Kidaj Andrzej - Skradziony kryształ
Szczegóły |
Tytuł |
Kidaj Andrzej - Skradziony kryształ |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kidaj Andrzej - Skradziony kryształ PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kidaj Andrzej - Skradziony kryształ PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kidaj Andrzej - Skradziony kryształ - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Andrzej "Andy" Kidaj
Skradziony Kryształ
Spadł pierwszy śnieg. A zaraz potem drugi i trzeci i zima zrobiła się pełną
gębą, jakiej nie było już od wielu, wielu lat. Co najmniej od dwóch.
Hrabia Nepomucen Mordoklej obudził się w swojej świątecznej, białej pościeli w
choinki. Przeciągnął się rozkosznie i wypuściwszy cichacza spod kołdry sięgnął
po stojącą na stoliku szklankę. Pociągnął spory łyk i dopiero teraz zorientował
się, że jest pusta.
- Jaaanie! - rozległo się w całym pałacu a stado przestraszonych wron zerwało
się do lotu. Widać były nietutejsze, większość ptaków bowiem po prostu wzruszyło
skrzydłami za nic sobie mając krzyki hrabiego.
Kilka sekund później w drzwiach pojawił się wierny służący hrabiego trzymając w
dłoniach oszroniony dzbanek. Pociągnął podejrzliwie nosem i zmarszczył brwi
wyczuwając hrabiowego bąka, ale po chwili na jego twarz wrócił służalczy grymas.
- Pan mnie wzywał, hrabio?
- Co tak długo? Piwa mi się...
- Służę panu hrabiemu - Jan szybko podbiegł do stolika i napełnił pustą szklankę
złocistym napojem.
- No właśnie. Skąd wiedziałeś?
- Dwunasty rok służę u pana hrabiego. Miałem czas się nauczyć.
- A tak... właśnie - Hrabia wypił duszkiem zawartość szklanki i nadstawił ją
ponownie. Tym razem po kilku łykach odstawił naczynie na stolik i westchnął z
ulgą.
Przez chwilę mierzyli się nawzajem wzrokiem. Wrony tymczasem wróciły na swoje
miejsce i znowu zaczęły zaglądać przez okno. Na pewno były nietutejsze, żadnych
innych ptaków nie interesowało to, co się działo w pałacu, a nawet wolały nic
nie widzieć i na wszelki wypadek siedziały tyłem.
- Janie - rzekł uroczyście hrabia. - wpadłem na świetny pomysł.
- Dostanę podwyżkę? - spytał z nadzieją lokaj.
- Eee... Może nie. W każdym razie miałem na myśli coś innego. Otóż tegoroczne
święta spędzimy w górach. Co ty na to?
Jan podrapał się po nosie. Zdrapanego pryszcza schował do kieszeni.
- A co ja tam mogę mieć do NATO? - odparł skromnie. - To nie moja sprawa.
Hrabia westchnął cicho unosząc oczy ku niebu. Na jego drodze jednak znajdował
się sufit, poprzestał więc na tym.
- Chodziło mi o wyjazd w góry, durniu! Co o tym sądzisz?
- Dla mnie bomba panie hrabio. Lubię góry... Chyba... Znałem kiedyś taką
jedną... Ale nigdy tam nie byłem - westchnął smutno. - Gdzie konkretnie pan
hrabia życzy sobie pojechać?
- Do Zakopanego oczywiście. Załatw wszystkie formalności. No wiesz, zarezerwuj
miejsca w hotelu, spakuj bagaże i takie tam. Aha. I załóż zimowe gumy... To
znaczy opony. Pojedziemy limuzyną.
Po wyjściu Jana hrabia wyskoczył spod kołdry i poprawiwszy swoją czerwoną
piżamkę w mikołaje zrobił dwa przysiady i jeden skłon. Przez chwilę zastanawiał
się nad dorzuceniem paru pompek do porannej gimnastyki, ale rozmyślił się. Może
kiedyś...
Po tej czynności uznał, że jest już gotowy do drogi. Oczywiście jak tylko Jan
skończy przygotowywać bagaże.
Wielkie, czerwone sanie, model cabrio czyli bez dachu ani drzwi, zaczęły
szwankować już w okolicach Kozibobków, ale dopiero w Pitkowie całkowicie
odmówiły posłuszeństwa. Ich niezbyt płynny od dłuższego czasu lot załamał się i
tylko dzięki niezwykłemu refleksowi grubego kierowcy nie wylądowały na drzewie.
Za to dokładnie zanurzyły się w pobliskiej zaspie. Silnik zgasł i mimo kilku
prób odpalenia nie udało się go uruchomić.
Gruby kierowca wygramolił się i klnąc na czym świat stoi, kopnął w wystający z
zaspy zderzak. Odpowiedział mu stłumiony brzęk metalu.
- Wspaniale - mruknął zdejmując czapkę i wytrzepując z niej śnieg. - Jestem
ugotowany. Niech no ja tylko dorwę tych obiboków, którzy robili przegląd.
Pożałują, że sto lat temu nie przeszli na emeryturę. Może i są fachowcami jeśli
chodzi o klasyczne modele, ale tutaj... Ech... - machnął ręką i znowu kopnął w
zderzak. Jednak wcale nie poczuł się lepiej.
Dochodziła pierwsza w nocy i wiał mroźny wiatr. Na szczęście Mikołaj nie czuł
zimna. Zatarł mocno ręce i zabrał się do odgarniania śniegu z sań. Z początku
nie mógł się pochwalić zbyt dużą efektywnością, ale kiedy dostał się do
bagażnika, z którego wyciągnął drewnianą szuflę do śniegu i na inne okazje, od
razu poszło mu lepiej. O wpół do drugiej sanie zostały odkopane. Na szczęście
pole siłowe działało i środek nie był zaśnieżony.
Mikołaj włączył radio.
- Halo baza! Halo baza! Słyszysz mnie? - rzucił do mikrofonu. Odpowiedzią był
tylko jednostajny szum. Mikołaj powtórzył wezwanie, ale z tym samym, marnym
skutkiem.
Był sam na jakimś zapomnianym przez wszystkich zadupiu a tym czasem dzieci w
południowej Polsce czekały na jego przybycie. Cóż, w tym roku chyba się nie
doczekają.
Zastanowił się, który z jego współpracowników dostał najbliższy rejon, ale mógł
tak sobie myśleć do przyszłych świąt. Mikołajów było tysiące jeśli nie
dziesiątki tysięcy. Nie sposób było wszystkich spamiętać. Na pewno nie był to
nikt z jego przyjaciół, oni dostali okolice Norwegii. Że też jemu muszą się
trafiać najgorsze dziury!
Mikołaj przełączył radio na kanał ogólny.
- Halo! Mówi Mikołaj! Czy ktoś mnie słyszy? Miałem awarię sań! Powtarzam, miałem
awarię sań! Potrzebuję pomocy.
