Kochański Krzysztof - Starnice 2

Szczegóły
Tytuł Kochański Krzysztof - Starnice 2
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Kochański Krzysztof - Starnice 2 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Kochański Krzysztof - Starnice 2 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Kochański Krzysztof - Starnice 2 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Krzysztof Kochański STARNICE 2 Wyglądał na pięć, najwyżej sześć lat. W rękach trzymał różę. Siedział na peronowej ławce i obserwował wskazówki wielkiego zegara, wiszącego na frontowej ścianie kolejowego dworca; czekał aż ustawią się na godzinie zgodnej z rozkładem odjazdu pociągu, stojącego kilka metrów przed nim. Wtedy wstał i wsiadł do wagonu. Zaraz potem pociąg ruszył. Punktualnie. Nie znalazł pustego przedziału, wybrał więc ten, w którym przy oknie siedział samotny młodzieniec, przystrzyżony na panka, pochłonięty czytaniem książki. Konduktor przyszedł po jakimś kwadransie. Sprawdził bilet panka. - Aon? - rozejrzał się idiotycznie, jakby oczekiwał, że gdzieś spod siedzenia może wyskoczy trzeci pasażer przedziału. Młodzieniec wzruszył ramionami. - Niemampojęcianiejestzemną. - Gdzietwojamamachłopcze? Dla chłopca te dźwięki były tylko pozbawionym znaczenia bełkotem, ale zorientował się, że może jest to właśnie pytanie na które czekał, wyjął więc z kieszeni kartkę i śmiało podsunął pod pochyloną nad sobą twarz. Kartka była mała, różowego koloru, zapisana niebieskim atramentem. Konduktor początkowo z niedowierzaniem, a potem z pewnym gniewem czytał, że okaziciel notatki jest głuchoniemy, że nazywa się Janek Kowalski, ma pięć lat, w kieszeni pieniądze na bilet, i że kochająca acz zapracowana mama bardzo prosi o wyrozumiałość, ale w miejscu przeznaczenia czeka na malca tatuś, który z całą pewnością odbierze go z pociągu, a Panu Konduktorowi z pewnością wynagrodzi fatygę. Chłopiec odczekał aż człowiek w kolejarskim mundurze odbierze informację, po czym - zgodnie z instrukcją - wyciągnął z kieszeni skórzany futerał. W zamian za znajdujące się w nim papierowe obrazki (lub metalowe krążki) spodziewał się ulegalnić swój przejazd. Alternatywnie, czujnie oczekiwał czegoś innego. Na przykład kłopotów. Trochę to trwało, lecz w końcu dostał bilet, a konduktor wychodząc, wyrzucił z siebie potok dźwięków: - Nieruszajsięstąddopókiciniepowiemżetotwojastacja. Cokolwiek by to miało oznaczać, ważne, że mógł jechać dalej. I jechał. Nikt więcej go nie niepokoił. Kontrolował czas i na pięć minut przed planowanym przyjazdem do miejscowości, która była celem jego podróży, wyszedł na korytarz, ostrożnie zdejmując z półki swój kolczasty kwiat. Niespodziewanie znowu pojawił się konduktor. Coś mówił, więc na wszelki wypadek chłopiec uśmiechnął się, pokazał palcem za okno i pokiwał głową. - Niemaszbagażu? - nalegał kolejarz. Gestykulując, pokazywał na swoją teczkę; o coś tam pewnie mu chodziło, lecz dzieciaka zarekomendowanego jako Janek Kowalski już to nie interesowało. Pociąg wjeżdżał na stację. - Miał tylko różę - rzekł młodzian, który również wysiadał na tej stacji. Konduktor chwycił dłoń chłopca i pomógł wysiąść mu z wagonu. Wtedy