kręcili ze zdziwieniem głowami, spoglądając to w stronę Piotra, to na Niemca i Lalę, która także znalazła się w grupie esesmanów. Wreszcie jakiś oficer, mówiący trochę po polsku, podszedł do Piotra i spytał: - On cię ratował? - On. I ta dziewczyna także, i szofer, ten gruby żandarm... - Nu wot, charaszo, zatrzymamy ich do wyjaśnienia. - Oficer kiwnął głową i krzyknął coś do żołnierzy. Lalę, oficera i kierowcę-żandarma odłączono od pozostałych Niemców. Wówczas Piotr zobaczył, jak oficer uśmiecha się do niego, macha mu dłonią i w tym momencie poznał w nim tajemniczego Niemca z wielkiej akcji pod Sandomierzem. Tymczasem chłopca zaprowadzono na wieś do jednego z domów i położono do łóżka. Po jakimś czasie pojawił się radziecki lekarz wojskowy z małą, zabawną bródką i młodziutka pielęgniarka w szaroburym szynelu. - Będziesz jeszcze na tej nodze skakał jak żaba! - lekarz poklepał Piotra po policzku. - Niedługo nadjedzie tu szpital dywizyjny, to cię wezmą w obroty i raz dwa postawią na obie nogi! - Szpital dywizyjny? - zdziwił się Piotr. - To front już tutaj? - A tutaj... Dzisiaj nad ranem ruszył. Wisłę przekroczono od razu i hitlerowców pognano, że chyba się aż pod Bodzentynem oparli! A wy, partyzanci, zdążyliście wykonać koncentrację! - Doktorze, którego dziś mamy? - Dziś? Czekaj no... Dwunastego, stycznia po waszemu, nie? Piotr uśmiechnął się do własnych myśli. I tak uśmiechniętego zastał go Maciek, który wpadł pokoju jak prawdziwy huragan. Za nim pojawił się zasapany Zagłoba, Francuz, a potem obaj Rosjanie, przyjaciele Piotra. - Ostrożnie! - protestował lekarz. - Pacjenta mi połamiecie, dosyć tych ściskań! On się diabłu ze stryczka urwał nie po to, żeby go przyjaciele udusili! - Piotr, Piotr, Piegowaty - powtarzał bez przerwy Maciek, a Zagłoba ocierał najprawdziwsze łzy, ociekające mu wielkimi grochami po policzkach i zmierzwionej brodzie. - Dziękuj, Piegowaty, Francuzowi. Henri nas odszukał na czas. Przekazał instrukcje... A wczoraj ten gruby szofer zawiadomił, że dzisiaj egzekucja, bo to, że tu jesteś, wiedzieliśmy już wcześniej. Dlatego Lala i nasz niemiecki przyjaciel tu się zjawili. Widzisz, Piotrze, ten oficer wywiadu to nasz towarzysz. Zresztą pochodzi z Prus Wschodnich, wśród Polaków urodził się i żył. Maciek urwał, a Zagłoba wydobył z kieszeni płaską manierkę, odkręcił wieczko, przechylił głowę i powiedziawszy „na zdrowie”, wypił chyba wszystko, co było w środku. Odetchnął potem ciężko i stwierdził: - Zmarzłem na kość, stąd i łzy w oczach. Musiałem się rozgrzać i teraz... - Ale nie skończył, bo jednak głos mu się załamał i tylko patrzył na Piotra ogromnie dobrym wzrokiem. Do izby weszła Lala, a z nią oficer niemiecki i jego kierowca. Zbliżyli się do Piotra. Lala przyklękła przy łóżku. Piotr uśmiechnął się do niej i szepnął: - O rany, a myślałem, że jesteś świnia. - Po czym zwracając się do oficera, powiedział: - Przepraszam ...i dziękuję. Ale oficer miał twarz chmurną i kiedy Maciek o coś go zagadnął, pokręcił głową i przygnębionym głosem wyjaśnił: - Nie mogłem działać naprawdę skutecznie, bo poznaliby się na tym szybko. Ale tak mi żal, tak żal... - No - przerwał im lekarz - koniec tych czułości, towarzysze, on musi odpocząć! - Piotr - dorwał się do łóżka Francuz. - Ja dobry był, nie? Dobra soldat? - Fajny jesteś... - Międzynarodówka! - pogonił ich znowu lekarz. - Wynocha! Zaczęli wychodzić, ale Piotr zatrzymał ich jeszcze, pytając: - A gdzie Adam? Zapadło milczenie. I tylko Zagłoba, wstrzymując łzy, mruknął: - Tam... zginął w czasie ataku... - Wykonał dłonią nieokreślony ruch, mając zapewne w pamięci te wzgórza za wsią, te przykryte śniegiem pola, których stąd nie było widać, ale które Piotr właśnie w myślach oglądał. W jakiś czas potem wojskową sanitarką podążała w stronę Lublina niewielka grupka ludzi. Na noszach przytwierdzonych do podłogi leżał Piegowaty, już weselszy, chociaż ciągle blady i z sińcami pod oczami. Nad nim rozpierał się na ławie Zagłoba w wojskowym mundurze i młody mężczyzna o skupionej twarzy, w cywilnym płaszczu na futrze, wyraźnie źle dopasowanym. Mężczyzna kręcił się niespokojnie, jakby pragnąc pozbyć się niewygodnego okrycia, wreszcie powiedział: - Czuję się w tym jak mucha w zamkniętym słoju. Bez munduru jakoś głupio... Zawsze człowiek chodził w mundurze. - Zawsze? - zapytał Piotr. - I zawsze w niemieckim? - Widzisz, przyjacielu - uśmiechnął się smutno tamten - urodziłem się w Prusach Wschodnich, wśród Polaków, wszyscy tam prawie mówili po polsku, bo to przecież Mazury i Warmia, polska ziemia. Mój ojciec był Niemcem, nauczycielem w małym miasteczku, a matka Polką. Od dziecka więc znałem dwa języki. Bawiłem się z polskimi dziećmi, kochałem się jako chłopak w polskiej dziewczynie. Aż zaczęło się dziać Polakom coraz gorzej. Ojciec, który zresztą w głębi ducha nie znosił Hitlera, zginął w nieszczęśliwym wypadku. Matka, która bardzo ojca kochała, zmarła wkrótce po nim. Zostałem sam, z nie ukończonymi studiami. Wzięto mnie do wojska, a że byłem zdolny, wpadłem w oko dowódcy. Nie wiedziałem wówczas, że ten człowiek, który służył jako liniowy oficer, był zarazem w niemieckim wywiadzie. Któregoś dnia został służbowo przeniesiony do Berlina, a po dwóch czy trzech miesiącach wezwano mnie do niego. Zapytał, czy chcę z nim pracować w abwehrze. Nie musiałem odpowiadać od razu. Namyślałem się. Wiedziałem już, że zbliża się wojna z Polską i moja znajomość języka jest bardzo potrzebna. Doszedłem do wniosku, że mogę być w tej pracy pomocny krajowi, który dzięki matce szanowałem i lubiłem od dziecka. Zgodziłem się. Na moje szczęście, między abwehrą a gestapo zawsze panowała rywalizacja i niezgoda. Dlatego, jeżeli nawet gestapo, znając pochodzenie mojej matki, mogło mieć do mnie zastrzeżenia, zdecydował jednak wywiad. Nadchodziła wojna i abwehrą była ważniejsza. No i to chyba wszystko, bo nie muszę ci dodawać, że postarałem się nawiązać kontakt z waszym wywiadem, a później z Rosjanami. - Szkoda, że was było tak mało - sentencjonalnie mruknął Zagłoba. - To prawda - młody oficer w cywilu pochylił głowę. - To prawda, ale każdy z nas, a nie jestem przecież jedyny, robi co może, żeby Hitler padł... - Upadnie, upadnie, chłopie - rzucił Zagłoba - już my mu tak na koniec zagramy, że z diabłami będzie tańczył! Nie chwaląc się, ja sam dobrze mu napsułem krwi... Jezu! A to co? Sanitarka zahamowała raptownie, bo od strony rowu przy szosie trzasnęły strzały. - Zasadzka! - krzyknął młody Niemiec. - Ruszaj! - zastukał do szoferki. Samochód skoczył ścigany świstem kul, a Zagłoba, otrzeźwiawszy z pierwszego strachu, doskoczył do tylnych drzwi wozu i razem z oficerem ostrzeliwał ukrytych w rowach dywersantów. Byli tam i Niemcy, bo obok cywilów leżeli ludzie w szarozielonych szynelach. Samochód, nie trafiony na szczęście ani w opony, ani w silnik, pędził coraz szybciej. Wieczorem przejechali przez pełen wojska, udekorowany flagami Lublin, w którym odbywał się jakiś zjazd. Wpadli na szosę do Zamościa. Po niecałej godzinie stanęli przed niewielkim domem koło zabudowań fabrycznych. Z domu wybiegło kilka osób. I Piotr, niesiony ostrożnie na noszach, ujrzał nad sobą roześmianą twarz Magdy. Za nią pojawił się jej ojciec, przypadła matka, potem jeszcze jacyś nieznajomi ludzie. - Piotr! - krzyknęła dziewczynka - Piotr! - No, masz swojego Piotra, masz, a wszystko dzięki nam, dzięki mnie w szczególności, bom się o tę sanitarkę postarał! - wołał Zagłoba. - Chłopak zdrów, tylko go trochę pokiereszowali! Ale pod dobrą lekarską opieką był i teraz tylko pilnować, żeby za wcześnie nie wstał, to niedługo wszystko będzie dobrze! - No, to jesteś już, chłopcze, w domu - inżynier nachylił się nad Piegowatym. - Tu ci będzie najlepiej. Dobrze, żeście go do nas przywieźli. A wy co? Znowu na wojaczkę? - A pewnie, że na wojaczkę! - wypiął pierś Zagłoba. - Ja tam się do Berlina wybieram, bom w tym mieście dawno nie był. Tylko dajcie, inżynierze, czego się napić i wziąć na ząb, bo musimy zaraz wracać. Kolega - pokazał na oficera po cywilnemu - musi jeszcze w Lublinie ważne sprawy załatwić, a mnie do bitwy ciągnie jak konia do stajni! Znalazła się i flaszeczka, i zimne mięso, jedzono i pito w pośpiechu. Kiedy zaś przyjaciele mieli już Piotra pożegnać, chłopak, przenosząc wzrok z Zagłoby na Niemca, z niego znów na kierowcę, zapytał: - A co ze mną będzie? - Z tobą? - Zagłoba uniósł brwi w górę i poruszył zabawnie brodą. - Z tobą będą teraz mieli kłopot nauczyciele w szkole! Piotr wsłuchiwał się długo w milknący warkot samochodu, którym odjechał Zagłoba. Dopiero kiedy poczuł na ramieniu miękką dłoń Magdy uśmiechnął się do dziewczynki. WALKA TRWA Mieszkanie było obszerne, przestronne. Dwa wielkie pokoje zajmowała jego właścicielka, pani w średnim wieku. Od września 1939 roku oczekiwała jakichś wieści o mężu, oficerze rezerwy, który wyruszył na wojnę i przepadł. Ale ciągle nie traciła nadziei i bliższym znajomym mówiła, że jest na pewno w Anglii i tylko dlatego nic nie pisze, że nie chce narazić jej na prześladowania. Tu, w Zamościu, były one szczególnie bezlitosne, jako że miasto i okolicę postanowiono zniemczyć, a sam stary gród przechrzczono na Himmlerstadt. Przez jakiś czas, nim jeszcze wkroczyły tu, po wypędzeniu Niemców, wojska polskie i radzieckie, pani Biernacka łudziła siebie i przyjaciół nadzieją, że jej mąż, podobnie jak wielu innych, przebywa gdzieś w Związku Radzieckim. Teraz jednak i ta szansa odpadła. Została nikła możliwość, że pan Biernacki istotnie jest w wojsku na Zachodzie. Piotr, dzięki ojcu Magdy, dostał się do pani Biernackiej na stancję. Już przy pierwszym podwieczorku wysłuchał opowieści o zaginionym mężu. Piegowaty zajmował mały pokoik, właściwie alkowę, z mikroskopijnym okienkiem, zainstalowanym tak wysoko, że trzeba było wchodzić na stołek, żeby je utworzyć. Był jednak ze swego kącika zadowolony. Obok Piotra, w nieco większym od jego alkówki pokoju, umieszczono Magdę. Oboje chodzili do szkoły, do słynnego niegdyś liceum Zamoyskich, które zaraz po wyzwoleniu miasta wznowiło swą działalność. Rodzice Magdy pragnęli wprawdzie, by córka mieszkała razem z nimi, podobnie jak i Piotr, którego uważali za syna, ale w maleńkiej miejscowości, gdzie inżynier kierował dużą i ważną fabryką, nie było szkoły. Zapadło więc postanowienie umieszczenia Magdy i Piotra na prywatnej stancji w Zamościu. Choć więc Piotr marzył o powrocie do swoich przyjaciół, do życia w walce, a jego energiczny i żądny czynu charakter z trudem godził się z obowiązkami ucznia, inżynierostwo postawili na swoim. - Dosyć się nawalczyłeś! - mówił ojciec Magdy. - Teraz masz przede wszystkim zdobywać dobre stopnie! Tak więc Piotr mieszkał wraz z Magdą u pani Biernackiej, niecierpliwił się, słuchając opowieści o jej mężu, i chodził do szkoły. Kiedy zaś czytał komunikaty z frontu, który dotarł już do Bałtyku i nad Odrę, wszystko, co robił - długie siedzenie w szkolnej ławce, punktualne przychodzenie na lekcje i równie punktualne powroty do domu, wyznaczone ściśle pory posiłku - stawało się dla niego nie do zniesienia. Często w klasie zapadał w jakieś posępne odrętwienie. Siedział wpatrzony tępo przed siebie, wspominając Maćka, Zagłobę i innych. Wywoływany w takim momencie przez nauczyciela, bąkał zmieszany: Przepraszam, zamyśliłem się, i nie bardzo umiał rozwiązać jakieś zadanie lub wyjaśnić, gdzie leży na przykład Chile. Ten stan budził zrazu niepokój nauczycieli, którzy nie w pełni zdawali sobie sprawę z tego, że chłopca dręczy tęsknota za czynnym życiem wśród przyjaciół, że dopóki trwa wojna, odczuwa pozostawienie go w Zamościu jako krzywdzącą niesprawiedliwość losu. Piotr dusił w sobie, jak mógł, gorycz i smutek, starając się nie dać tego po sobie poznać. Nawet Magda, tak dobrze znająca przyjaciela, nie wiedziała, o czym myśli, gdy zamyka się w swojej alkówce. A Piotr tęsknił wtedy za swoim maszynowym pistoletem, za galopem na końskim grzbiecie, za przekradaniem się frontowymi drogami, za szorstką przyjaźnią Maćka i wesołymi przechwałkami Zagłoby. W tym okresie okoliczny teren, choć odległy już od frontu, nie był taki spokojny, jak się to z pozoru wydawało. Ukrywali się jeszcze w lasach Niemcy i grupki dywersantów, już dawniej zorganizowanych przez gestapo i SS. Przybywali szpiedzy niemieccy, zrzucani na spadochronach. Polski kontrwywiad wojskowy, służba bezpieczeństwa, a także wywiad radziecki miały niemało roboty. Piotr, odwiedzając znajomego majora z kontrwywiadu, z wypiekami na twarzy słuchał opowieści o walkach z podziemnym wrogiem. Przy jakiejś okazji chłopiec poznał także oficera radzieckiego, zaprzyjaźnionego z majorem. Obaj wojskowi dużo słyszeli o Piotrze i darzyli go niekłamaną sympatią. Pani Biernacka również bardzo lubiła Piotra i Magdę. Nierzadko zaglądała do pokoiku chłopca, by poczęstować go domowym ciastem czy konfiturami. Gdy oderwawszy oczy od książki, bąkał podziękowanie, pani Biernacka mówiła: - Wcale się panu inżynierowi nie dziwię, że dba o ciebie jak o syna, bo i ja bym chciała mieć takiego jak ty. - Gładziła Piotra po głowie i dodawała: - Wszyscy jesteśmy sierotami przez Hitlera, ale zobaczysz, Piotrusiu, niedługo odnajdziemy wszystkich swoich... A ty masz pana inżyniera i panią inżynierową, którzy kochają cię jak własne dziecko... Mijały dni i tygodnie. W marcu obfite śniegi pokryły wyrwy w zamojskich brukach, przysłoniły ślady zniszczeń zabytkowych kamienic i wyniosłego ratusza na rynku. Śnieg grubą pierzyną okrył alejki zamojskiego parku, otulił stare posągi i rzeźby, a mróz, chociaż zbliżała się kalendarzowa wiosna, coraz częściej malował niezwykłe kwiaty na szybach okien. Był marzec 1945 roku. Na wąskiej ulicy Ormiańskiej mieściła się piekarnia pana Ogły, z tureckiej rodziny, zadomowionej w Zamościu od setek lat. Buchały z jej okien wyśmienite zapachy ciast i świeżego pieczywa. Piotr chętnie tam kupował czarne, nadziane rodzynkami tureckie chlebki. Któregoś wczesnego wieczoru wracał właśnie do domu z takimi chlebkami, które bardzo lubiła Magda i z apetytem jadała również pani Biernacka. Cieszył się, że zaoszczędził nieco grosza z dawanej mu przez inżyniera kwoty na osobiste wydatki i mógł zrobić chociaż tak skromny prezent swojej przyjaciółce oraz gospodyni stancji. Już w przedpokoju wyczuł niecodzienny, odświętny nastrój w mieszkaniu. Przez otwarte drzwi jadalni widział stół zastawiony jak na przyjęcie drogiego gościa. Piotr powiesił kurtkę na wieszaku, powoli ściągał grube rękawice i uwalniał głowę od pilotki, gdy z pokoju wyszła pani Biernacka. Była odświętnie ubrana i wyglądała, jakby jej dziesięć lat ubyło. - Miałam rację, chłopcze, miałam rację! - powiedziała. - Mój mąż żyje! Wyobraź sobie! Żyje, jest zdrowy, cały... - To pani musi się strasznie cieszyć. O rany, taka wiadomość! A skąd ją pani dostała? - Kolega męża, także nauczyciel, ale nie z Zamościa. Razem chodzili w Warszawie na uniwersytet. Właśnie przyjechał... - Tak? - Piotr był trochę zdziwiony. - A gdzie jest pani mąż? - Mój mąż jest, proszę ciebie, w Anglii, tak jak cały czas sądziłam. - A ten pan? - To jego kolega, siedział w obozie jenieckim, wiesz? I uciekł... Przekradł się przez pół Niemiec, przez granicę Guberni, aż do Warszawy! On pochodzi z tych okolic... I wyobraź sobie, w obozie byli także polscy lotnicy, z Anglii, i oni powiedzieli mu o moim mężu! - To pani mąż był w lotnictwie? - Nie, dlaczego? Był w wojsku, w jakiejś jednostce gospodarczej, obsługującej naszych lotników... A potem, przez Czerwony Krzyż, ten kolega nawiązał z mężem kontakt i nawet listy od niego dostawał. Ostatni dostał przed ucieczką... Wyciągnęła z torebki cienki arkusik papieru. Podała Piotrowi. Ten przeczytał: „Drogi Wojtku, dziękuję ci za twoje parę słów. Nie masz pojęcia, jak bardzo są mi one potrzebne w czasie, kiedy kontakt ze