10165

Szczegóły
Tytuł 10165
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10165 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10165 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10165 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Irena Jurgielewiczowa Niespokojne godziny Lektura szkolna klasa 11 PORANEK Oto Kasia. Siedzi w pociągu przy oknie. W przedziale gęsty mrok, pasażerowie drzemią. Kiedy wagon z hukiem wjeżdża na zwrotnice lub stukot kół gwałtownie zmienia rytm, poruszają się niepewnie, to jedna, to druga głowa unosi się, zgięte ramiona prostują. Potem zapadają w sen znowu. Czas podróży nie ma dla nich znaczenia, ważne będzie dopiero to, co się stanie, kiedy dojadą. Dla Kasi czas podróży ma znaczenie ogromne, jest szczelnie Wypełniony: marzeniami i rozrachunkiem. To ostatnie — wbrew woli i chęciom. Na szczęście, odcinek drogi, którą pociąg teraz przemierza, nie jest zelektryfikowany i za szybą lecą iskry. Nadlatują gromadami, w pośpiechu, zasłaniają ciemność świecącą siecią, znikają i nic oprócz zgęszczenia zaokiennej nocy nie świadczy, że były. Potem nadlatuje iskra pojedyncza, wielka i jaskrawa, i zaraz znowu od dołu i od góry całe ich snopy. Rzedną, porządkują się, są liniami świetlnego telegrafu, który wysyła w świat pilne depesze; najpilniejsza z nich jest do niej, do Kasi. Nie rozszyfruje się jej słów, nie odkryje się, przez kogo została nadana, wiadomo tylko, o czym mówi. O przyszłości. O ludziach, których się spotka, i o zrodzonych z tych spotkań przyjaźniach, o drogach, którymi będzie się szło, mając przed oczami daleki horyzont, o sprawach, które zwiążą i wydobędą na jaw dodrą wolę i wszystkie siły, o uczuciach, których pragnie się doznać, bo choć nieznana jest jeszcze ich natura, to już się wie, że nie ma bez nich prawdziwego życia. O świecie, ogromnym i wspaniałym, w którym trzeba znaleźć swoje własne, dobre miejsce. To będzie piękne, ta przyszłość. Dlaczegóż miałaby być inna, jeżeli zbuduje się ją własnymi rękami? Zły los, przykre niespodzianki i zawody są dla innych, dla tych, którzy nie umieją dokonać właściwego wyboru, nie wiedzą, czego chcą. Dobrze jest więc patrzeć w lecące iskry. Nie, nie tak. Dobrze byłoby w nie patrzeć, gdyby... Mama była smutna, jak wyjeżdżałam. Starała się to ukryć, zatrzeć wrażenie dziwnej rozmowy, która Kasię tak wzburzyła. Nie w pełni się to udawało, do końca był między nimi cień, coś, co dzieliło. Szkoda. Iskier jest teraz mniej, pojaśniały, jakby mniej się żarzą. A może tło się zmieniło? Tak, zmieniło się, jes-t granatowe, nabrało przejrzystości, nie przylega do szyby tak dokładnie, jak przedtem. Czyżby świtało? W przedziale ciągle ta sama duszna ciemność, ludzie śpią. Świta, świta na pewno. Kasia czuje wzruszenie, niewiele razy w życiu przeżywała świadomie ten tajemniczy czas, kiedy noc stoi jeszcze nad ziemią, ale już się wie, że słabnie, że jeszcze trochę, a świat się odsłoni, będzie znowu wiadomy, trójwymiarowy. Trzeba się przyjrzeć, jak to się dzieje, jak to jest. Iskry pobladły jeszcze bardziej, za oknem niebiesko, zarośla przy torach wynurzają się i nikną jak zjawy. Stukot kół staje się nerwowy, pociąg zwiększa szybkość, jakby wobec rodzącego się dnia dotarcie do celu nabrało nowego znaczenia. Zatacza łuk, wagon pochyla się, w całym ciele coś jak strach, a równocześnie dobrze, że tak pędzi, że tak z najlepszą wolą i ufnością śpieszy się do tego, co niedługo ma nastąpić. Za dwie godziny będę w Warszawie. W Warszawie! Zęby tylko nie rozminąć się z Hanką na peronie. Gwiżdże. Długo, przejmująco, jakby się skarżył. Nie, jakby wołał kogoś, kto został daleko, daleko, smutny i zagubiony w tej rozwartej przestrzeni. Nic się na to nie poradzi, nie można nic poradzić, a jednak się woła. Spojrzenie mamy, kiedy wczoraj wróciła do domu. Od samego progu. Nie zdjęła palta, stoi i patrzy na otwartą walizkę, jakby nie mogła rozpoznać, co to za przedmiot. — Pakuję się! — mówi wesoło Kasia, mama myśli pewno o czymś swoim, o bibliotece; niech się oderwie, niech uczestniczy w tym, co tutaj, w tych przygotowaniach. — Przecież dzisiaj jadę! — śmieje się Kasia. — Zapomniałaś? Matka wolno zdejmuje palto, potem kapelusz. — Nie, nie zapomniałam. Wiesza szalik, rękawiczki chowa do kieszeni, zazwyczaj nie jest taka systematyczna. I nie kładzie rąk na kaloryferze. Przechodzi przez pokój, wymijając pantofle, rozrzucone na podłodze koło walizki. Kasia nie spuszcza Z niej oczu, wierzy jeszcze, że to tylko taka niedobra chwila, że to zaraz minie, musi minąć. — Mamo?... — Co? Chłodne słówko, które tylko z pozoru jest pytaniem, mama nie oczekuje na nie odpowiedzi, nie wyczuwa wcale jej, Kasi, przykrego zaskoczenia. A może nie chce wyczuć? Dlaczego? Ostatnio często jest nieswoja, to zrozumiałe, ale dzisiaj, dzisiaj, tego ostatniego popołudnia, nie powinno tak być, pakowanie się to już wstęp do podróży, wstęp, w którym gorący udział mamy rozumie się sam przez się, nigdy inaczej nie było. — Mamo! — okrzyk jest próbą przywołania matki do rzeczywistości. Nieudaną. — Ojciec już wrócił? — pyta mama, ciągle z tym samym wyrazem twarzy. — Tak. Wyszedł na chwilę, zaraz będzie. — Adaś jest? — Skąd! — odpowiada wzgardliwie Kasia i wzrusza ramionami. Wie, że mama nie lubi takiego tonu i gestu, ale nie chce go sobie odmówić, jest rozgoryczona. — Odrobił lekcje? — Nie mam pojęcia. Milczenie. Kasia podnosi oczy, usta matki drżą, jak zawsze, kiedy dozna przykrości. Kasia czuje gwałtowny żal nie tylko za matkę, że coś jej jest, i za siebie, za siebie także!... mama nie powinna jej psuć dzisiejszego dnia! Niebo oddzieliło się od ziemi, stoi nad burymi polami, szare