Stefan Kisielewski Pisma wybrane "Sprzysiężenie" Sprawa "Sprzysiężenia" I " I książki mają swoje losy". To powiedzenie Terencjusza warto przytoczyć, gdy pisać wypada o "Sprzysiężeniu", debiutanckiej powieści Stefana Kisielewskiego. Pan Stefan - jak go pamiętam - nie przyjąłby tego z aprobatą. Bronił łaciny w liturgii, ale jej w pisa˝ niu nie nadużywał. A jeszcze, gdy mówiłem: "Ze wszystkich pana powieści Sprzysiężenie uważam za powieść najbardziej klerykowską" - zaperzał się i wymawiał z naciskiem: "Pan chce mnie obrazić". "Prze˝ praszam - odpowiadałem. - Mam prawo wybierać z pana dorobku to, co uważam za ważne z indywidual˝ nego punktu widzenia". "No, dobrze, niech będzie" - przebaczał wielkodusznie. Był liberałem nie tylko z frazesu. Sam chciał pisać i mówić to, co uważał za swoją prawdę, ale innym nie zamykał mordy na kłódki. "Gdy się biją - pisał w okrutnym roku 1953 - mam tylko jedno zmartwienie, że w końcu kogoś zabiją i będzie ich przez to mniej. Kocham lwa, żyrafę, pluskwę i muchę, a najbardziej muchę - bo najłatwiej ją zabić". ("Tygodnik Powszechny", nr 398). W jakim czasie i w jakim miejscu - tak czasie historycznym, jak indywidualnym - powstało "Sprzy˝ siężenie"? Zwięźle mówi o tym notatka w zakończeniu powieści: Warszawa, marzec 1942 - luty 1944. Dwa la˝ ta w okupowanej przez Niemców Warszawie, Warszawie egzekucji ulicznych i płonącego getta, gdy słup ognia północno-zachodniej dzielnicy rozświetlał ciemności kolejnych nocy. A czas indywidualny? W bele˝ trystycznej transpozycji rzecz przedstawił autor w powojennym opowiadaniu "Chciałem pisać": "Wstąpiłem w lata wojny jako młodzieniec, przed którym otworem leżała daleka, kusząca, piękna droga pracy i twórczości - a dziś jestem trzydziestoparoletnim, wykolejonym, nikomu niepotrzebnym męż˝ czyzną. Jak dokonała się ta niepojęta przemiana?" (Stefan Kisielewski, "Opowiadania i podróże", Kraków 1959, s. 72). Stąd proustowska potrzeba rekonstrukcji minionego czasu: młodości przeżytej w Warszawie przed wrześniem 1939 roku. I jeszcze rada Karola Irzykowskiego, którego Kisiel znał "wręcz od dzieciństwa", a w okresie oku˝ pacji widywał w "Kuchni Literatów" przy ulicy Pierackiego (gdzie, mówiąc nawiasem, mieszkał bohater "Sprzysiężenia"). "Pracujcie, piszcie, myślcie - radził młodym pisarzom Irzykowski - okupacja to czas da˝ rowany - nigdy już może nie będziecie mieli okazji do takiego oderwania się od życia i skupienia wew˝ nętrznego - po wojnie znów się zacznie literacka giełda" (Stefan Kisielewski, "Polityka i sztuka", Warszawa 1949, s. 272). I kolejny sprawca "Sprzysiężenia": Czesław Miłosz! "Odegrał w moim życiu rolę osobliwą: okazał się dla mnie Literackim Ojcem. Dzięki niemu z muzykanta zostałem na długie dziesiątki lat gryzipiórkiem - rzecz dla mnie niebłaha" - wspominał Kisiel w roku 1980. "Przed wojną byłem muzykiem, lecz pisywałem też artykuły, głównie w Giedroyciowym Buncie Młodych, później zwanym Polityką. A po wrześniu 39, po krótkim okresie jeżdżenia towarową rikszą (dowiedziałem się wówczas, które ulice Warszawy idą pod górę), jąłem grywać na fortepianie w knajpach, kawiarniach, w szkole gimnastycznej. I oto nagle Miłosz w owej Kuchni Literatów proponować zaczął pi˝ sanie. Dysponował jakimiś sekretnymi funduszami, raz i drugi coś ode mnie kupił, niby szkic, niby nowelę filmową (na przyszłość...) A potem, kiedy w roku 1942 zacząłem pisać ni stąd, ni zowąd powieść-worek "Sprzysiężenie", Miłosz pomógł mi mocno. Dał zadatek (!) i został pierwszym czytelnikiem, wreszcie sprzedał powieść okupacyjnemu milionerowi p. Władysławowi Ryńcy, którego był agentem. Ryńca, człowiek wielkich interesów, opartych przeważnie na lekceważeniu wszelkich okupacyjnych zakazów, gra˝ nic i szlabanów, wilnianin, adwokat, lokował nadmiar forsy w rękopisach. A że mieszkał w Piastowie, więc powieść ocalała z Powstania - wszystko inne poszło z ogniem!" (Stefan Kisielewski, "Lata pozłacane, lata szare", Kraków 1989, s. 596-597). Niestety, Irzykowski nie zechciał zostać czytelnikiem "Sprzysiężenia"! "Ostatni raz spotkałem Irzy˝ kowskiego - pisze Kisiel we "Wspomnieniach o klerku heroicznym" - parę tygodni przed powstaniem na ulicy Raszyńskiej. Szedłem właśnie do niego na Filtrową, niosąc mu potężny, w marmurkową tekturę oprawny maszynopis mojej powieści "Sprzysiężenie". Wyłuszczyłem prośbę o przeczytanie. Irzykowski nieufnie spojrzał na dzieło. Takie grube - poszaleliście - sarkał - ja już w życiu dosyć się naczytałem - teraz chcę trochę sam pomyśleć. Na moje pokorne nalegania zirytował się. Nie będę czytał - oświadczył - mam teraz ważniejsze rzeczy na głowie: organizuję konspiracyjny turniej szachowy!" (Stefan Kisielewski, "Polityka i sztuka", Warszawa 1949, s. 273-274). Stefan Kisielewski urodził się w Warszawie 7 marca 1911 roku; w roku 1944 miał lat 33. Był sy˝ nem Zygmunta Kisielewskiego, nowelisty i powieściopisarza; działacza Związku Zawodowego Literatów Polskich i polskiego Pen-Clubu. Ojciec przyjaźnił się z Irzykowskim; przez pewien czas pracowali w re˝ dakcji "Robotnika". Gdyby wzorem okresu, w którym przyszło nam żyć, pytać o pochodzenie społeczne syna, odpowiedź byłaby taka - i to jest credo Stefana Kisielewskiego wyłożone w "Sprzysiężeniu": "Zygmunt kochał Polskę i Polaków, a zwłaszcza inteligencję polską, elitę narodu, z której sam po˝ chodził - kochał, choć nie idealizował ich bynajmniej: [...] Klimat duchowy inteligencji polskiej był jego klimatem, trudno - chciał czy nie chciał, był na to skazany - i kochał tę grupę ludzi niewątpliwie wysoko rozwiniętych umysłowo i żyjących życiem intelektualnym Zachodu, wielbiących Francję. Zapewne - zbyt nikły był ich dorobek twórczy, zbyt mało znaczyli w świecie, lecz przecież pamiętać trzeba, że zużywali swe siły na przetrwanie, na pozostanie sobą, mimo wszystko byli zadziwiająco żywotni, żywotnością bier˝ ną, ale niezłomną: trwali jak niespodziewanie kwiecista wyspa na szarym nurcie biedy i prymitywizmu tego kraju nie zagospodarowanego, sennego, pozbawionego rozmachu nawet w egoizmie i walce o byt, kraju bez przemysłu, bez fabryk, bez dróg, bez warsztatów, cywilizacji, rzuconego jakby okrutnym żartem po˝ między gigantyczne obcęgi germańsko-rosyjskie jako jakiś teren przejściowy, nieindywidualny, nizinny szmat ziemi, przez który przetaczały się zawsze wrogie, obce potęgi..." Kazimierz Wyka w głośnej książce "Pogranicze powieści" ogłosił był studium poświęcone powieś˝ ciom napisanym przez autorów rocznika 1910 i jego okolic, które określił jako "Rozrachunki inteligenckie", zaliczając do tej odmiany cztery powojenne książki: "Drewnianego konia" Kazimierza Brandysa, "Jezioro Bodeńskie" Dygata, "Sedan" Pawła Hertza oraz "Sprzysiężenie" Kisielewskiego. (Do tego można by dopi˝ sać najwnikliwszą powieść o polityce minionej epoki, jaką były "Mury Jerycha" Tadeusza Brezy, powitane z entuzjazmem przez Kisiela!). Po latach Stefan Kisielewski oburzał się na Wykę: "Był to taki schemat krytyk potrzebuje schematu. Ale moim zdaniem ja nie pasowałem do tamtych". W tej sprawie Kisiel miał rację i jej nie miał! "Sprzysię˝ żenie" nie pasowało do formuły: "Literatura kajającego się inteligenta", to pewne! Ale też Kazimierz Wyka widział dysjunkcję. "Kto najgłębiej zanurzony w inteligenckim roztworze?" - pytał. "Niewątpliwie Stefan Kisielewski i jego "Sprzysiężenie". Dlatego, ponieważ z prawa inteligenta do korygowania na własną rękę wyciągnął on najdalej sięgające wnioski myślowe i według nich przede wszystkim konstruuje swoją po˝ wieść na jej wszystkich kondygnacjach". Wyka wykazywał dystans wobec tej postawy. "O wartości postawy inteligenckiej rozstrzygnęła za nich historia, im zaś pozostały tylko w dłoni silne, bardzo kuszące - konwencje literackie. Z tego sznura Dygat skręca skakankę, Brandys bat na wszystkich mieszczańskich synków, oprócz synka ulubionego, Hertz paragraf oskarżycielski dziwnie nieraz podobny do ornamentacyjnego ozdobnika. Jeden Kisielewski nie zwątpił, że zaplótłszy ten sznur w paradoksy, odnalazł tym sposobem najpewniejszą miarę swojej dro˝ gi". (Kazimierz Wyka, "Pogranicze powieści", Kraków 1948, s. 213, 229-230). II Książka napisana - a tym bardziej wydana - zaczyna żyć bytem niezależnym od autora: wchodzi w obieg społeczny. Nigdy nie można przewidzieć, jakimi się potoczy koleinami. Stefan Kisielewski napisał "Sprzysiężenie" poza jakimkolwiek obiegiem literackim, pod okupacją niemiecką. Ale już pierwszego z czytelników rozdrażniła klerykowska postawa piszącego. "Jak możesz pi˝ sać takie rzeczy! - krzyczał. Takie rzeczy teraz. Czy ty wiesz, co się dzieje w Warszawie? Tu lada chwila wybuchnie powstanie - rozumiesz - wielkie rzeczy się dzieją, a ty tutaj piszesz jakieś bzdury o wiośnie i mi˝ łości "Miotał się jak wariat - nic nie zrozumiał z mojego proustowskiego wysiłku, aby dźwignąć przeszłość, aby stworzyć wizję, aby stworzyć na nowo samego siebie. Nie chciałem z nim dyskutować. - Nie rozu˝ miesz - powiedziałem chłodno". (Stefan Kisielewski, "Opowiadania i podróże", Kraków, 1959, s. 77). Teraz, w największym skrócie, parę faktów z okresu pomiędzy napisaniem powieści a jej wydaniem. "Powstanie warszawskie. Stop. Postrzał niemiecki, mało zaszczytny, bo w plecy, pielęgnuje mnie kolega Zenon Skierski. Stop. Rekonwalescencja w rozmównicy kościoła Wizytek. Stop. Niemcy wiozą nas do Pruszkowa. Stop. Jedziemy z Pruszkowa transportem w nieznane, w Skierniewicach nawiewam z pociągu wraz ze starszą panią, wdową po Stanisławie Brzozowskim. Stop. Siedzę w tychże Skierniewicach u przy˝ jaciela, poświęcając się pędzeniu i nie tylko pędzeniu spirytusu. Stop. 17 stycznia 1945 wkracza Armia Czerwona. Stop. W trzy dni później, w trzaskający mróz idę pieszo do Warszawy (70 km). Stop. War˝ szawa - martwa, śnieżna pustynia: mieszkanie, wszystkie rzeczy i dzieła spalone. Żona z dzieckiem wywie˝ ziona do Niemiec. Stop". (Stefan Kisielewski, "100 razy głową w ściany", Paryż 1972, s. 183). W marcu 1945 Stefan Kisielewski znalazł się w Krakowie ściągnięty tam przez mecenasa Władys˝ ława Ryńcę, naówczas dyrektora krakowskiego "Czytelnika", który wyrobił Kisielowi dziennikarski etat w tworzącym się właśnie "Przekroju". Z kolei Czesław Miłosz polecił przyjaciela Jerzemu Turowiczowi - na recenzenta muzycznego w nie˝ dawno powstałym "Tygodniku Powszechnym". Kisiel pamiętał i często przytaczał graniczne daty: "Pierwszy numer krakowskiego tygodnika, założonego przez arcybiskupa Adama Stefana Sapiehę, ukazał się dnia 24 marca 1945; moja współpraca z pismem datuje się od numeru szóstego z dnia 29 kwietnia 1945, nato˝ miast inauguracyjny felieton z cyklu Pod włos ukazał się w numerze dwudziestym z dnia 5 sierpnia 1945". Kisiel ustalił się jako publicysta, felietonista i recenzent muzyczny w "katolickim piśmie społeczno-kultural˝ nym" wydawanym przez "Kurię Xiążęco Metropolitalną Krakowską"... Rękopis autorski "Sprzysiężenia" spłonął w Warszawie, ocalał - jak czytaliśmy - egzemplarz sprze˝ dany mecenasowi Ryńcy, a Ryńca po wojnie założył prywatną firmę wydawniczą "Panteon" - i w końcu roku 1946, na Gwiazdkę, wydał "Sprzysiężenie" drukiem. (Kisiel namówił Ryńcę na "Dzieje głupoty w Polsce" Aleksandra Bocheńskiego. "I wcale nie poszła, mimo że w małym nakładzie wydana - 3000, tak że wydawca, pan Ryńca, miał do mnie pretensje. Ale jest to książka niesłychanie ciekawa" - wspomina w "Abecadle"). No i zagrzmiało; stronami poszła ulewa. W styczniu 1947 roku ukazał się w "Tygodniku Powszechnym" całokolumnowy artykuł Antoniego Gołubiewa o "Sprzysiężeniu". Zdumiony debiutant przeczytał tam m.in., co następuje: "Kisielewski odciął się programowo od dwu źródeł wartości: Od Boga i od natury". "Kisielewski uniemożliwia Zygmuntowi kontakt z Bogiem". "Kisielewski poświęca sprawom seksualnym wiele stron swej powieści, a jego opisy przygód Zygmunta, perwersyjnych pieszczot z Tamarą, obrzydliwego włóczenia się od jednego domu pub˝ licznego do drugiego robią wrażenie wyjątkowo przykre". I konkluzja, jakich wiele bywało w tamtym czasie po obu stronach barykady: "Oczywiście ze wzglę˝ dów społecznych książka jest zdecydowanie szkodliwa. Wobec tego wielka szkoda, że Kisielewski nie zdołał powściągnąć pokusy wydania tej niedobrej książki, że tak jako powieściopisarz zadebiutował". (An˝ toni Gołubiew, "Sprzysiężenie" Stefana Kisielewskiego, "Tygodnik Powszechny" 1947, nr 2). Jednocześnie w tym samym numerze skończyły się felietony Kisiela. "W 1947 roku felietonista za˝ wieszony został przez niezapomnianego księdza redaktora Jana Piwowarczyka za opublikowanie gorszą˝ cej, jak wówczas sądzono, powieści "Sprzysiężenie" - opowiadał delikwent. Rzecz nie była do śmiechu, ale po latach Kisiel wspominał z humorem: "Pamiętam, że kiedy Sprzy˝ siężenie wydałem i podniósł się krzyk, że to pornografia, to ksiądz Piwowarczyk powiedział: No, panie Kisiel, że pan pisze pornografię, to rozumiem, ale że taką nudną, to już jest niewybaczalne". Powieść, w zamiarach klerykowska, wpadła w żelazne tryby polityki i pseudomoralistyki. Z boku odezwał się Jan Kott na łamach "Kuźnicy", tytułując swą recenzję perfidnie: "Nieoczekiwany sojusznik" ("Kuźnica" 1947, nr 5). "Cenna niewątpliwie w tej książce jest rzetelność obserwacji, zupełna laickość kli˝ matu intelektualnego, pasja mówienia rzeczy przykrych, zdrowy cynizm. To są intelektualne i artystyczne gusty Kisielewskiego i muszę stwierdzić, że gusty te mamy wspólne". Kisielewski protestował w listach do redakcji "Tygodnika Powszechnego". "Wymieniona recenzja nie ma nic wspólnego z literaturą czy intelektualizmem" - "ma na celu zdyskredytowanie mnie w oczach prasy i opinii katolickiej, z której ideologią związałem moją działalność publicystyczną" ("Kisielewski con˝ tra Kott", "Tygodnik Powszechny" 1947, nr 7). Na to Jan Kott gruchnął z armaty: "Moja charakterystyka powieści pana Kisielewskiego zgadzała się w zasadniczych liniach z recenzją p. Gołubiewa w Tygodniku i p. Dobraczyńskiego w Dziś i Jutro, z tą tylko oczywiście różnicą, że w Sprzysiężeniu to właśnie mi się podobało, co katoliccy recenzenci książce tej zarzucali". ("Kott contra Kisielewski", "Tygodnik Po˝ wszechny" 1947, nr 16). Osaczony autor żalił się: Kott "wie, że pochwały takie nie wyjdą mi na zdrowie. Uważa, że cel - poli˝ tyczny - uświęca wszelkie środki - literackie. Dlatego też dyskwalifikuję go jako artystę, literata, krytyka, dla którego celem winna być tylko prawda. Natomiast polityk zapewne z niego - sprytny". ("Tygodnik Powszechny" 1947, nr 16). Po trzech miesiącach kwarantanny Kisiel na Wielkanoc 1947 roku powrócił na łamy "Tygodnika" ("A więc po długiej niełasce wróciłem jednak do Tygodnika!"); musiał jeszcze pogodzić się z zasadni˝ czym artykułem pióra Jerzego Turowicza, który spróbował "ocalić" Kisiela dla pisma, ale posłuchajmy, za jaką cenę: "Książka Kisielewskiego nie jest katolicka, jest pogańska, niemal antykatolicka, wobec tego Kisie˝ lewski nie jest pisarzem katolickim". "Książka ta z punktu widzenia katolickiego jest szkodliwa. Szkodli˝ wość jej streszcza się w dwu momentach: ogólny wydźwięk ideowy i sprawa zgorszenia". "Nie sposób czytać pewnych partii bez wyraźnego niesmaku i jest rzeczą oczywistą, że u ogromnego procentu czytelni˝ ków rzeczy te musiały wywołać oburzenie". (Jerzy Turowicz, "Sprawa Stefana Kisielewskiego", "Tygodnik Powszechny" 1947, nr 14/15). Każdy medal ma dwie strony. Skandal przyczynił się do rozgłosu! Powieść zyskała kilkanaście re˝ cenzji, opinie były zdumiewająco rozbieżne; Kazimierz Koźniewski sporządził pyszną "zabawę literacką" układając z cytatów "Rozmowę o Sprzysiężeniu" ("Twórczość" 1947, nr 4). Konstanty Ildefons Gałczyński poświęcił powieści osobny wiersz, drukowany na łamach "Odrodzenia" (1947, nr 3): "A jak to Sprzysiężenie kupił pewien zboczeniec, to w tramwaju z książką zemdlał, włosy mu stanęły dęba i zaraz się nawrócił". "Opinie literackie, tak jak policyjne, żyją długo" - zapisał Adolf Rudnicki w książce "Krakowskie Przedmieście pełne deserów" (1986). W roku 1957 Kisiel wznowił "Sprzysiężenie" w "Wydawnictwie Li˝ terackim". Więc na zakończenie posłuchajmy raz jeszcze Autora: "Po październiku wydano mi po raz drugi Sprzysiężenie i znowu wynikła historia, że to prawie pornografia. Ksiądz Bardecki, asystent kościelny w Tygodniku, prosił, żebym poszedł do arcybiskupa Baziaka i mu to wytłumaczył. Poszedłem, on był bardzo łagodny. Powiedział: Czy pan może mi napisać, że pan żałuje, iż panu wydali? Ja mówię: Ekscelencjo, no dobrze, żałuję". ("Abecadło Kisiela", War˝ szawa 1990, s. 7-8). Ludwik Bohdan Grzeniewski Część pierwsza I Spotkanie to - właśnie przez swoją przypadkowość - jeszcze silniej poruszyło Zygmunta. Przez swo˝ ją przypadkowość - a zarazem przez uzmysłowiony nagle zupełny brak jakiegokolwiek zewnętrznego związku między osobą Henryka a tym wszystkim, co od dłuższego już czasu Zygmunt uważać mógł za swoje środowisko. Brak związku zewnętrznego - to właśnie było najbardziej uderzające - po prostu prze˝ biegając myślą rejestr ludzi i spraw, wśród których płynęło obecne jego życie, Zygmunt nie mógł znaleźć nic takiego, co by w jakiś określony sposób zahaczało o osobę Henryka. Prawie żadnych wspólnych zna˝ jomych - poza Stefanem naturalnie, trzecim członkiem ich sprzysiężenia - ale ten się właściwie nie liczył był trochę z innej planety, mimo iż tak czasami bliski. Chociaż - w chwili gdy myśl ta się zjawiła, Zygmunt po˝ jął, że trafiła ona w sedno - Henryk był też z innej planety, a jednocześnie bliski; to ta jakaś ich utajona wspólność ze Stefanem sprawiała, że oni dwaj wydawali mu się zawsze odmienni, a zarazem silniejsi od niego. Mimo oficjalnej trójprzyjaźni podejrzewał zawsze niejasno istnienie dodatkowych nici, wiążących Stefana z Henrykiem poza jego plecami: w tym kryła się nie całkiem uświadomiona przyczyna lekkiej, ale wyraźnej goryczy, jaką zabarwiały się dla Zygmunta ich - nieczęste zresztą - spotkania we trzech. Refleks tej goryczy padł i teraz na jego myśli, w chwili gdy roztargniony, automatycznie wymijał grupy ludzi na skrzyżowaniu ulic. Właściwie oni obaj mnie oszukali, jestem ich ofiarą - pomyślał. Lecz myśl ta odbiegła szybko w poczuciu swej prostackiej, zbyt formalnej zwięzłości: na stwierdzanie rzeczy prostych czasu bę˝ dzie zawsze dosyć, na razie trzeba pozbierać skrzętnie i ponotować w pamięci świeże jeszcze okruchy wrażeń niedawnego spotkania z Henrykiem. W tej chwili miękkim, cichym skrętem nadjechało auto; Zyg˝ munt szybko usunął się przed nim, uważając jednocześnie, aby nie zderzyć się z jadącym po drugiej stronie cyklistą. W końcu dobrnął do chodnika i długim krokiem skierował się w stronę Alei, kontynuując prze˝ rwany tok myśli. - Właściwie to jest tak, jakbym przypadkiem na ulicy obcego miasta spotkał własnego ojca - pomyślał i trafność tego porównania zafrapowała go na chwilę. Rzeczywiście - Henryk był po pros˝ tu ojcem jego obecnego życia intelektualnego, a zarazem ojcem jego nie znanego nikomu dramatu życio˝ wego. Chociaż nie; na peryferiach świadomości Zygmunta zamajaczyła na chwilę postać ojca, z którym nigdy nie łączyły go bliższe stosunki intelektualne i który zawsze go drażnił, mimo iż był przecież mądrym i dobrym człowiekiem. Nie - ojciec to nieodpowiednie słowo - pokrewieństwo rodzinne wyklucza zbliżenie czysto duchowe - przeszkadza tu jakaś wstydliwość, zrodzona w gruncie rzeczy ze związków cielesnych. Henryk był dlań czymś znacznie ważniejszym niż ojciec - był rzeźbiarzem jego umysłu, rozwinął i umocnił jego wrodzone skłonności psychiczne, wszczepił mu wreszcie ten fanatyczny kult twórczości, uznawanej za jedyny sens i cel życia. I znów gorzki refleks zabarwił na chwilę myśli Zygmunta; dał mi tyle, a jednocześnie zrobił ze mnie to, czym jestem - pomyślał - człowieka upośledzonego, nienormalnego, niepełnowartościo˝ wego - człowieka już w młodym wieku złamanego wewnętrznie. Ta bezlitosna definicja wywołała w nim jak zwykle, obok zasadniczego skurczu cierpienia, jakąś utajoną satysfakcję. - Nieszczęsny, okaleczały okruch człowieczy - oto czym jestem - powtórzył chcąc - choć nie przyznawał się przed sobą do tego - zwiększyć jeszcze tę satysfakcję. Lecz przerachował się - poczuł nagle odrazę do własnej nierzetelności wewnętrznej, do tej obrzydłej perwersji, która nawet cierpieć nie pozwalała mu w sposób pełnowartoś˝ ciowy. Anomalia psychiczna, idąca w parze z anomalią fizyczną- zdefiniował, ale w tej chwili zaczął w nim automatycznie działać nałóg dwustronnego myślenia, wszczepiony mu również niegdyś przez Henryka. Jął więc gromadzić i szeregować argumenty, pozwalające mu uważać swoją nienormalność za przywilej nie˝ mal. - Jestem odmienny od wszystkich ludzi, jestem najwyraźniej przeznaczony do innych, specjalnych ce˝ lów, mogę spojrzeć na sprawy ludzkie z zupełnie nowej perspektywy, z punktu obserwacyjnego, którego nikt poza mną nigdy nie osiągnie. A przy tym noszę w sobie stały dramat wewnętrzny, dwoistość, utajony konflikt - to daje moim przeżyciom psychicznym intensywność zabarwienia, nie znaną innym, normalnym ludziom, to czyni z mojego życia wewnętrznego przygodę niesłychanie ciekawą i oryginalną; jestem zawsze w stanie pijaństwa psychicznego, upijam się swoją odosobnioną postawą, swoją grą, czasem swoją gory˝ czą i tęsknotą. A najciekawsze w tym wszystkim - myślał - jest to, że nikt, ale to nikt absolutnie o coś podobnego mnie nie podejrzewa; maska moja jest idealna i nikt nigdy się nie dowie, że przy moim pogod˝ nym usposobieniu, prostocie, energii i w zasadzie optymistycznym światopoglądzie, noszę w sobie taką rzeczywiście tragiczną, skomplikowaną podszewkę psychiczną. Prowadzę podwójne życie duchowe i oszukuję cały świat - to jest mój atut w tej grze - powiedział niemal półgłosem. - Cierpię, lecz tylko dla siebie - światu robię prezent z mojego dobrego humoru. W tej chwili przypomniał mu się jeden z nielicz˝ nych wypadków, kiedy to jego "incognito" zostało przez ludzi nieświadomie zdemaskowane - ów porucz˝ nik w wojsku, który powiedział do niego: maszerujecie tak, jakbyście nigdy jeszcze nie... To nie było przy˝ jemne - lecz to było poza jego środowiskiem, takie rzeczy pozostają - na szczęście - bez konsekwencji. Zdemaskowanie istotne - to była jego zmora; zawsze bał się wróżbitów i grafologów, choć przecież w to nie wierzył, a najbardziej makabrycznym wymysłem fantazji ludzkiej wydawała mu się maszyna do czytania myśli, o której gdzieś słyszał. W gruncie rzeczy zależny jestem od byle przypadku, cała moja wolność psy˝ chiczna wisi na włosku - to prędzej czy później musi skończyć się katastrofą; myśl ta jak zwykle napełniła go grozą. Poczuł zmęczenie i gorycz w ustach i usiadł na chwilę na ławce, wyciągając z rozkoszą nogi. Znużony był tą ustawiczną dyskusją własnych myśli - w dodatku dyskusją znaną dobrze, bo wielokrotnie powtarzaną. Wnętrze własnej głowy przypominało mu jakiś maniacki teatr, w którym zawsze ci sami akto˝ rzy powtarzają nieskończoną ilość razy tę samą sztukę, aby później bezmyślnie odpoczywać w garderobie. W tej chwili właśnie nastąpił taki moment wypoczynku; przez chwilę napawał się odrętwieniem myśli, które pozwalało mu beztrosko oddać się wrażeniom świata zewnętrznego. Z satysfakcją stwierdził precyzję, z jaką zmysły jego rejestrują te wrażenia; z przyjemnością obserwował przechodzące osoby, ulgę przynosi˝ ła mu ich żywa realność, barwność i wyrazistość konturów w nieugięcie radosnych promieniach kwietnio˝ wego słońca. Krzepiąca jest ta zawsze obecna obiektywna realność i jednoznaczność istnienia - w gruncie rzeczy tutaj, a nie w mrokach jaźni kryć się musi jakaś istotna wskazówka, jakiś punkt stały, o który należy się zaczepić. Wiedział, że tak naprawdę nie myśli, lecz w tej chwili było mu z tym wygodnie, prawie luksu˝ sowo. Prawdziwym komfortem psychicznym było móc na chwilę zatrzasnąć w sobie swój prywatny teatr udręki i czuć się realną cząstką świata zewnętrznego. Jestem dla wszystkich tylko młodzieńcem w ciemnej jesionce i popielatym kapeluszu - powtarzał, jestem nieodłączną cząstką tej kwietniowej promenady ulicz˝ nej. Nie było się czego obawiać - tu był ratunek "incognito" jego było doskonałe, idealnie przemyślane; swobodnie mógł oddawać się swemu - jak to określał - "szarlataństwu" psychologiczno-erotycznemu, swo˝ im kunsztownym mistyfikacjom - miał przecież nawet narzeczoną. Ta myśl zaparła mu nagle oddech w piersiach. Joanna - w tej chwili uświadomił sobie, iż tu tkwił ów kolec, który nękał go od chwili spotka˝ nia z Henrykiem. Pojawienie się Henryka mogło niesłychanie skomplikować jego sprawę z Joanną, jego grę z Joanną - jak lubił to nazywać. Henryk zawsze dawniej czytał w jego myślach - a jeśli potrafi to i te˝ raz, po latach? Jak się zachowa wobec niego, może zapomniał już o tym dawnym, dziecinnym, choć tra˝ gicznym w skutkach "sprzysiężeniu"? Gorączkowe i bezładne przypuszczenia jęły przebiegać przez głowę Zygmunta. Szybkim ruchem wstał z ławki i ruszył dalej w stronę Belwederu - jak odblask poprzedniego nastroju zamigotała mu myśl, że dla otoczenia nie przestał być przecież "młodzieńcem w ciemnej jesionce" - lecz myśl ta zgasła natychmiast - w tej chwili nie przynosiła mu już ulgi, nie miał na nią czasu. Zaczął odtwa˝ rzać sobie znów dzisiejsze spotkanie z Henrykiem. Henryk stał na przystanku tramwajowym i rozmawiał z jakimś jegomościem, który niczym specjalnym nie przykuł do siebie uwagi Zygmunta; Zygmunt zresztą patrzył uparcie w twarz Henryka, czekając, aby go ten spostrzegł. Tak się też stało: Henryk rzucił przy˝ padkowe spojrzenie w jego stronę, w oczach jego pojawił się uśmiech. Zdjął kapelusz, przeprosił towarzy˝ sza i swoim zdecydowanym krokiem szybko podszedł do Zygmunta. Uścisnęli sobie ręce: - Czy mieszkasz tak jak dawniej? - spytał Henryk. Zygmunt skinął głową. - Zadzwonię do ciebie w tych dniach - teraz nie˝ stety muszę iść - powiedział; uśmiechnęli się, znowu zamienili mocny uścisk dłoni i Zygmunt ruszył naprzód, czując, że pochwyciła go magia wspomnień, nieodparty urok przeszłości upostaciowanej w tym człowieku. Nie widzieli się już przeszło pięć lat chyba - Henryk zmężniał i postarzał się nieco - ale szczegóły jego spo˝ sobu bycia nie uległy zmianie - Zygmunt nie myślał o nich prawie, lecz teraz poczuł, że tkwiły zamknięte w jakimś schowku jego pamięci przez ten cały czas. Dopiero w kilka minut po pożegnaniu się z Henrykiem poczuł na pół nieświadomie niebezpieczeństwo jego pojawienia się, niebezpieczeństwo, które teraz uzmys˝ ławiał sobie w całej pełni. Doszedł do Belwederu i ruszył z powrotem, przyspieszając nieco kroku; musiało już być chyba koło czwartej. Zadzwoni do mnie w tych dniach! Zygmunt pojął, że oczekiwanie na telefon byłoby najgorszym możliwym wyjściem dla niego - tortury oczekiwania na nieznany cios nigdy nie potrafił znieść. Wiedział, iż był to dowód słabości i braku wiary w siebie, ale nigdy nie potrafił tego przezwyciężyć. Gdy tylko poczuł zbliżanie się jakiegokolwiek grożącego mu konfliktu, natychmiast popadał w męczące, maniakalne podnie˝ cenie, którego chciał, którego musiał pozbyć się jak najprędzej. Szedł więc po linii najmniejszego oporu; z wewnętrznym strachem, lecz pociągany przez nieodpartą potrzebę osiągnięcia za wszelką cenę spokoju, a w każdym razie pewności - zbliżał się do źródła konfliktu, hodując złudną nadzieję, iż uda mu się zawcza˝ su, mniejszym kosztem, rozładować naelektryzowaną atmosferę. W rzeczywistości zamiast tego prowo˝ kował konflikty przedwczesne, które przy większej wytrzymałości psychicznej były możliwe do uniknięcia - i w rezultacie uchodził za człowieka agresywnego i bojowego. Była to w istocie skomplikowana odwaga tchórza, lecz o tym jak zwykle nikt prócz niego nie wiedział i Zygmunt miał opinię odważnego, w owym prostym, jednolitym znaczeniu, nadawanym temu słowu przez ogół. Wychodził naprzeciw niebezpieczeńs˝ twu z tchórzostwa, z pragnienia spokoju - tak samo chciał postąpić i teraz - lecz jak wyjść naprzeciw Hen˝ rykowi? Znów uświadomił sobie brak realnych punktów zaczepienia; wspólne ścieżki zatarły się przez wie˝ loletnią nieobecność Henryka. Adresu jego matki nie znał, była zresztą prawdopodobnie na wsi; brat prze˝ bywał stale za granicą. Pozostawał tylko Stefan - może wiedział coś o Henryku, może widzieli się już, mo˝ że znał jego adres - oni przecież zawsze mieli jakieś konszachty - pomyślał z pewną niechęcią. Nadzieja nie była wielka, lecz perspektywa pozostawania w domu z własnymi myślami była dla Zygmunta nie do przy˝ jęcia. Zresztą, Stefana nie widział dawno, mieli zawsze do pomówienia o niejednym; z właściwą sobie szybką decyzją -której zresztą nigdy nie towarzyszyła wytrwałość w realizacji zamierzenia - Zygmunt skie˝ rował się w stronę tak dobrze sobie znanego mieszkania. II Stefan mieszkał z rodzicami na odludnej, choć w śródmieściu położonej uliczce Świętej Barbary. Znalazłszy się pod oplecioną dzikim winem kamienicą, Zygmunt wyobraził sobie z nieomylną pewnością atmosferę, jaka owionie go za chwilę. Atmosfera tego mieszkania była bardzo specjalna i nie zmieniała się nigdy: wielkie wysokie mroczne pokoje, zatłoczone starymi meblami i najrozmaitszymi instrumentami smyczkowymi, poczynając od maleńkich, żółtawych skrzypeczek aż do ogromnych, brzuchatych kontraba˝ sów, zastawiających jakby umyślnie wszystkie przejścia. Ojciec Stefana był konstruktorem instrumentów muzycznych; starszy pan, popędliwy, a zarazem chłodny, obojętny na wszystko, co nie miało związku z je˝ go fanatycznie i nałogowo ulubioną pracą, rezydował w maleńkim, osobnym pokoiku przy wejściu, skąd nie ruszał się po całych dniach, pracując bez przerwy. Stefana znaleźć można było w jednym z dalszych, największym i najbardziej zatłoczonym pokoju, gdzie w kącie stał jego stary fortepian, stolik i szafka z par˝ tyturami. Oczywiście, jeśli był w domu, to zawsze pochylony nad papierem nutowym - książek nie czyty˝ wał prawie nigdy. Uparte ludzkie owady, pracowite korniki, wytrwale toczące drzewo - to nie pozbawione pewnej domieszki zazdrości określenie nasuwało się zawsze Zygmuntowi, gdy zastawał ojca i syna pogrą˝ żonych w pracy. Zazdrościł Stefanowi obiektywnej realności materiału, w jakim tworzył - dźwięki istniały same przez się, same przez się nic nie oznaczały, nie zawierały żadnego balastu emocjonalno-psychicznego; żadnej określonej sugestii, muzyka była prawie rzemiosłem, jak rzeźba czy ceramika - jakież to zdrowe i orzeźwiające w porównaniu z literaturą. Zygmunt dotkliwie odczuwał upokarzający w swym założeniu ekshibicjonizm literatury, wynikający z braku bezpośredniego kontaktu ze światem zmysłów. Operowała tylko elementami psychicznymi, wrażeniami, obserwacjami i refleksjami - materiałem zaczerpniętym przez autora z własnego wnętrza. Obnażać swoje wnętrzności psychiczne na chłodno, aby fascynować nimi czy˝ telników - jakież to niesmaczne, niepociągające zadanie, a robić to bezpośrednio "na gorąco" - cóż za upokarzający proceder. Wyobraził sobie, jak Stefan z bezspornie zasłużoną satysfakcją spełnionego trudu twórczego słucha swojej symfonii, podczas gdy on odczytywał zawsze własne nowele i artykuły z uczu˝ ciami bardzo sprzecznymi: była tam oczywiście i satysfakcja, choć jak podejrzewał, pochodząca w dużym stopniu z zadowolenia próżności, lecz była też spora doza niesmaku i zażenowania, jakby dopuścił się ja˝ kiegoś fałszerstwa. Nieudolnie ociosać kamień lub źle dobrać akordy, to był błąd artystyczny, ale w tym nie ma winy; natomiast przedstawić swoje wnętrze inaczej, niż wygląda ono w rzeczywistości, to już była nierzetelność - po prostu oszustwo. Zygmunt zawsze miał wrażenie, że napisał co innego, niż zamierzał - ale podejrzewał, że to jest cecha wszystkich pisarzy; literatura byłaby więc terenem, na którym operowała banda mimowolnych lub świadomych fałszerzy, sklepem jubilerskim, gdzie sprzedawano tylko sztuczne klejnoty. Utkwiło mu w pamięci cytowane przez kogoś zdanie, że książka, w której autor wypowiedziałby dokładnie wszystkie myśli i uczucia, jakie przebiegają mu przez głowę w ciągu jednego dnia tylko, stałaby się największą książką świata i zrewolucjonizowałaby literaturę. Może to i prawda, lecz takiej książki nikt nigdy nie napisze, bo nie ma sposobu, nie ma techniki dla wypowiedzenia siebie, dla oddania w słowach ogromnego bogactwa własnego wnętrza; z chwilą gdy bierzemy pióro do ręki, wstępuje w nas kto inny, kończy się prawdziwe życie duszy, zaczyna się wymysł, konstrukcja. W zasadzie tak powinno być, dzieło żyje własnym życiem, poza swym autorem, na tym polega twórczość, ale jakżeż przykrym działem twór˝ czości była literatura, w której porażka estetyczna automatycznie przetwarzała się w porażkę moralną; jak˝ że bezwstydnym w gruncie rzeczy trzeba było być człowiekiem, aby zdecydować się na pisanie książek. Chociaż w obronie pisarstwa można było powiedzieć, że i inne sztuki nie są bez winy; właściwie moment fałszu wydawał się nierozłącznie związany z artyzmem w ogóle: teatr, malarstwo, rzeźba, taniec coś przed˝ stawiają, a więc łudzą, udają - oszukują. Naprawdę jedynym wyjątkiem od tej przykrej reguły była muzy˝ ka. Tylko muzyka jest czysta, bo nie stara się nic udawać, bo jest oderwana i wyraża jedynie siebie. W gruncie rzeczy Zygmunt wiedział, że te i tym podobne myśli i rozważania, choć u źródła ich stał szczery impuls wewnętrzny, miały wartość hipotetyczną tylko - ich wnioski nie obowiązywały; po prostu można by˝ ło tak myśleć, ale można było też myśleć inaczej. Każda rzecz daje się przedstawić w najrozmaitszy spo˝ sób i wszystkie te sposoby mają pozory słuszności: jest w tym jakieś uniwersalne oszustwo, cechujące wi˝ docznie w ogóle mechanizm myśli i mowy ludzkiej. Zygmunt przecież czuł z całą pewnością, że, pomimo wszystko, właściwym terenem jego pracy twórczej był na pewno - świat słowa. Słowo jest to wprawdzie materiał wątpliwej próby, konstrukcje z tego materiału trąciły niesolidnością, czasem po prostu fałszerst˝ wem, ale dlaczego właściwie nie być oszustem i fałszerzem, kuglarzem i szarlatanem? Prawda i kłamstwo tak nierozłącznie, jakby umyślnie splatają się ze sobą na tym świecie, a zresztą całe życie Zygmunta nie by˝ ło niczym innym jak grą i udawaniem dzięki owej sprawie, zapoczątkowanej niegdyś przez Henryka; nie z własnej przecież woli zabrnął w ów podejrzanego gatunku demonizm, teraz pozostawało tylko brnąć da˝ lej, i to wszechstronnie - konsekwencja nawet w kłamstwie była jednak konsekwencją. Czuję się w litera˝ turze jak świnia w błocie - mawiał sobie dla efektu, choć czasami wydawało mu się to niezbyt dalekie od prawdy; wtedy znowu intensywniej odczuwał własną niższość wobec moralnie jednolitej, czystej postawy twórczej Stefana. To, czasami dojmujące, poczucie niższości było dlań jednak również źródłem pewnej pociechy. Mówił sobie: zazdroszczę Stefanowi moralnych wartości jego postawy twórczej, a więc odczu˝ wam je i widzę, umiem rozróżnić prawdę i fałsz, to co jest istotne od kuglarskich łamańców mojej zbyt wygimnastykowanej myśli - a więc nie zatraciłem zmysłu moralnego, życie w kłamstwie nie zdeprawowało mnie całkowicie. Inna rzecz, że za podszewką kryły się jeszcze dalsze myśli - w ogóle za dużo miał zawsze myśli, przeczących sobie nawzajem; podejrzewał nawet czasem, że jego kult dla Stefana nie był całkiem szczery, a raczej właściwie, nie był całkowicie jego własnością. Po prostu wszczepił mu go - jak zwykle - Henryk. Łączyło ich ze Stefanem coś, co zawsze trochę wymykało się Zygmuntowi. Podejrzewał, że nie jest w stanie całkowicie zrozumieć i podzielić entuzjastycznego kultu Henryka dla twórczości i osoby Ste˝ fana, lecz bał się z tym zdradzić, bał się okazać nie na poziomie ich trójprzyjaźni; był to jakiś przyjacielski snobizm - jeszcze jedno kłamstwo. Ulegając Henrykowi, Zygmunt przyjął na razie "na wiarę" kult Stefana - inna rzecz, że kult ten wrósł w niego samodzielnie, rozrósł się, ugruntował i stał się do pewnego stopnia je˝ go własnością. Jak dalece był w nim ugruntowany - trudno to określić; w każdym razie problem Stefana był dlań ważny, istotny - problem ten stał się - jak obrazowo określił Henryk - nieodłączną częścią umeb˝ lowania jego duszy. Wszystkie te wielokrotnie przeżuwane myśli jeszcze raz - w skrócie - przemknęły przez głowę Zyg˝ munta, gdy długim krokiem przemierzał ciemne, ogromne pokoje, zdążając w kierunku pokoju z fortepia˝ nem. Stefan powitał go z właściwą mu serdeczną, choć nieco konwencjonalną grzecznością. Ta maska sta˝ łej grzeczności była również cechą zbliżającą go do Henryka - Zygmunt jej nie lubił, chociaż w towarzyst˝ wie ich obu musiał się do niej gorliwie przystosowywać, grzeczność bowiem jest swego rodzaju terrorem i zmusza do rewanżu. W ogóle gdy uścisnąwszy długą dłoń Stefana, usiadł w głębokim fotelu, uświadomił sobie po raz nie wiadomo który masę drobnych rzeczy, które go w Stefanie raziły, a które właśnie lubił Henryk. Elegancja, przesadna dbałość o drobiazgi dotyczące wyglądu zewnętrznego, z uporem kultywo˝ wane i podkreślane różne snobistyczne właściwie upodobania, troska o zaznaczenie swym wyglądem przynależności do świata artystycznego - wszystkie te cechy zdumiewały Zygmunta, gdy zestawiał je z is˝ totną wewnętrzną powagą i rzetelnością Stefana. Była w tym jakaś sprzeczność: po co Stefan, który nie miał w swojej psychice nic kabotyńskiego i w gruncie rzeczy nie lubił towarzystwa artystów, z uporem podkreślał swą zewnętrzną przynależność do "bandy szarlatanów"? Musiało się w tym kryć coś istotnego, przecież wszystko, co Stefan robił, było jednak naprawdę poważne; nie sposób go było posądzać o śmieszne, normalne ludzkie motywy, bo w istocie stał on poza życiowymi małostkami, żył w innym zupeł˝ nie wymiarze: czuło się w nim odosobnienie artysty, czuło się, że nosi w sobie jakąś specjalną sprężynę, która rozkręcając się, prowadzi go przez życie; szedł przed siebie w skupieniu, ostrożnie, jakby bojąc się uronić coś ze swego talentu, prowadzony przez nieodparty, wewnętrzny imperatyw, każący mu usunąć ze swej drogi, wyeliminować ze swego życia wszystko, co nie służy i nie sprzyja jedynemu prawdziwemu ce˝ lowi - twórczości. To było zrozumiałe i dlatego Zygmunt wybaczał mu chętnie te wszystkie cechy, których nie mogli mu darować inni koledzy: materializm, wyrachowanie, nieustępliwość w sprawach pieniężnych, niechęć do wszelkiego wiązania się, oschłość w stosunku do rodziny, wyniosłość wobec ludzi obcych. Za to bardziej nieprzyjemne