Oczywiście tym razem także nie uzyskał odpowiedzi. W gruncie rzeczy nie był tym
zbytnio zaskoczony. No, może trochę zawiedziony. Ale nie zaskoczony. Jak już
zaczyna się pieprzyć, to wszystko na raz. Pewnie radio się uszkodziło podczas
awaryjnego lądowania a on nie miał smykałki do elektroniki, więc nawet nie
próbował zgadywać, co się zepsuło. No bo w brak zasięgu nie wierzył, tak jak
wiele osób nie wierzy w Mikołaja. Z tego, co wiedział, radia korzystały z
każdego dostępnego przekaźnika każdej możliwej sieci. W ostateczności także z
satelity, jednak znacznie obciążało to akumulatory sań a i taka potrzeba nigdy
nie zachodziła. Chyba, że nad Atlantykiem. Ale teraz nie znajdował się nad
Atlantykiem!
Mikołaj zapalił papierosa. Zakasłał i wypuścił dym w mroźne powietrze. Błękitna
chmurka unosiła się przed nim przez chwilę zanim wiatr ją rozwiał. Mikołaj
westchnął i z braku lepszego pomysłu usiadł w saniach czekając na cud.
Cud się objawił w postaci białej limuzyny, która powoli zbliżała się od północy.
Mikołaj z początku nie zareagował na jej widok uznając to za fatamorganę. Ale
zaraz przypomniał sobie, że fatamorgany nie zdarzają się w tutejszym klimacie,
było na nie za zimno. Może w lecie...
Tak więc limuzyna musiała być prawdziwa. A to oznaczało przynajmniej częściowe
rozwiązanie jego problemów. Oczywiście jeśli tylko właściciel limuzyny zgodzi
się mu pomóc. W końcu w tym kraju różni ludzie się zdarzali. Co drugi to
oryginał. Mikołaj słyszał kiedyś o gościu, który pisał zakręcone opowiadania SF.
Już od samego ich czytania można było dostać szmergla. Wielu dostawało.
Osobiście nie chciał spotkać tego człowieka.
- Z nieba mi spadliście! - krzyknął Mikołaj podbiegając do limuzyny.
Jan wytarł pot z nosa. Wciąż się trząsł po tym, jak o mały włos nie rozjechał
ubranego na czerwono grubasa, który jakby znikąd wyskoczył na środku drogi. W
duchu dziękował hrabiemu za pomysł założenia zimowych opon.
- Z jakiego nieba? - zdziwił się hrabia otwierając drzwi. - Z Moszenek Dolnych
jedziemy. A szanowny pan dokąd?
- Mam do obskoczenia Zakopane i okolice.
- To się świetnie składa, bo my też w tamtym kierunku. Wsiadaj pan. W grupie
zawsze weselej.
Mikołaj szybko zabrał z sań swój worek z prezentami i wskoczył do ciepłego
wnętrza limuzyny, gdzie hrabia czekał już na niego ze szklanką zimnego piwa. Jan
ruszył z piskiem opon.
Wypili. Najpierw brudzia, potem na drugą nóżkę... Tuż przed Zakopanem zaliczyli
strzemiennego i... rozchodniaczka już im się nie udało, bo zasnęli.
Na szczęście Jan zachował trzeźwość ciała i umysłu, w końcu był abstynentem.
Spokojnie dojechał na miejsce, rozpakował bagaże i zaprowadził ledwo przytomnego
pracodawcę i jego nowego przyjaciela do pokoju, po czym udał się na zasłużony
odpoczynek.
Ranek wstał słoneczny, nawet bardzo. Ale niezależnie od tego na ulicach zalegały
wielkie zaspy śniegu, który padał od kilku dni. Nikt nie silił się, żeby to
uprzątnąć. Nie było sensu, na drugi dzień byłoby to samo. Ograniczano się tylko
do odśnieżenia wejść do sklepów, barów i restauracji, których na Krupówkach i
okolicach było sporo.
Hrabia Mordoklej otworzył oko, które spoczęło na leżącym obok niego mężczyźnie.
W jednej chwili oprzytomniał i zaczął się gorączkowo zastanawiać, co to za facet
leży obok niego w łóżku. Chwilę potem przyszło olśnienie i przypomniał sobie
wszystko. W każdym razie do momentu wypicia dwudziestego piwa. Jako, że hrabia
miał w miarę lotny umysł, skojarzył fakty. Tylko jak się nazywał ten gość?
Michał? Marian? Mikołaj?
Ale przecież nie wierzył w Mikołaja! Już dawno nie wierzył. Na próbę dźgnął
palcem w ucho śpiącego. Ten jęknął, co w zupełności wystarczyło hrabiemu, żeby
uwierzyć. Zaraz jednak wpadł w panikę. Był sam na sam w łóżku z obcym mężczyzną!
Czy do czegoś doszło?!? A jeśli tak, to do czego?
- Wody - jęknął grubas otworzywszy przekrwione oczy. Zerknął na stojącą obok
łóżka szafkę, ale wody tam nie było. - I kim pan do cholery jesteś? - dodał
zauważywszy hrabiego.
- Hrabia Nepomucen Mordoklej do usług - odparł zapytany i na wszelki wypadek
wyskoczył z łóżka, gdyby tamten zapragnął jakichś usług. Ku zdziwieniu obu stron
miał na sobie czerwoną piżamkę w wesołe mikołaje.
- Ach tak. Właśnie. Przypomniałem sobie... Ma pan coś do picia? Strasznie mnie
suszy.
- Proponuję klinika. Jaaanie! - wydarł się hrabia.
- Ciszej, proszę - jęknął Mikołaj i opadł na poduszkę przygładzając kępki siwych
włosów za uszami.
Pojawił się Jan ze swym nieodłącznym ostatnio dzbankiem piwa.
- Nalej naszemu gościowi. Jest spragniony. Wytłumaczysz się później.
- Z czego? - zdziwił się Jan.
- Nie wiesz? - Jan pokręcił głową. - Z tego też się wytłumaczysz.
- Czy ja mógłbym dostać trochę wody? - wtrącił Mikołaj słabym głosem. - Nie
sądzę, żeby piwo było odpowiednie na moją przypadłość.
Hrabia wzruszył tylko ramionami i ruchem głowy nakazał lokajowi przynieść wody.
Tymczasem Mikołaj wygrzebał się jakoś z pościeli. Wyglądał dosyć marnie, kac
zrobił swoje. Jedynie jego bielizna w kolorowe renifery poprawiała jakoś ogólny
wygląd mężczyzny.
Wrócił Jan ze szklanką wody i podał Mikołajowi. Ten wypił ją jednym duszkiem,
stłumił beknięcie i wytarł dłonią swoją długą, białą brodę.
- Przepraszam panów na chwilę. Muszę skorzystać z toalety.
- A teraz tłumacz się - powiedział hrabia po wyjściu Mikołaja. - Co on robił w
moim łóżku?
- Jak to co, panie hrabio? Spał.
- To wiem, durniu! Ale dlaczego ze mną?
- Pan hrabia sam chciał. Powiedział pan, że nigdzie nie puści Mikołaja, bo jest
pana przyjacielem i pan dla niego wszystko. I powiedział pan, że Mikołaj będzie
tu spał a pan razem z nim. I nie mogłem przekonać pana hrabiego, więc dałem
spokój.
- Aha - hrabia coś tam sobie kontemplował. Coś przypominał, dopasowywał fakty.
Efekt był mizerny, więc dał spokój.
