Kochański Krzysztof - Starnice 2
Szczegóły |
Tytuł |
Kochański Krzysztof - Starnice 2 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kochański Krzysztof - Starnice 2 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kochański Krzysztof - Starnice 2 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kochański Krzysztof - Starnice 2 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Krzysztof Kochański
STARNICE 2
Wyglądał na pięć, najwyżej sześć lat. W rękach trzymał różę. Siedział na
peronowej ławce i obserwował wskazówki wielkiego zegara, wiszącego na frontowej
ścianie kolejowego dworca; czekał aż ustawią się na godzinie zgodnej z rozkładem
odjazdu pociągu, stojącego kilka metrów przed nim. Wtedy wstał i wsiadł do
wagonu. Zaraz potem pociąg ruszył. Punktualnie.
Nie znalazł pustego przedziału, wybrał więc ten, w którym przy oknie siedział
samotny młodzieniec, przystrzyżony na panka, pochłonięty czytaniem książki.
Konduktor przyszedł po jakimś kwadransie. Sprawdził bilet panka.
- Aon? - rozejrzał się idiotycznie, jakby oczekiwał, że gdzieś spod siedzenia
może wyskoczy trzeci pasażer przedziału.
Młodzieniec wzruszył ramionami. - Niemampojęcianiejestzemną.
- Gdzietwojamamachłopcze?
Dla chłopca te dźwięki były tylko pozbawionym znaczenia bełkotem, ale
zorientował się, że może jest to właśnie pytanie na które czekał, wyjął więc z
kieszeni kartkę i śmiało podsunął pod pochyloną nad sobą twarz. Kartka była
mała, różowego koloru, zapisana niebieskim atramentem.
Konduktor początkowo z niedowierzaniem, a potem z pewnym gniewem czytał, że
okaziciel notatki jest głuchoniemy, że nazywa się Janek Kowalski, ma pięć lat, w
kieszeni pieniądze na bilet, i że kochająca acz zapracowana mama bardzo prosi o
wyrozumiałość, ale w miejscu przeznaczenia czeka na malca tatuś, który z całą
pewnością odbierze go z pociągu, a Panu Konduktorowi z pewnością wynagrodzi
fatygę.
Chłopiec odczekał aż człowiek w kolejarskim mundurze odbierze informację, po
czym - zgodnie z instrukcją - wyciągnął z kieszeni skórzany futerał. W zamian za
znajdujące się w nim papierowe obrazki (lub metalowe krążki) spodziewał się
ulegalnić swój przejazd. Alternatywnie, czujnie oczekiwał czegoś innego.
Na przykład kłopotów.
Trochę to trwało, lecz w końcu dostał bilet, a konduktor wychodząc, wyrzucił z
siebie potok dźwięków:
- Nieruszajsięstąddopókiciniepowiemżetotwojastacja.
Cokolwiek by to miało oznaczać, ważne, że mógł jechać dalej.
I jechał.
Nikt więcej go nie niepokoił.
Kontrolował czas i na pięć minut przed planowanym przyjazdem do miejscowości,
która była celem jego podróży, wyszedł na korytarz, ostrożnie zdejmując z półki
swój kolczasty kwiat. Niespodziewanie znowu pojawił się konduktor. Coś mówił,
więc na wszelki wypadek chłopiec uśmiechnął się, pokazał palcem za okno i
pokiwał głową.
- Niemaszbagażu? - nalegał kolejarz. Gestykulując, pokazywał na swoją teczkę; o
coś tam pewnie mu chodziło, lecz dzieciaka zarekomendowanego jako Janek Kowalski
już to nie interesowało. Pociąg wjeżdżał na stację.
- Miał tylko różę - rzekł młodzian, który również wysiadał na tej stacji.
Konduktor chwycił dłoń chłopca i pomógł wysiąść mu z wagonu. Wtedy malec
uśmiechnął się, po czym gwałtownym szarpnięciem wyrwał rękę i popędził ku
wyjściu z peronu. Zniknął w tłumie, nim zaskoczony pracownik kolei zdążył
mrugnąć powieką.
Na postoju stało kilka taksówek, chłopiec wsiadł w pierwszą, wyjął kolejną
kartkę, podał ją kierowcy i nim rozsiadł się wygodnie, pokazał wymownie skórzany
futerał, co wyraźnie uspokoiło właściciela pojazdu.