i bez blasku. Chłopskie zagrody, opustoszałe, nieme, jakby nikt w nich nie mieszkał. Koło toru domek dróżnika, lampy się jeszcze palą. Dlaczego lampy, które się palą o świcie, są takie smutne? A jeżeli Hanka nie dostała depeszy? W razie czego i tak sobie poradzę. Ulica Piękna jest w śródmieściu, zapytam kogoś, jak się tam jedzie. Ale chciałabym, żeby Hanka była na dworcu, chciałabym! — Nie wiem, czy Hanka się ciebie spodziewa. Pisałam do niej, co u nas zaszło. — Oczywiście, że się spodziewa, przecież wysłałam depeszę. Tatko dał mi pieniądze, jak tylko wrócił z biura. — Ach, no tak... Słowa mają oznaczać, że skoro ojciec tak zdecydował, to nie ma o czym mówić, wszystko w porządku. Ale czuje się, że naprawdę mama myśli inaczej, że teraz nie tylko do Kasi ma żal, do ojca także. — Tatko strasznie się cieszy, że jadę! — mówi Kasia z intencją, broniąc swego sojusznika. — Tatku, daj forsę, lecę na pocztę nadać depeszę. — Mowy nie ma. — Oszalałeś? Ojciec marszczy brwi, niby to się gniewa za takie zuchwalstwo. Ale lubi to, lubi! Zaraz się uśmiechnie, o już... — Nie dam żadnej „forsy”, dopóki nie złożysz tu przede mną uroczystej przysięgi. — Jakiej? — Pierwsza kartka — zaraz po przyjeździe. — Dobra! Przysięgam. — I potem — codziennie. — Codziennie?... Słowo daję, że przesadzasz! — I żadne takie: „Pozdrowienia z Warszawy, całuję was sto tysięcy razy”. Chcę wiedzieć, co oglądasz i co robisz. — Uf! Ale niech będzie — zgodziła się wielkodusznie. — Daj prędko, bo mi zamkną pocztę. — Plan zapakowałaś? — Wiadomo. Och, tatku, jak ja się cieszę! — Ja też. — Jak serdecznie tatko przygarnął ją ramieniem! — Idź już, masz dwadzieścia minut. — Obiecałam mu, że codziennie będę wysyłać kartkę — mówi Kasia do matki, jeszcze raz szukając pojednania. — Codziennie! Mama próbuje się uśmiechnąć, pierwszy raz od chwili, kiedy weszła. Czuje się ulgę, za słabą jednak, by na niej poprzestać. — Mamo! — Cieszę się, że będziesz z Hanką... To unik, odwrócenie uwagi, mama wie dobrze, o co chodzi. Nie ma chęci na zasadniczą rozmowę, w ogóle ich nie lubi, woli, żeby się domyślić samemu. Dzisiaj jednak Kasia nie ustąpi, chce mieć spokój i czyste sumienie, wszystko powinno być wyjaśnione porządnie i do końca. — Ale w ogóle... to się nie cieszysz, że jadę, prawda? — Kochanie... Czy nie lepiej zająć się pakowaniem? — Przecież to wy wszystko z Hanką ułożyliście! — przypomina Kasia. — Nie tylko tatko, ty także. Mama odwraca głowę, nie dość szybko, żeby nie zauważyć drżenia ust. Mówi cicho, z wyraźnym przymusem: — Dużo się od tej pory zmieniło. — Nie z mojej winy. Cisza, a potem dziwne pytanie, które z punktu budzi wzburzenie: — Uważasz, że to jest decydujące?... — Naturalnie! — odkrzyknęła wtedy matce. — Naturalnie! — powiedziała jeszcze raz, z głębokim przekonaniem. A jednak pytanie brzmi tak, jakby nadal wymagało odpowiedzi, i Kasia jej udziela, coraz pełniejszej, coraz lepiej uzbrojonej w argumenty. Dlaczego mam ponosić konsekwencję tego, co zrobił Adam? — mówi do matki bezgłośnie, patrząc w zasnutą szarym świtem szybę. — Dlaczego? Cieszyłam się na ten wyjazd od trzech miesięcy! Tatko uważa, że mi się należy, że zasłużyłam... Jestem w zupełnym porządku! „Uważasz, że to jest decydujące?”... — powtarza pytanie matka. Ach, mamo! — myśli Kasia ze znużeniem. — Nie można tak, wcale ciebie nie rozumiem. — No i zrobił się nam dzień. Drgnęła zaskoczona. To ten stary kolejarz. Spał cały czas z głową w powieszonym na haku płaszczu, a teraz wysunął się z tego namiotu i mruży zaczerwienione oczy. Do świadomości Kasi dotarło słówko „nam” i jęło szerzyć przyjemne ciepło, którego zawsze doznawała poczuwszy łączność z ludźmi. Ze znużonej rozważaniami pamięci wydobył się uśmiech mamy i jej dobrotliwe słowa: „Nie trap się już, córuś...” Tak zakończyła się ich rozmowa. Kasia poweselała. — Ale nie ma słońca — odezwała się do kolejarza. — Będzie — osądził optymistycznie, popatrzywszy w okno. — Chmury się dzielą. W żółtej, mętnej jasności, która z wolna nasycała niebo, tworzyły się świecące, poziome smugi. Kasia wstała, i oparłszy się o podokienny drążek, spoglądała z uwagą ku porannemu dziwowisku. „No i zaczął się nam dzień” — powtórzyła w myśli. Zaczął się dzień piątego kwietnia. Wracam piętnastego. Pełne dziesięć dni w Warszawie. W Warszawie! Smugi na niebie paliły się coraz jaskrawiej. Czekała w napięciu, jak rzecz rozegra się dalej, i nagle przymknęła powieki: w rozjarzoną szczelinę wpłynęło czyste oko słońca. Kiedy oślepienie minęło, krajobraz lśnił jak przetarty politurą. Wyskoczyła spomiędzy ciemnych bruzd zieleń ozimin, witki na wierzbach poczerwieniały, kaczeńce, dopiero co smutnie moknące w sinej wodzie, wesołe teraz i zdrowe. Niedawno takie same kaczeńce na podmiejskich łąkach, w czasie pierwszego wiosennego spaceru, zaraz po szkole... Nogi przemoczone, chłodno, ale taki wspaniały wiatr, taka wiosna, poszłoby się na koniec świata. I co chwila śmiech. Tak, było wesoło, nie miałam jeszcze czego się wstydzić... „Ach, nie myśl o tym! — nakazała sobie szybko. — Nie myśl!” Słońca już nie ma, jest wielka szara chmura. Wpłynęła niepostrzeżenie między niebo i ziemię, szerzy się podstępnie, wygaszając światło. Nad polami zawisa bury mrok. — Śnieg będzie padał — mówi kolejarz. Ciężkie nieregularne płatki. Przez chwilę rzadkie, jak porywane przez wiatr skrawki papieru, i zaraz fala za falą białej, przesłaniającej wszystko zawieruchy. — Zrobiła się zima — uśmiecha się do Kasi stary człowiek. — Co robić. Kwiecień plecień, wiadomo. A oto Janusz. Terkotanie budzika i choć oczy jeszcze zamknięte, od razu gotowa, ostra myśl: nie chcę, nie chcę, żeby zaczynał