Kisielewski Stefan - Sprzysiężenie

Szczegóły
Tytuł Kisielewski Stefan - Sprzysiężenie
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Kisielewski Stefan - Sprzysiężenie PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Kisielewski Stefan - Sprzysiężenie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Kisielewski Stefan - Sprzysiężenie - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Stefan Kisielewski Pisma wybrane "Sprzysiężenie" Sprawa "Sprzysiężenia" I " I książki mają swoje losy". To powiedzenie Terencjusza warto przytoczyć, gdy pisać wypada o "Sprzysiężeniu", debiutanckiej powieści Stefana Kisielewskiego. Pan Stefan - jak go pamiętam - nie przyjąłby tego z aprobatą. Bronił łaciny w liturgii, ale jej w pisa˝ niu nie nadużywał. A jeszcze, gdy mówiłem: "Ze wszystkich pana powieści Sprzysiężenie uważam za powieść najbardziej klerykowską" - zaperzał się i wymawiał z naciskiem: "Pan chce mnie obrazić". "Prze˝ praszam - odpowiadałem. - Mam prawo wybierać z pana dorobku to, co uważam za ważne z indywidual˝ nego punktu widzenia". "No, dobrze, niech będzie" - przebaczał wielkodusznie. Był liberałem nie tylko z frazesu. Sam chciał pisać i mówić to, co uważał za swoją prawdę, ale innym nie zamykał mordy na kłódki. "Gdy się biją - pisał w okrutnym roku 1953 - mam tylko jedno zmartwienie, że w końcu kogoś zabiją i będzie ich przez to mniej. Kocham lwa, żyrafę, pluskwę i muchę, a najbardziej muchę - bo najłatwiej ją zabić". ("Tygodnik Powszechny", nr 398). W jakim czasie i w jakim miejscu - tak czasie historycznym, jak indywidualnym - powstało "Sprzy˝ siężenie"? Zwięźle mówi o tym notatka w zakończeniu powieści: Warszawa, marzec 1942 - luty 1944. Dwa la˝ ta w okupowanej przez Niemców Warszawie, Warszawie egzekucji ulicznych i płonącego getta, gdy słup ognia północno-zachodniej dzielnicy rozświetlał ciemności kolejnych nocy. A czas indywidualny? W bele˝ trystycznej transpozycji rzecz przedstawił autor w powojennym opowiadaniu "Chciałem pisać": "Wstąpiłem w lata wojny jako młodzieniec, przed którym otworem leżała daleka, kusząca, piękna droga pracy i twórczości - a dziś jestem trzydziestoparoletnim, wykolejonym, nikomu niepotrzebnym męż˝ czyzną. Jak dokonała się ta niepojęta przemiana?" (Stefan Kisielewski, "Opowiadania i podróże", Kraków 1959, s. 72). Stąd proustowska potrzeba rekonstrukcji minionego czasu: młodości przeżytej w Warszawie przed wrześniem 1939 roku. I jeszcze rada Karola Irzykowskiego, którego Kisiel znał "wręcz od dzieciństwa", a w okresie oku˝ pacji widywał w "Kuchni Literatów" przy ulicy Pierackiego (gdzie, mówiąc nawiasem, mieszkał bohater "Sprzysiężenia"). "Pracujcie, piszcie, myślcie - radził młodym pisarzom Irzykowski - okupacja to czas da˝ rowany - nigdy już może nie będziecie mieli okazji do takiego oderwania się od życia i skupienia wew˝ nętrznego - po wojnie znów się zacznie literacka giełda" (Stefan Kisielewski, "Polityka i sztuka", Warszawa 1949, s. 272). I kolejny sprawca "Sprzysiężenia": Czesław Miłosz! "Odegrał w moim życiu rolę osobliwą: okazał się dla mnie Literackim Ojcem. Dzięki niemu z muzykanta zostałem na długie dziesiątki lat gryzipiórkiem - rzecz dla mnie niebłaha" - wspominał Kisiel w roku 1980. "Przed wojną byłem muzykiem, lecz pisywałem też artykuły, głównie w Giedroyciowym Buncie Młodych, później zwanym Polityką. A po wrześniu 39, po krótkim okresie jeżdżenia towarową rikszą (dowiedziałem się wówczas, które ulice Warszawy idą pod górę), jąłem grywać na fortepianie w knajpach, kawiarniach, w szkole gimnastycznej. I oto nagle Miłosz w owej Kuchni Literatów proponować zaczął pi˝ sanie. Dysponował jakimiś sekretnymi funduszami, raz i drugi coś ode mnie kupił, niby szkic, niby nowelę filmową (na przyszłość...) A potem, kiedy w roku 1942 zacząłem pisać ni stąd, ni zowąd powieść-worek "Sprzysiężenie", Miłosz pomógł mi mocno. Dał zadatek (!) i został pierwszym czytelnikiem, wreszcie sprzedał powieść okupacyjnemu milionerowi p. Władysławowi Ryńcy, którego był agentem. Ryńca, człowiek wielkich interesów, opartych przeważnie na lekceważeniu wszelkich okupacyjnych zakazów, gra˝ nic i szlabanów, wilnianin, adwokat, lokował nadmiar forsy w rękopisach. A że mieszkał w Piastowie, więc powieść ocalała z Powstania - wszystko inne poszło z ogniem!" (Stefan Kisielewski, "Lata pozłacane, lata szare", Kraków 1989, s. 596-597). Niestety, Irzykowski nie zechciał zostać czytelnikiem "Sprzysiężenia"! "Ostatni raz spotkałem Irzy˝ kowskiego - pisze Kisiel we "Wspomnieniach o klerku heroicznym" - parę tygodni przed powstaniem na ulicy Raszyńskiej. Szedłem właśnie do niego na Filtrową, niosąc mu potężny, w marmurkową tekturę oprawny maszynopis mojej powieści "Sprzysiężenie". Wyłuszczyłem prośbę o przeczytanie. Irzykowski nieufnie spojrzał na dzieło. Takie grube - poszaleliście - sarkał - ja już w życiu dosyć się naczytałem - teraz chcę trochę sam pomyśleć. Na moje pokorne nalegania zirytował się. Nie będę czytał - oświadczył - mam teraz ważniejsze rzeczy na głowie: organizuję konspiracyjny turniej szachowy!" (Stefan Kisielewski, "Polityka i sztuka", Warszawa 1949, s. 273-274). Stefan Kisielewski urodził się w Warszawie 7 marca 1911 roku; w roku 1944 miał lat 33. Był sy˝ nem Zygmunta Kisielewskiego, nowelisty i powieściopisarza; działacza Związku Zawodowego Literatów Polskich i polskiego Pen-Clubu. Ojciec przyjaźnił się z Irzykowskim; przez pewien czas pracowali w re˝ dakcji "Robotnika". Gdyby wzorem okresu, w którym przyszło nam żyć, pytać o pochodzenie społeczne syna, odpowiedź byłaby taka - i to jest credo Stefana Kisielewskiego wyłożone w "Sprzysiężeniu": "Zygmunt kochał Polskę i Polaków, a zwłaszcza inteligencję polską, elitę narodu, z której sam po˝ chodził - kochał, choć nie idealizował