Podróż trwała blisko pół godziny, podczas której z ust taksówkarza wylewał się
potok słów. Widać nie przeszkadzał mu ani wiek pasażera, ani jego uparte
milczenie. Wyjechali z miasta, minęli jedną wieś, potem drugą, aż wreszcie
zatrzymali się przy drogowskazie, pokazującym zaniedbaną drogę przez las.
- Napewnotutajniewidzężadnejchałupy?
Chłopiec wyskoczył z samochodu i rozejrzał się. Z uwagą studiował białe litery
na zielonym tle drogowskazu: "STARNICE 2". Potem wyciągnął swój futeralik,
wręczył taksówkarzowi kilka banknotów i pognał w las, z szybkością jakiej trudno
było się spodziewać po tak wątłej postaci. Róża w jego dłoni wydawała się
znacznie podwiędła.
- Poczekajtozadużo! - krzyknął taksówkarz.
Krzyczał w pustkę.
* * * * *
Było ich pięciu. Najstarszy, Opona, Liczył sobie czternaście lat, lecz wcale nie
był tu najważniejszy. Szefem był Piwek, rosły dwunastolatek, z rękami szorstkimi
i twardymi jak deska od pracy w polu. Jego ojciec zmarł w dziewięćdziesiątym
drugim i teraz Piwek mieszkał sam z matką, która z całych sił pragnęła utrzymać
to co pozostało z wyprzedanego gospodarstwa.
- Panowie... - zagaił Kaszub - dzisiaj malboraki.
Siedzieli na półmetalowej, półdrewnianej, przegniłej konstrukcji, która w
czasach swej świetności była prawdopodobnie ławką. Świerkowy łańcuch, pośród
wysokich sosen pięćdziesięcioletniego lasu, odgradzał ich od zapuszczonej leśnej
przecinki.
- Chyba z siana, którym Moćka rzygnęła - skomentował Opona.
Kaszub splunął pogardliwie. Moćka była krową z gospodarstwa jego rodziców.
- Jak chcecie... - zawiesił głos.
- Nie bądź mosiądz, daj zapalić - nie wytrzymał Kulturysta.
Kaszub wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. Była cała, jeszcze nie otwarta,
zabezpieczona naklejką akcyzy.
- Gut - wyraził zadowolenie Piwek.
- Otwórz!
- Lajty! Skąd masz!
Tylko Dyszaty się nie odzywał. Dyszaty miał astmę. Jak czasem, szczególnie późną
wiosną, chwytały go kaszle, to mało ducha nie wyzionął. Siedział wtedy całymi
dniami w domu. Teraz była jesień, październik, lecz i tak do lasu uciekał po
kryjomu, nie zważając na krzyki matki.
- Wczoraj byłem w szkole, nie? - powiedział Kaszub. - Do krzyżówki podwiozła
mnie jakaś majka. Zerwałem jej. Malboraki i kasetę.
- Po co ci kaseta? - zapytał Dyszaty. - Nie masz magnetofonu.
Kaszub wzruszył ramionami. - Działałem odruchowo - wyjaśnił. - Zresztą, może
kiedyś będę miał.
- Albo srał - wtrącił Opona.
- Zamknij mordę, grubasie.
- Bo co?
- Bo nawet polizać peta nie dostaniesz.
Opona wstał z błyskiem w oczach.
- Będziesz tak do wieczora ględził, Kaszub, czy otworzysz wreszcie tę paczkę? -
wtrącił się Piwek.
Pomogło. Piwek miał autorytet. Od czasu, gdy podczas wycinki drzew roztrzaskał
na głowie wójta butelkę od piwa, w dodatku pełną, autorytet ten nie był
kwestionowany przez nikogo.
Zapalili. Tylko Dyszaty odsunął się na krawędź ławki i w zamyśleniu rysował
butem po ziemi.
Kulturysta puszczał kółka. Był najmłodszy, w zeszłym tygodniu skończył dziesięć
lat, lecz nie wyglądał nawet na dziewięć. Wychudzony, z przylizanym blond włosem
na głowie, zasłużył sobie na miano Kulturysty w zeszłym roku, po powrocie z
kolonii fundowanych biedocie przez TPD, skąd przywiózł ulubiony dwuwiersz:
"kulturysta z Dachau, podniósł cegłę i się zmachał".