malec uśmiechnął się, po czym gwałtownym szarpnięciem wyrwał rękę i popędził ku wyjściu z peronu. Zniknął w tłumie, nim zaskoczony pracownik kolei zdążył mrugnąć powieką. Na postoju stało kilka taksówek, chłopiec wsiadł w pierwszą, wyjął kolejną kartkę, podał ją kierowcy i nim rozsiadł się wygodnie, pokazał wymownie skórzany futerał, co wyraźnie uspokoiło właściciela pojazdu. Podróż trwała blisko pół godziny, podczas której z ust taksówkarza wylewał się potok słów. Widać nie przeszkadzał mu ani wiek pasażera, ani jego uparte milczenie. Wyjechali z miasta, minęli jedną wieś, potem drugą, aż wreszcie zatrzymali się przy drogowskazie, pokazującym zaniedbaną drogę przez las. - Napewnotutajniewidzężadnejchałupy? Chłopiec wyskoczył z samochodu i rozejrzał się. Z uwagą studiował białe litery na zielonym tle drogowskazu: "STARNICE 2". Potem wyciągnął swój futeralik, wręczył taksówkarzowi kilka banknotów i pognał w las, z szybkością jakiej trudno było się spodziewać po tak wątłej postaci. Róża w jego dłoni wydawała się znacznie podwiędła. - Poczekajtozadużo! - krzyknął taksówkarz. Krzyczał w pustkę. * * * * * Było ich pięciu. Najstarszy, Opona, Liczył sobie czternaście lat, lecz wcale nie był tu najważniejszy. Szefem był Piwek, rosły dwunastolatek, z rękami szorstkimi i twardymi jak deska od pracy w polu. Jego ojciec zmarł w dziewięćdziesiątym drugim i teraz Piwek mieszkał sam z matką, która z całych sił pragnęła utrzymać to co pozostało z wyprzedanego gospodarstwa. - Panowie... - zagaił Kaszub - dzisiaj malboraki. Siedzieli na półmetalowej, półdrewnianej, przegniłej konstrukcji, która w czasach swej świetności była prawdopodobnie ławką. Świerkowy łańcuch, pośród wysokich sosen pięćdziesięcioletniego lasu, odgradzał ich od zapuszczonej leśnej przecinki. - Chyba z siana, którym Moćka rzygnęła - skomentował Opona. Kaszub splunął pogardliwie. Moćka była krową z gospodarstwa jego rodziców. - Jak chcecie... - zawiesił głos. - Nie bądź mosiądz, daj zapalić - nie wytrzymał Kulturysta. Kaszub wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. Była cała, jeszcze nie otwarta, zabezpieczona naklejką akcyzy. - Gut - wyraził zadowolenie Piwek. - Otwórz! - Lajty! Skąd masz! Tylko Dyszaty się nie odzywał. Dyszaty miał astmę. Jak czasem, szczególnie późną wiosną, chwytały go kaszle, to mało ducha nie wyzionął. Siedział wtedy całymi dniami w domu. Teraz była jesień, październik, lecz i tak do lasu uciekał po kryjomu, nie zważając na krzyki matki. - Wczoraj byłem w szkole, nie? - powiedział Kaszub. - Do krzyżówki podwiozła mnie jakaś majka. Zerwałem jej. Malboraki i kasetę. - Po co ci kaseta? - zapytał Dyszaty. - Nie masz magnetofonu. Kaszub wzruszył ramionami. - Działałem odruchowo - wyjaśnił. - Zresztą, może kiedyś będę miał. - Albo srał - wtrącił Opona. - Zamknij mordę, grubasie. - Bo co? - Bo nawet polizać peta nie dostaniesz. Opona wstał z błyskiem w oczach. - Będziesz tak do wieczora ględził, Kaszub, czy otworzysz wreszcie tę paczkę? - wtrącił się Piwek. Pomogło. Piwek miał autorytet. Od czasu, gdy podczas wycinki drzew roztrzaskał na głowie wójta butelkę od piwa, w dodatku pełną, autorytet ten