były inne jego cechy, może nawet mniej ważne - ale przecież w drobiazgach pod˝ obno poznaje się człowieka najlepiej. Pewien niewątpliwy dystans, rezerwa zachowywana nawet wobec najbliższych przyjaciół, szczere natomiast lubowanie się w towarzystwie ludzi żyjących na szerokiej stopie, choćby zupełnie bezwartościowych, zmysłowy, namiętny wprost kult eleganckich form życia, zewnętrznego blasku - to było dla Zygmunta specjalnie trudne do strawienia. W ogóle Stefan był dlań po prostu zbiorem, kolekcją sprzeczności: uczynny i lojalny, lecz w gruncie rzeczy egoista; serdeczny, uprzejmy, ale chłodny i trochę obcy; rzetelny i pracowity, a przecież przywiązany do "blichtru"; prawdomówny wreszcie i szczery wobec siebie - zewnętrznie zaś pozer, pilnie reżyserujący każde swoje słowo i gest. Było to dość skompli˝ kowane, bo przy tym wszystkim Stefan był naprawdę interesujący i przykuwał uwagę, nie mówiąc już o jego wyglądzie zewnętrznym, niezależnie bowiem od wszelkiej reżyserii miał zewnętrzność oryginalną i zwracającą uwagę: jego typ fizyczny był zdecydowanie odrębny - charakterystyczna, rasowa twarz po˝ łudniowca, co przypisać należało pochodzeniu - matka, bardzo dziwna pani o głębokim głosie i cudzoziem˝ skim akcencie, należała do zbiedniałej linii jakiejś międzynarodowej arystokratycznej rodziny - w żyłach Stefana płynęła krew kilku narodów południowoeuropejskich. To piętno pewnego egzotyzmu, w połącze˝ niu z opinią uzdolnionego artysty i z powściągliwym, konsekwentnie chłodnym sposobem bycia, jednało mu również wielkie zainteresowanie kobiet, z którego, jak mówiono, nie korzystał; niektórzy twierdzili, że był pederastą, niechętni - że udawał pederastę - jedno i drugie Zygmunt uważał na ogół za nieprawdę. Tak czy owak, był Stefan nieco tajemniczy i właściwie tajemniczość tę niepotrzebnie jeszcze podkreślał, wy˝ chodząc widocznie z założenia, że tylko tajemnica spostrzegana przez ludzi ma rację bytu. Zygmunt myślał czasami, że ta nie licująca zupełnie z silnym zmysłem krytycznym Stefana dyskretna, ale zauważalna ze˝ wnętrzna teatralność była po prostu wynikiem instynktownego wyrachowania. Tego rodzaju zewnętrzność przyciągała ludzi zamożnych, a pozbawionych zdolności artystycznych, imponowała im, Stefan mógł się ni˝ mi posługiwać dla swoich celów - był to instynkt artysty, walczącego wciąż z brakiem środków (Stefan brnął w trudnościach materialnych) i szukającego oparcia - instynkt odziedziczony jeszcze może po muzy˝ kach nadwornych z dawnych wieków. Właściwie należało i można było to rozgrzeszyć - zapewne, był w tym jakiś kompromis, czaiła się w tym więc odrobinka kłamstwa, lecz był to procent nikły w porówna˝ niu z balastem kłamstwa, który Zygmunt wlókł za sobą przez życie. Mam już jakąś manię na punkcie wy˝ szukiwania wszędzie kłamstwa - pomyślał z irytacją. Chopin też był trochę snobem i lubił arystokratyczne towarzystwo - to nie jest przestępstwo. W ten sposób zlikwidowawszy chwilowo cień ironicznej niechęci, który często towarzyszył mu i przeszkadzał w rozmowach ze Stefanem, Zygmunt mógł się oddać bez wewnętrznych przeszkód realizacji swego celu, z jakim tu przybył - wyciągnięcia jakichś wiadomości o Henryku. Lecz na razie zbytnio się na to nie zanosiło, zaczęli bowiem mówić zupełnie o czym innym - mianowicie o polityce. Było to właściwie dziwne, bo Stefan nigdy się polityką nie interesował - w tej chwili zaś, ni stąd, ni zowąd, zdawał się całko˝ wicie zaabsorbowany sytuacją międzynarodową. Otrzeźwiło to trochę i Zygmunta - przecież naprawdę moment był przełomowy: Niemcy wypowiedziały pakt nieagresji, za kilka dni oczekiwano przemówienia Becka, co do treści którego nikt chyba nie mógł mieć wątpliwości - będzie to nareszcie jasna i wyraźna odprawa dana Hitlerowi. A co dalej czyżby naprawdę wojna? Zygmunt jakoś nie mógł uwierzyć, żeby Niemcy wywołały teraz nową wojnę - to byłoby przecież zbyt proste, absurdalnie proste. Zabierać po ko˝ lei, otwarcie, w biały dzień, kraj za krajem, doprowadzić cały świat do stanu napiętego pogotowia i w momencie, gdy oczy wszystkich skierowane są na Niemcy i Polskę - sięgnąć właśnie po Polskę, to przecież byłaby naprawdę niebotyczna wprost bezczelność albo też bezgraniczne poczucie własnej siły. Ale to jest niemożliwe: moment psychologiczny był stanowczo niekorzystny dla Niemiec i Hitler - król krę˝ taczy - nie zdecyduje się chyba na tak otwarty i bezpośredni cios. Zresztą - każdy uliczny polityk amator przewiduje obecnie agresję niemiecką i to czyni ją mało prawdopodobną - przecież proroków nie spotyka się na każdym rogu - historia ma chyba bardziej skomplikowane, kunsztowne i trudniejsze do odgadnięcia skręty. Stefan był jednak innego zdania - nie obawiał się zbyt prostych przewidywań, jego trzeźwy i kry˝ tyczny realizm w sprawach świata zewnętrznego kazał mu wyczuwać zbliżające się niebezpieczeństwo niemieckie; zawsze ta sama fatalna sytuacja Polski, położonej na skrzyżowaniu dróg, przedsionka, gdzie każdy wstępuje przechodząc. Jednak Stefan stanowczo zbyt czarno widział sytuację; Zygmunt wyśmiał go trochę, ale pewną obawą napełnił go fakt - skonstatowany zresztą nie bez złośliwości - że Stefan był, jak się okazało, osobiście bardzo zainteresowany w rozwoju wypadków, gdyż za kilka miesięcy miał dojść do skutku jego od dawna wymarzony plan dłuższej podróży artystycznej za granicę. Dalsza komplikacja sto˝ sunków międzynarodowych mogła ten plan całkowicie przekreślić. Zygmunt wiedział, że Stefan, choć mniej inteligentny od nich obu, miał w sprawach dotyczących swojej kariery ogromną intuicję i prawie nigdy nie mylił się w ocenach szans i koniunktury (i to artysta - cóż za przewrót w konwencjonalnych pojęciach - pomyślał Zygmunt na marginesie). Jeśli więc Stefan był zatroskany sytuacją - widocznie należało być za˝ troskanym. Może naprawdę wojna się zbliża. Wojna. Właściwie myśl o niej nie wydała się Zygmuntowi odpychająca: wojna to potworna rzeka unosząca wszystko i wszystkich, lecz w tej rzece można się także obmyć i utopić w niej również niejedno. Może w wojennym tyglu strawiłby się ten jego dotkliwy, niewy˝ powiedzialny dramat życiowy, wyprostowałyby się męczące skomplikowania wewnętrzne, straciłby na ważności problem wiecznego kłamstwa, którym żył teraz; wreszcie wojna mogła w naturalny i niepodej˝ rzany sposób rozwiązać sprawę z Joanną. Kto wie, może naprawdę tędy zbliżało się jakieś nieoczekiwane, radykalne wyjście ze ślepego zaułka, w który zabrnął. Zamyślił się nad tym, zapominając nawet przez chwi˝ lę o kontynuowaniu rozmowy ze Stefanem. Wyrwało go z tego stanu imię Henryka - okazało się, że Ste˝ fan, wierny swej zasadzie towarzyskiej nienarzucania gościowi przez dłuższy czas jednego tematu, przerwał rozmowę o wojnie i pierwszy poruszył sprawę Henryka. Obfitość jego informacji przeszła wszelkie ocze˝ kiwania. Istotnie - jak to Zygmunt przewidział - Stefan i Henryk widzieli się już; Stefan był nawet u Henry˝ ka, który zamieszkał na Filtrowej u dawnej gospodyni swego brata, pani Cieszkowskiej; mieszkał z nieja˝ kim panem Lewandowskim, z którym przyjechał zza granicy - niedawno - niecały tydzień temu. Zygmunt nic nie wiedział o żadnym panu Lewandowskim; nie wiadomo dlaczego wydało mu się, że Stefanowi nie˝ zbyt się ten obecny współlokator Henryka podobał, ale że ze zwykłym swoim powściągliwym taktem przemilcza niektóre spostrzeżenia; wspomniał za to, że Henryk był również bardzo pochłonięty sprawą wojny i tylko o tym mówił. Do Henryka pasowało to znacznie bardziej niż do Stefana - ciekawe, czy on również przewiduje bliską burzę; zresztą mniejsza z tym, na razie należało ustalić dalszą linię postępowania. Znana sprzed lat, lekko upokarzająca gorycz zazdrości przez chwilkę dała znać o sobie: z nim się już wi˝ dział, a do mnie dopiero zadzwoni - pomyślał. Ale myśl ta nie była teraz ważna; wiedział, że i tak jutro rano pójdzie od razu do Henryka; ta świadomość uspokajała go chwilowo. Odzyskał swobodę i powrócił do dalszej, obecnie żartobliwej rozmowy ze Stefanem. Stefan miał świetne wyczucie wisielczo-makabrycznego humoru Zygmunta; właściwie wspólne poczucie humoru może być najsilniejszą więzią, łączącą przyjaciół. Ze śmiechem wymieniali koszmarne przypuszczenia na temat przebiegu ewentualnej wojny: bombardowa˝ nie, zamęt, Niemcy pod Warszawą - to były żarty makabryczne, ale pożyteczne, bo niejako ubezpieczają˝ ce przed sprawdzeniem się tego w rzeczywistości. Po chwili Zygmunt zabierał się do odejścia; luźno ustalili projekt spotkania we trzech z Henrykiem i oto poprzedzany przez Stefana, idącego zapalić światło w przedpokoju, Zygmunt ruszył przez amfiladę ciemnych pokoi, uderzając się biodrem o wielki kontrabas. Za chwilę był już na słabo oświetlonej blaskiem kilku latarń uliczce. Czuł się zmęczony; gdy wyszedł na Marszałkowską, uderzyło go nie zauważone przedtem podnie˝ cenie tłumu; rozchwytywano wieczorne wydanie pism. Zygmunt poczuł znowu, że może chwilowo zawiesić swój wewnętrzny niepokój - niejako roztopić go w niepokoju powszechnym. To był jedyny wypoczynek; nie chciało mu się iść jeszcze do domu, zwłaszcza nie miał ochoty na rozmowę z ojcem. Kupił pismo wie˝ czorne i wstąpił do znajomego baru w Alejach Jerozolimskich; czytał, jadł kolację i popijał piwem. Z gaze˝ ty biło podniecenie powszechne - czekano na przemówienie Becka, które nareszcie da wyraz jednolitej opinii Polaków - to było dobre: Zygmunt lubił momenty, gdy wielkie kompleksy zagadnień wcielają się i uosabiają w jednym człowieku, w jednej mowie, w jednej chwili - fascynującą teatralność historii. Poczuł przypływ entuzjazmu, w którego blasku zmalały i przygasły jego osobiste obrzydłe sprawy - a przecież o to właśnie chodziło. Niemcy chcą wojny - dobrze, niech będzie wojna, myślał, płynąc z falą tłumu Nowym Światem i czuł, że wszyscy naokoło myślą tak samo - to była dla Zygmunta, urodzonego opozycjonisty - chwila rzadka. Wreszcie skręcił w Pierackiego, znalazł się przed domem i zaczął wchodzić na schody; na˝ gle uczuł, że cały poprzedni przyjemny nastrój prysnął - poczuł się znów jak przed wizytą u Stefana. Woj˝ na, polityka to rzeczy niepewne, a własna ciężka sprawa wewnętrzna była pewna, wprost dotykalna, bo˝ leśnie dotykalna. Jutro zobaczy Henryka, sprawcę tego wszystkiego - lecz i on mu nic nie pomoże. Jest skazany, beznadziejnie i głupio skazany. Poczuł taki ból wewnętrzny, że aż zatrzymał się na chwilę i oparł o konwencjonalny posąg bogini, trzymającej żarówkę. W tym stanie stanowczo nie chciał z nikim rozma˝ wiać - trzeba jak najprędzej położyć się spać. Otworzył drzwi dwoma kluczami i wszedł cicho do przed˝ pokoju; było po dziesiątej: ojciec na pewno leżał w łóżku z książkami, słuchał komunikatów radiowych i był spragniony rozmowy - ale Zygmunt nie miał już dziś na to siły; za bardzo musiałby panować nad sobą, aby ukryć przygnębienie, które ojciec mógłby interpretować w sposób irytujący. Zastukał lekko do Irki, przez drzwi powiedział jej, że nie będzie jadł kolacji, i wreszcie skierował się do swego, na drugim końcu mieszkania położonego pokoju. III Przyjaźń, a raczej trójprzymierze pomiędzy Zygmuntem, Stefanem i Henrykiem, datowała się od wielu już lat - jeszcze z czasów szkolnych - a trzeba pamiętać, że lata te były latami młodości, które są ważniejsze, brzemienniejsze, po prostu dłuższe od późniejszych lat życia. W młodości człowiek czuje, że ma jeszcze przed sobą dużo czasu i dużo do wyboru - ta świadomość daje mu swobodę i szerokość od˝ dechu - żyje nie niepokojony - ma czas być sobą. Lecz nieuchronnie, prędzej czy później, przychodzi ów moment, od którego poczynając wszystko zaczyna wyglądać nieco inaczej: pojawia się paniczna myśl, że czasu jest właściwie nie tak wiele, i podejrzenie, że prawo wyboru również nie jest wcale tak nieograniczo˝ ne, jak to się wydawało z początku. Ten punkt jest słupem granicznym: oznacza on koniec młodości duszy - to coś jak Conradowska "smuga cienia". Od tego momentu popadamy pod władzę czasu, który zaczyna unosić nas w nie znanym dotąd i stale rosnącym pośpiechu: sprawdza się przysłowie, że dzień jest długi, lecz rok krótki; tygodnie, miesiące i lata przelatują obok nas w oszałamiającym tempie, oszałamiającym w dosłownym tego słowa znaczeniu, żyjemy bowiem teraz w stanie jakiegoś narkotycznego oszołomienia czy odrętwienia, z automatyczną biernością poddając się prądowi, który nas niesie coraz szybciej i coraz bardziej bezpowrotnie. Opanowuje nas pełna znamionującej dojrzałość, lecz niemniej przykrej rezygnacji myśl, że prawo wyboru, którego byliśmy tak pewni w młodości - wcale w gruncie rzeczy nie istnieje, to tylko złudzenie - żadnego wyboru nie ma i nigdy w ogóle nie było - nasze miejsce z góry już zostało prze˝ widziane i określone, bez naszego w tym udziału. Odtąd bierne poddawanie się prądowi zaczyna mieć w sobie nawet coś kojącego; odruchy buntu uspokoiły się, wygasły i jak we śnie, gładko i łatwo, płyniemy naprzód, upajając się samym faktem jazdy - jak dzieci. W ten sposób życie uśpiło naszą świadomość tru˝ jącym narkotykiem ruchu; oszukała nas zdradliwa płynność i gładkość przemijających tygodni, nawet - na˝ iwni - zasmakowaliśmy w niej, nie rozumiejąc, jak zgubna i straszna jest ona w istocie. To stary okrutny podstęp życia, który jednak zawsze osiąga swój cel; odwieczna, paradoksalna, niewiarygodnie prosta, lecz zawsze skuteczna zdrada, złudzenie, które pozwala nam spać spokojnie w obliczu klęski, choćby z utajoną świadomością tej klęski. Nawet oddalony o kilka kroków od chwili ostatecznej, człowiek czepia się jeszcze dotychczasowego życia, chce jeszcze płynąć - nie wiadomo po co i dokąd. Lecz już za późno: w oddali pojawiają się rosnące z każdą chwilą czarne słupy żelaznej śluzy, o którą rozbije się niosący nas coraz szybciej prąd. W ostatniej chwili szarpnie nami skurcz świadomości i buntu, grozy, że już tak dawno, tak nieopatrznie wypuściliśmy z ręki ster; lecz już jest za późno: tego, kto marnował lata i dziesiątki lat, nie ocalą dnie i tygodnie. Następuje teraz chwila, nie znana nikomu z nas, lecz tylekroć przewidywana, chwila, której refleks, której przeczucie nosimy z sobą we krwi przez całe życie, chwila, rzucająca cień na całą przeszłość - bo przyszłości już po niej nie ma; po prostu - chwila konania. I potem już koniec i bezruch - nie ma nas - przynajmniej tu nas już nie ma - ale to na jedno wychodzi. Opróżniliśmy miejsce dla innych in˝ ni płyną teraz tak samo bezwolni jak my byliśmy przedtem, musi stać się zadość prawu życia, prawu w is˝ tocie niwelującemu jednostkę: ważny jest bowiem ogólny, niezmienny obraz heraklitowej rzeki - nie po˝ szczególne, przemijające i zmieniające się wciąż fale. Życie uznaje i proteguje tylko masę, tylko seryjny, powszechnie obowiązujący schemat - natomiast niweluje i ściera jednostkę chcącą się z tego schematu wy˝ łamać. I dlatego jednostka, która czuje się na siłach, jednostka twórcza, powinna podjąć z życiem i jego prawami walkę - najtrudniejszą z walk, jakie staczane są tu na ziemi. Oto koncepcja, jakiej dopracowali się jeszcze na szkolnej ławie Zygmunt i Henryk; właściwie - Zygmunt wiedział to dzisiaj jasno - koncepcja ta pochodziła od Henryka - on narzucił ją Zygmuntowi i częściowo Stefanowi; jak się to stało - trudno było potem dokładnie sobie odtworzyć: z tych czasów pozostał Zygmuntowi w duszy jakiś ogólny tylko, do dziś dnia jeszcze nie starty urok, urok intensywności życia wewnętrznego, jakiej nie zaznał już nigdy potem. Jakże niesłychanie podniecające były te nieskończone, nieraz do świtu prowadzone z Henrykiem rozmowy, rozmowy, w których z nieustępliwością pionierów pogrążali się w badania swojego wnętrza, nicowali wszystkie swoje myśli, uczucia i nastroje, wydobywali na jaw najbardziej nieuchwytne drgnienia psychicz˝ ne, dążąc namiętnie do poznania swego wewnętrznego mechanizmu i do istotnego zawładnięcia nim. To był trud fascynujący i absorbujący naprawdę, to była jedyna namiętność, godna kultywowania. Poznać swoje wnętrze i oddać je na usługi twórczości - oto zadanie; kult twórczości był więzią, która połączyła ich najsil˝ niej, która przyciągnęła do nich Stefana. Wszyscy trzej mieli od dzieciństwa instynktowną pewność, że najważniejsze w ich życiu jest to, co się dzieje wewnątrz, nieustanny wysiłek psychiczny, który znajdzie swoje ujście i spełnienie w twórczości, który przetworzy się i wcieli w dzieła niezmienne i może nieznisz˝ czalne - w każdym razie nie tak polotne i męcząco płynne jak nieustanny, nie znający wypoczynku wir myś˝ li, zwalczającej siebie samą. Stefan marzył o symfoniach, Zygmunt o powieściach i dramatach, a Henryk - co właściwie zamierzał Henryk? - Zygmunt nieraz zastanawiał się nad tym paradoksalnym zjawiskiem, że Henryk, który tak silnie, tak jasno formułował kult twórczości jako jedynego istotnego celu ich życia, sam - pomimo ogromnych wszechstronnych zdolności - nie miał określonych aspiracji twórczych. Dawniej, gdy znajdowali się pod bezpośrednim wpływem jego bogatego i wrażliwego umysłu - kwestia ta nie wydawała się Zygmuntowi ważna; byli zresztą jeszcze bardzo młodzi, dzieła ich w ogóle znajdowały się jeszcze w sfe˝ rze projektów, a przy tym rozumieli się w sprawach artyzmu i twórczości świetnie - Henryk zadziwiał ich obu swą intuicją, trafnością sądów i wszechstronną znajomością różnych dziedzin sztuki. Wydawało im się wtedy, że już są twórcami; tworzyli wprawdzie na razie w dziedzinie myśli z nieodpowiedzialnego materiału wyobraźni, ale byli - wszyscy trzej - absolutnie pewni, że potrafią tworzyć w przyszłości dzieła konkretne, co najmniej godne uwagi, że choć jeszcze w krainie twórczości nie znani, są jednak niewątpliwie jej pełno˝ prawnymi obywatelami - ich milczenie (mieli wtedy około siedemnastu lat - tylko Henryk był nieco starszy) - to była brzemienna przyszłością chwila skupienia się - zbieranie sił przed bitwą. Przyszłość potwierdziła te przewidywania - przynajmniej w części; czeki wypisane "in blanco" zostały zrealizowane, a w każdym razie znajdowały się na drodze do realizacji: Stefan był wybijającym się i cenionym kompozytorem, Zygmunt pi˝ sał - tylko z Henrykiem rzeczy przyjęły obrót nieoczekiwany i niezrozumiały. Rozpoczął ogólnikowe studia z ekonomii, które szybko przerwał, aby przerzucić się na filozofię; lecz i tu zabawił krótko i nagle w ogóle zniknął z Warszawy - jak się potem okazało - wyjechał za granicę; czasem dochodziły od niego wieści z Londynu czy Paryża - lecz właściwie nic konkretnego; wydawało się, że ten programowy przeciwnik świata zewnętrznego i młodzieńczy apostoł kontemplacji swego wnętrza najniespodziewaniej w świecie po˝ święcił się bez reszty i z cechującą go uporczywą konsekwencją - obserwacji i studiowaniu życia, tego ży˝ cia, któremu wypowiedział walkę. Było to dziwne; Henryk posiadał zbyt przenikliwy i ambitny umysł, aby będąc po prostu impotentem, improduktywem twórczym, nie zdawać sobie z tego sprawy; to było niemoż˝ liwe. Jeśli nie miał zdolności czy aspiracji twórczych w dziedzinie sztuki - musiał mieć jakieś inne, musiał wiedzieć o tym od początku, chociaż nigdy o tym nie mówił. Może jego dziedziną był czyn, jakiś inny czyn - swój szczery zresztą kult sztuki i twórczości wyzyskał jako przynętę, na którą złowił Zygmunta i Stefana, aby rzekomo w imię sztuki narzucić im swój program walki z życiem, ujarzmienia życia, a właściwie - swój eksperyment. Chciał z nich zrobić króliki doświadczalne - Stefan ze swoim instynktem życia musiał przej˝ rzeć to zawczasu i gładko, bez zgrzytów, wycofał się - dlatego może Henryk bardziej go zaczął cenić - ja˝ ko silniejszą indywidualność; Zygmunt przeciwnie - dał się użyć do tych doświadczeń i stąd jego katastrofa. Lecz czyż to możliwe, aby Henryk robił na chłodno, z premedytacją, tak bezlitosne i ryzykowne ekspery˝ menty; był on wprawdzie opanowany i nieprzenikniony, lecz pod tym nieugiętym opanowaniem czuło się, gdy mówił, stałą obecność intensywnego, trawiącego go uparcie ognia wewnętrznego. Nie - nie sposób było posądzać go o rozmyślną, konsekwentną nieszczerość - w tym musiało kryć się coś innego - zagadka, tajemnica - może nie mniej realna od tajemnicy Zygmunta. Tak czy owak, Henryk był twórcą, a w każdym razie sprawcą owej walki z prawami życia, która tak opłakane wydała rezultaty; on narzucił Zygmuntowi tę walkę w imię młodości i twórczości - pojęć, któ˝ re nierozłącznie z sobą wiązał. Henryk postawił sobie bowiem zadanie niezwykłe: przedłużyć młodość du˝ szy ludzkiej przez zdemaskowanie i udaremnienie podstępnych chwytów życia, które tej młodości kładą kres. Brzmi to może niejasno i ogólnikowo, lecz w praktyce program Henryka wcielał się w zupełnie realny i konkretny kodeks postępowania, a założenia jego uderzały jasnością. W młodości - mówił Henryk - człowiek jest jeszcze maszyną, kierowaną sterem i motorem - ta jego wolna wola to prezent ofiarowany mu przez naturę, lecz tylko w pewnym określonym celu i na pewien określony czas, prezent pozorny, który zostanie odebrany, po prostu oszustwo - życie przecież nie może pozwolić, aby jednostka zbyt długo kie˝ rowała się własnym sterem. W skrytości działa już cały chytry mechanizm przyczyn i skutków, który z nieuchronną pewnością w określonym momencie wytrąci maszynę z równowagi, pozbawi ją steru i bezli˝ tośnie wepchnie w "korkociąg", a wtedy z automatycznych, okrutnych skrętów nie ma już innego wyzwo˝ lenia jak tylko - śmierć. Wszystko to odbywa się po to, aby stało się zadość ogólnym celom natury. Lecz tu nasuwa się zasadnicze pytanie: jakież właściwie są te cele, czy ważność ich usprawiedliwia stosowanie podstępnej, automatycznej gilotyny, jaką jest prawo życia, bezapelacyjne, powszechne prawo starzenia się? Przyjęte jest padanie na twarz przed celami natury, przed ich wielkością - tymczasem one w gruncie rzeczy nie są wcale tak wielkie, jak się to nam niejednokrotnie wydaje, są to cele czysto biologiczne - przedłużyć istnienie, przedłużyć życie gatunku - po prostu tylko tyle. Przedłużyć istnienie - owszem - to rzecz niewątpliwie ważna, lecz nadać temu istnieniu cel i sens, nadać mu wielkość - to rzecz jeszcze waż˝ niejsza - rzecz najważniejsza. O istnienie i przedłużenie istnienia gatunku nie ma się potrzeby specjalnie troszczyć: zbyt silnymi, podświadomymi instynktami w tym kierunku wyposażona została masa ludzka, aby należało o to żywić obawę. Lecz nadanie sensu istnieniu - to już jest praca świadomości i indywidualnej si˝ ły, praca wymagająca od jednostki twórczej wyrzeczenia, wymagająca przezwyciężenia praw biologicz˝ nych i psychologicznych, obowiązujących masę; tę pracę spełnić mogą tylko jednostki, które nie ulegną mechanicznie wyniszczającym prawom życia - które zachowają młodość, prawdziwą młodość ducha. Młodość bowiem udzielona nam łaskawie przez życie, młodość biologiczna, jest tylko przynętą, chytrze podrzuconą przez naturę, aby skłonić człowieka do spełnienia jej celów - gdy cele te zostaną osiągnięte, sytuacja się zmienia - to, co uważaliśmy za dar, okazuje się tylko pożyczką, którą życie z bezwzględnością lichwiarza nam odbiera. Otóż rzecz w tym, że nie należy na to pozwolić, należy zatrzymać młodość, należy wykwitować lichwiarza, przewyższyć sprytem oszusta. Jak to zrobić? Do wykonania tego planu trzeba przede wszystkim poznać konstrukcję złowrogiego zegarowego mechanizmu, który przez puszczenie w ruch całego systemu kółek i transmisji, przyczyn i skutków z nieomylną pewnością doprowadza w od˝ powiednim momencie do katastrofy, wpycha nas w skręty nieuniknionego korkociągu. Trzeba przewidzieć i uchwycić ten moment, trzeba udaremnić go, zastosowawszy zawczasu środki zapobiegawcze; jest to zu˝ pełnie możliwe: chwyty życia są realne i zauważalne; mechanizm walki można łatwo poznać, wystarczy tro˝ chę bystrej i świadomej obserwacji. Trudniej jest podjąć samą walkę; można znać jej reguły i chwyty, lecz chcąc je zastosować, trzeba szkolić się w nich uporczywie i nieustannie od najwcześniejszej młodości; to właśnie postanowili zrobić Zygmunt i Stefan, przekonani niegdyś przez porywające wywody Henryka; Henryk uwiódł ich skłonne do chodzenia własnymi, nie wydeptanymi drogami umysły obrazem walki, jakiej jeszcze nie było: rzeczywiście, miała to być walka nadzwyczajna i fascynująca - walka z powszechnie obowiązującym szablonowym schematem życia. Mechaniczne, z przebiegłą prostotą skonstruowane tryby, które tworzą niwelującą machinę istnienia, są całkiem realne - trzeba je skruszyć i rozerwać - oto droga do jedynej prawdziwej wolności. Aby osiągnąć ten cel, zawiązali Henryk, Zygmunt i Stefan swoje sprzysięże˝ nie, "klub geniuszów", jak ich ironicznie nazywali koledzy w szkole. Dziwne i ciekawe były to czasy. Ze wszystkich instynktów, które natura umieściła w nas od najwcześniejszej młodości, aby rozwija˝ jąc się, doprowadziły po latach do nieuchronnej katastrofy - dwa uważał Henryk za najgroźniejsze: cieka˝ wość i namiętność. Zwłaszcza odwieczny instynkt ciekawości był trickiem niesłychanie sprytnie pomyśla˝ nym. Polega on na tym, że każde młode pokolenie chce przeżyć na nowo to, co przeżywali już tylokrotnie jego poprzednicy. Młody człowiek, mający przecież za sobą balast przeżyć, myśli i doświadczeń pokoleń poprzednich, nie usiłuje jednak skorzystać z tego, oprzeć się na tej bazie i pójść dalej; owa fatalna nieod˝ parta siła ciekawości każe mu rozpoczynać na nowo, przeżyć wszystko samemu jeszcze raz. Nie wie on - dowie się o tym, gdy już będzie za późno - że te przeżycia wyczerpią niewielki, wydzielony mu przez naturę zasób sił młodzieńczych, że pozostawią go zmęczonym i bezsilnym w tym samym punkcie, w którym za˝ trzymani zostali jego poprzednicy, że zrobią z niego jak z tylu innych przed nim - bezwolny łup mijających szybko lat. Młodość tego nie wie - z właściwą sobie brawurą i optymizmem sądzi, że uda jej się rozpocząć od tego samego punktu co poprzednicy, a dojść dalej - nie wierzy przestrogom tych, którzy ponieśli już klęskę - i z kolei sama ponosi nieuniknioną klęskę. Jest to mechanizm niewiarygodnie prosty, a przecież nie do pokonania - funkcjonuje on dzięki owej rządzącej nami w wieku młodzieńczym sile ciekawości, która ubiera dla nas życie zewnętrzne we wszystkie pozorne przepychy i uroki; dzięki tej sile natura osiąga swój cel: żadnej jednostce nie udaje się wyjść poza z góry określony krąg życia - jesteśmy marionetkami, które mają wyznaczony odcinek poruszania się. Cóż za zdumiewające zjawisko, że gdy w nauce, w sztuce, we wszelkich dziedzinach ludzkiej twórczości i pracy wysiłki pokoleń sumują się, każde pokolenie zaczyna w punkcie, gdzie skończyli jego poprzednicy - o tyle w życiu jednostki żadnego absolutnie postępu osiąg˝ nąć nie możemy: od wieków przez pokolenia życie to przebiega według zawsze tego samego szablonu psychologicznego, któremu odpowiada szablon zewnętrzny: młodość, wspaniałe możliwości, ciekawość, namiętność, rozrzutne i niedbałe trwonienie czasu, niewidoczny, zrazu stopniowy, ale ciągły upływ sił, wreszcie moment przełomowy, granica, "smuga cienia" - odtąd poszukiwanie spokoju i punktu stałego, za˝ zwyczaj małżeństwo, ojcostwo, rezygnacja, usypiająca jazda na fali czasu, starość, chwilka buntu i już - śmierć. Cóż za bezlitosny obraz - wszyscy, absolutnie wszyscy podporządkowani działaniu tego mecha˝ nicznego prawa, a ci, co pozornie z niego się wyłamali - skazani na los jeszcze smutniejszy, na powolne konanie, na śmierć trwającą w czasie. Czyżby więc prawa życia, prawa natury były naprawdę niemożliwe do pokonania? Otóż nie - oczywiście nie zwycięży ich masa, lecz może pokonać je jednostka, jednostka świadoma, która potrafi z gniewną siłą zdusić w sobie podstępnie przez naturę skonstruowane instynkty, a w pierwszym rzędzie młodzieńczy instynkt ciekawości, ów niewytłumaczalny popęd, który każe nam ko˝ niecznie skonfrontować to, co wiemy o życiu z doświadczeń poprzedników, z naszą własną praktyką. Przez uleganie temu popędowi, uznajemy własną samotność wobec machiny życia - a przecież to nie jest prawda - nie jesteśmy samotni, towarzyszy nam świadomość życia wielu pokoleń poprzednich, nosimy w sobie ich doświadczenia, ich dążenia, walki i porażki; nie możemy przekreślać tego za jednym zama˝ chem i zaczynać na nowo - to byłby nonsens. Każdy z nas zna miłość i namiętność na wskroś, od naj˝ wcześniejszych lat życia nosi ją w sobie, złożyła ją w nas wielowiekowa miłość i namiętność tylu pokoleń; mimo to każdy z nas chce przeżyć ją sam jeszcze raz - po co? to już jest początek zgubnego szablonu, w który wciąga nas pokusa życia - należy ją odepchnąć i pójść dalej; przez wyrzeczenie się tego, co prze˝ cież w istocie już znamy, osiągniemy to, czego nie znamy, czego nikt jeszcze nie zna, osiągniemy przewagę nad tłumem, będziemy pionierami postępu najprawdziwszego, postępu, który ujarzmi naturę. Bo cywiliza˝ cja techniczna, cywilizacja naukowa, to nie jest ujarzmienie natury - to jest wyzyskanie jej praw, grzanie się w ich cieple - natura łaskawie pozwala na to, może pozwolić, zabierając nam i tak wszystko prędzej czy później. Prawdziwym zwycięstwem nad naturą będzie wyzwolenie samego człowieka z władzy jej praw; zwycięstwo to osiągnąć mogą tylko jednostki, nie jest to droga dla masy, lecz to nie umniejsza w niczym wielkości tego przedsięwzięcia, tak jak ważności zdobycia bieguna nie umniejsza fakt, że dokonać tego mogło tylko kilku ludzi. Konsekwencje były oczywiste; pokonując w sobie instynkt ciekawości, musimy wykreślić ze swego życia to wszystko, do czego ciekawość nas pociąga - przede wszystkim wykreślić ze swego życia - na˝ miętność. Namiętność to największe oszustwo natury; fakt ten nie ulega żadnej wątpliwości: wystarczy zdać sobie sprawę z powszechnie znanych cech namiętności, aby z najoczywistszą pewnością zrozumieć, że jest ona kłamstwem. Roztacza przed człowiekiem niesłychanie pociągające, urocze kolory i blaski, aby go skłonić do jej zakosztowania, po fakcie zaś wtrąca go natychmiast w obrzydliwą, bezbarwną depresję przesytu. Natura nie posiada nawet na tyle przyzwoitości, aby trwanie namiętności uczynić nieco dłuższym; ułuda ta jest niesłychanie krótkotrwała: pogoń za nią jest długa i wyniszcza siły, po osiągnięciu zaś natych˝ miast odsłaniają się ohydne kulisy, które chwilowo tylko przysłonięte były barwną dekoracją - w dodatku podejrzanie barwną, czymś w rodzaju ordynarnego oleodruku. Miłość to nieudolnie czy niestarannie wy˝ malowana banalna sceneria i tylko chwilowe naświetlenie jej reflektorami ułudy sprawia, że ludzie obda˝ rzeni smakiem mogą w niej zagustować. Ale krótkotrwałość tego zjawiska nie pozostawia żadnej wątpli˝ wości co do jego istoty; to trick fałszerza, kuglarskie złudzenie, które ma na celu pozbawienie nas świado˝ mości i siły - uśpienie nas i odebranie nam czasu młodości - i tak krótkiej. Jedyną istotną prawdą jest to, co trwa w czasie - twórczość; pasja twórcza jest jedyną namiętnością, której warto poświęcić życie - resz˝ ta to rozmienianie swojej duszy na drobne, trwonienie sił w pogoni za specjalnie w tym celu sztucznie skon˝ struowaną ułudą - śmieszne i bezowocne jak pogoń psów za elektrycznym zającem. Pierwsze posiadanie kobiety jest momentem, który spycha człowieka na automatyczną równię pochyłą, po której staczać się on będzie bezpowrotnie. Fakt istnienia dziewictwa, obawa przed jego utratą, instynktowny lęk przed pierw˝ szym stosunkiem płciowym, są to zjawiska chlubnie odróżniające człowieka od zwierząt; to wskazówka, dana nam przez nieznanego przyjaciela, drogowskaz, ukazujący jedyną prawdziwą drogę; a droga ta - do˝ stępna tylko dla jednostek, mających dość świadomości i siły, aby na nią wstąpić - to absolutne wyrzecze˝ nie się namiętności. Taka była główna zasada kodeksu życiowego Henryka; były i inne, lecz zatarły się one w świado˝ mości Zygmunta wobec tej jednej, która tak zasadniczą rolę odegrała w jego życiu. Gdy dzisiaj, z perspek˝ tywy lat rozpatrywał całą tę koncepcję, widział wyraźnie jej śmieszności i przesadę, jej bijące w oczy wa˝ dy i braki. Pomimo że były w niej - nieświadomie zapewne - rozsiane na chybił trafił myśli, pochodzące od rozmaitych znanych i wybitnych ludzi - Weiningera, Schopenhauera, Freuda i innych, w sumie jednak była to teoria nie do utrzymania, nie do obronienia - po prostu młodzieńcze szaleństwo, nieodpowiedzialny wy˝ czyn wzburzonego młodością, niewątpliwie przedwcześnie rozwiniętego umysłu - w ogóle zwykła niedo˝ rzeczność - w dodatku nienowa. Lecz mimo tego surowego osądu, Zygmunt dzisiaj jeszcze nie mógł obro˝ nić się wspomnieniu Henryka, formułującego i wypowiadającego z niesłychanym rozpędem ten swój ko˝ deks moralny; wspomnienie to zawsze budziło w nim dreszcz - w tym wszystkim była jednak fascynująca, uwodzicielska siła, której refleks po latach nawet zachował jeszcze nieco działania. Henryk miał tę niebez˝ pieczną właściwość, że umiał swoim stałym wewnętrznym ogniem przepajać wszystko, co robił i mówił, nadając temu jakąś pozorną może, lecz w każdym razie efektowną, urzekającą jedność i logikę; rzeczy, które mówił, mogły, wzięte z osobna, być zupełnie nie przekonywujące i łatwe do zbicia, lecz spojone w tym ogniu, zrastały się w konstrukcje jasne, silne i konsekwentne; skondensowany czy skamieniały pło˝ mień okazywał się materiałem, z którego dawało się wznosić budowle. W osobie Zygmunta Henryk natrafił na idealnego odbiorcę, Zygmunt był bowiem szczególnie podatny na koncepcje konsekwentnie, syme˝ trycznie rozbudowane i mające swoje odpowiedniki i potwierdzenia w różnych dziedzinach; miał do takich teorii stosunek niemal artystyczny - jak do pełnego równowagi estetycznej dzieła architektury - i gotów był świadomie nawet przymknąć oczy na naciągnięte czy niedostatecznie ugruntowane ich założenia; miał po prostu wrodzone, a przez świadomość jeszcze zaaprobowane upodobanie do przysłowiowych "zamków na lodzie" i padał na twarz przed bożkiem konsekwencji, konsekwencji nawet w błędach - wolał logicznie, architektonicznie skonstruowaną hipotezę niż bezkształtny pewnik. Teoria Henryka pociągnęła go w do˝ datku swoją odrębnością, śmiałym odskokiem od nieciekawego szablonu impulsów i upodobań ich szkol˝ nych kolegów, ich środowiska. Może to jest szaleństwo - mówił sobie - ale szaleństwo niezwykłe, orygi˝ nalne i śmiałe, szaleństwo samotne - nikt chyba jeszcze w naszym wieku nie podejmował takiego przed˝ sięwzięcia, wymyśliliśmy przygodę zupełnie nową i nieznaną - a to w każdym razie jest niewątpliwie coś, na tej drodze da się uzyskać jakąś nową intensywność. Zresztą, na dnie duszy Zygmunt żywił na pół tylko uświadomioną myśl, że wszystko to było w gruncie rzeczy niezbyt obowiązujące; zawsze w razie fiaska można jeszcze było wycofać się. W tym właśnie pomylił się tak bardzo - nie docenił, nie przypuścił rze˝ czywistego istnienia demonicznej siły, którą mimowolnie wyzwolił i która nimi zawładnęła. Tak jak nieobo˝ wiązujące i na pozór oderwane rozważania racjonalistycznych doktrynerów stały się po latach dynamitem, który rozsadził państwa i wywołał nieobliczalne tragiczne kataklizmy, tak owe młodzieńcze, pozornie fan˝ tastyczne i utopijne pomysły miały zaciążyć nieodwołalną konsekwencją na całym ich przyszłym życiu. IV Wspomnienia czasów szkolnych były dla Zygmunta opłynięte mgłą nieuchwytnego, ale nieodpartego czaru przeszłości. Upodobanie we wspomnieniach jest cechą, którą dzielił na równi z większością ludzi - lecz u niego było ono rozwinięte specjalnie, i to od najwcześniejszej młodości; wypadki minione, bez względu na to, czy były one w swoim czasie przyjemne, czy też nie, miały dla niego zawsze niezwykły, nie do wypowiedzenia urok - tęsknił za ich atmosferą i tęsknił tym silniej, im wyraźniej uświadamiał sobie, że jej już nigdy nie odzyska. Jednocześnie wiedział, że atmosfera teraźniejszości, którą zawsze odczuwał jako coś na ogół przykro bezbarwnego i męcząco obojętnego - w przyszłości wyda mu się również godna utęs˝ knienia. Było to błędne koło, a raczej kółko, jedno z wielu kół i kółek, które uporczywie obracają się w ogromnej hali świata. Żyć przeszłością i przyszłością, a nie móc żyć chwilą obecną, gustować w histo˝ riach i marzeniach o życiu, a nie móc zagustować w samym życiu, istnieć nie odczuwając smaku istnienia i nie znając go w ogóle - tylko ze słyszenia - to była jakaś paradoksalna ułomność psychiczna. Ten brak smaku dla teraźniejszości zastępowało się - w części przynajmniej innym upodobaniem: artystycznym sto˝ sunkiem do przeszłości; kult wspomnień miał niewątpliwie w sobie coś z upodobania artystycznego - był bezinteresowny, przy tym przeszłość była czymś zamkniętym i ustalonym, można ją kontemplować jako twór estetycznie wykończony i zaokrąglony; wydarzenia minione, bez względu na to, jakie one były, miały na sobie patynę oderwania, nic w nich już nie dawało się cofnąć ani zmienić - wspominając je, każdy naj˝ zwyklejszy człowiek stawał się po trochu amatorem sztuki, trwoniącym czas na bezinteresownej kontemp˝ lacji tego, co już dzisiaj nie ma znaczenia - skłoniony zresztą do tego przez arcyważną więź z minionymi czasami, jaką stanowiła własna jego osoba. Przeszłość jest bowiem legendą o sobie, mitem o sobie, czy też po prostu powieścią o sobie; być bohaterem powieści - to przecież realizacja najbardziej fantastyczne˝ go z marzeń, bo marzenia, przenoszącego nas w inny wymiar. Zygmunta wielokrotnie nawiedzała upor˝ czywa i nieco niedorzeczna myśl, że jeśli istnieje raj, to jedną z nie najmniejszych (a może największą) z je˝ go przyjemności jest przeglądanie sobie swojego przeszłego życia; w tym celu każdy posiada księgę, w której życie to jest zarejestrowane - księga ta ma zarazem właściwości barwnego filmu dźwiękowego, albo raczej nie istniejącego tu na ziemi wielowymiarowego, uniwersalnego filmu, który rejestruje wszystko - nawet nastrój. Z pomocą tej księgi można by śnić na zadany sobie temat ze swojego przeszłego życia, każdej chwili przeżywać na nowo fragmenty, legendy o sobie, żyć w przeszłości, wiedząc, że jest ona przeszłością - odszukiwać wciąż siebie na tych kartach, gdzie uwiecznione zostało to, cośmy tutaj przeżyli, aż do najdrobniejszych wydarzeń psychicznych, tak drobnych, że nikt nigdy o nich się nie dowie, bo za˝ pomnieliśmy o nich natychmiast po ich doznaniu. Zygmuntowi utkwiło w głowie zdanie, cytowane w jakiejś fantastycznej powieści dla młodzieży, że wszystko, cokolwiek człowiek może sobie wyobrazić, musi