wszystkimi bliskimi od lat się urwał. Najbardziej martwię się o moją kochaną żonę, jakże jej musi być ciężko...” Piotr oddał list, zauważywszy jeszcze, że był on datowany w maju ubiegłego roku. Pani Biernacka szybko wyjaśniła: - Ten kolega uciekł w czerwcu i udało mu się dostać do Warszawy. Co on tam później przeszedł w powstaniu, nie sposób opowiedzieć. Potem go wywieźli gdzieś w Krakowskie, a stamtąd, w kilka tygodni po wyzwoleniu przyjechał tutaj. Ogromnie miły człowiek, zaraz go zresztą poznasz, bo na pewno za parę minut nadejdzie. Ma tu jakichś znajomych czy krewnych, dokładnie nie wiem, ale na kolacji obiecał być. Istotnie, nie minęło dziesięć minut, gdy rozległ się dzwonek do drzwi i pani Biernacka uroczyście wprowadziła swojego gościa. Był naprawdę przemiły i zdobył sobie od razu sympatię Piotra. Barwnie opowiadał o życiu w obozie jenieckim, o kawałach, jakie jeńcy robili Niemcom, o swojej ucieczce i dalszych perypetiach. - A co pan teraz zamierza robić? - spytał Piotr po chwili. - Właśnie, to jest problem.. Do wojska mnie pewnie nie wezmą, bo w obozie zachorowałem na płuca i chociaż teraz czuję się tak, że mógłbym sprawić jeszcze szwabom wiele kłopotów, to chyba wrócę do belferki... - O, to fajnie - stwierdziła Magda - tak jest mało nauczycieli, że każdy pracuje na trzy zmiany. W naszym liceum... - ale nie skończyła, bo nowo przybyły przerwał: - Gdzie ja się po tylu latach obozu nadam do liceum? Najwyżej do powszechnej szkoły. Pani Biernacka jest tak dobra, że obiecała pomóc. Jeżeli nie tu w Zamościu, to może gdzieś na wsi. - Nawet myślałam o twoim tacie, Magdziu - powiedziała pani Biernacka. - Tam jest jakaś powszechna szkoła... Bo jej ojciec, kochany panie Wojtusiu, kieruje bardzo ważnym zakładem przemysłowym. I ma ogromne stosunki. - O, na przemyśle to ja się nie znam. I nigdy nie poznam - roześmiał się mężczyzna, nazywany już familijnie przez gospodynię kochanym panem Wojtusiem. - Ja o przemyśle nie myślałam, ale pan inżynier ma stosunki także w szkolnictwie. Przy obfitej kolacji rozmowa nawiązywała się łatwo. Nowo przybyły wypytywał o stosunki, o trudności codziennego życia. - Najwięcej o trudnościach to gadają dywersanci - powiedział Piotr. - Dywersanci? - mężczyzna uniósł w górę brwi, jakby zdumiał się niepomiernie. - Jacy tu są znowu dywersanci? - A są. - Skąd ty, Piotrusiu, masz takie wiadomości? - On? - zaśmiała się Magda. - On ciągle uważa, ze jest na wojnie. I ma już znowu wojskowych przyjaciół. - Magda! - Piotr skarcił dziewczynkę z przyzwyczajenia, choć przecież teraz nie miało to już znaczenia. - Co: Magda? Przecież tak jest! - upierała się dziewczynka. - O, bardzo to ładnie ze strony Piotra - powiedział pan Wojtek. - Słyszałem od pani Biernackiej, że byłeś bardzo dzielnym partyzantem. I Magda także. Nic dziwnego, kochana pani, że chłopak lgnie do wojskowych. Ja sam, gdyby nie płuca, najchętniej wbiłbym się w mundur, ale niestety, już w Lublinie usłyszałem, że takich jak ja nie przyjmują. Ja to rozumiem, ale serce rwie się do wojaczki! Oj, rwie! Kolacja ciągnęła się długo. Pani Biernacka wnosiła z kuchni po zupie rybę, po rybie mięso, po mięsie jeszcze babkę drożdżową i herbatę. Znalazł się nawet pomarańczowy likierek, który panu Wojtkowi najwyraźniej przypadł do smaku. Wreszcie Piotr podniósł się, zerknął na Magdę, podziękowali i pożegnali się. - Fajny ten pan Wojtek - stwierdziła Magda wchodząc do siebie - gada jak w radio! - Yhm - mruknął Piotr. - Miły i taki, że można z nim całą noc przegadać. Następnego dnia Piotr, odprowadziwszy Magdę po lekcjach do domu, zaraz ponownie wyszedł. Mijając zatłoczone uliczki starego miasta, na których jeden za drugim stacjonowały ciężkie wojskowe samochody, udał się do swojego znajomego. Ten powitał go okrzykiem: - O, znowu masz zgryz? - Tak bowiem określał tęsknoty i smutki swojego młodego gościa. Piotr zerknął na niego z lekką pretensją i powiedział: - Przecież pan wie, że ja bym chciał... - Wiem, że byś chciał na front, ale coś mi się zdaje, że ty całą wojnę uważasz za rodzaj zabawy. - Nie! - krzyknął, purpurowiejąc Piotr. - Ja tylko nie umiem tak żyć spokojnie, kiedy inni walczą. Ten pan, który wrócił z obozu i wczoraj był u pani Biernackiej, też mówił, że gdyby nie płuca, to by od razu poszedł do wojska, na front. Oficer, zaciągając się głęboko niebieskawym dymem, oświadczył po namyśle: - Bardzo słusznie rozumujesz, ale nie mogą wszyscy tylko walczyć. Tyś się zresztą nawalczył dosyć, jak na swoje niecałe szesnaście lat... Wiesz, że Hitler chciał zostawić Polskę bez niczego, również bez ludzi wykształconych. A ty Hitlerowi powiadasz: Figa, nie uda się to panu! Tak, bracie, teraz nauka to także rodzaj walki. A jeśli idzie o strzelaninę, to nie myśl, że się już skończyła. Pokoju jeszcze nie ma. Również tutaj. Chłopiec westchnął, a po chwili powiedział: - Ten pan od pani Biernackiej to morowy gość... Major słuchał niezbyt uważnie, wreszcie klepnął Piotra po ramieniu i oświadczył: - Zmykaj bratku do swojej pani Biernackiej, bo ja będę miał robotę! Wpadnij jutro, to ci może coś ciekawego opowiem. Przed budynkiem Piotr zobaczył radzieckiego oficera. Wyskakiwał z ostro hamującego willisa. - Bywaj, Piotr! - zawołał. - Jak żyjesz? Zdrowo? - Zdrowo, zdrowo - niecierpliwie powiedział chłopiec, bo go drażniło to protekcjonalne traktowanie. Nie chciał, żeby go uważano za małego chłopca. - Ja jestem w ogóle zdrowy jak byk! - No, to doskonale! Byk stworzenie mądre i dzielne. Tylko... - przeciągnął słowo, spoglądając z uśmiechem na Piotra - nieco uparte, co? - Może i uparte - zgodził się niechętnie Piotr i zasalutował do pilotki, patrząc, jak oficer z kilkoma żołnierzami wchodzi w bramę domu. Przeszedł kilkadziesiąt metrów nie oświetloną uliczką, skręcił w inną, również ciemną, i nagle usłyszał za sobą skrzypienie butów na śniegu. Naokoło było pusto, ta część miasta wieczorem szybko się wyludniała, bo mieściły się tu biura i urzędy. Piotr lekko odwrócił głowę i dostrzegł jakiś cień, wyraźny na tle ośnieżonej ulicy. W tym momencie przypadł do muru i zniknął, ale gdy tylko Piotr znowu ruszył przed siebie, skrzypienie powtórzyło się. Chłopiec odczuł lekki niepokój. Jak mawiali w konspiracji, czuł czyjeś oczy na plecach. Obrał drogę krótszą, parkiem. Szybko wbiegł w dobrze mu znane alejki. W głębokim śniegu dobrnął do kępy drzew, koło których stał posąg jakiegoś greckiego bożka. Za nim rozlegało się nieustanne skrzypienie butów, a nawet chwilami słychać było przyspieszony oddech. Piotr skręcił raptownie, przekradł się między drzewami do posągu i przylgnął do zimnego, oblodzonego kamienia. Sądząc po odgłosach, które dochodziły do Piotra raz z tej, raz z tamtej strony, człowiek idący za nim zgubił się i teraz gwałtownie szukał właściwej drogi. Wreszcie wszystko ucichło, tamten odszedł gdzieś dalej. Piotr, odczekawszy parę minut, zdecydował się opuścić swoje schronienie. Gdy już dochodził do bramy parku, jakiś instynkt kazał mu odskoczyć w bok i pochylić się. Tuż koło jego głowy świsnął strzał. - O rany! - szepnął chłopiec, gnając ulicą na złamanie karku. Był przy liceum, pędem wpadł na dziedziniec, otoczony czworobokiem starych murów. Tu już wolnym krokiem wszedł na piętro i pokręcił się po korytarzach, zaglądając do klas, w których ostatnia grupa uczniów jeszcze miała zajęcia. W końcu wyszedł znowu na dwór, sądząc, że niebezpieczeństwo minęło. Istotnie, na ulicy było pusto. Pusto było także w parku; do którego Piotr wrócił, pokonując lęk. Na niebie wzeszedł okrągły, zielonosrebrny księżyc i wyraźnie oświecał pokrytą śniegiem ziemię. Chłopiec nie miał trudności z odnalezieniem własnych śladów, po których dotarł także do śladów swojego nieznajomego prześladowcy. Tamten nosił chyba sportowe półbuty na grubej porowatej gumie. Piotr przyklęknął. Z kieszeni wydobył kartki z zeszytu i przyłożył je do śladów, obrysowując kontury ołówkiem. W odcisku lewego buta dostrzegł ubytek gumy przy palcach, co także zaznaczył na papierze. Zadowolony z siebie, tym razem już bez przeszkód dotarł do domu. Ku swojemu zdziwieniu zauważył, że tak zwykle serdeczna pani Biernacka, która zresztą nie miała zwyczaju wtrącać się do jego spraw, tym razem zdradzała niezadowolenie z powodu późnego powrotu chłopca. - Przecież nie zdążysz zrobić lekcji na jutro przez to chodzenie nie wiadomo dokąd... - zrzędziła. Piotr przyjrzał się jej uważnie, po czym spokojnie odpowiedział: - Lekcje zdążę zrobić, proszę pani. A chodzę do przyzwoitych ludzi, naprawdę. Z gościnnego pokoju wyszedł pan Wojtek, mrugnął okiem do Piotra i stwierdził: - Niepotrzebnie się pani denerwuje, to kawał chłopaka, nic mu nie będzie. Prawda, Piotrze? - Jak to? - zająknęła się pani Biernacka - przecież pan sam... - A owszem, trochę się, przyznam, niepokoiłem, ale jak mi pani powiedziała, że on często tak późno wraca, to przestałem się przejmować! - Roześmiał się, zerknął na swój szlafrok, na ciepłe bambosze i wyjaśnił: - Od czasu jak zwiałem Niemcom, sam sobie się dziwię, jak ja lubię taki strój domowy. Zupełnie jak jaki staruszek... Jeszcze mi tylko szlafmycy brak. Piotr także się roześmiał, zdjął kurtkę i pilotkę, pospiesznie zjadł kolację i już chciał iść do siebie, gdy pani Biernacka powiedziała: - Wiesz, jak cię lubię, Piotrusiu, ale nie chciałabym, żebyś tak późno wracał. Czasy są jeszcze niespokojne, różne męty włóczą się, a zresztą, czy to dla ciebie odpowiednie towarzystwo jacyś oficerowie? Piotr nie odpowiedział. Wzruszył lekko ramionami i wściekły poszedł do pokoiku Magdy. - Słuchaj - rzekł karcącym tonem. - Już dosyć napytlowałaś! Nie chcę, żeby wszyscy wiedzieli, że mam znajomych oficerów i w ogóle dokąd chodzę i kiedy, słyszysz? - Piotr - westchnęła dziewczynka, podnosząc głowę znad zeszytów - ciągle myślisz o wojnie, prawda? - Prawda, no to co? - No to to, że ja o niej nie marzę i tyle! Masz być nareszcie zwyczajnym uczniem! A jak nie, to pani Biernacka poskarży się tacie i będzie hałas! Ja nie chcę, żebyś ty szedł znowu na wojnę... - Ach ty, Mysi Ogonku - Piotr był trochę rozbrojony tonem Magdy i jej oczami, do których, jak mu się zdawało, zaczęły napływać łzy. - Posłuchaj mnie: ja naprawdę chciałbym pójść do wojska, na front, ale wiem, że to się nie da zrobić. Nic na to nie poradzę, że lubię wojsko, lubię tych oficerów i nie przestanę do nich chodzić, kapujesz? Przecież to nie grzech ani zbrodnia. Za to gadać wszystkim o wszystkim, to właśnie grzech. Wojna się nie skończyła, Magda. Właśnie przed godziną ktoś do mnie strzelał. Dziewczynka zbladła. Spojrzała na Piotra szeroko rozwartymi oczami. - Strzelali do ciebie? Kto? - Nie wiem. A gdybym nawet kogoś podejrzewał, też bym ci nie powiedział, bo zaraz rozgadasz, polecisz do pani Biernackiej, do pana Wojtka i cały Zamość będzie o tym szumiał. A ja nie chcę, żeby wiedziano. Magda, przecież umiałaś zawsze trzymać język na zasuwkę. Postaraj się, o rany, koniecznie się postaraj, żeby ci język znowu trochę zardzewiał, dobrze? - Dobrze, Piotruś, będę już odtąd milczała jak niemowa. - Słowo? Magda podniosła dwa palce do góry i uroczyście powiedziała: - Słowo! Piotr rozsiadł się wygodnie na wąskim tapczaniku i cichym głosem opowiedział o całej przygodzie. Dziewczynka słuchała w napięciu, a kiedy skończył, stwierdziła: - Ktoś ma coś na sumieniu i boi się, że możesz o nim opowiedzieć. - Owszem - zgodził się Piotr - tylko: kto? Bo ten ktoś musi wiedzieć, że chodzę do majora i że znam jakieś sprawy, których major nie powinien znać, prawda? - Czyli - namyślała się dziewczynka - musiałeś być od jakiegoś czasu śledzony. Może ktoś z uczniów albo nauczycieli... Ktoś, kto nabroił w czasie wojny... - W czasie wojny tu nas nie było - przerwał Piotr. - Ale to może być ktoś z Warszawy albo z Kieleckiego. - Cała rzecz w tym, że ja nikogo takiego tu nie widziałem. - Ale on cię mógł widzieć. - To fakt. - Piotr zamyślił się i po jakimś czasie rzucił: - Mam odrysowane jego ślady. - Wyciągnął z kieszeni kartki i fachowo Magdzie objaśnił. - To już coś jest. Poszedł do siebie, zapalił małą lampkę na stoliku, zasłoniwszy uprzednio okienko, bo zaciemnienie nadal obowiązywało, wyciągnął zeszyty i zaczął odrabiać lekcje. W mieszkaniu panowała zupełna cisza. Przez ścianę słyszał tylko, jak Magda kładzie się spać. Od pokoju pana Wojtka oddzielał go właśnie pokój dziewczynki. Wzdłuż tych trzech izb biegł korytarzyk, kończący się drzwiami do łazienki i ubikacji. Z łazienki drugie drzwi prowadziły do sypialni pani Biernackiej, a stamtąd było przejście do stołowego i kuchni. W łazience stał piec z miedzianej blachy, w którym paliło się rzadko, z uwagi na skąpe zapasy węgla w mieście. Toteż Piotr, chociaż lubił się myć i kąpać, teraz, na myśl o pójściu do wyziębionej łazienki z lodowatą wodą w kranach, aż się wzdrygnął. Skończył już pisanie zadań na następny dzień, westchnął, zabrał z szafki ręcznik i włożywszy filcowe pantofle, cichutko, żeby nie pobudzić domowników, poszedł do łazienki. Żarówka w lampie pod sufitem przepaliła się i Piotr po omacku odszukał na półeczce świecę, paczkę z zapałkami i po sekundzie mizerny płomyk zamigotał żółto. Piotr mył się systematycznie, poszczękując z zimna zębami, odnalazł swój proszek i szczoteczkę, przepłukał usta i narzuciwszy na siebie byle jak ubranie, chciał wrócić do swojej alkówki. Zdmuchnął więc świecę, podszedł do drzwi, ale zatrzymał go jakiś odgłos. Po chwili zorientował się, że to ciche kroki w korytarzu, a później skrzypienie drzwi do pokoju pana Wojtka. Chciał się może też obmyć - pomyślał chłopiec. Więc już szybciej, żeby nie przeszkadzać tamtemu, pobiegł do siebie. Znowu usłyszał skrzypnięcie drzwi, kroki, otwieranie łazienki, ale nie doleciał z niej plusk wody. Zdziwiło to Piotra, a że miał naturę wszystkiego ciekawą, wyjrzał na korytarz. Z łazienki nie przebłyskiwało światło, ale za to poprzez nie domknięte drzwi można było dostrzec, że w sypialni pani Biernackiej paliło się i dochodziły stamtąd ściszone słowa rozmowy. Piotr już miał wracać do łóżka, gdy usłyszał swoje imię. Nie lubił, gdy rozmawiali o nim obcy ludzie, a pan Wojtek, chociaż sympatyczny, był tu kimś zupełnie nowym. Więc Piotr przesunął się z powrotem ku łazience. Głosy z pokoju gospodyni dochodziły teraz wyraźnie. - Ja naprawdę, proszę pana, nie mam prawa czegoś mu zabraniać. No, chyba żeby robił coś zupełnie niewskazanego... - A uważa pani za wskazane te przyjaźnie z jakimiś oficerami? Przecież wszystko może się zmienić... Nie wiadomo, czy szwaby tu nie wrócą... - Ach, co też pan mówi! - przeraziła się pani Biernacka nie na żarty. - Spokojnie, spokojnie, droga pani, ja także mam nadzieję, że ich już stąd na dobre wymiotło, ale diabeł nie śpi, a pani w razie czego może mieć kłopoty przez tego, trzeba przyznać, bardzo ujmującego chłopaka. A zresztą, jeżeli coś się zmieni, to wcale nie znaczy, że wrócą Niemcy, mogą, na przykład, przyjść Amerykanie, a wtedy, sama pani rozumie, takie kontakty z komunistami, z oficerami, mogą być źle widziane. Przy tym, niedługo może wrócić pani mąż i na pewno nie będzie zadowolony, że pani toleruje u siebie w domu kogoś o takich sympatiach... - Ależ panie Wojtusiu, przecież to dziecko! - Ładne dziecko, sama pani opowiadała o jego wyczynach! - Panie Wojtusiu, a co Amerykanie by mieli przeciwko znajomości Piotra z polskim oficerem? Przecież to także sojusznicy? - O, wie pani, sojusz teraz jest, żeby bić Niemców, ale potem, to się sojusznicy wezmą za łby i to, proszę pani, kto wie, czy właśnie nie Polacy... - Co pan mówi?! - To, co wiem, a przy tym Piotr ma i rosyjskich znajomych, to jeszcze gorzej. Gdyby się pani mąż dowiedział... - Ludwiczek? - No właśnie, nasz drogi Ludwiczek. On tam w Anglii, a teraz może już we Francji, wcale nie tęskni za komunistami. Ja nie mówię od siebie, ja mam poglądy inne, uważam