nie był kwestionowany przez nikogo. Zapalili. Tylko Dyszaty odsunął się na krawędź ławki i w zamyśleniu rysował butem po ziemi. Kulturysta puszczał kółka. Był najmłodszy, w zeszłym tygodniu skończył dziesięć lat, lecz nie wyglądał nawet na dziewięć. Wychudzony, z przylizanym blond włosem na głowie, zasłużył sobie na miano Kulturysty w zeszłym roku, po powrocie z kolonii fundowanych biedocie przez TPD, skąd przywiózł ulubiony dwuwiersz: "kulturysta z Dachau, podniósł cegłę i się zmachał". - Dobrze, Opona? - spytał. - Nieźle - przytaknął łaskawie zapytany i puścił swoje słynne cztery dymne traktorowe opony. Ten numer wychodził mu zawsze. Nawet jak kiedyś Kaszub skombinował cygaro. Dzień był ciepły, pogodny; górą wiał lekki wiatr, lecz tu, w lesie, było zacisznie. Wszyscy, poza Dyszatym, rozłożyli się na pokrytej zbrązowiałym igliwiem ziemi, z dymiącymi papierosami w palcach. - Jeszcze by tylko po kanclerzu - zamarzył Piwek. Od pamiętnego dnia, gdy butelka z naklejką "BROK kanclerz" stała się przyczyną zmiany kolorytu czaszki wójta, połączonego z głęboką raną ciętą, nikt w Starnicach, nawet degenerat Paweł, nie pijał innego piwa. Wójt był z Dębnicy Kaszubskiej. - Ktoś idzie - usłyszeli zza świerków głos Dyszatego. Opona poderwał się na nogi. - Ocipiałeś? - zgasił go Piwek. - Spoko! Jeszcze nas nie dostali! - Ocipiał - podchwycił skwapliwie Kaszub, zapewne wciąż jeszcze pamiętający przytyk o Moćce. - To Kapuś! - Dyszaty przecisnął się między kłującymi gałęziami. - Wraca ze szkoły. - No to będzie rozrywka - rzekł Piwek, przewlekając sylaby. Wyskoczyli z wrzaskiem, gdy był już całkiem blisko. Dobrze ubrany chłopiec, w markowych adidasach, z tornistrem Herlitza na plecach. - Sie masz, Kapuś - powiedział Opona. Podszedł bardzo blisko i beknął jednym traktorkiem wprost w twarz dwunastolatka. - Mam na imię Romek - odparł chłopiec. Głos mu nieco drżał, ale nie na tyle, żeby zauważyć mógł to ktoś, kto nie zna go za dobrze. - I nie jestem kapusiem... - Kapuś mówi, że nie jest kapusiem - poinformował obecnych Opona. - Znaczy się, nie kapuje? - zapytał Piwek. - Nie - powiedział Romek, jakby trochę pewniej. - Jak Kapuś może nie kapować? Może mi to ktoś wyjaśnić? Ty, a może ty próbujesz wcisnąć mi jakąś ciemnotę, co? Może myślisz, że jak mam na nogach stare trampki, to możesz mi wciskać kit? Atakowany zamrugał powiekami. Otworzył usta, pewnie chciał coś powiedzieć, ale zaraz zamknął je bez słowa. - Zostawcie go - odezwał się nieoczekiwanie Kulturysta. - On jest w porządku. - O, a co ty możesz o tym wiedzieć? - Piwek zmarszczył brwi. Nie był zadowolony. Kulturysta wbił wzrok w ziemię. - Mama czasem sprząta u nich. Raz wzięła mnie ze sobą... Chłopaki, jakie on ma zabawki! Przez moment na twarzy Piwka pojawiło się zakłopotanie. - Zamknij się, gnido dworska! - przełamał impas Opona. - Czego ode mnie chcecie? - wykrztusił Romek. Spojrzeli po sobie. Jakiś dzięcioł stukał nieopodal w pień drzewa, gdzieś trzasnęła łamana gałązka. - Wracasz ze szkoły, tak? - odezwał się Piwek. - Noo... - Chcemy odrobić lekcje, pokaż co jest zadane. Śmiech aprobaty zagłuszył leśne odgłosy. - Widzisz, nie mogliśmy być dzisiaj w