gdzieś istnieć naprawdę - żadna myśl nie pojawia się bez podstawy. Może więc i taka księga przeszłości istniała gdzieś naprawdę; czytanie jej byłoby największą przyjemnością, jaką Zygmunt mógł sobie wyobrazić - zdawał sobie zresztą sprawę, że dowodziło to wielkiego egocentryzmu. Pogrążając się uparcie we wspomnieniach lat szkolnych, Zygmunt usiłował zawsze przypomnieć so˝ bie dokładnie okoliczności swojego pierwszego zetknięcia z Henrykiem i Stefanem. Nastąpiło ono w szós˝ tej klasie; Stefan, który był początkowo wyżej od nich, pozostał w tej klasie na drugi rok - nauka nigdy nie była jego pasją - Henryk zaś przybył z pewnego miasta prowincjonalnego, gdzie dotąd chodził do gimna˝ zjum. Od razu zwrócił na siebie uwagę szybkością i łatwością, z jaką osiągnął stanowisko pierwszego ucz˝ nia w klasie; potrafił zagrozić nawet pozycji Zygmunta, uznanego powszechnie za najlepszego w szkole "li˝ terata". Zygmunt zachował jednak swoje berło, przewyższając go bogactwem i pomysłowością języka - w głębi duszy jednak przekonany był, że referaty literackie Henryka, chociaż pisane stylem zwięzłym, su˝ chym i rzeczowym, pod względem oryginalności i śmiałości myśli były nie do pokonania. Ta przyjazna ry˝ walizacja zbliżyła ich do siebie - wzbudziła wzajemne zainteresowanie, za którym w niedługim czasie przy˝ szło głębokie porozumienie intelektualne. Odkryli szereg wspólnych dróg myślowych, wspólnych ujęć i upodobań - zwłaszcza połączyły ich zainteresowania ogólnoestetyczne i koncepcja twórczości artystycz˝ nej jako ujścia i spełnienia wszelkich dążeń wewnętrznych. Umysłowość Henryka stała się dla Zygmunta objawieniem i otworzyła przed nim możliwości nie znanych mu przedtem wzruszeń przyjaźni intelektualnej - po prostu trudno opisać, jak ciekawe, jak fascynująco ciekawe było dlań to wspólne pogrążanie się w dziedziny myśli, referowanie sobie wrażeń z przeczytanych książek, wykrywanie rewelacyjnych zbież˝ ności i dopracowywanie się wspólnego języka, który pozwalał im czuć się posiadaczami niedostępnej dla innych, pasjonującej tajemnicy. Nareszcie życie wewnętrzne Zygmunta znalazło swoje ujście i potwierdze˝ nie w świecie zewnętrznym - podczas gdy dotąd skrzętnie ukrywał je w sobie, będąc pewny niezrozumie˝ nia, jakie spotkałoby go ze strony kolegów. Zygmunt starał się nie okazywać klasie lekceważenia, tak jak robił to Stefan - zresztą może nie potrafiłby tego na dłuższą metę, pomimo bowiem upodobania w gestach opozycyjnych był na ogół młodzieńcem towarzyskim i przyjacielskim. Jednak obcość psychiczna i płytkość współkolegów sprawiała, że czuł się wśród nich zupełnie samotny, choć bolał nad tym i starał się to ukry˝ wać, nie lubił bowiem zewnętrznego wyróżniania się. Raziło go u rówieśników przede wszystkim to, co później Henryk ochrzcił mianem "instynktu ciekawości". Zygmunt nie mógł pojąć i nie znosił tej koguciej pasji, która kazała im tak namiętnie rwać się do wszystkiego, co miało związek ze zmysłami, z życiem ze˝ wnętrznym, lekceważąc jednocześnie wszelką pracę myśli, wszelką pozorną nawet abstrakcję. Nie rozu˝ mieli zupełnie oczywistego dla Henryka faktu, że życie zmysłowe było szablonowo konwencjonalne i znane aż do znudzenia nawet tym, którzy go jeszcze nie zakosztowali; przeciwnie - byli jak banda nowo naro˝ dzonych dzikusów - pozbawieni wszelkich doświadczeń, łapczywi, jakby wszystko widzieli po raz pierw˝ szy. Żadnego kontaktu z bogactwem życia, które istniało przed nimi, z owymi zasobami doświadczeń, na˝ gromadzonych przez pokolenia poprzednie, nie sposób się było w nich dopatrzyć - widocznie to poczucie kontaktu dawało się osiągnąć dopiero na pewnym poziomie rozwoju świadomości umysłowej - a tego po˝ ziomu osiągnąć nie byli w stanie. Zwłaszcza drażniła Zygmunta chełpliwość, z jaką anonsowali sobie wza˝ jemnie postępy w poznawaniu świata przeżyć zmysłowych; chwalić się posiadaniem czegoś, co z natury rzeczy posiada każdy, chwalić się przeżyciami, znanymi przez ludzi od wieków i odbywającymi się zawsze w sposób identyczny, ubiegać się o osiągnięcie szablonowego schematu życia zmysłowego, gdy przecież do dyspozycji miało się jednocześnie tak pasjonujący, złożony i mało znany świat wewnętrzny - to było na˝ prawdę zupełnie bezmyślne. Odstręczający przykład tej "bandy kozłów", jak nazywał ich Stefan, jeszcze bardziej skłaniał Zygmunta do ukrywanego, ale konsekwentnego odseparowania się od nich w swoim krę˝ gu intelektualnym. Przyjaźń z Henrykiem dała mu za to rekompensatę, dała ujście jego nie wyzyskanym ins˝ tynktom towarzyskim i przyjacielskim. Rekompensata ta powiększona jeszcze została przez przyjęcie do ich duumwiratu Stefana i utworzenie tak zwanego "klubu geniuszów". Stefan miał w klasie stanowisko bar˝ dzo wyodrębnione dzięki pobłażliwemu lekceważeniu, jakie okazywał nauce i wszelkim urządzeniom szkolnym, oraz miażdżącej pogardzie, jaką obdarzał współkolegów. Mimo to był raczej popularny - popu˝ larność tę zjednała mu w części muzyka - żaden koncert szkolny nie mógł odbyć się bez niego - w części zaś maniery dojrzałego człowieka i elegancja, którą imponował nawet starszym kolegom. Wciągnięcie go i przypuszczenie do wspólnej tajemnicy było inicjatywą Henryka. Zygmunt odnosił się do tego z początku dosyć niechętnie, chociaż niechęć tę pilnie ukrywał, wstydząc się Henryka; nurtowała go upokarzająca za˝ zdrość, nie mógł się uwolnić od natrętnej myśli, że jego przyjaźń widocznie nie wystarcza Henrykowi, sko˝ ro szuka nowego terenu dla swojej ekspansji intelektualnej. Henryk jednak zdawał się tego nie zauważać, entuzjazmując się stale skrystalizowaną indywidualnością i konkretnością zamierzeń twórczych Stefana, je˝ go subtelnością i dobrym smakiem. Stefan był - Zygmunt wiedział to na pewno - znacznie mniej inteligentny od nich obu - przewyższał ich za to osiągnięciami w określonej dziedzinie twórczej jako autor sonaty skrzypcowej, kilku pieśni i kilku utworów fortepianowych, miał przy tym zdecydowane i bezwzględne po˝ glądy i upodobania muzyczne - słowem: był już swego rodzaju panem na własnym podwórku. Stanowił dla nich obu zjawisko nowe i nieco egzotyczne, przy czym egzotyczność ta pociągała i zaciekawiała Henryka, a drażniła i onieśmielała Zygmunta, budząc w nim jednocześnie owe uczucia zazdrości, których się wstydził. Niewątpliwie Henryk obdarzył Stefana swoją przyjaźnią i zaufaniem właściwie bez wielkich z jego strony w tym kierunku wysiłków i zasług - przeciwnie niż było to w swoim czasie z Zygmuntem; Zygmuntowi przypominała się owa przypowieść ewangeliczna o robotnikach, którzy przyszedłszy do pracy później, niż ich poprzednicy pracujący od rana otrzymali jednak to samo wynagrodzenie. Z czasem nie bez pewnej go˝ ryczy pogodził się z tym, jak również z faktem, że w wielu drobiazgach Henryk i Stefan mieli wspólne, łą˝ czące ich upodobania, obce zupełnie Zygmuntowi - do takich upodobań należał na przykład znienawidzony przez Zygmunta nałóg palenia papierosów i fajki, chociaż na pozór nieważny, lecz w gruncie rzeczy two˝ rzący między nimi dwoma nici swoistego porozumienia. Tego rodzaju drobne urazy oczywiście ukrywał głęboko jako dowodzące śmiesznej mało duszności; Stefana zresztą polubił z czasem naprawdę - Stefan dawał się lubić. O ile dla reszty klasy był zimny i pogardliwy, o tyle w gronie trzech przyjaciół przybierał zawsze postawę lojalnej uległości, zaufania i zrozumienia; zdawał się w zupełności aprobować antyzmysło˝ we koncepcje Henryka i rzadko wtrącanymi, lecz bystrymi uwagami wykazywał pełne ich zrozumienie i odczucie. Połączyła ich wreszcie muzyka, z którą Stefan zapoznawał przyjaciół w sposób nadspodziewa˝ nie przystępny, inteligentny i trafny; w sposób zaś negatywny połączyła ich wspólna niechęć do łapczywie zmysłowej postawy, jaka cechowała resztę klasy. Wyraźną, zewnętrzną niechęć do tej postawy okazywał początkowo tylko Stefan, i to raczej ze względów estetycznych - w imię dobrego smaku. Zygmunt wy˝ strzegał się jawnego manifestowania niechęci, nie lubił bowiem zewnętrznego wyróżniania i wywyższania się - jego dobry smak był widocznie podwójny, sięgał dalej: nie pozwalał mu na okazywanie odczuwanego w istocie niesmaku. Co się tyczy Henryka, to miał on zawsze wobec wszystkich jednakowy sposób bycia, pełen powagi i szacunku, lecz przez to onieśmielający - po prostu zamykał ludziom usta. Toteż na razie do otwartego konfliktu z klasą nie dochodziło; konflikt ten wybuchnął dopiero w momencie, gdy sprawa uży˝ wania lub nieużywania kobiet zaktualizowała się w sposób niespodziewany. V Stosunek Zygmunta do kobiet był w tych czasach dosyć obojętny; kobieta stanowiła dla niego pe˝ wien liczman, symbol, reprezentujący świat wzruszeń i przeżyć znany mu dobrze z literatury, z opowiadań i przede wszystkim z owej instynktownej, przez każdego posiadanej wiedzy o miłości i o życiu płciowym - wiedzy, którą Henryk określał jako dziedzictwo po erotyzmie przodków. Świat ten był więc Zygmuntowi znany dobrze - tak przynajmniej uważał - lecz nie budził w nim specjalnego zainteresowania - nie absor˝ bował go ani nie pasjonował. Zygmunt był typowym dzieckiem intelektu, co wycisnęło na nim swoiste pięt˝ no od wczesnego dzieciństwa; przy tym tak się złożyło, że wychowany został w zupełnej izolacji od świata kobiecego. Matka umarła przy urodzeniu młodszej o pięć lat Irki; od tego czasu Zygmunt mieszkał w War˝ szawie wraz z ojcem, Irka zaś przebywała u krewnych w Krakowie, gdzie z czasem oddano ją do jakiegoś gimnazjum klasztornego. Kontakt Zygmunta z kobietami ograniczał się więc do zażyłości ze starą służącą Edmundową, do wizyt ciotek lub innych znajomych pań, wreszcie do kilkudniowych przyjazdów Irki, któ˝ re powtarzały się co parę miesięcy. Istotnie było to niewiele i nie mogło stanowić żadnej pożywki dla roz˝ wijającego się od dzieciństwa instynktu płciowego, w sprawach tych zaś obowiązuje na ogół zasada, że apetyt wzrasta w miarę jedzenia - maleje zaś w miarę postu. Błędem byłoby jednak sądzić, że sprawy ero˝ tyczne nie miały dla dorastającego Zygmunta zupełnie żadnego znaczenia; rzeczywiście obojętna była dlań tylko czysto fizyczna ich strona - uświadomiony od lat najwcześniejszych nie widział w samym fakcie sto˝ sunku płciowego nic, co by go specjalnie interesowało czy emocjonowało. Natomiast hodował w sobie, i to od bardzo wczesnego dzieciństwa, pewne skryte marzenia, w których czar i urok kobiecy odgrywały dużą rolę. Marzenia te inspirowane i podsycane były przez lekturę, czytał bowiem zawsze, co tylko chciał, czerpiąc, nie krępowany zupełnie, z ogromnej biblioteki ojca. Książka była nieodłącznym, jedynym towa˝ rzyszem jego samotnego dzieciństwa - i ona ukształtowała jego świat upodobań, jego wrażliwe, lecz jed˝ nocześnie mocno zamknięte w sobie wnętrze. Marzenia erotyczne, którym się oddawał, były bardzo spe˝ cjalne i nigdy nie pojawiał się w nich moment żarłocznej cielesności, tak często charakterystyczny dla do˝ rastających chłopców; Zygmunt miał zresztą świadomość owej rozbieżności pomiędzy swoim typem upodobań i tęsknot erotycznych a powszechnym, fizycznym charakterem tego zjawiska - zdecydowanie jednak wyżej stawiał emocję, dostarczaną przez własne przeżycia wewnętrzne, specyficzną emocję tęsk˝ noty, oczekiwania i niezaspokojenia, od tego, co mogły mu dać normalne doznania płciowe. Emocja, jakiej dostarczały mu marzenia, była emocją zupełnie wystarczającą, istniała sama przez się i sama dla siebie - dlatego też Zygmunt programowo nie szukał nigdy towarzystwa dziewcząt, nawet w rzadkich wypadkach, gdy nadarzały się po temu okazje. W takim stadium swego stosunku do zagadnienia erotyzmu Zygmunt zaczął chodzić do gimnazjum - późno, gdyż na życzenie ojca kurs czterech niższych klas przerobił w domu z doskonałym korepetytorem panem Ciołkoszem, co pochłonęło mu znacznie mniej czasu niż nauka szkolna i pozwoliło przeczytać całą niemal beletrystyczną bibliotekę ojca. Wstępując do gimnazjum miał lat piętnaście i był dorastającym chłopcem po mutacji, mającym już za sobą osławiony okres dojrzewania, który u niego przeszedł zupełnie gładko i bez żadnej, jak to nazywał Stefan, "płciowej histerii". W szkole zetknął się z wieloma kolegami, którzy mieli już w dziedzinie erotycznej niejedno doświadczenie; słuchając ich opowiadań, Zygmunt stwierdził na nowo ową rozbieżność między własnymi upodobaniami w tej dziedzinie a upodobaniami ogó˝ łu jego rówieśników. Nie mógł pojąć, dlaczego kładą oni taki nacisk na sam akt płciowy, dlaczego lubują się w jego dokładnych opisach, dlaczego z upodobaniem powtarzają głośno wulgarne słowa, określające części płciowe ciała kobiecego i męskiego. Nie oburzał się ani nie potępiał tego, gdyż nie lubił przybierania póz katońskich, ale po prostu dziwiło go to, tak jak zdziwiłoby go, gdyby ktoś, mając do wyboru ordynar˝ ny "samogon" i wyborny likier, wybrał to pierwsze. W rozumieniu Zygmunta, pożądając kobiety pożąda się jej całej: jej gesty, ruchy, odcienie głosu - wszystko to budzi nasze pragnienie, chcielibyśmy mieć to wszys˝ tko - a to jest niemożliwe. Akt, zwany potocznie posiadaniem kobiety, nie jest w istocie wcale posiada˝ niem; dopełniając go nie osiąga się wcale tego, za czym się tęskniło, to jest posiadanie pozorne - zabija ono tylko nasze pragnienia, przytępia naszą ochotę na to, co chcielibyśmy mieć, ale wcale nam tego nie da˝ je. W jakiż więc sposób można posiąść kobietę naprawdę, najpełniej? Sposobu takiego nie było i w tym zawierał się właśnie cały tragizm problemu erotycznego; stanem, który najbardziej zbliżał nas do idealnego posiadania, był stan kontemplacji obiektu pożądanego, stan nie zaspokojonego pragnienia - pragnąc bo˝ wiem i podsycając to pragnienie widokiem przedmiotu naszych tęsknot, wyobrażamy sobie rozkosz ich spełnienia, rozkosz posiadania w postaci trwałej, najwyższej i najintensywniejszej, podczas gdy samo do˝ stępne nam, normalne posiadanie, nie dając zaspokojenia, pozbawia nas tylko pragnień: będąc rzekomo punktem szczytowym, staje się w istocie momentem upadku, momentem fiaska. W posiadaniu kryje się zawód, w pragnieniu natomiast zawiera się stałe i najprawdziwsze posiadanie. Była to teoria dość nieprzeciętna jak na szesnastoletniego chłopca i Zygmunt zdawał sobie sprawę, że nie mogła ona liczyć na powodzenie u jego kolegów; toteż nie starał się jej reklamować ani populary˝ zować, zadowalając się stosowaniem jej samemu. W tym czasie bowiem zakochał się w pewnej pensjo˝ narce, spotykanej na próbach mieszanego chóru międzyszkolnego, którego był członkiem; wierny swemu programowi, nie starał się z nią poznać ani do niej zbliżyć, unikał jak najskrupulatniej zwrócenia na siebie jej uwagi i tylko z idealnego ukrycia w grupie kolegów-tenorów obserwował ją uporczywie w czasie dwu˝ godzinnej próby chóru w wielkiej sali gimnastycznej. Była samym urokiem, wdziękiem i subtelnością - Zygmunt nie znał nawet jej imienia. Wtorki i piątki - dni, w które po południu odbywały się próby chóru, były to dni magiczne, dni o innym zabarwieniu, innym kolorycie niż pozostałe dni tygodnia. Zygmunt nigdy nie słyszał jej mówiącej; często usiłował odróżnić jej głos w ogólnym brzmieniu sopranu - przeczuwana czystość tego głosu przyprawiała go o drżenie i wstrzymywała mu oddech w piersiach. Ta miłość nie za˝ spokojona, która była samym pragnieniem, samą tęsknotą, ostrą nieraz aż do bólu i gorzką aż do zachłyś˝ nięcia, dostarczyła mu emocji niezwykłych, przedziwnych - jakich nie spodziewał się uzyskać z żadnej mi˝ łości normalnie zaspokojonej. Był to smak niezastąpiony i tak jedyny, iż w istocie jego zawierał się waru˝ nek krótkiego trwania. Po paru tygodniach nieznajoma panienka przestała przychodzić na próby i Zygmunt nie zobaczył jej już nigdy więcej; ale nie zapomniał jej również nigdy. Niedługo potem nastąpiły jego pierwsze osobiste zetknięcia z dziewczętami - na spacerach, zaba˝ wach i na lekcjach tańca. Był to dla niego wielki zawód, zawód wprawdzie przewidywany, ale mimo to nie przestający być zawodem. Młode dziewczęta, których dziedziną z natury rzeczy był przecież świat uczuć, świat przeżyć bezinteresownych i subtelnych, które panowały w królestwie czaru i uroku - okazywały się w rzeczywistości zupełnie pospolite - jakby nieświadome roli przypadającej im w życiu psychicznym męż˝ czyzn. Chociaż nie - tej roli były one świadome aż zanadto, lecz była to rola, którą wyznaczyli im koledzy Zygmunta - nie ta, którą w głębi duszy wyznaczał im Zygmunt. Stanowiły po prostu odpowiednik jego ró˝ wieśników - jak oni łapczywie ciekawe przeżyć zmysłowych, jak oni niezdolne do oceniania wartości ja˝ kiejkolwiek myśli, choć odrobinę bardziej abstrakcyjnej i bezinteresownej, przy tym próżne, śmiesznie za˝ zdrosne - po prostu niewiarygodnie prymitywne w swoich reakcjach i impulsach. Cóż za perfidny kontrast z ich zewnętrznością - z głębią czarnych czy przezroczystością jasnych oczu, z poezją opadających rzęs, z nieopisanym czarem włosów, cery, głosu, z urzekającym wdziękiem ruchów. Było to oszustwo, pułapka, lecz Zygmunt był za bardzo krytycznym i uprzedzonym obserwatorem, a jednocześnie za mało zmysłową naturą (tak przynajmniej sądził), aby się dać złapać na tę mizerną przynętę; jego stosunki towarzyskie z dziewczętami urwały się tak samo szybko, jak się zaczęły; urwały się bez żalu z obu stron: Zygmunt był jeszcze zbyt młody, aby jego specjalne walory psychiczne i towarzyskie mogły się podobać kobietom. Od tego czasu do pojawienia się w jego życiu Henryka i Stefana - to jest blisko rok - Zygmunt żył dość samotnie, przestając przeważnie z książkami, chociaż jego zewnętrzne stosunki z kolegami klasowymi były bez zarzutu, o co dbał specjalnie, gdyż nie znosił pozy pięknoducha, nie zrozumianego przez tłum. Oczekiwał instynktownie zjawienia się czegoś czy kogoś, na jakieś mające przyjść z zewnątrz objawienie, które jego jakby nagle zahamowanemu życiu wewnętrznemu nada znowu intensywność i rozpęd młodości. Objawienie to przyszło - wcieliło się w postać Henryka, w jego fascynującą, zaborczą przyjaźń, w jego bujny temperament intelektualny, w jego śmiałe koncepcje, które tak podatnego i gorącego wyznawcę na˝ potkały w osobie Zygmunta i do których z nie mniejszym na pozór zapałem przyłączył się później Stefan. Był to ten pierwszy, niedościgniony w świeżości przeżyć i wrażeń rok ich trójprzyjaźni, rok, który zakoń˝ czył się powzięciem przez nich definitywnej decyzji i konfliktem z resztą kolegów. Konflikt ten związał się w sposób zupełnie niespodziewany ze sprawą rekolekcji i spowiedzi wielkanocnej w siódmej klasie. Co roku w okresie świąt Wielkiej Nocy szkoła ich odbywała w jednym z kościołów kilkudniowe rekolekcje, kończące się spowiedzią i komunią. Rekolekcje przeprowadzał ich stały szkolny prefekt oraz kilku innych księży - odbywały się one co roku w innym kościele. We wspomnieniach Zygmunta te dni re˝ kolekcyjne zarysowywały się bardzo ujmująco; nie ze względu na treść konferencji, gdyż sprawy religijne były dlań wtedy zupełnie obojętne i to, co słyszał, przeważnie nudziło go beznadziejnie; urok, jakim w jego wspomnieniach otoczone zostały dni rekolekcyjne, związany był z ich tłem zewnętrznym: zbliżające się święta, lekko podniecające powietrze wczesnej wiosny, przerwa w normalnym szablonie zajęć, okazja do powłóczenia się po słońcu i odwiedzenia różnych mrocznych zakamarków starej Warszawy - przeważnie bowiem rekolekcje odbywały się w którymś z kościołów staromiejskich - wszystko to było bardzo miłe. Właściwie najmniej atrakcyjny był sam pobyt w kościele - ale i tu czaiły się różne nieprzewidziane uroki: załamujący się w kolorowych witrażach i pełznący po posadzce promień słońca wskazywał cudną pogodę na zewnątrz i skłaniał do lekkiego, przyjemnego ściśnięcia serca, spowodowanego przeczuciem rozpierają˝ cej swobody, które wybuchnie natychmiast po zakończeniu konferencji, gdy w półmroku chłodnego wnę˝ trza kościoła umilkną ostatnie dźwięki monotonnego, choć czasami podnoszącego się głosu księdza i gdy tłum uczniów wylegnie na zalaną słońcem ulicę. Rekolekcje tego roku, które tak specjalne miejsce zajęły we wspomnieniach Zygmunta, zapowiada˝ ły się specjalnie okazale: wiosna była już niemal w rozkwicie, pogoda przepiękna i aż cztery dni przerwy w zajęciach szkolnych. Tymczasem wszystko nabrało charakteru zupełnie odmiennego z powodu pewnego nieprzewidzianego wydarzenia. Oto grupa uczniów z ich klasy, tworzących tak zwaną "śmietankę", drabów pod wąsem niemal i myślących tylko o rzeczach najzupełniej świeckich, postanowiła uczcić rekolekcje w specyficznie demonstracyjny sposób, urządzając u jednego z zamożnych kolegów, mającego z racji wy˝ jazdu rodziców sporą willę do rozporządzenia - wielką całonocną ucztę, której główną atrakcją miał być udział "dziewczynek". W czasie tej uczty postanowiono publicznie pozbawić dziewictwa kolegów, podej˝ rzanych jeszcze o niewinność - miało to więc być coś w rodzaju mocno sparafrazowanej biesiady korpo˝ ranckiej, na której specjalne uroczystości i próby sił towarzyszą przyjęciu nowicjuszów do grona "wygów". Zygmunt, Henryk i Stefan, choć trzymający się na ogół na uboczu od życia koleżeńskiego, byli jednak nie˝ wątpliwie członkami elity klasowej - otrzymali więc na ową uroczystość ostentacyjne zaproszenie, które niemniej ostentacyjnie, a nawet bardzo gwałtownie odrzucili. Odmowy swojej nie motywowali oczywiście względami religijnymi, w ogóle nie motywowali jej prawie wcale, gdyż motywacja ich byłaby na pewno kompletnie źle zrozumiana; starali się przejść nad całą sprawą do porządku - niemniej jednak propozycja ta wzburzyła ich mocno. Oprócz wstrętu, jaki budziła w nich w ogóle podobna impreza, specjalnie oburza˝ jący był fakt demonstracyjnego urządzenia jej w tym czasie, a więc celowego i świadomego przeciwsta˝ wienia głupich i ordynarnych zabaw cielesnych światu przeżyć duchowych - jaki niewątpliwie, pomimo wszystko, reprezentowały obrzędy religijne w rodzaju rekolekcji. Chociaż sprawy czysto religijne były wtedy dla trzech przyjaciół raczej obojętne, a konferencje rekolekcyjne, o ile ich w ogóle słuchali, drażniły ich niewymownie swym prymitywizmem psychologicznym, i to tym bardziej ich drażniły, im więcej postula˝ ty moralne wygłaszane przez księży pokrywały się z wnioskami, do których doszli sami i na innej drodze - pomimo to oczywistym ich obowiązkiem w tym wypadku było kategoryczne opowiedzenie się po stronie świata duchowego przeciwko bezmyślnej "rewolcie kozłów". Tak też zrobili: po ukończeniu popołudniowej konferencji, która poprzedzała zapowiadaną ucztę, odprowadzeni ironicznymi szeptami i spojrzeniami ko˝ legów, opuścili dziedziniec kościelny, otwarcie odseparowując się od reszty klasy; wtedy to, dla odpo˝ czynku i dla ujścia wzburzenia, udali się na daleki spacer nad Wisłę - spacer, na którym powzięte zostały ważne decyzje. Zygmunt zapamiętał każdy szczegół tego spaceru; daleko za mostem kolejowym usiedli nad brze˝ giem wody na wielkiej, wywróconej łodzi; zachodzące przedwiosenne słońce rzucało swoje ostatnie, nie grzejące, ale barwne blaski na ich postacie i na pluszczącą o parę kroków Wisłę: w oddali rysowały się kontury znajomych od dzieciństwa wież Świętego Floriana; Zygmunt i Stefan milczeli - Henryk mówił; w scenie tej było stanowczo coś biblijnego - Henryk był niewątpliwie prorokiem - może prorokiem mylnej wiary, niemniej jednak natchnionym. Nigdy jeszcze chyba nie mówił z takim zapałem, z takim polotem, a zarazem z taką niezbitą, prostą konsekwencją. Powtórzył w najważniejszych zarysach swoją krytykę ży˝ cia i natury, z nieodpartą siłą obrazowania opisał jeszcze raz upokarzające warunki, na jakich natura udzie˝ la nam jałmużny rozkoszy cielesnej. Kulisy i szczegóły techniczne wszelkiej namiętności fizycznej, wszelkie˝ go piękna fizycznego są zawsze ohydne: piękno ciała ludzkiego jest nierozłącznie związane z myślą o mają˝ cym nastąpić rozkładzie, gniciu; akt płciowy polega na ruchach śmiesznych i upokarzających, towarzyszy mu, mówiąc bez obsłonek - smród; organy płciowe są zarazem organami wydalania - cóż za przejrzysty symbol; nawet przyjemność jedzenia ma jako odpowiednik - ohydę kału. To wszystko są wyraźne wska˝ zówki - uczucie wstrętu jest wskaźnikiem, którego natura ukryć przed nami nie potrafiła - stanowi ono dowód, że droga zwalczania namiętności ciała jest prawdziwa. Ktoś powie, że gdyby wszyscy poszli tą drogą, ludzkość niedługo przestałaby istnieć - lecz przecież nie ma obawy, żeby tak się stało - skoro wszyscy niemal ludzie poświęcają się urokom ciała i w nich się wyżywają, dlaczego oni trzej nie mieliby pójść drogą inną, ciekawą, niebezpieczną - podjąć trud jedyny w świecie, poświęcić się dla ludzkości jak człowiek, który wybrał się balonem do bieguna - współczesny Ikar. Natura dając, jednocześnie upokarza, lecz wszyscy ludzie na to się godzą - ocalmy honor ludzkości, odrzućmy upokarzające prezenty - w na˝ grodę osiągniemy przeżycia duchowe, których nie zna nikt ze współczesnych: my wskażemy jednostkom wybitnym nową, prawdziwą drogę, drogę prowadzącą ku życiu twórczemu. Jeśli człowiek potrafi stworzyć coś, co przetrwa choćby parę lat tylko po jego śmierci, to już stanowi prawdziwe, godne wolnego umysłu przedłużenie życia ludzkiego - nie to normalne biologiczne rozmnażanie, które jest tylko ominięciem istot˝ nego trudu i obowiązku duchowego i przedłuża tę upokarzającą komedię marionetek, tę ustawiczną po˝ rażkę, jaką jest egzystencja człowieka na jeszcze jedno pokolenie. Cierpienia kobiet w czasie ciąży i po˝ rodu są wyraźnym dowodem, że przedłużanie istnienia gatunku ludzkiego jest gwałtem - gwałtem, do któ˝ rego nas zmuszono. Siłą odeprzyjmy ten gwałt. Błędna zasada Kanta, że tylko to jest moralne, co może stać się prawem ogólnym, fatalnie zaciążyła na ludzkich pojęciach; należy ją odrzucić i na jej miejsce po˝ stawić zasadę dwóch moralności: moralności dla masy i moralności dla jednostek. My ustanowimy naszą moralność: własną, naszą świadomą wolą podejmiemy ofiarę wyrzeczenia - za ten trud otrzymamy przywi˝ leje w dziedzinie ducha i twórczości, osiągniemy rezultaty w postaci przeżyć psychicznych, o których inten˝ sywności nie śniło się łowcom szablonowych emocji dostarczanych przez namiętności ciała. Postulat wyrzeczenia się został wtedy przez Henryka postawiony jasno i z siłą; zażądał od nich przy˝ sięgi, iż wyrzekną się raz na zawsze wszelkich namiętności oprócz jednej, która może zastąpić i wynagro˝ dzić wszystko: oprócz twórczości. W pierwszym więc rzędzie winni wyrzec się najgroźniejszej namiętności, która aktualnie im zagraża: wyrzec się kobiet. Zmierzch już zapadał; w zmroku niewyraźnie widzieli swoje twarze - ale czuli, że dokonywa się coś ważnego; Zygmunt nie miał najmniejszych wątpliwości - czuł zapierający mu dech w piersiach entuzjazm; Stefan też wydawał się przekonany. W całkowitej niemal ciemności Henryk wypowiedział tekst przysięgi - przygotowanej widocznie zawczasu: była to przysięga niepodobna do żadnej innej - śmieszna i straszna za˝ razem. Była upokarzająca - co potwierdził Henryk - musiała być upokarzająca. Do dziś jeszcze dreszcz przechodził Zygmunta, gdy przypominał sobie, jak bardzo i w jaki sposób była upokarzająca; tekstu jej nigdy potem nie odważył się powtórzyć głośno. W ten sposób zawarli swoje sprzysiężenie przeciwko natu˝ rze, za które natura z właściwą sobie nieustępliwą mściwością miała ich kiedyś ukarać. Od tego wypadku stosunki ich z resztą klasy stały się zdecydowanie złe: otoczyła ich ogólna niechęć, manifestująca się zewnętrznie w ironii i oszczerstwach. Najczęściej nazywano ich "klubem pederastów", co bardzo bawiło Henryka. Do homoseksualizmu miał on znacznie więcej sympatii niż do namiętności normal˝ nych, uważał go bowiem za dobry kawał spłatany naturze, która z takim nakładem środków i tak przewi˝ dująco urządziła wszystko, aby nasze namiętności skierować we właściwym kierunku. Henryk był zdania, że popularność pederastii w kołach artystycznych i częste pojawianie się jej jako tematu utworów literac˝ kich były dowodem dobrego, właściwego instynktu duchowego tych kół; niemniej jednak instynkt ten wskazywał tylko część prawdy, prawdziwy bowiem, wrodzony homoseksualizm był również godny potę˝ pienia jak każda namiętność fizyczna - wyższość jego polegała tylko na tym, że był mniej naturalny. Nie należy jednak sądzić, żeby owo sprzysiężenie trzech przyjaciół przybrało jakiś odstręczający charakter zakonnej ascezy; Henryk bardzo troszczył się o uniknięcie podobnego wrażenia. Zdecydowanie odróżniał namiętności od przyjemności, które nie naruszały niezależności ducha, a nawet mogły wytwarzać dlań atmosferę sprzyjającą; przyjemności należało więc popierać i uprawiać tym więcej, im bardziej były one sztuczne, wymyślone i stworzone przez człowieka - im mniej miały związku z prawami i postulatami na˝ tury. Jedną z takich przyjemności propagowanych przez Henryka i Stefana było palenie, którego zresztą Zygmunt nie lubił; pozytywnie natomiast zapatrywali się wszyscy trzej na kwestię używania alkoholu; Hen˝ ryk miał specjalną teorię o wprowadzaniu umysłu w pewne z góry uplanowane, interesujące stany za po˝ mocą świadomego dozowania alkoholu i innych narkotyków. Był to niewątpliwie jeden ze sposobów chwi˝ lowego ujarzmiania natury - toteż wódka i piwo odgrywały czasami - nie za często - pewną rolę w ich bardzo w tym okresie częstych wspólnych spotkaniach poza szkołą; zwłaszcza pamiętne było emocjonują˝ ce, intelektualno-alkoholowe podniecenie, jakiego doznali w Orzechowie, majątku należącym do rodziny Henryka, gdzie na zaproszenie jego matki spędzili miesiąc wakacji. Niechętnie natomiast zapatrywał się Henryk na grę w karty i w ogóle na wszelki hazard, do którego znowuż miał wrodzony pociąg Zygmunt; gra nazbyt ściśle związana była z namiętnością posiadania, namiętnością godną zdecydowanego potępienia. Tak więc właściwie nic się nie zmieniło - wszystko im było wolno, oprócz używania kobiet, czego przecież nie robili i przed tym - przed przysięgą. Czasami w przystępach krytycyzmu Zygmunt myślał, że skoncentrowanie całej koncepcji Henryka na kwestii erotycznej mógłby jakiś freudysta interpretować do˝ syć złośliwie, wykazując, że Henryk musiał mieć na tym punkcie jakiś wrodzony uraz; jego negatywne na˝ wet uznawanie tych spraw za najważniejsze mogło dowodzić po prostu przerostu ich znaczenia w nim sa˝ mym - bo przecież jednak przesadzał w sposób widoczny. Jakby uprzedzając te nie wypowiedziane zarzu˝ ty, Henryk skrytykował kiedyś i wyśmiał freudyzm, a przy okazji i marksizm, dwa systemy, które ujmował jako objaw jednego i tego samego zjawiska psychologicznego - potrzeby sprowadzenia bogactwa, rozma˝ itości i zagadkowości zjawisk życia do przyczyn prostych i łatwo zrozumiałych dla mas. Błąd tych teorii był zresztą widoczny: jeśli przyjmiemy nawet, że część zjawisk życiowych (bo oczywiście nie wszystkie - to była już zbyt wyraźna dowolność i uproszczenie) - sprowadza się do przyczyn natury erotycznej, jak chce freudyzm, lub materialnej, jak chce marksizm - to jednak nic nie upoważnia nas do twierdzenia, że te zja˝ wiska życiowe istnieją tylko dlatego, ponieważ istnieją takie a nie inne przyczyny. W istocie jest odwrotnie: przyczyny erotyczne lub materialne działają po to, aby mogły istnieć pewne zjawiska życiowe, które są ce˝ lem, a nie rezultatem; taki jest mechanizm, sporządzony przez siłę kierującą światem, aby w sposób pozor˝ nie normalny i przyrodzony osiągnąć pewien obraz życia; człowiek, który skupia swą uwagę tylko na me˝ chanizmie, a nie na obrazie, naświetla tryby maszyny, a mniej się interesuje tym, co ona wytwarza, daje dowód degeneracji swego aparatu odbiorczego i rozmija się z celem; postępuje jak ktoś, kto poszedłszy do teatru siedziałby za kulisami, a nie interesował się wcale sceną; wprawdzie scena bez kulis istnieć by nie mogła, a kulisy mogą żyć bez sceny, niemniej istotą, celem i punktem szczytowym teatru jest właśnie scena. Skupianie swej uwagi i zainteresowania wyłącznie na kulisach jest dowodem zwyrodnienia umysłu, czerpa˝ nie zaś namiętnej satysfakcji ze sprowadzania najbardziej dziwnych i ciekawych wydarzeń życia do przy˝ czyn prostych, naturalnych i zwykłych świadczy o przyziemności i ubóstwie - cechach niewątpliwie charak˝ teryzujących ludzi, dla których natura i jej prawa są wszystkim. Rozmowa o marksizmie i freudyzmie była jednym z fragmentów ożywionego życia umysłowego, ja˝ kie wtedy prowadzili; w gruncie rzeczy celem Henryka było takie skupienie ich uwagi na problemach inte˝ lektualnych i twórczych, aby wszelkie namiętności, których się wyrzekli, przestały stanowić dla nich jaką˝ kolwiek pokusę - aby o nich zapomnieli. Cel ten został osiągnięty: koncerty kompozytorskie lub "instruk˝ torskie", jakie urządzał im Stefan, wieczory autorskie Zygmunta, wreszcie estetyczno-krytyczne wykłady Henryka stwarzały im życie bogate i pasjonujące - dostarczały one na pewno nie mniejszej emocji i uroku niż innym przeżycia erotyczne, i zastępowały w zupełności współżycie koleżeńskie z resztą klasy, które po historii rekolekcyjnej uległo w znacznej mierze zerwaniu. Czasami Zygmunta nawiedzały dawne, z dziecińs˝ twa pochodzące marzenia o kobietach, wzbogacone obecnie wspomnieniem nieznajomej z chóru; nie od˝ pychał ich, gdyż wiedział, że nie ma w nich nic z namiętności - wystarczyły sobie same, a pewność niespeł˝ nienia dodawała im specjalnego uroku - niczym nie raziły na harmonijnym tle jego ówczesnego życia wew˝ nętrznego. Ten niezapomniany okres życia Zygmunta trwał aż do końca zimy, spędzonej w klasie ósmej. Z wczesną wiosną tego roku sytuacja uległa zmianie, na co wpłynęły okoliczności zewnętrzne - po prostu zbliżanie się matury, do której jednak trzeba się było choć trochę pouczyć. Odczuł to zwłaszcza Stefan, który z nich trzech miał największe trudności - specjalnie opornie szły mu łacina i historia i miał poważne obawy co do wyniku egzaminu. Henryk pomagał mu usilnie, co znowu postawiło Zygmunta nieco na ubo˝ czu; sam zresztą musiał również gorliwie uzupełniać swoje braki w naukach przyrodniczych. Praca i wspól˝ na egzaminowa gorączka zatarły stopniowo dawne urazy między trzema przyjaciółmi a resztą klasy; niemal zrównani i pogodzeni przystępowali w czerwcu razem do piśmiennej matury. Zygmunt pamiętał dobrze tę piękną wiosnę, napełnioną po brzegi upałem i pracą - ich ostatnią wspólną wiosnę. Egzamin zdali wszyscy trzej: Henryk wzorowo, Zygmunt z pochwałą z polskiego, Stefan - miernie. Potem nagle wszystko się na˝ raz zbiegło i spieniło w upajającej atmosferze początku lata: rozdanie świadectw, miłe pijaństwo z belframi, wreszcie pożegnanie Henryka, który od razu jechał odbyć służbę wojskową; potem szybko minęły waka˝ cje - i oto już zaczęło się życie. VI Przybrało ono od razu inną postać niż w czasach szkolnych. Przede wszystkim ich "klub geniuszów" rozbił się natychmiast po wyjeździe Henryka - po prostu przestał istnieć. Stefan ugrzązł po uszy w muzyce i w stosunkach konserwatoryjnych - widywali się z Zygmuntem bardzo rzadko - jakby z wyjazdem Hen˝ ryka znikła główna łącząca ich więź. Przy tym zaczęły krążyć uporczywe pogłoski o pederastii Stefana, uprawianej przezeń rzekomo na terenie konserwatorium; Zygmunt odrzucał te plotki, nie wierzył im abso˝ lutnie - przecież gdyby tak było, to skłonności tego rodzaju dałyby się zauważyć w szkole - zwłaszcza przy ich bliskim współżyciu we trzech - tymczasem Stefan zawsze, gdy rozmowy ich zeszły na ten temat, trak˝ tował go lekko i humorystycznie - wyraźnie mało go to obchodziło. A może udawał? Kto wie, jak nieprze˝ niknioną maskę przybrać może tego rodzaju namiętność; jeśli w pogłoskach tych kryła się prawda, to rzu˝ całyby one specjalne światło na przystąpienie Stefana do ich sprzysiężenia i przyjęcie przezeń bez najmniej˝ szych zastrzeżeń owych ustalonych przez Henryka zobowiązań. Dowodziłoby to perfidii, chłodnej prze˝ wrotności, o które to cechy trudno go było jednak podejrzewać; zresztą Stefan był człowiekiem zbyt zaab˝ sorbowanym sztuką, aby móc angażować się na serio w jakąkolwiek inną namiętność - z czasem stało się to powszechnym punktem widzenia i przestano go podejrzewać o jakiekolwiek, jak to żartobliwie nazywał Henryk, "ludzkie uczucia", niemniej jednak Zygmunt zachował już na zawsze wobec niego cień podejrzli˝ wości, która miała podskórny związek jeszcze z zawistnymi uczuciami, jakie żywił dlań na początku ich znajomości - w szóstej klasie. Oczywiście podejrzliwość tę w dalszym ciągu tłumił głęboko w sobie i za nic w świecie nie okazałby jej Stefanowi ani nie wytoczyłby przed nim żadnych pretensji - Stefan miał w sobie coś, co paraliżowało w zarodku podobne zamierzenia; wspólną cechą jego i Henryka była owa mrożąca grzeczność i powaga, nie dopuszczająca do żadnych wynurzeń, jakich by sobie nie życzyli, grzeczność, wobec której nawet agresywna szczerość Zygmunta była bezsilna. Oczywiście, owej wyniosłej, onieśmiela˝ jącej grzeczności nie stosowali oni - świadomie przynajmniej wobec Zygmunta, ale samo przypuszczenie, że mogliby to kiedyś zrobić, wystarczyło, żeby trzymać go w postawie ostrożnej rezerwy, przeciwko któ˝ rej zresztą buntował się wewnętrznie, uważając ją między prawdziwymi przyjaciółmi za coś upokarzające˝ go. Chociaż, swoją drogą, rezerwa ta miała również i dobre strony - stanowiła coś w rodzaju specjalnej higieny, umożliwiającej stosunki towarzyskie "bezbolesne", wolne od ciągłego apelowania do przeszłości; pozwalała ona Zygmuntowi nie poruszać nigdy ze Stefanem sprawy owej złożonej przez nich w siódmej klasie przysięgi - sprawy, która dzisiaj byłaby w rozmowie nadzwyczaj kłopotliwa, żenująca i przykra. To˝ też, mimo wszystko, ich rzadkie obecnie spotkania ze Stefanem nie były nieprzyjemne - zachował się w nich świeży jeszcze czar życia szkolnego i urok emocjonującej wymiany myśli; Stefan przy mniejszej od nich obu ruchliwości umysłowej potrafił zawsze zaskoczyć trafnością i bystrością określenia i obserwacji, trafnością, która nie wymagała już żadnych dodatkowych komentarzy, uzupełnień i rozbudowań - stanowi˝ ła sama dla siebie pewnego rodzaju doskonałość, nie ulegającą rozkładowi; Stefan był po prostu mądry, chociaż może nie był zbyt inteligentny - są to rzeczy zupełnie różne, tak jak siła i zręczność. Rozluźnienie stosunków między Zygmuntem i Stefanem nie było zresztą wyłącznie winą tego ostat˝ niego. Zygmunt również bardzo zaabsorbowany był