- Dobrze, Opona? - spytał.
- Nieźle - przytaknął łaskawie zapytany i puścił swoje słynne cztery dymne
traktorowe opony. Ten numer wychodził mu zawsze. Nawet jak kiedyś Kaszub
skombinował cygaro.
Dzień był ciepły, pogodny; górą wiał lekki wiatr, lecz tu, w lesie, było
zacisznie. Wszyscy, poza Dyszatym, rozłożyli się na pokrytej zbrązowiałym
igliwiem ziemi, z dymiącymi papierosami w palcach.
- Jeszcze by tylko po kanclerzu - zamarzył Piwek. Od pamiętnego dnia, gdy
butelka z naklejką "BROK kanclerz" stała się przyczyną zmiany kolorytu czaszki
wójta, połączonego z głęboką raną ciętą, nikt w Starnicach, nawet degenerat
Paweł, nie pijał innego piwa. Wójt był z Dębnicy Kaszubskiej.
- Ktoś idzie - usłyszeli zza świerków głos Dyszatego.
Opona poderwał się na nogi.
- Ocipiałeś? - zgasił go Piwek. - Spoko! Jeszcze nas nie dostali!
- Ocipiał - podchwycił skwapliwie Kaszub, zapewne wciąż jeszcze pamiętający
przytyk o Moćce.
- To Kapuś! - Dyszaty przecisnął się między kłującymi gałęziami. - Wraca ze
szkoły.
- No to będzie rozrywka - rzekł Piwek, przewlekając sylaby.
Wyskoczyli z wrzaskiem, gdy był już całkiem blisko. Dobrze ubrany chłopiec, w
markowych adidasach, z tornistrem Herlitza na plecach.
- Sie masz, Kapuś - powiedział Opona. Podszedł bardzo blisko i beknął jednym
traktorkiem wprost w twarz dwunastolatka.
- Mam na imię Romek - odparł chłopiec. Głos mu nieco drżał, ale nie na tyle,
żeby zauważyć mógł to ktoś, kto nie zna go za dobrze. - I nie jestem kapusiem...
- Kapuś mówi, że nie jest kapusiem - poinformował obecnych Opona.
- Znaczy się, nie kapuje? - zapytał Piwek.
- Nie - powiedział Romek, jakby trochę pewniej.
- Jak Kapuś może nie kapować? Może mi to ktoś wyjaśnić? Ty, a może ty próbujesz
wcisnąć mi jakąś ciemnotę, co? Może myślisz, że jak mam na nogach stare trampki,
to możesz mi wciskać kit?
Atakowany zamrugał powiekami. Otworzył usta, pewnie chciał coś powiedzieć, ale
zaraz zamknął je bez słowa.
- Zostawcie go - odezwał się nieoczekiwanie Kulturysta. - On jest w porządku.
- O, a co ty możesz o tym wiedzieć? - Piwek zmarszczył brwi. Nie był zadowolony.
Kulturysta wbił wzrok w ziemię. - Mama czasem sprząta u nich. Raz wzięła mnie ze
sobą... Chłopaki, jakie on ma zabawki!
Przez moment na twarzy Piwka pojawiło się zakłopotanie.
- Zamknij się, gnido dworska! - przełamał impas Opona.
- Czego ode mnie chcecie? - wykrztusił Romek.
Spojrzeli po sobie. Jakiś dzięcioł stukał nieopodal w pień drzewa, gdzieś
trzasnęła łamana gałązka.
- Wracasz ze szkoły, tak? - odezwał się Piwek.
- Noo...
- Chcemy odrobić lekcje, pokaż co jest zadane.
Śmiech aprobaty zagłuszył leśne odgłosy.
- Widzisz, nie mogliśmy być dzisiaj w szkole.
- Byliśmy zajęci!
- Chorzy!
Romek cofnął się o krok, ale z tyłu stał już Opona.
- No, co jest zadane, Kapuś?
- Przecież... nie jesteście w mojej klasie...
- Prawdziwy uczeń klasy nie wybiera - błysnął Kaszub - odrabia wszystkie lekcje.
Jak leci.
Romek ani drgnął.