nawet, że w wielu wypadkach komuniści mają rację, a przy tym dają baty Niemcom. Tylko ja z czystej dla pani serdeczności... Przestrzegam. - No, ale przecież nie mogę mu wymówić stancji, panie Wojtusiu. Jego opiekun, pan inżynier, jest bardzo dobrze z nowymi władzami, odpowiedzialną dostał pracę... - ściszyła głos i chociaż Piotr nie dosłyszał, był pewien, że gadatliwa kobieta opowiada teraz z detalami wszystko, co wie o zakładach, w których pracuje ojciec Magdy. Pan Wojtuś przerwał jej jednak po chwili, mówiąc rozespanym jakby głosem: - Rozumiem, rozumiem, droga pani, ale ten cały przemysł mnie nie obchodzi, nie znam się na tym, na magia po prostu! A że pani, dzięki ojcu tej sympatycznej dziewuszki, może dostać trochę węgla, to teraz ogromnie ważne. Ogromnie. Tylko... no, zresztą nie będę się wtrącał, szczególnie, że sam od pierwszej chwili mam wielką słabość do tego chłopca. Żegnali się już i Piotr szybko wycofał się do siebie. Słyszał, jak pan Wojtuś kręci się po łazience, jak potem wraca do swojego pokoju. Zapadła wreszcie zupełna cisza. Rano mróz był tak silny, że szyby pokrywała gruba warstwa lodu. Na dworze huczał wiatr i szalała śnieżyca. Pan Wojtek spotkał Piotra w korytarzu, powiedział mu: cześć, chłopie, serdecznie klepnął po ramieniu i tak się mile uśmiechał, że chłopiec, początkowo nadęty, musiał się rozchmurzyć. Magda spóźniała się na śniadanie i Piotr połykał bez smaku chleb z marmoladą, popijając kawą zbożową z mlekiem. Wreszcie przybiegła do stołu, usiadła, spojrzała z ukosa na Piotra i nagle zapytała: - Piotrusiu, jaki dzisiaj dzień? - Środa. - Dokładniej! - Poczekaj, muszę zerknąć do kalendarza. Marzec... - Oj, nie o to chodzi! - A o co? - O to, kiedy ja kończę czternaście lat. - Dzisiaj. - Pewnie, ty zapominalski, pewnie, że dzisiaj! - O rany! - jęknął Piotr. - Dobrze, że mi przypomniałaś... - A pewnie, pewnie - dobiegł ich głos od drzwi. Pan Wojtek spoglądał na nich z uśmiechem rozrzewnienia. - Dobrze, że i ja się przy okazji dowiedziałem. A ty, Piotrze, kiedy masz urodziny i ile kończysz lat? - Szesnaście - burknął Piotr. - Za miesiąc... Znalazł pan już jakąś pracę? - spytał, żeby nie okazać się gburem. - Właśnie szukam, byłem w Wydziale Oświaty. W tych dniach dostanę odpowiedź... Widzę, że interesujesz się cudzymi kłopotami? - Jak czasem - oświadczył Piotr, wstając od stołu. - Myślę, że pan łatwo znajdzie robotę, nauczycieli mało. - Tak, zapewne, tylko z moimi płucami nie bardzo mogę pracować wśród dzieci. - No, to są jakieś kursy dla dorosłych - powiedział Piotr. - Nawet w naszym liceum. Mógłbym się dowiedzieć... - O, byłbym ci bardzo wdzięczny, bardzo! Zaraz po lekcjach Piotr pobiegł do majora. Nie zastał go jednak. Młody oficer dyżurny, dobrze już znający chłopca, powiedział mu, że major wyjechał w ważnej sprawie w teren. - Ma pan kopertę? - zapytał Piotr. - Mam. Chcesz zostawić wiadomość? Piotr skinął głową i pospiesznie napisał na kartce papieru: „Wczoraj do mnie strzelano, w parku. Strzelał mężczyzna noszący takie buty”... Piotr dołączył rysunki śladów, zalepił kopertę i poprosił, żeby oddać majorowi zaraz po jego powrocie. Spokojniejszy już poszedł na rynek, żeby kupić dla Magdy prezent. Wybrał ładne ciepłe rękawiczki. Poprosił o zapakowanie i kolorowy sznurek, na co sprzedawczyni powiedziała, że kolorowego sznurka nie widziała od przed wojny. Znalazła jednak kawałek różowej tasiemki i pakuneczek wyglądał nie najgorzej. Piotr wybiegł ze sklepu i znowu poczuł, że jest śledzony. Ktoś ukrył się nagle za kolumną w podcieniach. Chłopiec zdecydowanym krokiem ruszył w tym kierunku, korzystając z tego, że właśnie przez rynek kroczył patrol milicji, ale cień w długim kożuchu wpadł do jakiejś bramy i zniknął. Niewiele myśląc, Piotr zwrócił się do milicjantów, pokrótce wyjaśniając, o co chodzi i powołując się na znajomość z majorem. Pobiegli razem do bramy, przeszli przez podwórze i znaleźli się naprzeciw niskiego muru, okalającego zabudowania. - Są jakieś ślady - powiedział kapral milicji, schylając się. - Znowu te same... - szepnął Piotr. Na śniegu wyraźnie odznaczały się odciski sportowych męskich butów, z ubytkiem gumy na lewej podeszwie. - Chyba tędy przełazi przez mur - stwierdził inny milicjant, pokazując zadrapania na tynku. - Łazi teraz różnej swołoczy! - zaklął sierżant. Rozkazał, by dwóch milicjantów obiegło posesję od strony rynku, a sam, z trzecim i z Piotrem, przeskoczył mur. Tu, na wąskiej jezdni, ujrzeli ślady opon samochodowych i czarne krople oleju na śniegu. - Jeszcze ciepły - mruknął Piotr, nachylając się nad lśniącą plamą i dotykając jej palcem. - Dopiero co odjechał - zauważył sierżant. - Idziemy! Pobiegli śladami opon, które zakręcały w ulicę Ormiańską, tak dobrze Piotrowi znaną dzięki częstym wizytom w piekarni pana Ogły. Wylot ulicy był zablokowany wskutek jakichś robót kanalizacyjnych. Już z daleka, mimo mroku, Piotr dostrzegł szary kształt samochodu, odcinający się od białego śniegu. - To on! - krzyknął i rzucił się naprzód, a za nim obaj milicjanci. Z przeciwnej strony, zza bariery i rowu przegradzającego ulicę, wynurzyli się pozostali milicjanci. Wtem trzasnął sucho pojedynczy strzał i nim ktokolwiek mógł się dokładnie zorientować w sytuacji, na śnieg padł milicjant, a z wozu wyskoczył jakiś mężczyzna w długim kożuchu. Mimo ciężkiego odzienia poruszał się nad wyraz zwinnie; wpadł we wnękę domu i jakby się rozpłynął w powietrzu. Sierżant zaczął ostro gwizdać, jeden z jego podkomendnych pobiegł zaalarmować posterunek, po paru minutach nadjechały samochody i sanitarka wojskowa, ale młody milicjant już nie żył. Dokładne poszukiwania domu za domem, podwórza za podwórzem nie dały żadnych rezultatów. Na wąskim pasie między domami znaleźli na śniegu jakieś inne ślady męskiego obuwia, chociaż do owej wnęki, w której zniknął morderca, prowadziły początkowe znane Piotrowi ślady gumowych podeszew. Oficer milicji spisał pospiesznie zeznania Piotra, zapewnił, że porozumie się z majorem, i kazał chłopcu iść do domu. Porzucony samochód, poniemiecki opel, został zabezpieczony. Chłopiec szedł do domu zamyślony, usiłując ułożyć wypadki w jakiś logiczny ciąg, ale stale mu się wydawało, że umyka mu jakiś istotny element. Element, o którym wie, który mu się snuje w myślach, ale nie sposób go ustalić ani nadać mu konkretnej nazwy. Było to jakieś przeczucie, jakiś cień podobny temu, który towarzyszył mu od dwóch dni. Gdyby mógł to swoje przeczucie nazwać, sprecyzować - wiedziałby wszystko. Ale to mu się właśnie nie udawało. Cień pozostawał tylko cieniem. Opuścił już zamojską Starówkę, szedł teraz dość szeroką ulicą, gdy zza rogu wyskoczyło auto ciężarowe, oślepiając chłopca zapalonymi nagle reflektorami. W ułamku sekundy Piotr zdążył zarejestrować fakt zapalenia, mimo zakazu, pełnych świateł, i dosłownie w ostatniej chwili zdołał nagłym zrywem uskoczyć z jezdni na chodnik, a stamtąd przerzucić się szybko za drewniany płotek. Pędzący poślizgiem na wirażu wóz aż zajęczał, przewalając się przez chodnik i łamiąc burtą słabe ogrodzenie, za którym stał Piotr. Znikł równie szybko, jak się pojawił. Chłopiec odetchnął głęboko. O rany - powiedział do siebie - tylko sekundy brakowało... Jakaś myśl pojawiła się nagle w jego mózgu. Wyskoczył czym prędzej na środek ulicy, spoglądając w kierunku, gdzie zniknęła ciężarówka. Droga, wychodząca na Biłgoraj, szła tu kilometrami prosto i samochód najwidoczniej zaraz wygasił światła. Piotr pokiwał w zadumie głową. Pogrążony w myślach dotarł do domu, zapomniawszy zupełnie o tym, że w kieszeni kurtki niesie prezent dla Magdy. Dopiero odświętnie zastawiony stół w jadalni i roześmiana twarz ojca dziewczynki przypomniały mu o jej urodzinach. Przywitał się z inżynierem, który chłopca mocno wyściskał, a potem rozejrzał się za Magdą. - Jest z matką w swoim pokoju. Sukienkę przymierza... A co u ciebie, Piotr? - E, niewiele... - Ciągle myślisz o wojnie? - Nie. Teraz już nie - skłamał Piotr, wytrzymując baczne spojrzenie inżyniera. - To dobrze, w szkole, słyszałem, idzie ci jak po maśle. - Przyzwyczaiłem się już - znowu skłamał chłopiec, myśląc zresztą ciągle o tej niesamowitej ciężarówce, pod której kołami omal nie zginął. - Aha, czekaj! - wykrzyknął inżynier. - Ale się ucieszysz! Czy wiesz, kto jest w Lublinie? Piotr pomyślał przez moment, że może Maciek albo Zagłoba. I twarz aż mu pokraśniała w oczekiwaniu na dobrą nowinę. - Wyobraź sobie, że Stary, ten majster z Ursusa! Pamiętasz? Ale on teraz fisza, ho ho! - Pamiętam, oczywiście, że pamiętam - mruknął trochę zawiedziony Piotr, starając się przynajmniej nikłym uśmiechem okazać zainteresowanie wiadomością. Dalszą rozmowę przerwał pan Wojtek. - Właśnie z korytarza usłyszałem nazwisko Stary - powiedział. - Wydaje mi się, że znam człowieka o tym nazwisku. W Warszawie, w powstaniu, a może po powstaniu... - zastanawiał się. Inżynier wyjaśnił: - Stary to nie nazwisko, to okupacyjny pseudonim. Inna rzecz, że się nim teraz posługuje jak nazwiskiem. - Ciekawe, szalenie ciekawe... Czyżby to był ten sam...? - Nuta rozrzewnienia zabrzmiała w urwanym zdaniu pana Wojtka. - A co robi teraz? - W każdym razie jest w mundurze - uśmiechnął się inżynier, dając do zrozumienia, że albo nic więcej nie wie, albo nie chce mówić. To drugie wydawało się bardziej oczywiste, skoro przed chwilą inżynier oświadczył Piotrowi, że Stary zajmuje wysokie stanowisko. - No, ale co z pana pracą? - spytał, zmieniając wyraźnie temat. - Nie zdążył mi pan odpowiedzieć, kiedy mnie żona odwołała. Piotr zorientował się, że ojciec Magdy zdołał już zawrzeć bliższą znajomość z panem Wojtkiem, który rzeczywiście łatwo i szybko nawiązywał przyjacielskie stosunki z ludźmi. - Czekam, inżynierze, czekam... Ale chciałbym jak najprędzej, bo szczerze mówiąc i pieniążki się już kończą. - No to wal pan do mnie, tam jest szkoła powszechna, kierownika znam, w powiatowych władzach załatwię. Potrzebni są energiczni, młodzi, w sam raz jak pan! - Chętnie, panie inżynierze, jak najchętniej, ale jest jeden problem: moje płuca... - Furda płuca, wyleczą się, a zresztą wygląda pan zdrowo, na psa urok! - Tak, ale dzieci, inżynierze, są łatwo podatne... - Niedaleko nas jest sanatorium i szkołę mają przy nim organizować, mógłbym tam pana umieścić. - Niewykluczone, panie inżynierze, że skorzystam. Mógłbym podsunąć taką możliwość władzom oświatowym, powołując się na pana. W każdym razie stokrotne dzięki. I na chwilę przepraszam... Wyszedł, a inżynier bąknął ni to do Piotra, ni to do siebie: - Sympatyczny facet, ale za pracą to on zbytnio nie tęskni. - A co? Źle mu? Pani Biernacka dba o niego jak kura o pisklę, do wojska iść nie musi... - Piotr uśmiechnął się, ale w gruncie rzeczy tylko pozornie brał udział w rozmowie, przebywając myślami gdzieś daleko. - No pewnie, ale w końcu do roboty będzie musiał pójść. A że nacierpiał się zdrowo, to niech sobie teraz i odpocznie. Myśmy się już trochę tutaj odkuli, co, Piotrze? Chłopiec nie zdążył odpowiedzieć, bo weszła Magda z matką, a zaraz za nimi pani Biernacka i wreszcie ponownie pan Wojtek. Piotr wręczył dziewczynce rękawiczki i ucałował ją w policzki. Starał się żywo włączać do rozmowy toczącej się przy urodzinowej kolacji, na którą rodzice Magdy przywieźli domowe ciasto, wędliny wiejskie, marynaty i inne przysmaki, ale w gruncie rzeczy pragnął, żeby się to już skończyło. Chciał być sam, odizolować się w swojej alkówce i spokojnie wszystko przemyśleć. Tylko Magda spostrzegła jego dziwny nastrój i od czasu do czasu rzucała na Piotra niespokojne spojrzenia. Nie zauważył tego, nie zwrócił nawet uwagi na to, że Magda coś tam zaszeptała do ojca, a inżynier obrzucił chłopca zdumionym i jakby przestraszonym wzrokiem. Po kolacji rodzice Magdy zaszli jeszcze na chwilę do pokoju Piotra. - Piotrze - z troską w głosie zaczął inżynier - podobno do, ciebie strzelano? - O rany! Już Magda wypaplała! - Chłopcze - inżynierowa objęła serdecznie Piotra, głaszcząc go po krótko przystrzyżonej czuprynie - przecież wiesz, czym jesteś dla nas, więc zrozum nasz niepokój. Chcemy, żebyś dotrwał zdrowo do końca wojny... - Dotrwam - rzucił Piotr. - Już ja dotrwam! - Wiesz, w takiej sytuacji mógłbyś na razie pojechać do nas, uczyć się w domu... Przecież jesteś dla kogoś wyraźnie niewygodny... - tłumaczył inżynier. - Ja bym to załatwił w liceum. Mógłbyś dojeżdżać na egzaminy... - Nie - przerwał Piotr. - Zostanę w Zamościu. Inżynierowa uśmiechnęła się i jakby starając się samą siebie przekonać, oświadczyła: - Może to był po prostu przypadek? - Może - zgodził się beznamiętnie Piotr. - No, owszem, ale wyczułem, że pani Biernacka wolałaby nie mieć Piotra w domu - zauważył inżynier. - Ona chyba krzywo patrzy na ludowe władze, tak mi się wydaje... I te twoje znajomości, Piotrze, z wojskowymi trochę ją przerażają. Wiesz, teraz ludzie wszystkiego są niepewni. Niemcy jeszcze walczą, a tu dywersja, pogłoski, plotki, obca propaganda... Ja, oczywiście, nie obwiniam o nic pani Biernackiej, może sobie myśleć co chce, ale idzie mi o twój spokój i naukę. Może więc naprawdę na jakiś czas pojedziesz do nas? - Nie - powtórzył z uporem Piotr. - Pan wie, że nie ucieknę. - Ależ, Piotrze - zaczęła inżynierowa, jednak mąż przerwał jej, popatrzył chłopcu w oczy i powiedział: - Zapewne masz rację. Jakoś zapomniałem, że wojna jeszcze trwa. A jakby z panią Biernacką się nie układało, znajdziemy inną stancję. Dla ciebie i dla Magdy. Pierwszy raz tego wieczora Piotr naprawdę ożywił się. Spojrzał na inżyniera z wdzięcznością, tamten położył mu dłoń na ramieniu i na pożegnanie rzucił: - Trzymaj się, zuchu! Chłopiec pozostał sam. Poczuł się wyczerpany. Sen objął go nagle, tak nagle, że zapomniał zamknąć drzwi na klucz, co zawsze machinalnie robił. Wydawało mu się przez sen, że ktoś wkrada się do jego alkówki, szpera w rzeczach, przybliża się do łóżka... Obudził go własny krzyk. Przemknęło mu przez myśl, że... - Co sią stało? - zapytał niespokojny głos od progu. Piotr poznał pana Wojtka. - E, nic, śniło mi się coś... - Przestraszyłem się, wychodziłem z łazienki i nagle krzyk... No, dobranoc. - Dobranoc - mruknął Piotr. Odczekał chwilę. Wstał. Przekręcił klucz w zamku. Zapalił światło, rozejrzał się po pokoju. Wszystko było w zasadzie na swoim miejscu. Tylko dlaczego zeszyty leżą na podłodze, dlaczego walają się luźne kartki? Musiał je strącić, idąc spać. Spojrzał na zegarek. Zdumiał się. Była czwarta rano. Strasznie późno ten pan Wojtek się mył - pomyślał chłopiec. I że on właśnie usłyszał, jak krzyczę, a Magda, ze swoim lekkim snem, nie... Kiedy rano szli do szkoły, zapytał dziewczynkę: - Słyszałaś, jak krzyczałem przez sen? - Krzyczałeś? - zdziwiła się Magda. Piotr wzruszył ramionami. - Podobno strasznie, aż w łazience było słychać. Pan Wojtek przybiegł przestraszony... Wchodzili do liceum, wmieszani w tłum uczniów. Przed drzwiami klasy złapał Piotra dyżurny. - Olkiewicz, ganiaj do dyra, coś ważnego! Usprawiedliwię cię. Piotr popędził do gabinetu dyrektorskiego w drugim skrzydle gmachu. Zapukał, odczekał na spokojne: proszę wejść, i otworzywszy drzwi, zobaczył siedzącego przy biurku, obok dyrektora, przygarbionego mężczyznę w mundurze. - Witaj, Piegowaty, znowu się spotykamy - uśmiechnął się mężczyzna. Był to Stary. Wstał, zbliżył się do chłopca, mocno uścisnął mu dłoń i dorzucił: - Wczoraj telefon się u mnie urywał. Pół nocy. Najpierw major dzwonił, potem twój opiekun, inżynier. Daliście mi się dobrze wyspać, towarzysze! Dopiero teraz, w nieco mrocznym, wielkim gabinecie Piotr dojrzał majora i jego radzieckiego kolegę. Przywitali chłopca serdecznie, a on, patrząc na Starego i słysząc swój własny pseudonim, poczuł się nareszcie na swoim miejscu. Zrelacjonował krótko przebieg wypadków. - Tak, nie wygląda mi to na przypadek - mruczał Stary. - Strzały