szkole. - Byliśmy zajęci! - Chorzy! Romek cofnął się o krok, ale z tyłu stał już Opona. - No, co jest zadane, Kapuś? - Przecież... nie jesteście w mojej klasie... - Prawdziwy uczeń klasy nie wybiera - błysnął Kaszub - odrabia wszystkie lekcje. Jak leci. Romek ani drgnął. I wtedy Kaszub przesadził. Nagle wszyscy, łącznie z nim samym, zdali sobie z tego sprawę. Przesadził. Ta jedna myśl spadła na nich z szumiących wiatrem drzew, ledwie uchwytna, jak zapach igliwia - ale byli tylko sobą, tylko dziećmi ze Starnic, popegeerowskiej wioski, gdzie bieda wrzeszczy aż w uszach dzwoni. Dziećmi czasu i miejsca, w którym żyli. Nie umieli inaczej. Dlatego myśl rozwiała się z prędkością wiatru, który ją przyniósł. - Otwieraj tę hitlerowską kosmetyczkę, albo dostaniemy się do niej innym sposobem - powiedział Kaszub. W ręku trzymał składany nóż. Usta Romka zadrżały. Jeszcze próbował walczyć ze sobą, zachować twarz iskrą chłopięcej ambicji, jednak łzy powoli wypełniały jego oczy. - Kaszub... - jeden Kulturysta próbował powiedzieć coś swoim piskliwym głosem, ale nie zdołał. Nie dlatego, żeby się bał. Nie z poczucia więzi z grupą. Kulturysta nie dokończył zaczętego zdania, ponieważ w tym momencie coś trzasnęło i dziwny dźwięk - jak gdyby ktoś rozdzierał długi pas krawieckiego materiału, tylko o wiele głośniejszy - przetoczył się po lesie. Dobiegał ze wszystkich stron. Dźwięk bez źródła. Zadrżała ziemia. - Rety! - krzyknął z przerażeniem Dyszaty, pokazując przed siebie wyciągniętą ręką. Nieopodal wysokie sosny waliły się z trzaskiem na ziemię. - Chodu! Biegli jak szaleni przez leśne wykroty, smagani gałęziami niskich świerków, potykając się o wycięte pniaki i próchniejące gałęzie. Biegli na oślep, a jednak wszyscy razem, związani jakimś silniejszym od paniki stadnym instynktem, niczym uciekająca przed pożogą grupa dzikich zwierząt. Razem. Piwek i Opona. Romek obok Kaszuba, wciąż jeszcze trzymającego w ręku składany nóż. Kulturysta i - nieco z tyłu - z trudem łapiący powietrze Dyszaty. - Stać! - krzyknął nagle Piwek. Oddychali głośno, pełnymi ustami, zalewając tlenem rozdygotane płuca, uspokajając rozpędzone serca. Dyszaty leżał na mchu i kaszlał. - Co to było!? - sapnął Opona - Cicho! - rozkazał nerwowo Piwek. - Dyszaty zamknij się, chcę posłuchać! - Nie... mogę... - ponowny atak kaszlu nie pozwolił mu skończyć. - To Ruscy - powiedział Kulturysta. - Mama mówiła, że za komuny mieli niedaleko ćwiczenia. Zostawili bombę atomową. Oni je gubią, te bomby. - Jakby to była bomba atomowa, nie byłoby już ani ciebie, ani tego lasu - zauważył Romek. - Ma rację - rzekł Kaszub, z twarzą rozoraną do krwi przez jakąś wystającą gałąź. - Nie miałbyś szans pleść takich głupot, człowieku z Dachau. Nagle spojrzał na swoją rękę, wciąż drgającą nerwowo i na nóż podrygujący wraz z nią. Chrząknął i odwrócił się nieco bokiem. Schował nóż do kieszeni. - To co robimy? - spytał Opona. - Stulicie się wreszcie?! - wrzasnął Piwek. Podziałało. Nawet Dyszaty przestał kasłać. Nasłuchiwali. Cisza. Niespotykana. Las był jak martwy. Nawet wiaterek, który wcześniej poruszał lekko koronami drzew, teraz gdzieś przepadł. - Przekonajmy się co to takiego - rzekł Piwek. - Powinniśmy zawiadomić policję - zaproponował nieśmiało Romek. - Tak, wiem. Pogotowie i straż pożarną. - I wójta! - Sołtysa! - Mamusię! - Chcesz maszerować te pięć kilosów do Dębnicy, to proszę bardzo. Dobrze wiesz, że Robokop zagląda do Starnic najwyżej raz na tydzień. - Ja tam chcę zobaczyć tę bombę - powiedział odważnie Dyszaty. - Jasne! - poparł go Kaszub. - Trzeba zawiadomić - powtórzył Romek. - No to spadaj, koleś i przestań zawracać dupę - rzekł Opona. Romek bez słowa poprawił na plecach swojego Herlitza. Chrząknął, potem odwrócił się i odszedł, niespiesznie, jakby spodziewał się, że ktoś spróbuje go zatrzymać. Nikt nie próbował. * * * * * Wcale nie odbiegli tak daleko, jak im się wydawało. Najwyżej pięćset metrów. W pewnej chwili, akurat gdy dochodzili do znajomej przecinki, stęknęły sosny nad głowami - jak przebudzone z zaklętego snu. Powiał pachnący, jesienny wiatr. Śmignęła ruda wiewiórka, a daleki dzięcioł uruchomił taktometr. Od razu lżej człowiekowi na duszy. - To jakiś domek... - rzekł z niedowierzanie w głosie Dyszaty, który nieoczekiwanie odważnie wysforował się naprzód. - Co!? Stali jak wryci. Na malutkiej polanie, na pordzewiałych resztkach ławki, miejscu ich codziennych spotkań, wciąż jeszcze leżała napoczęta paczka papierosów marki marlboro. Był to widok znajomy, swojski jak własny pokój; tym bardziej kontrastował z tym, co znajdowało się kilkanaście metrów dalej. Drewniany obiekt, malutka chatynka z jednospadowym daszkiem i kilkoma metrami wydeptanej ziemi przed wejściem. Na drzwiach wycięte okienko w kształcie serca. Przez dobrą chwilę gapili się z rozdziawionymi ustami. - Wygląda jak kibel - wykrztusił Kaszub. W okolicy nigdy nie było żadnych kempingowych latryn. Letnicy, nigdy nie zaglądali w te strony, woleli Krzynię, po drugiej stronie szosy, gdzie znajdowało się sztuczne jeziorko na rzece Słupi. - Widziałem jak drzewa wylatywały w górę - szepnął Kulturysta. - Gdzie one są? Teren wokół był schludny, posprzątany, jakby domeczek stał tu od dawna. - Co mnie obchodzą twoje drzewa! - syknął Piwek. - Lepiej powiedz skąd wziął się tu ten sracz? - A co to, ja wróżka? Dyszaty krokiem spacerowym, jak gdyby nigdy nic, zbliżył się do latryny. Pozostali znieruchomieli, zaskoczeni inicjatywą. Wpatrywali się w astmatycznego chłopca, niczym szachowi kibice w oczekiwaniu na ruch gracza. - Eee... - zaczął Opona, ale zaraz zamknął buzię, bo Dyszaty wyciągnął rękę i dotknął oznakowanych sercem drzwi. Kulturysta przesunął się nieco w bok, chowając się za Kaszuba. - Nie śmierdzi - stwierdził Dyszaty. - Jeśli to kibel, to nie używany. - Bruno! - powiedział Piwek, nieoczekiwanie zwracając się do chłopca po imieniu. - Co ty chcesz zrobić? Dyszaty wzruszył ramionami i uśmiechnął się głupkowato: - Kupe. Opona zarechotał. - Bruno - powtórzył Piwek - zdaje się, że nie rozumiesz o co chodzi. Przychodzimy w to miejsce od lat, prawda? Przecież tu nigdy nie było kibla. - No to co? - Nie było tu kibla pięć minut temu! - On myśli, że kible to grzyby - wtrącił Opona. Zaskrzypiało. Skrzypnęły drzwi, otwarte ręką Dyszatego. Nim zdążyli zrobić cokolwiek, chłopiec wszedł do środka. Drzwi