I wtedy Kaszub przesadził. Nagle wszyscy, łącznie z nim samym, zdali sobie z
tego sprawę. Przesadził. Ta jedna myśl spadła na nich z szumiących wiatrem
drzew, ledwie uchwytna, jak zapach igliwia - ale byli tylko sobą, tylko dziećmi
ze Starnic, popegeerowskiej wioski, gdzie bieda wrzeszczy aż w uszach dzwoni.
Dziećmi czasu i miejsca, w którym żyli. Nie umieli inaczej. Dlatego myśl
rozwiała się z prędkością wiatru, który ją przyniósł.
- Otwieraj tę hitlerowską kosmetyczkę, albo dostaniemy się do niej innym
sposobem - powiedział Kaszub. W ręku trzymał składany nóż.
Usta Romka zadrżały. Jeszcze próbował walczyć ze sobą, zachować twarz iskrą
chłopięcej ambicji, jednak łzy powoli wypełniały jego oczy.
- Kaszub... - jeden Kulturysta próbował powiedzieć coś swoim piskliwym głosem,
ale nie zdołał.
Nie dlatego, żeby się bał. Nie z poczucia więzi z grupą.
Kulturysta nie dokończył zaczętego zdania, ponieważ w tym momencie coś trzasnęło
i dziwny dźwięk - jak gdyby ktoś rozdzierał długi pas krawieckiego materiału,
tylko o wiele głośniejszy - przetoczył się po lesie. Dobiegał ze wszystkich
stron. Dźwięk bez źródła.
Zadrżała ziemia.
- Rety! - krzyknął z przerażeniem Dyszaty, pokazując przed siebie wyciągniętą
ręką. Nieopodal wysokie sosny waliły się z trzaskiem na ziemię.
- Chodu!
Biegli jak szaleni przez leśne wykroty, smagani gałęziami niskich świerków,
potykając się o wycięte pniaki i próchniejące gałęzie. Biegli na oślep, a jednak
wszyscy razem, związani jakimś silniejszym od paniki stadnym instynktem, niczym
uciekająca przed pożogą grupa dzikich zwierząt. Razem. Piwek i Opona. Romek obok
Kaszuba, wciąż jeszcze trzymającego w ręku składany nóż. Kulturysta i - nieco z
tyłu - z trudem łapiący powietrze Dyszaty.
- Stać! - krzyknął nagle Piwek.
Oddychali głośno, pełnymi ustami, zalewając tlenem rozdygotane płuca,
uspokajając rozpędzone serca. Dyszaty leżał na mchu i kaszlał.
- Co to było!? - sapnął Opona
- Cicho! - rozkazał nerwowo Piwek. - Dyszaty zamknij się, chcę posłuchać!
- Nie... mogę... - ponowny atak kaszlu nie pozwolił mu skończyć.
- To Ruscy - powiedział Kulturysta. - Mama mówiła, że za komuny mieli niedaleko
ćwiczenia. Zostawili bombę atomową. Oni je gubią, te bomby.
- Jakby to była bomba atomowa, nie byłoby już ani ciebie, ani tego lasu -
zauważył Romek.
- Ma rację - rzekł Kaszub, z twarzą rozoraną do krwi przez jakąś wystającą
gałąź. - Nie miałbyś szans pleść takich głupot, człowieku z Dachau.
Nagle spojrzał na swoją rękę, wciąż drgającą nerwowo i na nóż podrygujący wraz z
nią. Chrząknął i odwrócił się nieco bokiem. Schował nóż do kieszeni.
- To co robimy? - spytał Opona.
- Stulicie się wreszcie?! - wrzasnął Piwek.
Podziałało. Nawet Dyszaty przestał kasłać.
Nasłuchiwali.
Cisza. Niespotykana. Las był jak martwy. Nawet wiaterek, który wcześniej
poruszał lekko koronami drzew, teraz gdzieś przepadł.
- Przekonajmy się co to takiego - rzekł Piwek.
- Powinniśmy zawiadomić policję - zaproponował nieśmiało Romek.
- Tak, wiem. Pogotowie i straż pożarną.
- I wójta!
- Sołtysa!
- Mamusię!
- Chcesz maszerować te pięć kilosów do Dębnicy, to proszę bardzo. Dobrze wiesz,
że Robokop zagląda do Starnic najwyżej raz na tydzień.