ich bynajmniej: [...] Klimat duchowy inteligencji polskiej był jego klimatem, trudno - chciał czy nie chciał, był na to skazany - i kochał tę grupę ludzi niewątpliwie wysoko rozwiniętych umysłowo i żyjących życiem intelektualnym Zachodu, wielbiących Francję. Zapewne - zbyt nikły był ich dorobek twórczy, zbyt mało znaczyli w świecie, lecz przecież pamiętać trzeba, że zużywali swe siły na przetrwanie, na pozostanie sobą, mimo wszystko byli zadziwiająco żywotni, żywotnością bier˝ ną, ale niezłomną: trwali jak niespodziewanie kwiecista wyspa na szarym nurcie biedy i prymitywizmu tego kraju nie zagospodarowanego, sennego, pozbawionego rozmachu nawet w egoizmie i walce o byt, kraju bez przemysłu, bez fabryk, bez dróg, bez warsztatów, cywilizacji, rzuconego jakby okrutnym żartem po˝ między gigantyczne obcęgi germańsko-rosyjskie jako jakiś teren przejściowy, nieindywidualny, nizinny szmat ziemi, przez który przetaczały się zawsze wrogie, obce potęgi..." Kazimierz Wyka w głośnej książce "Pogranicze powieści" ogłosił był studium poświęcone powieś˝ ciom napisanym przez autorów rocznika 1910 i jego okolic, które określił jako "Rozrachunki inteligenckie", zaliczając do tej odmiany cztery powojenne książki: "Drewnianego konia" Kazimierza Brandysa, "Jezioro Bodeńskie" Dygata, "Sedan" Pawła Hertza oraz "Sprzysiężenie" Kisielewskiego. (Do tego można by dopi˝ sać najwnikliwszą powieść o polityce minionej epoki, jaką były "Mury Jerycha" Tadeusza Brezy, powitane z entuzjazmem przez Kisiela!). Po latach Stefan Kisielewski oburzał się na Wykę: "Był to taki schemat krytyk potrzebuje schematu. Ale moim zdaniem ja nie pasowałem do tamtych". W tej sprawie Kisiel miał rację i jej nie miał! "Sprzysię˝ żenie" nie pasowało do formuły: "Literatura kajającego się inteligenta", to pewne! Ale też Kazimierz Wyka widział dysjunkcję. "Kto najgłębiej zanurzony w inteligenckim roztworze?" - pytał. "Niewątpliwie Stefan Kisielewski i jego "Sprzysiężenie". Dlatego, ponieważ z prawa inteligenta do korygowania na własną rękę wyciągnął on najdalej sięgające wnioski myślowe i według nich przede wszystkim konstruuje swoją po˝ wieść na jej wszystkich kondygnacjach". Wyka wykazywał dystans wobec tej postawy. "O wartości postawy inteligenckiej rozstrzygnęła za nich historia, im zaś pozostały tylko w dłoni silne, bardzo kuszące - konwencje literackie. Z tego sznura Dygat skręca skakankę, Brandys bat na wszystkich mieszczańskich synków, oprócz synka ulubionego, Hertz paragraf oskarżycielski dziwnie nieraz podobny do ornamentacyjnego ozdobnika. Jeden Kisielewski nie zwątpił, że zaplótłszy ten sznur w paradoksy, odnalazł tym sposobem najpewniejszą miarę swojej dro˝ gi". (Kazimierz Wyka, "Pogranicze powieści", Kraków 1948, s. 213, 229-230). II Książka napisana - a tym bardziej wydana - zaczyna żyć bytem niezależnym od autora: wchodzi w obieg społeczny. Nigdy nie można przewidzieć, jakimi się potoczy koleinami. Stefan Kisielewski napisał "Sprzysiężenie" poza jakimkolwiek obiegiem literackim, pod okupacją niemiecką. Ale już pierwszego z czytelników rozdrażniła klerykowska postawa piszącego. "Jak możesz pi˝ sać takie rzeczy! - krzyczał. Takie rzeczy teraz. Czy ty wiesz, co się dzieje w Warszawie? Tu lada chwila wybuchnie powstanie - rozumiesz - wielkie rzeczy się dzieją, a ty tutaj piszesz jakieś bzdury o wiośnie i mi˝ łości "Miotał się jak wariat - nic nie zrozumiał z mojego proustowskiego wysiłku, aby dźwignąć przeszłość, aby stworzyć wizję, aby stworzyć na nowo samego siebie. Nie chciałem z nim dyskutować. - Nie rozu˝ miesz - powiedziałem chłodno". (Stefan Kisielewski, "Opowiadania i podróże", Kraków, 1959, s. 77). Teraz, w największym skrócie, parę faktów z okresu pomiędzy napisaniem powieści a jej wydaniem. "Powstanie warszawskie. Stop. Postrzał niemiecki, mało zaszczytny, bo w plecy, pielęgnuje mnie kolega Zenon Skierski. Stop. Rekonwalescencja w rozmównicy kościoła Wizytek. Stop. Niemcy wiozą nas do Pruszkowa. Stop. Jedziemy z Pruszkowa transportem w nieznane, w Skierniewicach nawiewam z pociągu wraz ze starszą panią, wdową po Stanisławie Brzozowskim. Stop. Siedzę w tychże Skierniewicach u przy˝ jaciela, poświęcając się pędzeniu i nie tylko pędzeniu spirytusu. Stop. 17 stycznia 1945 wkracza Armia Czerwona. Stop. W trzy dni później, w trzaskający mróz idę pieszo do Warszawy (70 km). Stop. War˝ szawa - martwa, śnieżna pustynia: mieszkanie, wszystkie rzeczy i dzieła spalone. Żona z dzieckiem wywie˝ ziona do Niemiec. Stop". (Stefan Kisielewski, "100 razy głową w ściany", Paryż 1972, s. 183). W marcu 1945 Stefan Kisielewski znalazł się w Krakowie ściągnięty tam przez mecenasa Władys˝ ława Ryńcę, naówczas dyrektora krakowskiego "Czytelnika", który wyrobił Kisielowi dziennikarski etat w tworzącym się właśnie "Przekroju". Z kolei Czesław Miłosz polecił przyjaciela Jerzemu Turowiczowi - na recenzenta muzycznego w nie˝ dawno powstałym "Tygodniku Powszechnym". Kisiel pamiętał i często przytaczał graniczne daty: "Pierwszy numer krakowskiego tygodnika, założonego przez arcybiskupa Adama Stefana Sapiehę, ukazał się dnia 24 marca 1945; moja współpraca z pismem datuje się od numeru szóstego z dnia 29 kwietnia 1945, nato˝ miast inauguracyjny felieton z cyklu Pod włos ukazał się w numerze dwudziestym z dnia 5 sierpnia 1945". Kisiel ustalił się jako publicysta, felietonista i recenzent muzyczny w "katolickim piśmie społeczno-kultural˝ nym" wydawanym przez "Kurię Xiążęco Metropolitalną Krakowską"... Rękopis autorski "Sprzysiężenia" spłonął w Warszawie, ocalał - jak czytaliśmy - egzemplarz sprze˝ dany mecenasowi Ryńcy, a Ryńca po wojnie założył prywatną firmę wydawniczą "Panteon" - i w końcu roku 1946, na Gwiazdkę, wydał "Sprzysiężenie" drukiem. (Kisiel namówił Ryńcę na "Dzieje