się ten dzień. Głowa odwraca się ku ścianie. — Wstawaj — mówi ojciec przechodząc przez pokój. Trzeba wstać, nic nie pomoże. Nic. O, jak ciemno, sprzęty pogrążone w mętnej zawiesinie, po kątach mroczno, tylko na suficie białość. Czyżby śnieg? Tak, śnieg. Chmury, które nad dalekimi polami zasłoniły z nagła jaskrawość słońca i osypały pociąg burzliwą zamiecią, są teraz nad Warszawą. W zamkniętej dla wiatrów małej uliczce na zapleczu Nowego Światu, którą stojący już przy oknie Janusz ma przed sobą — płatki sypią się spokojnie i równo, pobieliły parapety okien, chodniki i jezdnię, przejeżdżający z wolna samochód odkleja od tej bieli dwie czarne smugi, chudy chłopczyk w przeciwległej bramie zgarnia rękami lepkie warstewki i ciska je w powietrze. ...Jak na Boże Narodzenie. Ach, gdyby to było Boże Narodzenie! Nie> nie to ostatnie, podsuwa od razu ironiczną myśl, tak „pedagogicznie” rozegrane przez ojca. Jakieś dawniejsze. Ta odświętność, ta biel, która zapowiada niedaleki czas wspaniałości. Sanki, łyżwy, choinka, prezenty, mama się śmieje, nie spogląda na zegarek, nie czeka telefonów, mama, która „lubi dom”, ojciec z prezentami patrzy na synów z naiwnie ukrywaną dumą, na mnie także, nie tylko na Włodka. I dużo, dużo dni bez szkoły, bez lekcji, bez odpowiedzialności. Jeden płatek przylepił się do szyby, widać jego cienki przezroczysty szkielecik, o, jak brzegi się zacierają, cieknie smużka wody. A jak spojrzeć do góry, te wirujące gwiazdki wydają się na tle nieba nie białe, lecz czarne, bieleją dopiero między żółtymi ścianami domów. Gdyby tak stać i patrzeć, i nic, tylko patrzeć. Byłoby dobrze, nie byłoby trzeba nic więcej. — Łazienka wolna — oznajmia bezosobowo Włodek. Janusz nie reaguję. — Słyszysz? — Słyszę. Mam czas. — Nie wybierasz się do szkoły? — pyta sarkastycznie Włodek i nie otrzymawszy, rzecz prosta, odpowiedzi, wychodzi pogwizdując. Wybieram się do szkoły. Wybieram się — myśli ze złością Janusz. Ciągle jeszcze stoi przy oknie, patrzy w wirujący śnieg, ale już go nie widzi. Przyciszona na chwilę odraza ogarnia go na nowo. Najgorszy dzień z całego tygodnia: matematyka, biologia, historia. A jutro — repetycja. Padną pytania... Poczuł w sobie nikczemną słabość, która go ogarnie, kiedy dźwignie się w ławce („Czy można cię prosić, żebyś stał prosto?”), i ten popłoch wobec nieuniknionej klęski, popłoch, którego za żadną cenę nie można ujawnić, wszyscy czujnie uważają, wszyscy, cała klasa, nawet ci, którzy udają, że robią coś innego. Patrząc w wirujący śnieg niewidzącymi oczyma Janusz uśmiecha się z politowaniem, jakby już ich wszystkich i tego Sadowskiego miał przed sobą, niech wiedzą, że nimi gardzi, kujonami, którzy są dumni, że „umieją”, którzy zadają sobie trud zapamiętywania nikomu niepotrzebnych dat i idiotycznych faktów. „Widzę, że ci wesoło” — powie Sadowski, a potem skwituje każdą odpowiedź dobrodusznymi zdanka-mi: „Ach, tak sądzisz?” „Ciekawe, czy koledzy są tego zdania co ty...” „Z tego sformułowania mógłby być dumny uczeń szkoły podstawowej” (tak powiedział ostatnim razem, bałwan!). „Plączesz najprostsze fakty”. Nerwowe postukiwanie długopisem w nauczycielski stolik, chwila ciszy i: „Oczywiście, nie zadałeś sobie trudu, żeby się przygotować” albo: „Dałem ci szansę (lubi mówić o szansach), niestety, nie skorzystałeś z niej. Szkoda fatygi, prawda? Ta dwójka może zaważyć na twojej promocji”. A może jednak... gdyby posiedzieć całe popołudnie, cały wieczór, wkuwać, wkuwać, powtórzyć przede wszystkim wiek osiemnasty, to najgorsze, pojęcia nie mam. A początek dziewiętnastego? I mam pecha, Sadowski nigdy nie zapyta o to, co umiem, z biologią też tak było, A z fizyką? Co to pomoże, jeśli całe popołudnie będę się uczył? Siedzieć i siedzieć, kiwać się nad książką, nuda absolutna, plecy i nogi drętwieją, to nie do wytrzymania, można zwariować. A potem i tak będzie dwója, ojciec się dowie, Włodek: „Twoja piękna kolekcja się wzbogaca...” — Janusz! — cichy okrzyk matki. — W piżamie, przy oknie? Odwrócił się, patrzyła na niego trochę gniewna, trochę śmiejąca się miłym, leciutkim śmiechem, którym do niedawna tak błyskawicznie reagowała na komizm sytuacji, dowcip czy niespodziankę, a który ostatnio jakoś zdawał się zanikać. — Takie chłopisko, a głuptas! Ubieraj się, szybko! Ten głos, te słowa — jakby czas się cofnął i świat zmienił wymiary. Wszystko zależy od niej, od mamy. Powie jedno słowo i los się odmieni. Powie: „Nie możesz dzisiaj wyjść, ani dziś, ani jutro”. Siła wyższa, która przejmuje na siebie odpowiedzialność i odmienia życie. Zamiast szkoły — poranne i południowe godziny w domu, egzotyczne, niby nudne, ale naprawdę to wspaniałe, każdy przedmiot nabiera nowego koloru, wszystko niemiłe przesunięte w daleką przyszłość, tak daleką, że jej przemiana w teraźniejszość wydaje się niemożliwa. To byłoby coś jak cud i mama władna jest ten cud sprawić. — Głowa mnie boli — mruknął, torując cudowi drogę. — Głowa? — zatroskała się. — Nigdy cię przecież nie boli. Położyła mu rękę na czole, nie uchylił się, nie zniecierpliwił, stał prosto, przytajając oddech i marząc, żeby nie przypomniała sobie o repetycji, bo jeżeli sobie przypomni... — Nie wiem — zaczęła. Zadzwonił telefon. — Na pewno do mnie! — krzyknęła. — Halo' Wanda?... No i co? — pytała pośpiesznie, przejęta, zupełnie już w tym domu nieobecna. Potoczyła się rozmowa pełna zdyszanych wykrzykników i żarliwych zapewnień. — Muszę zaraz iść, w redakcji nikogo z rana nie będzie — oświadczyła z energią, kładąc słuchawkę. — Gdzie jest ten maszynopis, wczoraj go tu przecież położyłam! Nie czekała na odpowiedź, zdawała się nie widzieć, że on, Janusz, jest w