- Ja tam chcę zobaczyć tę bombę - powiedział odważnie Dyszaty.
- Jasne! - poparł go Kaszub.
- Trzeba zawiadomić - powtórzył Romek.
- No to spadaj, koleś i przestań zawracać dupę - rzekł Opona.
Romek bez słowa poprawił na plecach swojego Herlitza. Chrząknął, potem odwrócił
się i odszedł, niespiesznie, jakby spodziewał się, że ktoś spróbuje go
zatrzymać.
Nikt nie próbował.
* * * * *
Wcale nie odbiegli tak daleko, jak im się wydawało. Najwyżej pięćset metrów.
W pewnej chwili, akurat gdy dochodzili do znajomej przecinki, stęknęły sosny nad
głowami - jak przebudzone z zaklętego snu. Powiał pachnący, jesienny wiatr.
Śmignęła ruda wiewiórka, a daleki dzięcioł uruchomił taktometr.
Od razu lżej człowiekowi na duszy.
- To jakiś domek... - rzekł z niedowierzanie w głosie Dyszaty, który
nieoczekiwanie odważnie wysforował się naprzód.
- Co!?
Stali jak wryci. Na malutkiej polanie, na pordzewiałych resztkach ławki, miejscu
ich codziennych spotkań, wciąż jeszcze leżała napoczęta paczka papierosów marki
marlboro. Był to widok znajomy, swojski jak własny pokój; tym bardziej
kontrastował z tym, co znajdowało się kilkanaście metrów dalej.
Drewniany obiekt, malutka chatynka z jednospadowym daszkiem i kilkoma metrami
wydeptanej ziemi przed wejściem. Na drzwiach wycięte okienko w kształcie serca.
Przez dobrą chwilę gapili się z rozdziawionymi ustami.
- Wygląda jak kibel - wykrztusił Kaszub.
W okolicy nigdy nie było żadnych kempingowych latryn. Letnicy, nigdy nie
zaglądali w te strony, woleli Krzynię, po drugiej stronie szosy, gdzie
znajdowało się sztuczne jeziorko na rzece Słupi.
- Widziałem jak drzewa wylatywały w górę - szepnął Kulturysta. - Gdzie one są?
Teren wokół był schludny, posprzątany, jakby domeczek stał tu od dawna.
- Co mnie obchodzą twoje drzewa! - syknął Piwek. - Lepiej powiedz skąd wziął się
tu ten sracz?
- A co to, ja wróżka?
Dyszaty krokiem spacerowym, jak gdyby nigdy nic, zbliżył się do latryny.
Pozostali znieruchomieli, zaskoczeni inicjatywą. Wpatrywali się w astmatycznego
chłopca, niczym szachowi kibice w oczekiwaniu na ruch gracza.
- Eee... - zaczął Opona, ale zaraz zamknął buzię, bo Dyszaty wyciągnął rękę i
dotknął oznakowanych sercem drzwi.
Kulturysta przesunął się nieco w bok, chowając się za Kaszuba.
- Nie śmierdzi - stwierdził Dyszaty. - Jeśli to kibel, to nie używany.
- Bruno! - powiedział Piwek, nieoczekiwanie zwracając się do chłopca po imieniu.
- Co ty chcesz zrobić?
Dyszaty wzruszył ramionami i uśmiechnął się głupkowato: - Kupe.
Opona zarechotał.
- Bruno - powtórzył Piwek - zdaje się, że nie rozumiesz o co chodzi.
Przychodzimy w to miejsce od lat, prawda? Przecież tu nigdy nie było kibla.
- No to co?
- Nie było tu kibla pięć minut temu!
- On myśli, że kible to grzyby - wtrącił Opona.
Zaskrzypiało.
Skrzypnęły drzwi, otwarte ręką Dyszatego. Nim zdążyli zrobić cokolwiek, chłopiec
wszedł do środka. Drzwi zamknęły się, tym razem bezszelestnie.
- Rzeczywiście nówka - usłyszeli stłumiony głos.
- No to trzeba to obejrzeć, chłopaki - powiedział Piwek, z wyraźną ulgą w
głosie. Podszedł do drzwi latryny i otworzył je.
Nie wierzył.