głupoty w Polsce" Aleksandra Bocheńskiego. "I wcale nie poszła, mimo że w małym nakładzie wydana - 3000, tak że wydawca, pan Ryńca, miał do mnie pretensje. Ale jest to książka niesłychanie ciekawa" - wspomina w "Abecadle"). No i zagrzmiało; stronami poszła ulewa. W styczniu 1947 roku ukazał się w "Tygodniku Powszechnym" całokolumnowy artykuł Antoniego Gołubiewa o "Sprzysiężeniu". Zdumiony debiutant przeczytał tam m.in., co następuje: "Kisielewski odciął się programowo od dwu źródeł wartości: Od Boga i od natury". "Kisielewski uniemożliwia Zygmuntowi kontakt z Bogiem". "Kisielewski poświęca sprawom seksualnym wiele stron swej powieści, a jego opisy przygód Zygmunta, perwersyjnych pieszczot z Tamarą, obrzydliwego włóczenia się od jednego domu pub˝ licznego do drugiego robią wrażenie wyjątkowo przykre". I konkluzja, jakich wiele bywało w tamtym czasie po obu stronach barykady: "Oczywiście ze wzglę˝ dów społecznych książka jest zdecydowanie szkodliwa. Wobec tego wielka szkoda, że Kisielewski nie zdołał powściągnąć pokusy wydania tej niedobrej książki, że tak jako powieściopisarz zadebiutował". (An˝ toni Gołubiew, "Sprzysiężenie" Stefana Kisielewskiego, "Tygodnik Powszechny" 1947, nr 2). Jednocześnie w tym samym numerze skończyły się felietony Kisiela. "W 1947 roku felietonista za˝ wieszony został przez niezapomnianego księdza redaktora Jana Piwowarczyka za opublikowanie gorszą˝ cej, jak wówczas sądzono, powieści "Sprzysiężenie" - opowiadał delikwent. Rzecz nie była do śmiechu, ale po latach Kisiel wspominał z humorem: "Pamiętam, że kiedy Sprzy˝ siężenie wydałem i podniósł się krzyk, że to pornografia, to ksiądz Piwowarczyk powiedział: No, panie Kisiel, że pan pisze pornografię, to rozumiem, ale że taką nudną, to już jest niewybaczalne". Powieść, w zamiarach klerykowska, wpadła w żelazne tryby polityki i pseudomoralistyki. Z boku odezwał się Jan Kott na łamach "Kuźnicy", tytułując swą recenzję perfidnie: "Nieoczekiwany sojusznik" ("Kuźnica" 1947, nr 5). "Cenna niewątpliwie w tej książce jest rzetelność obserwacji, zupełna laickość kli˝ matu intelektualnego, pasja mówienia rzeczy przykrych, zdrowy cynizm. To są intelektualne i artystyczne gusty Kisielewskiego i muszę stwierdzić, że gusty te mamy wspólne". Kisielewski protestował w listach do redakcji "Tygodnika Powszechnego". "Wymieniona recenzja nie ma nic wspólnego z literaturą czy intelektualizmem" - "ma na celu zdyskredytowanie mnie w oczach prasy i opinii katolickiej, z której ideologią związałem moją działalność publicystyczną" ("Kisielewski con˝ tra Kott", "Tygodnik Powszechny" 1947, nr 7). Na to Jan Kott gruchnął z armaty: "Moja charakterystyka powieści pana Kisielewskiego zgadzała się w zasadniczych liniach z recenzją p. Gołubiewa w Tygodniku i p. Dobraczyńskiego w Dziś i Jutro, z tą tylko oczywiście różnicą, że w Sprzysiężeniu to właśnie mi się podobało, co katoliccy recenzenci książce tej zarzucali". ("Kott contra Kisielewski", "Tygodnik Po˝ wszechny" 1947, nr 16). Osaczony autor żalił się: Kott "wie, że pochwały takie nie wyjdą mi na zdrowie. Uważa, że cel - poli˝ tyczny - uświęca wszelkie środki - literackie. Dlatego też dyskwalifikuję go jako artystę, literata, krytyka, dla którego celem winna być tylko prawda. Natomiast polityk zapewne z niego - sprytny". ("Tygodnik Powszechny" 1947, nr 16). Po trzech miesiącach kwarantanny Kisiel na Wielkanoc 1947 roku powrócił na łamy "Tygodnika" ("A więc po długiej niełasce wróciłem jednak do Tygodnika!"); musiał jeszcze pogodzić się z zasadni˝ czym artykułem pióra Jerzego Turowicza, który spróbował "ocalić" Kisiela dla pisma, ale posłuchajmy, za jaką cenę: "Książka Kisielewskiego nie jest katolicka, jest pogańska, niemal antykatolicka, wobec tego Kisie˝ lewski nie jest pisarzem katolickim". "Książka ta z punktu widzenia katolickiego jest szkodliwa. Szkodli˝ wość jej streszcza się w dwu momentach: ogólny wydźwięk ideowy i sprawa zgorszenia". "Nie sposób czytać pewnych partii bez wyraźnego niesmaku i jest rzeczą oczywistą, że u ogromnego procentu czytelni˝ ków rzeczy te musiały wywołać oburzenie". (Jerzy Turowicz, "Sprawa Stefana Kisielewskiego", "Tygodnik Powszechny" 1947, nr 14/15). Każdy medal ma dwie strony. Skandal przyczynił się do rozgłosu! Powieść zyskała kilkanaście re˝ cenzji, opinie były zdumiewająco rozbieżne; Kazimierz Koźniewski sporządził pyszną "zabawę literacką" układając z cytatów "Rozmowę o Sprzysiężeniu" ("Twórczość" 1947, nr 4). Konstanty Ildefons Gałczyński poświęcił powieści osobny wiersz, drukowany na łamach "Odrodzenia" (1947, nr 3): "A jak to Sprzysiężenie kupił pewien zboczeniec, to w tramwaju z książką zemdlał, włosy mu stanęły dęba i zaraz się nawrócił". "Opinie literackie, tak jak policyjne, żyją długo" - zapisał Adolf Rudnicki w książce "Krakowskie Przedmieście pełne deserów" (1986). W roku 1957 Kisiel wznowił "Sprzysiężenie" w "Wydawnictwie Li˝ terackim". Więc na zakończenie posłuchajmy raz jeszcze Autora: "Po październiku wydano mi po raz drugi Sprzysiężenie i znowu wynikła historia, że to prawie pornografia. Ksiądz Bardecki, asystent kościelny w Tygodniku, prosił, żebym poszedł do arcybiskupa Baziaka i mu to wytłumaczył. Poszedłem, on był bardzo łagodny. Powiedział: Czy pan może mi napisać, że pan żałuje, iż panu wydali? Ja mówię: Ekscelencjo, no dobrze, żałuję". ("Abecadło Kisiela", War˝ szawa 1990, s. 7-8). Ludwik Bohdan Grzeniewski Część pierwsza I Spotkanie to - właśnie przez swoją przypadkowość - jeszcze silniej poruszyło Zygmunta. Przez swo˝ ją przypadkowość - a zarazem przez uzmysłowiony nagle zupełny brak jakiegokolwiek zewnętrznego związku między osobą Henryka a tym wszystkim, co od dłuższego już czasu Zygmunt uważać mógł za swoje środowisko. Brak związku zewnętrznego - to