zamknęły się, tym razem bezszelestnie. - Rzeczywiście nówka - usłyszeli stłumiony głos. - No to trzeba to obejrzeć, chłopaki - powiedział Piwek, z wyraźną ulgą w głosie. Podszedł do drzwi latryny i otworzył je. Nie wierzył. W środku nie było nikogo. - Dyszaty! - wrzasnął panicznie Kulturysta. - Czego się drzesz? - zapytał Dyszaty. Nadal nikogo nie widzieli. - Jesteś tam? - A gdzie mam być? Który zboczeniec otwiera drzwi!? - ...To ja - powiedział drewnianym głosem Piwek. - Wychodź Dyszaty. Wychodź natychmiast! - Coś taki.... - Wyłaź! - wrzasnął Piwek. - Wyłaź, bo tak ci dokopię, że... Po chwili ciszy usłyszeli niepewny głos: - Nie mogę... Piwek cofnął się o krok. - Dlaczego? - Nie wiem. Tu jest... jakaś szyba. - Widzisz nas, Dyszaty. - Pewnie, że tak. Coś ty, ocipiał? Jeszcze nie oślepłem. - Bo my... ja... - nieoczekiwanie dla samego siebie, Piwek zaciął się. - No co? - Nic. Dyszaty stęknął. - Co się stało? Hej, Bruno, co ci? - Nic. Próbuję wyważyć tę cholerną szybę - znowu jęk. - Chyba nic z tego nie będzie... Chłopaki! Pomóżcie mi! - Dobra, Dyszaty! - krzyknął nagle Kaszub. - Odsuń się w prawą stronę. To znaczy w twoją lewą, pod samą ścianę, i odwróć się tyłem, stłuczemy cholerstwo kamieniem i wyciągniemy cię z tej gównobudy! - Ty, Kaszub? - No? - Czego się tak drzesz? Przecież jestem tuż przed tobą? Kaszub zmieszał się. - Kaszub! Cisza. - Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć? - zapytał cicho Dyszaty, posługując się niespotykaną u niego składnią słów. - Stań po ścianą! - Kaszub? - No? - Przecież stoję pod ścianą... - My cię nie widzimy - nie wytrzymał Kulturysta. - Widzimy pusty sracz. - Kaszub, co on chrzani! - Nie wiem, ale to prawda. Nic nie widać... To pewnie ta szyba. Nie bój się mały, stłuczemy ją. Nie stłukli. Jeśli to w ogóle była szyba. Kamienie odbijały się ze stukiem, jakby rzeczywiście trafiały na szkło, lecz nie pojawiła się najmniejsza nawet rysa. - Kaszub... - zapłakał w pewnej chwili Dyszaty. Przerwali bombardowanie kamiennymi pociskami. - Zabierz mnie stąd! Kaszub z determinacją popatrzył na Piwka: - Idę po niego - powiedział. - Nie sądzę, żeby... Może lepiej... Ten Kapuś miał rację. Dobrze, że poszedł po gliny. Poczekajmy aż przyjadą. Kaszub wbił wzrok w ziemię. - Wiem, ale... on tam jest... sam. - Bo się rozpłaczę - odezwał się Opona. Nieoczekiwanie Piwek odwrócił się w jego stronę z gniewnym błyskiem w oczach. Przestraszony Opona cofnął się o krok. - Już się zamykam! Zapadła cisza, tylko z głębi otwartej latryny, czystej i pustej, dobiegał cichy szloch. Kaszub podchodził bardzo ostrożnie, znacznie ostrożniej niż po jabłka do sadu sąsiada, niż po cokolwiek w całym swoim życiu nieletniego złodziejaszka. Gdy był już dostatecznie blisko, powoli podniósł rękę i wyciągając wskazujący palec zbliżył go do miejsca, gdzie - jak mu się wydawało - powinna znajdować się przezroczysta przegroda, niewidzialne zamknięcie celi Dyszatego. Nic nie poczuł. W piersi wtargnął strach, miał wrażenie, że płuca zapadły się w jakąś nicość, wielokrotnie głębiej od własnej objętości i nigdy już nie zdoła wtłoczyć w nie powietrza. Spróbował cofnąć rękę i nagle okazało