raz, stałe inwigilowanie dwa, wczorajsze zabicie milicjanta trzy... Wreszcie samochód, próba upozorowania nieszczęśliwego wypadku, hm... Trochę tego za wiele. Tylko dlaczego właśnie ty? W czym i komu przeszkadzasz? Spotkałeś tu kogoś? Kogoś, kogo mogłeś widzieć, na przykład w konspiracji, kogo mógłbyś podejrzewać o współpracę z Niemcami czy coś w tym rodzaju? Piotr zdecydowanie pokręcił głową. - Może w szkole, wśród uczniów? Wśród rodziców? - Nie - oświadczył Piotr. - Nic takiego. - Dziwne, zdumiewające... - dalej mruczał Stary. - Co wy na to, towarzysze? - Jedno jest pewne - stwierdził major - oni dysponują nie jednym samochodem... - I nie jednym człowiekiem - dodał radziecki oficer. - Na pewno też chcą, dla jakiegoś nie znanego nam powodu, pozbyć się Piotra z miasta. - Sądzicie, że nie chodzi im o zabicie Piegowatego? - Stary bystro patrzył na radzieckiego oficera. - Zastanawialiśmy się nad tym z majorem, już po meldunku MO, nie wiedząc jeszcze o tej awanturze z ciężarówką. Gdyby chcieli Piotra sprzątnąć, mieliby łatwą robotę. Co to, sztuka kogoś zastrzelić? Szczególnie, kiedy się go śledzi i ma na muszce? Nie, oni go chcą wypłoszyć, żeby z miasta uciekł, pojmujecie? Milicjanta zastrzelili z konieczności. Miał broń, był niebezpieczny. - Zgoda - przerwał Stary. - Ale wyjaśnijcie mi, dlaczego im Piotr przeszkadza? Przecież nic nie wie, niczego się nie domyśla. Więc o cóż, u diabła, chodzi? - Tego nie wiemy. To oni wiedzą... - skrzywił się major. Terkoczący brzęk telefonu przerwał rozmowę. - Do was, pułkowniku - dyrektor podał słuchawkę Staremu. - Dobrze - oświadczył komuś Stary. - Zaraz tam będziemy. - Wstał, rozejrzał się i powiedział z uśmiechem. - Pozwolicie, dyrektorze, że wam na razie zabierzemy ucznia? Podpiszę dla niego usprawiedliwienie. Pędzili szosą, wznosząc tumany białego pyłu. Kierowca jeepa klął na trwającą wciąż w marcu zimę, ale zakręty brał jak zawodowy rajdowiec i tylko zerkał na Starego, czy go za ten pośpiech pochwali, czy zgani. Ale Stary siedział zatopiony w myślach. Milczeli też pozostali oficerowie. W pewnej chwili Stary zapytał: - Piegowaty, zastanów się: kto chce się ciebie pozbyć i od kiedy? Nagle błysk jakiś rozświetlił myśli chłopca. Jakby odnalazł to, czego szukał, czego był tak blisko i co mu się wymykało, pozostawiając tylko cień przeczucia. Powiedział cicho: - Pani Biernacka... Major zaśmiał się. - Nie, to nonsens, pułkowniku! Znamy ją. Czeka na męża. Sądzi, że żyje i że jest w Anglii... Wszystko z nią w porządku. Sprawdzaliśmy. - Przepraszam - wtrącił się Piotr - to jest tak... - i opowiedział dokładnie, jak od paru dni pani Biernacka zmieniła się w stosunku do niego, jak nieprzyjaźnie patrzy na jego znajomości z polskimi i radzieckimi oficerami. Opowiedział też o podsłuchanej rozmowie z panem Wojtkiem. - I co, uważasz, że to od czasu przybycia tego pana Wojtka? Że on tak na nią wpływa? - On mówi tak, jakby ją tylko popierał, ale ona dowiedziała się od Magdy, że ja się widuję z panem majorem... - Kiedy? - No, właśnie w dniu przyjazdu pana Wojtka. Stary pokręcił niecierpliwie głową: - Czyli nie to, nie to, bo przecież nie wiemy, czy gdyby znane jej były wcześniej twoje kontakty z wojskowymi, nie miałaby takich samych pretensji. Ostatecznie nie musi sprzyjać komunistom. Nie ona jedna nie ufa nowej władzy, a jak się od tego pana Wojtka dowiedziała, że mąż rzeczywiście żyje i to w Anglii, mogła sobie pomyśleć, że w razie jakiejś zmiany lepiej nie mieć na karku Piotra z jego przyjaźniami. - Ale pan Wojtek sam ją na to naprowadzał. Przecież słyszałem ich rozmowę - odezwał się Piotr. - Może też ma takie przekonania? Nim się ludzie przyzwyczają do innej Polski, nie tej sprzed wojny, minie sporo czasu. Ale z tego powodu nie można jeszcze nikogo automatycznie osądzać ani karać. A tego pana Wojtka towarzysze sprawdzili? - zwrócił się do oficerów. - Tyle, ile się dało - powiedział major. - Całą jego rodzinę Niemcy zlikwidowali w czasie pacyfikacji Zamojszczyzny. Ale ludzie go pamiętają. Wydaje się, że z nim także wszystko w porządku. - Był już w swoich stronach rodzinnych? - zapytał Stary. - Jeszcze nie, ale mamy jego zdjęcie z Wydziału Oświaty, bo ubiega się o pracę. Pokazaliśmy w terenie, poznają, że ten sam. - A więc Polak, nie podejrzany? - Był w obozie jenieckim, to fakt... I fakt, że uciekł. Inni jeńcy z tych okolic pisali o tym, tak między wierszami. I nie złapano go, bo nie wrócił. No a później kontakt się urwał, bo stąd Niemcy uciekli i front rozdzielił jeńców od rodzin. Maksimum sprawdziliśmy, pułkowniku. O, chyba dojeżdżamy? - Tak - burknął Stary - już widać naszych. - Pan Wojtek to chyba pana zna - pospieszył dodać Piotr. - Usłyszał, jak inżynier powiedział: Stary, i zainteresował się... - Tak? Ciekawe. Trzeba to sprawdzić... Samochód ostro zahamował i stanął w poprzek szosy, z trudem wyprowadzony z poślizgu. Od dużej ciężarówki, stojącej z boku, w zaspie, biegł ku Staremu młody podporucznik w polowej czapce i długim płaszczu, meldując służbiście: - Poszukiwany zatrzymany o godzinie... - W porządku - przerwał Stary. - Gdzie go macie? Zza wysokiej burty wozu dwóch żołnierzy wyprowadziło skrępowanego, wysokiego mężczyznę w kożuchu, sięgającym niemal do kostek. - Ooo! - wykrzyknął major. - To przecież nasz dobry znajomy, pan Peter Schmiedtke, alias Piotr Szmidowski, dywersant jeszcze z września, potem gorliwy folksdojcz. No, no, szukamy tego jegomościa od chwili wyzwolenia. - Zaraz - Stary zbliżył się do dryblasa o ponurej, nie ogolonej twarzy. - To ty chciałeś najechać tego chłopca? - Tamten kiwnął głową. - Żeby go zabić? - Żeby postraszyć... Ja nie chciałem go zabijać... - Milczeć! Pytam, czy do niego strzelałeś? - Ja, ale tylko na postrach... - Odpowiadaj krótko. Ty zabiłeś milicjanta? Złapany zawahał, się, twarz mu pobladła, patrzył błagalnym wzrokiem na Starego. - No, gadaj, ty! Mężczyzna milczał. - Był w takim kożuchu? - zapytał major Piotra. - Wyglądał podobnie. Tylko wzrost jakby inny, ale było przecież ciemno... Stary zerknął na stojący w pobliżu drogowskaz, postrzelany jak sito. - No tak, właściwie to my już w Rzeszowskiem... Dobra, na razie zabrać go, przesłuchamy go dokładniej później. A to... - urwał i w zdumieniu spoglądał na nadjeżdżający z ogromną szybkością samochód. Nim zdołał wydać rozkaz, gwizdnęły kule i Schmiedtke bez jęku zwalił się na ziemię. A samochód niknął już w szarej mgle. - Gonić! - krzyknął stary. - Alarmować wszystkie posterunki i komendy! I sprawdzić ludzi z centrali telefonicznej! - Nachylił się nad leżącym. Kiedy się wyprostował, twarz miał zaciętą, złą. - No, ten nam już nic nie powie... Wiemy tylko tyle, że do ciebie strzelał, że usiłował najechać na ciebie wozem... Ale nie działał sam. Piotr spojrzał na buty leżącego i pokręcił głową. - To nie on do mnie strzelał. W ciężarówce może był i on, ale strzelał kto inny. - Skąd wiesz? - Tamten miał dużo mniejsze stopy... Major wyciągnął z kieszeni kartki Piotra, porównał wyrysowane przez niego ślady ze stopami zabitego, któremu ściągnięta ciepłe walonki, i stwierdził: - Tak, on by w tamte półbuty nie wszedł. Zabitego załadowano na ciężarówkę, wsiadł do niej za kierownicę jeden z żołnierzy, i w dwa wozy wracali do Zamościa. Przyjechali do miasta o zmroku. Stary zwrócił się do Piotra i powiedział: - No, Piegowaty, zaczynamy na nowo wojnę, co? Tylko się tak nie ciesz, bo to nie zabawa... No, no, wiem, że nie o to ci chodzi. Chcesz działać, tak? Hm... Obawiam się, że działania będzie dla wszystkich dosyć. Więc tak: ja zostaję w Zamościu. Ty wracaj na razie do domu. Możesz mówić, że już złapano tego, kto do ciebie strzelał. Nie trzeba z tej sprawy robić tajemnicy. Mów, że strzelano, że najeżdżano ciężarówką i że mamy tego ptaszka. - Ale on nie żyje! - Mów, że ranny, że na razie nie może mówić, ale już my go doprowadzimy do takiego stanu zdrowia, że przemówi. - Dobrze - uśmiechnął się Piotr. - Na wabia? - A tak, na wabia... Aha, coś mi mówiłeś, że mnie ten pan Wojtek zna? - No, znał jakiegoś Starego... Nawet bardzo serdecznie o nim mówił... - Hm, trzeba będzie go zobaczyć, może i jaki kumpel, tylko skąd? Majorze, postawcie od rana cywilnych funkcjonariuszy, żeby pilnowali domu, w którym Piegowaty mieszka, i szkoły... Cześć, Piotr, do jutra! - Gdzieś ty się znowu podziewał? - przywitała chłopca pani Biernacka. - W szkole cię nie było. Magda taka niespokojna. Dyrektor nic nie chciał mówić, chociaż pan Wojtek pobiegł zaraz do szkoły... Bo wiesz, Magda przyszła wcześniej, części zajęć nie było, i powiedziała, że jacyś wojskowi zabrali cię ze szkoły... Inni chłopcy widzieli... Piotr zmarszczył czoło. Zastanawiał się, wreszcie powiedział z pozorną beztroską: - E, nic takiego, złapali tego, co do mnie strzelał. - Jezus, Maria, Józefie Święty Oblubieńcze! - krzyknęła z zabawnym przerażeniem pani Biernacka. - To do ciebie strzelali, a ja nic nie wiem? - O rany, tyle razy już do mnie strzelali... - roześmiał się Piotr, ubawiony wyrazem twarzy pani Biernackiej. - Ale żeby najeżdżać na mnie ciężarówką, to tego jeszcze nie było. Dopiero w Zamościu. - Wszyscy Święci Pańscy! - znowu krzyknęła właścicielka stancji. - Ciężarówką? - Yhm... Ale go złapali... Aż w Rzeszowskiem, Niemiec, dywersant... - Piotr przerwał, bo za nim rozległy się ciche kroki, po których poznał wchodzącego do pokoju pana Wojtka. - Rozpoznałem go - mówił dalej - bo miał taki sam kożuch, jak ten, co do mnie strzelał. Zresztą przyznał się... Ale go ktoś zranił z pędzącego samochodu. Postrzał w kark, ale będzie żył - zmyślał już na dobre, obserwując panią Biernacka i pana Wojtka. Ale na twarzy gospodyni malowało się tak szczere przerażenie, że chłopiec nie mógł powstrzymać śmiechu. - Anieli Pańscy... - szeptała. - Pędzącym samochodem, a ty byłeś na drodze! No, ale żyjesz... Panienko Przeczysta... - Nieba pani nie starczy - szorstko wtrącił się pan Wojtek. - Co tam biadolić, grunt, że Piotr jest, a tamten, jak go postawią na nogi, zaśpiewa, co i jak! - klepnął Piotra mocno po ramieniu i dorzucił: - Szalenie się przestraszyłem o ciebie, ale teraz już w porządku, kolacja, mycie i spać. Piotr zdziwił się, że pan Wojtek nagle przejmuje rolę jego opiekuna. Nic jednak nie powiedział, poszedł tylko do pokoiku Magdy, która zaraz się obudziła i rzuciła chłopcu na szyję. Piotr pokrótce i jej opowiedział, co się wydarzyło, przełknął pospiesznie kolację i zaniknął się w swojej alkówce. Ale kłębiące się myśli nie dawały mu twardo zasnąć. Zapadał tylko w jakiś półsen, w którym na przemian pojawiały się różne postacie: to pana Wojtka, to pani Biernackiej, inżyniera, Starego... To znowu zjawiał się Maciek i Zagłoba, a nieżyjący już Adam wołał: Witaj, staruszku! Piotr zerwał się z łóżka nagle, tknięty jakąś złą myślą. Narzucił koszulę, sweter, spodnie i w nocnych pantoflach wyszedł po cichu na korytarz. Spod drzwi pokoju pana Wojtka wybiegał pasek światła. Rozlegał się jakiś monotonny, przytłumiony głos, przerywany nikłym gwizdem, jakby radioaparatu. Słucha sobie radia - pomyślał Piotr z niejaką zazdrością, bo u pani Biernackiej radia nie było, a po latach okupacji, kiedy Piotr tylko sporadycznie mógł słuchać Londynu czy Moskwy na ukrywanych odbiornikach, marzył o dziennikach pełnych wiadomości z frontu, a nawet o radiowej muzyce. Czasem słuchał radia u majora, ale rzadko. Zbliżył się pod same drzwi, usiłował coś wychwycić. I wtedy ze zdumieniem stwierdził, że głos należał do lokatora pani Biernackiej, a język, którym mówił, był niemiecki. Piotr wycofał się do siebie, ale o żadnym spaniu już nie było mowy. Siedział na brzegu łóżka i kombinował, co robić. Wychodzić teraz, w nocy, nie miało sensu, bo ten, kto nazywał się panem Wojtkiem, od razu by się zorientował w sytuacji. A czekać do rana... Wtem zaskrzypiały drzwi od tamtego pokoju i Piotr błyskawicznie zgasił światło. Ktoś nasłuchiwał pod jego drzwiami, potem pod drzwiami Magdy. Później lekkie kroki oddaliły się i zatrzaśnięto drzwi łazienki. Chłopiec szybko jak kot przemknął przez korytarz, stwierdził, że pokój pana Wojtka był nie zamknięty, wkradł się tam, rozejrzał, ale zobaczył tylko leżącą na stoliku masywną teczkę z czarnej skóry. Była zupełnie płaska. A więc w niej nic nie było. Ale Piegowatego zainteresował zamek. Duży, metalowy, osobliwego kształtu... Pochylił się nad teczką, otworzył i zdziwiony stwierdził, że ten duży zamek do niczego nie służy. Dwa otworki, jak do wtyczki elektrycznej, nasunęły Piotrowi właściwe rozwiązanie zagadki. W teczce był cienki kabelek z wtyczką i włącznikiem do gniazdka. Chłopiec sprawdził, pasowało wszystko. Nacisnął niewidoczny niemal przycisk z boku zamka i... Nagły cios w kark zwalił go na podłogę. Stracił przytomność... Ocknął się w jakimś ciemnym pomieszczeniu, cuchnącym piwniczną wilgocią. Głowa pękała mu z bólu, karku nie mógł dotknąć, oczy zdawały się wyłazić orbit. - O rany - jęknął - o rany... - I znowu stracił przytomność. Po raz wtóry przyszedł do siebie, kiedy otworzyły się ciężkie drzwi. Jakiś człowiek, oświetlający wnętrze ogarkiem świecy, wszedł do środka, niosąc w kubku lurowatą ciecz i kawałek chleba, położony na skrawku gazety. - No, gówniarzu, żryj! - powiedział twardym akcentem, a później zapytał: - Gdzie ten Schmiedtke? W areszcie czy w szpitalu? - W szpitalu chyba... - powiedział na wszelki wypadek Piotr. - Żryj już! Żryj, póki żyjesz! - zawołał tamten i wyszedł, zamykając drzwi na klucz. Piotr nie mógł nawet myśleć o jedzeniu. Siedział i nasłuchiwał toczącej się za ścianą rozmowy w języku niemieckim. - Mam go karmić i trzymać przy życiu. Szef tak kazał - mówił jego dozorca. - No tak - odparł ktoś drugi - nie chce sobie paprać życiorysu dobrego Polaka. - Zarechotali obaj. - No i w razie czego mamy zakładnika. - A ta Biernacka, to męża się nie doczeka - mówił ten obcy. - Bo dawno zabity. Zaś nasz szef całkiem podobny do prawdziwego pana Wojtka, który zginął, uciekając z obozu. Nasz wziął jego dokumenty, razem z listami od Biernackiego z Anglii. - To nasi ludzie sprzątnęli tego z Anglii? - zapytał strażnik Piotra. - Jasne! - odparł tamten. - Dobra robota, gruntowna, co? Rozległy się kroki i głosy ucichły. Niemcy widocznie wyszli na dwór. Piotr był wściekły na siebie, że dał się tak głupio złapać. Bał się, że marnie zginie. Wstał, obmacał się, kark bolał cokolwiek mniej, przechodził też nieznośny ucisk w skroniach i oczach. Chłopiec obszedł całą piwniczkę, nie znajdując najmniejszego otworu, wnęki. Żaden dźwięk nie dochodził teraz z zewnątrz i Piotr, przygnębiony, zaprzestał poszukiwań. Dałby teraz wiele za kawałek jakiegoś ciężkiego przedmiotu; cegły, kamienia, żelaza. Przypomniał sobie Niemca, którego kilka lat temu, w pustej uliczce Warszawy, powalił na ziemię uderzeniem cegły, wtedy gdy ratował Adama. Ale skąd tu wytrzasnąć coś takiego? Jeszcze raz zaczął poszukiwania. Dokładnie, centymetr za centymetrem opukiwał i obmacywał ściany, stwierdzając z zadowoleniem, że są z surowej cegły. Na razie jednak nie miał czym którejkolwiek podważyć, wysunąć z muru. Godzinę chyba myszkował tak wzdłuż ścian, aż wreszcie natknął się na coś w rodzaju parapetu. Musiało tam być kiedyś piwniczne okienko, zamurowane teraz na dobre. Mocno naciskał występ i w pewnej chwili wyczuł, że coś się pod jego dłonią porusza. Ostrożnie, żeby nie spowodować hałasu, starał się obruszyć cegłę. Zaczęły się sypać kawałki tynku, usiadł więc tak, by nie padały na posadzkę, ale na jego kolana. Pocił się ze zmęczenia i napięcia nerwowego, ciągle w obawie, że pilnujący go człowiek nagle wejdzie. Dopiero teraz uprzytomnił sobie, że mimo wilgoci w piwnicy nie jest wcale zimno. Do tej pory o tym nie myślał, podobnie jak nie zastanawiał się, w co jest ubrany. Był w tym, w czym wszedł do pokoju pana Wojtka. Przez chwilę miał nadzieję, że