Wrócił Mikołaj z łazienki. Co prawda nie ogolony, jak zauważył błyskotliwie
hrabia, ale za to uczesany. Szybko wskoczył w swój roboczy strój, zarzucił worek
na plecy i... ciężko usiadł na łóżku.
- Co jest? - spytał hrabia z troską.
- Kręci mi się w głowie.
- Może cygaro?
- Czy to coś pomoże?
- Nie wiem. Ale dobre cygaro nie jest złe - powiedział sentencjonalnie hrabia.
- A... jeśli tak, to chętnie skorzystam.
Lokaj domyślnie pobiegł po pudełko cygar hrabiego.
Zapalili. Mikołaj z lubością wciągnął dym, zakrztusił się, zakasłał i uśmiechnął
błogo.
- I co? Lepiej? - spytał hrabia.
- Lepiej może nie. Ale na pewno przyjemniej. Dziękuję panu hrabiemu za pomoc,
piwo i cygaro. Ale naprawdę muszę już iść. Obowiązki wzywają. Muszę się wyrobić
do świąt. A to już tylko kilka dni. Do widzenia panom - ukłonił się i wyszedł z
pokoju.
- I co o nim sądzisz? - spytał hrabia po dłuższej chwili milczenia.
- A co ja mogę sądzić panie hrabio? Nie jestem sędzią. Ale wydaje mi się, że to
miły gość.
- Myślisz, że go jeszcze kiedyś spotkamy?
- A bo ja wiem? - lokaj wzruszył ramionami.
- Jeśli zaś chodzi o święta, to myślę, że powinniśmy się do nich jakoś
przygotować.
- A po co od razu przygotowywać? Przecież wiadomo, że ja dostanę od pana
hrabiego skarpetki, a pan hrabia ode mnie również. Wystarczy jedna wyprawa do
sklepu.
- Racja - zgodził się hrabia. - W takim razie pójdziemy w góry na wycieczkę. A
co!
Górskie szlaki wyglądają zimą przepięknie. W zasadzie o każdej porze roku są
przepiękne. Tak w każdym razie uważał hrabia Mordoklej, który góry kochał ponad
życie chociaż był tu dopiero drugi raz. Jakoś się nie składało.
Ubrani w grube zimowe kurtki (Jan skutecznie wyperswadował hrabiemu jazdę
limuzyną) i z plecakiem pełnym gorącej herbaty (w termosach oczywiście)
wyruszyli na wędrówkę. Na wszelki wypadek Jan zabrał jeszcze kilka ulubionych
cygar hrabiego, gdyby ten zaczął marudzić. Za to na piwo absolutnie i
kategorycznie się nie zgodził. Nie tym razem.
Brnęli jakiś czas poprzez zaspy śniegu sięgające im do kolan, a czasami wyżej.
Hrabia miał przemoczone buty, Jan zaczął pociągać nosem. Jednak nie poddawali
się. Twardo trzymali się planu, którego celem było wejście na Giewont.
Wciąż padał śnieg. A Jan coraz bardziej nie mógł się oprzeć wrażeniu, że
zbłądzili. Nie żeby miał ku temu jakieś konkretne przesłanki, ale już od
dłuższego czasu nie widział żadnych oznaczeń szlaku. Nie wspominając już o
jakichkolwiek śladach ludzkiej obecności. Żałował, że nie zaopatrzyli się w
mapę.
Hrabia był w bardziej optymistycznym nastroju. Spokojnie paląc cygaro stał na
wielkim kamieniu i czekał aż Jan dołączy do niego z ciężkim plecakiem. W
międzyczasie rozglądał się wypatrując najlepszej trasy na kontynuację wycieczki.
Dalej ruszyli na wschód. Bez żadnych aluzji. Po prostu gdzieś tam, wśród chmur
hrabia wypatrzył coś, co wyglądało na szczyt Giewontu.
Byli właśnie w połowie drogi do Przełęczy Kondrackiej, kiedy hrabia
niespodziewanie potknął się i wyłożył jak długi w śniegu. Na chwilę znikł pod
białym puchem. Zaraz jednak się podniósł i wypluł resztki zgniecionego cygara.
- Fuck! - zaklął nowocześnie, po amerykańsku.
- Shit! - zawtórował mu lokaj, jako że też znał trochę ten język. To znaczy
kilka najczęściej używanych słów takich jak "fuck" czy "shit".
Szybko wytrzepał ze śniegu kurtkę hrabiego i podał mu nowe cygaro.
- Potknąłem się o coś - poskarżył się hrabia wskazując na miejsce, w którym
znajdował się powód jego nieszczęścia. Spod śniegu wystawało coś, co intrygująco
błyszczało w promieniach słońca, które nagle wyszło zza chmur.
Nie zastanawiając się długo hrabia upadł na kolana i zaczął rozgrzebywać śnieg.
Jan bez namysłu ruszył z pomocą swemu panu. Wkrótce ich oczom ukazał się sporych
rozmiarów kryształ górski.
- To ma sens - mruknął do siebie hrabia - w końcu jesteśmy w górach.
Wygrzebany kryształ schowali do plecaka.
- I co teraz? Idziemy dalej czy wracamy? - spytał Jan z nadzieją, że hrabia
podniecony znaleziskiem nie będzie chciał iść dalej.
- Idziemy... (Jan westchnął) albo wracamy (Jan odetchnął). Zmęczyłem się i piwa
bym się napił, a przy sobie nie mamy - tu spojrzał z naganą na służącego.
- Fajny. Bardzo fajny. Bardzo, bardzo ale to bardzo fajny - powiedział hrabia
oglądając uważnie kryształ. - Jeśli chcesz znać moje profesjonalne zdanie, to...
jest niesamowicie fajny.
Jan nie chciał znać zdania hrabiego. Wzruszył więc ramionami i dolał mu piwa.
Kiwnął głową przyjmując do wiadomości profesjonalne zdanie.
- Ty, słuchaj! - podniecił się nagle hrabia. - A może on ma magiczną moc?
Lokaj wzniósł oczy ku niebu i cicho westchnął. Zaraz jednak przywrócił na twarz
kamienny spokój.
- No bo co by tam robił zwykły kryształ? No i ja na niego wpadłem. Coś w tym
musi być. Tylko jak to działa? Zastanówmy się... Chcę natychmiast skrzynkę piwa!
- wydał rozkaz kryształowi.
Czekali chwilę ale nic się nie stało. Mrówki wznowiły swój marsz po krawędzi
okna.
- Może pan hrabia powinien sprecyzować... - zasugerował Jan.
- Racja - hrabia pacnął się dłonią w czoło. - Że też sam na to nie wpadłem...
Chcę natychmiast dwadzieścia butelek Perły Chmielowej... Abra kadabra - dodał po
chwili namysłu.
Znowu nic się nie wydarzyło.
- Eee... Jakaś lipa - hrabia był co najmniej zawiedziony. - Zwykły kryształ...
Ale jednak fajny. Bardzo fajny. Zatrzymam go sobie. Będę miał ładną pamiątkę z
gór.
- Może pan hrabia kazać ładnie oprawić i postawić nad kominkiem.
- Też prawda - zgodził się Mordoklej.