właśnie było najbardziej uderzające - po prostu prze˝ biegając myślą rejestr ludzi i spraw, wśród których płynęło obecne jego życie, Zygmunt nie mógł znaleźć nic takiego, co by w jakiś określony sposób zahaczało o osobę Henryka. Prawie żadnych wspólnych zna˝ jomych - poza Stefanem naturalnie, trzecim członkiem ich sprzysiężenia - ale ten się właściwie nie liczył był trochę z innej planety, mimo iż tak czasami bliski. Chociaż - w chwili gdy myśl ta się zjawiła, Zygmunt po˝ jął, że trafiła ona w sedno - Henryk był też z innej planety, a jednocześnie bliski; to ta jakaś ich utajona wspólność ze Stefanem sprawiała, że oni dwaj wydawali mu się zawsze odmienni, a zarazem silniejsi od niego. Mimo oficjalnej trójprzyjaźni podejrzewał zawsze niejasno istnienie dodatkowych nici, wiążących Stefana z Henrykiem poza jego plecami: w tym kryła się nie całkiem uświadomiona przyczyna lekkiej, ale wyraźnej goryczy, jaką zabarwiały się dla Zygmunta ich - nieczęste zresztą - spotkania we trzech. Refleks tej goryczy padł i teraz na jego myśli, w chwili gdy roztargniony, automatycznie wymijał grupy ludzi na skrzyżowaniu ulic. Właściwie oni obaj mnie oszukali, jestem ich ofiarą - pomyślał. Lecz myśl ta odbiegła szybko w poczuciu swej prostackiej, zbyt formalnej zwięzłości: na stwierdzanie rzeczy prostych czasu bę˝ dzie zawsze dosyć, na razie trzeba pozbierać skrzętnie i ponotować w pamięci świeże jeszcze okruchy wrażeń niedawnego spotkania z Henrykiem. W tej chwili miękkim, cichym skrętem nadjechało auto; Zyg˝ munt szybko usunął się przed nim, uważając jednocześnie, aby nie zderzyć się z jadącym po drugiej stronie cyklistą. W końcu dobrnął do chodnika i długim krokiem skierował się w stronę Alei, kontynuując prze˝ rwany tok myśli. - Właściwie to jest tak, jakbym przypadkiem na ulicy obcego miasta spotkał własnego ojca - pomyślał i trafność tego porównania zafrapowała go na chwilę. Rzeczywiście - Henryk był po pros˝ tu ojcem jego obecnego życia intelektualnego, a zarazem ojcem jego nie znanego nikomu dramatu życio˝ wego. Chociaż nie; na peryferiach świadomości Zygmunta zamajaczyła na chwilę postać ojca, z którym nigdy nie łączyły go bliższe stosunki intelektualne i który zawsze go drażnił, mimo iż był przecież mądrym i dobrym człowiekiem. Nie - ojciec to nieodpowiednie słowo - pokrewieństwo rodzinne wyklucza zbliżenie czysto duchowe - przeszkadza tu jakaś wstydliwość, zrodzona w gruncie rzeczy ze związków cielesnych. Henryk był dlań czymś znacznie ważniejszym niż ojciec - był rzeźbiarzem jego umysłu, rozwinął i umocnił jego wrodzone skłonności psychiczne, wszczepił mu wreszcie ten fanatyczny kult twórczości, uznawanej za jedyny sens i cel życia. I znów gorzki refleks zabarwił na chwilę myśli Zygmunta; dał mi tyle, a jednocześnie zrobił ze mnie to, czym jestem - pomyślał - człowieka upośledzonego, nienormalnego, niepełnowartościo˝ wego - człowieka już w młodym wieku złamanego wewnętrznie. Ta bezlitosna definicja wywołała w nim jak zwykle, obok zasadniczego skurczu cierpienia, jakąś utajoną satysfakcję. - Nieszczęsny, okaleczały okruch człowieczy - oto czym jestem - powtórzył chcąc - choć nie przyznawał się przed sobą do tego - zwiększyć jeszcze tę satysfakcję. Lecz przerachował się - poczuł nagle odrazę do własnej nierzetelności wewnętrznej, do tej obrzydłej perwersji, która nawet cierpieć nie pozwalała mu w sposób pełnowartoś˝ ciowy. Anomalia psychiczna, idąca w parze z anomalią fizyczną- zdefiniował, ale w tej chwili zaczął w nim automatycznie działać nałóg dwustronnego myślenia, wszczepiony mu również niegdyś przez Henryka. Jął więc gromadzić i szeregować argumenty, pozwalające mu uważać swoją nienormalność za przywilej nie˝ mal. - Jestem odmienny od wszystkich ludzi, jestem najwyraźniej przeznaczony do innych, specjalnych ce˝ lów, mogę spojrzeć na sprawy ludzkie z zupełnie nowej perspektywy, z punktu obserwacyjnego, którego nikt poza mną nigdy nie osiągnie. A przy tym noszę w sobie stały dramat wewnętrzny, dwoistość, utajony konflikt - to daje moim przeżyciom psychicznym intensywność zabarwienia, nie znaną innym, normalnym ludziom, to czyni z mojego życia wewnętrznego przygodę niesłychanie ciekawą i oryginalną; jestem zawsze w stanie pijaństwa psychicznego, upijam się swoją odosobnioną postawą, swoją grą, czasem swoją gory˝ czą i tęsknotą. A najciekawsze w tym wszystkim - myślał - jest to, że nikt, ale to nikt absolutnie o coś podobnego mnie nie podejrzewa; maska moja jest idealna i nikt nigdy się nie dowie, że przy moim pogod˝ nym usposobieniu, prostocie, energii i w zasadzie optymistycznym światopoglądzie, noszę w sobie taką rzeczywiście tragiczną, skomplikowaną podszewkę psychiczną. Prowadzę podwójne życie duchowe i oszukuję cały świat - to jest mój atut w tej grze - powiedział niemal półgłosem. - Cierpię, lecz tylko dla siebie - światu robię prezent z mojego dobrego humoru. W tej chwili przypomniał mu się jeden z nielicz˝ nych wypadków, kiedy to jego "incognito" zostało przez ludzi nieświadomie zdemaskowane - ów porucz˝ nik w wojsku, który powiedział do niego: maszerujecie tak, jakbyście nigdy jeszcze nie... To nie było przy˝ jemne - lecz to było poza jego środowiskiem, takie rzeczy pozostają - na szczęście - bez konsekwencji. Zdemaskowanie istotne - to była jego zmora; zawsze bał się wróżbitów i grafologów, choć przecież w to nie wierzył, a najbardziej makabrycznym wymysłem fantazji ludzkiej wydawała mu się maszyna do czytania myśli, o której gdzieś słyszał. W gruncie rzeczy zależny jestem od byle przypadku, cała moja wolność psy˝ chiczna wisi na włosku - to prędzej czy później musi skończyć się katastrofą; myśl ta jak zwykle napełniła go grozą. Poczuł zmęczenie i gorycz w ustach i usiadł na chwilę na ławce, wyciągając z rozkoszą