odnalazłszy jego kurtkę i buty, Magda podniesie alarm. Ale po sekundzie doszedł do wniosku, że pan Wojtek nie jest tak naiwny, by zostawić po nim ślady. Zresztą tak lepiej, bo Magda przynajmniej się w tę aferę nie wplącze. Nagle przejął go strach. Przypomniał sobie rzucone przez strażnika słowo „zakładnik” i pomyślał, że Magda też może posłużyć za zakładnika tym zbrodniarzom, gotowym na wszystko. - O rany! - mruknął. - Muszę stąd wyrywać jak najprędzej! W tym momencie cegła lekko wysunęła się z muru. Piotr odetchnął głęboko, z ulgą. Teraz należało czekać, aż wróci ten ponury drab. Chłopiec opadł na kamienną posadzkę i wypoczywał. Stracił wszelkie poczucie czasu. Czy to jeszcze dzień, czy znowu noc? A może, nieprzytomny, spędził w tej cuchnącej piwnicy więcej niż jeden dzień... Nie miało sensu zadawanie sobie tych wszystkich pytań, bo nie było na nie na razie odpowiedzi. Piotr czekał, czekał, czekał... Ból ustępował powoli, chłopak czuł przypływ sił i energii. Nareszcie za drzwiami loszku zatupotały kroki, odryglowano wejście i pojawił się jego dozorca. Znowu niósł kubek ze śmierdzącą kawą i kęs chleba. Znowu powiedział: Żryj! - Kiedy nie mogę - jęknął półprzytomnie Piotr, osuwając się po ścianie, przy której siedział. - Co, zryć nie możesz!? A bo co? - Niech pan sam popatrzy - jeszcze boleśniej jęknął chłopiec, wskazując na podłogę. Tamten dał się nabrać, pochylił się nisko i wtedy Piegowaty, zebrawszy wszystkie siły, rąbnął go w głowę. Rozległo się głuche uderzenie ciała o kamienna podłogę piwnicy. Piotr zwinnie obszukał leżącego, ale ten nie miał przy sobie żadnej broni. Złapał więc tylko klucz od piwnicy, zasunął rygiel, zatrzasnął kłódkę i z ledwo tlącą się świeczką stanął w wąskim korytarzu. Zapomniał z przejęcia zabrać cegłę, ale najważniejsze, że był przecież wolny. Posunął się kilka kroków, natknął na jakieś drzwi. Lekko je popchnął, ustąpiły. Znalazł się w pokoju, gdzie stało żelazne łóżko, stolik, na stoliku leżał browning i gazeta. Piotr rzucił okiem na datę. Stwierdził, że upłynęło dwa dni od jego porwania. Sprawdził magazynek rewolweru. Był pełny. Na gwoździu wbitym w ścianę wisiał krótki kożuch, który jednak dla Piotra był aż nadto obszerny. Wdział go, usiłował znaleźć jakieś buty, ale nie było, więc tak jak stał, w rannych pantoflach, otworzył drzwi wiodące z pokoju... wprost na dwór. Stanął zdumiony. Jego więzieniem był bunkier, pozostałość jakichś niemieckich pozycji. Dokoła szumiał na mroźnym wietrze las. Nie wiadomo dlaczego Piotr skojarzył sobie ten las, pustkowie i samotny bunkier z szosą, którą jechał ze Starym i majorem, oraz z ciężarówką stojącą na poboczu. Usiłował odtworzyć tamten obraz, ustalić kierunek na Zamość z tamtego miejsca. Potem spojrzał w niebo, po którym wicher gonił chmury, odsłaniając to tu, to tam punkciki gwiazd. Ruszył wreszcie, jak mu się zdawało, ku szosie. Ziąb ogarniał całe ciało mimo kożucha, nogi marzły straszliwie, ale wreszcie przez rzedniejące drzewa ujrzał drogę, a za nią pogarbione, niskie wzgórza. Szosę zagradzały zaspy i Piotr miał słabą nadzieję na spotkanie jakiegoś pojazdu. Przysiadł zrazu na oblodzonym betonowym słupku, lecz po chwili, gdy odczuł ogarniającą go senność, zerwał się raptownie i zaczął biegać w kółko, przytupując nogami. Z daleka zaniosło się jękliwe wycie i Piotra ogarnęło przerażenie. Zdawało mu się, że to wyją wilki. Nagle, gdzieś w oddali, zamruczały ciężkie silniki, potem pojawiły się najpierw słabe, później bardziej widoczne światełka i w końcu Piegowaty zobaczył, jak zza zakrętu drogi sunie w jego kierunku kolumna czołgów. Wyskoczył na szosę, zaczął machać rękami, krzyczeć. Pierwszy czołg zazgrzytał gąsienicami, pojechał jeszcze kawałek, ślizgając się po nawierzchni, wreszcie stanął. Na potężnej burcie stalowego kolosa czerwieniła się gwiazda. Niesłychanie powoli otwierała się klapa. I nim chłopiec zobaczył głowę czołgisty, wysunęła się stamtąd pepesza. Z innych czołgów zaczęli wyskakiwać żołnierze i trzymając w pogotowiu broń, uważnie rozglądali się po okolicy. Do Piotra podszedł młody czołgista. Chłopiec, używając znanych mu słów rosyjskich, tłumaczył, co się stało. Żołnierz kiwał głową, ale nie rozumiał dokładnie, spoglądał tylko zdziwiony to na kożuch Piegowatego, to na jego osobliwe obuwie. Wreszcie zawołał: - Ej, dawajcie tu kogoś, kto rozumie po polsku! Nadbiegł pyzaty podoficer i zaczął wypytywać Piotra, ale przerwał, ujrzawszy jego nogi. - Właź do czołgu! - krzyknął śpiewnym tonem. - Nogi zgubisz! A nowe znaleźć trudno. W ciepłym wnętrzu stalowego potwora Piotr opowiedział wszystko dokładnie i po kolei. - A ten drań tam jeszcze jest? W bunkrze? - zapytał podoficer. - Musi być. Zamknięty. Tu jest klucz... A to jego rewolwer. Może miał jeszcze inną broń, ale nie miałem czasu szukać. - Sam jest? - Był sam, ale mogli przyjść inni ludzie, jeden tam był u niego przedtem. Podał podoficerowi klucz, na broń tamten machnął tylko ręką, wyskakując szybko z czołgu. Zdał widocznie dokładny meldunek przełożonym, bo po chwili czołgi ustawały się na boku szosy, zajechał wóz terenowy z oficerami, padły słowa komendy i tyraliera żołnierzy po śladach Piotra zagłębiła się w las. Do czołgu powrócił tłumacz, wyciągnął z torby manierkę i podał Piotrowi: - Wypij! Dzieciom nie wolno, ale ty już nie dziecko, a za to jeden lodowy sopel. Samo zdrowie teraz dla ciebie taki łyk! - Odkroił kawał boczku, przełamał suszoną rybę i pilnował, żeby Piotr wszystko zjadł. - Przynieście no śniegu! - wrzasnął przez na pół otwartą klapę, ponownie przyjrzawszy się nogom chłopca. - Ale marzec ciężki, jak styczeń! Że u was takie zimna jak na Syberii, wcale nie wiedziałem, chociażem niee z tak daleka, spod Kijowa. Przerwał, bo z zewnątrz dochodziły już wołania powracających żołnierzy. Piotr, któremu właśnie nacierano śniegiem nogi, nie mógł się opanować. Wylazł na górę, wychylił się przez klapę i zobaczył, jak prowadzą jego niedawnego strażnika. - O rany! - westchnął swoim zwyczajem. Czołgi ruszyły przez zamieć. W tym samym czasie w Zamościu, w pokoju, gdzie urzędował Stary, panował ruch i zgiełk. To wpadał major, to radzieccy oficerowie. Ale ciągle nie było żadnej wiadomości ani o Piotrze, ani o jego prześladowcach. Wezwany pilnie inżynier zabrał wprost ze szkoły Magdę i czekał u znajomych na wyniki poszukiwań. Inwigilacja domu, gdzie mieszkała pani Biernacka, nie dawała żadnych rezultatów. Zeznania właścicielki stancji niczego nie wniosły. Kobieta, zapłakana i zmartwiona, opowiadała tylko, że Piotr musiał wyjść jeszcze w nocy albo nad ranem, kiedy wszyscy spali, bo nikt nie słyszał nawet zamykania drzwi. Potwierdziła to zresztą Magda, mieszkająca przecież z Piotrem przez ścianę. Zapytana jednak przez Starego, co jej Piotr opowiadał przed pójściem spać, dodała po dłuższym namyśle, że mówił coś o złapaniu człowieka, który do niego strzelał. Dziewczynka już miała odejść, gdy Stary rzucił: - Słuchaj, a czy on tobie mówił, że ten człowiek żyje? - Ja... zaraz... dokładnie nie pamiętam - łzy zjawiły się w okrągłych oczach dziewczynki. - Tak się martwię - szepnęła, ale po chwili opanowała się i oświadczyła już bardziej stanowczo: - Tak, on mi mówił, że tamten był tylko ranny. Stary uśmiechnął się mimo woli, z uznaniem. Piotr nawet najlepszej przyjaciółce nie zdradził tajemnicy. - A czy on rozmawiał z panią Biernacką, czy może z panem Wojtkiem? - Zdaje się, że tak. Dziewczynka wyszła i Stary niespodziewanie rzucił ostrym tonem: - Pokażcie zeznania tego pana Wojtka. Chcę jeszcze raz je przejrzeć. Wyście go osobiście przesłuchiwali? Major kiwnął głową i podsunął arkusz przesłuchania. Stary zagłębił się w czytaniu, a kiedy skończył, wstał szybko, przeszedł kilka kroków po pokoju, jakby koncentrując myśli, i nagle powiedział: - Piotr mówił, że on mnie znał czy coś w tym guście. Gdzie jego fotografia? - W Wydziale Oświaty - mruknął jeden z oficerów. - Natychmiast mi dostarczyć! - Ależ towarzyszu, już wieczór, nikogo nie ma... - Budzić! Z łóżka wyciągnąć! - rozkrzyczał się Stary. Po półgodzinie fotografia leżała już przed nim na biurku. Stary wpatrywał się w nią, nikły uśmieszek pojawił się na jego ustach, podobnie jak wtedy, gdy rozmawiał z Magdą. Poderwał się, złapał płaszcz z wieszaka, skinął na oficerów i bez słowa wyszedł pierwszy z pokoju. Na dole przed gmachem dołączyli do nich żołnierze. Samochody ruszyły, ciężko mocując się ze śliską i zaśnieżoną nawierzchnią. Stanęły po paru minutach w pewnej odległości od domu pani Biernackiej. Ostrożnie, cicho oficerowie i żołnierze okrążyli całą posesję. Znowu nasiliła się śnieżyca i w tym tumanie bieli sylwetki wojskowych wyglądały jak zjawy. Nareszcie wszystko było gotowe. Stary i paru oficerów wkroczyli do mieszkania. Panią Biernacką po prostu odsunięto na bok, każąc jej zachować milczenie. Stary zapukał do pokoju pana Wojtka, a gdy tamten po chwili otworzył, zobaczył wycelowane w siebie lufy. - To już koniec, panie Bernhardt - uśmiechnął się Stary. - Ręce do góry! „Pan Wojtek” stał blady. Z kieszeni wyciągnięto mu rewolwer. Rewidowano cały pokój, cal po calu. Spod podłogi usunięto kilka płytek parkietu i wydobyto mały aparacik fotograficzny oraz rulon jakichś planów. Stary rzucił na nie okiem. - Aha, to tak... - mruknął. - Lotniska wojskowe, zgrupowania odwodów, sztaby... Niezła robota, ale ostateczny wynik słaby. Interesuje mnie tylko, panie Bernhardt, jak pan to przekazywał? - Tamten milczał. Stary zapytał spokojnie: - Interesuje mnie także, gdzie jest Piotr? A gdy Bernhardt milczał dalej, niespodziewanie Stary uderzył go w twarz. „Pan Wojtek” skulił się i przez rozkrwawione wargi wyjęczał: - Żyje, będzie żył, jeśli mnie puścicie... - A, to takie buty, zakładnik, tak? Skoro jednak widzieliście dla niego taką rolę, czemu chcieliście się go pozbyć? Znowu uparte milczenie i znowu spokojny głos Starego: - A może plany się nagle zmieniły? Prawda, Bernhardt? Przedtem był dla was niewygodny. Tylko dlaczego? Rozejrzał się bacznie po pokoju. Nakazał jeszcze raz przeszukać wszystko, zwłaszcza instalację elektryczną, i to w całym mieszkaniu. Uspokojony już, że Piotr żyje, zapytał po raz drugi: - Jak przekazywaliście wasze wiadomości, Bernhardt? - Przez teczkę... - rozległ się chłopięcy głos od drzwi i Stary, odwróciwszy się, ujrzał wymęczoną twarz Piegowatego, a za nim kilku radzieckich wojskowych. - Stój! - ryknął na Bernhardta, który wykonał rozpaczliwy skok w stronę łóżka, ale rozłożył się jak długi, bo Piotr jednym susem znalazł się w pokoju i zdążył szpiegowi podstawić nogę. Obezwładniono Bernhardta i spod materacy, z przemyślnej skrytki między deskami a sprężynami łóżka, wydobyto czarną teczkę z dużym metalowym zamkiem. Położono teczkę na stole, wezwano z komendy specjalistę od środków wybuchowych. Bernhardt spoglądał na to wszystko z twarzą coraz bledszą i zaciętą w bezsilnej wściekłości. - Dobrze, że mnie tu ściągnięto - powiedział specjalista - to było podłączone do ładunku trotylu. Wystarczyłoby, żeby nas wszystkich przenieść do raju! Stary obejrzał zamek, zbadał całą umieszczoną w nim miniaturową radiostację. Uśmiechał się bez przerwy, w końcu objął Piotra i rzucił: - Dzięki, Piegowaty... Idziemy! - zwrócił się do zebranych w pokoju. - Kariera siatki Bernhardta skończona. Polował pan na mnie kiedyś w Warszawie, panie Bernhardt, a teraz zajączek połknął wilka, co? Pani Biernacka w osłupieniu spoglądała na skutego „pana Wojtka”. - A mój mąż? Mój mąż?! - krzyknęła nagle. - Tam, gdzie powinien być! - brutalnie rzucił szpieg. - W ziemi! Mój sobowtór również! - Bydlę, łobuz, świeci pańscy! - krzyczała pani Biernacka. Wojskowi salutowali jej krótko i w milczeniu opuszczali mieszkanie. - Wracaj, Piotr, do Magdy - powiedział w komendzie Stary. - Inżynier także na ciebie czeka... Już teraz wiemy wszystko, to także, dlaczego obecność takiego spryciarza jak ty, Piegowaty, zaprzyjaźnionego z naszymi ludźmi, tak przeszkadzała temu „panu Wojtkowi”... A swoją drogą masz miodowe szczęście, chłopie! Strachu się najadłeś, co? - Pewnie - przyznał Piotr. - Ta cholerna teczka... Ale potem, w tym bunkrze, to się bałem, że oni z Magdą coś zrobią... - No, idź już do niej, idź, Piegowaty - Stary położył masywną dłoń na głowie chłopca. Ale Piotr nie odchodził. Mężczyzna popatrzył na niego uważnie: - Masz coś na wątrobie? - O rany! Mam, pewnie... - Minie ci, dostaniesz odznaczenie, pisać o tobie będą! - Ja nie chcę, ja chcę tylko wrócić do Maćka. Walczyć! A było w twarzy Piegowatego coś tak wzruszająco błagalnego, że Stary pokiwał ze zrozumieniem głową. - A jak będziesz wyruszał do przyjaciół, weź od Magdy jakąś wstążkę na drogę, jak dawni rycerze. To ładny zwyczaj. OSTATNIA BITWA Maj 1945 roku już się kończył. Ale na polach nic nie wróżyło jeszcze pełnej wiosny. Strumienie płynące wartko z gór były lodowato zimne. Lasy nieśmiało pobłyskiwały młodą zielenią. Na ścianach domów świętokrzyskiej osady pojawiły się już różne zarządzenia władz polskich - nowo powołanych rad narodowych. Apelowały one do ludności o pomoc przy utrzymaniu miejscowego szpitalika, o dostarczenie sprzętu dla odbudowy zniszczonego mostu na górskiej rzeczce. Zwracano się również do mieszkańców o udział w naprawie torów kolejowych. Były też pierwsze, niezdarne afisze kinowe. Grano radziecki film „O szóstej wieczorem po wojnie”. Piotr i Magda szli powoli, odczytując skrupulatnie wszystkie zawiadomienia, odezwy i plakaty. - Tak było chyba przed wojną, co? - spytała Magda. - Myślisz, że ja tak dobrze pamiętam... - Piotr, ojciec mówił, że ty mógłbyś pojechać do Warszawy, tam się uczyć. - Mógłbym - uśmiechnął się Piotr. - Nawet bym ogromnie chciał Warszawę zobaczyć, moje podwórko, wszystko, ale wiesz, nie pojadę... Zostanę tu. Tu też można się uczyć... I być potrzebnym. Skręcili w główną ulicę, na której panował niezwyczajny ruch. Uwijały się wojskowe ciężarówki, przywożąc pod zdewastowane hale fabryki jakieś skrzynie, mniejsze i większe, które staczano po pochyło ustawionych deskach na plac fabryczny. Nie tak dawno jeszcze wytwarzano tu nielegalnie broń dla partyzantki, ale po wykryciu potajemnej produkcji Niemcy opróżnili hale z maszyn i sprzętu. - Panowie! - pokrzykiwał mężczyzna w krótkim kubraku, ciężko wspierający się na grubej lasce. - Panowie, szybciej, szybciej! Robotnicy i żołnierze w burych szynelach pracowali rzeczywiście w pośpiechu, a ich zmęczone oddechy świadczyły o wielkim wysiłku. - Cześć Piotr, cześć Magda! - wykrzyknął mężczyzna kierujący wyładunkiem na widok zbliżających się młodych. Odwrócił się na chwilę od pracujących, zapalił skręconego z gazety papierosa i wskazując na żołnierzy, powiedział: - Dobry mają tabak, ruski, mocny... Musimy się spieszyć z robotą, bo chłopaki czasu nie mają! Pomogli nam odnaleźć maszyny aż za Wrocławiem, bo tam je wywieziono, do jakiejś szwabskiej fabryki. Mówię wam, ile było kłopotu, żeby je zabrać! Tu papierek, tam papierek, tu do władzy cywilnej, tu do wojskowej... Żeby nie twój stary, Magda, którego, szczęściem, do nas oddelegowano, to byśmy się i za dwa tygodnie nie pozbierali. Ale inżynier obrotny człowiek, widać na Lubelszczyźnie wprawy nabrał w organizowaniu roboty od nowa, więc udało się. No a poza tym trafiliśmy na Ruskich z grupy transportowej. Gdyby nie oni, to byśmy jeszcze długo tam siedzieli na skrzyniach i czekali na czyjeś dobre słowo! Powiedzieli: Ładujcie, zawieziemy, bo po drodze, ale rabotać trzeba jak na karuzeli, bo my po żywność jedziemy dla naszych, u Giermańców stacjonujących, i czas u nas drogi jak złoty zegarek albo i droższy!... Panowie! - zawołał nagle - bierzcie, jak Boga kocham, te skrzynie z ciężarówki, bo się przyzwyczają do wygodnego leżenia na amen z kropką!... No, a co u was? Uroczystość była podobno w szkole. Nie mogłem pójść, bom dopiero