Następny dzień był wigilią świąt Bożego Narodzenia. Od samego rana w mieście
panował wzmożony ruch. Każdy gdzieś się spieszył chcąc zdążyć do wieczora z
przygotowaniami. Ostatnie zakupy, kończenie porządków, ostateczne polerowanie
butów i mosiężnych gałek na poręczach schodów. I (najważniejsze) kucharzenie,
pitraszenie, gotowanie, smażenie, pieczenie, niekiedy nawet pędzenie...
destylowanie znaczy się.
Oczywiście nie wszystkich to dotyczyło. Niektórzy spokojnie wstali, zjedli
śniadanie i około południa ruszyli na poszukiwanie gwiazdkowych prezentów.
Hrabia i Jan rozdzielili się przy poczcie głównej i umówili w tym samym miejscu
za dwie godziny. Przez ten czas mieli znaleźć i zakupić prezenty dla siebie.
Hrabia Nepomucen w pierwszej chwili wpadł w kontrolowaną panikę spowodowana
wymuszoną samodzielnością. Udało mu się jednak to opanować.
Zaczął powoli iść w górę ulicy. Strasznie go nęciły mijane po drodze knajpki,
kawiarnie i puby. Z racji swego zamiłowania degustatorskiego każdą chętnie by
odwiedził. Ale nie miał na to czasu. Te dwie godziny to stanowczo zbyt mało.
Spotkali się ponownie w umówionym miejscu o umówionym czasie. Obaj mieli
identyczne siatki i zapewne identyczny prezent w środku. Hrabia pogryzał
snickersa.
Zadowoleni z łupów świątecznych wrócili do hotelu.
- Fuck! - zaklął hrabia wszedłszy do pokoju.
- To już było panie hrabio - upomniał go lokaj. - Proszę wymyślić coś... Shit!
- No właśnie - zgodził się hrabia Mordoklej. - Ktoś tu był.
- I nieźle imprezował.
Cały pokój był, jak to się mówi, wywrócony do góry nogami. Oczywiście nie
dosłownie, gdyż pokoje nie mają nóg. Poza tym łóżka wciąż stały na podłodze a
nie na suficie. Ale nie było ani jednej rzeczy, która by się znajdowała na swoim
miejscu. Wszystko było porozrzucane, jakby przez pokój przeszedł potężny
huragan.
- To nie do pomyślenia, co się wyprawia w tym hotelu. Natychmiast idź zgłoś
skargę do dyrektora!
Jan jednak ociągał się z wyjściem.
- Panie hrabio - odezwał się nieśmiało. - Ja chyba wiem o co chodzi. To znaczy
nie jestem pewien, ale mam jakieś niejasne przeczucie.
- No? Mów!
- Obawiam się, że ktoś poszukiwał kryształu pana hrabiego.
- Ale kto? Przecież nikt nie wiedział, że go mamy.
- Tego nie wiemy. Może ktoś widział jak go zabieramy ze sobą?
- To mógł go nie gubić - zdenerwował się hrabia. - Na szczęście kryształ jest
dobrze schowany i go nie znajdą. Dobrze go schowałeś? - upewnił się.
- Bardzo dobrze panie hrabio.
- No to teraz trzeba tu posprzątać.
Jako że nie chcieli rozgłaszać sprawy, wezwanie pokojówki nie wchodziło w grę.
Zresztą Jan miał wieloletnie doświadczenie w sprzątaniu gorszych bałaganów,
niekiedy nawet pogorzelisk, więc i z tym nie miał większego problemu. Hrabia
nadzorował wszystko z cygarem w zębach. W międzyczasie wypił trzy piwa.
- Ale się zmęczyłem - westchnął kiedy Jan ustawił ostatnie krzesło. - Nie miałem
pojęcia, że nadzorowanie jest taką ciężką pracą. Muszę odpocząć.
Wieczorem w sali balowej miała miejsce wieczerza wigilijna dla gości hotelu.
Kilkadziesiąt osób zasiadło przy długim stole, na którym znajdowało się
dwanaście rodzajów potraw i jeszcze trochę.
- Łee... Nie ma piwa - skrzywił się Nepomucen.
- Spoko panie hrabio. Może jakoś pan wytrzyma. Proponuję zająć się karpiem.
Wygląda rewelacyjnie.
Tradycja dzielenia się opłatkiem stworzyła okazję do poznania nowych osób. Tak
więc wkrótce krępujące milczenie ustąpiło gwarowi, samotne osoby przestały być
samotne, pary łączyły się w trójkąty i wielokąty. Zrobiło się bardziej swojsko,
rodzinnie. Także hrabia Mordoklej poznał parę nowych osób.
- Dobry wieczór - powiedział nieznajomy podchodząc z opłatkiem. - Nazywam się
Don Kaszel z La Manczy. A oto moja wierna służąca i tego... Sanczo Ponczo (czyt.
Sancho Poncho).
- Ja jestem hrabia Nepomucen Mordoklej a to Jan, mój niepokorny aczkolwiek
niezastąpiony lokaj, przyjaciel, powiernik i strażnik pieczęci.
- Jakiej pieczęci? - zainteresował się Don Kaszel.
- Firmowej - zażartował hrabia. - Żartowałem. Takiej zwykłej, drewnianej, z
symbolem mojego herbu. Więcej niestety nie mogę powiedzieć. Świat nie jest na to
jeszcze przygotowany.
Milczeli przez chwilę a śnieg za oknem sypał coraz mocniej. Niezręczną ciszę
przerwał hrabia.
- Ona jest kobietą? - spytał wskazując na Sanczo Ponczo.
- Odkąd pamiętam to tak - odparł Don Kaszel. - Nie sądzę, żeby coś się zmieniło
jeśli pan hrabia wie, co mam na myśli - mrugnął znacząco.
- Chodzi o gotowanie dobrych obiadów? - zgadywał Nepomucen.
- Też - Don Kaszel uznał, że nie ma sensu wnikać głębiej w to zagadnienie. - Ale
mu ty gadu-gadu a trzeba uczynić tradycji zadość.
Przełamali się opłatkiem ze sobą, z Janem i Sanczo Ponczo, potem jeszcze z
paroma przypadkowymi osobami, które były w pobliżu. Wreszcie zasiedli do stołu.
Tym razem w bliskim sąsiedztwie.
- Co państwo robią tak daleko od La Manczy? - spytał hrabia. - O ile się
orientuję to kawałek drogi stąd.
Don Kaszel przełknął kęs ryby i wytarł usta serwetką. Jan w tym czasie zaczął
zalecać się do Sanczo Ponczo. Poruszył śmiesznie brwiami i zrobił ustami rybkę.
Sanczo Ponczo zachichotała.
- No cóż drogi panie hrabio. Mógłbym wszystko zgonić na wyuzdaną wyobraźnię
autora ale nie zrobię tego. Po co biedaka dodatkowo dobijać? Wystarczy, że
zrobią to czytelnicy. Powód naszego przybycia jest bardzo prozaiczny.
Przyjechaliśmy tu na ferie zimowe i bal sylwestrowy. Czy pan hrabia będzie na
nim obecny?
- Bal? Hmm... Czemu nie. Bardzo lubię bale. Zwłaszcza bale kostiumowe. Zazwyczaj
wygrywam konkursy na najlepsze przebranie.