nogi. Znużony był tą ustawiczną dyskusją własnych myśli - w dodatku dyskusją znaną dobrze, bo wielokrotnie powtarzaną. Wnętrze własnej głowy przypominało mu jakiś maniacki teatr, w którym zawsze ci sami akto˝ rzy powtarzają nieskończoną ilość razy tę samą sztukę, aby później bezmyślnie odpoczywać w garderobie. W tej chwili właśnie nastąpił taki moment wypoczynku; przez chwilę napawał się odrętwieniem myśli, które pozwalało mu beztrosko oddać się wrażeniom świata zewnętrznego. Z satysfakcją stwierdził precyzję, z jaką zmysły jego rejestrują te wrażenia; z przyjemnością obserwował przechodzące osoby, ulgę przynosi˝ ła mu ich żywa realność, barwność i wyrazistość konturów w nieugięcie radosnych promieniach kwietnio˝ wego słońca. Krzepiąca jest ta zawsze obecna obiektywna realność i jednoznaczność istnienia - w gruncie rzeczy tutaj, a nie w mrokach jaźni kryć się musi jakaś istotna wskazówka, jakiś punkt stały, o który należy się zaczepić. Wiedział, że tak naprawdę nie myśli, lecz w tej chwili było mu z tym wygodnie, prawie luksu˝ sowo. Prawdziwym komfortem psychicznym było móc na chwilę zatrzasnąć w sobie swój prywatny teatr udręki i czuć się realną cząstką świata zewnętrznego. Jestem dla wszystkich tylko młodzieńcem w ciemnej jesionce i popielatym kapeluszu - powtarzał, jestem nieodłączną cząstką tej kwietniowej promenady ulicz˝ nej. Nie było się czego obawiać - tu był ratunek "incognito" jego było doskonałe, idealnie przemyślane; swobodnie mógł oddawać się swemu - jak to określał - "szarlataństwu" psychologiczno-erotycznemu, swo˝ im kunsztownym mistyfikacjom - miał przecież nawet narzeczoną. Ta myśl zaparła mu nagle oddech w piersiach. Joanna - w tej chwili uświadomił sobie, iż tu tkwił ów kolec, który nękał go od chwili spotka˝ nia z Henrykiem. Pojawienie się Henryka mogło niesłychanie skomplikować jego sprawę z Joanną, jego grę z Joanną - jak lubił to nazywać. Henryk zawsze dawniej czytał w jego myślach - a jeśli potrafi to i te˝ raz, po latach? Jak się zachowa wobec niego, może zapomniał już o tym dawnym, dziecinnym, choć tra˝ gicznym w skutkach "sprzysiężeniu"? Gorączkowe i bezładne przypuszczenia jęły przebiegać przez głowę Zygmunta. Szybkim ruchem wstał z ławki i ruszył dalej w stronę Belwederu - jak odblask poprzedniego nastroju zamigotała mu myśl, że dla otoczenia nie przestał być przecież "młodzieńcem w ciemnej jesionce" - lecz myśl ta zgasła natychmiast - w tej chwili nie przynosiła mu już ulgi, nie miał na nią czasu. Zaczął odtwa˝ rzać sobie znów dzisiejsze spotkanie z Henrykiem. Henryk stał na przystanku tramwajowym i rozmawiał z jakimś jegomościem, który niczym specjalnym nie przykuł do siebie uwagi Zygmunta; Zygmunt zresztą patrzył uparcie w twarz Henryka, czekając, aby go ten spostrzegł. Tak się też stało: Henryk rzucił przy˝ padkowe spojrzenie w jego stronę, w oczach jego pojawił się uśmiech. Zdjął kapelusz, przeprosił towarzy˝ sza i swoim zdecydowanym krokiem szybko podszedł do Zygmunta. Uścisnęli sobie ręce: - Czy mieszkasz tak jak dawniej? - spytał Henryk. Zygmunt skinął głową. - Zadzwonię do ciebie w tych dniach - teraz nie˝ stety muszę iść - powiedział; uśmiechnęli się, znowu zamienili mocny uścisk dłoni i Zygmunt ruszył naprzód, czując, że pochwyciła go magia wspomnień, nieodparty urok przeszłości upostaciowanej w tym człowieku. Nie widzieli się już przeszło pięć lat chyba - Henryk zmężniał i postarzał się nieco - ale szczegóły jego spo˝ sobu bycia nie uległy zmianie - Zygmunt nie myślał o nich prawie, lecz teraz poczuł, że tkwiły zamknięte w jakimś schowku jego pamięci przez ten cały czas. Dopiero w kilka minut po pożegnaniu się z Henrykiem poczuł na pół nieświadomie niebezpieczeństwo jego pojawienia się, niebezpieczeństwo, które teraz uzmys˝ ławiał sobie w całej pełni. Doszedł do Belwederu i ruszył z powrotem, przyspieszając nieco kroku; musiało już być chyba koło czwartej. Zadzwoni do mnie w tych dniach! Zygmunt pojął, że oczekiwanie na telefon byłoby najgorszym możliwym wyjściem dla niego - tortury oczekiwania na nieznany cios nigdy nie potrafił znieść. Wiedział, iż był to dowód słabości i braku wiary w siebie, ale nigdy nie potrafił tego przezwyciężyć. Gdy tylko poczuł zbliżanie się jakiegokolwiek grożącego mu konfliktu, natychmiast popadał w męczące, maniakalne podnie˝ cenie, którego chciał, którego musiał pozbyć się jak najprędzej. Szedł więc po linii najmniejszego oporu; z wewnętrznym strachem, lecz pociągany przez nieodpartą potrzebę osiągnięcia za wszelką cenę spokoju, a w każdym razie pewności - zbliżał się do źródła konfliktu, hodując złudną nadzieję, iż uda mu się zawcza˝ su, mniejszym kosztem, rozładować naelektryzowaną atmosferę. W rzeczywistości zamiast tego prowo˝ kował konflikty przedwczesne, które przy większej wytrzymałości psychicznej były możliwe do uniknięcia - i w rezultacie uchodził za człowieka agresywnego i bojowego. Była to w istocie skomplikowana odwaga tchórza, lecz o tym jak zwykle nikt prócz niego nie wiedział i Zygmunt miał opinię odważnego, w owym prostym, jednolitym znaczeniu, nadawanym temu słowu przez ogół. Wychodził naprzeciw niebezpieczeńs˝ twu z tchórzostwa, z pragnienia spokoju - tak samo chciał postąpić i teraz - lecz jak wyjść naprzeciw Hen˝ rykowi? Znów uświadomił sobie brak realnych punktów zaczepienia; wspólne ścieżki zatarły się przez wie˝ loletnią nieobecność Henryka. Adresu jego matki nie znał, była zresztą prawdopodobnie na wsi; brat prze˝ bywał stale za granicą. Pozostawał tylko Stefan - może wiedział coś o Henryku, może widzieli się już, mo˝ że znał jego adres - oni przecież zawsze mieli jakieś konszachty - pomyślał z pewną niechęcią. Nadzieja nie była wielka, lecz perspektywa pozostawania w domu z własnymi myślami była dla Zygmunta nie