się, że nie może tego zrobić. - Co się stało? - Piwek pierwszy zorientował się, iż coś jest nie tak. Kaszub ze świstem wyciągnął wreszcie płuca z niebytu. - Trzyma mnie. - Co? - Kibel trzyma mnie za palec. - Jaja sobie robisz!? - Mówię poważnie. Nie mogę cofnąć ręki. Podeszli Opona z Kulturystą. Z uwagą wpatrywali się w rękę Kaszuba, nieruchomą, wyciągniętą jak w geście pozdrowienia. Stop-klatka w zatrzymanym filmowym kadrze. - Czujesz coś? - Ręka mi drętwieje. - Boli? - Nie, tylko drętwieje. Spróbuj potrzymać swoją tak wysoko to zobaczysz. Debatowali przez dłuższą chwilę. W środku, niewidzialny Dyszaty wciąż płakał. - Trzeba uciąć! Nie od razu zorientowali się, że ostatniego zdania nie powiedział żaden z nich. Głos dobiegał gdzieś z tyłu. - Trzeba uciąć palec - powtórzył Romek, wychodząc spod świerków. - Nie uciekłeś! - zawołał Kulturysta. - Nie zawiadomił Robokopa - ostudził jego radość Piwek. - Przecież nie chcieliście? Piwek odwrócił wzrok. Romek zbliżył się do Kaszuba i spojrzał na palec, wycelowany we wnętrze latryny. Potem odszedł na bok i przyjrzał się z prostopadłej strony, z jednym okiem przymkniętym. - Po mojemu to tylko paznokieć, no, może parę milimetrów opuszka. - Co ty kombinujesz? - zapytał niepewnie Kaszub. Niepewność wynikała z faktu, iż znał odpowiedź na swoje pytanie. - Ostry jest ten twój majcher? Kaszub milczał - To tylko kawałek palca - rzekł Romek. - Kawalątek. Jak szybko się ciachnie, to nawet nie poczujesz. - W prawej kieszeni - skwitował ponuro Kaszub. Romek wyciągnął nóż. - A Dyszaty? - zapytał Kulturysta. Kaszub odwrócił głowę. Nigdy przedtem nie widzieli, żeby Kaszub się czerwienił. - To może ty pójdziesz do Dyszatego, co? - zgasił Kulturystę Piwek. - No to nie kłapaj szczęką jak cię nie pytają. Uwalniamy Kaszuba i ktoś skoczy do Starnic, do sołtysa, zatelefonować po gliny, jasne? Kulturysta skwapliwie pokiwał głową. - Tylko nie mówcie nic matce - dobiegł z latryny zapłakany głos Dyszatego. - Zabije mnie. - Masz - powiedział Romek do Piwka, podając mu nóż. Piwek przez chwilę ważył nóż w dłoni. - To był twój pomysł. Myślałem... - Ty to zrobisz lepiej, Piwek - rzekł Kaszub. - Jasne. Piwek przyłożył nóż do Kaszubowego palca, nieruchomego, jak wbitego w deskę. - Nie tyle! - zawołał pośpiesznie Kaszub. - Skąd mam wiedzieć ile? Romek ponownie zajął pozycję z boku latryny: - Ja ci powiem. - Tylko nie schrzań. - To dobry nóż. Szkoda by go było. - Może oznaczyć jakoś patykami - zaproponował Kulturysta. - Teraz! - krzyknął niespodziewanie Kaszub. - Co? - Mówię, teraz. Tnij! - Kaszub zamknął oczy. Stał napięty, z zaciśniętymi zębami. Zamilkli. Z napięciem wpatrywali się w Piwka. Ten uniósł nóż i przymierzył tuż nad palcem - Niewiele więcej niż paznokieć - przypomniał Romek. Piwek przymierzył raz jeszcze. A potem jeszcze raz. Wstrzymali oddechy. - Nie mogę - powiedział Piwek i rzucił nóż na ziemię. - Może ja - zaoferował się po chwili Opona. Kaszub zaprotestował. - Nie to nie. Usiedli na mchu. Wszyscy za wyjątkiem Kaszuba, który sterczał przy nich jak kołek. Opona przyniósł z ławki papierosy. Zapalili. Romek nie chciał. Zmęczony Dyszaty przestał płakać. - To nie mógł być