nowymi przeżyciami, jakich dostarczyły mu studia na uniwersytecie. Nie wiedział dotąd, ale przekonać się miał prawie natychmiast, że życie akademickie tonęło wówczas w falach niebywałego rozpolitykowania. Zygmunt zapisał się oczywiście na polonistykę - za zgo˝ dą i aprobatą ojca; trafił na pozór dobrze, zetknął się bowiem z zespołem kolegów pracowitych i kultural˝ nych, tworzących pewien odrębny ośrodek towarzyski, oparty na wspólnych zainteresowaniach umysło˝ wo-naukowych - tak przynajmniej początkowo sądził Zygmunt. Szybko jednak zorientował się, że rzeczą, która naprawdę spoiła, scementowała ową grupę, było co innego - wspólne zainteresowania i poglądy po˝ lityczne, czyli wspólne - jak to sobie określił Zygmunt - zachłystywanie się tanim radykalizmem - gdyż całe to towarzystwo tak lub owak oscylowało około tak zwanej lewicy. Cechowała ich owa specyficzna gorli˝ wość, właściwa ludziom o poglądach "wolnomyślnych", gorliwość określona podobno jeszcze przez Byro˝ na mianem "bigoterii sceptycyzmu". Potrafili jakąś irytującą ciasnotą i jednopłaszczyznowością myślenia obrzydzić nawet idee, co do których Zygmunt nie podejrzewał dotąd, że mogą w ogóle przybrać postać odstręczającą, na przykład ideę humanitaryzmu. Istotnie - trudno się było dziwić, że napotykali sprzeciw, że wywołali reakcję - reakcja ta zaś również przybierała formę odrażającą, a nawet wprost potworną, przy tym rozmiary jej i natężenie wzrastały w tempie zastraszającym. Reakcją tą była przybierająca wciąż na sile otwarta i tryumfująca dzikość młodzieży antysemicko-nacjonalistycznej, rozpasanie niesłychanie dy˝ namiczne, które dysponowało atutem, mogącym pobić wszystkie inne - dysponowało nie podrabianą, na˝ turalną namiętnością. Namiętność ta - w tym wypadku namiętność o charakterze masowym - była zresztą również niedorzeczna, jałowa i pustosząca, jak i namiętności indywidualne - określić by ją można jako na˝ miętność nienawiści wobec wszystkiego, co jest zupełnie różne od nas i wymyka się naszym kategoriom myślenia, odczuwania oraz naszym upodobaniom, w tym wypadku nienawiść do tak wyraziście odrębnej rasy, jaką byli Żydzi. Pomimo całej swej niechęci i lekceważenia, jakie żywił dla podobnie prymitywnej namiętności, Zygmunt był na tyle realistą, aby szybko zorientować się, że jest ona niesłychanie zaraźliwa i grozi opanowaniem mas i pochłonięciem wszystkiego, co jeszcze dotąd usiłowało egzystować poza jej trująco upajającymi kręgami. Z ogromnej chłonności i zaraźliwej siły, jaką odznaczała się ta namiętność, zdał już sobie sprawę pewien zimny, makiawelski umysł, pewien geniusz sprytu i perfidii, działający w są˝ siednich Niemczech, i umiał konsekwentnie dla swoich celów nią się posłużyć. U nas natomiast nie była ona nawet kierowana, lecz wrzała sama w sobie i sama dla siebie, namiętna aż do rozkoszy, brutalna re˝ wolta głupoty. Niestety, jako partnera napotykała jedynie równą sobie głupotę baraniego sentymentalizmu i bezmyślnie doktrynerskiego humanitaryzmu, nie dysponującego żadną prawdziwą namiętnością, którą można by wysunąć jako przeciwwagę. Zygmunt widział dobrze, jak jego koledzy z "lewicy", ciasnotą swo˝ ją i programowym tchórzostwem oddają atuty w ręce przeciwnika. Niedołężny sprzymierzeniec - dezerter budzi czasem intensywniejszą niechęć niż sam wróg - toteż Zygmunt szybko wycofał się z koła radykalizu˝ jącej młodzieży, z którą zbliżył się był początkowo; do grona tego wprowadził go Bronek Rosen, syn dawnego kolegi szkolnego jego ojca - pierwszy jego przyjaciel spoza szkoły i późniejszy narzeczony Irki. Bronek był Żydem, synem wiceministra czy jakiegoś wysokiego dyrektora departamentu w którymś z mi˝ nisterstw - atakowanego zresztą regularnie przez prasę prawicową z racji swego pochodzenia. Żydostwo było dramatem życiowym Bronka; zupełnie spolszczony, patriota, utrzymujący stosunki towarzyskie wy˝ łącznie z Polakami i spokrewniony z szeregiem wybitnych polskich rodzin, miał jednocześnie stałą, bolesną świadomość kalectwa, jakim było dlań pochodzenie, które w pojęciu wielu nie pozwalało uważać go za pełnowartościowego obywatela i które utrudniało lub uniemożliwiało mu dostęp do szeregu spraw i dzie˝ dzin, dostępnych jego kolegom i przyjaciołom. Zbyt dumny i subtelny, aby ukrywać swe żydostwo, chcąc uprzedzić wszelkie aluzje, niedelikatności czy w ogóle zwykłe grubiaństwa i afronty, na jakie mógł być na˝ rażony, Bronek wybrał drogę inną, męczącą dla siebie i dla otoczenia - podkreślał zawsze swoją "przyna˝ leżność rasową", ukrywał fakt, że był ochrzczony, a nawet - uważając to za swój obowiązek - występował jako patron i kierownik jakichś żydowskich organizacji gimnastyczno-oświatowych, z którymi nic go w gruncie rzeczy nie łączyło. Było to wzruszające, ale swoją drogą nieco bawiło Zygmunta, który w ogóle miał dla Bronka (tym zdrobniałym imieniem nazywali go wszyscy, chociaż był od nich o dobre parę lat star˝ szy) sporo sentymentu, ale i coś z pobłażliwego wzruszenia ramion - nie mógł bowiem brać całkiem na se˝ rio jego poglądów i działalności. Bronek był przede wszystkim czynnym i działającym pacyfistą - i to pacy˝ fistą owego specjalnego typu, nie potrafiącym sięgnąć poza szablonowe, prymitywne, świadczące w istocie o bezsilności środki działania w rodzaju organizacji lig i zebrań oraz redagowania deklaracji - której to działalności oddawał się z niezrozumiałym dla Zygmunta zapałem i przejęciem. Ten typ akcji pacyfistycznej każdy rozsądny człowiek musiał uważać za zdecydowanie szkodliwy nawet dla samej sprawy zapobiegnię˝ cia wojnie; było to usypianie czujności złudnym poczuciem, że coś się w tym kierunku robi, opierało się zaś na błędnej zupełnie interpretacji pobudek, które skłaniają narody do toczenia wojen; pacyfizm taki igno˝ rował i lekceważył istotną ważność przyczyn, które od czasu do czasu powodują podział ludzkości na wrogie obozy; w swej powierzchowności i lekkomyślności politycznej sądził, że wystarczy zamknąć oczy na te przyczyny, aby przestały istnieć, że wystarczy zwalczać skutki, ignorując przyczyny. Był to kierunek przeniesiony do Polski żywcem z Zachodu, z Francji, bez względu na to, że tutaj nie miał wcale racji bytu, gdyż wojna światowa, z której przebiegu i rezultatów czerpał tam swoje soki, miał w Polsce inny zupełnie charakter i absolutnie odmienne perspektywy; dysproporcja pomiędzy ogromem ofiary przelanej krwi a nikłością osiągniętych, żadnych właściwie rezultatów wojny - to był główny i istotny moment argumenta˝ cji, którym operował czysto negatywny pacyfizm francuski, będący właściwie niczym innym jak odrucho˝ wym skurczem przerażenia i odrazy. U nas sytuacja była inna, więc i pacyfizm powinien być inny - wojna dała nam wolność, wojna tylko może ją zachować: "si vis pacem, para bellum". Zygmunt był wyznawcą mądrości zawartej w tej starej, z ujmującym upodobaniem do paradoksu sformułowanej maksymie. Nie˝ stety, rozumowanie tego typu, choć przecież proste i jasne, było zgoła niedostępne dla umysłowości Bron˝ ka i jemu podobnych, którzy wyznawali najwidoczniej zasadę Gandhiego, że wystarczy działać przez pro˝ pagandę i przez przykład; było to dość ewangeliczne, ale bardziej jeszcze - chociaż pośrednio importowa˝ ne z Zachodu - wschodnie; kult słabości mógł być rzeczą piękną u silnych, u słabych stawał się dowodem odrażającego, obłudnego marazmu i degeneracji. Zygmunt gorąco pogardzał tą "ideologią" i jej wyznaw˝ cami, robiąc jedynie wyjątek dla ich przywódcy, uważał bowiem, że Bronek, pomimo niedorzeczności swych działań i poglądów, był jednak niewątpliwie pewną indywidualnością, co odróżniało go od jego zwolenników i adherentów i czyniło zeń swojego rodzaju postać reprezentacyjną. Był bardzo stylowy - sporo czasu spędził we Francji i miał w sobie coś z francuskiego działacza la sprawa Dreyfusa - chociaż anachronizm, było to jednak do pewnego stopnia sympatyczne - w każdym razie nadawało się do rozgrze˝ szenia. Zygmunt rozgrzeszał Bronka tym więcej, że wzruszała go jego żałosna tragedia rasowa i rozumiał, iż przy swym pochodzeniu był on w Polsce niejako skazany na takie a nie inne poglądy i działalność - skaza˝ ny moralnie i wprost fizycznie - nie sposób by go sobie wyobrazić w ugrupowaniu politycznym o innym za˝ barwieniu - nie było u nas miejsca na kariery w rodzaju Disraelego. Wyrozumiałość, jaką Zygmunt okazy˝ wał wobec Bronka, miała też zapewne nieco związku - nie ma co ukrywać - z mile pochlebiającym uzna˝ niem, jakie tamten wyrażał i okazywał dla talentu oraz zdolności Zygmunta. Nawet jego admonicji poli˝ tycznych Bronek wysłuchiwał z pewnym rodzajem wyjątkowej tolerancji, tolerancji rzadkiej u programo˝ wych jej bojowników - uważając widocznie, że artyście wszystko wolno. Zresztą nie było to przecież bez racji, istotnie bowiem Zygmunt obserwował cały ten akademicki zamęt jedynie na marginesie swoich głów˝ nych artystyczno-estetycznych zainteresowań; sprawy publiczne mogły budzić jego chwilową pasję, lecz w gruncie rzeczy powołaniem jego była sztuka, twórczość, i nie miał obowiązku brać się na serio do poli˝ tyki; po prostu szybko stwierdził, że lewica go drażni, a prawica mierzi, obdarzył jednych lekceważeniem i pogardą, drugich - niechęcią i odrazą, nie mogąc zaś uzyskać w otoczeniu zrozumienia dla jedynej traf˝ ności takiego stanowiska, przestał w ogóle tymi sprawami się zajmować. Jego kilkakrotne próby uświa˝ domienia Bronkowi bezowocności i jałowości owej akcji pacyfistycznej pozostały bez żadnego zupełnie rezultatu; jedynym ich wynikiem mogło być ochłodzenie stosunków, do czego Zygmunt nie chciał dopuścić, gdyż Bronka naprawdę polubił. Był to w gruncie rzeczy bardzo dobry chłop - naprawdę szlachetny i uczu˝ ciowy; jaką paradoksalną drogą ta szlachetność i uczuciowość stawała się ciężarem na szali po stronie przeciwnej, niż zamierzał, dlaczego ludzie dobrzy i szlachetni dobrowolnie oddawali prawo posługiwania się siłą przeciwnikowi, a sami w imię niedorzecznie pojętego humanitaryzmu zmieniali się w stado owiec, namiętnie pędzących ku przepaści - oto zagadka, którą Henryk byłby zapewne skłonny przypisać perfid˝ nemu mechanizmowi istnienia, służącemu bezlitosnym prawom natury. VII Pierwszy okres studiów na uniwersytecie - okres zapoznania się z Bronkiem i jego grupą - utrwalił się w pamięci Zygmunta z innych ważniejszych dlań powodów: związał się w jego wspomnieniach z po˝ czątkiem fermentów i wątpliwości, które zaczęły go uporczywie nurtować, a z czasem doprowadzić miały do dokonania się w nim zasadniczych przemian wewnętrznych; proces ten polegał - jak się łatwo domyślić - na powolnym, stopniowym, ale nie mniej wyraźnym, kruszeniu koncepcji moralnych, wpojonych mu w szkole przez Henryka. Nie stało się to oczywiście pod wpływem programowej, tolerancyjno-wolnomyś˝ lnej postawy otoczenia, której Zygmunt tak nie lubił - miał on zresztą w ogóle w zetknięciu z tłumem tem˝ perament opozycjonisty i zawsze raczej skłonny był sprzeciwiać się sugestii narzucanej przez ogół niż jej ulegać. Prawdziwe niebezpieczeństwo, jedyne, które mogło być naprawdę groźne, pojawiło się od wew˝ nątrz - jednak wpływ świata zewnętrznego, chociaż nie bezpośredniego otoczenia, odegrał tutaj niewątpli˝ wie niemałą rolę. Świat ten zaatakował tym razem nie od strony intelektu, lecz - tak jak to zresztą przewi˝ dywał i przepowiadał Henryk - od strony umieszczonych w nas przez naturę pragnień, tęsknot i upodobań. Krótko mówiąc - odtrącone i pogardzone życie zewnętrzne pojawiło się, reprezentowane przez swoje najbardziej typowe i zarazem najgroźniejsze poselstwo - przez kobiety. Zetknięcie Zygmunta z kobietami, a właściwie z młodymi dziewczętami, miało bowiem tym razem charakter zupełnie odmienny niż swego cza˝ su w szkole; odmienny i znacznie przyjemniejszy. Zygmunt od razu zaczął mieć powodzenie; niewątpliwie wpłynął na to również pewien rozgłos, jaki w kołach uniwersyteckich zjednało mu kilka bardzo odrębnych eksperymentalnych nowel oraz krótkie studium estetyczne, które zamieścił w polonistycznym pisemku - ale nie da się zaprzeczyć, że Zygmunt sam dla siebie, Zygmunt "jako taki" również zaczął się podobać dziew˝ czętom. Oczywiście, fakt ten musiał nastroić go do nich znacznie przychylniej - stwierdził przede wszyst˝ kim, że były to zupełnie inne dziewczęta niż te, z którymi zetknął się w czasach szkolnych - ich sposobowi bycia nie można było odmówić ani subtelności, ani szlachetności, wdziękowi fizycznemu odpowiadał nie˝ wątpliwy wdzięk i urok psychiczny, niejednokrotnie bywały dosyć inteligentne i na tle środowiska nauko˝ wego nie raziły zupełnie. Zygmunt zresztą stwierdzał to wszystko na razie raczej na marginesie i nie wycią˝ gał z tego żadnych specjalnych konsekwencji, gdyż zbyt silnie tkwiła w nim jeszcze dawna nieufność i nie˝ chęć, a zresztą inne przecież postawili sobie z Henrykiem cele i zadania i byli związani przysięgą. Przysięga żądała od Zygmunta wyrzeczenia się namiętności, toteż starał się swoje stosunki z koleżankami układać tak, aby najmniejsza możliwość jakiejkolwiek namiętności nie mogła wchodzić w rachubę - układać je na płaszczyźnie współżycia czysto umysłowego. Ze zdziwieniem stwierdził, że było to możliwe, a nawet przy˝ jemne i atrakcyjne; na tle doktrynerstwa, ciasnoty i tępego uporu, które to cechy tak raziły Zygmunta, zwłaszcza w kołach kolegów zbliżonych do Bronka, na tle - z drugiej strony - namiętnej, wszystko zagłu˝ szającej brutalności młodzieży z grup nacjonalistycznych, słowem: na tle świata męskiego - kobiety wypa˝ dały niespodziewanie korzystnie, wykazując umiar, rozsądek, trzeźwość i pewną ogólniejszą, nie zaślepio˝ ną bezinteresowność spojrzenia - opinie koleżanek przypominały Zygmuntowi czasem trzeźwe i rozsądne, ale nie pozbawione wdzięku uwagi Stefana. Przy tym kobiety zdawały się mieć czas na humor, z natury swej bezinteresowny, wykazywały skłonność do zabawnych, a zarazem bystrych obserwacji, obserwacji istniejących same dla siebie, nie służących żadnemu łatwo widocznemu celowi - na co zaślepieni koledzy nie mieli oczywiście ani czasu, ani ochoty. Słowem, kobiece spojrzenie na świat miało w sobie coś z huma˝ nistycznej (terminu tego nauczył się Zygmunt na uniwersytecie) szerokości i pobłażliwości, której próżno było szukać u rozpolitykowanych mężczyzn. Cóż za niespodziewana, paradoksalna sytuacja: dziewczęta zawładnęły Zygmuntem nie przez swój wdzięk fizyczny, lecz przez swój urok intelektualny - i to zawładnęły nim niemal bez walki, ani się bowiem obejrzał, kiedy zyskał już sobie u kolegów polityków pogardliwą opinię "bawidamka"; pewnego dnia stwierdził ze zdumieniem, że jego uniwersyteckie stosunki ograniczają się prawie wyłącznie do towarzystwa koleżanek, i to przeważnie przystojnych. Skłoniło go to do głębszych refleksji - czyżby uległ już pokusie natury, i to tak szybko - w niecałe pół roku po rozpoczęciu samodziel˝ nego życia, po pożegnaniu się z Henrykiem? Jednak nie - na pewno w jego stosunku do koleżanek nie by˝ ło nic namiętnego, chociaż nie da się zaprzeczyć, że lubił ich wdzięk i urok fizyczny; lubił, lecz w sposób czysto bezinteresowny, niemal artystyczny, lubił go i oceniał jako odpowiedni kostium dla miłego egzotyz˝ mu psychiki kobiecej - nie było w tym jednak nic z fizycznego, zmysłowego pożądania. Gdy próbował wyobrazić sobie którąś z przystojnych, pełnych wdzięku koleżanek w sytuacji erotycznej, w wyuzdanej ekshibicjonistycznej pozie, koniecznej dla stosunku płciowego - stwierdzał w sobie jedynie uczucie nie˝ smaku i zdziwienie: jakiż związek mógł istnieć pomiędzy trudnym do opisania czarem, wywoływanym swo˝ ją osobą przez dziewczynę, a mechaniczną, obrażającą ten czar i wdzięk wulgarnością czynności płcio˝ wych. Podziwiał teraz kobiety - nie znał ich bowiem dotąd - lecz nie odczuwał ani nie rozumiał pożądania, więc chyba nie był zagrożony konwencjonalnym niebezpieczeństwem pokus; nie czuł w sobie powołania ani do roli świętego Antoniego, ani do roli Józefa - przy bardzo rozwiniętym poczuciu śmieszności nie chciał dopuścić do wytworzenia się nawet pozorów podobnej sytuacji. Należało więc uważać, bo może pomimo całej niewinności i bezinteresowności, a nawet wyintelektualizowania pociągu, jaki odczuwał obecnie do koleżanek, kryło się tam jednak jakieś niebezpieczeństwo zmysłowe - może był to po prostu przebiegły podstęp natury, która dla uśpienia czujności Zygmunta ubiera swoje instynkty w szaty czegoś na pozór zupełnie odmiennego i bezinteresownego? Właściwie było to zupełnie prawdopodobne - lepiej więc zejść z tej drogi, zanim będzie za późno, lepiej wyrzec się owych spraw od razu. Lecz tutaj nagle Zygmunt stwierdził w sobie obecność niechęci, niechęci natury czysto zasadniczej, skierowanej przeciwko wyrzeka˝ niu się, przeciwko etyce wyrzeczenia, propagowanej przez Henryka. Niechęć ta pojawiła się po raz pierw˝ szy, lecz od razu w formie skrystalizowanych wątpliwości, operujących gotowym arsenałem argumentów - było to bardzo dziwne zjawisko psychiczne: gdzie przebywała ona dotąd, w jaki sposób istniejąc poza świadomością mogła jednak wykarmić się takim zapasem środków intelektualnych i pojawić się nagle jako zupełnie równorzędny przeciwnik dla koncepcji, które dojrzewały w nim świadomie od szeregu lat? Zja˝ wisko to dowodziło, że wypadki zewnętrzne, które pozornie przemijają nie pozostawiając żadnych śladów w naszej psychice - w istocie pozostają w nas, zmagazynowane w jakimś nieznanym korytarzu psychicz˝ nym i pracują tam uparcie poza zasięgiem świadomości - dopiero gotowe rezultaty tej podziemnej pracy ukazują się na powierzchni w formie na pozór nagle krystalizujących się, niespodziewanych myśli. Zygmunt zrozumiał wtedy, że owe - jak to określali jego uniwersyteccy koledzy - "flirty" nie były w sensie ducho˝ wym tak niewinne, jak myślał dotąd - rezultatem ich było pojawienie się w nim nowych koncepcji życia, które stanęły jak równy z równym do dyskusji ze zdawałoby się nie niepokojonymi dotąd ideami Henryka. Ta dyskusja wewnętrzna nie od razu przybrała późniejszy swój charakter beznadziejnej szarpaniny; w pierwszym okresie studiów uniwersyteckich Zygmunta miała jeszcze formę całkiem rozsądnej, akade˝ mickiej polemiki, którą nieraz - jak przewodniczący - próbował uporządkować i zreasumować. W dysku˝ sji tej, jako kontrpartner koncepcji Henryka, wyłaniać się zaczęła inna, również konsekwentna, logiczna i harmonijna postawa życiowa - postawa humanistyczna, gloryfikująca pełnię życia. Nic co ludzkie nie po˝ winno mi być obce, zasada, którą Henryk odrzucał jako dążącą do stworzenia człowieka przeciętnego, człowieka, który przeżył wszystko, ale nic do głębi, który nie zna prawdziwego dreszczu intensywności, jaki daje wyrzeczenie i samoograniczenie - ta zasada próbowała owładnąć myślami Zygmunta. Czy wyrze˝ czenie nie pochłania całego zapasu sił psychicznych przeznaczonych na twórczość? - Zygmunt łapał się na tym, że myślał o twórczości jako o przykrym obowiązku, odwodzącym go od piękna i intensywnej barw˝ ności realnego życia, które przecież znał tak mało - a jednocześnie cień nie spełnionego obowiązku do˝ kuczliwą zgryzotą wisiał nad nim w najbardziej uroczych momentach owych intelektualnych "flirtów" uni˝ wersyteckich, zatruwał mu ich przyjemność, przy tym jednak nie skłaniał go wcale do twórczości, do pra˝ cy - był jedynie czynnikiem negatywnym - potrafił psuć, lecz na tym się wyczerpywał - nie starczyło mu już siły, żeby budować; rezultatem przeciwieństwa tych dwóch sił - pędu do życia i potrzeby tworzenia, była jedynie bezczynność, obezwładniająca czadem nudy i poczuciem niespełnienia, nieintensywności, bezbar˝ wności. Według Henryka, aby osiągnąć jedyną prawdziwą intensywność twórczą, należy przezwyciężyć życie, odepchnąć je - ale dla Zygmunta odepchnięcie życia stawało się zarazem jakąś kastracją, odbierało mu siły żywotne, potrzebne przecież i do twórczości; dla zbadania tej sprawy postanowił wtedy oddać się życiu na próbę; życie przedstawiało mu się zresztą w dosyć skromnej postaci stosunków towarzyskich i in˝ telektualnych "flirtów"; gdy programowo na pewien czas oddalał od siebie wszelkie wyrzuty sumienia i za˝ głębiał się w czarodziejską okolicę, w której panowały piękne i mądre dziewczęta, wtedy rzeczywiście za˝ czynał stopniowo nabierać jakiegoś nowego, upajającego rozpędu i polotu, jakiejś improwizatorskiej in˝ westycji; czuł się wirtuozem w opanowaniu dziewczęcej psychiki, czuł, że potrafi tworzyć nowe sytuacje, odrębne zabarwienia, fascynujące nastroje, misterne, z góry uplanowane, przedziwnie ciekawe komplika˝ cje, tak że stawało się to jakby również twórczością, w każdym razie dostarczało emocji coraz bardziej zawrotnych, intensywnych jak twórczość, a bez owego gorzkiego posmaku trudu, bez męczącej, okrutnie równomiernej huśtawki wzlotów i upadków, bez pustych, martwo bezbarwnych, rozdzierających w swej osłupiającej obojętności chwil przemęczenia. Ta pozorna twórczość, której rezultaty nie utrwalały się nig˝ dzie, zaledwie w pamięci, a i to niedokładnie, była jak wzloty w powietrze, o których czasem śnimy; Zyg˝ munt często miewał sen (podobno freudowski, ale to nie było ważne), że stoi na szczycie kolosalnych, stromych schodów i zamiast schodzić po nich, rzuca się w powietrze, w dół i zaczyna płynąć z cudowną lekkością, czasem tylko odbijając się od ziemi niewidocznym niemal dotknięciem stopy. Swobodna łat˝ wość realizacji, tworzenie bez trudu - oto był nowy ideał; zamiast rzeźbić ciężkim rylcem i młotem w opor˝ nym kamieniu - móc wywoływać zamierzone kształty wyłącznie lekkimi ruchami ręki w barwnym, mglis˝ tym, wrażliwym na najmniejsze drgnienia naszej woli materiale; zamiast przyjmować opór tworzywa i przy˝ stosowywać doń swoje koncepcje - móc odzwierciedlać najdrobniejsze, leniwe, nieuchwytne drgnienia psychiczne w barwnym, tęczowym eterze - to przecież realizacja snu, a realizacja snów była najulubień˝ szym marzeniem, które towarzyszyło Zygmuntowi od dzieciństwa. Nastroje te, nastroje po raz pierwszy przeżywanego upojenia światem zewnętrznym, skojarzyły się w jego pamięci z obrazem uniwersyteckiego ogrodu, natłoczonego przepychem zieleni, kwiatów i słonecznego blasku w upalny dzień czerwcowy. Ba˝ nalna sceneria - powiedziałby Henryk - lecz przeoczył, że było w niej coś wiecznego; szablonowe złudze˝ nie - lecz jego odbicie w duszy każdego człowieka mogło być odmienne, dalekie od szablonu - miliony, mi˝ liardy obrazów tego ogrodu tyle, ile dusz ludzkich, a każdy inny i każdy mocny, nowy, świeży, niezastąpio˝ ny - rewelacyjny. Te okresy entuzjazmu dla życia mijały jednak prędzej czy później; powracała świadomość, że prze˝ cież w istocie to nie było wcale życie, choć nie była to także twórczość - nie ma bowiem twórczości, pole˝ gającej na żonglowaniu nastrojami towarzyskimi, barwami i odcieniami rozmów, na budowaniu konstrukcji z czegoś, co jest niewymierne, bo nie trwa, nie pozostaje w czasie. Aby tworzyć, trzeba dawać z siebie konkretny wysiłek - nie można tworzyć bez trudu; aby żyć, trzeba również siły - śnić wolno tylko we śnie, sny są bowiem jedynie marginesami życia. Zygmunt porównywał swoją sytuację w takich momentach przykrego przebudzenia do uczuć człowieka, który zaspokoił palące, niemal bolesne pragnienie obfitością jakiegoś wymarzonego, chłodnego napoju - kruszonu o subtelnie orzeźwiającym smaku; w momencie pi˝ cia, uczucie niezastąpionej rozkoszy, w chwilę później zaś - po ugaszeniu pragnienia - przesyt, niemal wstręt do owego nektaru, zupełne zapomnienie i lekceważenie tak niedawnego jeszcze pożądania, które przed chwilą było dla nas wszystkim, zasłoniło nam świat, a obecnie jest nieważne, obojętne i niezrozumia˝ łe. Nie można bowiem tu na ziemi uwiecznić momentu rozkoszy - wieczna rozkosz, wieczny spazm, w nie˝ skończoność przedłużony moment zaspokajania pragnienia - byłaby to jedyna intensywność, mogąca nas zwolnić od obowiązku twórczości i dążenia - ona to zapewne stanowi istotę raju; lecz my tutaj - skazani jesteśmy na twórczość. Zygmunt zamykał się wtedy w sobie na długie tygodnie; pogrążał się w atmosferze wspomnień z cza˝ sów szkolnych, wywoływał ją, całymi godzinami wczytując się w listy Henryka, słuchając utworów mu˝ zycznych, których słuchali kiedyś we trzech, przypominając sobie minione słowa, zwroty, odcienie głosu. Chodził w okolice Starego Miasta i krążył koło budynku szkolnego, wpatrywał się w okna klas, nasłuchi˝ wał dźwięku dzwonka i hałasu wybiegających uczniów. A gdy już dostatecznie wprowadził się w ten jedy˝ ny, niezastąpiony nastrój - gdy czuł, że uniwersyteckie blaski i kolory zagasły i skurczyły się jak resztki zwęglonego papieru, że nic nie może mu już zamącić jedynego prawdziwego, intensywnego stanu upojenia wewnętrznego, w którym przeżycia twórcze, konstrukcje z przeżyć psychicznych stanowiły istnienie niepo˝ równanie realniejsze, bardziej nasilone i zgęszczone od wszystkich surogatów, jakich mógł dostarczyć świat zewnętrzny - wtedy wracał do domu i siadał do pisania. Z początku szło to opornie, zdania nie wiąza˝ ły się z sobą, raziły niezręcznością, nie było w nich rytmu wewnętrznego; lecz stopniowo wszystko zaczyna˝ ło się wiązać, sprzęgać i biec coraz bardziej płynnie i coraz szybciej; w oddali pojawiał się przeczuwany punkt kulminacyjny, zarysowywała się forma całości - ołówek pędził po papierze jak poruszany przez du˝ chy na seansie, nawet moment sięgnięcia po nowy arkusz był irytującą stratą czasu, natrętną, niepotrzebną ingerencją świata zewnętrznego, świata dotykalnego - tak jak ból ręki, ściskającej kurczowo ołówek. To był prawdziwy spazm, spazm, który nie pozostawiał miejsca na żadne dwuznaczne myśli, na żadne wątpli˝ wości - sprawa stawała się oślepiająco jasna: tutaj był cel i sens życia - w tym uczuciu trwającym krótko, lecz będącym punktem szczytowym - celem, rezultatem i przyczyną jednocześnie - jak spazm cielesny. Na˝ leży ten stan przedłużyć, należy go osiągać jak najczęściej, należy odrzucić wszystko inne, wszystko, co odwraca uwagę od tego celu - Henryk miał niewątpliwie absolutną, jedyną, najgłębszą rację. Ale moment spazmu mijał również szybko - czasem przed ukończeniem utworu; wtedy trzeba było, pamiętając koncepcję całości, która zarysowywała się w owym najwyższym, szczytowym i już za sobą pozostawionym punkcie - kończyć utwór na trzeźwo, spokojnie, przemyślnie dosztukowywać zakończenie do jednolitości trzonu zasadniczego, wykutego w owym minionym momencie rozżarzenia. Potem przepi˝ sywanie - utwór stawał się coraz bardziej obcy; z mieszanymi uczuciami zanosił wreszcie Zygmunt manus˝ krypt do którejś redakcji - zaczęto go bowiem wtedy drukować tu i ówdzie. Po paru tygodniach utwór ukazywał się; Zygmunt wysłuchiwał pochwał z wymuszonym uśmiechem - w skrytości odczytywał swoje dzieło i stwierdzał jego obcość, jego niedoskonałość i niedostateczność w stosunku do tego, co przeżywał przy pisaniu. Z owego potężnego ognia wytopiło się zaledwie tyle? - gdzieś po drodze zginęła reszta - krył się tu jakiś błąd, jakaś wada mechanizmu, wada, która - czuł to - była nie do uniknięcia, wynikała z pewnej niezmiennej właściwości ogólnego systemu rzeczy - miała związek z nieugiętymi prawami, rządzącymi za˝ równo światem zewnętrznym, jak i światem psychicznym. A więc czy nie należało zwrócić się do życia ze˝ wnętrznego, do jego przemijającej wprawdzie, ale świeżej, uroczej bujności i barwności, która nie obie˝ cywała więcej, niż dawała, była celem sama dla siebie, nie wcielała się w nic, co by rościło sobie pretensje do pozostania na dłużej, ale za to dawała tyle, ile mogła, obdarzała nas momentami niewątpliwej rozkoszy, rozkoszy, co we wspomnieniach nie stawała się odrażająca; wszak wspomnienia życia były piękne i przy˝ jemne, wspomnienia zaś spazmów twórczych stawały się obojętne, gorzko obojętne i jałowe - pozosta˝ wiony ich owoc - dzieło - było trupem - trupem już w momencie narodzenia. Czyżby więc sztuka była oszustwem, a jedyną dostępną nam prawdą było życie? I jakie życie - czy to nie obowiązujące, polotne nurzanie się w nastrojach, jakie zaczął uprawiać Zygmunt - może to był właśnie ideał życia - synteza życia i sztuki, lecz nie sztuki kłamliwej, nie sztuki, której celem było tworzenie, utrwalanie i która za momenty transu płaciła twórcy goryczą kontemplacji powstałych dzieł, niekształtnych, niedokształconych maszkar, skamieniałych przedwcześnie z przypadkowym grymasem na ustach; nie ta sztuka - lecz sztuka prawdziwa, sztuka będąca celem dla siebie w każdym momencie, sztuka chwil przelotnych, lecz niezapomnianych - sztuka życia, nie znająca śmiesznych ambicji stworzenia dzieł rzekomo trwałych, lecz tworząca chwile, na˝ stroje i pozostawiająca - wspomnienia. Czyż niezmienność uroku wspomnień nie jest jedyną dostępną nam formą wieczności - formą twórczości niezniszczalnej - kto może zniszczyć, unicestwić wspomnienie? Nie ma takiej siły - można tylko zniszczyć człowieka, który je przechowywał, lecz wspomnienie jako zjawisko, jako fakt - pozostaje nienaruszalne. A więc - być artystą życia, być artystą, lecz nie tworzyć dzieł, tworzyć konstrukcje z nastrojów, z ludzi, z wypadków, żyć sztuką, żyjąc poza sztuką - czyż nie jest to pociągająca i śmiała koncepcja? Owszem, lecz nie na długo - w krótkim czasie znów nastąpi otrzeźwienie, znów obu˝ dzą się wyrzuty sumienia i dokuczliwa troska nad marnotrawstwem czasu, nad tym upijaniem się mdłą le˝ moniadą świata, gdy tam czeka wytrawne, wprawdzie zaprawione goryczą, lecz ciężkie ciężarem smaku wielu wieków, ciężarem trwania i wysiłku wielu pokoleń - wino twórczości. I tak powtarzało się to wciąż - w coraz nowych, a ciągle tych samych nawrotach; była to diabelska karuzela, która wciągała Zygmunta w swój uporczywy krąg. Starał się wyzwolić, starał się stanąć poza za˝ sięgiem jej obrotów - szukał jakiegoś innego wyjścia; gdy ani życia, ani twórczość nie dawały pełni, nie dawały zaspokojenia, wówczas - narzucało się to samo przez się - należało próbować syntezy, trzeciego wyjścia łączącego obie pozorne antynomie. Na tym polegał właśnie renesansowy ideał pełni życia - żyć i tworzyć, żyć wszechstronnie i tworzyć wszechstronnie - w ten sposób jedynie można było osiągnąć inten˝ sywność i doskonałość, wyłamać się z szablonu przeciętności. W tym właśnie kierunku, w kierunku stwo˝ rzenia syntetycznego, wielostronnego życia powinny iść wyniki ludzi wybitnych, ludzi wyjątkowych, nie zaś koncentrować się na pogłębianiu konfliktu i wybierać wyjście krańcowo jednostronne, tak jak zrobił to Henryk. Zygmunt myślał czasem, że owo przeciwstawianie ducha i natury, na którym oparł swą koncepcję Henryk, było błędem, było chybione; jak można walczyć z naturą, jeśli wszystko, co istnieje - nie wyłącza˝ jąc nas samych - jest naturą, wszystko z niej pochodzi; czyż nie była złudzeniem lub nieporozumieniem teza Henryka, że umysł ludzki jest zdolny przeciwstawić się przyrodzie - przecież umysł, mózg jako twór przy˝ rody podlega również, choć nieświadomie, lecz niemniej całkowicie, bez reszty jej prawom - w takim razie pojawianie się koncepcji w rodzaju teorii Henryka można by wytłumaczyć jedynie nienormalnością, uszkodzeniem umysłu; wyzwolenie umysłu z praw natury może się widocznie odbyć jedynie jako tragiczne wyzwolenie z praw przytomności, celowości i równowagi; Henryk mógł być po prostu człowiekiem cho˝ rym, psychopatą, obłąkańcem, przysięga zaś - aktem szantażu i terroru, za pomocą którego chorobliwy maniak wciągał innych na teren swej odstręczającej tragedii - demonizmem szaleństwa był zaraźliwy, przy˝ sięga zaś, to łańcuch, który skuwał ich z szaleńcem na resztę życia; zresztą Stefan był zapewne pederastą - w takim razie Zygmunt padł ofiarą dwóch zboczeńców, a wyzwolić się z tej sytuacji mógł tylko drogą wy˝ rzeczenia się czci, drogą policzka wymierzonego samemu sobie przez złamanie owej śmiesznej przysięgi. Były to myśli odrażające, które wstrząsały samymi podstawami psychiki Zygmunta, lecz które odda˝ lał stanowczo, graniczyły one bowiem naprawdę z szaleństwem; nie należy popadać w histerię, w dodatku nie było przecież do tego żadnego powodu: kwestia fizycznego posiadania kobiety, kwestia namiętności erotycznych, nie interesowała go przecież w praktyce - niepotrzebnie wyciągał już krańcowe wnioski z przypuszczeń i domysłów - był to rzeczywiście niebezpieczny rozpad umysłu wykolejonego z szyn dys˝ cypliny i rozsądku - należało więc powrócić na owe szyny i metodycznie rozpatrzyć cały proces od po˝ czątku. Zygmunt usiłował to zrobić - lecz nie udało mu się już osiągnąć z powrotem stanu uspokojenia wewnętrznego - przeciwnie - na wiele lat - z krótkimi odpoczynkami - rozhulał się w nim ów, zainicjowany wówczas, nieposkromiony, maniacki teatr myśli, nieskończona zażarta dyskusja, tym bardziej męcząca, że nic z niej nie wydostawało się na zewnątrz i nie odbijało się na jego normalnych pracach i zamiłowaniach. Zaczął prowadzić podwójne życie psychiczne nieomal jak jakiś Dr Jekyll i Mr Hyde - ta makabryczna nowela Stevensona zrobiła na nim w dzieciństwie ogromne wrażenie nie tyle samym swym problemem, co rozpaczliwą wizją człowieka, usiłującego na zewnątrz za wszelką cenę zachować pozory i ukryć swoją kompromitującą, ohydną, koszmarną dwoistość. Może już wtedy przeczuwał, co go czeka? Mechanizm myśli Zygmunta - nie tych myśli, które wypowiadał lub przelewał na papier, ale myśli, które chował dla sie˝ bie, myśli osobistych, prywatnych- mechanizm ten ustalił się w sposób nieodparty - nic na to nie można by˝ ło poradzić, chyba czasami alkohol okazywał się skuteczny. Owe myślowe seanse odbywały się w ten sposób, jakby dwóch ludzi dyskutowało wewnątrz Zygmunta, on zaś odgrywał rolę trzeciego - słuchacza czy obserwatora, może nawet był przewodniczącym - ale zupełnie biernym, bezsilnym. Najistotniejszy w tym procesie był właśnie fakt, że owe dwie walczące ze sobą grupy myśli, dwa systemy czy dwie kon˝ cepcje były całkowicie niezależne od woli i świadomości Zygmunta: operowały argumentami i dowodami, do których współautorstwa Zygmunt nie poczuwał się absolutnie i nie wiedział, skąd się to wszystko w nim wzięło; on - jako świadomość, jako wola czy intelekt, czuł się w tych dyskusjach po prostu intruzem, ale jednocześnie wiedział dobrze, że toczą się one na rachunek jego sił duchowych, jego kapitałów, które zgromadzone, albo raczej odziedziczone, spoczywały w podświadomości; ci burzliwi goście rujnowali go, niszczyli jego wnętrze, rabowali jego piwnice psychiczne, zostawiali go wyczerpanym, jak medium po se˝ ansie, a mimo to on - gospodarz przecież - nie był w stanie im się sprzeciwić, przeszkodzić im - jakakol˝ wiek próba w tym kierunku rozbijała się o ową zbudowaną niegdyś kratę, nad którą czuwał zawsze cień Henryka; Henryk stał się teraz policjantem jego duszy, bronią zaś, którą się posługiwał, była owa fatalna przysięga. Nie chodziło o sam zakaz - Zygmunt czuł i wiedział na pewno, że kobiet nie pożąda, że nawet bez przysięgi mógłby pozostać czysty przez całe życie. Chodziło o samą obecność w jego pamięci tego faktu, o istnienie tego absurdalnego sprzysiężenia, które odgrywało jakąś podwójną, dwuznaczną rolę - bo zamiast odciągnąć go od nieważnej przecież w gruncie rzeczy sprawy erotyzmu, ciągle mu tę sprawę przy˝ pominało, stawała się ona jego manią, jego cieniem, była z nim zawsze i wszędzie, narzucała mu się - a gdy wreszcie postanawiał, bez żądzy, skłaniany do tego jedynie rozsądną decyzją umysłu, poznać erotyzm i wyzwolić się przez to, uwolnić się od niego radykalnie - wtedy znowu spotykał na swej drodze widmo przysięgi, która przecież sama go do owych zamierzeń popchnęła. Popychała go i zabraniała, nie pozwalała zapomnieć i nie pozwalała pamiętać, stawał się erotomanem nie odczuwając żądzy, miał umysł zajęty ero˝ tyzmem w gruncie rzeczy nim pogardzając - cóż za nieprzewidziany rezultat eksperymentu Henryka - czy Henryk o tym wiedział, czy może świadomie wymyślił tę torturę, to "perpetuum mobile" udręki, wymyślił je dla jakiejś niezrozumiałej, przekraczającej ludzkie siły próby? W takim razie było to nieuczciwe, nielojalne, zdradliwe - powinien był uprzedzić, co go czeka - żądanie przysięgi na ślepo, w nieświadomości, jest szan˝ tażem, jest oszustwem. A może przeciwnie, może to, co się w nim działo, było właśnie po prostu ową wal˝ ką z naturą - walka wymaga przecież wysiłku, a przysięga była zbawczą bazą, pewnym realnym punktem, na którym w tej walce można się było oprzeć? Zygmunt nie znajdował określonej odpowiedzi na te pytania - mogło być tak albo tak - nigdy jeszcze nie odczuł równie dotkliwie dwoistości czy w ogóle wielopłasz˝ czyznowości ludzkiej myśli: umysł przedstawiał mu usłużnie coraz to nowe koncepcje - wszystkie logiczne, konsekwentne, dobrze zbudowane; wszystkie były możliwe, ale która prawdziwa? Cała ta makabryczna huśtawka psychiczna wytrąciła go zupełnie z równowagi - z przestrachem spostrzegł, że jest to już zapew˝ ne zauważalne dla otoczenia - stał się roztargniony, często przerywał w pół zdania i zastygał w namyśle, czasem irytował się bez powodu - nie panował nad swoimi odruchami; w tym stanie nie należało pokazy˝ wać się ludziom. Zygmunt przestał bywać na uniwersytecie; rozdrażniony aż do kresu wytrzymałości, opę˝ dzał się od irytujących nagabywań ojca, który na szczęście, zapracowany w ministerstwie, nie miał czasu na dokładniejsze obserwowanie syna; syn zaś oddany był na pastwę bezlitosnej samotności; tonął w wy˝ czerpującej psychicznej walce fikcji, urojeń, przypuszczeń, przewidywań i domysłów, które opanowały je˝ go wnętrze i walczyły ze sobą wytrwale, maniacko, z opętanym uporem; w dodatku znikąd nie było widać możliwości ratunku, rady, pomocy; Henryk był w wojsku i nie dawał znaku życia, Stefan to człowiek obcy i tajemniczy - przyjaciel z innej planety - stąd nie należało spodziewać się niczego; próby pisania, twór˝ czości, kończyły się niesmakiem i goryczą wprost śmiertelną. Zygmunt czuł, że to długo trwać nie może - musiało przyjść coś innego, coś nowego, coś, co skrystalizowałoby jego walkę w jakiś realny konflikt, wywołałoby prawdziwą, zewnętrzną burzę; to piekło nie mogło dłużej być zamknięte w jego głowie - grozi˝ ło jej rozsadzeniem; należało za wszelką cenę wyzwolić się z krainy fikcji, póki nie było za późno, póki zbyt wysokie napięcia wewnętrzne nie doprowadziły jeszcze do katastrofy. Lecz widocznie katastrofa nie była mu przeznaczona: w momencie gdy znajdował się już