tym samym pokoju. Przerzucała papiery na biurku, szukała torebki, długopisu, okularów, wrzucała do teczki kobiece drobiazgi, pełna przed-wyjściowego napięcia, żeby o niczym nie zapomnieć. Odtrącony, przyglądał się tej krzątaninie z zaciśniętymi wargami. „Cudu” nie będzie, nikt nie oddali jałowych zajęć i nudy dzisiejszego dnia i prawie pewnej klęski jutra, nikt nie wspomoże. Obraz matki, który w nim przed paroma minutami nagle rozkwitł, nie istniał już. Po pokoju biegała obca, trochę śmieszna kobieta, zaaferowana swoimi sprawami, które go nic nie obchodziły. Mszcząc się za swoje dziecinne marzenie, za to, że w ogóle je żywił, odezwał się gburowato: — Daj mi parę groszy. — Dlaczego się nie ubierasz? — zapytała z irytacją, wyrwana nagle z toku przygotowań. — Spóźnisz się do szkoły! — Prosiłem, żebyś mi dała forsy — powiedział z nie przyjemnym naciskiem. Oprzytomniawszy rzuciła szybkie spojrzenie na drzwi, zza których dochodził głos ojca. — Janusz — rzekła cicho, zgorszona. — Janusz! — powtórzyła z wyrzutem i jakby z perswazją. — Co? — Trzy dni temu dałam ci dwadzieścia złotych! — Ciężki pieniądz — zakpił. — Zwróć się do ojca — powiedziała chłodno. — Po co? Wiadomo, że nie da. Masz swoje własne pieniądze. — Ojciec chce mieć kontrolę nad twoimi wydatkami. I słusznie. — Słusznie... — skrzywił się, wzruszając ramionami. — Mój drogi — zirytowała się na nowo. — Nie mam teraz czasu na dyskusje. Ty także! — Do tej pory nie bardzo się liczyłaś z życzeniami ojca, miałaś swoje własne zdanie — brnął ze złością. — I nagle dzisiaj. Ciekawe dlaczego. — Powiem ci — rzekła z wolna, z naiwną (jak osądził) powagą. — Rozmawialiśmy o tobie, obiecałam ojcu, że nie będę ci dawała pieniędzy. Obiecałam! — Moim kolegom rodzice nie żałują paru groszy! —wybuchnął. — Przede wszystkim — nie krzycz. — A co do kolegów, to zapewne robią z pieniędzy lepszy użytek niż ty. Musisz się zadowolić swoimi tygodniówkami. — Ach tak? — Tak! — Dobrze! Janusz z hukiem zamknął za sobą drzwi łazienki. Kiedy był już gotów, ojciec i Włodek jedli śniadanie. Włodek spojrzał na niego przelotnie swymi niewidzącymi oczami zza okularów i zaraz zwrócił głowę ku ojcu, słuchając, co mówi. Ten na chwilę zawiesił głos, przeczekując szuranie Januszowego krzesła, po czym spokojnie kończył rozpoczęte zdanie. O tych ankietach, naturalnie — pomyślał niechętnie Janusz. — Ta metoda wymaga wielkiego krytycyzmu, pamiętaj — ostrzegał Włodka ojciec. — Wnioski trzeba wyciągać bardzo ostrożnie. Bez efektownych uogólnień, do których młodzi mają wielką skłonność. — Nie wiem... — rzekł miękko Włodek — ja osobiście nie myślę o żadnych „efektach”. Przeciwnie, chcę przedstawić wszystkie punkty wątpliwe. Zresztą profesor też tego od nas wymaga. — To dobrze, to bardzo dobrze! — cieszył się ojciec. Janusz przyciągnął ku sobie koszyk z chlebem, wywracając solniczkę, potem z hałasem mieszał herbatą w szklance, co zawsze bywało przez ojca karcone, a teraz nie wywołało ani uwagi, ani przerwy w rozmowie. Ukrajał pajdę chleba i smarował ją z ostentacyjną powolnością. „Pośpiesz się — powinien powiedzieć ojciec. — Za piętnaście minut musisz być w szkole”. Ojciec mówił jednak dalej o swoich poglądach na metody socjologii i Janusz odkrył nagle, że brak codziennej interwencji nie jest niczym innym, tylko jeszcze jedną wyrafinowaną formą zniewagi. To było nie do zniesienia: coś musi się stać. „Jestem tu! — miał chęć krzyknąć na cały głos. — Jestem tu! Słyszycie? Tu, koło was!...” Wiedział, że taki okrzyk jest niemożliwy. Rozmowa tamtych miała się ku końcowi. Ojciec odsunął pustą filiżankę, za chwilę wstanie i odejdzie, nie powiedziawszy do młodszego syna ani jednego słowa. Janusz poczuł w sobie nagłe sprężenie wszystkich sił, jak przed skokiem w wodę — i wyrwawszy z kieszeni zgniecionego papierosa, zapalił go szybko, zanim się tamci spostrzegli, zaciągnął się i pochyliwszy się do tyłu, wypuścił nad stół obfity kłąb dymu. Dwie głowy zwróciły się w jego stronę. Włodek pobladł lekko i mrugał powiekami, twarz ojca nabierała czerwieni. Teraz — pomyślał Janusz, gotów na wszystko — teraz się zacznie. Wiedział, co odpowie. „Wszyscy palą! — odpowie. — A zresztą to nie za twoje pieniądze! Dostałem od kolegi. Dla mnie szkoda pieniędzy! Dla mnie szkoda wszystkiego w ogóle. Najlepiej, żeby mnie tu nie było, prawda? Włodek wystarczy!” Temu wewnętrznemu pogotowiu okrzyków odpowiedziało milczenie. Włodek szepnął ostrzegawczo: — Janusz! — i na tym się wszystko skończyło. Z twarzy ojca czerwień znikła, wstał i przysunąwszy, jak zawsze, krzesło do stołu, poszedł do swego pokoju, słychać było, że zbiera się do wyjścia. — Zwariowałeś? — zakrzyknął z cicha Włodek. Janusz poczuł ściskanie w gardle, jak przed płaczem. Tego jeszcze brakowało, żeby teraz, w obecności Włodka!... Zerwał się, upokorzony, wściekły, chwycił teczkę i wiatrówkę, pędem zbiegł po schodach. Szedł szybko do najbliższego skrzyżowania, po czym zatrzymał się, popatrzył w stronę Nowego Światu, który należało przeciąć, żeby dostać się do szkoły — i skręcił w przeciwnym kierunku. Pociąg zwalniał biegu. Obskoczyły go z obu stron wielokrotne tory, białość pól coraz gęściej przesłaniały domy i kolejowe zabudowania. Słychać było trzask odsuwanych na korytarzu drzwi, pasażerowie, którzy jechali dalej, unosili głowy i, nie zainteresowani, patrzyli sennymi oczami przed siebie, ktoś w głębi wagonu pytał, co to za stacja. — Radom — skonstatował kolejarz. Przed oczy Kasi nasunął się rząd stacyjnych okien, pociąg stanął, peron zaroił się nie skoordynowanym ruchem wsiadających i wysiadających. — Strasznie tłoczno! — zakrzyknął pod samym oknem zirytowany