- A za kogo pan hrabia się przebiera, jeśli można wiedzieć?
- Za nikogo. I to jest właśnie najdziwniejsze.
Nagle drzwi na salę eksplodowały deszczem drzazg i zanim dym opadł, do środka
wbiegło trzech zamaskowanych mężczyzn. Szybkim krokiem podeszli do hrabiego i
chwyciwszy go za ręce i nogi wynieśli z sali. Cała akcja trwała zaledwie kilka
sekund. Zanim ktokolwiek się zorientował, było już po wszystkim.
- O rety - jęknął Jan odrywając się od Sanczo Ponczo. - Ktoś porwał hrabiego. Co
ja teraz zrobię? - po czym wrócił do przerwanej czynności ściemniania czy jak
kto woli - flirtowania.
Siedzieli w pokoju we trójkę: Jan, Don Kaszel i Sanczo Ponczo. Jan cały czas
biadolił o porwaniu hrabiego i o tym, że nic nie zrobił, żeby temu zapobiec. Nie
przeszkadzało mu to jednak co chwilę zerkać na Sanczo Ponczo.
- Uspokój się - Don Kaszel położył mu dłoń na ramieniu. - To stało się tak
szybko, że nikt z nas nie zdążył zareagować. To byli zawodowcy. Domyślasz się
chociaż motywów porwania?
- Nie mam pojęcia - skłamał Jan. - Hrabia nigdy nikomu w niczym nie zaszkodził.
Jego nałogiem było tylko piwo.
- A kobiety i śpiew?
- Hrabia nie przepadał za kobietami. Nie żeby był nie ten tego, ale dlatego, że
dostał kiedyś kosza i był do nich uprzedzony. A śpiewał wyłącznie pod
prysznicem. Sugeruje pan, że komuś nie spodobały się jego piosenki?
- Nic nie sugeruję. Rozważam tylko...
Rozważania Don Kaszla przerwał drażniący dźwięk telefonu. Po trzech sygnałach
Jan odebrał.
- Słucham - głos mu drżał.
- Słuchaj uważnie bo nie będę powtarzać - usłyszał.
- No przecież słucham...
- Jeśli chcesz zobaczyć swojego hrabiego w jednym kawałku, to za godzinę
przyniesiesz kryształ tam, skąd go wzięliście.
- A jeśli nie chcę? - zaryzykował Jan. Starał się zyskać na czasie chociaż sam
nie wiedział dlaczego. Rozmówca milczał. - No dobra, chcę. Ale za godzinę mi się
nie uda. Po pierwsze primo jest noc i nie wolno chodzić w nocy po górach. A po
drugie primo to za daleko. Nawet gdybym biegł to nie zdążę.
Głos po drugiej stronie westchnął cicho.
- No to przywieź go tą swoją białą limuzyną do Kuźnic. Koło kolejki na Kasprowy.
- A jak cię rozpoznam?
- Ja cię rozpoznam - porywacz rozłączył się.
Jan odłożył słuchawkę. Zastanawiał się, ile może powiedzieć Don Kaszlowi, który
już najwyraźniej zaczął się niecierpliwić. Zdecydował jednak nie wyjawiać więcej
niż to było konieczne.
- Mam się spotkać z porywaczami. Tam ustalimy warunki wypuszczenia hrabiego. Być
może hrabia nigdy nie będzie już mógł śpiewać pod prysznicem - zaśmiał się ze
swojego dowcipu. Ale zaraz spoważniał, gdyż nikt nie podzielał jego czarnego
humoru.
- Pojedziemy we trójkę - zaproponował Don Kaszel. - Przyda ci się pomoc w razie
czego.
- W razie czego lepiej żebym pojechał sam. Ale możecie mnie odprowadzić do
samochodu - zerknął łakomie na Sanczo Ponczo.
Zeszli do garażu, gdzie stała biała limuzyna hrabiego.
- Może jednak zgodzisz się na nasze towarzystwo? - nalegał Don Kaszel.
- Nie, dziękuję - Jan otworzył drzwiczki.
W tym momencie silne uderzenie w tył głowy pozbawiło do przytomności.
Kiedy się ocknął, leżał sam w garażu. Nie było ani Don Kaszla ani Sanczo Ponczo
ani, co gorsza, samochodu.
- No to teraz mam przerąbane jak w Bolka trampki. - mruknął z trudem podnosząc
się na nogi. - Ani hrabiego ani kryształu ani limuzyny.
Powlókł się do opustoszałego o tej porze baru i zamówił najmocniejszego drinka
jaki umiał przyrządzić barman. Chciał się zalać w trupa ale trunkiem z klasą a
nie byle prytą czy rozrabianym spirytusem. Zresztą do tej pory był abstynentem a
to miał być jego pierwszy raz. Inauguracja musiała mieć konkretny poziom.
Barman zauważył, że jego klient ma jakiś problem ale widział też, że nie chce o
tym na razie rozmawiać. Zachował więc dyskrecję i powstrzymał ciekawość do czasu
aż alkohol sam rozwiąże mu język. A umiał robić takie fikołki, na których efekt
nie trzeba było długo czekać. Lojalnie jednak ostrzegł Jana:
- Prose uwazać. Ten drink to "góra cy".
- Nie rozumiem.
- Widzi pan, biezemy sklanecke wina... no dwie... góra cy i wlewamy do garnka.
Później biezemy sklanecke piwa... no dwie... góra cy i wlewamy do tego samego
garnka. Następnie sklanecke wódecki... no dwie... góra cy i wlewamy to tegos
samego garnecka. Na koniec bierzemy sklanecke koniacku... no dwie... góra cy i
wlewamy do garnka. Garnek stawiamy na ogniu i miesając gzejemy cas jakiś.
Później nalewamy i pijemy sklanecke... no dwie... góra cy. Po wypiciu
wstajemy... robimy krocek... no dwa... góra cy.
- Zaryzykuję - westchnął Jan. - Akurat w tej chwili to chyba byłoby najlepsze
rozwiązanie.
Barman wzruszył ramionami, na wszelki wypadek zainkasował należność z góry,
stracił nadzieję na wylewność klienta i po kilku minutach postawił przed gościem
rzeczonego drinka. Jan patrzył jak urzeczony w mieniący się wszystkimi barwami
tęczy napój. Policzył w myślach do trzech, zamknął oczy i jednym haustem połknął
zawartość szklaneczki.
W pierwszej chwili nic nie poczuł. Już miał zgłosić reklamację kiedy nagle po
całym jego ciele rozeszło się przyjemne ciepło. Jednak w ogóle nie czuł
otępienia jak się spodziewał. Wręcz przeciwnie, rozsadzała go energia. Poczuł
niepohamowaną chęć podzielenia się z barmanem swoim problemem. Najpierw jednak
nierozważnie postanowił się przejść. Wstał, zrobił krok, drugi, trzeci...
Kiedy się ocknął, leżał sam w... Nie, to już było. Tym razem zamiast w garażu
znajdował się w pokoju, we własnym łóżku. I nie był sam. Obok, na krześle
siedział hrabia Mordoklej.
- O! Pan hrabia - ucieszył się Jan. - Dzień dobry.