wczoraj przyjechał, a dziś od rana goniłem, żeby przygotować ludzi do odbioru transportu. A moje gonienie teraz, przez tę sztywną nogę, już nie takie jak dawniej, kiedyś chodził do mnie na Berezów... Pamiętasz, Piegowaty; radiostacja, zrzut, ratowanie Magdy, akcja w Hasagu. Było tego, było, aż się na nodze kulą odbiło! Kaleka jestem, cholera! I to na krótko przed końcem człowieka trafili, żeby to wszyscy diabli! - Dobrze, że pan żywy - powiedziała Magda, uśmiechając się do byłego łącznika partyzanckiego, zwanego po dawnemu Czarnym. - Inni... - Pewnie, że i to dobre, ale tak bym jeszcze pod Berlin poszedł, a z tą nogą to musiałem tutaj zostać i tyle! - rzucił niedopałek, pogonił znowu ludzi, po czym ponownie zapytał o uroczystości w szkole. Piotr pozostał milczący, ale Magda z zabawną dumą wyciągnęła z kieszeni pudełeczko w ciemnoczerwonym kolorze, z wytłoczonym na wierzchu orłem. Na poduszeczce z czerwonego pluszu srebrzył się krzyż. - A ty, Piotr? - Ja pokażę, jak już na dobre wrócimy wszyscy do życia! - roześmiał się chłopiec, zaciskając w kieszeniach kurty dłoń na swoim pudełeczku z orderem. - Jak sobie chcesz, Piegowaty. A teraz, moi drodzy, zmiatajcie, bo robota gadać nie pozwala, a po drodze wstąpcie pod Radę Narodową. Czeka was tam niespodzianka... - Maciek? - zapytał Piotr w nadziei, że jego partyzancki dowódca, a zarazem przyjaciel, który nie mógł przyjechać z Kielc na dekorację do szkoły, pojawił się jednak w osadzie. Ale Czarny, oparłszy się mocniej na lasce, zaprzeczył: - Nie, Maciek ma być jutro, ale przyjechał Stary. - Stary? On był przecież w Lubelskiem? - A był, był, teraz go tu przerzucono dla zwalczania niedobitków faszystowskich. Rozmaita swołocz się zebrała: Niemcy - esesmani, Ukraińcy, a i Polaków nie brakuje. Wiecie, z dawnego NSZ, a i zwyczajnych bandziorów kupy. Kryją się jeszcze, czorty, po puszczy, nikt nie wie, ilu. Podobno nawet czołgi mają ze sobą i artylerię. Trzeba ich wygonić teraz, bo jeszcze lasy wiosenne rzadkie, łatwiej trafić. Latem mogą zacząć dywersję, szczególnie, że są tu tacy, którzy na nową władzę krzywo patrzą i gotowi się z Belzebubem przeciw niej sprzymierzyć. A tu milicji mało, Ruskich na komendanturze na palcach policzysz, z partyjnych kto nawet ma broń, to taki kaleka jak ja. Co zdrowy, to jeszcze z frontu nie wrócił albo jest w robocie w większych miastach... U was, powiadają, teren niewielki, dacie sami radę. No, ale skoro Stary przyjechał, może się z tymi diabłami skończy! Piotr, który już miał ochotę pobiec zobaczyć się ze Starym, opanował podniecenie i zapytał spokojnym głosem: - Może bym co pomógł? - No, owszem, jeśli chcesz, ale Magda niech idzie do domu, bo dla niej te skrzynie troszkę przyciężkie. A zwijać się trzeba nielicho i za bezdurno, jak mówią Rosjanie, bo płacić Ludowa nie ma jeszcze czym. - Dobra, dobra! - krzyknął wesoło Piotr i podążył ku grupie robotników i żołnierzy, zsuwających właśnie wielką pakę z jednej ciężarówki. Zajeżdżały coraz nowe, zeskakiwali z nich pomęczeni żołnierze. Rozładowane odjeżdżały w pośpiechu, stukocąc hałaśliwie po nierównościach bruku. Pracowano szybko, pokrzykując od czasu do czasu, żartując i śpiewając ochrypłymi głosami. Nagle Piotra zaintrygował mężczyzna, ubrany w przyciętą nad kolanami kurtkę, brodaty i zasłaniający oczy ciemnymi okularami. Coś w jego sylwetce wydało mu się znajome, a może tylko podejrzane. Tamten pracował z kilkoma żołnierzami, rozmawiał z nimi swobodnie i nic w nim nie zdradzało jakiegoś napięcia czy lęku. Niemniej jednak chłopiec, wyczekawszy na dogodny moment, zbliżył się do Czarnego i szepnął: - Ten w okularach, kto to? Tylko niech pan się zbytnio nie przygląda! - Nie znam człowieka - mruknął dawny łącznik. - A ty? - Też chyba nie znam, ale... - Wierzę w twój gończy nos, Piegowaty. Poczekaj no, zapytamy... - Podszedł do grupy żołnierzy, odciągnął jednego pod pozorem pożyczenia tytoniu i wrócił po chwili trochę zasępiony. - Mówią, że dosiadł się za lasem, za Górą Baranowską. Chce podobno do Kielc jechać, do pełnomocnika do spraw bezpieczeństwa. I wyobraź sobie, że wymienił nazwisko Starego. Piotr pokręcił w zdumieniu głową. Nagle coś postanowił i zdecydowanym krokiem podszedł do nieznajomego, mówiąc głośno: - Szuka pan Starego? On jest... - Wiem, durniu! - krzyknął mężczyzna, który przez moment wydawał się zaskoczony, ale zanim ktokolwiek się zorientował, błyskawicznie wydobył spod kurty broń i wypalił. Kula świsnęła tuż nad głową Piotra, który zdążył upaść na ziemię. Zraniła jednego z żołnierzy, na szczęście niegroźnie. Powstało jednak zamieszanie, wykorzystane przez nieznajomego do ucieczki. - Bernhardt! - krzyknął Piotr, podnosząc się z ziemi. - Łapcie go, to Niemiec! Tamten był już daleko. Biegli za nim żołnierze i cywile, kuśtykał niezgrabnie, ale skutecznie, Czarny, trzymając w ręku masywny pistolet. Piotr rozejrzał się, czy nie ma przypadkiem w pobliżu Magdy, stwierdził z ulgą, że dziewczynka poszła do domu, więc sam także rzucił się w pościg. Nie biegł jak inni trop w trop za uciekającym, kołował polami i zapłociami, by dalej wypaść na drogę i zaskoczyć go od tyłu. Kilkanaście metrów przed sobą zobaczył Piotr dawnego łącznika. Mógł teraz docenić jego spryt i siłę. Ten człowiek, mimo sztywnej nogi, zranionej niedawno, podobnie jak on kluczył bokami. Po chwili Piotr zrównał się z nim. Obaj dyszeli ciężko, a Czarny wysapał z siebie z trudem: - Boli diablica... Piotr zrobił pomocny gest, ale tamten odmówił ruchem głowy. - Szybciej, szybciej! - zawołał. - Masz broń? - Chłopiec zaprzeczył. - To trzymaj się trochę z tyłu! Ale można to było Piotrowi powtarzać długo i bezskutecznie. Wysforował się do przodu, wypadł na szeroką ulicę zabudowaną drewnianymi, starymi domami, zdobną szpalerem odwiecznych dębów i topól, i rozejrzał się bystro. Z bocznej uliczki nadbiegał właśnie Bernhardt. Daleko za nim czerniała grupka goniących, padały z tamtej strony pojedyncze, ale niecelne strzały. Piotr przytulił się do płotu na skrzyżowaniu i łapiąc oddech, czekał. Czarny dopiero wbiegł na szeroką ulicę, gdy przez sztachety chłopiec dojrzał mknącego całym pędem Niemca. Wyskoczył więc zza narożnika i długim szczupakiem zwalił mu się pod nogi. Obaj poturlali się do rowu, sczepieni ze sobą szaleńczym uściskiem. Piotr otrzymał potężne uderzenie w szczękę, aż go na moment zamroczyło, ale nie puścił przeciwnika, usiłującego uwolnić z jego uchwytu lewą dłoń. Zatrzymały ich leżące w rowie twarde, ostre przedmioty. Piotr kątem oka dostrzegł, że są to puste skrzynie po niemieckiej amunicji. Jakaś deska wystawała, chłopiec schwycił ją, oderwał i uderzył Niemca po głowie. Tamten jednak był o wiele silniejszy i wytrzymalszy. Piotrowi już nie starczało oddechu, oczy zachodziły mgłą, choć trwało to wszystko ledwie sekundy. W czaszce chłopca rozdzwoniły się jakieś bolesne dźwięki, czuł, że za chwilę straci przytomność. Nagle nad walczącymi zamajaczyła czyjaś sylwetka. Piotr poznał Czarnego, szarpnął się ostatkiem sił, oderwał od wroga, odskoczył i w tej sekundzie trzasnęły twardo dwa strzały. Niemiec, który zdołał już także powstać, drgnął i skrzywił się. Ale jego strzał był niestety celniejszy i Piotr z przerażeniem zobaczył, jak dawny towarzysz słania się, pochyla, a wreszcie pada. Bernhardt dał nura między parkany, zniknął na moment, znowu zamajaczył, ale już daleko, i przepadł na dobre w zaroślach szerokiej płaszczyzny łąk, dochodzących aż do lasu. W tej właśnie chwili inni goniący wpadli na drogę. Piotr wskazał im kierunek ucieczki Niemca, a sam pochylił się nad Czarnym. Tak pochylonego, zgnębionego zastali chłopca Stary i ojciec Magdy, którzy nadjechali łazikiem. Wzięli go pod ręce, a rannego, odzyskującego już przytomność, umieszczono w wozie i szybko odwieziono do szpitala. - No, Piotr, odezwij się - powiedział Stary, gdy wszyscy, pochmurni i zasępieni, usiedli przy stole w mieszkaniu inżyniera. Magda wyręczyła zajętą matkę i nakrywała do obiadu, coraz spoglądając na Piotra, milczącego i przeraźliwie smutnego. - Odezwij się - powtórzył Stary - tak nie można... Czarny żyje. Jest ranny tylko w rękę. Nie można się zamartwiać, chłopcze! - A można było pozwolić tamtemu uciec?! - Głos chłopca zdradzał najwyższe zdenerwowanie. - Można mu było pozwolić uciec w Zamościu?! - Spokojnie, Piegowaty, nie rzucaj oskarżeń zbyt łatwo. Bernhardt uciekł w czasie drogi z Lublina na dalsze śledztwo. Z Zamościa nam nie uciekł. I później także by nie umknął, gdyby mu nie pomogli i nie urządzili zasadzki na transport... Miałem następnie sygnały, że Bernhardt pojawił się w Kieleckiem, przyłączywszy się do grupy niemieckich „wilkołaków”.* [Mowa o niemieckiej organizacji podziemnej, złożonej z byłych żołnierzy SS i innych formacji nazistowskich, która zajmowała się działalnością dywersyjno-sabotażową i propagandową w okresie poprzedzającym zakończenie wojny i tuż po wojnie. Zlikwidowana całkowicie do 1947 roku.]. Dlatego tu przyjechałem, rozumiesz? Piotr skinął w milczeniu głową i dopiero po jakimś czasie powiedział cicho: - Przepraszam... - Rozumiem cię, Piegowaty, rozumiem - mruknął Stary i pogładził chłopca po głowie. Zaczął się obiad, jedzony bez apetytu, tak by tylko zabić głód. Każdy myślał o tym samym. O leżącym teraz w szpitalu towarzyszu, który jeszcze godzinę temu z taką energią i zapałem starał się o uruchomienie nieczynnej fabryki. - Dziękuję, inżynierze, za poczęstunek - powiedział Stary - pan na pewno spieszy się do fabryki, żeby dopilnować reszty wyładunku, a i na mnie czas. Do Rady Narodowej, do moich ludzi... - Wstał ciężko, kolejno żegnał się z domownikami, przy Piotrze zatrzymał się na chwilę, patrząc mu prosto w oczy. - Pan pójdzie do lasu? - szepnął Piotr. - Tak, Piegowaty, na pewno reszta moich ludzi już nadjechała. Wprawdzie chcieliśmy zaczekać z obławą na Maćka, który miał nas jutro wesprzeć swoim batalionem, ale w tej sytuacji zaczniemy dzisiaj sami. Nie można czekać. - Niech mnie pan weźmie, proszę... - błagalnie - rzekł Piotr. - Ja znam okoliczne lasy lepiej niż wy... Proszę... - Nic z tego, chłopcze. Koniec wojny dla dzieci. - Nie jestem już dzieckiem, mam szesnaście lat! - To prawda. Ale musisz się uczyć. Dosyć wojny. Od jesieni idziesz do kieleckiego gimnazjum, tak? Chyba że wolisz do Warszawy. Tam już odbudowują. Ale pewnie na razie zostaniesz tu z Magdą, co? A do Warszawy pojedziemy wszyscy latem, dobra? No, widzisz. W Zamościu zgodziłem się na twoją prośbę, ale teraz, tutaj, nie zgadzam się. Cześć! Wyszedł. Piotr zaszył się w bocznym pokoju, zapalił światło, rozłożył książki i próbował się uczyć, ale literki i cyfry skakały mu przed oczami, zamazywały się. - O rany - mruknął do siebie. - Nie wytrzymam, muszę coś zrobić! - Wstał z krzesła, zgasił światło, podszedł do okna. Na ulicy było ciemno. Nie obowiązywało już zaciemnienie, ale brakowało latarni ulicznych, a w domach ludzie nie zawsze mieli żarówki lub też oszczędzali naftę czy świece, o które było jeszcze trudno. Ktoś po cichu otworzył drzwi. Piotr po lekkich krokach rozpoznał Magdę. Stanęła tuż przy nim. Usłyszał jej cichy głos, który - jak i ona sama - nabrał dojrzałości i głębi. Nie nosiła już śmiesznych mysich warkoczyków, twarz się wydłużyła, oczy patrzyły mądrzej i poważniej. - Piotr - mówiła - wiem, co chcesz zrobić, wiem na pewno, ale proszę cię, nie rób tego, zaczekaj choćby do jutra, na Maćka. - Chłopiec milczał, więc po chwili dodała: - Czy ty nie rozumiesz, że my cię wszyscy tak kochamy i tak się o ciebie boimy, jak, jak... Teraz się odezwał, niespodziewanie miękko i ciepło: - Wiem, Magdeczko, wiem o tym wszystkim i nigdy wam tego nie zapomnę... Widzisz, ja już prawie nie pamiętam, jak wyglądali moi rodzice, ale gdy myślę o nich, albo nawet o ich fotografii, jedynej, jaką miałem i też mi zrabowanej, to mi się zdaje, że póki ludzie gdziekolwiek walczą, i ja muszę walczyć, póki giną, i ja muszę ryzykować. To jest dług, taki dług, którego człowiek może nigdy nie spłaci... chyba że swoim życiem, Magda. - A długu wobec żyjących nie masz? - gorzko zapytała dziewczynka. Piotr jednak jakby jej nie słyszał i ciągnął głośno dalej: - Za rok, za parę lat może nie będę już pamiętał twarzy Adama, pana Wacława, Żeni, twarzy wszystkich, którzy zginęli i którzy może jeszcze zginą, nim w Polsce będzie spokojnie. Ale dług wobec nich pozostanie. Muszę go spłacić, muszę! - A długu wobec żyjących nie masz? - powtórzyła już ostrzej Magda. - Mam - powiedział, przytomniejąc. - I właśnie dlatego nie mogę tu siedzieć bezczynnie! - zakończył z determinacją. Magda zamilkła teraz, stała tylko przy chłopcu, przytulona do niego i zrozpaczona tak, że nie mogła opanować łez spływających po policzkach. - Magda - chłopiec ujął jej dłoń i jakoś bezradnie ją głaskał. - Magda, przecież mnie rozumiesz, przecież musisz mnie rozumieć! Chyba mi nie przeszkodzisz, nie zdradzisz?! Ja bym nikomu w oczy nie mógł spokojnie spojrzeć, gdybym teraz czekał, nic nie robiąc, w ciepłym pokoju, przy kolacji... Zrozum... Dziewczynka powoli cofała rękę, a potem bez słowa wyszła z pokoju. Piotr został sam. Szarpany przez tysiące przebiegających po skołatanej głowie myśli. Jedne, rozumne na pozór, pełne rozsądku, mówiły chłopcu: Masz się uczyć, skończyć z zaległościami w szkole i od jesieni pójdziesz razem z Magdą do gimnazjum w Kielcach. Skończycie je, skończycie potem wyższe studia, może zostaniecie razem na całe życie, w tym domu, który stał się już twoim domem. Albo pojedziecie do Warszawy, do twojej Warszawy, o której wszędzie piszą, że znowu żyje, że zaludnia się, że znowu jest stolicą. Dosyć już walki, ryzyka, teraz twoja walka to nauka. Ją także chcieli ci zabrać wrogowie. Pokaż, że ją odzyskałeś! Inne myśli podsuwały jeszcze mocniejsze argumenty: Przeszedłeś przez całe piekło tej wojny, ratowałeś innych, narażałeś życie, nadstawiałeś za kraj własną głowę, wtedy gdy wielu siedziało nad zeszytami, na tajnych kompletach. Stałeś już pod szubienicą, uciekałeś z gestapo, masz na ciele blizny wielu ran. Więc teraz, kiedy wojna się skończyła, chcesz jeszcze raz ryzykować? Sam? Bez broni? Przecież nawet broni już nie masz, bo odznaczono cię jak dorosłego, ale broń kazano oddać, jak dziecku popsutą zabawkę! I dla kogo to ryzyko? Dla Adama? On już nie żyje. Dla Żeni? Zginął. Dla pana Wacława? Jego ciało rozsypało się pewnie w proch. Dla kierownika składnicy złomu, który padł bohatersko w akcji? Nic mu już nie pomożesz. Nie pomożesz nikomu tym, że sam zginiesz. A żyjącym nic to nie da. Tylko jeszcze większy smutek. A może sądzisz, że spłacisz tym dług wobec twoich zmarłych rodziców? O, nie. Możesz to zrobić tylko nauką, pracą, sumiennością. Wreszcie dochodziły do głosu myśli całkowicie różne od tamtych, wzburzone i nerwowe, tak gorące, że twarz chłopcu płonęła. Te myśli krzyczały: Pozwolisz, żeby w las szedł Stary, który nie zna dobrze tych okolic, może wpaść w zasadzkę, zginąć? Pozwolisz, żeby inni pomścili śmierć twoich przyjaciół? Pozwolisz? No, to idź do stołu, ucz się grzecznie, jak przystało na miłego chłopczyka, rozłóż książki... O, tak: najpierw polski, potem matematyka i historia, na koniec geografia. Szczególnie geografia Kielecczyzny, jej lasów, przez które idzie teraz Stary ze swoimi ludźmi... Aha, i weź sobie z kuchni gorącej herbaty, to łatwiej zapomnisz, że w lesie, w chłodzie majowej, rześkiej nocy, stoją gdzieś w chaszczach zaczajeni wrogowie, żeby zaskoczyć i zniszczyć twoich towarzyszy! No, prędziutko, do książek, po herbatkę, tchórzu! Chłopiec drżał jak w febrze, końcem zdrętwiałego języka oblizywał suche wargi, czołem dotykał chłodnej szyby, nie czując ani łez, ani obolałych po bójce z Bernhardtem rąk, nóg, pleców. Wreszcie przetarł oczy. Odszedł od okna, wyszukał pod łóżkiem mocne, o grubej podeszwie buty, wciągnął je, założył