niemal nad przepaścią, wyciągnęła się doń zbawcza ręka - ręka ze świata zewnętrznego, niosąca mu chwilowe przynajmniej wyzwolenie. Ratunek zjawił się nagle, pozornie przypadkiem, lecz tak znacząco, jakby rzeczywiście przypadek ten zaaranżowa˝ ny został celowo przez jakąś świadomą siłę, chcącą go ocalić. Ratunkiem tym stała się niespodziewanie zawarta znajomość z Tamarą, znajomość, która odkryła przed Zygmuntem nie znane mu dotąd perspek˝ tywy namiętności. VIII Tamara była Rosjanką, córką emigranta politycznego. Ojciec jej - dawny wysoki urzędnik z Peters˝ burga, który kiedyś przed wojną japońską parę lat swego urzędowania spędził w Warszawie - po prze˝ wrocie bolszewickim osiadł tutaj znowu, popadłszy w rodzaj melancholii po stracie żony - matka Tamary bowiem zginęła w czasie rewolucji, zastrzelona przypadkiem na ulicy przez pijanych zdemobilizowanych żołnierzy. Ojciec wraz z dwojgiem dzieci - Tamara miała bowiem młodszego od siebie o dziesięć lat bra˝ ciszka, Kostię - wśród niewiarygodnych trudów i niebezpieczeństw, późno, bo dopiero w parę lat po śmierci żony, wydostał się z Rosji, aby dobrnąwszy wreszcie do polskiej granicy, załamać się zupełnie i oddać kierownictwo dalszymi swymi losami w ręce córki, wówczas podlotka zaledwie, ale obdarzonego nieprzeciętną energią i żywotnością. Dzięki niej wyłącznie udało się załatwić pomyślnie wszelkie sprawy z władzami polskimi i po przejściu kwarantanny oraz przebrnięciu masy najróżniejszych pomniejszych trud˝ ności i formalności dostać się do Warszawy, gdzie zajęła się nimi dość wówczas zasobna kolonia rosyjska. Obecnie pan Gonczarow - tak bowiem się nazywał - mieszkał z dziećmi w maleńkim parterowym miesz˝ kanku na dalekim krańcu Pragi, żyjąc z małej renty przyznanej mu przez komitet rosyjski oraz z pieniędzy zarobionych lekcjami przez Tamarę. Zobojętniały na wszystko, oddawał się wyłącznie jedynej pasji, jaka mu pozostała z dawnego światowego życia - muzyce; większą część czasu poświęcał na doglądanie stu˝ diów skrzypcowych swego syna, Kostia bowiem był czymś w rodzaju cudownego dziecka i chodził do konserwatorium. Słowem, była to normalna, zwykła, szablonowa niemal rosyjska tragedia emigrancka - tak zwykła, że ludzie przestali już zwracać na nią uwagę; nawet Zygmunt z trudem uświadamiał sobie, że ten milczący, zdający się nie widzieć nikogo, przedwcześnie postarzały, sterany człowiek w robotniczym ubraniu był kiedyś wysokim urzędnikiem potężnego rządu, że zależały od niego ważne sprawy, że przy˝ jmowano go na świetnym dworze carskim. Było to tak dalekie, że aż niewiarygodne i nie do wyobrażenia; zresztą pan Gonczarow nie wymagał, aby poświęcano mu jakąkolwiek uwagę, a Zygmunta zdawał się w ogóle nie dostrzegać - czym ten nie był specjalnie zmartwiony, chodziło mu bowiem wyłącznie o wzglę˝ dy córki, ojca i brata zaś traktował jedynie jako stylowe wprawdzie, ale niezbyt konieczne i miłe tło. Ta˝ mara również była uczennicą konserwatorium, gdzie studiowała grę na fortepianie, oprócz tego chodziła na uniwersytet na romanistykę - miała ogromną łatwość do języków, francuskim zaś władała tak dobrze, jak rosyjskim i polskim. Po polsku mówiła z bardzo dyskretnym, ale zauważalnym akcentem rosyjskim, a w rysach jej było niewątpliwie coś leciutko mongolskiego - jak się później okazało, dziedzictwo po matce, która pochodziła z Krymu. Poznali się zupełnie przypadkowo na koncercie uczniów konserwatorium, na którym po raz pierw˝ szy wykonano kilka utworów Stefana. Zygmunt, który znajdował się wtedy w stanie beznadziejnym, na dnie nieomal swojej depresji, zmusił się do pójścia na ów koncert, jedynie aby nie zrobić przykrości Stefa˝ nowi. Spóźniwszy się nieco, usiadł na chybił trafił w którymś z dalszych rzędów i po chwili stwierdził, że obok niego siedzi jeden ze znajomych kolegów Stefana w towarzystwie jakiejś panny; kolega ów w prze˝ rwie pomiędzy utworami zapoznał ich ze sobą, a niedługo potem, przeprosiwszy, ulotnił się, wzywany przez jakieś pilne, zakulisowe sprawy. W ten sposób Zygmunt pozostał sam na sam z Tamarą; na razie wściekły był na ten przypadek i uparcie milczał, mając zresztą do tego zupełnie dostateczny pretekst w po˝ staci muzyki. Tamara również milczała, słuchając bardzo uważnie; w przerwie jednak nie dało się uniknąć rozmowy; Zygmunt szybko stwierdził, że towarzyszka jego ma dobry gust muzyczny i że odznacza się mi˝ łym, wesoło bezceremonialnym, nieco szorstkim, ale nie rażącym sposobem bycia. Rozmawiali z ożywie˝ niem w czasie wszystkich przerw, a po koncercie wyszli razem. Był to koniec lutego, ale potężne, od dwóch prawie miesięcy trwające bezśnieżne mrozy ani myślały ustąpić. Gdy wyszli na bezludną wieczorem ulicę Ordynacką, uderzył im w twarze stężały mróz, a zimny, lodowaty powiew przejął dreszczem. Tamara miała zgrabną fokową salopkę i granatowy beret - wygląda˝ ła uroczo. Zygmunt pozornie śmiałym, lecz w istocie wymuszonym wolą ruchem sięgnął po jej ramię; Ta˝ mara szybko przełożyła trzymaną w tym ręku torebkę do drugiej i - jakby rozumiało się to samo przez się - przytuliła się doń ramieniem. Poczuł najpierw przez rękawiczkę miłą gładkość fokowego futerka i natych˝ miast potem cudowną, ciepłą dotykalność jej ramienia; przeleciał po nim jakby prąd elektryczny - gorący, lecz wywołujący drżenie, rozkoszny i bolesny, fizyczny i duchowy zarazem. Takiego uczucia nie znał dotąd - musiało to być właśnie to, o czym tyle słyszał, a co teraz przyszło doń samo, ledwo zamaskowane formą zadziwiająco przypadkowej znajomości. Przytuleni do siebie ruszyli przez pogrążoną w wieczornym mrozie Warszawę; kolejno mijali świecą˝ ce latarnie i przestrzenie pomiędzy latarniami, pogrążone w mroku. Gdy wychodzili na światło, towarzyszy˝ ły im z boku dwa połączone cienie, które nikły w okresach, gdy i oni znikali w ciemności - bardzo przy˝ jemna i absorbująca igraszka złudzeń. Było oczywiste, że Zygmunt odprowadza Tamarę, choć nie wiedział, gdzie mieszkała; zresztą było to obojętne - ona prowadziła, a on dawał się prowadzić, nie zwracając uwagi na kierunek. Niejako na marginesie świadomości zauważył, że minęli plac Zamkowy i zeszli w dół Nowym Zjazdem; potem szli przez most, zawieszony nad zamarzniętą na kamień Wisłą, a potem zaczęli zagłębiać się w słabiej oświetlone ulice Pragi. Rozmawiali teraz bardzo mało - było zimno - od czasu do czasu tylko wymieniali nieważne, żartobliwe uwagi; zresztą rozmowa nie była potrzebna - najważniejsze było to niesły˝ chane, cudowne uczucie wspólnego ciepła, okrągłość ramienia wyczuwana przez futro, ciężar lekko przytu˝ lonego ciała, a ponad wszystko - upajająca, nie znana dotąd emocja przygody, nowości, radość rzucenia się na oślep w coś tajemniczego a rozkosznego; trzymał oto przytulone do siebie ramię nieznajomej kobie˝ ty, o której istnieniu parę godzin temu nic nie wiedział; tuliła się doń obca, zagadkowa dziewczyna, której cudzoziemskie imię poznał przed chwilą - cóż za jedyne w świecie uczucie boskiego, radosnego tryumfu - jakaś niebywała lekkość, o której myślał dotąd, że istnieje tylko w snach. W istocie - w ciągu paru godzin ze świata dręczącej codzienności przenieść się w krainę tej iskrzącej się mrozem i urzekającej tajemniczy˝ mi obietnicami bajki - czyż to nie był sen, realizacja snu - najpiękniejsza rzecz na świecie. Znane przecież dobrze ulice Warszawy wydawały mu się dzisiaj, z tym swoim światłem latarń, pląsaniem cieni i ciszą mro˝ zu, prawdziwą jakąś krainą snu, senną dziedziną, w której spełniają się rzeczy niemożliwe. Urok niezwykłej przygody spotęgował się jeszcze, gdy zaczęli zapuszczać się w labirynt prawie że nie znanych Zygmuntowi, odludnych praskich uliczek. Nie było tam nikogo, prócz nich dwojga; szli równym, długim krokiem, przytu˝ leni coraz mocniej, nasłuchując odgłosu własnych kroków i obserwując towarzyszące ich wędrówce cie˝ nie; raz w świetle latarni przebiegł im drogę olbrzymi czarny kocur - Tamara roześmiała się głośno i po˝ ciągnęła Zygmunta w jakąś boczną uliczkę, aby nie przekroczyć kociego szlaku, co według rozpowszech˝ nionego przesądu miało przynosić nieszczęście. Zygmunt zadawał sobie pytanie, dokąd idą, jak długo jesz˝ cze będzie trwać ten cud - dla niego mogło to trwać wiecznie - w istocie szli już dość długo, z półtorej go˝ dziny chyba - zaczynał wierzyć, że nie idą do żadnego określonego miejsca, idą po prostu tak - w bajkową nieskończoność ciemnych uliczek, latarń, mrozu i śpiących po bokach kamienic. Lecz nagle Tamara za˝ trzymała się przed jakąś niską, pochyloną ruderą: byli na miejscu. Zygmunt puścił jej ramię i poczuł roz˝ koszne odrętwienie ręki, wyzwolonej z tego długiego, mocnego przytulenia; w słabym świetle pochyłej nie˝ co latarni żegnali się wymieniając - skrępowani trochę - swoje nazwiska i adresy. Zygmunt wiedział, że mógłby ją teraz pocałować, Tamara wiedziała o tym również i patrzyła na niego śmiało; ale nie zrobił tego, nie pocałował nawet jej ręki, chociaż pomimo mrozu zdjęła rękawiczkę, aby się z nim pożegnać. Uścisnął mocno tę rękę, za chwilę zazgrzytał wielki klucz w zamku i okutany w podarty kożuch dozorca powoli otworzył bramę; Tamara uśmiechnęła się do Zygmunta i skinęła mu dłonią - za chwilę już jej nie było. Zygmunt ruszył przed siebie powoli, automatycznie jak zaczarowany; po chwili ogłuszenia owładnął nim najpierw lekki refleks żalu, że jej przecież nie pocałował - lecz nikły ten cień ulotnił się natychmiast, wobec wzbierającego w nim uczucia cudownej tryumfującej radości; nie należało kusić losu - i tak osiągnął przecież jak na jeden wieczór tak wiele, tak niesłychanie wiele, że aż było to nie do wiary. Odnalazł drogę prowadzącą do znanych dzielnic; było już późno - ostatni tramwaj dawno odjechał do remizy. Zygmunt ruszył więc pieszo potężnym, długim krokiem, nie czując mrozu ani zmęczenia. Szedł coraz prędzej, jakby niosła go rozpędzona, namiętna radość wolności, radość wyzwolenia, poczucie swo˝ body tak rozpierające, że miał ochotę krzyczeć i śpiewać głośno wobec tych nieczułych, śpiących obojęt˝ nie kamienic w mroźnym, krystalicznym powietrzu nocy. Nucąc i machając rękami, coraz dłuższym kro˝ kiem maszerował przez most Kierbedzia, mając przed sobą ciemny zarys śpiącej Warszawy; przestrzeń i czas skracały się niebywale, jakby miały skrzydła: za chwilę był już na Nowym Świecie, sekunda - i już stał przed drzwiami mieszkania; wszedł do swego pokoju i usiadł na chwilę na łóżku - poczuł głód, poszedł do spiżarni i przyniósł wszystko, co tam znalazł; jedząc starał się nie myśleć, poddając się wyłącznie nie znanemu dotąd uczuciu zupełnego szczęścia, szczęścia wprost fizycznego, które rozlewało mu się po ciele. Za chwilę leżał już w łóżku i po raz pierwszy od wielu tygodni zasnął mocnym, głębokim snem młodości. Obudził się z poczuciem, że w życiu jego zaszło coś niezwykle ważnego i doniosłego, coś, z czego doniosłości trudno nawet było zdać sobie od razu sprawę. Ale czy nie było to znów okrutne złudzenie? Ostrożnie,siedząc na łóżku, spróbował przypomnieć sobie wczorajsze wydarzenia, wczuć się w ich nastrój, atmosferę, urok - robił to z lękiem - może okaże się to tylko narkotykiem, który działał przez jeden wie˝ czór, majakiem zmęczonego mózgu. Lecz nie - natychmiast rozjaśnił się wewnętrznie, poczuwszy potężny przypływ emocji i pragnienia - czar działał. Z nałogu niedowierzania próbował jeszcze: był jak człowiek cierpiący długi czas na ból zęba, który po usunięciu źródła bólu nie może przyzwyczaić się do swego no˝ wego, bezbolesnego stanu i wciąż podejrzewa, że cierpienie lada chwila powróci; lecz nie - był na pewno oswobodzony, wolny i pełen ochoty do życia. Tej nadzwyczajnej przemiany dokonała wczorajsza niezna˝ joma; na myśl o niej fala podniecającego ciepła przepłynęła przez ciało i duszę Zygmunta: było to uczucie nowe i wspaniałe - istotę jego stanowił właśnie fakt, że było ono zarazem fizyczne i duchowe - rzecz rewe˝ lacyjna dla kogoś, kto przywykł stale ściśle oddzielać od siebie te dwa pojęcia. Synteza ciała i duszy - a więc miłość, namiętność, miłość od pierwszego spojrzenia, o której tyle czytał i słyszał; wobec niewiary˝ godnej realności tego zjawiska świat idei Henryka zszarzał i stał się nieważny, wczorajsze jeszcze szarpania i konflikty wewnętrzne cofnęły się, usunęły się w cień; nic nie było teraz ważne, tylko ona i pragnienie Zyg˝ munta; szarpnął nim skurcz niecierpliwości: kim była? Należało odnaleźć ją jak najprędzej. Od tego dnia rozpoczął się w życiu Zygmunta ów krótki wprawdzie, niecałe pół roku trwający, ale niesłychanie bogaty i intensywny okres, okres namiętności i pragnienia o nasileniu, jakiego nie zaznał nigdy potem. To, co czuł do Tamary, było najprawdziwszą namiętnością, tak potężną i absorbującą, że odwraca˝ jąc słynne powiedzenie Stendhala, zadawał sobie nieraz pytanie: "Więc to jest aż tyle?" Istotnie było to znacznie więcej, niż mógł był przypuszczać, było to coś, co czyniło z jego życia nieustanny, fantastyczny sen, ale bez dwuznacznej płynności i nierealności snów; sen na jawie, tak realny, że aż bolesny, stan nieus˝ tannego napięcia, tęsknoty, pragnienia, oczekiwania - przerywany godzinami spełnienia, okresami niewyra˝ żalnego szczęścia codziennych spotkań. Po raz pierwszy zrozumiał, czym jest pożądanie, które w blaskach namiętnej miłości traciło wszelkie pozory brzydoty, a stawało się czymś niewątpliwie pięknym, tak pięk˝ nym, że Zygmunt wątpił, czy naprawdę wszyscy ludzie odczuwają je tak, jak on, czy dla wszystkich staje się ono źródłem tak uduchowionych i głębokich przeżyć. Pożądał w myślach całego ciała Tamary, nie cofał się przed marzeniami o najbardziej skrytych głębiach tego ciała, odczuwając w tych marzeniach rozkosz, graniczącą z jakąś fascynującą, cudowną grozą. Lecz nie spieszył się do momentów ostatecznych: z instyn˝ ktowną mądrością powściągliwości, z wrodzoną przemyślną wiedzą o krainie podniet cielesnych postano˝ wił wyczerpać całą skalę pieszczot, systematycznie wystopniowaną, od najbardziej niewinnych do najbar˝ dziej wyuzdanych, pragnąc z każdej z nich i z ich rosnącego następstwa wyciągnąć maksimum rozkoszy i emocji. Zaczął od przytuleń, chodzenia pod rękę, uścisków dłoni, niespodziewanych zbliżeń i długich, nie˝ skończonych spojrzeń, w których pieszczota oczu zdaje się roztapiać duszę w jakimś zapamiętaniu całko˝ witego oddania, rozkoszy obnażania się i stopienia wzajemnego tak intensywnej, i tak mocno zaklętej w długie minuty trwania, że nie dorównają jej żadne późniejsze momenty ekstazy, osiągane w krótkotrwa˝ łym spazmie. Zygmunt przypomniał sobie swoje młodzieńcze koncepcje utrwalenia pragnienia niezaspoko˝ jonego jako pragnienia najintensywniejszego i największego - to była częściowo prawda - lecz pragnienie należało także podsycać pieszczotami, przez to osiągało się coraz większe nasilenie intensywności, które mogło doprowadzić do szału rozkoszy nawet przed rzeczywistym posiadaniem. Potem przeszli do podniecającej, płomiennej, przepojonej wrzącym, skoncentrowanym upałem, któ˝ ry w jakimś nieopisanym skurczu przebiega przez całe ciało i zespoloną z nim duszę - krainy pocałunków. Potrafili całować się godzinami - w cieniach wieczoru wśród labiryntu mrocznych praskich uliczek, które stały się dla Zygmunta fantastyczną krainą miłości, na czarnych wilgotnych polach, gdy nocą wychodzili po˝ za ostatnie domy Pragi i siadali w jakiejś bruździe, tuląc się do siebie konwulsyjnie, na tapczanie w maleń˝ kim mieszkanku Tamary, w czasie długich godzin, gdy pan Gonczarow odprowadzał syna do konserwato˝ rium i tam czekał na zakończenie jego lekcji. Pocałunki odznaczały się również ogromnym bogactwem i rozmaitością - oszałamiający zapach włosów, gorąco warg w różnych stopniach rozchylenia, rozkosz do˝ tknięcia ustami szyi i obnażonych ramion - była to cała skala przeszywających i upajających, coraz to no˝ wych wrażeń. A potem przyszły zupełnie inne, dreszczem boskiej trwogi napełniające pieszczoty: pieszczo˝ ty piersi krągłych, mocnych, sprężystych, a zarazem aksamitnie delikatnych; oszałamiające aż do zapamię˝ tania pieszczoty nóg, odsłanianych coraz wyżej, aż do biodra, odsłanianych ze skurczem tajemniczego, rozkosznego i przerażającego bólu na myśl o przewidywanym poznaniu najgłębszych tajników ciała kobie˝ ty, poznaniu, przed którym wyobraźnia i świadomość Zygmunta wzdragała się jeszcze, opanowana jakimś przeszywającym skurczem osłabienia i bezwładu. Bo pieszczoty te były ponad siły ludzkie: Zygmunt pamię˝ gdy Warszawa z lśniącymi wśród ciężkich, nieruchomych naręczy liści lampami łukowymi, z przelewają˝ cymi się po ulicach tłumami, wśród których przeważały przytulone, szepczące pary albo gromadki mło˝ dych, zaczepnych chłopaków, wyległych w poszukiwaniu przygody miłosnej - wydawała mu się jakimś eg˝ zotycznym, tropikalnym miastem, pogrążonym w dusznym oparze zmysłów; tego wieczora w maleńkim mieszkanku Tamary Zygmunt pieścił ją aż do utraty przytomności; zmusił ją do zdjęcia bluzki i wtedy po raz pierwszy obnażył jej piersi; całował je i czuł się bliski zemdlenia. Oboje zresztą słaniali się na nogach - pieszczoty Zygmunta podniecały Tamarę niemal do utraty przytomności - oddawała się im z całą potęgą i zapamiętaniem rosyjskiej zmysłowości i z niepohamowaną ciekawością dziewczyny namiętnej, lecz jesz˝ cze niewinnej. Była bowiem niewinna - Zygmunt zrozumiał to szybko i to podniecało go jeszcze bardziej: we dwoje zwiedzali po raz pierwszy ową nieznaną, choć tak dobrze znaną krainę zmysłów, we dwoje po˝ znawali to słynne szaleństwo, we dwoje zanurzali się w narkotyczne zapamiętanie pierwszej miłości. Była to jakaś niewiarygodna przygoda - porzucić swoje normalne życie i wkroczyć w nieprawdopodobną, zgęsz˝ czoną jak powieść, nierealną na pozór, z innego zupełnie wymiaru pochodzącą formę życia; tłem tej przy˝ gody stała się cała Warszawa, zmieniona w jakąś podniecającą krainę imaginacji, jak obszary prerii z po˝ wieści Karola Maya. Po tej krainie błądzili we dwoje, a tło dostarczało im całej gamy nastrojów, odcieni, zabarwień; najulubieńszym ich terenem była ulica, wielkomiejska ulica, wrząca barwnym, ruchliwym i obo˝ jętnym życiem tłumu, w którym najpełniej osiągnąć można jedyną, wymarzoną samotność - samotność we dwoje. Mroźne wieczory, gdy po długiej włóczędze wstępowali do rosyjskiej paszteciarni na pierożki, ha˝ łaśliwe bary z zabawnie ordynarną muzyką, gdzie upijali się wódką, która wzbogacała ich szaleństwo, na˝ dając mu nowe perspektywy i wymiary; bale i zabawy, gdy tańczyli przytuleni całą noc tylko ze sobą, aby o bladym świcie odprowadzać się bez końca do domu, wymieniając po drodze niezliczone ilości pocałun˝ ków, z których ostatni był taką samą rewelacją, jak pierwszy; przedwiosenne, chłodne wieczory, kiedy o zmroku widać było jeszcze głęboki fiolet nieba, a na jego tle lśniły tajemniczo ciemnoczerwone litery ne˝ onowych reklam; a potem wiosna: podniecające, tropikalne noce, gdy roztapiali się w płynącym ulicami tłumie; małe lodziarnie włoskie, otwarte do północy, gdzie siadywali patrząc sobie uparcie w oczy; parne deszczowe wieczory, gdy czekał na nią przed konserwatorium, nasłuchując dolatujących z dala słodkich dźwięków walca Chopina; popołudniowe przechadzki po obramowanych zielenią ulicach w oślepiających blaskach złocistego słońca; tonące w kwiatach gazony parku Paderewskiego, pałac nad stawem i łabędzie w Łazienkach i wreszcie Wisła - kajak i plaża, na której Zygmunt ujrzał nowy cud - Tamarę w kostiumie kąpielowym. Otoczenie obdarzało ich romans coraz to nowymi barwami i nastrojami, a samo też nabierało znaczenia i wyrazu - jak stale obecne i żyjące własnym życiem tło powieściowe. Umyślnie wybierali coraz to nowe formy rozrywek, spacerów, przejażdżek, coraz nowe tło dla swojej miłości - we wspólnym, nie umówionym, ale instynktownym dążeniu, aby osiągnąć jak największe bogactwo, aby wydobyć z tej przy˝ gody maksimum emocji i uroku, jakby za wspólną wiedzą, że nie będzie to trwać długo. Jeszcze jedna, gorzka, ale najbardziej może szalona emocja towarzyszyła im w tym życiu z bajki - emocja walki, emocja wzajemnej obcości i perwersyjnej może, ale realnej niechęci do swoich myśli, upodobań i wierzeń. Już po kilku spotkaniach Zygmunt zrozumiał, że Tamara była obcą; była Rosjanką z tajemniczego, nieznanego, choć tuż nad granicą położonego kraju, kraju, który historia i tradycja kazały mu nienawidzić; była zbrojna w swoje tragiczne, znane dobrze ze słyszenia, ale trudne do uświadomienia sobie przeżycia: Rosja, głód, rewolucja, śmierć matki, trudy i poniewierka, ucieczka do Polski, załamanie się ojca; jako dziecko jeszcze spoufaliła się ze śmiercią, ze zbrodnią, gwałtem, strachem, szaleństwem - ze wszystkim, co Zygmunt znał tylko ze słyszenia. Przeżycia swoje uważała za rodzaj legitymacji życiowej, za coś w rodzaju dyplomu, na˝ dającego jej godność dojrzałego, samodzielnego człowieka; była z nich dumna i lubiła je wspominać - nie złamały jej one jak ojca, była na to zbyt młoda i zbyt żywotna, żywotnością młodego, ruchliwego zwierzę˝ cia. Pogardzała życiem uregulowanym, spokojnym, skoncentrowanym wyłącznie na pracach intelektual˝ nych - Zygmunt czuł się przy niej jak pokojowy piesek, wychowany w idealnych, cieplarnianych warun˝ kach; Tamara nie lubiła jego twórczości, jego problematyki, jego środowiska - pogardzała z całej duszy Polską, krajem szlacheckiej bufonady i megalomaństwa, krajem obłudnego intelektu, nędzy i skomlącego o litość niedołęstwa. Nie była inteligentna, ale była przenikliwa, drwiąca, od razu widziała wszelkie wady, braki, mistyfikacje i wyśmiewała je bez litości. Miała żywiołowe, namiętne poczucie humoru i to jedno cza˝ sem zbliżało ich duchowo z Zygmuntem - ale również często dzieliło ich - gdy humor ten przechodził u niej w jakąś brutalną, jaskrawą orgię szczerości i przekornego drwiącego śmiechu. Przy tym wszystkim była umysłowo zupełnie prymitywna, znała języki, ale nie czytała nic poza drugorzędnymi powieściami, miała dla świata intelektu pogardę barbarzyńcy, który otarł się o nihilistyczne wiatry rosyjskiej epoki przełomu. Zyg˝ munt czasami nienawidził jej z całej duszy i upokarzał ją świadomie, wytykając korzystanie z gościnności kraju, którym pogardzała; upokarzał ją z jakąś brutalną rozkoszą, z brutalnością, której u siebie nie podej˝ rzewał - płakała wtedy spazmatycznie i odpychała go, aby później z tym większą uległością i oddaniem dopominać się o pieszczoty - nawet w upokorzeniu bowiem umiała znaleźć upojenie. Zygmunt zastanawiał się nieraz, co właściwie pociągało ją w nim i skłaniało ją do uległości, jeśli lekceważyła i ignorowała te wszystkie cechy, które stanowiły o istotnej jego wartości. Doszedł do wniosku, że kocha go dla pieszczot, dla niestrudzonej zmysłowości, jaką ją obdarzał, ponieważ czuła w nim - zrozumiał to wtedy - mężczyznę, dla którego - może przez długą abstynencję - świat zmysłów stał się tak niesłychanie ważny, jak rzadko dla kogo, jak ważny bywa właściwie tylko dla kobiet. Zygmunt udawał przed nią człowieka o bogatych prze˝ życiach erotycznych; dla poparcia tego wymyślał z powodzeniem jak najbardziej wyrafinowane pieszczoty - ona przyjmowała je z entuzjazmem, uważała je za wytwór głębokich doświadczeń miłosnych, imponowa˝ ło jej to. Był to jeszcze jeden paradoks: Zygmunt, nowicjusz w sprawach ciała, a wytrawny już wędrowiec po krainie ducha, uwodził kobietę namiętną, lekceważącą jego walory psychiczne, oddziaływając na nią in˝ tensywnością swego pożądania i swej zmysłowości. Co by na to powiedział Henryk? Ale o Henryku Zyg˝ munt myślał wtedy mało - sprawy jego nie wydawały mu się teraz tak ważne; miłość do Tamary mogła być wyłącznie zmysłowa, lecz wyzwoliła w Zygmuncie taką lawinę, takie bogactwo różnych niezwykłych sta˝ nów natury czysto psychicznej, stanów związanych niewątpliwie ze światem ducha i sztuki, z nieosiągalną intensywnością przeżywania i odczuwania - że cała argumentacja Henryka wydawała mu się dzisiaj chy˝ biona, nieważna, nieistotna - sztuczne teoretyzowanie wobec prawdy przeżyć. Zresztą choćby Henryk miał rację, była to racja martwa, gdyż Zygmunt nie miał teraz na nią czasu ani ochoty, zbyt zaabsorbowany był miłością i walką z Tamarą. Walka - wzloty i upadki, zerwania i powroty, upokarzające sceny, piekielne awantury, brutalne kłótnie - a potem cudowne pogodzenia się, w których na przekór ambicji, intelektowi, patriotyzmowi, oddawał się z rozkoszą jej pieszczotom; był zdrajcą i bluźniercą, sprzeniewierzał się idea˝ łom duchowym, którymi żył dotąd, całował kobietę, która spotwarzała jego najbliższych, a jednocześnie czuł w tym jakąś nieodpartą rozkosz, rozkosz namiętnej swobody, uwalniającej od wszelkich więzów, na˝ wet od tych więzów, które kochamy; rozkosz wolności tak absolutnej, że aż przeraża, chociaż zarazem upaja i porywa: zanurzał się w niej świadomie, czując, że nawet wyrzuty sumienia pogłębiają jego namięt˝ ność, dodając jej barw wszechstronnych i kusząco tajemniczych. Motyw zdrady stawał się jeszcze jedną atrakcją, nadając ich miłości charakter czegoś demonicznego, czegoś zakazanego - unosiło się nad nimi przeczucie tragicznego niespełnienia; wieczna obecność przeczuwanego dramatycznego konfliktu podnosiła ich romans ze stopnia namiętności czysto cielesnej na poziom przeżycia głębszego, nadawała ich miłości cechy niemal intelektualne, literackie, a zarazem rzeczywiste; była wcieleniem problematyki konfliktów mo˝ ralnych, znanej Zygmuntowi dotąd tylko z powieści, ich realizacją - to tłumaczyło może jego całkowite du˝ chowe oddanie się tej namiętności; to mogło usprawiedliwiać go - chociaż częściowo - nawet w oczach Henryka. Niewątpliwie przecież te namiętne pieszczoty miały jakiś podkład bardziej skomplikowany, nie były prymitywnie zwierzęce, tchnął od nich powiew uczucia, które nie będzie nigdy zaspokojone - tkwiła w tym jakaś podświadoma, słowiańska czy w ogóle północna potrzeba tragizmu, bólu, pogłębienia uczucia przez nieuchronne rozerwanie więzów fizycznych, spowodowane rozłąką. Zygmunt myślał o Hamsunie i jego Wiktorii albo o literaturze rosyjskiej, gdzie pełno jest rozstań, pożegnań, odjazdów na zawsze i tępe˝ go, rwącego bólu osamotnionej duszy. Tak, zapewne - coś podobnego krążyło przeczuciami około ich mi˝ łości, może było to coś nieuniknionego - ale jeszcze mieli czas, jeszcze nie nadszedł moment obrachunku. Zygmunt czuł dotkliwie i ciągle, że czas uchodzi, że należy go wyzyskać - to samo, wiedział to, czuła Ta˝ mara. Pewnego razu, gdy przekroczyła wszelkie dopuszczalne granice w swojej obelżywej uszczypliwości względem Polski i Polaków, doszło między nimi do upokarzającej, histerycznej sceny, po której nie widzie˝ li się dziesięć dni; przeżyli ten okres w śmiertelnym, lodowatym przerażeniu, że to już koniec. Tamara pierwsza zatelefonowała - spotkanie ich zamieniło się w wybuch radości, namiętności i pieszczot, jakiego nie znali dotąd; po dziesięciodniowej pustce śmierci - pełnia triumfującego życia - to był prawdziwy, inten˝ sywny, nie zafałszowany smak istnienia, który pili pełną piersią. Wraz z miłością Zygmunt poznał jeszcze inną, wtórną, jakby pasożytującą na niej i zawsze w cieniu jej towarzyszącą, choć może nawet w istocie silniejszą od niej namiętność: była nią zazdrość. Nigdy przed˝ tem nie przypuszczał, że można stać się tak bezsilną ofiarą tej najbardziej jałowej i pustoszącej pasji; za˝ zdrość była bowiem niewątpliwie namiętnością, chociaż czysto negatywną: nic nie dawała, potrafiła za to zabrać wszystko - spokój, rozsądek, wolę, wstyd, poczucie sprawiedliwości; bywała tak potężna, że po˝ trafiła nawet przysłonić miłość, z której przecież powstała. Zygmunt padał ofiarą zazdrości ciągle i bez przerwy - była to męka, która towarzyszyła jego miłości stale, w każdym momencie, jak karykaturalny cień towarzyszący człowiekowi we wszelkich jego życiowych perypetiach; męka tym większa, że była gwałtem, zadawanym ustawicznie jego świadomemu umysłowi - była wołającym o pomstę do nieba non˝ sensem, z czego zdawał sobie sprawę dokładnie wtedy nawet, gdy działał pod jej wpływem, gdy ulegał jej, nie próbując nawet się oprzeć, z góry wiedząc o bezcelowości wszelkiego oporu. Był zazdrosny o wszyst˝ kich i o wszystko, co dotyczyło Tamary; robił jej setki brutalnych scen, wiedząc jednocześnie, że za parę godzin na myśl o swej brutalności będzie konał ze wstydu; wiedział o tym, myślał o tym, lecz nie wahał się ani chwili w oddawaniu się dalej swojej upokarzającej pasji - to było silniejsze od niego, od jego woli i umysłu; w zjawisku tym było coś odrażającego i demonicznego - jeśli było ono nieodłączną podszewką namiętności, to wystarczyło to istotnie, aby idąc śladami Henryka, wyrzec się raz na zawsze jednej i dru˝ giej. Lecz o tym nie mogło być mowy - człowiek, który raz dostał się w ręce tej dziwnej, jałowej, będącej celem samym dla siebie namiętności, stawał się nałogowcem - Zygmunt wiedział, że prędzej mógłby uwol˝ nić się od miłości niż od zazdrości; zazdrość była siłą, która mogła zabić miłość i przeżyć ją. Głównym motywem zazdrości Zygmunta była Rosja - Rosja i Rosjanie. To byli ludzie, którzy mieli do Tamary prawo, prawa tego nawet on nie mógł zakwestionować; między nim a nimi leżała mroczna, burzliwa noc - rewolucja, strach, głód, szaleństwo - wspólność przeżyć dalekich i groźnych, które Zyg˝ munt znał tylko ze słyszenia i wobec których był bezsilny - bezsilny wobec tej obcości zdarzeń, krwi i języ˝ ka, wobec tej wiedzy o dzikim i burzliwym życiu, która nadawała im pozory wtajemniczonych, dawała im prawo do wyższości, do jakiejś mroźnej i cierpkiej, ale żywotnej mądrości - a Zygmunta stawiała na za˝ wsze poza ich kręgiem, choć jego umysł i wola buntowały się przeciw temu. Cierpiał niewymownie z po˝ wodu swojej zazdrości i w dodatku było to cierpienie podwójne, cierpiał bowiem będąc zazdrosnym i cierpiał z upokorzenia, że ulega zazdrości. Często zadawał sobie pytanie, dlaczego wszelkie przeżycia uczuciowe przybierały u niego tak męczącą, chorobliwie intensywną, maniakalną formę; może był psycho˝ patą, może miał skłonność do obłędu? Ale nie - zachowywał zawsze pełnię świadomości, krytycyzm i trzeźwy osąd swoich postępków - tylko że krytycyzm ten był jakby oderwanym, bezinteresownym ob˝ serwatorem; uświadamiał mu różne niebezpieczeństwa wewnętrzne, ale nie próbował ich udaremnić - z pełną świadomością oddawał go na łup walk wewnętrznych, grożących rozbiciem jaźni albo też manii prześladowczych o niewyobrażalnym, monstrualnym nasileniu. Taką maniacką zmorą stała się dlań Rosja i Rosjanie - owi Rosjanie emigranci, znajomi Tamary; obecność ich wyczuwał wszędzie, był to jakiś podły spisek, skierowany przeciwko niemu; wiedział o bezsensowności tego wrażenia, lecz mimo to, za każdym spotkaniem z nimi, doznawał tego samego skurczu trwogi i nienawiści. A spotykali się ciągle: kawiarka z baru, muzyk z dansingowej orkiestry, kelner z restauracji, szofer taksówki - wszyscy okazywali się roda˝ kami, inteligentnymi i oczywiście znajomymi Tamary. Podchodzili, witali ją poufale po imieniu, z rosyjskim wylaniem, nierzadko całowali i mówili,mówili ciągle, dużo, tym obcym, dziwnym, niezrozumiałym, a jedno˝ cześnie znajomym, pokrewnym i przez to jeszcze bardziej drażniącym językiem. Patrzyli z ukosa, niechętnie czy lekceważąco na Zygmunta, który starał się przybrać obojętnie uprzejmy wyraz twarzy, najwidoczniej pytali Tamarę o niego, lecz już po chwili powracali do swych obcych, niezrozumiałych, namiętnych spraw; Tamara nigdy nie zapoznawała ich z Zygmuntem, był poza nimi, na marginesie, obcy, nieszczęśliwy i dziko zawistny. Próbował wyperswadować sobie, że przecież byli to ludzie, zasługujący na współczucie, tułacze, zbiegowie z ojczyzny, którzy na obcej ziemi garnęli się do siebie, usiłowali przez wspólny język i wspom˝ nienia odtworzyć sobie choć odrobinę nastroju dawnego życia; wiedział o tym, rozumiał to - lecz nie potra˝ fił zmienić swoich uczuć, nie potrafił ułagodzić owego tępego bólu, a później oślepiającego gniewu, jaki odczuwał, widząc, że Tamara w ich obecności zapominała o nim, że stawał się jej niemal obojętny i że z odrazą reagowała na jego próby przypomnienia o sobie. Pewnego wieczoru w końcu czerwca jechali tramwajem na Pragę; w tramwaju było zaledwie kilka osób, naprzeciwko nich o parę ławek dalej siedziało dwóch przystojnych młodych ludzi; Zygmunt zauwa˝ żył, że bez przerwy obserwowali oni Tamarę; w pewnym momencie, bez żadnych wstępów i nie wstając z miejsca, zaczęli do niej mówić - oczywiście po rosyjsku; Tamara odpowiedziała im skwapliwie i po chwi˝ li z odległości kilku metrów rozpoczęła się głośna i ożywiona, niezrozumiała dla Zygmunta rozmowa. Nie mógł się zorientować, czy byli to znajomi Tamary, czy też znajomość zawarta została w tej chwili dopiero. Zapytał o to, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Tamara nawet nie spojrzała na niego, coraz bardziej zaabsor˝ bowana rozmową. Podrażniony zainterpelował ją dosyć ostro, co zwróciło uwagę owych dwóch mło˝ dzieńców; zaczęli pytać Tamarę o coś, bezceremonialnie wskazując na niego, ona zaś odpowiadała im śmiejąc się ironicznie. Zygmunt upokorzony i drżący milczał - drwiący śmiech Tamary udzielił się jej towa˝ rzyszom - teraz już wszyscy troje śmieli się wyzywająco, wykrzykując jakieś niezrozumiałe zdania; Zyg˝ munt zorientował się, że mówią coś obelżywego o Polsce i Polakach. Wtem z jednej z dalszych ławek ze˝ rwał się jakiś zaperzony, czerwony jegomość, najwidoczniej znający rosyjski, i zaczął również wykrzyki˝ wać coś w ich stronę, przeplatając swoją rozmowę obelżywymi epitetami polskimi w rodzaju: "parszywi Moskale". Tamara z płonącymi oczami zerwała się z ławki i stanęła obok obu Rosjan, dla zadokumento˝ wania swej solidarności z nimi. Awantura przybrała charakter publiczny, gdyż wziął w niej udział konduk˝ tor oraz reszta nielicznych pasażerów, stając oczywiście po stronie zaperzonego pana; zaczęto domagać się wezwania policjanta celem ukarania Rosjan za obrazę państwa i narodu polskiego. Troje Rosjan wi˝ dząc, że sytuacja staje się dla nich groźna, zaczęło wycofywać się powoli ku wyjściu - na najbliższym przy˝ stanku wysiedli; Zygmunt, drżący ze wstydu i gniewu, podążył za nimi. Widząc, że ruszają szybko w swoją stronę, nie zwracając na niego uwagi - odwrócił się i poszedł w kierunku przeciwnym. Był tak podniecony, że niemal dusił się z gniewu; w oczach mu pociemniało, skronie pulsowały moc˝ no, czuł smak goryczy w ustach i brak oddechu. Szedł przed siebie chwiejnym krokiem, zaciskając pięści; tego było już nadto - Tamara musi zapłacić mu za to, nie chce jej widzieć, nie będzie odpowiadać na tele˝ fony, przetrzyma ją parę miesięcy, zmusi ją do upokorzeń, wróci do niej tylko pod warunkiem wyrzeczenia się Rosji, raz na zawsze. Gniew wrzał w nim coraz bardziej - coraz dobitniej bowiem uświadamiał sobie dotkliwość obelgi, którą mu wyrządzono. Właściwie powinienem z nią zerwać - pomyślał; myśl ta otrzeźwi˝ ła go nagle: był już na moście, podniecenie opadło, poczuł zmęczenie, depresję i gorycz,jednocześnie roz˝ sądek i wyobraźnia zaczęły działać ochładzająco i deprymująco; czekały go przecież długie tygodnie, a może nawet miesiące bez Tamary - okres pustego, jałowego cierpienia, wysiłków woli, aby przezwycię˝ żyć tęsknotę, aby odrzucić próby pogodzenia się, które nastąpią - był tego pewien; a może nie - może nie zechce ona już doń powrócić, może będzie jej oczekiwał na próżno, siedząc całe dnie w mieszkaniu i słu˝ chając, czy nie dzwoni telefon lub nie stuka listonosz. Tak czy owak, czekały go tortury w samotności i bezczynności - rok na uniwersytecie już się bowiem zakończył i Zygmunt zdołał, choć zaabsorbowany Tamarą, złożyć obowiązujące kolokwia i egzaminy. Przypomniał sobie o projektach wspólnego wyjazdu do Zakopanego - oczywiście nic z tego; pojedzie sam albo z ojcem, który zaczynał urlop w połowie lipca - pojedzie bez zobaczenia się z Tamarą - to będzie dobra kara dla niej. Zaczął wyobrażać sobie, jak wyglą˝ dać będzie ich ewentualne pogodzenie się po wakacjach; wiedział z doświadczenia, że po każdym takim zerwaniu automatycznie następowała reakcja w postaci wzmożonej czułości, zwielokrotnionych pieszczot, odrodzenia tryumfującej zmysłowości; teraz po obecnej, najcięższej z dotychczasowych historii na pewno stanie się tak samo, tylko w stopniu jeszcze wyższym - wyczerpali już wszelkie niemal pieszczoty, prócz tej jednej ostatecznej - teraz nastąpi punkt szczytowy ich miłości: posiądzie Tamarę, stanie się prawdziwym mężczyzną, pozna na jawie ów spazm, o którym tyle się mówiło i pisało, a który znał dotąd tylko z ero˝ tycznych snów. Na tę myśl przebiegł go ów znajomy ciepły dreszcz - lecz nagle uświadomił sobie znowu, że od tego momentu dzieli go jeszcze mnóstwo obrzydłych cierpień, ocean pustki i bolesnej nudy; a zresz˝ tą, czy posiadanie jej da mu szczęście - posiadanie nie jest wcale tak ważne, jak się wydaje, a jest wiążą˝ ce; czy powinien wiązać się z tą nieznajomą, drwiącą dziewczyną - oddawać się w jej ręce? Na chwilę znowu zamigotał w nim gniew, na wspomnienie sceny w tramwaju, ale zaraz przygasł, rozpoznał się w ogólnym osłabieniu; Zygmunt był zmęczony życiem, zmęczony długim marszem; kompletnie wyczerpany dowlókł się do domu. Miał zamiar runąć w ubraniu na łóżko, lecz gdy wszedł do swego pokoju, na spot˝ kanie jego podniósł się młody opalony wojskowy w eleganckim mundurze. Był to Henryk. Przyjazd Henryka tak zaskoczył Zygmunta, był dla niego takim odprężeniem, taką niespodziewaną a pożądaną zmianą nastroju, wyzwoleniem i odświeżeniem, że z wybuchem entuzjastycznej radości rzucił mu się w ramiona, chociaż zwykle unikali tego rodzaju zewnętrznych manifestacji. Henryk wyglądał świet˝ nie, był pełen humoru i energii, w niczym nie przypominał szaleńca, maniaka czy perfidnego szantażysty. Zaczęli bezładną na razie, później coraz bardziej uporządkowaną rozmowę - kierunek jej, jak za dawnych czasów, nadawał oczywiście Henryk. Kilku żartami i anegdotkami zbył swoją służbę wojskową i skierował rozmowę na sprawy Zygmunta; wypytywał go o studia, lekturę, pracę twórczą, stosunki uniwersyteckie, politykę - ani słowem nie wspomniał o żadnych sprawach drażliwych, o kobietach, o przysiędze. Było to cudowne. Zygmunt z rozkoszą nurzał się w atmosferze intelektualnej, od której odwykł w czasie owych szalonych miesięcy z Tamarą; prawem reakcji poczuł teraz głód lektury, problemów, dyskusji; po