- Aleś się chlał jak świnia, złamasie! - wygarnął mu Nepomucen bez ogródek. - To
znaczy durniu! Wstyd przed ludźmi!
- A bo panie hrabio - jęknął przybity lokaj - to wszystko mnie przerosło - i
opowiedział wszystko, co się wydarzyło od chwili porwania Mordokleja.
- ...I postanowiłem się zalać. Udało mi się nawet szybciej niż przypuszczałem -
dodał z dumą. - A co u pana hrabiego?
- Co u mnie? - zamyślił się Nepomucen. - No więc po tym, jak mnie porwali i
zapakowali do takiego fajnego samochodu, co to i latać potrafi, udaliśmy się na
Giewont. Ten krzyż co tam jest, to on się podnosi i pod nim jest zejście w głąb
góry. A tam najnowsze cudeńka techniki. Właściwie to bardziej niż najnowsze, bo
oni są z przyszłości. A ta cała góra jest, że tak powiem, stacją transferową.
Tamtędy turyści z przyszłości udają się do naszych czasów. A ci, co mnie
porwali, zajmują się obsługą tej całej maszynerii. Nadążasz?
Jan pokiwał głową, chociaż oczy miał już wielkie jak spodki. Jednak obcując na
codzień z hrabią i jego niekonwencjonalnymi szaleństwami mało co było w stanie
go zadziwić.
- No więc do uruchomienia tego urządzenia potrzebny jest kryształ. To jakiś
specjalny, sztucznie wytworzony materiał o specyficznych właściwościach. No i
ktoś im wykradł ten kryształ, żeby nie uruchomili maszyny. A potem go zgubił.
- A skąd pan hrabia wie to wszystko? - zdziwił się lokaj. - Powiedzieli panu?
- Część powiedzieli, część podsłuchałem, część skojarzyłem. A autor dopisał
resztę. A co? Zbyt nieprawdopodobne?
- Czy ja wiem - Jan wzruszył ramionami i podrapał się po resztkach siwych włosów
za uchem. - Cała ta historia od chwili wyjazdu z domu wydaje się
nieprawdopodobna. Jedno nieprawdopodobieństwo więcej nie robi różnicy.
Zastanawia mnie tylko, że skoro ten kryształ jest taki ważny, to dlaczego go
lepiej nie pilnowali?
- Widzisz, ta kryjówka pod Giewontem jest bardzo dobra. Wejścia nie da się
otworzyć przypadkiem i byle komu. Sposób znają tylko ci z obsługi. Nawet turyści
z przyszłości by nie potrafili. Więc olali środki ostrożności i zaniechali
pilnowania. Cóż, pewność siebie ich zgubiła. Ktoś się jednak zakradł i zabrał
kryształ. Oni myśleli, że to my, ale już tak nie myślą. To musiał być ktoś z
przyszłości, kto umiałby otworzyć wejście pod Giewont. Ktoś...
- Don Kaszel! - krzyknęli jednocześnie.
- A teraz znowu ma kryształ - lokaj opadł na poduszkę. Kac się jeszcze nie
skończył. Głowa dała o sobie znać. Jan przyrzekł sobie nigdy więcej nie ruszać
alkoholu w celach konsumpcyjnych.
Śniadanie zjedli wspólnie. Tym razem Jan nie musiał usługiwać, od tego była
służba hotelowa. Czuł się trochę nieswojo, ale hrabia stanowczo życzył sobie
zjeść razem ze swoim służącym i przyjacielem. Tym bardziej, że teraz łączyła ich
wspólna sprawa.
- Pan hrabia nie powiedział jeszcze, jak mu się udało uciec.
- Ano nie powiedziałem, bo nie uciekłem. Sami mnie wypuścili jak się okazało, że
to nie my wykradliśmy kryształ. Sprawdzili mi coś w mózgu i wtedy uwierzyli. Ale
obiecałem im go dostarczyć najszybciej jak to tylko możliwe.
Jan odłożył posmarowana masłem kromkę.
- Ale przecież nie mamy kryształu - zauważył rezolutnie.
- Nie mamy - zgodził się Mordoklej uśmiechając się rozbrajająco i łyknął piwa. -
Pewnie zaraz tu przyjdą a my im opowiemy o swoich przypuszczeniach dotyczących
Don Kaszla... O, to chyba oni - dodał wsłuchując się w kroki za drzwiami.
Istotnie. Chwilę potem do pokoju weszło bez pukania trzech mężczyzn. Hrabia
zapoznał ich ze swoim lokajem i w skrócie opowiedział o sytuacji. Ludzie z
przyszłości wyglądali na zmartwionych.
- Niedobrze - odezwał się jeden z nich. - Gdzieś musi się znajdować druga stacja
transferowa. A kryształ jest niezbędny do otwarcia kanału czasoprzestrzennego.
Wygląda na to, że ktoś zajmuje się nielegalnymi podróżami w czasie.
- Nie ktoś tylko Don Kaszel - wtrącił hrabia.
- Ale dlaczego zabrali wasz kryształ? - zainteresował się Jan. - Przecież skoro
są z przyszłości, to musieli się jakość dostać w nasze czasy. Mieliby własny
kryształ.
- Potrzebne są dwa kryształy - wyjaśnił gość. - Jeden w przyszłości do skoku w
teraźniejszość i jeden teraz do skoku w przyszłość. Wyjaśnienia mogą być dwa.
Albo nie chcą mieć konkurencji albo nie mają swojego kryształu tutaj. To znaczy
teraz. A może wyjaśnienie jest całkiem inne? Nie wiem.
- Teraz najważniejsze, żebyśmy ich odnaleźli i odebrali kryształ - dodał drugi
człowiek z przyszłości.
- Taa... Pożegnamy więc panów i udamy się na poszukiwania - skierowali się do
drzwi.
- Gdzie? Dokąd? - uniósł się hrabia z krzesła. - Idziemy z wami. Nie
zapominajcie, że mają naszą limuzynę.
Ludzie z przyszłości popatrzyli na siebie jakby naradzali się bez użycia słów. W
końcu jeden z nich kiwnął przyzwalająco głową.
- Dobra. Chodźmy.
Dzień był mroźny chociaż słoneczny. Na szczęście (a może niestety, zależy co kto
lubi) śnieg nie padał. W krystalicznie czystym powietrzu widać było okoliczne
szczyty. Giewont majestatycznie górował nad miastem.
Pięciu mężczyzn wyszło z hotelu i wsiadło do zaparkowanego nieopodal samochodu.
Skierowali się ku najmniej uczęszczanej drodze i tam, upewniwszy się, że nikt
ich nie obserwuje, unieśli się wysoko do góry tak, że z ziemi byli prawie
niewidoczni. Co najwyżej okoliczne ptactwo się dziwiło.
- I co? Gdzie ich szukać? - spytał hrabia Mordoklej.
- Jeszcze nie wiemy - odparł człowiek z przyszłości usilnie wpatrując się w
tajemniczy przyrząd, który równie dobrze mógł być radarem jak i nowoczesną
kuchenką mikrofalową. - Musimy czekać, aż zaktywują kryształ. Wtedy odbierzemy
sygnał i namierzymy ich w minutę osiem.
- Czy zdążymy?