głos. — Niedaleko przecież ta podróż — odpowiedział uspokajająco ktoś inny. Kasia wyjrzała. Dwie panie, starsza i młodsza, stały w pobliżu, rozglądając się. — Zmieścimy się jakoś, można przecież i postać — mówiła starsza, najwidoczniej nie chcąc sprawiać sobą kłopotu. — Cóż znowu! Pójdę do przodu, niech pani poczeka. — Nie warto chyba... ale jak pani sobie życzy — zgodziła się starsza. Kasia popatrzyła na nią uważniej, kogoś jej ta twarz przypominała. Różowe policzki, dziwnie jędrne w otoczeniu sieci zmarszczek koło skroni i ust, czarne oczy, pełne życzliwości i pogody, spod szarego kapelusza wyzierają siwe, prawie białe włosy. Miła staruszka — pomyślała Kasia. Starsza pani stała cierpliwie, spoglądając w stronę, gdzie znikła jej towarzyszka, kiedy jednak ze stacyjnego megafonu rozległo się zakatarzone oznajmienie, że osobowy do Warszawy, stojący na drugim torze, odjedzie za dwie minuty — twarz jej zaczęła zdradzać niepokój. „Niech pani wsiada! — chciała zakrzyknąć Kasia. — Niech pani nie czeka!” — i w tej samej chwili nieznajoma zniknęła jej z oczu. Wagon drgnął, stacyjne okna ź wolna zaczęły przesuwać się do tyłu. — Przepraszam... jest tu wolne miejsce? Siwa pani stała w drzwiach przedziału i wyczekująco patrzyła na pasażerów. Nikt nie odpowiedział, nikt się nawet nie poruszył. Kasia wyczuła znaczenie tego milczenia, tej ospałej solidarności, zmieszana spojrzała niepewnie na nowo przybyłą, której twarz zdawała się , teraz jakby skurczona od przykrości, i zerwała się z miejsca. — Proszę! — powiedziała szybko — Proszę, niech pani siądzie! — Dziękuję, dziękuję bardzo! — zawahała się starsza pani, przekładając z ręki do ręki pękatą, brązową torbę i niedużą walizkę, która widocznie bardzo jej ciążyła. — Postoję! — oświadczyła zachęcająco Kasia. — Miejsca nie ma, ale jak jest dobra chęć, to się poradzi — odezwał się kolejarz, wyjmując z ręki staruszki walizkę i starannie umieszczając ją na półce. Starsza pani podziękowała mu, a potem przysiadłszy koło okna, na samym brzegu ławki, zażądała, żeby Kasia zajęła swoje miejsce z powrotem. — Tak to ja się nie zgadzam! — mówiła serdecznie. Jej oczy, przez chwilę, kiedy stała w progu przedziału, jakby zmierzchłe, znowu uśmiechały się do świata. — Zmieścimy się! Mnie jest doskonale! Kasia rozpoznała nagle, kogo jej starsza pani przypomina. Babkę, oczywiście. „Naszej babci zawsze dobrze, zawsze wygodnie, zawsze ciepło, zawsze jej wszystko smakuje i nigdy jej niczego nie potrzeba” — mówiła mama, wytrwale przeciwstawiając się babcinym chytrym wybiegom i „oszustwom”, zmierzającym do wychwycenia w sekrecie męczących domowych robót, które jej były zakazane — i wciągając w tę grę wzajemnych podstępów Kasię i Adasia; Kochana babcia, taka była dobra. Śnieg na kapeluszu i włosach staruszki zaczął topnieć i lśnił małymi kropelkami. Tęga pani w czerwonym swetrze, która siedziała obok, patrzyła na to z dezaprobatą, kilka kropel spadło jej na rękaw. — Pani jest cała mokra — rzekła kwaśno. — Przepraszam... taki niespodziewany ten śnieg. Nie wzięłam parasolki. — Niech pani przysunie się do mnie, mnie to wcale nie przeszkadza — odezwała się żywo Kasia. Babcia cieszyłaby się moim wyjazdem do Warszawy, mówiła zawsze: „Cieszę się na ten twój wyjazd, na tę twoją wycieczkę, na ten twój teatr...”, i przez to wszystkie, miłe zdarzenia, wszystkie przyjemności zdawały się zwielokrotnione, przeżywało się je w rozmowach „przed” i w rozmowach „po”, nigdy babci nie brakło na to czasu ani chęci. Rodzice także, oczywiście, zwłaszcza tatko... Ale tatko ma „wymagania” — uśmiechnęła się w myśli Kasia — lubi być ze mnie dumny, a do babci szło się z każdym drobiazgiem, wszystko było dla niej ważne. — Nie myślałem, że Adaś tak mocno zareaguje — powiedział po wyprowadzeniu ojciec; mama rzuciła na niego swoje spłoszone spojrzenie, jakby jej zrobił przykrość. — Był bardzo do babci przywiązany! Może i był, tylko że szybko mu to przeszło, już w dniu pogrzebu miał taką minę, jakby go nic nie obchodziło, na drugi dzień poszedł na mecz, tatko mu to ostro wypomniał. Tatko dbał o babcię... I tak ładnie mówił o nich trzech: o babci, o mamie i o niej, o Kasi: „moje kobiety”. — Był śnieg, a teraz są krupy — skomentował kolejarz to, co się działo za wagonową szybą. Rzeczywiście, leciała teraz przez powietrze gęsta, miałka kasza. — Okropna pogoda — odezwał się ktoś z głębi przedziału. — Kwiecień ma takie prawo — rzekł kolejarz. — Zanim dojedziemy do Warszawy, może być słońce. — Pani Majewicz! Pani Zofio! — zawołał ostry głos. — Szukam pani i szukam, mam dla pani miejsce! Towarzyszka starszej pani, ta, która w Radomiu pobiegła ku przodowi pociągu, stoi w drzwiach przedziału. Zdaje się, że ma pretensję. — Przepraszam, pani Heleno, bałam się dłużej czekać — tłumaczy się .staruszka („pani Majewicz” — jak to wynika z zapamiętanego przez Kasię okrzyku jej towarzyszki). — Ale teraz to już nie warto się przenosić, bardzo dziękuję. Pani Helena także sądzi, że nie warto, nie ma jednak ochoty odejść. — Przysiadłabym koło pani — mówi obrzucając wymownym spojrzeniem obecnych i zatrzymując je na Kasi — niestety, bardzo tu tłoczno. Ta pedagogiczna wymowność nie jest miła, ale że staruszka wydaje się skrępowana sytuacją, jakby ciasnota w przedziale była jej własną winą, Kasia podnosi się i ustępuje swoje miejsce. — Dziękuję — słyszy w odpowiedzi oschłe słówko. — Zupełnie jakby była moją nauczycielką — myśli z pogodną ironijką. — Niech tam! Odwróciła się ku oknu. Przestało padać, ale nie wygląda na to, żeby przepowiednia kolejarza miała się spełnić. Szkoda — westchnęła w sobie Kasia; chciałaby zobaczyć Warszawę w słońcu. A