prostu nie mogli się nagadać. Na kolację - mocno zakropioną - poszli do ulubionego baru w Alejach Jerozolims˝ kich, na kawę do tradycyjnej kawiarenki z grającym radiem, potem - późnym wieczorem - na lody do włoskiej lodziarni. Henryk ukończył był już służbę wojskową, uzyskując - jak wszędzie zresztą - pierwszą lokatę i perspektywę bliskiego awansu na podporucznika; jutro rano chciał się jeszcze zobaczyć ze Stefa˝ nem, a po południu wyjeżdżał do Orzechowa, podupadłego, lecz uroczego majątku jego rodziny. Przy po˝ żegnaniu zaproponował nagle Zygmuntowi wspólny wyjazd i spędzenie razem wakacji w Orzechowie. Zygmunt namyślał się chwilę, lecz od razu zrozumiał wszystkie korzyści i uroki tej propozycji. Zwal˝ niała go ona od samotnych mąk, walk psychicznych, tortury oczekiwania w pustce, a jednocześnie była świetnym posunięciem taktycznym wobec Tamary; oczywiście, po wyrządzonej mu obeldze wyjechał na˝ gle, śmiertelnie obrażony, niech teraz ona szuka dróg porozumienia się z nim; z drugiej strony zaś, wspólne wakacje z Henrykiem nastręczały możność wyjaśnienia ich dawnych wiadomych spraw, okazję do rewizji postanowień - wreszcie otwierały kuszące perspektywy intelektualne, których uroki pozwolą mu przetrwać długie miesiące bez Tamary w dobrej formie psychicznej. Zygmunt w ciągu paru chwil namysłu błyska˝ wicznie rozważył to wszystko, zrobił krótki przegląd swoich spraw, z którego wynikało, że nic właściwie nie zatrzymywało go specjalnie w Warszawie i - w ciągu pięciu minut - zdecydował się; tego jeszcze wie˝ czora spakował rzeczy (miał wszystko przygotowane do projektowanej wycieczki z Tamarą), pożegnał się z ojcem - następnego zaś dnia pojechali. Wakacje spędzone w Orzechowie były dla Zygmunta tym, czym dla żołnierza urlop pomiędzy dwiema bitwami; odpoczywał po miesiącach z Tamarą i odpoczywał przed czekającą go na jesieni, na pewno burzliwą i namiętną przeprawą z nią; pewność oczekujących go emocji, perspektywa fascynują˝ cych wydarzeń w przyszłości czyniła pobyt u Henryka jeszcze przyjemniejszym, jeszcze ciekawszym. Byli zupełnie swobodni - matka Henryka pojawiała się tylko przy obiedzie i nie krępowała ich w niczym (ojciec jego zginął był w czasie wojny). Kąpali się w Narwi, jeździli i chodzili na dalekie wycieczki, pili piwo z są˝ siedniego browaru, a przede wszystkim czytali i rozmawiali. Odrodziły się dawne czasy ich współżycia inte˝ lektualnego - omawiali przeczytane książki w myśl sformułowanej przez Henryka teorii o krytyce literac˝ kiej; zapoznawali się z współczesną beletrystyką - Henryk uważał zawsze, że stałe czytanie powieści jest konieczne dla kultury umysłowej jak masaż i gąbka dla ciała; odnowili swój dawny kult dla Stendhala i Conrada, zapoznali się ze współczesną twórczością francuską - Zygmunt przeczytał między innymi "Fał˝ szerzy" Gide'a - książka ta zachwyciła go subtelną techniką powieściową i ujęła bliskością swego języka psychologicznego. Henryk nigdy najlżejszym nawet słówkiem nie wspominał o sprawach "drażliwych" więc i dla Zygmunta niemożliwe było poruszenie ich, o czym myślał z początku; widocznie milczenie Henryka na˝ leżało uważać za dyskretną formę przejścia nad przeszłością do porządku dziennego. Zygmunt zadawał sobie pytanie, czy Henryk wiedział o sprawie z Tamarą; mógł wiedzieć o tym od Stefana, który widywał ich razem w konserwatorium, choć z właściwą sobie dyskrecją udawał, że nic nie zauważa i niczego się nie domyśla. Intuicja mówiła Zygmuntowi, że Henryk coś o tym wie - lecz nigdy nawet najmniejszą aluzją nie dał tego poznać po sobie. I tak było lepiej - byłyby to dla nich obu zwierzenia zbyt krępujące, zwłaszcza wobec istnienia owej sztubackiej przysięgi, której demoniczność zresztą uważał teraz Zygmunt za majak, za wytwór swojego zbyt pobudliwego systemu nerwowego. Słowem, wszystkie sprawy wyjaśniły się i wy˝ prostowały, nabrały właściwych proporcji; nawet tęsknota za Tamarą przybrała charakter zupełnie znośny - zresztą właściwie nie miał na nią wiele czasu - pod tym względem pobyt w Orzechowie i towarzystwo Henryka były prawdziwym błogosławieństwem. Czasem tylko niepokoił go brak jakichkolwiek wiado˝ mości od niej, ale oddalał ten niepokój w przewidywaniu tym intensywniejszych emocji, jakimi powetują sobie długą rozłąkę i milczenie; postanowił bowiem na jesieni posiąść ją i stać się mężczyzną. Decyzja ta przyprawiała go o rodzaj drżenia, obdarzając go jednocześnie przyjemną gorączką oczekiwania. Nie da się zaprzeczyć, że pod koniec lata gorączka ta zwiększyła się; czuł coraz większy niepokój i emocję; jak zwykle mało wytrzymały psychicznie, postanowił wyjść naprzeciw wypadkom i skrócić swój pobyt w Orzechowie o dwa tygodnie - rozstali się więc z Henrykiem, który chciał tu zostać do połowy września, później zaś miał udać się do Warszawy celem zapisania się na uniwersytet. Pierwszą rzeczą, jaka uderzyła Zygmunta, gdy wszedł do swego pokoju w Warszawie, był leżący na stole nie zapieczętowany list. Wziął go do ręki - było to drukowane zawiadomienie o ślubie Tamary z ja˝ kimś Rosjaninem. Zygmunt sprawdził datę: ślub miał się odbyć za trzy dni; nie witając się nawet z ojcem, wybiegł z domu, wsiadł w pierwszą napotkaną taksówkę i pojechał na Pragę. Tamarę zastał w domu z ja˝ kimś młodym człowiekiem, którego wyglądu nie zapamiętał - przyjęła go szyderczym wybuchem śmiechu; ojciec jej nie podał mu w ogóle ręki; Zygmunt wyszedł natychmiast - to było skończone. IX Stan wewnętrzny Zygmunta po tak definitywnym zakończeniu sprawy z Tamarą nie był łatwy do określenia - w każdym razie był to stan nowy, który dla niego samego stanowił do pewnego stopnia nie˝ spodziankę. Przewidywał początkowo depresję psychiczną, przekraczającą wszystko, co przeżył dotąd, bał się jej, czuł, że zabraknie mu sił na przetrzymanie nowego okresu walk wewnętrznych, że należy za wszelką cenę "uciec z siebie", jak określił to kiedyś Stefan. Tymczasem nie okazało się to potrzebne; za˝ kończenie sprawy z Tamarą było dla Zygmunta niewątpliwym ciosem, ciosem silnym i niespodziewanym, ale tkwiło zarazem w tej historii coś krzepiąco realnego, co nadawało jej zupełnie nowy charakter. Nie by˝ ła to wsączająca się do duszy dwuznaczna depresja rozkładu, rozdwojenia, wątpliwości i urojeń - to był prawdziwy konkretny cios zadany mu przez życie, a w znoszeniu z podniesioną głową ciosów zadawanych przez życie zawiera się niewątpliwie jakaś satysfakcja czysto męska, młodzieńcza - przeżyć tragedię - to jest jednak niewątpliwy dowód, że się żyje naprawdę, przetrzymać ją z podniesioną głową - to dowód, że się już dojrzało do życia. Nie było może wielką hańbą ulegać swemu wewnętrznemu robakowi, który toczy nas nielitościwie, lecz niewątpliwą hańbą byłoby ulec zewnętrznemu, przez wszystkich zauważalnemu ude˝ rzeniu ze strony życia, uderzeniu w dodatku bardzo szablonowemu: nieszczęśliwa miłość, tragedia sercowa, może nawet samobójstwo z miłości - to były przecież najbardziej konwencjonalne chwyty życia; oto - w myśl założeń Henryka - stoczył właśnie pierwszą swoją walkę z owym życiem, z namiętnością, to było pierwsze złożenie się, pierwsza próba - należało wyjść z niej zwycięsko. Gdy łapał się na podobnych myślach i ujęciach, ogarniało go zdziwienie, że ciągle jeszcze krąży po linii koncepcji Henryka, które - zdawało się - przezwyciężył był już przedtem, a w każdym razie, przezwy˝ ciężenie ich przygotowywał przez swój ferment intelektualny, skłaniający go ku innej, "humanistycznej" po˝ stawie życiowej. Może nawrót do świata pojęć Henryka wywołany był pobytem w Orzechowie, a może w rzeczywistości Henryk nie przestał wcale - choć długi czas nieobecny - sprawować swojej władzy du˝ chowej nad Zygmuntem? Zygmunt podejrzewał czasem, że Henryk wiedział wszystko o jego sprawie z Tamarą i że umyślnie zaaranżował owe wakacje w Orzechowie, aby Zygmunta od niej oderwać; byłoby to piekielnie konsekwentne i nielitościwe - inna rzecz, że wydawało się raczej nieprawdopodobne, bo w jaki sposób Henryk, będąc w wojsku, mógłby się o wszystkim dowiedzieć - chyba od Stefana, a w ta˝ kim razie dowodziłoby to istnienia jakiegoś świadomego, podstępnego, niebezpiecznego spisku ich dwóch przeciwko niemu. Ale nie - to było przypuszczenie zupełnie fantastyczne; obojętna, automatyczna dyskre˝ cja Stefana i jego absolutne zaabsorbowanie sprawami muzycznymi nie licowały zupełnie ze szpiegostwem i donosicielstwem; inna rzecz, że z Henrykiem łączyły ich niewątpliwie jakieś specjalne więzy. W tym miej˝ scu myśli Zygmunta oświecone zostały nagle złą błyskawicą: może była to po prostu pederastia; może obaj byli zboczeńcami i w swej niechęci do normalnego życia płciowego postanowili zdeprawować również Zygmunta, odebrać mu możliwość miłości do kobiety - z początku ubierali swoje zamysły w formę cieka˝ wych i głębokich koncepcji życiowych Henryka - byłaby to więc tylko świadomie perfidna dialektyka wy˝ bitnego umysłu, oddana na usługi cynicznej intrygi; później wiedząc, że sugestia intelektualna przestaje dzia˝ łać, zaaranżowali wyjazd do Orzechowa, aby przez ten czas - kto wie, co przez ten czas mogli powiedzieć Tamarze - to jest, co mógł powiedzieć jej Stefan, który był przecież jej kolegą; Zygmunt przypomniał so˝ bie, że Tamara nie lubiła Stefana, nazywała go zarozumiałym pederastą - miała może dobry instynkt. Myśli te zaczęły znów wytrącać Zygmunta z równowagi, z ustabilizowanego, tragiczno-heroicznego, stylowego nastroju, w którym zaczynał uzyskiwać jaki taki spokój wewnętrzny - jego spokój bowiem wo˝ bec najbardziej nawet niemiłych przeżyć zależał w zupełności od tego, czy potrafił je sobie wytłumaczyć, zmieścić w jakiś system, w jakąś definicję - może twardą, ale określoną. Sprawa z Tamarą nadawała się doskonale do takiego usystematyzowania i stąd niespodziewany nawet dla niego samego stoicyzm, z jakim przyjął zerwanie: - z podniesioną głową znoszę dramat miłosny, znoszę doświadczenie, które zahartuje mo˝ je serce, zrobi mnie człowiekiem dojrzałym i mężczyzną - to była definicja zupełnie jasna i uspokajająca, uspokajająca poczuciem wspólności odczuwania z rówieśnikami, był w niej czysty ton Conradowskiej "Młodości". Natomiast owe hipotezy czy podejrzenia dotyczące Henryka i Stefana były czymś, co wymy˝ kało się wszelkiej usystematyzowanej definicji, były czynnikiem chaosu i gniewnego zamętu moralnego, za˝ czątkiem natrętnych, świdrujących, maniakalnych myśli, które wytwarzały w nim dojmujący bezład psy˝ chiczny, powodowały ustawiczną szarpaninę, a które przed poznaniem z Tamarą o mało nie doprowadziły go - wiedział to dzisiaj - do obłędu. Nie można było dopuścić do tego na nowo; Zygmunt czuł, że od tam˝ tego czasu zmienił się, okrzepł wewnętrznie - miał za sobą miłość, pobyt zaś w Orzechowie uspokoił go i dodał mu sił - był obecnie wewnętrznie wypoczęty i odświeżony; będąc wypoczętym nie ma prawa pod˝ dawać się znów histerii; zresztą rozsądek, trzeźwy, zdrowy rozum mówił mu, że tym razem naprawdę nie ma do tego powodów: owe przypuszczenia dotyczące spisku Henryka ze Stefanem były absurdalne - to jest oczywiste; Stefan może był sobie pederastą, ale to jego rzecz prywatna - Henryk za to nie był nim na pewno i na pewno nie był tchórzliwym, perfidnym intrygantem - mówił to Zygmuntowi z całą pewnością nieomylny głos intuicji. Takie podejrzenia wobec przyjaciela były niegodne, wstrętne - upokarzające dla tego, kto je powziął - Zygmunt zawstydził się bardzo - były wynikiem jakichś maniackich skłonności, które od dawana w sobie obserwował, wynikiem neurastenii i tchórzostwa, tchórz bowiem i niewytrzymały neu˝ rastenik rozmyślnie przewiduje rzeczy najgorsze, aby później przypadkiem nie zostać przez nie zaskoczo˝ nym, ubezpiecza się ze wstrętną, poniżającą zapobiegliwością, woląc zatruć swoje wnętrze, niż narażać je na ciosy z zewnątrz. To była odrażająca ułomność psychiczna, lecz dokładne uświadomienie jej sobie gwa˝ rantowało wyleczenie - a Zygmunt pragnął wyleczenia z całego serca. Odrzucił więc od siebie - tym razem z powodzeniem, okrzepł był już bowiem rzeczywiście - te złe, gniewne i nienawistne myśli i odzyskał spo˝ kój, spokój, który był mu potrzebny, aby dalej oddawać się przeżywaniu swego dramatu miłosnego i wy˝ ciąganiu zeń konsekwencji. Tak czy owak bowiem - pobyt w Orzechowie spowodował dramat, dramat przymusowego gwał˝ townego rozstania z osobą, którą Zygmunt namiętnie kochał; był to dramat, lecz Zygmunt zadawał sobie pytanie, czy nie był on potrzebny, konieczny, nieunikniony? Właściwie - widział to teraz jasno - cień roz˝ stania wisiał nad nimi stale, wyczuwali go od samego początku i on to właśnie nadawał ich miłości tę głę˝ boką, intensywną barwę, ten jedyny, niezastąpiony nastrój namiętności nad przepaścią, rozpaczliwej żądzy dochodzącej do stanu cudownego, samoistnego wrzenia, gdy owładnięty nią człowiek czuje z intuicyjną pewnością, że pragnienia jego nie zostaną zaspokojone, że wiszą one w próżni. Jeśli rozstanie było nieu˝ niknione, to lepiej się stało, że miłość ich pozostała niespełniona - zostanie teraz utrwalona w pamięci w swej formie najwyższej, najpiękniejszej, zachowa niezniszczalny urok wiecznego pragnienia i wiecznej tęsknoty, nie zakłóconej przez żaden niesmak przesytu czy zmęczenia; kto wie, jak niemiłe formy mogło przybrać jego pożycie z Tamarą, gdyby ją był posiadł - a tak owe pół roku zarysowało się na zawsze w jego wyobraźni jako przepiękna, kolorowa wyspa na szarym, jednostajnym nurcie życia - niezapomnia˝ ny okres, kiedy poznał tyle rzeczy naraz: przygodę, miłość, intensywne konflikty moralne, zdradę, gniew, rozłąkę - był to jakiś skondensowany ekstrakt istnienia jak literatura, jak powieść; dobrze jest, gdy życie upodabnia się do literatury, literatura jest bowiem czymś znacznie wyższym od życia, choć z niego wyrosła - jest jego syntezą, wydobywa, prześwietla i ukazuje, daje do spróbowania jego intensywny, niezrównany smak - normalnie rozpuszczony, rozproszony w nieskończonej rzece mijających tygodni. Tak więc - miłość do Tamary była drugim rozdziałem prawdziwego życia Zygmunta, drugim rozdziałem powieści o jego życiu. Pierwszy rozdział to czasy szkolne, czasy trójprzymierza. Poza tym nic się nie liczyło. Zygmunt zdawał sobie dokładnie sprawę, że tego rodzaju ujęcia i nastroje wiążą się z koncepcjami Henryka, są wynikiem ścisłego współżycia duchowego, jakie łączyło ich obu w swoim czasie; ich dawny szkolny świat pojęć trwał dotąd i był dostatecznie żywotny i chłonny, aby - pozornie przynajmniej - wchło˝ nąć, wmontować w siebie sprawę Tamary, sprawę, która świadomie czy przypadkiem przybrała charakter literackiego dramatu, straciła swój styl burzliwego i niszczącego przeżycia i teraz doskonale pasowała do ich dawnych, młodzieńczych koncepcji niespełnienia i pragnienia. Zygmunt oficjalnie wykluczył ze swych przypuszczeń umyślną interwencję Henryka na rzecz takiego czy innego zakończenia swego romansu z Tamarą, ale hipoteza ta natrętnym refleksem powracała do niego czasem, nie budząc już teraz gniewu czy oburzenia, lecz tylko zastanowienie. Niewątpliwie, bez względu na to, czy Henryk maczał palce w tej histo˝ rii, czy też nie, rola jego w życiu Zygmunta była zbyt wielka; był reżyserem tego życia, w taki czy inny spo˝ sób pociągał z ukrycia za sznurek - Zygmunt niewątpliwie był dotąd tylko jego posłuszną marionetką; eks˝ peryment czy przekonanie - to wszystko jedno: Zygmunt zdał sobie teraz sprawę, że nadszedł moment uwolnienia się - w imię własnej osobowości - od tego nadmiernie ciążącego nad nim wpływu bogatej i su˝ gestywnej indywidualności Henryka; należało to zrobić w imię własnej osobowości i w imię własnych po˝ glądów na sprawę namiętności - poglądów, na których skrystalizowanie wpłynęła pierwsza namiętność, jaką poznał - miłość do Tamary. Zygmunt poddał teraz gruntownej rewizji i krytyce koncepcję Henryka i stwierdził, że właściwie uza˝ sadnienia jej były bardzo słabe. Założenie, że umysł ludzki może walczyć z naturą, było oczywiście błędne: mózg ludzki sam jest zjawiskiem czy tworem natury i działa w myśl jej praw; nie można walczyć z namięt˝ nością, gdyż walka z nią jest po prostu również formą podporządkowania się jej, odwróconą i zamasko˝ waną formą ulegania jej. Henryk twierdził, że normalne uleganie namiętnościom wyczerpuje zasoby na˝ szych sił duchowych, które przeznaczone są do innych celów; może to prawda, lecz zwalczanie namiętnoś˝ ci wyczerpuje te siły w stopniu jeszcze wyższym, angażując w bezcelową walkę wszystkie nasze władze psychiczne. Wyrzeczenie się namiętności miało dać jako rekompensatę wielką intensywność przeżyć du˝ chowych - możliwe, lecz pojęcie intensywności nie zostało tu dokładnie określone, a obiecane emocje - sprecyzowane; tymczasem niewątpliwą rzeczą jest, że doznawanie namiętności powoduje w nas również ogromne nasilenie przeżyć, i to bez wątpienia przeżyć natury duchowej, gdyż namiętność, chociaż zrodzona z pragnień ciała, ma niewątpliwie bliski związek ze sprawami ducha; zresztą i ciało, i duch są w istocie two˝ rami natury i wobec tego ulegają wspólnym prawom. Tak więc założenia Henryka były oczywiście błędne i Zygmunt nie mógł pojąć, w jaki sposób tak łatwo dał się przekonać niegdyś, uważając wtedy w dodatku, że poglądy owe zadziwiająco odpowiadają jego własnym zapatrywaniom na te sprawy. Zmyliła go pozor˝ na zbieżność, jaką stanowiła wspólna im obu niechęć do łatwych przeżyć zmysłowych. Lecz - zrozumiał to obecnie z wyrazistą jasnością - niechęć ta wynikała u nich z zupełnie odmiennych przyczyn. U Zygmunta była to zamaskowana żądza życia, żądza namiętności tak silnej i intensywnej, że odrzucał jej namiastki, aby nie zepsuć sobie, nie zakłócić niczym wyobrażenia o prawdziwej rozkoszy; przez odrzucenie łatwych dreszczów i upojeń wzmagał intensywność swego pragnienia aż do bólu, aż do bolesnej ekstazy, a jedno˝ cześnie przez długą abstynencję przygotowywał się do zaspokojenia tego pragnienia w sposób odpowiada˝ jący jego nasileniu, jego wielkości. Tak więc Zygmunt w rzeczywistości od najwcześniejszych lat krył w sobie i nie wiedząc o tym, kultywował ukochanie namiętności, które na razie głęboko ukryte, objawiało się na zewnątrz w wyrafinowanej formie rozkoszowania się samym pragnieniem, w całej tej koncepcji nie˝ zaspokajania pragnień. Był naturą na wskroś namiętną, tak namiętną, że aż opanował go skurcz obawy przed namiętnością - oddziałało tutaj paradoksalne prawo odwrotności, prawo, które każe tchórzowi, bo˝ jącemu się zaskoczenia, rzucać się samemu naprzód z szaleńczą odwagą, a z trwoniącego pieniądze kar˝ ciarza robi skąpca w życiu codziennym - poza zielonym stolikiem. To był klucz do natury Zygmunta; nie˝ rozwiązalny, pozornie zawiły rebus rozwiązywał się w sposób prosty i oczywisty, skłębione powikłania wewnętrzne uspokoiły się i wyprostowały, wszystko znalazło swoje ujście i wyjaśnienie, gdy nareszcie na˝ deszła ta w istocie od dzieciństwa przeczuwana i oczekiwana - namiętność. Miłość do Tamary otworzyła mu oczy i uświadomiła prawdę - teraz miał już ręce rozwiązane - istniała wprawdzie przysięga, lecz dzisiaj, gdy zrozumiał, że złożenie jej przez niego było tylko nieporozumieniem - uważał się za uwolnionego od niej raz na zawsze. Zresztą była to sztubacka historia, sam Henryk przecież nic o niej nie wspomina, nie przy˝ wiązuje do niej wagi, przeszedł nad nią do porządku. Henryk? - chociaż kto wie, kto wie, jaką rolę ode˝ grał on i odgrywa dotąd - może była to naprawdę rola dwuznaczna i zagadkowa? Lecz mniejsza z tym, Zygmunt nie podejmował się rozwiązywania zagadki Henryka, przeciwnie - chciał się od niej uwolnić, nie chciał mieć w życiu zagadek ani tajemnic, nie chciał już być wyjątkiem, chciał żyć życiem innych ludzi. Chciał żyć - w tym zawierała się istota jego obecnej postawy. Uległ więc pokusie życia - powie Henryk - można to nazwać i tak, nie będzie spierać się o nazwę, lecz wie, że w tym kryje się prawda i sens, które na przekór swoim świadomym i oficjalnym myślom, nosił zawsze gdzieś w głębi duszy; dzięki miłości doszły one do głosu i nic już teraz nie zdoła stanąć między nimi a nim. Jeśli złamanie przysięgi było przestępstwem - dobrze - weźmie je na swoje sumienie; popełnienie przestępstw należało również do składników praw˝ dziwego życia; to będzie decyzja męska, decyzja, która zrobi zeń mężczyznę. Jako motto postawił sobie przypomniany nagle w porę dwuwiersz z "Pana Tadeusza": "Tu już krzyknęli: Dosyć! trzeba raz rzecz skończyć, Bóg nas czy diabeł złączył, trzeba się rozłączyć" Tak więc miłość do Tamary, choć przeminęła - stała się przyczyną zasadniczych przemian w psychi˝ ce Zygmunta. Właściwie nie przeminęła ona całkowicie: pozostawiła swoją nieodstępną podszewkę, ową paradoksalną namiętność dodatkową, która ją przeżyła - pozostawiła Zygmuntowi zazdrość. Był w dal˝ szym ciągu zazdrosny o Tamarę aż do bólu, skręcał się wewnętrznie na myśl, że kto inny posiada to ciało, które on wyszkolił w pieszczocie i doprowadzał nieraz do stanu niezapomnianego podniecenia. Wyobraź˝ nia podsuwała mu różne, nie dające spokoju obrazy i utrzymywała go w stanie stałego napięcia erotyczne˝ go; z czasem stwierdził, że ten myślowy erotyzm nie dotyczył już tylko Tamary, lecz przeniósł się na kobie˝ ty w ogóle. Zygmunt pragnął teraz kobiet, pragnął ich całego ciała, ich pieszczot i - przede wszystkim - ich posiadania. Chciał posiąść dziewczynę w sposób naturalny, jak inni ludzie - nie chciał być pod tym wzglę˝ dem wyjątkiem. Zgadzał się z Henrykiem, że moment pierwszego aktu płciowego jest momentem zwrot˝ nym, momentem zasadniczym; moment ten - rozumiał to teraz - był wstępną granicą męskości. Te granice należało przekroczyć - Zygmunt postanowił to definitywnie. Z nowym więc zapałem, z postanowieniem znalezienia namiętności zanurzył się teraz w tok życia uniwersyteckiego. Powodzenie nie opuszczało go - jego próby literackie zdobywały mu rozgłos coraz większy; w połowie roku zaczął stale pisywać do tygodnika "Polityka i Sztuka", niezależnego pisma reda˝ gowanego przez niejakiego radcę Geysztora - zresztą również znajomego jego ojca. Artykuły i recenzje, jakie tam umieszczał, zyskały mu znaczne uznanie i niebawem na życzenie redaktora został stałym recen˝ zentem literackim tego pisma, co w jego wieku było niewątpliwym sukcesem. Obok tego powodzenia w karierze literackiej towarzyszyło mu z początku również powodzenie u kobiet. Lecz tutaj stwierdził po pewnym czasie osobliwe zjawisko: stracił wobec nich swoją dotychczasową pewność siebie i swobodę, stał się nieśmiały, skrępowany i niezaradny. Było to zadziwiające: w pierwszym roku swych studiów, gdy nie pożądał kobiet, był wobec nich panem siebie i bez trudu udawało mu się uzyskiwać na nie wpływ, opa˝ nowywać je - osiągał w tym nawet łatwość, graniczącą z wirtuozerią. Obecnie - gdy nastawiony był ero˝ tycznie, gdy pragnął kobiet i marzył o nich, wiedząc, czego od nich oczekuje, co mogą mu dać - poznał już bowiem pieszczoty i tajemnice ich ciała - teraz stracił całe swoje nad nimi panowanie. Stał się chorobliwie nieśmiały, oczywiście ukrywał to, lecz wysiłek, jaki kładł w to ukrywanie, sprawiał, że na zewnątrz wyda˝ wał się obojętny, drewniany, nudny; przestała promieniować z niego owa życzliwość i zainteresowanie dla kobiety, które przedtem jednały mu tyle wielbicielek. Obecnie koleżanki przestały się nim interesować, lekceważyły go, został osamotniony i opuszczony, zdany na towarzystwo męskie, które go na ogół drażni˝ ło. Było to niespodziewane i przykre - czyż życie składało się z samych sprzeczności i paradoksów, czy to może osoba Zygmunta ściągała doń tylko paradoksy, rzutując na świat zewnętrzny paradoks własnego wnętrza? Jego zamysły znalezienia namiętności i zostania mężczyzną natrafiły więc na niespodziewaną prze˝ szkodę, przeszkodę irytującą, niepotrzebną, lecz nie do przebycia. Przy swojej obecnej nieśmiałości i bra˝ ku porozumienia z kobietami nie wyobrażał sobie, w jaki sposób mógłby namówić którąś z koleżanek, aby mu się oddała - było to absolutnie nieosiągalne, absurd - na samą myśl o tym robiło mu się zimno w koń˝ cach palców - uczucie, które towarzyszyło mu zawsze, gdy musiał siłą pokonać swą nieśmiałość. Pozosta˝ wało więc chyba poznać "miłość" za pomocą prostytucji; na ogół uważa się, że jest to obrzydliwe, Zyg˝ munt sądził, że życie płciowe z prostytutkami jest przede wszystkim upokarzające dla mężczyzny, stanowi bowiem dowód, że swoimi przyrodzonymi walorami nie potrafił on pociągnąć żadnej z kobiet nie oddają˝ cych się dla pieniędzy - jeśli jednak chodzi o rzekomą "obrzydliwość" tego aktu, to nie zgadzał się na ogół z powszechną opinią: prostytucja była po prostu logiczną konsekwencją uprawnionego, usankcjonowane˝ go pożądania - ani odrobinę mniej odrażającą niż ono samo - jeśli założyć, że było ono w ogóle odrażają˝ ce, co Zygmunt obecnie odrzucał jako resztę, pozostałość z dawnych, przezwyciężonych już koncepcji szkolnych. Wiedział przy tym, że gdyby raz przeżył nareszcie ów spazm, odzyskałby swoją utraconą wła˝ dzę nad kobietami - obecnie one miały nad nim przewagę, gdyż pragnął ich ciała, a dotąd go nie posiadał; z chwilą poznania dreszczu miłości z jakąkolwiek, choćby płatną kobietą - odzyskałby swój własny spokój i swobodę. Niemniej jednak wahał się jeszcze: dla jego ambicji przyjemniejsze byłoby poznać miłość fi˝ zyczną z kobietą, która oddałaby się dla niego samego, dla jego zalet i walorów, nie dla jego pieniędzy. Miał jeszcze przecież w pamięci ekstatyczne pieszczoty Tamary - marzenia o nich to był jego dorobek, do którego powracał często, jak człowiek owładnięty namiętnością złota, który wciąż na nowo przelicza za˝ wartość swego skarbca. Sprawy erotyczne stanowiły więc obecnie podziemny nurt psychiczny życia Zygmunta, ale wiedział, że nurt ten niedługo już da się utrzymać pod ziemią, że zbliża się chwila, gdy musi on wypłynąć na powierz˝ chnię. Cały ten rok spędzał w oczekiwaniu, czuł, że jego normalne zajęcia i prace są tylko zewnętrzną po˝ krywką, lecz brak jego młodzieńczemu życiu tego, co na przekór teoriom Henryka stanowi istotę praw˝ dziwej młodości - brak mu namiętności zmysłowej. Czekał na nią, przeczuwał ją i marzył o niej, marzenia te odbierały mu czas i energię, wiedział, że gdy nareszcie posiądzie kobietę - uwolni się od nich, sprawy ero˝ tyczne, zamiast przepajać całą jego psychikę, powrócą do swej normalnej roli, jaka jest im wyznaczona w życiu mężczyzny, roli jednego z elementów tego życia, elementu wprawdzie ważnego, ale nie najważniej˝ szego. Obecny stan rzeczy był na dłuższą metę nie do zniesienia; był to stan jakiejś przygłuszającej wszyst˝ ko erotomanii, erotomanii chorobliwej, która nie znajdując normalnego ujścia na zewnątrz, wylewa się do środka i zatruwa organizm. Zygmunt czuł się coraz bardziej zatruty: tracił chęć do pracy, tracił swój z takim trudem uzyskany spokój wewnętrzny, stał się nerwowy, pobudliwy, miewał ataki nostalgii, tęsknoty, czuł się na marginesie życia, upośledzony. Był przy tym wtedy rzeczywiście osamotniony: z Henrykiem i Stefa˝ nem widywali się bardzo rzadko; Henryk niespodziewanie zapisał się na ekonomię, ale prawie że nie po˝ kazywał się na uniwersytecie, często wyjeżdżał i w ogóle prowadził życie tajemnicze Stefan jak zwykle siedział zagrzebany po uszy w muzyce. Jeśli chodzi o uniwersyteckich kolegów i przyjaciół, to Zygmunt lekceważył ich na ogół poza jedynym Bronkiem, wobec którego jednak przybierał zawsze postawę czło˝ wieka pełnego niewzruszonej pogody i pewności siebie, postawę wesołej wyższości - choć Bronek był od niego znacznie starszy - postawę, która wykluczała wszelkie prawdziwe zbliżenie. Toteż Zygmunt w istocie był samotny, był opuszczony i zgryziony, choć obecnie umiał już nad sobą panować i nikt (oprócz może ojca, który widywał go w domu) nie podejrzewał w nim podobnych stanów. Najbardziej lubił teraz leżeć na łóżku i marzyć, marzyć o kobietach, o miłości i pieszczotach; z marzeń tych powracał do rzeczywistości z uczuciem nudy, pustki i niesmaku, niesmaku wobec życia i niesmaku wobec marzeń; ten stan rzeczy nie mógł trwać dłużej - tylko decyzji było potrzeba, aby się odeń uwolnić - innych przeszkód nie było. Zyg˝ munt zwlekał jednak z decyzją: czekał nie wiadomo na co - może na nadejście wiosny, może kierował nim instynkt,odzwierciedlający się w znanym powiedzeniu "aby do wiosny": na wiosnę coś się musi zmienić, coś się stanie, coś się obudzi, wraz z obudzeniem się przyrody. Czekał więc i wreszcie doczekał się: wiosna nadeszła, spóźniona nieco, lecz piękna, tak piękna jak tamta, którą spędził z Tamarą. X Pewnego majowego popołudnia Zygmunt poczuł się jeszcze gorzej niż zwykle, to znaczy bardzo źle - tak źle, że przekroczyło to wszelkie jego - niemałe przecież - doświadczenia w tej dziedzinie. Zajęcia, ja˝ kim się oddawał, myśli, przepływające mu przez głowę, nawet marzenia i wspomnienia - cały jego krąg psychiczny - wszystko to wydawało mu się tak rozpaczliwie jałowe, tak bezlitośnie wyprane z cienia wszelkiego uroku, że dalsze przebywanie w tym koszmarnie bezbarwnym świecie stawało się zupełną nie˝ możliwością. Skoncentrowana, uporczywa, beznadziejna nuda może dojść do takiej intensywności nasile˝ nia, że przetwarza się w coś po prostu dotykalnego, w jakiś niezmienny stan rozdzierającej tortury, której dotkliwość nie ulega żadnym wahaniom ani zmianom napięcia, lecz trwa niewzruszalna, jednakowa w każ˝ dej z nieskończonej ilości sekund, uderzających w naszą psychikę z piekielną regularnością, jak owe krop˝ le, co spadają na głowę skazańca w legendarnej chińskiej męczarni; sekundy te wiążą się nieskończenie powoli, z powolnością lat w minuty, kwadranse i godziny, a wraz z ich upływem nasza istota psychiczna staje się obolała jak umęczone, zmaltretowane ciało, każde poruszenie myśli przyprawia nas o nieznośny, omdlewający ból, ból, który zawiera w sobie przeczucie śmierci psychicznej, stokroć bardziej przerażają˝ cej niż śmierć fizyczna. Stan taki był nie do wytrzymania, a nie pomagały nań żadne narkotyki psychiczne ani fizyczne - na˝ wet alkohol, który u Zygmunta oddziaływał zresztą często tylko w sposób obiektywnie wzmacniający, to znaczy potęgował jego stany psychiczne bez względu na ich jakość, nie dodając nic od siebie. Oczywiście, w danym momencie było to najmniej wskazane; przebiegając udręczoną myślą rejestr środków zarad˝ czych, Zygmunt zatrzymał się nagle na jednym, który czasami oddziałać potrafił w sposób niespodziewanie kojący. Środkiem tym było chodzenie, dalekie, wytrwałe marsze; chodzenie pieszo stanowiło w ogóle pa˝ sję Zygmunta - pasjonowały go oczywiście nie żadne wycieczki turystyczne czy włóczęgi skautowskie, lecz po prostu sam abstrakcyjny niejako akt chodzenia, posuwania się naprzód własnym, regularnym wysił˝ kiem, mijania przedmiotów, domów, dróg pod niezmiennym, sklepionym kręgiem nieba. W czynności tej zawierało się niewątpliwie coś symbolicznego: dążenie naprzód, pokonywanie oporu, pokonywanie zmę˝ czenia i wyczerpania, osiąganie wyznaczonych celów, mijanie poszczególnych etapów w czasie przewi˝ dzianym lub z opóźnieniem wszystko to było jakby obrazem życia, odbijało w sobie mechanizm dążenia naprzód, jakim jest, a przynajmniej, tak się wydaje, powinno być życie ludzkie, życie wewnętrzne i jego pochodna - życie zewnętrzne. Daleki marsz odzwierciedlał również samotność, w jakiej to życie przepę˝ dzamy - samotny człowiek, posuwający się po wielkich przestrzeniach, ograniczonych pozornie nierucho˝ mą, lecz w istocie wciąż wraz z nami poruszającą się kolistą linią widnokręgu - to było bardzo ciekawe, zawierał się w tym jakiś symboliczny skrót, mimochodem naszkicowana synteza, głęboka myśl, rzucona ni˝ by przypadkiem tuż obok nas, zawarta w tak pozornie jednoznacznym i obojętnym akcie jak chodzenie. Prostota samego faktu w zestawieniu z obszarem perspektyw, jakie dawały się z niego wyciągnąć, była za˝ stanawiająca i frapująca - to tak, jakby ktoś, siedząc w czterech nagich i bezbarwnych ścianach celi wię˝ ziennej, wyczarował sobie właśnie ze swej bezczynności i bezradności niespodziewane bogactwo obrazów ciekawych i emocjonujących, żywych i barwnych wizji, które wystąpiły ze ścian i zaludniły pustkę celi, przetwarzając ją na jakiś punkt przecięcia linii wypadkowych świata, czyniąc z zapomnianego sześciennego kawałka przestrzeni uczęszczane miejsce schadzek wszystkich uroków kuli ziemskiej, zagubiony i pozornie złudny, a przecież istniejący ekstrakt smaku istnienia. Ekstrakt, zgęszczenie intensywności bytu, upicie się nią - to była owa obsesja, jaką Zygmunt i Henryk hodowali w sobie przecież jeszcze od czasów szkol˝ nych; tęsknota za intensywnością trapiła ich stale wobec nudy, szablonu i rozwodnionej, mdłej nikłości na˝ wet najciekawszych przeżyć, najbardziej charakterystycznych faktów życia zewnętrznego, stanowczo przereklamowanego przez literaturę, która główną swoją satysfakcję czerpie z opisywania wydarzeń nie˝ zwykłych, dramatycznych i szarpiących; wydarzenia te w rzeczywistości rozpuszczone są w bezbarwnym płynie mijających szybko, ale nieskończenie długich lat, i to nie tylko lat kalendarzowych, lecz przede wszystkim lat psychicznych; natomiast w powieści fakty takie przedzielone są zaledwie przestrzenią kilku˝ dziesięciu stronic, przestrzenią, którą przebiegamy wzrokiem w parę godzin. Na tym polega właśnie złu˝ dzenie, kuglarski trick beletrystyki, za pomocą którego podaje nam ona rzekomy ekstrakt życia - i na chwi˝ lę pozwala uwierzyć w jego realność; ale tylko na chwilę: oszustwo demaskuje się szybko - to był tylko przemyślnie skombinowany system złudzeń, wizja wywołana załamaniami światła w kilku sprytnie, ale szab˝ lonowo ustawionych lustrach: to wyobrażanie sobie smaku istnienia, nie zaś kosztowanie go; zakosztować go w rzeczywistości - oto był cel życia. Henryk uważał, że dla urzeczywistnienia tego celu należy odepch˝ nąć złudę świata zewnętrznego i zanurzać się we własne wnętrze, gdzie smak istnienia jest potencjalnie za˝ warty i może być wyzwolony przez wysiłek ducha, zwany potocznie aktem twórczym. Lecz próby takie, podejmowane przez Zygmunta, nazbyt często, jak wiadomo, kończyły się fiaskiem, pozostawiając jedynie niesmak, ten sam niesmak, którego dostarczał mdły narkotyk życia zewnętrznego; i oto gdy ponosząc po˝ rażkę w obu światach Zygmunt znajdował się w położeniu bez wyjścia, na dnie przygnębienia, rozczaro˝ wania i niewiary - nagle tak prosta i na pozór nic nie znacząca czynność, jak dalekie wędrówki piesze, do˝ starczała mu owego prawdziwego smaku intensywności, jakiego nie mogły mu dać żadne wewnętrzne ani zewnętrzne przeżycia, stawała się absorbująca, fascynująca i doprowadzała do jakiejś wszystkie władze psychiczne ogarniającej ekstazy. Zygmunt przeżył był już kilka takich niespodziewanych ekstaz, wywoła˝ nych daleką wędrówką - chodzenie uspokajało stopniowo wszelkie troski, wątpliwości i udręki, uspokaja˝ ło stopniowo i przygaszało nawet wszelkie myśli w ogóle, pozostając na placu samo, samo w sobie jako jedyna treść wewnętrzna, cel i dążenie, usiłowanie i osiągnięcie zarazem; było to zadziwiające zjawisko i dowodziło, że zagadka świata musi być w istocie bardzo prosta - na tej prostocie polega właśnie jej po˝ zorna nierozwiązalność - jest to stare prawo psychologiczne, opisane jeszcze w słynnej noweli Poego, gdzie chytry minister, chcąc ukryć ważny dokument przed wrogami, którzy wielokrotnie bezskutecznie przeszukują jego mieszkanie - umieszcza go na miejscu bardzo widocznym, bo przecież nikomu nie przy˝ jdzie na myśl, że to właśnie jest cel poszukiwań, że w przedmiocie, po którym oczy nasze prześlizgują się wielokrotnie, kryje się tam razem rozwiązanie tajemnicy. Tak więc owego majowego popołudnia Zygmunt postanowił uleczyć swoje obolałe wnętrze długą pieszą wędrówką. Ułożył sobie trasę, biegnącą mniej więcej naokoło Warszawy, i swoim ulubionym dłu˝ gim krokiem wyruszył przez most Poniatowskiego. Idąc próbował jeszcze jednego lekarstwa na nudę: po˝ grążyć się w niej bez reszty, osiągnąć nudę idealną, maksimum nudy, doskonałość nudy - to był pewien akt świadomy, akt konstrukcyjny, który czasem pozwalał niemal zapomnieć o jakości materiału, z którego się konstruowało. Czasem - lecz nie dzisiaj; Zygmunt zorientował się szybko, że ta dzisiejsza nuda była jakaś inna i nie ustępowała przed żadnymi sposobami i sztuczkami; po pewnym czasie z przerażeniem stwierdził, że nawet niepokonany dotąd urok marszu, urzekająca i upajająca myśl, i symboliczna wymowa samotnego posuwania się naprzód dzisiaj zawodziła - czar nie chwytał, opadał bezsilny wobec mocy owego wszystko przysłaniającego dotkliwego uczucia, które jedynie z bardzo wielkim uproszczeniem, wynikłym z koniecz˝ ności użycia jakiegokolwiek określenia, można było nazwać nudą. Właściwie nie była to nuda, lecz raczej jakaś gnębiąca zmora, niepokój, który nie pozwalał zajmować się czymś innym poza nim, a jednocześnie sam przez się nie prowadził do żadnych mogących go uspokoić decyzji, stan absorbujący, a zarazem jało˝ wy - pozbawia on człowieka wszelkich myśli i zajmuje ich miejsce, nie będąc przecież sam myślą - tak jak nowotwór trawi ciało i zajmuje jego miejsce nie będąc ciałem, tylko pozostając sobą, gąbczastą masą, imi˝ tacją, karykaturą substancji duchowej lub cielesnej. Było to przeraźliwie męczące. Zygmunt mijał place, ulice, zadrzewione aleje, parki, przekroczył tor kolejowy i skierował się w stronę mostu Kierbedzia: należało powrócić do śródmieścia. Wszędzie było pełno ludzi, tłum szeleszczą˝ cy i rozfalowany w upajającym, jakby miękkim, łagodnie otulającym wszystko majowym powietrzu; zano˝ siło się na mały deszcz, lecz nikt nie zwracał na to uwagi - było tak ciepło i przyjemnie. Zygmunt na margi˝ nesie świadomości rejestrował w sobie wszelkie uroki wiosny, lecz świadomość ich powiększała jeszcze jego cierpienie - czuł się wykluczony od korzystania z tego wszystkiego, od przeżywania tych odwiecznych czarów, tak jak przeżywał je krążący po ulicach, upojony tłum - był jakąś parszywą owcą, wygnano go z wielkiej rodziny ludzkiej, czy też może sam się z niej usunął. Myśli te były niedorzeczne, lecz owładnęły nim z nieodpartą sugestywnością. Przeszedł most Kierbedzia, obserwując machinalnie płynącą w dole Wis˝ łę, potem minął Krakowskie Przedmieście i skręcił w Królewską, przeżuwając bez przerwy ciężką gorycz osamotnienia. Zmierzchało się; drzewa Ogrodu Saskiego