W środku nie było nikogo.
- Dyszaty! - wrzasnął panicznie Kulturysta.
- Czego się drzesz? - zapytał Dyszaty.
Nadal nikogo nie widzieli.
- Jesteś tam?
- A gdzie mam być? Który zboczeniec otwiera drzwi!?
- ...To ja - powiedział drewnianym głosem Piwek. - Wychodź Dyszaty. Wychodź
natychmiast!
- Coś taki....
- Wyłaź! - wrzasnął Piwek. - Wyłaź, bo tak ci dokopię, że...
Po chwili ciszy usłyszeli niepewny głos: - Nie mogę...
Piwek cofnął się o krok.
- Dlaczego?
- Nie wiem. Tu jest... jakaś szyba.
- Widzisz nas, Dyszaty.
- Pewnie, że tak. Coś ty, ocipiał? Jeszcze nie oślepłem.
- Bo my... ja... - nieoczekiwanie dla samego siebie, Piwek zaciął się.
- No co?
- Nic.
Dyszaty stęknął.
- Co się stało? Hej, Bruno, co ci?
- Nic. Próbuję wyważyć tę cholerną szybę - znowu jęk. - Chyba nic z tego nie
będzie... Chłopaki! Pomóżcie mi!
- Dobra, Dyszaty! - krzyknął nagle Kaszub. - Odsuń się w prawą stronę. To znaczy
w twoją lewą, pod samą ścianę, i odwróć się tyłem, stłuczemy cholerstwo
kamieniem i wyciągniemy cię z tej gównobudy!
- Ty, Kaszub?
- No?
- Czego się tak drzesz? Przecież jestem tuż przed tobą?
Kaszub zmieszał się.
- Kaszub!
Cisza.
- Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć? - zapytał cicho Dyszaty, posługując
się niespotykaną u niego składnią słów.
- Stań po ścianą!
- Kaszub?
- No?
- Przecież stoję pod ścianą...
- My cię nie widzimy - nie wytrzymał Kulturysta. - Widzimy pusty sracz.
- Kaszub, co on chrzani!
- Nie wiem, ale to prawda. Nic nie widać... To pewnie ta szyba. Nie bój się
mały, stłuczemy ją.
Nie stłukli. Jeśli to w ogóle była szyba. Kamienie odbijały się ze stukiem,
jakby rzeczywiście trafiały na szkło, lecz nie pojawiła się najmniejsza nawet
rysa.
- Kaszub... - zapłakał w pewnej chwili Dyszaty.
Przerwali bombardowanie kamiennymi pociskami.
- Zabierz mnie stąd!
Kaszub z determinacją popatrzył na Piwka: - Idę po niego - powiedział.
- Nie sądzę, żeby... Może lepiej... Ten Kapuś miał rację. Dobrze, że poszedł po
gliny. Poczekajmy aż przyjadą.
Kaszub wbił wzrok w ziemię. - Wiem, ale... on tam jest... sam.
- Bo się rozpłaczę - odezwał się Opona.
Nieoczekiwanie Piwek odwrócił się w jego stronę z gniewnym błyskiem w oczach.
Przestraszony Opona cofnął się o krok.
- Już się zamykam!
Zapadła cisza, tylko z głębi otwartej latryny, czystej i pustej, dobiegał cichy
szloch.
Kaszub podchodził bardzo ostrożnie, znacznie ostrożniej niż po jabłka do sadu
sąsiada, niż po cokolwiek w całym swoim życiu nieletniego złodziejaszka. Gdy był
już dostatecznie blisko, powoli podniósł rękę i wyciągając wskazujący palec
zbliżył go do miejsca, gdzie - jak mu się wydawało - powinna znajdować się
przezroczysta przegroda, niewidzialne zamknięcie celi Dyszatego.
Nic nie poczuł.
W piersi wtargnął strach, miał wrażenie, że płuca zapadły się w jakąś nicość,
wielokrotnie głębiej od własnej objętości i nigdy już nie zdoła wtłoczyć w nie
powietrza.
Spróbował cofnąć rękę i nagle okazało się, że nie może tego zrobić.
- Co się stało? - Piwek pierwszy zorientował się, iż coś jest nie tak.
Kaszub ze świstem wyciągnął wreszcie płuca z niebytu.