- Tego nie wie nikt. Kryształ musi być aktywizowany na kilkanaście minut przed
użyciem w celu zebrania odpowiedniej ilości energii. Będziemy więc mieć
kilkanaście minut od chwili odebrania sygnału.
- Mało - westchnął hrabia.
Jan w milczeniu wyglądał przez okno. Wysokość, na jakiej się znajdowali, robiła
na nim wrażenie. Niespodziewanie uświadomił sobie, że cierpi na lęk przestrzeni,
wysokości i arachnofobię, chociaż tego ostatniego nie był do końca pewien.
Nieświadomie coraz mocniej zaciskał dłonie na oparciach foteli aż mu palce
pobielały. Zamknął oczy i postanowił ich nie otwierać, dopóki nie znajdą się z
powrotem na ziemi.
- Mam go! - krzyknął nagle operator radaru chwilę potem jak odezwał się
brzęczyk. - Namierzam... Podaję współrzędne...
Szybko wykrzyknął serie liczb wprost do ucha kierowcy-pilota, który skierował
samochód ku ziemi.
Jan wyczuł zmiany w spokojnym dotąd locie i nieopatrznie otworzył na chwilę
oczy. Natychmiast pożałował tego nieprzemyślanego odruchu. Ujrzał bowiem
gwałtownie zbliżającą się ziemię i żołądek podszedł mu do gardła, dusza do
ramienia a serce gdzieś w okolice uszu. Śniadanie też mu podeszło, ale
powstrzymał je dłonią.
Kierowca coś tam mruczał pod nosem z satysfakcją. Wkrótce ich oczom ukazał się
czarny, sportowy samochód mknący ulicą pod nimi. Wyrównali lot i przez chwilę
lecieli za nim. W każdym razie dopóki były zakręty. Na prostej wyprzedzili
samochód uciekinierów i wylądowawszy na środku drogi zmusili go do zatrzymania
się.
Nie było to jednak takie proste jakby się mogło wydawać, o nie. Tylko w tanich
powieściach lub filmach sensacyjnych (np. o Mc'Gyverze) dobrym bohaterom zawsze
się wszystko udaje. W dobrej literaturze musi być więcej przeszkód, żeby
czytelnik nie czuł się zawiedzony.
Kierowca czarnego samochodu ryzykując utratę zdrowia, życia i zawieszenia
postanowił dostarczyć czytelnikom trochę emocji. Nie zwalniając zjechał z drogi
i gnał dalej po polu kierując się w stronę lasu. Zyskał tym samym kilka cennych
sekund.
- Cholera - zaklął człowiek z przyszłości i z piskiem opon ruszył w pościg.
Śnieg rozbryzgiwał się na boki.
Jan kolejny raz zacisnął mocno oczy wyczuwając u siebie pierwsze symptomy lęku
nadmiernej prędkości czy jak to się tam nazywa. Zatęsknił za limuzyną, gdzie
jako kierowca miał wszystko pod kontrolą i nigdy nie przekraczał 160 km/h. Przy
okazji zauważył, że uciekinierzy nie jechali samochodem hrabiego. Musieli go
więc gdzieś ukryć. Tylko gdzie?
Tymczasem czarny samochód wjechał na leśną drogę i przyspieszył. Kierowca miał
gigantyczny refleks, że się jeszcze nie rozbił i nie miał nawet takiego zamiaru.
Hrabia natomiast zjadł prawie pół swojego cygara, gdyż z wrażenia zapomniał go
zapalić. Jego nerwy chyba też były trochę napięte.
Szybka jazda po leśnych drogach i to na dodatek w zimie ma to do siebie, że
gwałtownie podnosi poziom adrenaliny w żyłach. Poza tym jest szalenie
niebezpieczna i niebezpieczne szalona. I w większości przypadków kierowca
wcześniej czy później (jeśli nie zwolni) popełnia błąd, drobny błąd, wręcz
niedostrzegalny a jednak brzemienny w skutkach, gdyż definitywnie kończący
jazdę.
Pasażerowie obu samochodów liczyli na ten błąd u przeciwnika. Kierowcy nie
liczyli, bo byli zbyt zajęci prowadzeniem i deptaniem pedałów gazu.
Drzewa śmigały niebezpiecznie blisko boków samochodów. Hrabia już jakiś czas
temu nie wytrzymał i zjadłszy cygaro poszedł w ślady swego lokaja - zamknął
oczy.
W końcu jednak musiało się stać to, co nieuniknione w górskich lasach. Droga
umożliwiająca jazdę się skończyła zmuszając kierowców obu samochodów do
zatrzymania się.
Hrabia nieśmiało otworzył lewe oko a Jan prawe. Don Kaszel jednak nie zamierzał
się poddać. Razem z Sanczo Ponczo uciekali dalej na piechotę brnąc po kolana w
śniegu. Ludzie z przyszłości ruszyli za nimi i po chwili znikli hrabiemu z oczu.
Lokaj razem ze swym panem powoli wygrzebali się z samochodu. Nogi się pod nimi
uginały, bynajmniej nie ze zmęczenia. Jak usłużnie podał hrabiemu ostatnie
cygaro, jakie mu zostało.
Niespiesznie zbliżyli się do stojącego nieopodal czarnego samochodu. Hrabiego
zainteresował leżący na siedzeniu pasażera plecak. Targnięty dziwnym i nie
dającym się wyjaśnić przeczuciem otworzył go i wyjął... pudełko cygar. Cóż, co
prawda spodziewał się raczej kryształu, ale limit życzeń został już chyba
wyczerpany.
Podał pudełko Janowi, który schował je za pazuchą. W ten nietypowy sposób
zrekompensowali sobie niewygody podróży. W każdym razie jeśli chodzi o hrabiego.
Na powrót ludzi z przyszłości czekali ponad godzinę. Nie doczekawszy się wzięli
samochód Don Kaszla i wrócili do miasta.
Pierwsze swe kroki hrabia Mordoklej skierował do baru, żeby ugasić pragnienie
boskim napojem z pianką. Lokaj posłusznie poszedł za nim, jednak przezornie
zamówił sok pomarańczowy bez wzmocnienia.
- No i samochód diabli wzięli - odezwał się w końcu Nepomucen wycierając pianę w
rękaw.
- Ano wzięli panie hrabio - odrzekł smutno Jan.
- Będziemy mieli problem z powrotem do domu.
- Ano będziemy mieli panie hrabio.
- Ciekawe, czy udało im się złapać Don Kaszla.
- Ano ciekawe panie hrabio.
- Ale ty mnie wkurzasz - zirytował się Mordoklej. - Płyta ci się zacięła czy co?
- A jakoś tak panie hrabio. To wszystko tak dziwnie się poukładało.
Spodziewałbym się jakiegoś innego zakończenia. Było już tak fajnie: ucieczka,
pościg... I co? Wszyscy pewnie już się napalili na coś ciekawego. A co dostali?
Spokojny powrót do miasta. Zawiodłem się na autorze, oj bardzo zawiodłem.
- Chcesz wracać do lasu i gonić Don Kaszla?
- Teraz to już chyba nie ma sensu. Autor odwalił kichę, której nie da się
naprawić wznowieniem pościgu. Krótko mówiąc dał po zaworach. Chyba lepiej
poczekać i zobaczyć, co z tego wyniknie.