szumiały kojąco w oparach ciepłego, lekkiego, jakby rozpylonego majowego deszczyku. Po ulicy pomimo deszczu snuło się sporo ludzi - przeważnie trzymając się pod rękę, zajęte sobą, przytulone pary; Zygmunt patrzył na to wszystko z niewypowiedzianą udręką, z uporczywą zgryzotą zmęczenia i pustki: być na marginesie - cóż za potworne uczucie. To Henryk wtrącił go w ten stan, przedstawiając mu go jako cel godny osiągnięcia, godny zazdrości, nazywając go pięknie brzmiącymi słowami jak własna droga, odrębna postawa, prawdziwa intensywność życia. Lecz gdzież była owa intensywność? - przezwyciężenie rzekomych pokus, złudzeń i upokorzeń życia nie dało Zygmuntowi w rezultacie nic, nic - tylko to dojmujące uczucie pustki i osamotnienia - wyrzeczenie wypch˝ nęło go z szeregów ludzkich i wtrąciło w bolesną próżnię. I w imię czego? - w imię osiągnięcia postawy wyjątkowej, odmiennej, przezwyciężenia szablonu; czy ta dążność do zajęcia odrębnej, własnej postawy, różnej od postawy reszty ludzi, dążność, która przepajała wszystkie myśli i czyny Henryka, nie była przy˝ padkiem, wynikiem najgroźniejszej namiętności, o której Henryk - dziwnym trafem - nigdy nie wspominał: namiętnej, bezgranicznej pychy? Z tej namiętności wynikał może również kult twórczości jako jedynego ce˝ lu życia; była to namiętność najbardziej szkodliwa i pustosząca - namiętność nie ciała, lecz ducha, namięt˝ ność, która niszczyła życie ludzkie, wykoślawiała je, powodowała jego degenerację, sprowadzała umysł na bezdroża, na granice obłędu. Może należało odepchnąć od siebie wszelkie pokusy twórcze - byłoby to najprawdziwsze i najtrudniejsze wyrzeczenie i przezwyciężenie - przezwyciężenie własnej pychy, choćby ubranej w jak najbardziej łudzące, zwodnicze szaty dialektyki intelektualnej - intelektualizm był tutaj prze˝ cież tylko najemnym sługą namiętności. Odrzucić ambicje twórcze i żyć jak wszyscy ludzie, życiem pros˝ tym, i przez to intensywnym, bo noszącym na sobie piętno potężnych, elementarnych praw natury - żyć prawdą i intensywnością przyrody, roztopić się nie - jak to pogardliwie nazywał Henryk - w szablonie ży˝ cia, lecz w owym ożywczym, potężną ręką wytyczonym strumieniu prawdziwego, zbiorowego życia, stać się cząstką tego wielkiego widowiska, jakim jest istnienie powszechności, istnienie masy - jedyne zjawisko, o którym wiemy coś pewnego; osiągnąć jedyną obiektywnie istniejącą wielkość przez zwielokrotnienie swej duszy mnogością istnień innych, odrębnych, lecz podobnych nam, kierowanych tym samym po˝ wszechnym prawem, istnień, które płyną wraz z nami w tym samym kierunku, tworząc ową wielką, nie˝ zmienną w gruncie rzeczy, choć z coraz to nowych wód składającą się rzeką. Zygmunt był w tej chwili zbyt zmęczony, aby podjąć się sformułowania jakiegoś prawa ogólnego, jakiejś ogólnie obowiązującej zasady - na pewno wiedział tylko jedno: on sam za wszelką cenę chciał i musiał powrócić do szeregów, z których wypchnęła go niegdyś uwodząca, niebezpieczna namiętność Henryka. Należało to zrobić zaraz, jak naj˝ prędzej - choćby dziś. Gdy tylko uświadomił sobie sugestię, zawartą w tej myśli, zrozumiał natychmiast, że trawiący go od rana nieznośny i nieugaszony niepokój, to był właśnie szczytowy punkt fermentu wewnętrznego, z którego rodzi się decyzja. Właściwie przez cały dzień żył jej przeczuciem, przeczuciem, że ten dzień właśnie, ów dżdżysty, lecz rozkoszny, parny i upojny niezapomniany dzień majowy będzie dniem decyzji. Gdy tylko so˝ bie to uświadomił, zrozumiał natychmiast, że decyzja już zapadła - zanim zdążył ją nazwać po imieniu, już wiedział, czym była - wyprzedziła nawet świadomą myśl. W tej samej chwili niepokój, nuda, męka wew˝ nętrzna, cały ten ciężar, jaki dźwigał od rana, opadł z niego, jakby nigdy nie istniał, pozostała tylko krzepią˝ ca, ślepa pewność decyzji, której towarzyszyła silna emocja, bardzo przypominająca obawę, lecz zarazem przyjemna, uczucie, jakiego doznajemy na wysokiej huśtawce albo unoszeni wagonikami karkołomnej, niebezpiecznej kolejki elektrycznej. Uczucie to kazało mu zapomnieć o wszystkich innych, odrodziło go wewnętrznie: z nowym zapasem sił, choć z tajemnym skurczem trwogi ruszył w kierunku ulicy Kruczej, gdzie spodziewał się zrealizować swoje zamysły, spełnić swoją decyzję. XI Na Kruczej było szaro i dżdżysto - jak wszędzie. Istotnie - widziało się tam sporo owych kobiet - oczekiwały w bramach albo chodziły po dwie lub trzy brzegiem chodnika, bez kapeluszy; niektóre paliły papierosy, inne nuciły z cicha. Na ich widok opanowała Zygmunta taka trema, że pierwszym jego odruchem było zrezygnować ze swego zamiaru; trema, jak to często bywa, przybrała for˝ mę obojętności i niechęci - nie mógł zrozumieć, jakie stany duchowe przed półgodziną zaledwie mogły do˝ prowadzić go do tej decyzji, skłonić do przedsięwzięcia, które obecnie wydawało mu się niemal pozba˝ wione sensu i znaczenia, i na które nie miał najmniejszej ochoty. Zdał sobie jednak sprawę, że ta niechęć i obojętność były tylko objawami nerwowymi; stłumił je rozsądkiem, mówiąc sobie, że udręka psychiczna, jaka ogarnęłaby go za chwilę, gdyby zrezygnował ze swej decyzji, byłaby na pewno czymś nie do zniesie˝ nia, przekroczyłaby wszystko, czego doświadczył w tej dziedzinie. Decyzja była jednym pewnym punktem ratunku, należało trzymać się jej za wszelką cenę. Powoli szedł ulicą, rozglądając się - czuł onieśmielenie niemal paraliżujące; w jaki sposób rozpoczy˝ nać realizowanie swoich zamiarów tutaj, na oczach ludzkich - takiej ostentacji by nie zniósł - w jaki sposób zresztą zaczepić jedną z dziewcząt, gdy przeważnie spacerowały razem? Gnębił go brak rutyny, który - wiedział to - jest w tych sprawach zabójczy. Machinalnie niemal skręcił w jedną z ruchliwych przecznic Kruczej - nie mógł sobie później nigdy przypomnieć, która to była; jego niepewny, wahający chód zwrócił uwagę jakiejś kobiety, stojącej w bramie. Dała mu znak ręką - Zygmunt, czując przeraźliwe zimno w czubkach palców i w krzyżu, zbliżył się do niej, nie podnosząc na nią oczu. Za chwilę szli już razem w głąb jakiegoś podwórza. Ta droga w głąb podwórza była czymś, czego nie sposób po prostu oddać w słowach. Zygmunt czuł osłupienie i ogłuszenie tak silne, jakby znajdował się pod narkozą, jednocześnie zaś z ogromną jasnoś˝ cią i wyrazistością spostrzegł wszelkie szczegóły otoczenia, świata zewnętrznego, uświadomił je sobie z ja˝ kąś nonsensowną, niepotrzebną drobiazgowością, aby natychmiast o nich zapomnieć. Zapamiętał tylko ma˝ łego pieska, węszącego uparcie u brzegu schodów - lecz przecież to wszystko nie miało znaczenia - ważna była tylko ta kobieta, idąca obok, której nie ośmielał się nawet ogarnąć spojrzeniem. Czuł osłabienie w ca˝ łym ciele, suchość w ustach; nogi uginały się pod nim - rzeczywiście uginały się, choć dotąd uważał to je˝ dynie za zwrot wyłącznie literacki. Jednocześnie przy całym tym niezwykłym stanie ogłuszającej emocji - bo przecież była to chyba emocja - wiedział na pewno, że to, co się stanie za chwilę, jest mu zupełnie obo˝ jętne - nie wyobrażał sobie tego i nie pociągało go. Kobieta otworzyła kluczem jakieś drzwi na parterze - weszli; było tam ciemno: zapaliła światło i Zygmunt ujrzał rozesłane łóżko, a jednocześnie ze zdumieniem i przerażeniem stwierdził, że ktoś jeszcze był w pokoju - przy dalszej ścianie stała kanapka, na której spała jakaś druga kobieta. Na pytający, wro˝ go pytający wzrok Zygmunta przewodniczka jego wyjaśniła mu swobodnie, że to siostra, która przyjecha˝ ła z Częstochowy, "z pracy" - ale to nic nie szkodzi - ma mocny sen. Zygmunt zażądał zgaszenia światła - kobieta posłuchała go ze spojrzeniem nie pozbawionym ironii; w ciemności usłyszał, że się rozbiera - zaczął robić to samo. Rozbierał się powoli i dokładnie, jakby chcąc odwlec to, co miało nastąpić; a nastąpić miała - kom˝ promitacja - potworna, śmieszna kompromitacja. Od chwili wejścia do tego pokoju wiedział już, że nie za˝ chowa się jak mężczyzna - czuł omdlałość całego ciała, jakiś nie ustępujący paraliż zmysłów; nie odczuwał żadnych objawów żądzy ani podniecenia, objawów, które znał z erotycznych snów ze zbliżeń z Tamarą; wiedział na pewno, że objawy owe dziś się nie zjawią, że nie posiądzie tej kobiety - to było niemożliwe. Właściwie przeczuwał to od początku,cały wieczór, cały ostatni rok, a może - całe życie? Rozebrał się, po˝ łożył na łóżku obok niej, czując przerażającą obojętność; dotknął jej nagiego ciała, przesunął po nim ręką, stwierdzając z ową, właściwą mu od niedługiego czasu bezsensowną dokładnością spostrzegania, miękką gładkość lekko spoconej skóry. Ona również zaczęła dotykać Zygmunta, coraz bardziej bezceremonialnie, lecz po chwili cofnęła rękę, stwierdziwszy namacalnie jego bierność i bezsilność. Przez chwilę leżeli obok siebie w milczeniu, w głucho dzwoniącej w uszach ciszy i ciemności, ciszy przerywanej tylko równomier˝ nym oddechem śpiącej obok siostry. Po dłuższej (jak wieczność - pomyślał) chwili Zygmunt podniósł się i z uczuciem nieopisanego wstydu, upokorzenia, lecz przede wszystkim przerażenia - zaczął się ubierać. Ona zapaliła światło - była naga. Patrzyli na siebie bez słowa; Zygmunt ubierał się z gorączkowym pośpie˝ chem, niezgrabnie, rwąc guziki i sznurowadła. Po chwili, długiej, najcięższej chyba chwili w jego życiu, był gotów. Położył na brzegu łóżka pięć złotych i wyszedł bez słowa - zbiegł po schodach i wypadł na ulicę - padał deszcz, było już niemal ciemno; Zygmunt był bez płaszcza; postawił kołnierz marynarki i długimi su˝ sami popędził przed siebie; początkowo nie zwracał uwagi na kierunek, później świadomie już skierował się w stronę, którą machinalnie obrał był z początku. Za chwilę znalazł się w Alejach; było tam teraz pusto - szeregi ławek lśniły od deszczu, deszcz szumiał w gałęziach kasztanów; Zygmunt usiadł na jednej z bar˝ dziej suchych ławek, ukrytej pod gęstym dachem młodych majowych liści, w cieniu, z daleka od najbliższej lampy łukowej. Przylgnął do ławki, wtulił się w nią, wepchnął ręce w kieszenie, wyciągnął nogi i bezmyślnie zaczął wsłuchiwać się w rytm deszczu. "Pada deszcz, pada deszcz, pada, pada, pada deszcz" - powtarzał sobie w myśli przez długą chwilę i nie odczuwał nic poza tym niedorzecznym, natrętnym rytmem spadają˝ cych kropel. Nagle wzdrygnął się - cóż właściwie znaczyło to wiecznie obecne, obojętne i nieprzeniknione tło, ten świat zewnętrzny, który nas otacza, dlaczego absorbuje on całkowicie jego zmąconą myśl w takiej właśnie chwili? Było to zapewne w jakiś sposób znaczące i ważkie, lecz nie miał ochoty ani siły zastana˝ wiać się nad tym teraz, w tej chwili. Cóż to właściwie była za chwila? - lecz nie - lepiej nie pytać - Zyg˝ munt wiedział, że lada moment rozhulać się w nim może świat myśli nie do zniesienia, myśli, które już znał, już zanim się zjawiły, wiedział, jakie będą, znał je do głębi. Był to ów nie nazwany stan psychiczny poprze˝ dzający myśl, stan, który jest w takim stosunku do myśli, jak myśl do mowy. Zygmunt wiedział z góry, co będzie myślał, znał te myśli, chociaż nie nazwał ich jeszcze, czuł je w sobie, nie należało ich wywoływać - i tak przyjdą za chwilę i zmuszą go do pogrążenia się bez reszty w tej skomplikowanej, męczącej czynnoś˝ ci, jaką jest praca mózgu; spróbował przez wrodzoną przekorę nazwać je, przypomnieć sobie ich brzmie˝ nie: Henryk, spisek, degeneracja, wiecznie na marginesie... Cofnął się z drżeniem - jeszcze udaje mu się powstrzymać lawinę, lecz już o mało co, a byłby ją sprowokował, bez litości runęłaby na jego zniszczone, zmęczone wnętrze. Nagle opanowała go gorączkowa energia: a może nie wszystko stracone? Oczywiście, że nie - jak zwykle przedwcześnie popadł w histerię - zdarzenie, które przeżył przed chwilą, niczego nie dowodzi, to wynik zdenerwowania, zmęczenia, napięcia wewnętrznego, przypadek po prostu: sensacje, jakie przeżył niegdyś z Tamarą, świadczyły wyraźnie, że nie był impotentem. Nie należy budzić lawiny myśli, póki nie przekona się na pewno. Z gwałtowną i śmiałą tym razem decyzją powstał z ławki i ruszył przed siebie. Na ulicy Pięknej w bramie, ukryta przed deszczem, stała dziewczyna; Zygmunt dojrzał w świetle la˝ tarni jej twarz; była młoda i ładna.Zatrzymał się przed nią; dziewczyna wahała się chwilę - z jej urywanych słów Zygmunt zrozumiał, że podejrzewa go o brak pieniędzy. Uspokoił ją niemal ze śmiechem i ruszyli - tym razem na górę, na drugie piętro. Był to starannie urządzony, jasny pokój - pośrodku stał wielki tap˝ czan. W pokoju tym również ktoś był: gruba starsza jejmość, która zamieniwszy parę słów z dziewczyną wyszła do sąsiedniego pokoju, zamykając drzwi na klucz. Zygmunt chciał się rozebrać i zaczął zdejmować buty, lecz dziewczyna powstrzymała go - radziła mu tylko zdjąć spodnie. Sama obnażyła się całkowicie z wielką rutyną - w jednym momencie - widocznie nie miała nic pod spodem - i położyła się na tapczanie z zachęcającym uśmiechem. Zygmunt nachylił się nad nią i ze spokojem patrzył na odsłonięte tajemnice jej ciała - patrzył dziwiąc się sobie, jakby to patrzył kto inny: naga kobieta oddająca się - porywająca wizja, która nawiedzała go tyle krotnie w snach i marzeniach, teraz zrealizowana stała mu się zupełnie obojętna; oczywiście, i tym razem nie będzie mężczyzną, wiedział o tym - widocznie tak było przeznaczone. Położył się obok niej i zaczął gładzić jej piękne, kształtne piersi, ale robił to jedynie z obowiązku, mechanicznie, dziwiąc się sam sobie i swojej obojętności, nie czuł bowiem nic, zupełnie nic; zarys piersi dziewczęcych ukrytych pod bluzką u przelotnie na ulicy widzianej koleżanki potrafił niegdyś wzbudzić w nim cały świat gorących, podniecających pragnień i marzeń; dziś, gdy miał pod ręką nagie, piękne, nie broniące się przed jego dotknięciem piersi, był obojętny, niewiarygodnie obojętny. Co to było? cóż to za szaleńczy, a przy tym realny paradoks, jeszcze jeden paradoks w jego dziwacznym życiu. Przerażeniem zdejmował go włas˝ ny spokój i jakaś osłupiająca jasność myśli: patrzył na leżące obok ciało bez cienia emocji; przypominało mu się owo pytanie Stendhala: "Więc to tylko to?" Ale nie było tutaj żadnej analogii - Stendhal nie był przecież impotentem. Dziewczyna poruszyła się - bierność Zygmunta trwała już za długo: jednym wprawnym spojrzeniem ogarnęła jego sytuację i zaczęła próbować rutynowych, konwencjonalnie wyuzdanych pieszczot, mających go podniecić; ruchy te w momencie namiętnej żądzy mogły być wstrząsające, teraz na chłodno - były tylko śmieszne - Henryk miał rację. Zygmunt poczuł chęć do śmiechu, do głośnego śmiechu, lecz jednocześnie miał w gardle skurcz płaczu i chwytało go coś jakby mdłości: wymioty i łzy - cóż za zestawienie - do tego nie można było dopuścić. Zerwał się z tapczanu i zaczął wkładać spodnie; dziewczyna wstała również, na˝ rzuciła suknię i zawołała ową tęgą jejmość z drugiego pokoju; we dwie zaczęły bez żenady komentować całe wydarzenie - z ich rozmowy wywnioskował, że podobne wypadki zdarzają się czasami i że one obie nie pogardzają nim ani nie wyśmiewają się z niego tak, jak się tego obawiał; było to dlań, w otchłaniach upokorzenia, w jakich się znajdował, pewną ulgą. Obie kobiety mówiły tak naturalnym, prostym i rzeczo˝ wym w swym fachowym cynizmie językiem, że umożliwiło to Zygmuntowi zachowanie pewnego zewnętrz˝ nego spokoju i opanowanie chwytających go za gardło skurczów histerycznego płaczu; zresztą może miał już pewną "rutynę" - to przecież już drugi raz tego dnia. Zaczynam się przyzwyczajać - pomyślał z goryczą. Wręczył pieniądze dziewczynie, która od razu oddała je starej, spokojnym krokiem zszedł ze schodów i wyszedł na ulicę. Deszcz przestał padać, gdzieniegdzie nawet widać już było gwiazdy. XII Następne tygodnie Zygmunt spędził w gorączce czynu, w pogoni, w rozgardiaszu bezładnych i chao˝ tycznych, ale gwałtownych, zajadłych i żarliwych starań i zabiegów, aby wyjaśnić sprawę, rozwiązać beza˝ pelacyjnie i na pewno ten piekący problem, który nagle okazał się kluczem jego życia: był czy nie był impo˝ tentem? Zawiesił na razie wszelkie komentarze, zadziwiającym wysiłkiem woli powstrzymał lawinę tłoczą˝ cych się myśli, odepchnął nieodparte, złowieszcze przeczucie, że sprawa była, musiała być przesądzona. Chciał pewności, wolał złą pewność niż jakiekolwiek przypuszczenia i domysły; aby jednak osiągnąć pew˝ ność, należało przebrnąć przez całą masę przezwyciężeń, denerwujących prób i przede wszystkim ekshibi˝ cjonistycznych upokorzeń, dotkliwych zwłaszcza dla człowieka przywykłego zawsze starannie ukrywać swoje wnętrze. Lecz Zygmunt zaciął zęby i pogrążył się w to wszystko, pogrążył się bez reszty, z pasją, wiedząc, że to jedno może go jeszcze uratować przed sobą samym. Przede wszystkim poszedł do doktora, słynnego doktora, na którego tabliczce widniała specjalność: "weneryczne, płciowe, niemoc oraz zaburzenia sfery płciowej". Doktor był w średnim wieku, chłodny i za˝ ledwie uprzejmy, miał szare, bezbarwne, nieruchome, ale przenikliwe oczy pod wypukłymi okularami i wy˝ soką, łysą głowę. Po dokładnym zbadaniu Zygmunta (który podał mu oczywiście fałszywe nazwisko) orzekł, iż jest on pod każdym względem zdrowym i normalnym człowiekiem. Zygmunt z ironicznym spoko˝ jem, maskującym otchłań upokorzenia i przezwyciężenia, jaką musiał przebyć, opowiedział mu drobiaz˝ gowo swoje dwie próby "utraty dziewictwa". Doktor słuchał w milczeniu, nie spuszczając zeń oczu, nieru˝ chomych, beznamiętnych, lecz upartych oczu owada; nie wydawał się zdziwiony ani zaskoczony; po skoń˝ czeniu zadał jeszcze kilka coraz bardziej żenujących pytań dodatkowych, po czym po chwili milczenia, w czasie której serce Zygmunta zamarło, wypowiedział zwięzłe dosyć orzeczenie. Zdaniem jego nie było w tym nic groźnego, a w każdym razie nic ostatecznego i nieodwołalnego; określił przypadłość Zygmunta jako zaburzenie psychofizyczne, wkraczające w zakres patologii (groźne słowo), dosyć częste zresztą u in˝ teligencji; chwilowy skurcz czy paraliż ośrodków nerwowych, powodujących żądzę płciową, skurcz wy˝ wołany zdenerwowaniem, zbytnim napięciem psychicznym, przemęczeniem mózgu itp. Nie uważał za po˝ trzebne ani celowe stosowanie jakichkolwiek środków leczniczych, radził tylko odpoczynek, odprężenie, nabranie pewności siebie i - ponawianie próby aż do skutku. Nie wspomniał nic o konieczności dalszych wizyt i pożegnał Zygmunta zimno, zainkasowawszy uprzednio wysokie honorarium. Zygmunt wyszedł od niego upokorzony, lecz nieco podniesiony na duchu, choć nie opuszczał go podskórny niepokój, wierny jego towarzysz. Należało zaraz wprowadzić w czyn zalecenia doktora: odpo˝ cząć i ponowić próbę. Lecz przy pobudliwości nerwowej Zygmunta nie było to łatwe odpoczynek zamie˝ niał się w orgię torturującej go niecierpliwości: to tłumione siłą myśli wyrywały się na powierzchnię, aby tak - jak nakazywał im nieodparty nałóg - zdefiniować i osądzić, sporządzić bilans. Zygmunt był tak zmęczony całą tą sprawą i miał taką niechęć do dalszych, zleconych przez doktora prób, że czasami rezygnacja i ostateczne sporządzenie bilansu stawało przed nim jak coś godnego utęsknienia, tak jak strudzonym, ste˝ ranym, wyczerpanym nerwowo ludziom, wędrowcom życia, śmierć wydaje się stanem bezbolesnego wy˝ poczynku. Lecz wiedział, że było to tylko złudzenie, że o ile zrezygnuje przedwcześnie, to nigdy już nie za˝ zna spokoju wewnętrznego; należało więc za wszelką cenę utrzymać stan pozornego przynajmniej opano˝ wania, który pozwoli przeprowadzić wystarczające próby i osiągnąć pewność - dodatnią lub ujemną; w pierwszym wypadku - będzie uratowany, wróci do szeregów - w drugim - sporządzi bilans i ustali swoją postawę, samotną postawę na resztę życia, bo przecież musi jakoś żyć - nawet ślepi i głuchoniemi żyją także. Opanowywał więc niecierpliwość myśli, opanowywał się zewnętrznie, zwłaszcza wobec ojca, który zaabsorbowany swoją pracą i swym patriotyzmem zdumiałby się, gdyby mógł się w jakiś sposób dowie˝ dzieć, czym zajęty jest jego syn, jakie myśli krążą mu pod czaszką, gdy na pozór spokojnie, beztrosko nawet rozmawia z ojcem, siedząc naprzeciwko niego przy obiedzie lub przy kolacji. Ale to było niemożliwe - ojciec nie dowie się nigdy, gdyby się dowiedział Zygmunt nie mógłby dłużej żyć, byłby to wstyd nie do przeżycia, jakiś inny, specjalny wstyd, dziesięciokrotnie dotkliwszy od tego, który odczuwał u doktora lub u prostytutek - wstyd związany nierozłącznie z pokrewieństwem, ze związkiem krwi. Ale na szczęście, oj˝ ciec się nie dowie - historie z dziewczynami ulicznymi nie mają drogi, którą mogłyby wydostać się na jaw, przeznaczeniem ich jest utonąć w zmierzchu niepotrzebnych i nieważnych wiosennych wieczorów; Zygmunt mógł bezpiecznie prowadzić dalej swoje "noce życie" i bez obawy jakichkolwiek konsekwencji ponawiać dalsze próby. Robił to wielokrotnie - lecz zawsze z wynikiem ujemnym; było to jakieś błędne koło: przy˝ stępując do próby przewidywał z góry, że zakończy się ona fiaskiem, a jednocześnie wiedział, że świado˝ mość ta wyklucza właśnie jej powodzenie, że do rezultatu pozytywnego potrzebna jest pewność siebie, a pewność siebie można uzyskać tylko przez pamięć osiągniętych już powodzeń; chodziło o ten jeden pierwszy raz, na którym mógłby się był oprzeć w następnych wypadkach - lecz właśnie ten pierwszy raz był nieosiągalny. Owe kilka tygodni, wypełnionych szeregiem obrzydliwych, śmiesznych, impotenckich "przygód" z nocnymi dziewczynami, stanowiło okres życia Zygmunta, który najchętniej wymazałby w ogóle ze swojej pamięci i nawet wydarłby go z owej wyimaginowanej księgi wspomnień, o której lubił czasem myśleć. Był to okres obrzydliwy - niegodny wspomnienia ani wyobrażenia, tak jak niegodne wspomnienia są przeżycia związane z chorobą żołądkową, kałem, plwociną, wymiotami. Ale przeżycia takie muszą również coś zna˝ czyć - nieświadomie może osią światopoglądu Zygmunta była myśl, że wszystko, co istnieje, wszystko, co się odbywa na świecie - musi mieć jakiś ukryty, często na pozór niedostrzegalny, niezrozumiały cel, cel i sens - świat na pewno nie jest nonsensem, nie może istnieć nonsens tak konsekwentnie zbudowany. Myśl kształtująca świat jest zapewne bardzo prosta, choć zarazem może być perfidna, odwrócona, po prostu paradoksalna: paradoks bywa prosty, będąc zarazem zawiły - synteza odwrotności, synteza przeci˝ wieństw, prostota i zawiłość, sens i bezsens, cel i bezcelowość, zorganizowany chaos, bezładna na pozór mnogość i prosty w istocie schemat, rozkosz i męka, dążenie i nieosiągalność - wszystko to, ułamki, od˝ padki, etykiety, slogany, puste nazwy myśli i przeżyć przepuszczone przez pryzmat umęczonej, niezwykle wrażliwej i zarazem żywotnej, skręcającej się jak komórka plazmy duszy tworzyło jakiś dręczący, absur˝ dalny fotomontaż, makabrycznie autonomiczny, pozornie głęboki, a w istocie jałowy świat udręki ducho˝ wej, świat, w który zanurzał się Zygmunt, gdy wieczorem zatrzaskiwał za sobą drzwi mieszkania, udając się na swoje nocne wędrówki - jak wszystko u niego paradoksalne i złudne, bo noszące wszelkie pozory wypraw hulaszczych i rozpustnych, a pozbawione tego, co przecież, choć krótkie i znikome, stanowi istotę i sens rozpusty - pozbawione spazmu cielesnego. Bo nie udawało mu się osiągnąć z kobietą spazmu, a na˝ wet ustały teraz jego dawne sny erotyczne, którym kiedyś towarzyszyły realne przeżycia fizyczne. Próbo˝ wał - również bez rezultatu - onanii; w czasie długich, osłupiających godzin samotności, w biały dzień, w czterech ścianach swego pokoju oddawał się żmudnym i śmiesznym wysiłkom, mającym na celu przy˝ muszenie się do tego aktu; rzekomo u wielu ludzi zamieniało się to w groźny, wciągający nałóg - u niego - jak zwykle odwrotnie niż u innych - mogło się stać wybawieniem, bo wiedział,że po pierwszym na jawie osiągniętym wytrysku nasienia zostanie już na zawsze mężczyzną. Niestety - próżne usiłowania, usiłowania fizyczne i psychiczne, bo chcąc wywołać ową sztuczną żądzę próbował wyobrazić sobie różne zmysłowe sceny z pornograficznych książek, które rozmyślnie czytywał wtedy masami. Lecz marzenia przywoływane siłą dziwnie są oporne - czasem udawało mu się osiągnąć podniecenie, lecz nigdy nie mógł doprowadzić do spazmu; opadał wtedy zniechęcony na łóżko i tak, półrozebrany, w śmiesznie bezcelowo, bezwstydnej po˝ zie, leżał, utkwiwszy osłupiałe, czasem łzami rozpaczy nabrzmiałe oczy w obojętne fragmenty otoczenia, w wiszące na ścianie fotografie, w sznur od lampy czy w kaflowy piec. Z czasem zaniechał tych usiłowań, jak i wszelkich innych bezcelowych prób - zaprzestał nocnych wypraw, które kończyły się zawsze jednakowym, z góry przewidzianym fiaskiem; w znoszeniu tego fiaska osiągnął już rutynę i spokój, paradoksalny spokój samobójcy - bez drgnienia twarzy przyjmował drwiny, bezwstydne żarty, upokarzający śmiech, nawet idiotyczne, niepotrzebne awantury - automatycznie już te˝ raz zaczepiał kobietę, szedł z nią do jakiegoś pokoju, rozbierał się, kładł, oczekując z wewnętrznym skur˝ czem momentu, gdy ona zrozumie sytuację; do tego momentu mógł żyć złudzeniem, że jest mężczyzną, po˝ stępował przecież tak, jak wszyscy. Po tym momencie pozostawała już tylko strona czysto formalna; nieu˝ niknione, szablonowe formalności, wobec których Zygmunt opancerzył się raz na zawsze maską pozornej obojętności: ubrać się, znieść mniej lub więcej upokarzające uwagi, czasem awanturę, gdy dziewczyna przypuszczała, że Zygmunt nie ma zamiaru jej zapłacić; chłodno, lecz grzecznie rozwiewał te wątpliwości, płacił i wychodził na jakieś obce, obojętne schody. Wszystkie te schody, podwórza, ciemne pokoje, łóżka i tapczany, wszystko to zlewało się w wyobraźni Zygmunta w jakiś jeden, symboliczny, dziwnie obcy, nie˝ znany, tajemniczy pokój, gdzie w czasie wielu ciężkich chwil oczekiwał, aby nawiedził go spazm cielesny, który miał otworzyć przed nim zamknięte dlań dotąd drzwi życia. Lecz oczekiwał na próżno. Dalsze kontynuowanie tych wieczornych wypraw stawało się nawet niebezpieczne z przyczyn czysto zewnętrznych: Zygmunt zaczynał już być znany pomiędzy prostytutkami, pomimo że skrupulatnie zmieniał dzielnice, które miały być każdorazowo terenem próby; zdarzało się nawet, że dziewczęta poznawały go w biały dzień na ulicy i obdarzały uśmiechem, którego starał się nie widzieć, a który był na pewno drwiący i poufały były przecież posiadaczkami jego śmiesznej, a przecież tragicznej tajemnicy. Jednocześnie stała wieczorna nieobecność mogła wzbudzić podejrzenie ojca - w dodatku było to kosztowne - ciągle brako˝ wało mu obecnie pieniędzy, co również mogło być zauważone. Jakiekolwiek udzielanie wyjaśnień w tych sprawach byłoby dla Zygmunta zupełnym niepodobieństwem, na samą myśl, że ktoś mógłby odgadnąć je˝ go tajemnicę, krew odpływała mu z serca i czuł skurcze duszności. Gdyby tak się stało, odebrano by mu jedyne względnie bezpieczne miejsce, gdzie jeszcze mógł przebywać - własną samotność. Myśl o samo˝ bójstwie była mu zawsze obca i daleka, lecz w wypadku, gdyby komuś udało się zajrzeć w jego wnętrze - nie pozostawało nic innego. Byłaby to katastrofa i jakże mało pociągająca, jakże niesławna; jak mizerną pamięć pozostawiłby po sobie, jak różną od tego, co zamierzał: po prostu tragedia kliniczna, ciekawy wy˝ padek, przyczynek, nadający się do annałów medycyny patologicznej - i do kroniki wypadków. Cała jego natura intelektualisty wzdragała się przed tym - należało się ubezpieczyć: zaprzestał swoich wypraw "na dziewczynki", a w parę tygodni po wizycie zatelefonował do doktora, zawiadamiając go, że zastosował się do jego rad i osiągnął rezultat pozytywny, wobec czego dalsze wizyty uważa za bezcelowe. Doktor pokwi˝ tował to kilku obojętnymi chrząknięciami i w ten sposób sprawa została zakończona, możliwość zdemas˝ kowania i kompromitacji usunięta. Lecz cóż dalej, czy należało już powziąć ostateczne pesymistyczne konkluzje? Zygmunt zaczął szukać odpowiedzi na trawiące go, nie rozwiązane kwestie - w lekturze. Przeczytał szereg książek naukowych i popularnych z dziedziny zagadnień seksualnych i stwierdził, że właściwie wszystko się zgadzało: jego wypadek należał niewątpliwie do dziedziny schorzeń patologicznych, mających swe źródło w systemie nerwowym i posiadał nawet własną, określoną nazwę: impotencja psychiczna. Zygmunt zrozumiał teraz, że jego próby przezwyciężenia niemocy za pomocą prostytucji były zupełnie chy˝ bione: wobec kobiet tych nie odczuwał żadnej żądzy, ponieważ były mu obojętne psychicznie, a źródło je˝ go nienormalności leżało w psychice i tylko tam mogło być wykryte i unieszkodliwione; wyleczyć go można było tylko przez odpowiednie działanie na system nerwowy. Autorzy przeczytanych przez Zygmunta ksią˝ żek wskazywali jako sposoby leczenia psychoanalizę lub hipnozę, lecz zgodnie podkreślali, że opór psy˝ chiczny, zwłaszcza przy nadmiernej pracy świadomości, może być zbyt wielki i wtedy metody te zawiodą. Zygmunt nie lubił psychoanalizy i nie wierzył w nią - uważał, że usiłuje ona leczyć duszę w sposób bezce˝ remonialny i prymitywny; zresztą sama myśl o poddaniu się leczeniu psychicznemu, o oddaniu swojej duszy w ręce jakiegoś mędrka była mu wstrętna - to równało się otworzeniu swojego wnętrza, zdemaskowaniu, zatopiłoby go w otchłani śmiertelnego upokorzenia, przed którym ratował się tylko swoją izolacją - to by˝ łaby katastrofa. Może mogłaby go uratować miłość, namiętna miłość, taka, jaką w swoim czasie wzbudziła w nim Tamara - lecz gdzie jej szukać - miłość nie przychodzi na żądanie. Zresztą obawa przed fiaskiem, przed kompromitacją będzie już zawsze paraliżować jego żądzę, nigdy już nie spróbuje posiąść kobiety w sposób prosty, instynktowny, nieuprzedzony: instynkty jego zniweczone zostały obłędną pracą mózgu, nastawionego przez Henryka na jakiś ślepy tor. Potrafił jeszcze odczuwać żądzę - czasem niespodziewanie napotkana urocza kobieta mogła wzbudzić jego pragnienia i może nawet uczynić go mężczyzną - ale tylko w krótkim momencie zaskoczenia, bo już za chwilę zaczynały działać owe wewnętrzne czynniki hamujące, obawa fiaska, która właśnie powodowała fiasko; poczucie pewności erotycznej było koniecznym składni˝ kiem powodzenia w stosunku płciowym - przyznawały to zgodnie wszystkie książki. Chyba gdyby mógł swobodnie przeprowadzić szereg prób z kobietami pociągającymi go, nie z prostytutkami - lecz to było niemożliwe - ryzyko zdemaskowania było zbyt wielkie, zresztą nie sposób zrealizować to w praktyce: któ˝ raż kobieta by się zgodziła i jak ją do tego skłonić? Istniała tylko jedna okazja przeprowadzenia takiego eksperymentu - małżeństwo; Zygmunt czytał o wybitnych impotentach, jak Filip hiszpański albo angielski pisarz i myśliciel Carlyle, którzy wstąpili w związki małżeńskie; ale dla niego stanowiło to ogromne ryzyko: jeśli żadne próby nie dadzą rezultatu, jeśli małżeństwo pozostanie "non consummatum" - wtedy katastrofa jest nieunikniona: zdemaskowanie, ośmieszenie, oddanie tragedii wewnętrznej mającej swoje głębokie per˝ spektywy psychiczne na łup tłumu, opinii, gawiedzi. Nie, to byłoby niemożliwe, nie mógłby potem żyć, tak jak nie może żyć czysta dziewczyna, zgwałcona publicznie przez wielu mężczyzn; to byłby koniec. Należało więc po prostu zrezygnować z życia płciowego i pogodzić się z faktem, że był - impotentem. W "Zagadnieniach seksualnych" Forela Zygmunt znalazł opis kilku wypadków impotencji - jeden z nich całkowicie pokrywał się z jego przypadkiem. Zresztą całe jego życie, najrozmaitsze drobne wyda˝ rzenia, które sobie teraz przypominał, przedwczesny rozwój psychiczny, pobudliwość nerwowa, chorobli˝ wie od najwcześniejszych lat rozwinięte, zamaskowane, ale niewątpliwe, zainteresowanie sprawami ero˝ tycznymi w zestawieniu z nikłością przeżyć w tej dziedzinie, wreszcie owe koncepcje, formułowane wespół z Henrykiem, przysięga, potem przerost przeżyć psychicznych wywołanych erotyzmem w czasie studiów uniwersyteckich, jakieś karykaturalne "elephantiasis" erointelektualne - wszystko to wskazywało w jednym kierunku, dążyło nieuchronnie do jednego rezultatu - do owego patologicznego, powikłanego stanu, w ja˝ kim znajdował się obecnie - stanu, w którym chorobliwy przerost źle skierowanej pracy mózgu i nerwów zniweczył popędy naturalne i spowodował - impotencję. Tak więc osiągnął owo sławione niegdyś przez Henryka osobne, odrębne stanowisko: był różny od wszystkich ludzi, stał poza zwykłym, normalnym życiem masy; każdy przeciętny człowiek miał bez żadnych wysiłków to, czego on, twórca, intelektualista, pomimo całego swego bogactwa wewnętrznego nie osiągnie nigdy. - Cóż za paradoks, co za nadzwyczajny zbieg okoliczności: to, co trafia jednego na setki tysięcy - trafiło właśnie mnie, jestem garbaty, jestem odmienny, jestem na marginesie. Henryk osiągnął swój cel: przez lekkomyślną próbę walki z prawami natury wywołali jej zemstę - której już cofnąć nie można; śmia˝ łek samowolnie opuszczający szeregi nie może już do nich powrócić - decyzja jest nieodwołalna. Obudzili we trzech jakąś tajemniczą, demoniczną siłę i oto siła ta zawładnęła nimi - Zygmuntowi przypomniała się czytana niegdyś anegdota o dwunastu młodych lordach, którzy chcąc zażartować z przyjaciela przebrali się w karnawale w diabelskie maski i udali się doń z wizytą; oczekując nań w przedpokoju, stwierdzili nagle z przerażeniem, że jest ich trzynastu, i rozpierzchli się w dzikiej trwodze, sądząc, że prawdziwy diabeł, przywołany ich nazbyt śmiałym żartem, przybył z piekła i zjawił się pomiędzy nimi. W rzeczywistości trzy˝ nastym był właśnie ów przyjaciel, z którego miano zażartować; uprzedzony, również przebrał się za diabła i nieznacznie wmieszał się pomiędzy zamaskowanych gości, chcąc odpowiedzieć żartem na żart - lecz w tym wyjaśnieniu anegdota okazała się mniej fantastyczna i niesamowita niż samo życie, bo oto dzisiaj diabeł, wywołany niegdyś przez nich trzech nieopatrznym sprzysiężeniem, zjawił się naprawdę - i działał. A może Henryk rozmyślnie i świadomie wywołał tę całą historię, może Zygmunt był dlań tylko obiektem jakiegoś szatańskiego zaiste eksperymentu? Kim właściwie był Henryk? Pytania powracały teraz znowu, lecz na to wszystko trudno było odpowiedzieć, nie sposób było wyjaśnić te dawne sprawy, nie sposób - nawet z powodów czysto zewnętrznych, bo wtedy właśnie zaczęła się owa wieloletnia nieobecność Hen˝ ryka - siedział za granicą; Stefan oczywiście był jak zwykle duchowo nieuchwytny - ostatni człowiek do zwierzeń i wyjaśnień. I oto Zygmunt po dawnemu pozostał sam, ze swym najcięższym z dotychczasowych, realnym dramatem, pozostał - opuszczony czy oszukany, zawiedziony czy wykolejony, tragikomiczny i świadomy tego, pełen paradoksalnych, ale głębokich rozterek wewnętrznych - był sam i sam musiał pod˝ jąć gorzki, niewdzięczny, ponad siły trud odbudowania swego zburzonego gmachu psychicznego i urato˝ wania go przed potężnymi, stale uderzającymi weń falami buntu, głuchego buntu przeciwko upośledzeniu i osamotnieniu, jakie - bez własnej winy - stały się jego udziałem. XIII Lata mijały. Zygmunt skończył uniwersytet, odbył służbę wojskową i był teraz redaktorem artystycz˝ nym "Polityki i Sztuki". Powodzenie towarzyszyło mu wiernie, miał duże wzięcie jako wybijająca się gwiazda krytyczna, uznanie zjednało mu zwłaszcza kilka wydanych w książce rozprawek estetycznych; również ceniony był jako autor tomu nowel, wreszcie duży rozgłos wywoływało kilka jego polemik z za˝ kresu artystyczno-społecznego, które z temperamentem, inteligencją i -swoistą, pobudzającą przekorą - zainaugurował i przeprowadził na łamach "Polityki i Sztuki". Był więc znany i popularny, miał cenne stosun˝ ki literackie i polityczne; wśród wszechstronnych jego znajomości nie najmniejszą pozycję reprezentował redaktor "Polityki i Sztuki", radca Geysztor, który, choć mało znany ogółowi i bardzo niezależny, miał duże wpływy w sferach rządowych oraz z drugiej strony Bronek Rosen - jedna z czołowych postaci młodej le˝ wicy. Życie Zygmunta płynęło więc łatwo i ciekawie, tak przynajmniej mogło się wydawać ludziom po˝ stronnym - lecz ludzie ci nie podejrzewali nawet, jaki wysiłek psychiczny krył się pod tą pozorną łatwością, ile kosztowało Zygmunta stworzenie i utrzymanie zewnętrznych znamion tej łatwości i z jakim trudem w is˝ tocie dźwigał on przez te wszystkie lata ciężar życia, ciężar swojej śmiesznej i tragicznej tajemnicy. Bo w jego sprawach "sekretnych" nic się nie zmieniło: po dawnemu niezdolny był do posiadania kobiety i po dawnemu fakt ten budził w nim całą otchłań przeżyć szarpiących, trudnych i burzliwych, przeżyć, które swą upartą falą zalewały jego wnętrze, pozostawiając w nim osad dotkliwej goryczy. Gorycz towarzyszyła mu zawsze - przeżył wiele jałowych, nostalgicznych, samotnych wiosen, wiele pięknych ciepłych wieczorów spędził na ulicach oko w oko z ową dręczącą świadomością, że jest na marginesie, że życie jego nie było prawdziwe, że było tylko jakąś bezwartościową pianą złudzeń, utkaną przez intelekt przy pomocy zręcznej mistyfikacji i wyzyskania różnych mylących załamań ludzkiej spostrzegawczości, związanych widocznie raz na zawsze z powszechnie obowiązującym prawem niemożności wzajemnego poznania się, pianą osłaniają˝ cą w istocie tragiczną próżnię, pustkę stworzoną przez upośledzenie, które postawiło go na zawsze poza życiem. Przy pomocy wyszkolonego na literaturze intelektu zbudował precyzyjnie cały system kłamstwa, system sposobów i sposobików psychologicznych, którymi posługiwał się, rysując swoją sylwetkę w oczach ludzi - i tylko on jeden wiedział, że było to kłamstwo. Kłamstwo - choć brzydził się nim - wyda˝ wało się nieuniknione: ono stanowiło jego jedyną zasłonę i broniło go przed zmorą zdemaskowania. Oba˝ wa zdemaskowania, obawa wykrycia przez ludzi jego nienormalności stała się bowiem opętaniem Zygmun˝ ta, wcieliła w siebie i zwielokrotniła te wszystkie skłonności do manii prześladowczych, histerycznych obaw, niejasnych, lecz przestraszających podejrzeń, koszmarnych przypuszczeń, gnębiących ustawicznie, pozornie niedorzecznych przeczuć i dokuczliwych, nieustępliwych trosk, jakim jego wrażliwa dusza podle˝ gała od wczesnej młodości. Znowu paradoks, znowu zadziwiający zbieg okoliczności - on hipochondryk i tchórz psychiczny, który jak nikt inny potrzebował spokoju i pewności wewnętrznej, on właśnie musiał prowadzić to szarpiące, denerwujące podwójne życie, w wiecznym udawaniu, stale na