sweter. Z szafy wyciągnął rękawiczki, dar francuskiego przyjaciela, Henri Chatela, z którym przeżył najstraszniejszą chyba wojenną przygodę. Wyczekał, aż Magda z matką wyjdą z domu, zamknął za sobą drzwi, ciężki masywny klucz schował do kieszeni kurtki, zawinął szczelnie szalik na szyi, bo wiało ostrym wiatrem, jakby to był marzec, a nie maj, i... pomaszerował w stronę lasu. Po drodze mijał budynek Rady Narodowej. Na tablicy ogłoszeń widniał świeży, ręcznie wypisany afisz, zawiadamiający o zranieniu towarzysza przez faszystowskich dywersantów i wzywający na wiec w fabryce. Apel podpisały komitety PPR i PPS, dwóch robotniczych partii, które zaraz po wyzwoleniu objęły władzę w osadzie. Inny afisz wzywał do zaciągania się w szeregi milicji. Trzeci, drukowany, informował o normalnym już, pierwszym poborze do Wojska Polskiego. Piotr machinalnie rzucił na nie okiem i wszedł do budynku, w nadziei, że dowie się, w jakim kierunku ruszyła obława. Szczęście mu dopisało. Z pokoju przewodniczącego wyszedł w tym momencie znajomy major. - Cześć, Piegowaty! - wykrzyknął na widok chłopca. - Spóźniłeś się. Towarzysz Stary wyruszył już przed godziną na czele grupy operacyjnej. - Dogonię ich - odparł Piotr, nie przyznając się, że działa na własną rękę. - A nie wie pan, w którym kierunku ruszyli? - Według meldunków dywersanci założyli obóz na Kamieniu. My tu mamy alarm, bo mogli zaplanować na dzisiejszą noc jakąś akcję na osadę... Więcej Piotrowi nie było trzeba. Podziękował majorowi i wypadł z budynku. Znał doskonale szlak do góry Kamień, trudny i mało dostępny, łatwy do obrony, ale również do urządzenia zasadzki. Właściwa droga wiodła tylko od wschodniej strony. Jedynie w pełni lata, gdy wyschły roztopy, można było dotrzeć ze strony zachodniej na płaski, zalesiony gęsto szczyt, do znajdujących się tam grot. W porze zimowej, a także wiosną, gdy najpierw śnieg, a potem mokradła tarasowały przejścia, tylko ktoś doskonale obeznany z terenem mógł ryzykować dotarcie na szczyt tą trasą. Inna rzecz, że była ona i krótsza, i bezpieczniejsza dla kogoś, kto niepostrzeżenie chciał tam się dostać. Na pewno dywersanci nie pilnowali tak dokładnie dojścia od strony północy i zachodu, uważając, że obławy można się spodziewać tylko ze wschodu, od strony drogi. Posterunki wystawiono też chyba tylko blisko samego obozu, bo niebezpieczne zapadliny północnego zbocza, urwiska i wykroty utrudniały pełnienie warty. Łatwiej było podkraść się od północy i zachodu pod obóz, niż go z tej strony upilnować. Piotr nie wahał się więc. Przeszedł tory kolejowe, minął kilka uśpionych już zabudowań na pobrzeżu wsi, skręcił w gęstniejące skupiska sosen i odnalazłszy trakt, szedł zdecydowanie naprzód. Nie miał jeszcze żadnego planu, ale był pewien, że czyni dobrze, że na pewno przyda się na miejscu ewentualnej walki. Na razie droga prowadziła szerokim duktem, była twarda, bo tędy wożono drzewo z lasu, ale za strumieniem należało skręcić w bok, zejść z głównego szlaku i dotrzeć do Gorących Źródeł, nawet zimą wyrzucających ku górze małe fontanny parującej i ponoć leczniczej wody. Od źródeł, nakładając znacznie drogi, bo okrążając Kamień od zachodu i północy, można było, ciągle idąc puszczą, dotrzeć pod dzikie zbocze góry, z nadzieją na ominięcie posterunków i straży. Noc była dość jasna, gwiazdy świeciły wyraźnie, wokół panowała cisza i tylko lekki szelest własnych kroków mówił chłopcu, że ta fantastyczna i groźna sceneria śpiącej puszczy, zielonkawoniebieskiej w nocnym oświetleniu, to rzeczywistość, i że ów spokój może się w jednej chwili przeobrazić w zgiełk walki. Co jakiś czas Piotr spoglądał na zegarek, obliczając tempo marszu i kalkulując, czy tą drogą przybędzie pod Kamień przed grupą Starego. Wypadało mu, że powinien być co najmniej na godzinę przed tamtymi. Szedł sam, a więc szybciej, drogą raczej nie pilnowana przez przeciwnika, z większymi szansami na niepostrzeżone dotarcie. Znał trasę doskonale i to dawało mu przewagę, trudną wprawdzie do dokładnego obliczenia, ale na pewno dość sporą. Droga stawała się jednak coraz cięższa. Wiodła wertepami leśnymi, wśród dołów i wykrotów. Niejeden raz Piotr zapadał się w nie po szyję, z trudem wydostając się na powierzchnię i dziękując losowi, że jakiś kłusownik w tym właśnie miejscu nie założył sideł. Na krętej i wąskiej ścieżynie, to wbiegającej stromo w górę, to zawijasami spadającej w dół, głazy i drobniejsze kamienie przeszkadzały dodatkowo w marszu. Toteż chłopiec dobrze się zasapał, nim dotarł do Gorących Źródeł. Doznał ich bliskość najpierw po fali ciepła i lekko zgniłym zapachu, później usłyszał szmer wody. Ręce miał trochę od wiatru zmarznięte, więc zanurzył je w wodzie, odczuwając miły dotyk bąbelków powietrza na skórze. Potem napił się dla rozgrzewki nie bardzo smacznej wody i ruszył dalej. Tymczasem noc stawała się coraz mroczniejsza. Las też gęstniał coraz bardziej, obejmował idącego ramionami starych drzew i mackami krzewów, z których na twarz Piotra sypał się zimny grad igieł i szyszek. Wtem wyczulone ucho chłopca pochwyciło jakiś odległy, obcy dźwięk. Piotr przystanął, wsłuchał się w ciszę puszczy i po jakimś czasie pojął, że gdzieś przed nim przesuwa się oddział uzbrojonych ludzi. Musieli przecinać szlak, którym podążał, bo odgłosy nie zbliżały się, jakby idący, jeden po drugim, przeskakiwali ścieżkę. Jakiś ptak, zapewne rozbudzony kruk, zakrzyczał Piegowatemu nad głową, odezwały się i inne, i na chwilę ich płochliwy harmider zagłuszył tamte odległe dźwięki. Piotr ruszył ku nim, zachowując baczną uwagę, starając się o krok jak najcichszy, oddech jak najbardziej lekki, gesty tak ostrożne, by nie poruszyć ni gałęzi, ni krzaków. Wreszcie, ostrożnie klucząc, między kląskającymi mokradłami, dotarł w pobliże miejsca, przez które przechodzili tamci. Przemarsz trwał jeszcze. Piotr przypadł do ziemi, mokrej, śliskiej, i pełznął wolno w tamtym kierunku, aż znalazł się tak blisko, że mógł odróżnić sylwetki ludzkie i uchwycić ich ciche głosy. Byli to Niemcy. Poznał ich najpierw po płaszczach i hełmach, a później usłyszał rozmowy w języku, który znienawidził. Słowa wydawały się bez znaczenia, ale wynikało z nich, że wróg szykuje się do walki. A walka mogła być tylko jedna, z operacyjną grupą Starego. Potem do Niemców dołączyli inni ludzie, mówiący po polsku i po ukraińsku. Chłopiec zastanawiał się nad sytuacją. Szlak na przełaj przez puszczę mógł wyprowadzić dywersantów na tyły oddziału Starego. Ale przecież równie dobrze mogli chcieć odciągnąć uwagę na przykład uderzeniem na osadę. W każdym wypadku, skoro był już tak blisko, powinien dotrzeć pod sam ich obóz i rozpatrzyć dokładnie jego położenie, liczbę przeciwników, ich uzbrojenie. Na podstawie czasu trwania przemarszu Piotr obliczył, że nieprzyjaciel wysłał na akcję około stu ludzi. Nie było to wiele dla przygotowanych na atak Polaków, ale jeśli Stary nie przewidział takiej sytuacji, to los jego żołnierzy wisiał na włosku, podobnie jak los osady w wypadku nagłego ataku dywersantów. Tamci zaszyli się już w puszczy, nikt więcej nie nadchodził, więc Piegowaty pospieszył w stronę niedalekiej już góry. Ścieżka pięła się coraz bardziej stromo, przegradzana co kilka lub kilkanaście metrów wielkimi głazami, wyglądającymi jak stare, poobtłukiwane rzeźby sprzed tysiącleci. Wreszcie szlak zagubił się zupełnie na ostrym zboczu, po którym latem szło się bez wielkich trudności, a teraz, wśród dziur i zapadlin, można było posuwać się jedynie kosztem ogromnego wysiłku i bardzo powoli. Piotr dobrnął do zbitej bariery krzewów i młodej sośniny, za którą, jak wiedział, zaczynał się płaskowyż szczytu. Tu właśnie, osłonięci przegrodą, mogli stać wartownicy. Chłopiec przywarł do ziemi i zagłębiony w jakiś wykrot spoglądał bez przerwy na ścianę gęstwiny. Nad nią strzelały w górę wysokie górskie świerki i tęgie stare sosny. Pod nimi musiał rozłożyć się obóz, ale nie dobiegał z niego najmniejszy nawet odgłos. Minęło sporo czasu, nim oko chłopca spostrzegło nieznaczne poruszenie między krzewami, a zaraz potem ledwo widoczną, bladą twarz człowieka w bojowym niemieckim hełmie na głowie. I, o dziwo, człowiek ten nie skrył się na powrót w krzewach, ale wysunął się z nich całkowicie, po nim jeszcze jeden i jeszcze jeden, aż przewinęło się przed Piotrem ze dwudziestu ludzi. Odchodzili spokojnie po zboczu góry, kryjąc się w oddali za występami skał i pniami wielkich drzew. Piotr spojrzał w drugą stronę i zobaczył tam podobny manewr. Wtedy zrozumiał, o co chodzi, i lęk powędrował mu dreszczem po plecach. Dywersanci szykowali zagładę oddziałowi Starego. Postanowili pewnie dopuścić go do pozornie opustoszałego obozu, a kiedy znajdzie się w nim, uderzyć ze wszystkich stron, przy czym grupa, którą Piotr spotkał w puszczy, atakowałaby chyba od tyłu. Strach wprost przylepił Piegowatego do kamienistego zbocza, sparaliżował go i poraził zdolność myślenia. Dopiero po chwili chłopiec otrząsnął się jakoś z odrętwienia, postanowił działać. A jedynym działaniem mogło być uprzedzenie posunięć nieprzyjaciela. Tylko w jaki sposób? Piotr ostrożnie wygrzebał się z kryjówki, podpełzł w kierunku bariery krzewów i sośniny, przedarł się przez nią i znalazł się w opustoszałym obozie. Sądził, że dla zmylenia Starego wrogowie zostawią tu jakiś ślad swojej niedawnej obecności, jakiś sprzęt, broń, trochę amunicji. Rzeczywiście, natrafił na rzucone niby w ucieczce granaty, ciśnięty byłe jak pistolet maszynowy, a z boku, za stojącymi blisko siebie szałasami, beczkę z benzyną. To ucieszyło Piotra najbardziej. Sprawdził, czy beczka istotnie zawiera paliwo. W głębi stały dwa zamaskowane wozy pancerne i samochód terenowy. Były teraz nie do użycia, ale latem, po obeschnięciu roztopów, mogły się dywersantom przydać. - O rany! - szepnął do siebie Piegowaty. - Przynajmniej na tej benzynie nigdzie nie pojedziecie. Pogrzebał w kieszeniach, znalazł zapałki. Następnie zajrzał jeszcze do szałasów, wyszperał jakieś szmaty, ściągnął wszystkie przedmioty nadające się do spalenia, ułożył je na środku obozowiska i... czekał. Tak cierpliwie, że patrzący na niego mógł pomyśleć, iż chłopiec zasnął zmęczony. Wtem z niedaleka huknął strzał, po nim kilka innych, ale zaraz zapadła cisza, jeszcze głębsza, jak się wydawało, niż przedtem. Strzelanina rozbrzmiała bezładnie raz jeszcze, by znów zgasnąć równie szybko i nagle. Piotr, wsłuchując się w odgłosy, jakie niosło leśne echo, coś obliczał, jego wargi poruszały się nieznacznie, a wzrok wpijał w ścianę puszczy, schodzącej stromo po ostrej skarpie. Nagle w zaroślach i wśród drzew rozległy się szybkie kroki wielu ludzi, nawoływania, tym razem polskie, i chłopiec zerwał się raptownie, wylał z beczki benzynę, potarł zapałkę i rzucił ją na stos gałęzi i klamotów. Płomień buchnął raptownie. Jeszcze chwila, a dotknie beczki z benzyną. Piotr krzyknął, ile miał siły: - Stary! Uważać, zasadzka, uważać! Są za wami i od północy, uwa...!!! Cofnął się błyskawicznie przed rosnącym słupem ognia. Przeskoczył linię ognia z tej strony, gdzie był jeszcze słaby, wpadł w jakiś wykrot... Przed nim stała ściana płomieni, ruchoma, złota i czerwonawa, zwijająca się setkami węży, tryskająca iskrami, sycząca i trzeszcząca. Po sekundzie powietrzem szarpnął wybuch, to beczka wyleciała w powietrze, po niej gruchnęły eksplozje porzuconych granatów i amunicji. Swąd spalenizny, smród płonącej benzyny niemal już dusiły chłopca. Ale bał się ruszyć, bo nieprzyjaciele byli w pobliżu, na razie z pewnością zaskoczeni i przerażeni, ale przecież lada chwila należało się liczyć z jakąś reakcją z ich strony. Było jasno, tak jasno, że Piegowaty widział wszystko dokoła, ale sam mógł być też od razu zauważony. Tymczasem z drugiej - strony zbocza zaterkotały karabiny maszynowe i salwy ręcznej broni. Widocznie na Starego nacierali idący za nim dywersanci. Piotr zrozumiał, iż strzały, które słyszał w obozie, były manewrem jakiejś małej grupki, która markowała obronę obozu, by tym bardziej wciągnąć Starego i jego ludzi na sam szczyt góry i tam ich całkowicie okrążyć. Ten plan został pokrzyżowany. Dywersyjna grupa, oczekująca na właściwy moment, na północno-zachodnich stokach, nie mogła się przedzierać przez płonący obóz, a nie chciała zapewne próbować ryzykownego obchodzenia góry. Tymczasem na drugim zboczu trwała zażarta bitwa, świadcząca o tym, że Stary, ostrzeżony w porę pożarem i krzykiem Piotra, nie dał się całkowicie zaskoczyć. Piegowaty nie czuł jednak wcale dumy. Teraz, gdy dokonał swego, gdy udowodnił samemu sobie, że miał rację biegnąc nocą tu, do lasu, miał jedynie ochotę na długi, nieprzerwany sen, na powrót do domu, na wydostanie się zdrowo i cało z tego cuchnącego pożaru, dławiącego gardło i wyciskającego łzy z oczu. Ale na to się właśnie nie zanosiło. Krzaki opodal Piotra poruszyły się, wyjrzał zza nich jakiś niemiecki żołnierz w mundurze SS, rozejrzał się, dał ręką znak innym i z rozmaitych kryjówek i jam zaczęli się wygrzebywać dywersanci. Pożar trochę zmalał, więc widocznie doszli do wniosku, że mogą się przedostać tuż koło ognia, przy samym obozie, tak aby przyjść swoim z pomocą. Odgłosy strzelaniny troszkę się oddaliły, co oznaczało chyba, że Staremu udało się przeciwników odrzucić, a teraz zaczyna za nimi pościg, prowadząc walkę w ruchu. Dotarcie z odsieczą tej grupy dywersantów, możliwe przy słabnącym teraz ogniu, przekreślałoby w pewnym stopniu akcję Piotra. Cały jego trud i wysiłek, całe ryzyko - poszłoby na marne. Chłopiec poczuł przypływ gniewu, a z nim i energii. Żałował, że nie wziął z obozowiska broni, ale teraz nie było już o czym myśleć; wszystko spłonęło. Dywersanci gęsiego, ostrożnie włazili na szczyt, mijali coraz niższą ścianę ognia, przeciskając się między nią a barierą krzaków i drzew, po których zresztą już także zaczynały pełgać wężyki ognia, rozpalając się na gałęziach w małe płomyki. Pożar, gasnący w samym obozowisku, przerzucał się powoli na okoliczny las. Chcąc zaatakować grupę Starego, musieli się spieszyć, by nowa przegroda ognia nie uniemożliwiła im tego posunięcia. Piotr doczekał, aż ostatni z dywersantów przebrnie koło obozu, odliczył jeszcze kilka minut i ruszył sam ich śladem. Starał się trzymać w takiej odległości, by odblaski ognia nie ujawniły jego obecności wrogom. Znając teren dawał sobie dobrze radę, a przyzwyczajony do chodzenia jak kot, nocą i dniem, niewiele robił hałasu. Zresztą odgłosy bitwy, choć dość dalekie, i tak zagłuszały jego kroki. Wrogowie posuwali się coraz prędzej i coraz szybciej postępował za nimi Piegowaty. Teren był pofałdowany, wzniesienie szło za wzniesieniem, las zmieniał swoje oblicze, coraz więcej było drzew liściastych, dębów i buków; stały one jak kolumny, nie dając jednak tej osłony, jaką tworzy sosnowy i świerkowy bór. Na szczęście pagórki i pagóry osłaniały chłopca. Tak dotarli w pobliże polany, na której właśnie trwała zacięta walka. Jak Piotr się zorientował, dowodzili akcją esesmani. Zaatakowali wprost z marszu polskie zgrupowanie, uderzając z impetem na jego tyły. Stary był na to przygotowany, choćby częściowo, bo przecież Piotr ostrzegł go o obecności nieprzyjaciół także na północnym stoku góry. Czy jednak nie sądził, że mogą oni przedrzeć się tak szybko na pomoc swoim kompanom, czy też nie w pełni uchwycił słowa ostrzeżenia lub może w ferworze walki zapomniał o nich, dość że szarżującym dywersantom udało się najpierw zepchnąć, a potem rozerwać polskie linie. Piotr, spoglądając na przebieg wydarzeń, zaciskał zęby, żeby nie krzyczeć. Na polanie rzedła już noc i stawało się powoli widno. Gasnący w oddali pożar rozjaśniał jeszcze cały teren i wydobywał z mroku sylwetki walczących ludzi. Doświadczony w konspiracyjnej walce i w akcjach przeciwko dywersantom na wschodzie kraju, Stary usiłował zapobiec