tymczasem niebo wisi nisko nad ziemią, ociężałe i szare, biel śniegu skupionego w rowach i zagłębieniach razi oczy, jakby miała w sobie samorodny, od wewnątrz idący blask. To chyba przez kontrast — zastanawiała się, spoglądając na ciemne wzgóreczki bruzd. Po chwili widok za oknem przestał skupiać jej uwagę: słuchała toczącej się obok rozmowy. — O niczym nie wiedziałam! — wykrzykiwała z podnieceniem pani Helena. — Dopiero wczoraj! Kiedyż to pani jedzie do tej Anglii? — Dzisiaj wieczorem do Gdyni, a jutro dalej, statkiem. Kasia odwróciła się lekko, wydało się jej niezwykłe, że ta krucha starsza pani ma udać się w daleką podróż. Inni pasażerowie, ożywieni, jakby nagle wytrąciła ich z ospałości iskra elektryczna, wpatrywali się w panią Majewicz z niedyskretnym zdumieniem. — Mam tam wnuczki... — cicho i poufnie wyjaśniła swojej towarzyszce, nie zdając sobie sprawy z sensacji, jaką wzbudziła. — Starsza to już duża panna, ale druga ma cztery tygodnie, I właśnie dlatego... Synowa źle się czuje. — Zobaczy pani kawał świata — odezwał się kolejarz. — Lepszego niż tu — powiedział jędrnie głos od drzwi. — No, jak się ma syna na placówce!... — pani Helena westchnęła, po czym jęła dopytywać o szczegóły podróży. Kasia wyczytywała w jej słowach zawiść, a także coś jakby przekonanie, że niesprawiedliwy los daje pani Majewicz możliwości, które wcale się jej nie należą i które zostaną po prostu zmarnowane, podczas gdy inni... Poczuła do nieznajomej niechęć jeszcze żywszą niż przed chwilą. Biedna pani Majewicz! Podróże, tak, oczywiście, to wspaniałe. Ale jeżeli człowiek nie oczekuje w życiu nic takiego, co zaledwie można przeczuć, jeżeli już wszystko ma się za sobą, nie przed sobą, to musi być bardzo smutno. Staruszka odpowiadała na pytania zwięźle i powściągliwie, jak ktoś, kto lęka się znudzić drugiego swoimi sprawami, w jakiejś jednak chwili, ulegając widocznie wewnętrznej potrzebie, zaproponowała nieśmiało, że pokaże fotografie. — Chce pani? — Naturalnie! Naturalnie! — przyświadczyła pani Helena. Kasia zobaczyła wnętrze brązowej torby, wypełnionej po brzegi pugilaresem, listami i papierami. — Zaraz... — staruszka przegarniała drobiazgi drżącymi lekko rękami. — O, jest. Z niebieskiej koperty wydobyła kilka zdjęć i podała jedno swej towarzyszce. Nim padło słowo objaśnienia, reszta fotografii rozsypała się po podłodze. — Przepraszam, bardzo przepraszam — mówiła do zbierającej je Kasi. — Taka jestem niezgrabna... — To nic — pocieszała ją Kasia. — Nic nie szkodzi. Jedno ze zdjęć przywarło do podłogi i Kasia, podważając je paznokciem, zobaczyła siedmio- czy ośmioletnią dziewuszkę, klęczącą na przysuniętym do stołu krzesełku i oglądającą w skupieniu mały globus. — To Kasia — rzekła pani Majewicz z czułością. — Ja także nazywam się Kasia. — Tak? — staruszka uśmiechnęła się przyjaźnie. — Dziękuję, Kasiu! Pani Helena entuzjastycznie oceniła podobiznę dziewczynki, a potem jej ojca i maleńkiej siostry. Pasażerowie także zerkali ku zdjęciom. Kasia, której w dusznym przedziale zrobiło się bardzo gorąco, wyszła na korytarz. Krajobraz zmienił się. Przedmiejskie osiedla, dopiero co rozrzucone szeroko i przedzielone obszarami pól, zwierały się teraz gęsto wzdłuż kolejowych torów, spór śród niskiej zabudowy coraz częściej wystrzelały w górę wysokie domy i jeszcze wyższe od nich kominy fabryczne. — Niedługo Okęcie — zabrzmiało anonimowe zdanie z końca wagonu. Spojrzała odruchowo w tamtą stronę, przy sąsiednim oknie stał młody człowiek w granatowym płaszczu. Cofnęła szybko spojrzenie, wystarczyło jednak, by stwierdzić, że obcy jest bardzo przystojny, ozdobnie, choć niby niedbale ubrany — i że przygląda się jej z uwagą. Po chwili zbliżył się i stanął obok. Poczuła lekkie napięcie i nie chcąc go okazać, pilnie patrzyła w okno. — Jedzie pani do Warszawy? „Pani”... Dość często się to ostatnio zdarzało, nie tak jednak często, by zmniejszyć doznawaną za każdym razem przyjemność. Przyjemność, którą sama uważała za dziecinną. — Tak — odrzekła ze swobodą nieco większą niż ta, którą czuła. — Sama? — Tak — powiedziała odruchowo, ale zanim to „tak” przebrzmiało, zdała sobie sprawę ze szczególnego toniku, jakim pytanie zostało zadane. — Nie! — zaprzeczyła sobie szybko i poczuła, że się czerwieni. Roześmiał się zachęcająco i pobłażliwie, po czym oparł się o ten sam drążek, o który wspierała się Kasia. Stała sztywno, skrępowana i baczna, zapatrzona w krajobraz, który wcale jej nie interesował. Po chwili obcy przysunął się jeszcze bliżej, jego ramię przywarło całą długością do ramienia Kasi. Zaskoczona, uniosła głowę, jakby szukając odpowiedzi, czy się nie myli — i napotkała poufałe spojrzenie, które bez wstydu powiedziało to, co czyniło ramię. „Podobasz mi się — zdawało się mówić — a ja podobam ci się także”. Poczuła odrazę, jakby pogwałcono niebacznie jakieś jej święte prawa, jej nienaruszalną osobność. Odsunęła się i chwyciła za klamkę w drzwiach przedziału. Drzwi nie ustępowały, szarpała je bez skutku. Obcy nie spieszył z pomocą, stał wsparty o ścianę i spoglądał na nią z kpiącym uśmiechem. Idiota! — pomyślała ze złością. Ktoś z wewnątrz zauważył jej wysiłki i pchnął drzwi^ weszła do przedziału i spojrzawszy na panią Majewicz. i na kolejarza doznała wrażenia, że znalazła się między bliskimi. Ach, głupstwo! — podsumowała incydent,, uspokoiwszy się.