Trudno się było hrabiemu nie zgodzić z tym logicznym poniekąd rozumowaniem Jana.
Jeśliby się głębiej zastanowić nad tą całą sytuacją, to chyba tylko nagły atak
glonów mógłby jakoś ją uratować. Albo przynajmniej przejście Jana na ciemną
stronę mocy.
Tymczasem lokaj ani myślał nigdzie przechodzić. W takim razie hrabia zamówił
kolejne piwo i potruchtał do toalety w celu obniżenia ciśnienia w pęcherzu.
Siknął zdrowo nucąc pod nosem "Toccatę i Fugę d-moll" w wersji disco polo.
Kiedy wrócił do stolika, Janowi towarzyszyło dwóch ludzi z przyszłości.
- Złapaliśmy ich i znaleźliśmy wasz samochód - pochwalił się pierwszy.
- Ale w zamian chcielibyśmy odzyskać aktywator - dodał drugi.
- Jaki aktywator?
- W ich samochodzie znajdował się aktywator. Był w prostokątnym pudełku.
- Cygara? - domyślił się hrabia.
- Właśnie. Moglibyśmy prosić o ich zwrot?
- No cóż, jedno wypaliłem. Ale odkupię wam, jeśli to takie ważne.
- CO?!? - ludzie z przyszłości zerwali się na równe nogi. - Wypalił pan
aktywator? To niemożliwe!
- Dlaczego? To było jedno z lepszych cygar - uśmiechnął się hrabia na
wspomnienie smaku używki.
- Ale przecież aktywator jest niepalny.
- Ależ jest jak najbardziej palny! Chodźmy na górę, to wam pokażę jak sie
puszcza kółka z dymu.
Pudełko cygar leżało tam, gdzie je wcześniej położył czyli na stoliku.
Zdecydowanym krokiem podszedł do niego i otworzył.
Było puste.
- Cygara! - krzyknął Mordoklej.
- Aktywator - jęknęli ludzie z przyszłości.
- Ktoś musiał się włamać i je ukraść.
- Nie było śladu włamania panie hrabio - zameldował Jan oglądając dokładnie
drzwi.
- A Don Kaszel i Sanczo Ponczo są dobrze pilnowani - dodał człowiek z
przyszłości.
- Więc kto? - spytał Nepomucen.
- Jak nic tylko służba hotelowa.
- Niech no ja ją tylko...
Przerwał mu głośny huk. Budynek zatrząsł się a szyby w oknach zadrżały. Hrabia
zerknął podejrzliwie na swój brzuch, czy przypadkiem mu w nim nie burczało z
głodu, a wszyscy tym czasem wybiegli na korytarz.
Drzwi w ostatnim pokoju były jakby wepchnięte lub raczej wessane z wielką siłą
do środka. Razem z innymi ciekawskimi gośćmi poszli zobaczyć, co się stało.
Ale niewiele było do oglądania. Ze ścian zeszła tapeta, drzwi, stół i kilka
krzeseł stanowiło teraz nowoczesną formę rzeźby. To znaczy ich resztki tworzyły
bezładną masę drzazg. Tuż obok leżało cygaro.
- Aktywator - szepnął człowiek z przyszłości podnosząc artefakt. Powąchał. -
Nie, faktycznie cygaro.
- Może w pudełku cygar tylko jedno było aktywatorem - podsunął hrabia.
- Możliwe.
- A co to właściwie jest ten aktywator? - spytał w końcu Jan.
- Do podróży w czasie potrzebne są trzy główne elementy. Krzystał, jak już
panowie wiedzą, służy do gromadzenia energii. To swego rodzaju akumulator.
Komputer sterujący całym procesem i komunikujący się z przyszłością czyli stacją
docelową znajduje się pod Giewontem. A aktywator bezpośrednio otwiera kanał
transferowy w najbliższym swoim sąsiedztwie i przerzuca obiekt do celu. Tak się
składa, że kryształ, komputer i aktywator nie muszą być w tym samym miejscu,
mogą się znajdować w promieniu nawet kilku kilometrów. Ale z oczywistych
względów najlepiej jak proces odbywał się na stacji transferowej. Można wszystko
kontrolować.
- Zaraz, zaraz - hrabia skompilował sobie w głowie kilka faktów. - Czy to
znaczy, że gościa przerzuciło do przyszłości?
- W zasadzie tak. Jeśli nie rozsmarowało go po drodze... właściwie po czasie.
Miał pan dużo szczęścia trafiając na zwykłe cygaro. Aktywator nietrudno
uruchomić, a kryształ zdążyć zgromadzić energię. Inna sprawa, że to ciekawy
model aktywatora. Jego uruchomienie nie wymagało sterowania przy pomocy
komputera jak to jest w naszym przypadku. To bardziej zaawansowana technologia.
Szkoda, że aktywator również poleciał w przyszłość.
- Macie przecież Don Kaszla i Sanczo Ponczo.
- Niewiele daje się z nich wyciągnąć. Milczą twardziele.
- Cóż, znam kilka sposobów na rozwiązanie języków - pochwalił się hrabia.
- Czy to boli?
- Was ani mnie na pewno nie.
Biała limuzyna powoli sunęła przez miasto w kierunku drogi na Kraków. Kończyły
się ferie. Pozostały miłe wspomnienia po balu sylwestrowym, na którym oczywiście
nie mogło zabraknąć ludzi z przyszłości. Było ich nawet więcej, gdyż właśnie
przybyła nowa wycieczka.
Hrabia Mordoklej i jego wierny służący Jan odzyskali samochód, nawiązali nowe
znajomości i zyskali całą masę wspomnień.
Jak się dowiedzieli, Don Kaszel i Sanczo Ponczo (ku wielkiemu rozczarowaniu
Jana) zostali natychmiast odesłani w przyszłość, gdzie czeka ich proces o groźbę
naruszenia continuum czasoprzestrzennego. Ale to dopiero za jakieś dwieście lat.
Teraz jednak wypoczęci wracali do domu. Właśnie wyjechali z miasta i Jan
przyspieszył
- Stój! - krzyknął nagle hrabia.
Jan depnął po hamulcach. Samochód wpadł w kontrolowany poślizg, obrócił się dwa
razy wokół własnej osi i zatrzymał tuż przed grubym mężczyzną w czerwony stroju.
- Witam szanownego pana Mikołaja - przywitał się Nepomucen otwierając drzwi.
- A, pan hrabia Mordoklej. Miło mi znów was widzieć.
- Podrzucić gdzieś pana?
- Jeśli jedziecie do Norwegii.
- Ot, figlarz jeden - zaśmiał się hrabia. - A co? Już po robocie?
- Ano po robocie.
- W takim razie zapraszam do siebie. I proszę nie odmawiać, jest pan moim
gościem. I nie puszczę pana w dalszą drogę, zanim nie skosztujemy wszystkich
gatunków piwa, jakie mam w piwnicy.
Mikołaj zbladł przypomniawszy sobie poprzednie spotkanie. Ale było już za późno.
Zanim się zorientował, został siłą wciągnięty do limuzyny i już jechał do pałacu
hrabiego Mordokleja w Moszenkach Dolnych.
Maj - 2002