- Trzyma mnie.
- Co?
- Kibel trzyma mnie za palec.
- Jaja sobie robisz!?
- Mówię poważnie. Nie mogę cofnąć ręki.
Podeszli Opona z Kulturystą. Z uwagą wpatrywali się w rękę Kaszuba, nieruchomą,
wyciągniętą jak w geście pozdrowienia. Stop-klatka w zatrzymanym filmowym
kadrze.
- Czujesz coś?
- Ręka mi drętwieje.
- Boli?
- Nie, tylko drętwieje. Spróbuj potrzymać swoją tak wysoko to zobaczysz.
Debatowali przez dłuższą chwilę. W środku, niewidzialny Dyszaty wciąż płakał.
- Trzeba uciąć!
Nie od razu zorientowali się, że ostatniego zdania nie powiedział żaden z nich.
Głos dobiegał gdzieś z tyłu.
- Trzeba uciąć palec - powtórzył Romek, wychodząc spod świerków.
- Nie uciekłeś! - zawołał Kulturysta.
- Nie zawiadomił Robokopa - ostudził jego radość Piwek.
- Przecież nie chcieliście?
Piwek odwrócił wzrok.
Romek zbliżył się do Kaszuba i spojrzał na palec, wycelowany we wnętrze latryny.
Potem odszedł na bok i przyjrzał się z prostopadłej strony, z jednym okiem
przymkniętym.
- Po mojemu to tylko paznokieć, no, może parę milimetrów opuszka.
- Co ty kombinujesz? - zapytał niepewnie Kaszub. Niepewność wynikała z faktu, iż
znał odpowiedź na swoje pytanie.
- Ostry jest ten twój majcher?
Kaszub milczał
- To tylko kawałek palca - rzekł Romek. - Kawalątek. Jak szybko się ciachnie, to
nawet nie poczujesz.
- W prawej kieszeni - skwitował ponuro Kaszub.
Romek wyciągnął nóż.
- A Dyszaty? - zapytał Kulturysta.
Kaszub odwrócił głowę. Nigdy przedtem nie widzieli, żeby Kaszub się czerwienił.
- To może ty pójdziesz do Dyszatego, co? - zgasił Kulturystę Piwek. - No to nie
kłapaj szczęką jak cię nie pytają. Uwalniamy Kaszuba i ktoś skoczy do Starnic,
do sołtysa, zatelefonować po gliny, jasne?
Kulturysta skwapliwie pokiwał głową.
- Tylko nie mówcie nic matce - dobiegł z latryny zapłakany głos Dyszatego. -
Zabije mnie.
- Masz - powiedział Romek do Piwka, podając mu nóż.
Piwek przez chwilę ważył nóż w dłoni. - To był twój pomysł. Myślałem...
- Ty to zrobisz lepiej, Piwek - rzekł Kaszub.
- Jasne.
Piwek przyłożył nóż do Kaszubowego palca, nieruchomego, jak wbitego w deskę.
- Nie tyle! - zawołał pośpiesznie Kaszub.
- Skąd mam wiedzieć ile?
Romek ponownie zajął pozycję z boku latryny: - Ja ci powiem.
- Tylko nie schrzań.
- To dobry nóż. Szkoda by go było.
- Może oznaczyć jakoś patykami - zaproponował Kulturysta.
- Teraz! - krzyknął niespodziewanie Kaszub.
- Co?
- Mówię, teraz. Tnij! - Kaszub zamknął oczy. Stał napięty, z zaciśniętymi
zębami.
Zamilkli. Z napięciem wpatrywali się w Piwka. Ten uniósł nóż i przymierzył tuż
nad palcem
- Niewiele więcej niż paznokieć - przypomniał Romek.
Piwek przymierzył raz jeszcze. A potem jeszcze raz.
Wstrzymali oddechy.
- Nie mogę - powiedział Piwek i rzucił nóż na ziemię.
- Może ja - zaoferował się po chwili Opona.
Kaszub zaprotestował.
- Nie to nie.
Usiedli na mchu. Wszyscy za wyjątkiem Kaszuba, który sterczał przy nich jak
kołek. Opona przyniósł z ławki papierosy. Zapalili. Romek nie chciał. Zmęczony
Dyszaty przestał płakać.