— Nie warto nawet myśleć. Pociąg zbliżał się do kresu podróży. Kolejarz, rzuciwszy okiem na zegarek, stwierdził, że przyjadą q czasie, pasażerowie wstawali z ławek, wkładali palta, gromadzili walizki i pakunki. Warszawa... — powtarzała sobie Kasia. — Za parę minut Warszawa! „Przyglądaj się, przyglądaj się wszystkiemu, za siebie i za mnie” — powiedział ojciec, kiedy się żegnali. Tak, tatku, tak — przyświadczyła chętnie, przykre wspomnienia i niedobre myśli znikły. Za półtora roku będę w Warszawie na stałe. Przyszłość oznacza nie tylko czas, ale i miejsce, widzi się warszawskie ulice, znane i nieznane, dobudowane chętną wyobraźnią, czuje się pogotowie wszystkich sił, radość, ufność. Dziesięć dni, z których pierwszy już się zaczął, to jakby się miało stanąć na progu tego, co będzie, i zajrzeć na chwilę za tajemniczą zasłonę. Ach, jak dobrze, że jadę do Warszawy! Przed Dworcem Zachodnim pani Helena pożegnała się szybko i odeszła, zaraz potem wysiadł także kolejarz. Staruszka spojrzała niepewnie ku półce. — Zaraz zdejmę — odezwała się Kasia, sięgając po walizkę. — A gdzie się takie dobre dziecko uchowało! — powiedziała z życzliwym zadziwieniem pani Majewicz, spoglądając na obecnych, jakby brała ich za świadków niezwykłego zdarzenia. — Takie coś często się nie trafia, fakt — rzekła z powagą pani w czerwonym swetrze. — W dzisiejszych czasach! Kasia roześmiała się wesoło. To był taki drobiazg, takie nic w porównaniu do energii, która ją przepełniała! I przecież to przyjemnie zrobić komuś przysługę. Przyjemnie! — powtórzyła sobie, doznając uczucia, jakby przybyło jej jeszcze więcej sił. Pociąg stał chwilę między peronami Dworca Zachodniego, pod rozległym, ciągle szarym niebem. Kasia nie martwiła się już o niepogodę, czuła, że jest jej dobrze. Kiedy nieliczni wysiadający zniknęli w podziemnych przejściach, wagony drgnęły i potoczyły się z wolna ku śródmieściu. UCIECZKA Śnieg, cicho spadający z nieba między domami ciasnego zaułka, na szerokiej ulicy Świętokrzyskiej leciał pienistą, poziomą falą, poganiany zachodnim wiatrem. Janusz szedł szybko, trzymając się murów i obliczając odległość do najbliższej bramy, żeby w razie czego mieć gdzie uskoczyć. Bramy w wielkich blokach są jednak rzadko, toteż mrużące się oczy pilnie śledziły przestrzeń ulicy. Panował na niej nerwowy ruch, właściwy godzinom, kiedy większość przechodniów śpieszy do pracy. Jezdnią z szumem przejeżdżały wypełnione po brzegi autobusy o zaparowanych oddechem szybach, na przystankach gromadziły się tłumy, niepogoda zwiększała napięcie ich oczekiwania. — Ale wiosna, niech to szlag trafi! — zaklął z cicha przechodzień tuż za plecami Janusza, — A niech! — zsolidaryzował się z nim w myśli Janusz, czując, że śnieg klei mu się do butów. Nagle o parę kroków przed nim wyłonił się zza kiosku profesor Zawała. Żadnej bramy w pobliżu, żadnego sklepu, w głowie ani śladu pomysłu, jak się ratować. Stanął, nogi ołowiane, stoi i będzie stał. Zawała podejdzie, zapyta... Po chwili oprzytomniał: profesor nie patrzył przed siebie, składał kupioną dopiero co gazetę. Janusz skoczył pod ścianę, schylił się i jął poprawiać dobrze zawiązane sznurowadło, śledząc równocześnie ruchy nieprzyjaciela. Kiedy można już było się wyprostować, rzucił krzywy uśmiech za odchodzącym, po czym znowu ogarnął spojrzeniem całą ulicę. Nikogo! Prócz obcych, oczywiście, Przebiegł jezdnię, jeszcze parę kroków, już Mazowiecka i niedaleko za rogiem, dobrze znany dom. Wszedł w bramę i właśnie miał wychynąć na podwórze, kiedy w parterowych drzwiach ukazał się dozorca. Janusz błyskawicznie zmienił taktykę i uniósłszy głowę wziął się do odczytywania listy lokatorów, całe szczęście, że właśnie tu była. Dozorca nie zamierzał opuścić swego stanowiska, przyglądał się studiom przybysza ze spokojnym sceptycyzmem. W końcu miał ich dość i chrząknął głośno. Janusz odwrócił głowę, udając zaskoczenie. — Kogo? — spytał dozorca. — Co? — Kogo się szuka, pytam. Bo może takiego, co tu wcale nie mieszka. — Owszem, mieszka — rzekł z godnością Janusz. — Grzegorz Malinowski — wyjaśnił, podając nazwisko, które przed chwilą wyczytał i zapamiętał. — Nie wiedziałem tylko, który numer mieszkania. — Nie wiadomo, czy tam kto jest — mruknął dozorca, pragnąc mieć ostatnie słowo. — Powinien być, umówił się ze mną — rzekł Janusz ruszając w kierunku schodów. Zatrzymał się na drugim piętrze, przy oknie. Miał teraz całe podwórze przed sobą razem z małym budyneczkiem z ażurowo ułożonych cegieł, tkwiącym w załamaniu ścian oficyny. Ten właśnie budynek przyciągał jego wzrok. Należało, oczywiście, poczekać. Podwórze było prawie puste, niepogoda zatrzymała dzieci w mieszkaniach i przepłoszyła sąsiadki, pragnące pogadać przy okazji przygodnych spotkań, jedyne niebezpieczeństwo stanowił dozorca. Nie było go widać dłuższy czas, a kiedy się wreszcie ukazał, niósł w ręku miotłę i szuflę. Janusz poczuł złość: jeżeli tamten zacznie teraz zamiatać śnieg, to serwus! Ale nie... otworzył kłódkę w drzwiach do schowka przy śmietniku i ulokowawszy tam narzędzia pracy, szedł z powrotem, rozglądając się leniwie po oknach. Janusz cofnął się za framugę; nie został zauważony, dozorca spokojnie zawracał do mieszkania. Poczekał jeszcze parę minut i zaczął schodzić, dbając, by nie robić hałasu. Znalazłszy się na dole, wyjrzał ostrożnie. Niebezpieczne drzwi zamknięte, słychać toczącą się za nimi rozmowę, można wysunąć się na podwórze. Wiedział, że nie należy biec, szedł szybko i spokojnie. Między przewiewnymi ścianami szarego budynku stał rząd wypełnionych po brzegi pojemników na śmieci, otoczony kwaśnym fetorem odpadków. Janusz skrzywił się, nie była to jednak okoliczność mogąca go wstrzymać w zamierzeniach. Rozejrzał się, który z pojemników najlepiej mu się nada, przymknął go ostrożnie i wskoczył na klapę. Teczka spoczęła na stopach, wolne ręce jęły obmacywać cegiełki pod daszkiem. Jest! Obluzowana, ta sama co zawsze, palce znają wszystkie jej rysy