wybuch - zauważył Piwek. - Papierosy nawet nie spadły z ławki. - Ale drzewa latały w powietrzu - przypomniał Kulturysta. - Teraz ich nie ma. - Nie byliście dzisiaj w szkole - odezwał się Romek - i nie słyszeliście o komecie. Spojrzeli na niego z niewyraźnymi minami. - Może nie kometa, może meteoryt. Coś walnęło w las tuż przy Sianowie koło Koszalina. Dziś w nocy. Wojsko otoczyło teren i podobno nie wpuszczają nawet dziennikarzy. Straszna chryja, droga na Gdańsk zablokowana, tylko kolej chodzi. - No i co? - Mówi się, że jakby to był meteoryt, to nikt by nie robił takiej zadymy. Podobno przylecieli Amerykanie. - I Ruscy też, he, he? - Żebyś wiedział. Rosjanie też. Piwek wstał. - Dobra - powiedział. - Wy tu opowiadacie bajery, a Dyszaty się zapłacze. Romek, tobie najszybciej uwierzą - patrzył odrobinę w bok - leć do Starnic po pomoc, Opona, ty z nim! - Zaraz! - przerwał mu Kaszub, wykręcając głowę. - Romek, co ty chciałeś powiedzieć o tym meteorycie? - Tak jakoś pomyślałem - odparł Romek - że może to coś podobnego. No..., bo prawdopodobieństwo dwu takich zdarzeń...- Przecież to nie meteoryt! - Ani kometa. - To kibel - zauważył Opona. - Jakby to był kibel, to już dawno bym stąd wyszedł - odezwał się niewidzialny Dyszaty. Romek spoglądał pod własne nogi. - Nie wiem - przyznał. - Tak tylko czuję... I wtedy nieoczekiwanie ktoś wyskoczył spoza świerków. Chłopiec. Mógł mieć pięć, najwyżej sześć lat. Ramieniem ochraniał różę. Mocno podwiędniętą. Prawie martwą. Nie znali go, nie spotkali go nigdy wcześniej i nigdy później spotkać nie mieli. Malec wyraźnie się śpieszył. Igliwie, drobne gałązki pokrywały jego włosy i ubranie; widać nie zważał na przeszkody, przedzierając się przez zarośla.Przebiegł przez polanę, przewrócił Kulturystę, śmignął pod ramieniem Kaszuba i wskoczył do latryny. Uwolniony Kaszub gruchnął na ziemię, drzwi wychodka zatrzasnęły się z hukiem, by zaraz otworzyć się na moment i ze środka, jak z procy, wystrzelił Dyszaty, wprost w objęcia Piwka. A potem całą latrynę spowiła niebieska mgła. Zawirowała, przybladła i nagle uleciała gdzieś w górę, bezszelestnie, szybko, jak nietoperz nocną porą. Lekka bryza zwichrzyła czupryny chłopców I cisza. Zupełnie taka sama, jak wtedy, gdy w panice pędzili w las, byle dalej od miejsca zagrożenia. Cisza. Latryna zniknęła. W miejscu, gdzie stała, powietrze falowało jeszcze przez chwilę, jak nad rozgrzaną słońcem łąką. Brakowało kilku drzew, ale któż jest w stanie zliczyć je w lesie? Kilka minut później, gdy świat wrócił na swoje miejsce, a cisza na powrót stała się zwykłym leśnym przymiotem, Romek znalazł na mchu czerwony płatek róży. Coś na nim wykaligrafowano mikroskopijnym pochyłym pismem. Znacznie później, w domu, zdołali odczytać tekst przez lupę. "Na dole nic. Na górze nic. Na środku nic. I wszędzie gdzie nikt." Tekst kończył delikatny malunek. Mała postać w ratunkowej szalupie. Uciekinier, żeglujący w strony pełne księżycowych planet, gdzie choć zimno i samotnie, nadzieja błyszczy ciepłem gwiazd. Nawet Romek nie rozpoznał tej postaci. Wszak była tylko namalowana. W dodatku bardzo niewyraźnie. Autor wierszowanej sekwencji: Przemysław Kochański