do przy˝ jęcia. Zresztą, Stefana nie widział dawno, mieli zawsze do pomówienia o niejednym; z właściwą sobie szybką decyzją -której zresztą nigdy nie towarzyszyła wytrwałość w realizacji zamierzenia - Zygmunt skie˝ rował się w stronę tak dobrze sobie znanego mieszkania. II Stefan mieszkał z rodzicami na odludnej, choć w śródmieściu położonej uliczce Świętej Barbary. Znalazłszy się pod oplecioną dzikim winem kamienicą, Zygmunt wyobraził sobie z nieomylną pewnością atmosferę, jaka owionie go za chwilę. Atmosfera tego mieszkania była bardzo specjalna i nie zmieniała się nigdy: wielkie wysokie mroczne pokoje, zatłoczone starymi meblami i najrozmaitszymi instrumentami smyczkowymi, poczynając od maleńkich, żółtawych skrzypeczek aż do ogromnych, brzuchatych kontraba˝ sów, zastawiających jakby umyślnie wszystkie przejścia. Ojciec Stefana był konstruktorem instrumentów muzycznych; starszy pan, popędliwy, a zarazem chłodny, obojętny na wszystko, co nie miało związku z je˝ go fanatycznie i nałogowo ulubioną pracą, rezydował w maleńkim, osobnym pokoiku przy wejściu, skąd nie ruszał się po całych dniach, pracując bez przerwy. Stefana znaleźć można było w jednym z dalszych, największym i najbardziej zatłoczonym pokoju, gdzie w kącie stał jego stary fortepian, stolik i szafka z par˝ tyturami. Oczywiście, jeśli był w domu, to zawsze pochylony nad papierem nutowym - książek nie czyty˝ wał prawie nigdy. Uparte ludzkie owady, pracowite korniki, wytrwale toczące drzewo - to nie pozbawione pewnej domieszki zazdrości określenie nasuwało się zawsze Zygmuntowi, gdy zastawał ojca i syna pogrą˝ żonych w pracy. Zazdrościł Stefanowi obiektywnej realności materiału, w jakim tworzył - dźwięki istniały same przez się, same przez się nic nie oznaczały, nie zawierały żadnego balastu emocjonalno-psychicznego; żadnej określonej sugestii, muzyka była prawie rzemiosłem, jak rzeźba czy ceramika - jakież to zdrowe i orzeźwiające w porównaniu z literaturą. Zygmunt dotkliwie odczuwał upokarzający w swym założeniu ekshibicjonizm literatury, wynikający z braku bezpośredniego kontaktu ze światem zmysłów. Operowała tylko elementami psychicznymi, wrażeniami, obserwacjami i refleksjami - materiałem zaczerpniętym przez autora z własnego wnętrza. Obnażać swoje wnętrzności psychiczne na chłodno, aby fascynować nimi czy˝ telników - jakież to niesmaczne, niepociągające zadanie, a robić to bezpośrednio "na gorąco" - cóż za upokarzający proceder. Wyobraził sobie, jak Stefan z bezspornie zasłużoną satysfakcją spełnionego trudu twórczego słucha swojej symfonii, podczas gdy on odczytywał zawsze własne nowele i artykuły z uczu˝ ciami bardzo sprzecznymi: była tam oczywiście i satysfakcja, choć jak podejrzewał, pochodząca w dużym stopniu z zadowolenia próżności, lecz była też spora doza niesmaku i zażenowania, jakby dopuścił się ja˝ kiegoś fałszerstwa. Nieudolnie ociosać kamień lub źle dobrać akordy, to był błąd artystyczny, ale w tym nie ma winy; natomiast przedstawić swoje wnętrze inaczej, niż wygląda ono w rzeczywistości, to już była nierzetelność - po prostu oszustwo. Zygmunt zawsze miał wrażenie, że napisał co innego, niż zamierzał - ale podejrzewał, że to jest cecha wszystkich pisarzy; literatura byłaby więc terenem, na którym operowała banda mimowolnych lub świadomych fałszerzy, sklepem jubilerskim, gdzie sprzedawano tylko sztuczne klejnoty. Utkwiło mu w pamięci cytowane przez kogoś zdanie, że książka, w której autor wypowiedziałby dokładnie wszystkie myśli i uczucia, jakie przebiegają mu przez głowę w ciągu jednego dnia tylko, stałaby się największą książką świata i zrewolucjonizowałaby literaturę. Może to i prawda, lecz takiej książki nikt nigdy nie napisze, bo nie ma sposobu, nie ma techniki dla wypowiedzenia siebie, dla oddania w słowach ogromnego bogactwa własnego wnętrza; z chwilą gdy bierzemy pióro do ręki, wstępuje w nas kto inny, kończy się prawdziwe życie duszy, zaczyna się wymysł, konstrukcja. W zasadzie tak powinno być, dzieło żyje własnym życiem, poza swym autorem, na tym polega twórczość, ale jakżeż przykrym działem twór˝ czości była literatura, w której porażka estetyczna automatycznie przetwarzała się w porażkę moralną; jak˝ że bezwstydnym w gruncie rzeczy trzeba było być człowiekiem, aby zdecydować się na pisanie książek. Chociaż w obronie pisarstwa można było powiedzieć, że i inne sztuki nie są bez winy; właściwie moment fałszu wydawał się nierozłącznie związany z artyzmem w ogóle: teatr, malarstwo, rzeźba, taniec coś przed˝ stawiają, a więc łudzą, udają - oszukują. Naprawdę jedynym wyjątkiem od tej przykrej reguły była muzy˝ ka. Tylko muzyka jest czysta, bo nie stara się nic udawać, bo jest oderwana i wyraża jedynie siebie. W gruncie rzeczy Zygmunt wiedział, że te i tym podobne myśli i rozważania, choć u źródła ich stał szczery impuls wewnętrzny, miały wartość hipotetyczną tylko - ich wnioski nie obowiązywały; po prostu można by˝ ło tak myśleć, ale można było też myśleć inaczej. Każda rzecz daje się przedstawić w najrozmaitszy spo˝ sób i wszystkie te sposoby mają pozory słuszności: jest w tym jakieś uniwersalne oszustwo, cechujące wi˝ docznie w ogóle mechanizm myśli i mowy ludzkiej. Zygmunt przecież czuł z całą pewnością, że, pomimo wszystko, właściwym terenem jego pracy twórczej był na pewno - świat słowa. Słowo jest to wprawdzie materiał wątpliwej próby, konstrukcje z tego materiału trąciły niesolidnością, czasem po prostu fałszerst˝ wem, ale dlaczego właściwie nie być oszustem i fałszerzem, kuglarzem i szarlatanem? Prawda i kłamstwo tak nierozłącznie, jakby umyślnie splatają się ze sobą na tym świecie, a zresztą całe życie Zygmunta nie by˝ ło niczym innym jak grą i udawaniem dzięki owej sprawie, zapoczątkowanej niegdyś przez Henryka; nie z