- To nie mógł być wybuch - zauważył Piwek. - Papierosy nawet nie spadły z ławki.
- Ale drzewa latały w powietrzu - przypomniał Kulturysta.
- Teraz ich nie ma.
- Nie byliście dzisiaj w szkole - odezwał się Romek - i nie słyszeliście o
komecie.
Spojrzeli na niego z niewyraźnymi minami.
- Może nie kometa, może meteoryt. Coś walnęło w las tuż przy Sianowie koło
Koszalina. Dziś w nocy. Wojsko otoczyło teren i podobno nie wpuszczają nawet
dziennikarzy. Straszna chryja, droga na Gdańsk zablokowana, tylko kolej chodzi.
- No i co?
- Mówi się, że jakby to był meteoryt, to nikt by nie robił takiej zadymy.
Podobno przylecieli Amerykanie.
- I Ruscy też, he, he?
- Żebyś wiedział. Rosjanie też.
Piwek wstał. - Dobra - powiedział. - Wy tu opowiadacie bajery, a Dyszaty się
zapłacze. Romek, tobie najszybciej uwierzą - patrzył odrobinę w bok - leć do
Starnic po pomoc, Opona, ty z nim!
- Zaraz! - przerwał mu Kaszub, wykręcając głowę. - Romek, co ty chciałeś
powiedzieć o tym meteorycie?
- Tak jakoś pomyślałem - odparł Romek - że może to coś podobnego. No..., bo
prawdopodobieństwo dwu takich zdarzeń...- Przecież to nie meteoryt!
- Ani kometa.
- To kibel - zauważył Opona.
- Jakby to był kibel, to już dawno bym stąd wyszedł - odezwał się niewidzialny
Dyszaty.
Romek spoglądał pod własne nogi.
- Nie wiem - przyznał. - Tak tylko czuję...
I wtedy nieoczekiwanie ktoś wyskoczył spoza świerków. Chłopiec. Mógł mieć pięć,
najwyżej sześć lat. Ramieniem ochraniał różę. Mocno podwiędniętą. Prawie martwą.
Nie znali go, nie spotkali go nigdy wcześniej i nigdy później spotkać nie mieli.
Malec wyraźnie się śpieszył. Igliwie, drobne gałązki pokrywały jego włosy i
ubranie; widać nie zważał na przeszkody, przedzierając się przez
zarośla.Przebiegł przez polanę, przewrócił Kulturystę, śmignął pod ramieniem
Kaszuba i wskoczył do latryny. Uwolniony Kaszub gruchnął na ziemię, drzwi
wychodka zatrzasnęły się z hukiem, by zaraz otworzyć się na moment i ze środka,
jak z procy, wystrzelił Dyszaty, wprost w objęcia Piwka.
A potem całą latrynę spowiła niebieska mgła. Zawirowała, przybladła i nagle
uleciała gdzieś w górę, bezszelestnie, szybko, jak nietoperz nocną porą. Lekka
bryza zwichrzyła czupryny chłopców
I cisza. Zupełnie taka sama, jak wtedy, gdy w panice pędzili w las, byle dalej
od miejsca zagrożenia.
Cisza.
Latryna zniknęła. W miejscu, gdzie stała, powietrze falowało jeszcze przez
chwilę, jak nad rozgrzaną słońcem łąką. Brakowało kilku drzew, ale któż jest w
stanie zliczyć je w lesie? Kilka minut później, gdy świat wrócił na swoje
miejsce, a cisza na powrót stała się zwykłym leśnym przymiotem, Romek znalazł na
mchu czerwony płatek róży. Coś na nim wykaligrafowano mikroskopijnym pochyłym
pismem. Znacznie później, w domu, zdołali odczytać tekst przez lupę.
"Na dole
nic.
Na górze
nic.
Na środku
nic.
I wszędzie gdzie nikt."
Tekst kończył delikatny malunek. Mała postać w ratunkowej szalupie. Uciekinier,
żeglujący w strony pełne księżycowych planet, gdzie choć zimno i samotnie,
nadzieja błyszczy ciepłem gwiazd.
Nawet Romek nie rozpoznał tej postaci. Wszak była tylko namalowana. W dodatku
bardzo niewyraźnie.
Autor wierszowanej sekwencji: Przemysław Kochański