i szczerby, od paru lat, od czasu, kiedy ten śmietnik stawiano i kiedy odkryło się cenną niedokładność jego budowy. Chowało się tu wtedy klucze, calichloricum i inne rzeczy, mieszkał tu wtedy Jasiek. Teraz w schowku ulokowana zostanie teczka. Dobrze, że mała, ciemna i zniszczona, zmieści się, wcale nie będzie widać, nikt zresztą na pewno ani nie spojrzy. Teraz jeszcze tarcza z rękawa! Niecierpliwie rozrywał nitki i wreszcie, wetknąwszy znienawidzony numerek między książki, zeskoczył na ziemię. Ostatnie kontrolujące spojrzenie. Jak w banku — pomyślał z satysfakcją. Ruszył ku bramie, nie zauważony przez nikogo, ale kiedy ją minął, drzwi stróżówki otworzyły się. Wypadł na ulicę, nie oglądając się. Widział, że wracam z podwórza, nie ze schodów? Może i widział... W każdym razie przy odbiorze „depozytu” trzeba będzie uważać. Przy odbiorze... A co potem? Powrót do domu... Nie, teraz o tym myśleć nie trzeba. Zatrzymał się na rogu, pod szybą samochodowego sklepu; miejsce było dobre, ciemnawe, sklepienie wsparte na słupach chroniło przed śniegiem. Kręciło się tu sporo mężczyzn, już teraz, od rana, gotowych ustawić się w kolejce na wieść o nadejściu pożądanego sprzętu. Przez chwilę Janusz patrzył pożądliwie na wystawiony za szybą wyścigowy rower, zaraz jednak odwrócił się w stronę placu. Należało obmyślić, co robić z sobą dalej. Najgorsze minuty minęły, prawdopodobieństwo nadziania się na nauczycieli było małe, wciąż jednak groziła możliwość spotkania ojca i Włodka oraz znajomych, których tylu się ma w najbliższej dzielnicy. Trzeba się zamelinować, to jasne. Spoglądając w rozbieloną padającym śniegiem przestrzeń placu Powstańców, Janusz dokonywał przeglądu miejsc, gdzie mógłby się skryć na najbliższe godziny. Potem się zobaczy. Andrzej!... Ma zapalenie opłucnej, leży. Nudziarz. Ale nie będzie o nic pytał, w domu na pewno nikogo, ma płyty, posłucha się. Zdecydowany wysunął się z podcieni i stanąwszy przy słupie, zlustrował obie strony Świętokrzyskiej, potem plac. Padało już mniej, potężny masyw Domu Chłopa jaśniał ciepłym kolorem między szarym niebem i sinymi od mokrego śniegu chodnikami, dalej, na rogu Szpitalnej („mojej poczciwej Szpitalnej” — jak mawiał ojciec; pracował tu kiedyś w redakcji i wielokrotnie pokazywał synowi ten dom, Janusza wcale to nie interesowało, jak w ogóle wszystko przedwojenne, ciepło wspominane przez starszych) widać dom Wedla. Zwieńczenie dachu: tłusty konik (a może to miała być zebra?), na jego grzbiecie chłopiec, na ramieniu chłopca tabliczka czekolady, wielka jak walizka. Zabawne, pretensjonalne — pomyślał przelotnie Janusz, czując równocześnie sympatię do tego staroświeckiego dziwactwa. Może dlatego, że inny? Bloki są nudne. Postanowił przejść pod hotelowym drapaczem i kawiarnią, w razie czego łatwiej tam umknąć w bok niż spod parkanu naprzeciwko. Nie spotkał nikogo i już po chwili wbiegał na trzecie piętro kamienicy przy ulicy Przeskok. Zadzwonił energicznie, po czym opadłszy ramieniem na framugę drzwi i odstawiwszy daleko nogi, skrzyżował je w błazeńskiej pozie. Niech Andrzej od razu wie, że przyszło się w humorze. Nie było słychać żadnych kroków, zasuwa szczęknęła znienacka, w mózgu Janusza sformułowało się jędrne słówko powitania — i, nie wypowiedziane, Wyparowało. W uchylonych drzwiach stała matka Andrzeja. Patrzyła na gościa ze zdumieniem. Poderwał się, wyprostował, bąknął „dzień dobry” i świadom, że wyglądał przed chwilą jak dureń, zaczerwienił się gwałtownie. — Ja do Andrzeja... — O tej porze? Jędza — osądził w myśli. — Bardzo panią przepraszam — odezwał się niepewnie. — Może za wcześnie? — Nie jesteś w szkole? — Przyszedłem od klasy w delegacji — skomponował na poczekaniu. — Może trzeba mu coś pomóc? — Dziękuję — rzekła ozięble. Nie, nie dała się na brać, to jasne. — Andrzej jeszcze śpi — dopowiedziała z naciskiem. — Ach, no tak, rzeczywiście — plótł Janusz — nie zorientowałem się... — Istotnie. Było to oczywiste zakończenie rozmowy. Nic więcej nie dawało się zrobić. — To może któryś z nas wpadnie później, po lekcjach — rzekł dla ratowania pozorów. — Do widzenia. — Do widzenia. Schodził po schodach bardzo wolno. Kłamał, wiadomo, to jego sprawa, ale dlaczego mu nie uwierzono? Jakim prawem? Został odprawiony od drzwi, nie chodziło o wczesną porę, wiedział to dobrze. Uważa, że dla jej Andrzejka jestem „złym towarzyszem” — pomyślał z ironią, za którą kryło się niejasne uczucie, podobne do upokorzenia. — Mniejsza z tym! A teraz dokąd? Bielany, Wisła, parki to odpada, przy takiej pogodzie. I iść samemu? Nie, za nic. Znowu przeglądał możliwości, trzymając się mimo woli najbliższej dzielnicy i nagle, jakby na zasadzie kontrastu, pomyślał o Bertku. Naturalnie, że do Bertka! Będzie na pewno w domu, leniuch, i tam nikt nie zdziwi się poranną wizytą, tam w ogóle nikt się niczemu nie dziwi. Poweselał. Wędrówka do tamtych okolic sama w sobie miała charakter małej wyprawy, nadawała nadchodzącym godzinom charakter egzotyczny. I Bertek. Janusz poczuł, że coś się w nim odprężyło, ogarnęła go krzepiąca niefrasobliwość, jakby już miał Bertka przy sobie. Ruszył przed siebie, znowu zachowując czujność. Kiedy przeszedł na drugą stronę Marszałkowskiej i znalazł się przed Pałacem, uznał, że niebezpieczeństwo minęło. Śnieżyca ustała, szarość ogromnego, nad pustynną przestrzenią nieba pociemniała nad horyzontem, a w górze zaświeciła rażącym blaskiem. Czuło się, że tam właśnie, nad mgłami, stoi słońce. Kwietniowy śnieg szybko podchodził wodą, nieliczni przechodnie, którym wypadło brnąć przez białe przestrzenie, rysowali plac ciemnymi ścieżkami śladów. Janusz poczuł, że podniszczone „trakt