własnej przecież woli zabrnął w ów podejrzanego gatunku demonizm, teraz pozostawało tylko brnąć da˝ lej, i to wszechstronnie - konsekwencja nawet w kłamstwie była jednak konsekwencją. Czuję się w litera˝ turze jak świnia w błocie - mawiał sobie dla efektu, choć czasami wydawało mu się to niezbyt dalekie od prawdy; wtedy znowu intensywniej odczuwał własną niższość wobec moralnie jednolitej, czystej postawy twórczej Stefana. To, czasami dojmujące, poczucie niższości było dlań jednak również źródłem pewnej pociechy. Mówił sobie: zazdroszczę Stefanowi moralnych wartości jego postawy twórczej, a więc odczu˝ wam je i widzę, umiem rozróżnić prawdę i fałsz, to co jest istotne od kuglarskich łamańców mojej zbyt wygimnastykowanej myśli - a więc nie zatraciłem zmysłu moralnego, życie w kłamstwie nie zdeprawowało mnie całkowicie. Inna rzecz, że za podszewką kryły się jeszcze dalsze myśli - w ogóle za dużo miał zawsze myśli, przeczących sobie nawzajem; podejrzewał nawet czasem, że jego kult dla Stefana nie był całkiem szczery, a raczej właściwie, nie był całkowicie jego własnością. Po prostu wszczepił mu go - jak zwykle - Henryk. Łączyło ich ze Stefanem coś, co zawsze trochę wymykało się Zygmuntowi. Podejrzewał, że nie jest w stanie całkowicie zrozumieć i podzielić entuzjastycznego kultu Henryka dla twórczości i osoby Ste˝ fana, lecz bał się z tym zdradzić, bał się okazać nie na poziomie ich trójprzyjaźni; był to jakiś przyjacielski snobizm - jeszcze jedno kłamstwo. Ulegając Henrykowi, Zygmunt przyjął na razie "na wiarę" kult Stefana - inna rzecz, że kult ten wrósł w niego samodzielnie, rozrósł się, ugruntował i stał się do pewnego stopnia je˝ go własnością. Jak dalece był w nim ugruntowany - trudno to określić; w każdym razie problem Stefana był dlań ważny, istotny - problem ten stał się - jak obrazowo określił Henryk - nieodłączną częścią umeb˝ lowania jego duszy. Wszystkie te wielokrotnie przeżuwane myśli jeszcze raz - w skrócie - przemknęły przez głowę Zyg˝ munta, gdy długim krokiem przemierzał ciemne, ogromne pokoje, zdążając w kierunku pokoju z fortepia˝ nem. Stefan powitał go z właściwą mu serdeczną, choć nieco konwencjonalną grzecznością. Ta maska sta˝ łej grzeczności była również cechą zbliżającą go do Henryka - Zygmunt jej nie lubił, chociaż w towarzyst˝ wie ich obu musiał się do niej gorliwie przystosowywać, grzeczność bowiem jest swego rodzaju terrorem i zmusza do rewanżu. W ogóle gdy uścisnąwszy długą dłoń Stefana, usiadł w głębokim fotelu, uświadomił sobie po raz nie wiadomo który masę drobnych rzeczy, które go w Stefanie raziły, a które właśnie lubił Henryk. Elegancja, przesadna dbałość o drobiazgi dotyczące wyglądu zewnętrznego, z uporem kultywo˝ wane i podkreślane różne snobistyczne właściwie upodobania, troska o zaznaczenie swym wyglądem przynależności do świata artystycznego - wszystkie te cechy zdumiewały Zygmunta, gdy zestawiał je z is˝ totną wewnętrzną powagą i rzetelnością Stefana. Była w tym jakaś sprzeczność: po co Stefan, który nie miał w swojej psychice nic kabotyńskiego i w gruncie rzeczy nie lubił towarzystwa artystów, z uporem podkreślał swą zewnętrzną przynależność do "bandy szarlatanów"? Musiało się w tym kryć coś istotnego, przecież wszystko, co Stefan robił, było jednak naprawdę poważne; nie sposób go było posądzać o śmieszne, normalne ludzkie motywy, bo w istocie stał on poza życiowymi małostkami, żył w innym zupeł˝ nie wymiarze: czuło się w nim odosobnienie artysty, czuło się, że nosi w sobie jakąś specjalną sprężynę, która rozkręcając się, prowadzi go przez życie; szedł przed siebie w skupieniu, ostrożnie, jakby bojąc się uronić coś ze swego talentu, prowadzony przez nieodparty, wewnętrzny imperatyw, każący mu usunąć ze swej drogi, wyeliminować ze swego życia wszystko, co nie służy i nie sprzyja jedynemu prawdziwemu ce˝ lowi - twórczości. To było zrozumiałe i dlatego Zygmunt wybaczał mu chętnie te wszystkie cechy, których nie mogli mu darować inni koledzy: materializm, wyrachowanie, nieustępliwość w sprawach pieniężnych, niechęć do wszelkiego wiązania się, oschłość w stosunku do rodziny, wyniosłość wobec ludzi obcych. Za to bardziej nieprzyjemne były inne jego cechy, może nawet mniej ważne - ale przecież w drobiazgach pod˝ obno poznaje się człowieka najlepiej. Pewien niewątpliwy dystans, rezerwa zachowywana nawet wobec najbliższych przyjaciół, szczere natomiast lubowanie się w towarzystwie ludzi żyjących na szerokiej stopie, choćby zupełnie bezwartościowych, zmysłowy, namiętny wprost kult eleganckich form życia, zewnętrznego blasku - to było dla Zygmunta specjalnie trudne do strawienia. W ogóle Stefan był dlań po prostu zbiorem, kolekcją sprzeczności: uczynny i lojalny, lecz w gruncie rzeczy egoista; serdeczny, uprzejmy, ale chłodny i trochę obcy; rzetelny i pracowity, a przecież przywiązany do "blichtru"; prawdomówny wreszcie i szczery wobec siebie - zewnętrznie zaś pozer, pilnie reżyserujący każde swoje słowo i gest. Było to dość skompli˝ kowane, bo przy tym wszystkim Stefan był naprawdę interesujący i przykuwał uwagę, nie mówiąc już o jego wyglądzie zewnętrznym, niezależnie bowiem od wszelkiej reżyserii miał zewnętrzność oryginalną i zwracającą uwagę: jego typ fizyczny był zdecydowanie odrębny - charakterystyczna, rasowa twarz po˝ łudniowca, co przypisać należało pochodzeniu - matka, bardzo dziwna pani o głębokim głosie i cudzoziem˝ skim akcencie, należała do zbiedniałej linii jakiejś międzynarodowej arystokratycznej rodziny - w żyłach Stefana płynęła krew kilku narodów południowoeuropejskich. To piętno pewnego egzotyzmu, w połącze˝ niu z opinią uzdolnionego artysty i z powściągliwym, konsekwentnie chłodnym sposobem bycia, jednało mu również wielkie zainteresowanie kobiet, z którego, jak