panice. Piotr widział, jak zwierały się szeregi polskie, jak rozkaz dowódcy uformował z nich klin, mający się przedrzeć przez linie nieprzyjaciela. Ale miał Stary w swoim oddziale młodych żołnierzy, ostatnio zmobilizowanych do służby, żołnierzy na pewno dzielnych, lecz niedostatecznie jeszcze przeszkolonych i przygotowanych do nagłych zmian w sytuacji bitewnej. Stąd jakiś niepokój w ich poruszeniach, niezupełna składność działania, co natychmiast wykorzystywał wróg. Wróg tym bardziej bezwzględny, że przecież sam już osaczony, sam tracący wiarę w możność przetrwania, czujący nad sobą ostateczny wyrok. Ale właśnie ta sytuacja dodawała dywersantom determinacji i wściekłości. Szala zwycięstwa zaczęła się przechylać na ich stronę. W polskie szeregi zakradł się popłoch. Obserwował to z cypla wybrzuszenia górskiego sztab dywersantów. Piotr, ukryty w pobliżu, dostrzegł tę grupkę oficerów niemieckich i innych, widział, że to od niej biegną polecenia i rozkazy. Dojrzał też człowieka z brodą, w krótkim kożuszku, i rozpoznał w nim Bernhardta. Należał on najwidoczniej do ścisłego dowództwa oddziału wilkołaków. - O rany! Żebym miał broń! - westchnął chłopiec, ale cóż, kazano mu „zakończyć” wojnę, i oto teraz, pomimo wszystkich starań, musi oglądać klęskę swoich. Wtem jęknął. Na jego oczach Niemcy uderzyli raptownie w grupkę Polaków, wśród których znajdował się Stary. Polacy bronili się zażarcie, ale odcięci od pozostałych skazani byli tylko na śmierć lub poddanie się. Radosny krzyk doleciał od strony, gdzie stało nieprzyjacielskie dowództwo. Stary musiał wpaść w ich ręce. Żywy albo umarły. Piotr przymknął na chwilę oczy, ale zaraz je otworzył, bo przecież należało teraz działać, nie czekając już na dalszy bieg wypadków. Zresztą, wydawał się on oczywisty. Polacy, pozbawieni dowódcy, przedzierali się w las, ostrzeliwując się gorączkowo. Z miejsca dowodzenia dywersantów wszyscy prawie zbiegli w dół, ku polanie. Pozostał tam tylko jeden człowiek. Piotr podjął decyzję natychmiast. Nie było czasu na zwłokę. Po krótkim marszu, nie zauważony, znalazł się za plecami szczupłego chuderlawego Niemca. Urwawszy po drodze grubą gałąź, dosunął ją do grzbietu esesmana i groźnie szepnął: - Nie odwracać się, ręce do góry! Niemiec zadrżał. Piotr zacisnął mu dłoń na ustach, rozbroił i kazał szybko biec przed sobą. Esesman wykonał potulnie rozkaz, bo przecież w jego sytuacji chwilowe zwycięstwo dywersantów nad grupą Polaków nie miało znaczenia. Piotr popychał Niemca bezustannie, zmuszał do ciągłego biegu, nie pozwalał wypocząć ani na chwilę, sam, wskutek ogromnego napięcia nerwowego, nie odczuwając żadnego zmęczenia. Stracił też poczucie czasu i zdziwił się, że słońce, blade, zamglone, wyszło już na niebo. Nie wiedział, jak długo tak biegli. Nagle las urwał się i Piotr spostrzegł przed sobą zabudowania osady. Ludzie przechodzący drogą oglądali się zdumieni, z okien wychylały się ciekawe twarze kobiet. Piotr na nic nie zważał. Dobiegł z jeńcem do posterunku MO. Tam aż się zakotłowało. Wzięto Niemca pod straż, a Piotra połączono zaraz telefonicznie z Kielcami. Milicjant kręcił korbką, spoglądając w niemym zdziwieniu na chłopca, wreszcie zatrzeszczało i zagwizdało w polowym aparacie, i po tamtej stronie rozległ się znajomy głos, który Piotr poznał, mimo że słuchawka znajdowała się ciągle w ręce milicjanta. Wyrwał ją niemal, krzyknął: - Maciek, Stary rozbity... Bernhardt... Głos Maćka po tamtej stronie był spokojny: - Już wiem, szkoda, że nie czekał... Tak, przyjeżdżaj natychmiast. Z jeńcem? Masz jeńca? Bierzcie go, i do mnie! Ściągnięto ze spółdzielni spożywców samochód półciężarowy, bo posterunek oprócz rowerów nie miał innego sprzętu transportowego, i po godzinie byli już w mieście. Maciek przywitał Piotra ze ściągniętą, pochmurną twarzą, rzucił okiem na Niemca i spytał: - Stary...? - Nie widziałem dokładnie, czy był żywy... - Mów po kolei, wszystko, jak było. Piotr szybko, ale nie opuszczając najdrobniejszego szczegółu, opowiedział o wszystkim. Następnie Maciek zaczął w osobnym pokoju wypytywać jeńca. Kiedy wrócił, oparł dłoń na ramieniu Piotra i rzekł: - Złapałeś grubszą ich rybę, Piegowaty... - Nie uśmiechał się. Był surowy. Zamyślony. Po sekundzie spytał Piotra: - Zmęczony? - Trochę... - My ruszamy zaraz. Znamy już z zeznań esesmana rozkład obozowisk i powinniśmy ich nad wieczorem zaskoczyć. - Weźmiecie mnie? Maciek popatrzył na Piotra i powiedział: - Weźmiemy. Tylko musisz najpierw coś zjeść, przespać się trochę i zawiadomić rodziców Magdy i ją samą, że żyjesz. Szwadrony konne, które mogą się bardzo przydać w terenie, wyruszą już teraz. Piechota pojedzie przed wieczorem ciężarówkami, a z nią nasze dwie pancerki... Więcej nie mamy... Ty zabierzesz się z piechotą. Idź do sąsiedniego pokoju, tam jest umywalka, kanapka, obmyj się, zaraz ci każę coś przynieść do jedzenia, i połóż się spać. A Magdę ja już zawiadomię. Przed wymarszem obudzą cię, nie bój się. Dostrzegł coś w spojrzeniu chłopca, bo po raz pierwszy uśmiech zagościł na twarzy Maćka i padło zapewnienie: - No, wiem, wiem, chciałbyś konno, tak? Będzie dla ciebie koń... Już się o to Zagłoba postara, frontowy towarzyszu! Piotr spał tak twardo, bez majaków i koszmarów, że dobudzono go z trudem. Zdziwił się, widząc pusty pokój ze stołem i krzesłem tylko, wąską kanapką, na której leżał, żarówkę nie osłoniętą żadnym kloszem. Wtem jego wzrok padł na czarny błyszczący przedmiot, leżący na stole. To był zdobyczny maszynowy pistolet, który Piotr zostawił w pokoju Maćka. Na broni znajdowała się mała kartka z napisem: Nie zabijaj! Strzelaj tylko w razie ostatecznego zagrożenia życia twojego lub sąsiada! Poznał pismo Maćka. Pomyślał, że przecież nie pragnie zabijania, że nawet potrzeba wyrównania rachunków za doznane własne i cudze krzywdy, potrzeba, którą odczuwał czasami boleśnie i okrutnie, nie kojarzyła się z zabijaniem człowieka na zimne, z satysfakcją. Nie, tego nie odczuwał nigdy, chociaż nieraz musiał strzelać i walczyć. Więcej wiary w siebie dawało mu podejście przeciwnika, znalezienie przeciw niemu sprytnego fortelu, pobicie go rozumem niż widok jego śmierci, krwi... Ale i walka, i fortele ale były dla Piotra przygodą czy awanturą, lecz po prostu obowiązkiem, od którego nie chciał i nie potrafił się odżegnać. Zszedł szybko na dół, przed gmachem stały samochody ciężarowe nakryte grubymi zielonkawymi plandekami. Czyjeś ręce wciągnęły Piotra ponad klapą do środka i znajomy głos powiedział: - Jak się masz? I ja z tobą znowu, Piegowaty... Po śpiewnym akcencie poznał Piotr Fiedię, przyjaciela i kompana Żeni, który zginał. - To ty piechotą? - Ot, tobie dla towarzystwa, u Zagłoby się na konie przesiądziemy. - Myślałem, żeś pojechał do Rosji... - A pojadę, pojadę, ojciec czeka, siostra. Tylko matka zabita... No, ale na razie przystał ja do waszego wojska, bo potrzeba doświadczonych żołnierzy, i pomagam... A Żeni żal... Zamilkli. Fiedia kurzył machorkowego, inni także palili, ale panowało poważne, ciche skupienie. Jechali jakąś wyboistą drogą, mijali wsie, las szedł im na spotkanie. Jeszcze tylko przedudniły ciężarówki przez jakiś przejazd i stanęły. Z zewnątrz doszły ciche rozkazy. Piotr wyskoczył za Fiedią i wpadł od razu na Zagłobę. Stary druh wyszczuplał trochę ostatnio i lekko się przygarbił. Nosił teraz długi kawaleryjski szynel, gwiazdki oficerskie na naramiennikach, polową rogatywkę. - Witaj, Piegowaty, witaj szczęście moje! - zawołał. - Patrzże, jaki to los starego człowieka! Zamiast w domu pod pierzyną siedzieć i wolnością się radować, ciągle jeszcze trzeba za tymi hyclami po lasach gonić i to bez nadziei, żeby przy nich uczciwy jakiś trunek można było znaleźć, bo oni, wściekłe sieroty himmlerrowskie, suche ścierwo żrą, wodą popijają i na nowego jakiegoś wodza czekają! Ale nie doczekają się!. Mnie zobaczą! Nie będzie wodzów! A ci, co się do nich dołączyli, poznają Zagłobę!... Tam twój koń czeka... - dorzucił po chwili, wskazując miejsce, gdzie na koński grzbiet wskakiwał już Fiedia. - Broń masz? A masz! Ty zawsze jakoś broń wytrzaśniesz! Jeżeli ciebie Rzeczpospolita nie zrobi kiedyś generalnym kwatermistrzem albo zbrojmistrzem Polskiego Wojska, to ja jestem kiep! Trębacz cichutko obwieścił wsiadanego i grupa jeźdźców kłusem puściła się w las. - Tu - mówił Zagłoba do jadącego obok Piotra - droga dobra, bita. Główny szlak tędy wiedzie do obozu dywersantów. Kwaterują w spalonej wsi... Niemcy ją spalili w czasie okupacji i to nieszczęsne pogorzelisko musi jeszcze teraz im i ich kumplom służyć. Ale i nie na długo! My do samej wsi nie dotrzemy. Tam uderzy piechota... My dokończymy...! Po niecałej godzinie jazdy oddział stanął, żołnierze zeskoczyli z koni, odprowadzili je na bok, nieco w las, pilnując, by nie chrapały i nie parskały. Zagłoba stał z grupką starszyzny na drodze, wyglądając pilnie łącznika. - Jest, jest! - zaszeptano i z mroku wyłonił się jeździec meldując coś brodaczowi. Potem zawrócił konia, spiął go i pogalopował z powrotem. - A pancerki na szosie załatwią resztę - uśmiechnął się Zagłoba i zapytał Rosjanina: - Ty, Fiedia; nie masz no czego w manierce, bo jak zawsze przed bojem w gardle zasycha. Za młodych lat, pamiętam, gardło miałem odporniejsze, takie jak ten oto mój wnuk, Piegowaty. Wtenczas tom i zwykłą wodę mógł użyć do przepłukania gardzieli... Znowu przypadł łącznik z rozkazami. Oddział przesunięto pół kilometra do przodu i nie pozwolono już zsiadać z koni. Zaraz miała się zacząć bitwa. Podobno dywersanci otrzymali posiłki w postaci innych grup, pozostałości po rozbitych jeszcze w styczniu hitlerowskich oddziałach, które przetrwały kilka miesięcy w lasach dzięki pomocy band ukraińskich i polskich faszystów. Mieli też parę działek. - Dobry gospodarz z Maćka, on wszystko najpierw sprawdzi, ustali, sam teren starcia wyznaczy i tak dokładnie, że potem już tylko kolejno każdy swoje robi. To głowa, panowie, głowa stratega. Odważny piekielnie, ale rozwaga zapał mu chłodzi i do nieostrożności nie dopuszcza. Szkoda, wielka szkoda, że Stary sam do lasu ruszył. Doskonały z niego był konspirator, partyzant też niezgorszy, ponoć w Lubelskiem bandy niemieckie i ukraińskie rozbijał, jak chciał... Ale sił tu miał za mało i niesprawny to jeszcze żołnierz bił się przy nim... Obyśmy go tylko odnaleźli żywego! - Uwaga! - zawołał. - Szwaadron! Szaable w dłoń!: Zachrzęściło, a naprzeciw temu groźnemu chrzęstowi przybiegł z niedaleka gromki krzyk: - Huraaa!! - Nasi uderzyli! - ucieszył się Zagłoba. Istotnie, serie broni maszynowej i ręcznej wypełniły cały las, rozjaśniło się też, widać walczący podpalili resztki domów czy pobudowane przez dywersantów szałasy. Droga stawała się wyraźna, a palba coraz bliższa. Nagle zza zakrętu wyłoniły się pierwsze sylwetki nieprzyjaciół, biegnących w popłochu. - Maaarsz! - zakomenderował Zagłoba i pierwszy spiął konia, za nim cały oddział, przechodząc od razu w pęd. Tak zwarli się z wrogami. Położyli łanem pierwsze szeregi, w następnych zaczęli siekaninę. Aż rozbiwszy zupełnie grupę, zaszarżowali na główne siły, wycofujące się pod naporem piechoty Maćka. Gnali drogą, dywersanci padali jeden na drugiego, z przeciwnej strony nadjeżdżał w galopie drugi szwadron, pod osobistym dowództwem Maćka. Nieprzyjaciel kręcił się, usiłował pojedynczo lub małymi gromadkami czmychać w las, ale tam znowu czekali rozstawieni piechurzy. Piotr za Zagłobą i Fiedią wpadł w porujnowane opłotki wsi. Tu jeszcze broniły się odcięte od siebie grupki nieprzyjaciół. Wspierali plecy o na poły obalone kominy spalonych domów, ostrzeliwali się atakującej piechocie, gryząc pociskami jak rozwścieczone osy. Piotr przez moment przypomniał sobie inną bitwę, także we wsi, także wśród lasów. I miał wrażenie, że to trwa ciągle ta sama. Ale przecież wtedy Niemcy byli panami tego kraju, przyszli ukarać ludność, a on, Piotr, szedł tej wsi na ratunek... Tutaj nie ma już ludzkiego życia. Są tylko zbrodniarze broniący się przed ostateczną karą... Nagle Piotr szarpnął koniem, postawił go gwałtownie na tylne nogi... Przed nim, do suchego, sczerniałego kikuta drzewa przywiązany był jakiś człowiek, mężczyzna, z zamkniętymi oczami... Piegowaty poznał po chwili Starego. Za Piotrem nadjechał Zagłoba. Ujrzał nieszczęsnego, jęknął: Jezus, Maria! Zeskoczył z konia, szablą przeciął sznury i z pomocą Piotra, mrucząc coś przez zaciśnięte wargi bez przerwy, ułożył Starego na ziemi i pochylił się nad nim. - On żyje! - krzyknął do nadbiegających żołnierzy. - Zabierzcie go do wozów! Po czym bez słowa znalazł się znowu na koniu, machnął ręką na podjeżdżającego Fiedię i wraz z Piotrem ruszył ku największej, broniącej się jeszcze kupie nieprzyjaciół. Wpadł w sam jej środek, tnąc dokoła z nieludzką wprost siłą, jakby zdjęty szaleństwem. Jego koń także jakby oszalał, gryzł, wierzgał, kopał wrogów, a tuż za przerażającym brodaczem postępował Fiedia z Piotrem. Już, już zdawało się, że przeciwnik zacznie błagać o litość, już podnosiły się w górę niektóre ręce, gdy zza pobliskiego wzgórza wybiegł mężczyzna w kożuszku z okrzykiem: - Vorwarts! Vorwarts! - Bernhardt! - krzyknął Piotr i w tym momencie poczuł piekący ból na policzku. Kątem oka zobaczył, jak z konia wali się na ziemię zraniony Fiedia. Bernhardt z pistoletem maszynowym w ręku strzelał bez przerwy. I wtedy Piotr, nie pamiętając już o niczym, spiął konia do wariackiego skoku. Koń rzucił się do przodu, runął przednimi kopytami wprost na piersi Niemca, obalił go, ten jednak zdołał jeszcze raz wystrzelić i pod Piotrem koń padł na śnieg, ciężko chrapiąc. Ale już był przy nim Zagłoba, a za nim inni kawalerzyści, pochwycili oni dywersanta, nim jeszcze chłopiec wydobył się spod zabitego zwierzęcia. I tak skończyła się ta bitwa. Żołnierze ściągali na drogę. Szeregiem prowadzona jeńców. Wsparci na ramionach towarzyszy szli w żołnierskim pochodzie lżej ranni, na wozach jechali bardziej poszkodowani, a wśród nich Stary i Fiedia... Ten ostatni był już całkiem przytomny, poszukał wzrokiem Piotra i uśmiechnął się do niego. EPILOG Wiele jeszcze było bitew z niedobitkami faszystów tu w kraju i na Dalekim Wschodzie, nim wojna światowa dobiegła końca, nim nad Polską i Europą, nad całym światem zapanował prawdziwy spokój i pokój, nim nad murami zrujnowanych polskich miast pojawiły się kolorowe girlandy sztucznych ogni i smugi reflektorów, po raz pierwszy od lat oznajmiające nie trwogę, lecz radość, po raz pierwszy sławiące narodowe święto - 22 Lipca. Padło jeszcze jednak wiele tysięcy ludzi, by zwycięstwo nad cieniami Hitlera i jego Rzeszy było zupełne. I by w pewien piękny dzień lipcowy Piegowaty, stojąc obok Magdy, mógł wysłuchać rozkazu dziennego, cytującego jego imię, a także Apelu Zwycięstwa. Apelu, który głosił, że pokój to nie wszystko, że trzeba umieć ten pokój utrwalić i wykorzystać dla dobra wszystkich ludzi. I że zwycięstwo to nie tylko radość, ale również obowiązek, by lekkomyślnie skutków tego zwycięstwa nie zaprzepaścić. Gdy piszę ostatnie zdania tej powieści, pozostali przy życiu bohaterowie biorą jeszcze udział w bitwach toczonych na froncie wewnętrznym. Nie wiem, jak się potoczą ich dalsze, już naprawdę powojenne losy. Szczerze mówiąc, nie jestem też pewien, czy cało wyjdą wszyscy z tych miesięcy, jakie dzielą ich od owego dnia lipcowego. Wiem tylko, że Piotr i Magda skończą szkołę, że zaczną studiować, że będą dobrymi ludźmi, uczciwymi obywatelami... Tyle wiem, tyle mogę powiedzieć, prosząc czytelników o chwilę zadumy nad losami ich rówieśników z czasów wojny, a także nad tym, co im zawdzięczają. Bo przecież i Piotr, i Magda, a także inni chłopcy i dziewczęta z tej książki, istnieli i walczyli naprawdę. Może tylko inaczej się nazywali, inaczej wyglądali... Im należy się nasze wspomnienie, nasz podziw i nasza wdzięczność.