mówiono, nie korzystał; niektórzy twierdzili, że był pederastą, niechętni - że udawał pederastę - jedno i drugie Zygmunt uważał na ogół za nieprawdę. Tak czy owak, był Stefan nieco tajemniczy i właściwie tajemniczość tę niepotrzebnie jeszcze podkreślał, wy˝ chodząc widocznie z założenia, że tylko tajemnica spostrzegana przez ludzi ma rację bytu. Zygmunt myślał czasami, że ta nie licująca zupełnie z silnym zmysłem krytycznym Stefana dyskretna, ale zauważalna ze˝ wnętrzna teatralność była po prostu wynikiem instynktownego wyrachowania. Tego rodzaju zewnętrzność przyciągała ludzi zamożnych, a pozbawionych zdolności artystycznych, imponowała im, Stefan mógł się ni˝ mi posługiwać dla swoich celów - był to instynkt artysty, walczącego wciąż z brakiem środków (Stefan brnął w trudnościach materialnych) i szukającego oparcia - instynkt odziedziczony jeszcze może po muzy˝ kach nadwornych z dawnych wieków. Właściwie należało i można było to rozgrzeszyć - zapewne, był w tym jakiś kompromis, czaiła się w tym więc odrobinka kłamstwa, lecz był to procent nikły w porówna˝ niu z balastem kłamstwa, który Zygmunt wlókł za sobą przez życie. Mam już jakąś manię na punkcie wy˝ szukiwania wszędzie kłamstwa - pomyślał z irytacją. Chopin też był trochę snobem i lubił arystokratyczne towarzystwo - to nie jest przestępstwo. W ten sposób zlikwidowawszy chwilowo cień ironicznej niechęci, który często towarzyszył mu i przeszkadzał w rozmowach ze Stefanem, Zygmunt mógł się oddać bez wewnętrznych przeszkód realizacji swego celu, z jakim tu przybył - wyciągnięcia jakichś wiadomości o Henryku. Lecz na razie zbytnio się na to nie zanosiło, zaczęli bowiem mówić zupełnie o czym innym - mianowicie o polityce. Było to właściwie dziwne, bo Stefan nigdy się polityką nie interesował - w tej chwili zaś, ni stąd, ni zowąd, zdawał się całko˝ wicie zaabsorbowany sytuacją międzynarodową. Otrzeźwiło to trochę i Zygmunta - przecież naprawdę moment był przełomowy: Niemcy wypowiedziały pakt nieagresji, za kilka dni oczekiwano przemówienia Becka, co do treści którego nikt chyba nie mógł mieć wątpliwości - będzie to nareszcie jasna i wyraźna odprawa dana Hitlerowi. A co dalej czyżby naprawdę wojna? Zygmunt jakoś nie mógł uwierzyć, żeby Niemcy wywołały teraz nową wojnę - to byłoby przecież zbyt proste, absurdalnie proste. Zabierać po ko˝ lei, otwarcie, w biały dzień, kraj za krajem, doprowadzić cały świat do stanu napiętego pogotowia i w momencie, gdy oczy wszystkich skierowane są na Niemcy i Polskę - sięgnąć właśnie po Polskę, to przecież byłaby naprawdę niebotyczna wprost bezczelność albo też bezgraniczne poczucie własnej siły. Ale to jest niemożliwe: moment psychologiczny był stanowczo niekorzystny dla Niemiec i Hitler - król krę˝ taczy - nie zdecyduje się chyba na tak otwarty i bezpośredni cios. Zresztą - każdy uliczny polityk amator przewiduje obecnie agresję niemiecką i to czyni ją mało prawdopodobną - przecież proroków nie spotyka się na każdym rogu - historia ma chyba bardziej skomplikowane, kunsztowne i trudniejsze do odgadnięcia skręty. Stefan był jednak innego zdania - nie obawiał się zbyt prostych przewidywań, jego trzeźwy i kry˝ tyczny realizm w sprawach świata zewnętrznego kazał mu wyczuwać zbliżające się niebezpieczeństwo niemieckie; zawsze ta sama fatalna sytuacja Polski, położonej na skrzyżowaniu dróg, przedsionka, gdzie każdy wstępuje przechodząc. Jednak Stefan stanowczo zbyt czarno widział sytuację; Zygmunt wyśmiał go trochę, ale pewną obawą napełnił go fakt - skonstatowany zresztą nie bez złośliwości - że Stefan był, jak się okazało, osobiście bardzo zainteresowany w rozwoju wypadków, gdyż za kilka miesięcy miał dojść do skutku jego od dawna wymarzony plan dłuższej podróży artystycznej za granicę. Dalsza komplikacja sto˝ sunków międzynarodowych mogła ten plan całkowicie przekreślić. Zygmunt wiedział, że Stefan, choć mniej inteligentny od nich obu, miał w sprawach dotyczących swojej kariery ogromną intuicję i prawie nigdy nie mylił się w ocenach szans i koniunktury (i to artysta - cóż za przewrót w konwencjonalnych pojęciach - pomyślał Zygmunt na marginesie). Jeśli więc Stefan był zatroskany sytuacją - widocznie należało być za˝ troskanym. Może naprawdę wojna się zbliża. Wojna. Właściwie myśl o niej nie wydała się Zygmuntowi odpychająca: wojna to potworna rzeka unosząca wszystko i wszystkich, lecz w tej rzece można się także obmyć i utopić w niej również niejedno. Może w wojennym tyglu strawiłby się ten jego dotkliwy, niewy˝ powiedzialny dramat życiowy, wyprostowałyby się męczące skomplikowania wewnętrzne, straciłby na ważności problem wiecznego kłamstwa, którym żył teraz; wreszcie wojna mogła w naturalny i niepodej˝ rzany sposób rozwiązać sprawę z Joanną. Kto wie, może naprawdę tędy zbliżało się jakieś nieoczekiwane, radykalne wyjście ze ślepego zaułka, w który zabrnął. Zamyślił się nad tym, zapominając nawet przez chwi˝ lę o kontynuowaniu rozmowy ze Stefanem. Wyrwało go z tego stanu imię Henryka - okazało się, że Ste˝ fan, wierny swej zasadzie towarzyskiej nienarzucania gościowi przez dłuższy czas jednego tematu, przerwał rozmowę o wojnie i pierwszy poruszył sprawę Henryka. Obfitość jego informacji przeszła wszelkie ocze˝ kiwania. Istotnie - jak to Zygmunt przewidział - Stefan i Henryk widzieli się już; Stefan był nawet u Henry˝ ka, który zamieszkał na Filtrowej u dawnej gospodyni swego brata, pani Cieszkowskiej; mieszkał z nieja˝ kim panem Lewandowskim, z którym przyjechał zza granicy - niedawno - niecały tydzień temu. Zygmunt nic nie wiedział o żadnym panu Lewandowskim; nie wiadomo dlaczego wydało mu się, że Stefanowi nie˝ zbyt się ten obecny współlokator Henryka podobał, ale że ze zwykłym swoim powściągliwym taktem przemilcza niektóre sp