straży, niepewny dnia ani godziny, jak człowiek ukrywający się, który żyje pod fałszywym nazwiskiem, z fałszywym pasz˝ portem. Zdany był na łaskę byle przypadku, byle śmiesznego wydarzenia - przegródka udawania, oddzie˝ lająca jego duszę od wstrętnej otchłani powszechnej drwiny i pogardy była niesłychanie wątła, każdej chwili przypadek mógł zedrzeć jego maskę - doświadczył tego zwłaszcza w wojsku, raz, gdy koledzy chcieli go koniecznie zabrać z sobą do domu publicznego, innym razem, gdy brutalny porucznik głośno wy˝ powiedział swoje podejrzenie, a podejrzewał go - o dziewictwo. Jedyną z uporczywych manii Zygmunta stała się odtąd obawa, że niedobrowolna abstynencja płciowa zacznie uwidaczniać się w jego wyglądzie zewnętrznym, że wpłynie na rysy czy wyraz jego twarzy lub na jego ruchy. Całe godziny spędzał przed lus˝ trem na uporczywej obserwacji, drobiazgowo porównując swój wygląd z wyglądem rówieśników, czasem nawet rozbierał się do naga, zamykał drzwi na klucz, obawiając się nagłego wejścia służącej, i długie kwa˝ dranse obracał się przed lustrem, przybierając najróżniejsze pozy. Było to głupie, śmieszne, upokarzające, lecz postanowił nie cofnąć się przed żadnym, nawet wstrętnym wysiłkiem czy upokorzeniem, aby tylko uchronić się od fatalnej katastrofy - od zdemaskowania. Co do tego jednego nie mylił się na pewno: wy˝ krycie jego nienormalności przez ludzi, przez opinię, byłoby największą klęską, jaką mógłby ponieść, klęs˝ ką, która uniemożliwiłaby mu dalsze życie. Zdemaskowanie odebrałoby mu wolność psychiczną, jedyne pozostałe mu bogactwo, zniweczyłoby jego równouprawnienie intelektualne z innymi ludźmi, równoupraw˝ nienie, z jakiego korzystał teraz w całej pełni, odebrałoby mu możność wszelkiej wypowiedzi, którą trak˝ towano by w sposób normalny, poważnie; gdyby tajemnica jego stała się własnością ogółu, każde jego wystąpienie publicystyczne czy artystyczne byłoby rozpatrywane pod jej kątem, byłoby interpretowane z punktu widzenia jego nienormalności, jego ułomności. Specyficzne cechy umysłu, którymi się odznaczał i popisywał - skłonność do paradoksu i przekory, cyniczna nieco, lecz mądrze motywowana niechęć do opinii i światopoglądów nazbyt namiętnych i dynamicznych, rozwinięty bardzo krytycyzm wobec utartych symbolów i skrótów - wszystko to byłoby traktowane jako objawy chorobliwe, jako wynik skrzywień i przekształceń ducha, wywołanych ułomnością ciała - stałby się ofiarą freudystów, w jakich przekształcają się nieświadomie wszyscy ludzie wobec tego rodzaju wypadków. Nie mógłby już wywierać wrażenia, jakie zamierzał, świadomie stylizować się dla ludzkich oczu, nie mógłby prowadzić emocjonujących gier psycho˝ logicznych, bawić się bluffem i paradoksalnym złudzeniem, co choć pozornie nieważne, nieistotne, było dlań jednak konieczne, niezbędne, było przyprawą, bez której nie mógłby strawić wegetacji, jaką staje się życie pozbawione swego najprawdziwszego, jedynego smaku: namiętności. Oczywiście, straciłby przyja˝ ciół, znajomych, rodzinę - nie mógłby już żyć pod jednym dachem z ojcem i siostrą - będąc przez tyle lat niezależny psychicznie od nich wszystkich, imponując im tą niezależnością, intrygując ich swoją zagadką - teraz, gdyby poznali klucz tej zagadki, byłby oddany na łup ich współczucia, ich "zrozumienia", ich pomocy, może musiałby się leczyć, próbować różnych środków, ponawiać dalsze, na pewno bezowocne próby, zdawać z tego sprawę - dreszcz wstrętu przejmował go na wskroś, gdy z właściwym mu przerostem wy˝ obraźni i domyślności przebiegał myślą ten szereg coraz bardziej piekących ewentualności, zalewając się ciemnym rumieńcem na samą myśl o nich. Nie - to było niemożliwe, nie do pomyślenia - to byłoby znisz˝ czenie świata wewnętrznego, w którym żył, w którym schronił się, wygnany - bez własnej winy - podkreś˝ lał to - z dziedziny normalnych ludzkich przeżyć. Świat ten, obecny jego świat trzymał się, egzystował je˝ dynie dzięki kłamstwu, ale skoro nie było powrotu, nie miał innego wyjścia - należało wszystkie swoje siły duchowe skupić na umocnieniu tego kłamstwa, kłamstwa, które umożliwiło mu życie; a przecież, mimo wszystko - chciał żyć. Konstruując swój system kłamstwa, siatkę pozy i udawania, która go zasłaniała, która uniemożliwia˝ ła ludziom zajrzenie w jego wnętrze, Zygmunt posłużył się znanym, pozornie paradoksalnym, lecz w istocie zupełnie naturalnym prawem psychologicznej odwrotności, tym samym prawem, które każe owemu minis˝ trowi w noweli Poego położyć skradziony i poszukiwany list na wierzchu, zamiast ukryć go w sposób skomplikowany. Najłatwiej uniknie nagłego niebezpieczeństwa ten, kto jest go najbliżej, kto się o nie ocie˝ ra, kto obcuje z nim codziennie - to była zasada, którą przyjął Zygmunt; dla zrealizowania jej postanowił - ni mniej, ni więcej - prowadzić, a raczej udawać życie uwodziciela i kobieciarza. Zamiar ten napotkał bardzo sprzyjające okoliczności zewnętrzne, gdyż w tym właśnie czasie powró˝ ciła do Warszawy siostra Zygmunta, Irka, która ukończyła gimnazjum klasztorne pod Krakowem. Irka za˝ pisała się na uniwersytet; prowadziła szerokie życie towarzyskie i niebawem w ich domu zaczęło bywać wiele jej koleżanek, młodych, zachwycających dziewcząt.Zygmunt, obserwując swoją reakcję na to zja˝ wisko, stwierdził ze zdziwieniem, że dziewczęta budzą w nim dalej gorące, przejmujące i emocjonujące pragnienia - pragnienia, które absorbowały go tak silnie, aż zapominał czasem nawet o swoim upośledze˝ niu. Z początku dziwił się temu bardzo, później jednak wyjaśnił sobie istotę tego faktu, wyjaśnił w sposób, nawiązujący do jego dawnych, z okresu przed poznaniem Henryka pochodzących koncepcji. Otóż nie˝ wątpliwie ów tajemniczy, potężny, mający rozległe perspektywy psychiczne urok, jaki wywiera na nas młoda dziewczyna, związany jest nierozłącznie z pragnieniem i niezaspokojeniem; uroku tego posiąść nie można - można go jedynie podziwiać i pragnąć - gdy tylko zbliżamy się doń z zamiarem posiadania, urok pryska - niszczymy go tak, jak niszczymy motyla biorąc go w palce i ścierając mu przez to ze skrzydeł pył, który stanowi o wdzięku i lekkości, umożliwiając ruchy i unoszenie się w powietrzu; ten sam rezultat za˝ wodu i zniweczenia piękna osiągnąłby ktoś, kto zachwycając się na przykład obrazem filmowym chciałby zbliżyć się doń, dotknąć go, znaleźć się w nim - oczywiście natrafiłby tylko na gładkie płótno, na którym poruszają się martwe, bezwymiarowe fantomy. Urok jednak jest niewątpliwym faktem, istnieje z całą pewnością, choć nie możemy go dotknąć, zbadać ani posiąść - gdzież więc jest jego źródło? Otóż po prostu istnieje on - w nas, w naszej psychice, wrażenia ze świata stanowią wprawdzie jego zewnętrzną po˝ budkę, lecz źródło jego mieści się w naszej duszy, w naszym pragnieniu - i tam tylko powinniśmy go szu˝ kać, tam tylko możemy go znaleźć, nie w tak zwanym posiadaniu, które go jedynie niszczy. Koncepcja ta była właściwie powtórzeniem dawnych, dziecięcych niemal jeszcze idei Zygmunta, ide˝ i, które jednak jak motyw przewodni snuły się dotąd przez jego życie, łącząc teraz jakby lekko, lecz pew˝ nie przerzuconym pomostem dzieciństwo z wiekiem dojrzałym. Tylko że wtedy na początku życia zadowa˝ lał się pragnieniem z własnej woli, bo nie chciał posiąść kobiety, a teraz zadowalał się nim, bo już nie mógł jej posiąść. Chociaż może w istocie sytuacja wtedy i teraz nie była wcale tak różna może te młodzieńcze teorie wyrosły na przeczuciu późniejszego upośledzenia, na przeczuciu odmiennej, wyjątkowej, dziwnej postawy, jaką przeznaczone mu było zająć, może składniki tej postawy tkwiły w nim już wówczas, już wówczas cały jego późniejszy rozwój był uwarunkowany takim a nie innym dzieciństwem, tak jak rozwój rośliny uwarunkowany jest budową jej nasienia, w którym zawierają się już wszystkie późniejsze elementy rozwojowe, skoncentrowane na razie w maleńkiej objętości niepozornego ziarnka, jak skrót czy ekstrakt całego życia. Byłoby to więc przeczucie tego, co nieuchronne, a więc przeczucie wynikłe z czegoś, co musi nastąpić, a zarazem będące jego psychicznym umotywowaniem i wytłumaczeniem - przypominało to Zyg˝ muntowi pewien rodzaj snów, które miewają wszyscy ludzie: śni nam się na przykład, że zostaliśmy skazani na śmierć i że dzwonek wezwie nas na miejsce egzekucji; z trwogą, z napięciem przerażenia oczekujemy na dźwięk dzwonka i nagle dźwięk ten rozbrzmiewa - lecz wtedy budzimy się z ulgą, stwierdzając, że to po prostu dzwoni nasz budzik, nastawiony właśnie na tę godzinę. Nie wyjaśnione zjawisko, dowodzące, że prawa czasu, będącego przecież czwartym wymiarem, prawa kolejnego następstwa, trwania, przemijania, słowem, cały ten wymierny porządek chronologiczny, jaki obowiązuje naszą świadomość, niekoniecznie obowiązujący jest w sferze tak zwanej podświadomości (może raczej, wobec tego, należałoby ją nazwać - nadświadomością?). Tak więc w rezultacie Zygmunt powrócił znów do dawnego punktu wyjścia, punktu, który głosił, że pragnienie kobiety jest czymś wyższym niż posiadanie jej. Powrócił do tego bogatszy, wzbogacony o przeżycia, w których poznał prawdziwą fizyczną żądzę, przeżycia dostarczone mu w swoim czasie przez Tamarę. Wiedział już teraz, że żądza nie zaspokojona niekoniecznie bywa przyjemna, że może przekształcić się w potworną mękę, jaką jest zdegenerowana i odwrócona, nienasycona namiętność - za˝ zdrość. Lecz może doznawanie męki jest również emocją, emocją bardzo atrakcyjną - czy lepiej dozna˝ wać mąk zazdrości, czy też lepiej nie znać w ogóle uczuć tego rodzaju i przyczyn, które je wywołują? Podobno wielka męczarnia graniczy z rozkoszą, a najwyższa rozkosz z męką, punkty krańcowo przeciwne są więc w istocie najbliższe siebie, sąsiadują z sobą bezpośrednio na obwodzie symbolicznego koła czy obręczy, na wzór której zbudowane są wszelkie ludzkie sprawy, uczucia i namiętności. Tutaj dochodził Zygmunt do jądra obrzydłej perwersji, która kazała mu czasem wyznać przed sobą, że przyzwyczaił się do swojej tragedii, do swojej ułomności, a nawet - przywiązał się do niej; stworzyła mu szarpiący, ale nieco˝ dzienny, niezwykły, ciekawy świat wewnętrzny i myślał wtedy, że nie zamieniłby się z nikim, nie chciałby być nikim innym. A jednocześnie przecież cierpiał niewymownie, gorzko, nie do zniesienia - czyżby więc był niewolnikiem, który przyzwyczaił się do swojego łańcucha, zrósł się z nim niemal w jedno ciało i bez niego nie potrafiłby się już poruszać? Lepiej było zbytnio się nad tym nie zastanawiać - to jakieś błędne ko˝ ło - znów koło - a może rzeczywiście koło było symbolem i rozwiązaniem zagadki bytu, tak jak to głosiły piękne, poetyczne, wschodnie zdaje się teorie, mówiące o niepowstrzymanym kole wszechrzeczy. Chociaż to byłoby za łatwe i za gładkie - świat był jednak na pewno bardzo ostrokątny. Tak czy owak, cały konkretny problem polegał na znalezieniu drogi pośredniej pomiędzy rozkoszą płynącą z niezaspokojenia pragnień a męką, jaką powoduje niezaspokojenie żądzy. Drogę tę realizował Zygmunt w swoich "flirtach z koleżankami Irki, nie zawsze z całkowitym powodzeniem, czasem zdarzało mu się otrzeć przykro o twardą granicę, jaką wyznaczyły mu za karę pogwałcone niegdyś prawa natury; czasem przeraźliwie zazgrzytały hamulce fatalności, która uczyniła go człowiekiem nienormalnym, czasami nazbyt już rozpędzone, na serio rozedrgane tęsknoty upadały nagle w tragikomicznym załamaniu, załama˝ niu, które dawało mu zakosztować do dna owej goryczy "marginesu", znanej mu tak dobrze. Lecz były to tylko poszczególne wypadki, raczej wyjątkowe, gdyż na ogół udawało mu się nadawać tym wszystkim przeżyciom formę nie obowiązującą, nierealną formę jakiegoś abstrakcyjnego treningu, żonglerki złudze˝ niami, zaczerpniętymi ze świata zewnętrznego, tak jakby patrzył na ten świat przez odwróconą lornetkę al˝ bo przez wypukłe, kolorowe szkiełko. Oczywiście, tego rodzaju formę starał się nadawać tylko swoim przeżyciom w tych "romansach", nie troszcząc się o przeżycia partnerek i nie cofając się przed "łamaniem serc". Kobiety bowiem były w jego rękach dziwnie uległym materiałem; początkowo zbliżał się do nich z wielką tremą, mając świeżo w pamięci swój okres niepowodzeń w czasie drugiego roku studiów na uni˝ wersytecie oraz obawiając się, aby jego unikanie momentu najwyższego (a w każdym razie za najwyższy uważanego), momentu fizycznego posiadania, nie zostało zrozumiane w sposób właściwy, to znaczy jako wynik impotencji. Jednak obawy te rozwiały się szybko; dziwnym, paradoksalnym zrządzeniem natury, je˝ go bezowocne wyprawy w krainę prostytucji dały mu wobec kobiet "przyzwoitych" tę spokojną i imponu˝ jącą pewność siebie, jaką daje mężczyźnie tylko dokładne poznanie techniki stosunków cielesnych - te śmieszne, nieudane przygody pozwoliły mu dzisiaj z powodzeniem "bluffować" - terminu tego zaczerpnął z urzekającej, w głęboko przemyślany sposób perfidnej gry w pokera, która była łatwym wprawdzie, ale niewątpliwym symbolem gry życiowej - zwłaszcza zaś erotycznej gry Zygmunta. Jeśli chodziło o wykrycie jego impotencji, to zrozumiał szybko, że przy zachowaniu pewnych środków ostrożności niebezpieczeńst˝ wo było minimalne: kobiety są na ogół znacznie mniej pewne siebie, niż się to wydaje mężczyznom, i znacznie mniej przenikliwe, przez co zupełnie nie doceniają męskich komplikacji nerwowych, wywierają˝ cych niezaprzeczalny wpływ na życie płciowe; niechęć mężczyzn do ostatecznego aktu skłonne są przypi˝ sać raczej brakom własnych uroków, niedostatkowi pożądania, jakie wzbudzają, niż jakimś psychicznym czy fizycznym mankamentom partnera. Upewniwszy się w tym względzie, Zygmunt rozpoczął swoją, sze˝ reg lat trwającą działalność uwodzicielską; wypracował sobie pewien stały schemat, którego seryjne po˝ wtarzanie napełniło go specjalną satysfakcją jak udany karambol w bilardzie. Z początku starał się zacie˝ kawić dziewczynę, zawładnąć nią, przywiązać ją do siebie - nie szczędził przy tym trudu - również trudu in˝ telektualnego - oraz ambicji; gdy udało mu się zająć w jej myślach stałe miejsce, rozpoczynał działanie ero˝ tyczne, które skrupulatnie i przemyślnie doprowadzał aż do fazy wyuzdanych, wyrafinowanych pieszczot. Gdy orientował się, że osiągnął już ostatni stopień, poprzedzający posiadanie, wtedy rozpoczynał akcję de˝ strukcyjną, doprowadzającą do zerwania. Były na to najrozmaitsze sposoby: czasem zrywał gwałtownie, motywując to jakimiś tajemniczymi, ważnymi względami - raz dał do zrozumienia dziewczynie, że ma nieu˝ leczalną chorobę weneryczną, z dyskretną precyzją symulował tragedię rozstania, pojedynek miłości z obowiązkiem i w rezultacie przelicytował dziewczynę szlachetnością, odrzucając jej ofiarę, gdy pomimo wszystko zapragnęła mu się oddać. Był to jednak wypadek raczej ryzykowny; na ogół Zygmunt starał się tak sprawą pokierować, aby zerwanie wyszło ze strony kobiety, z tym żeby jednak sukces ambicji był po jego stronie; zmuszał je po prostu do zerwania przez nagłą szorstkość, obojętność, drwiąco pogardliwy sposób bycia - dając jednocześnie do zrozumienia, że poza tym wszystkim kryje się coś ciekawego, zna˝ czącego i ważnego. Zresztą trudno byłoby opisać wszystkie jego sposoby - niewątpliwie osiągnął w tym perfekcję. Była to przy tym zabawa pożyteczna, bo gruntowała jego opinię kobieciarza, człowieka z bujną przeszłością, uwodziciela-intelektualisty, a jednocześnie dawała mu emocję gry, emocję, za pomocą której zapełniał lukę, jaką w jego życiu wytworzył brak namiętności. Zresztą w grze tej i on angażował się czasem nadmiernie, nie zawsze był tylko zimnym donżuanem złudzenia - lecz były to wypadki odosobnione, małe tragedie, do których nie lubił przyznawać się we własnych myślach, bo one demaskowały go przed samym sobą. Czasem, zastanawiając się nad istotą miłości, dochodził do wniosku, że obrał może cząstkę wcale nie najgorszą. Właściwie najcenniejszy w miłości był początek, pierwsza faza, największych emocji dostar˝ czał okres, gdy kobieta pożądana była jeszcze obcą, gdy reakcje jej były nieznane i nieobliczalne, gdy pierwszy z jej strony objaw zainteresowania czy przelotnej na razie tkliwości stawał się zapierającą dech w piersiach rewelacją, gdy jedno spojrzenie dostarczyło większej rozkoszy niż całe wieczory pieszczot, rozkoszy odmiennej, trzeźwej i głębokiej jak cudowna, porywająca radość polowania, radość, gdy po kil˝ kugodzinnym przeszukiwaniu puszczy natkniemy się nareszcie na upragnioną, czarodziejską i tajemniczą - łanię. Był to dreszcz niezrównany i właściwie był zarazem najsilniejszy, intensywniejszy od wszystkich póź˝ niejszych, odrębny, dziwny i jedyny - sam w sobie i sam dla siebie. Później w miarę posuwania się w krai˝ nę pieszczot emocja stawała się coraz mniejsza, gdyż reakcje kobiet były coraz bardziej schematyczne, co˝ raz mniej zróżnicowane. Zupełny już szablon osiągało się przez akt posiadania - oczywiście Zygmunt znał go tylko ze słyszenia - ale miał prawo sądzić, obserwując ludzi, którzy używali go do syta, że był on właś˝ ciwie bez znaczenia, gdyż nie dawał kosztującym go mężczyznom żadnej nauki na przyszłość, nie czynił ich bardziej odpornymi ani bardziej doświadczonymi w grze miłosnej. Właściwie Zygmunt doszedł do wnios˝ ku, że opanował tę grę lepiej niż ludzie, którzy posiadali kobietę niejednokrotnie, był wirtuozem miłości nie znając jej właściwie - sytuacja bardzo oryginalna, lecz nieco - jak każdy paradoks - jałowa. Tak - sytuacja ta była jałowa - Zygmunt zaczynał to czuć dotkliwiej, w miarę jak lata mijały i jak stawał się coraz bardziej spopielały wewnętrznie - nawet jego gorycze i tęsknoty przytępiły się, ustępując miejsca niewątpliwie wygodniejszej, choć groźnej - apatii. Cóż - młodość nie trwa wiecznie - wiedział o tym, a jego młodość będzie zapewne jeszcze krótsza przez nadmierną pracę nerwów, przez desperackie roztrwonienie rezerw psychicznych. Wyczerpał już był oto maksimum uczuciowej emocji i intelektualis˝ tycznego zadowolenia, jakie mu mogły dać kobiety i paradoksalna, oryginalna pozycja, którą wobec nich zajmował; obecnie gra ta przestawała mu już smakować: była dobra tylko, gdy się jej kosztowało w pew˝ nym stanie świeżości duchowej, w stanie napięcia, gdy wkładało się w nią coś z siebie, coś z ukrytego jed˝ nak w sobie skarbu niewyżytych, namiętnych uczuć; praktykowana na zimno stawała się mdła jak niektóre potrawy, przeznaczona tylko do jednorazowego spożywania na świeżo; stawała się mdła i nieintensywna, bo brakło jej odrobinki prawdy, która zabarwiłaby ją w sposób bardziej atrakcyjny, nadając jej chociaż pozory realnego życia. W postaci obecnej była już po prostu nudna i powiększała jeszcze znużenie, jakie opanowywać jęło Zygmunta, rozlewając się po jego psychice nieustępliwą beznadziejną falą obojętności. Toteż stopniowo zaczął się wycofywać z owej gry, likwidując tym razem - jak myślał - na zawsze, swoje stosunki z kobietami. Mając już wyrobiony nałóg udawania, nałóg pozerstwa, nadał temu wycofaniu pozo˝ ry przesytu: rutynowany donżuan, syt nazbyt łatwych tryumfów, przechodzi na emeryturę - szuka innych za˝ jęć w życiu czy - innych dreszczów. Istotnie zaczął szukać innych dreszczów; były to dreszcze bardziej uniezależnione od wypadków zewnętrznych i od ludzi, należących przecież również do świata zewnętrznego, dreszcze czysto psychiczne, a więc trwalsze, bo - nasze własne - nie podlegające konfiskacie przez nieubłagalne, inkwizytorskie prawa życia. Dreszczy tych dostarczyły mu alkohol i twórczość; zestawienie na pozór dziwne, lecz Zygmunt daw˝ no już doszedł do wniosku, że pomiędzy tymi dwiema dziedzinami, pomiędzy alkoholizmem i pracą twór˝ czą - a ściślej mówiąc, pracą literacką - istnieją wielkie, zasadnicze zbieżności psychiczne. I alkohol, i lite˝ ratura posługiwały się tym samym "trickiem", za pomocą którego życie stawało się barwne, intensywne, ciekawe, a każdy najdrobniejszy nawet fakt zyskiwał głęboką podbudowę emocjonalną. Trickiem tym była metoda skrótów: całe długie, przeważające, bezbarwne płaty życia zostawały wykrojone i wyrzucone poza świadomość, pozostałe zaś kolorowe okrawki zszywano w barwne, nowe całości, przypominające życie, bo złożone z jego cząstek, z jego składników, lecz w istocie nie mające z nim nic wspólnego, będące czymś samodzielnym, ułudnymi kolorowymi kukiełkami, wstawionymi na miejsce normalnych, bezbarw˝ nych postaci. Ten ułudny blask opromieniał pozornie wszystko naokoło: wszak z satysfakcją, z zacieka˝ wieniem czytamy w literaturze opisy najzwyklejszych czynności, na które w rzeczywistym życiu nie zwróci˝ libyśmy w ogóle uwagi, odrabiając je jak pańszczyznę - trafny opis rzeczy fascynuje nas znacznie więcej niż sama rzecz; tak samo pijący mogą godzinami w sposób znaczący i pełen emocji rozmawiać o najbar˝ dziej pozbawionych znaczenia faktach i sprawach, nadając im jakieś niezwykłe, oryginalne, intensywne za˝ barwienie; sądzą, że uchwycili istotną postać rzeczy, że poznali ciekawą prawdę o rzeczach, prawdę, któ˝ rej nie zauważyli przedtem, w normalnym, trzeźwym życiu; tymczasem w rzeczywistości całe to fascynujące zabarwienie rzeczy jest tylko odblaskiem światła owej krótko, ale barwnie świecącej lampy złudzeń, latarni czarnoksięskiej,którą na pewien czas umieszcza w nas narkotyk alkoholu czy narkotyk literatury. Różnica między tymi dwoma rodzajami upojenia była tylko ta, że alkohol działał krótkotrwale, przez parę godzin za˝ ledwie, i nie zostawiał po sobie nic, nawet wspomnienia stanów pijackich, były bowiem bardzo nikłe i ra˝ czej tylko szablonowe, natomiast upojenie twórcze wcielało się w formy, które pozostawały jakby zakon˝ serwowane stany narkotyczne - jak płyty gramofonowe, które ktoś nazwał "konserwami muzycznymi". Lecz czyż była to różnica tak bardzo istotna? - Zygmunt z początku był skłonny sądzić, że nie. Czuję tak skomplikowanie i bogato, czyż to nie wystarczy, czyż przez to samo nie jestem artystą i twórcą? zadawał sobie czasem pytanie, lecz jednocześnie zdawał sobie sprawę, że był to wykręt wszystkich zdolnych leniów i artystycznych neurasteników na całym świecie, wykręt, za pomocą którego wymigiwali się od pracy. Z czasem doszedł do wniosku, że jednak twórczość była niewątpliwie czymś wyższym; nie przez to, że re˝ zultaty jej trwały w czasie i oddziaływały na ludzi (Zygmunt nie kwapił się do gloryfikowania tej jej roli, gdyż nie miał pewności, czy była ona dodatnia, niekiedy skłonny był sądzić przeciwnie i nazywał wtedy lite˝ raturę tak, jak Erenburg nazwał kino: "fabryką snów") - lecz przez to, że dostarczała jeszcze dodatkowych, narkotycznych emocji, emocji, których nie potrafił z ludzkiej psychiki wykrzesać alkohol. Niewątpliwie pi˝ sanie było wyższym stopniem narkozy, pozwalało gładko i łatwo płynąć na falach szarego i nieciekawego dnia - po przezwyciężeniu oczywiście pierwszych oparów, tak jak pijak, rozpoczynając butelkę, musi przezwyciężyć pierwszy odruch wstrętu, który budzi w nim odór alkoholu - jest to nieodłączny haracz, składany przez nas przyjemnościom narkotycznym, należącym do kategorii przyjemności trudnych. Stosunek Zygmunta do własnej twórczości układał się więc wyłącznie pod kątem widzenia roli, jaką grała ona w jego przeżyciach psychicznych - nie interesował się natomiast wpływem, jaki ta twórczość wywierała na zewnątrz - wynikało to z całej jego ówczesnej sceptycznej postawy, dawno już bowiem roz˝ stał się z koncepcją głoszącą, że literatura podaje najwyższą prawdę o życiu, prześwietla je i ukazuje jego istotę, jego sens. Obecnie uważał literaturę jedynie za dostarczycielkę kunsztownych złudzeń i jako taką wmontowywał ją w cały wielki system kłamstwa, ogarniający ludzkie sprawy, działania, impulsy, namięt˝ ności i - twórczość. Życie było w istocie po prostu szarym, bezlitosnym schematem, gdzie tylko przedłuże˝ nie gatunku stanowiło jedyną, mogącą się ostać zasadę - na tle tego przeraźliwie zimnego, beznadziejnego krajobrazu miłość, sztuka, namiętności, działanie - wszystko to były błędne ogniki, złudzenia mniej lub wię˝ cej intensywne, za którymi gonili ludzie, chcąc jakoś przepędzić życie, chcąc się bawić, chcąc uciec od nu˝ dy, która jest przyrodzoną, naturalną atmosferą ludzkiego istnienia. Każdy bawił się, jak mógł, zabawa była istotnym celem życia, lecz każdy usiłował ukryć to pod maską różnych, ważko i dźwięcznie brzmiących słów - kłamstw; w istocie wszyscy gonili za rozrywką, za przepędzeniem czasu, bo czymże innym były na˝ miętności, walki, praca twórcza, bogactwo i rozkosz, jeśli nie pozornie ciekawym przepędzeniem czasu? Tak więc przedstawiał się obraz świata, do jakiego doszedł Zygmunt w dwudziestym ósmym roku życia. Obraz ten przepojony był tanim pesymizmem - przyznawał to - lecz poglądy tanie są jednak na ogół najbardziej prawdopodobne, bo najmniej niezwykłe - i jesteśmy na nie skazani, o ile nie posiadamy w za˝ nadrzu jakiejś niecodziennej, niezależnej pewności, jakiejś zawierzonej nam sugestywnej tajemnicy, która dałaby nam absolutne prawo odrzucania poglądów obiegowych, przyjętych wśród gawiedzi duchowej. Lecz Zygmunt, niestety, nic takiego nie posiadał; bolał nad tym, bo czuł, że nieuchronnie tonie w pesymiz˝ mie, którym się w istocie brzydził, mając naturalną skłonność do konstruktywnego, twórczego optymizmu. Czuł, że był to drugi naprawdę groźny kryzys psychiczny w jego życiu - pierwszym był ten przed wielu laty, przed poznaniem Tamary; wtedy czuł, że jeśli nie uratuje go coś z zewnątrz, psychika jego rozsadzona zos˝ tanie przez zbyt wielkie napięcie wewnętrzne - obecnie zdawał sobie sprawę, że jeśli nie ocali go jakaś prawda, której pożądał całą siłą swej udręczonej fałszem duszy, to osobowość jego rozpłynie się w falach pospolitego, mętnego życiowego marazmu, ulegnie - jak mawiał Henryk - kłamstwu życia. I oto ratunek, tak jak wtedy zjawił się z zewnątrz; prawda przyszła doń - tym razem również jak za pierwszym - wcielo˝ na w postać zjawiającej się na jego drodze życiowej - kobiety. Była nią Joanna. XIV Znajomość z Joanną zawarta została w zupełnie innych warunkach niż wtedy - z Tamarą; okazją i przyczyną tej znajomości była sprawa niejakiego Romana Wiącka, siedemnastoletniego chłopaka, który pełnił w redakcji "Polityki i Sztuki" rolę gońca. Zygmunt zainteresował się nim po kilku przelotnych rozmo˝ wach, w których stwierdził naprawdę interesującą, samodzielną inteligencję młodego proletariusza. Posta˝ nowił się nim zająć i dzięki stosunkom ojca umieścił go bezpłatnie w gimnazjum dla dorosłych, nie tracąc go w dalszym ciągu z oczu. Jako swego rodzaju duchowy protektor zapoznał się z kilku jego nauczycielami, wśród których znajdowała się również Joanna, dwudziestosiedmioletnia nauczycielka historii. Ponieważ Roman w tej właśnie dziedzinie okazywał największe zainteresowania i zdolności, Joanna zwróciła nań uwagę i kilkakrotnie rozmawiała o nim z Zygmuntem; coś w rodzaju wspólnej opieki nad chłopakiem połą˝ czyło ich i zadzierzgnęło węzły znajomości, które zacieśniły się jeszcze, gdy starzy Wiąckowie (ojciec Ro˝ mana był wykwalifikowanym, względnie zamożnym robotnikiem fabrycznym) zaprosili kilkakrotnie oboje - jak mówili - "dobrodziejów" swojego syna do małego, ale czystego i starannie urządzonego mieszkanka na Woli. Stopniowo znajomość przedzierzgnęła się w bliską zażyłość, a potem - chyba - chociaż Zygmunt miał już dosyć tego słowa - w miłość. Nie była to oczywiście potężna, namiętna miłość, jaką przeżył z Ta˝ marą: tamto było jednorazowe i niepowtarzalne, uczucia o takim nasileniu nie miał już Zygmunt przeżyć nigdy - lecz za to wobec Joanny odczuwał głębokie przywiązanie, oparte niewątpliwie w pierwszym rzę˝ dzie na adoracji jej przymiotów duchowych, nie pozbawione jednak również subtelnych uroków czysto erotycznych. Joanna była naprawdę wcieloną prawdą; Zygmunt próbował początkowo z nałogu różnych swoich finezyjnie przebiegłych sposobów pseudouwodzicielskich, lecz szybko zrozumiał, że wobec jej czystości wewnętrznej, prostolinijności i ufności, sposoby te były po prostu niepotrzebne i nie na miejscu - tak jakby ktoś z zapałem chciał otwierać drzwi wytrychem, ignorując fakt, że klucz tkwi w zamku. Zygmunt wiedział, że młode dziewczęta są na ogół naiwne i niedoświadczone, lecz mimo to nie zyskiwały one prawa do jego współczucia czy opieki, gdyż swoją naiwność usiłowały ukryć pod pozą wyrafinowanego "cwaniactwa", udając perfidię taktyczną, której w gruncie rzeczy nie posiadały - dlatego też nie żałował ich nigdy i z sa˝ tysfakcją zadawał im rzeczywiście perfidne ciosy, wobec których były bezbronne. Tymczasem z Joanną rzecz się miała przeciwnie: była pomimo swoich dwudziestu siedmiu lat niewątpliwie czysta, niedoświad˝ czona w sensie konkretnym, może nawet erotycznie naiwna, lecz jednocześnie fakt, że była prostolinijna i poważna, nie usiłując przybrać żadnej pozy ani maski, sprawiał, iż nie sposób jej było dosięgnąć. Zyg˝ munt czuł, że kunsztowny, zamaskowany i nie do wykrycia, jak sądził dotąd, fałsz jego sposobów, za po˝ mocą których wywierał na kobietach uplanowane z góry wrażenie, demaskował się sam i opadał bezuży˝ teczny wobec jej mądrego, ufnego, lecz nieco zdziwionego milczenia, jakim przyjmowała różne jego "dy˝ wagacje". Szybko zaniechał ich, nie przestając jednak interesować się Joanną; była bardzo milcząca, lecz milczeniem swoim potrafiła wyrazić różne rzeczy, których we właściwej sobie prostocie, wstydliwości wo˝ bec wszelkiego patosu czy ekshibicjonizmu i niechęci do nazywania myśli i uczuć po imieniu nie wypowie˝ działaby nigdy. Zygmunt szybko zrozumiał, że w tym wypadku on właśnie pozostał bezbronny, gdyż cały jego arsenał udawań okazał się bezużyteczny i oto obnażał się jak na dłoni jego niepokój wewnętrzny, nie˝ pokój, który Joanna zdemaskowała mimowolnie, bez żadnych w tym kierunku usiłowań, jedynie samym faktem swojego spokoju i czystej powagi; wobec tej powagi fałsz okazywał się od razu fałszem i jako taki zawodził. Tak więc Joanna zyskała nad Zygmuntem przewagę, przewagę, jaką zyskujemy nad kimś, co do kogo przeczuwamy, że ma coś na sumieniu i z tego powodu nie całkiem jest sobą, lecz z przewagi tej nie tylko nie korzystała, lecz przeciwnie, używała jej, aby przynieść Zygmuntowi ulgę. Wiedziała na pewno, że od czasu, gdy zauważyła jego niepokój wewnętrzny, osoba jego zaczęła ją coraz bardziej interesować - była w tym bardzo kobieca, ulegając powszechnej u swojej płci ciekawości, lecz w tym wypadku cieka˝ wość ta była głębsza i uzasadniona: nie potrafił jej wzbudzić tak, jak robił to nieraz - wyraźnym, zwracają˝ cym uwagę maskowaniem się, obudził ją natomiast naprawdę, gdy się zdemaskował. Co ciekawsze - Zygmunt instynktownie czuł się wobec Joanny zupełnie bezpieczny - czasem myślał, że gdyby nawet po˝ wiedział jej o sobie wszystko, mógłby być pewien zarówno jej reakcji - że nie będzie dlań upokarzająca, jak i lojalnej, absolutnej i nic w zamian nie wymagającej dyskrecji. W tych warunkach powróciła znów do Zygmunta dawno odepchnięta, ryzykowna i szalona myśl o małżeństwie. Małżeństwo z Joanną to była jedyna jeszcze szansa uratowania swego życia wewnętrznego przez zastrzyknięcie mu orzeźwiającej dawki prawdy. Wszystkie skomplikowane konflikty wewnętrzne, jakie trawiły go od tylu lat, znalazłyby nareszcie swoje upostaciowanie w realnym zewnętrznym problemie życiowym, który wyzwoliłby go mocą swej orzeźwiającej realności spod władzy urojeń i domysłów. Istnia˝ ła alternatywa: albo w warunkach małżeńskich zdoła jednak może, po szeregu prób, okazać się mężczyzną - wtedy wszystko będzie w porządku i cała przeszłość zapadnie się w niepamięć jak koszmarny sen - albo też pozostanie impotentem, nie posiądzie Joanny i wtedy nastręczy się problem utrzymania jej przy sobie pomimo to, samą mocą przywiązania duchowego, miłości psychicznej; Zygmunt wiedział, że takie rzeczy się zdarzały - czytał między innymi o małżeństwie Carlyla, które, również z konieczności, pozostało czyste, nie przestając jednak być małżeństwem w idealnym tego słowa znaczeniu, w sensie miłości, zrozumienia i przywiązania. Oczywiście, był to eksperyment, lecz jeżeli już miał go podjąć, to Joanna ze swoją głęboką uczciwością, wrodzoną, przechodzącą już niemal w zasadę moralną dyskrecją i niewątpliwą siłą charakteru była najbardziej do tego eksperymentu nadającą się kobietą ze wszystkich, jakie spotkał na swej drodze. Toteż Zygmunt nie wahał się długo znając siebie, wiedział, że długie wahania i namysły wytrąciłyby go tylko z równowagi, nie dodając przy tym nic istotnego do argumentacji "za" i "przeciw" - byłoby to jedynie nie˝ potrzebne odkładanie, wynikłe z obawy przed powzięciem decyzji, tak jakby ktoś długo i głęboko zasta˝ nawiał się nad wyborem monety w znanej grze "orzeł" czy "reszka". Zygmunt skrócił więc programowo wszelkie wahania i po niedługim czasie zaręczył się. Natychmiast niemal pożałował tego kroku, od razu bowiem ogarnął go znów, powrócił doń dawny, kurczowy strach przed zdemaskowaniem. Tak mało przecież w gruncie rzeczy wiedział o małżeństwie i o naturze kobiecej, jedynie w małżeństwie naprawdę się wyzwalającej: a jeśli Joanna, która była dziewicą, nie zdoła wybaczyć mu pozbawienia jej tak jednak niewątpliwie dla każdej kobiety ważnych przeżyć, jak stosunki płciowe, jak macierzyństwo - jeśli uzna, że ją oszukał - do jakich nie dających się obliczyć komp˝ likacji i przemian psychicznych może ją to doprowadzić; ta demoniczna, mściwa siła pogwałconych praw natury, która przez kilka lat zdołała zmienić, spustoszyć naturę Zygmunta, mogła nie oszczędzić również duszy Joanny. A wtedy? - wtedy nie można będzie już liczyć na jej dyskrecję i siłę charakteru - w grę wej˝ dą inne czynniki - nieobliczalne. Przy tym pozostawała jeszcze cała realna strona małżeństwa - nie znajdo˝ wali się przecież na księżycu; nienormalność Zygmunta mogła być z łatwością zauważona, wykryta - choć˝ by przez doktora czy przez rodziców Joanny, których zresztą Zygmunt niezbyt lubił, zwłaszcza ojca: był to niefortunny robi grosz, człowiek o psychice rekina finansowego, pozbawiony jednocześnie wszelkich zdol˝ ności, inicjatywy i powodzenia w tym kierunku, a więc pozbawiony cech, które swoją intensywnością mo˝ gą nieco ożywić, zabarwić, usprawiedliwić tę nudną postawę duchową, jaką daje wyłączne skoncentro˝ wanie swoich pragnień na kwestii posiadania pieniędzy. Stosunki z tym człowiekiem nie będą łatwe - Zyg˝ munt wiedział to i sama myśl o konieczności jakichś wyjaśnień w razie zdemaskowania napełniała go dreszczem grozy: na dyskrecję w takim wypadku nie było co liczyć. Tak - niebezpieczeństwo było ogrom˝ ne, groziło z różnych stron i w gruncie rzeczy całe te zaręczyny były niedorzecznością i szaleństwem - nale˝ żało wycofać się z tego. Ale tutaj Zygmunt obawiał się zbyt nagłego kroku, tak ze względów na ostroż˝ ność, jak i z powodu swojego prawdziwego przywiązania do Joanny. To była jednak jego ostatnia stawka, lekkomyślnością byłoby zrezygnować z niej przedwcześnie. Nie pozostawało więc nic innego, jak wznowić swój stary system w tych sprawach: grę; sprawa z Joanną odmłodziła go - powrócił znowu do gry, i to bardziej jeszcze emocjonującej niż dawniej - chodziło przecież o znacznie większą stawkę i ryzyko było również znacznie większe. Tym razem zabawa miała w sobie coś z istotnego przeżycia, coś z prawdy - i dlatego była też bardziej niegodziwa, bardziej nienormalna. Zygmunt odczuwał teraz dotkliwie wyrzuty sumienia, które tłumił dawniej, mówiąc sobie, że bierze po prostu rewanż na kobietach za swoje upośle˝ dzenie, za swoje cierpienia, na które nie zasłużył: skoro on mógł cierpieć niewinnie, niech i one tego zazna˝ ją. Obecne wyrzuty sumienia nie dawały się zbyć takim tłumaczeniem, ponieważ przecież Joanna była mu droga; ale niezależnie od owych wyrzutów, fakt, że kochał ją chyba naprawdę (o ile potrafił naprawdę ko˝ chać) i że ona ufała mu bezgranicznie - wszystko to dodawało jednak całej grze jakiegoś niezwykle emo˝ cjonującego uroku - zabawa stawała się rzeczywistością, tak jak w teatrze, gdy w czasie odgrywanej sce˝ ny zabójstwa okazuje się, że aktor grający mordercę ma rzeczywiście nabity rewolwer, ponieważ posta˝ nowił pod pozorem dostarczonym mu przez rolę naprawdę zgładzić rywala. Podwójny fałsz, podwójna komedia, a na dnie nie odgadnione przez nikogo ziarno istotnej tragedii - to coś jak idiotyczna historia śmiejącego się, smutnego klowna - banalna i kabotyńska, sztuczna, koturnowa, sentymentalna, wyzyski˝ wana przez setki grafomanów - a przecież w jego życiu głupio, niedorzecznie, niewiarygodnie prawdziwa, zrealizowana. Widocznie był nieuchronnie skazany na życie w tej pseudodemonicznej, nienawistnej, choć wbrew woli emocjonującej, błazeńskiej, choć tragicznej atmosferze; promień prawdy ukazał mu się na chwilę, aby, zniknąwszy, pozostawić go w tym głębszych ciemnościach. W obecnej, drugiej już z kolei, grze z Joanną Zygmunt odzyskał całą swoją przewagę nad nią, prze˝ wagę, którą utracił był w początkach ich znajomości. Uzyskał ją dzięki temu, że Joanna go kochała, a on wykorzystywał to w sposób niecny - wiedział o tym - posługując się jej miłością i niepodejrzliwym zaufa˝ niem jako atutami w swej odwróconej - podwójnie odwróconej - taktyce. Obecnym motywem jego gry było bowiem symulowane zwątpienie, czy kocha Joannę naprawdę, czy kocha ją dostatecznie, aby móc poświęcić swą niezależność artysty i zawrzeć małżeństwo, nie narażając Joanny na zawody, cierpienie i ponoszenie ofiar w niedobranym związku. W rozbudowaniu tego wymyślonego konfliktu moralnego roz˝ winął Zygmunt wszelkie znane mu sposoby i możliwości powieściowej psychologii i problematyki; "układał dramat", według powiedzenia Krasińskiego, układał go ze znawstwem i precyzją, z realizmem tym więk˝ szym, że niemal go odczuwał - właściwie odczuwał go naprawdę, jeśli dramat mierzy się tylko intensyw˝ nością przeżyć i cierpień, jakość zaś składających się nań elementów formalnych jest rzeczą drugorzędną; po prostu przeżywali razem z Joanną wspólnym uczuciem dwa różne dramaty, spojone w jeden wspólnoś˝ cią swego nasilenia; jednak sytuacja Joanny była uczciwa i jednoznaczna, podczas gdy Zygmunt, będąc ak˝ torem, był zarazem reżyserem i nawet autorem - ta podwójność roli zwiększyła jeszcze jego cierpienia i zgryzoty sumienia, lecz cierpienia te okupowały niejako jego winy, dając mu zarazem prawo do kontynu˝ owania swojej gry. Słowem, opętane koło - jak zwykle u niego - czasem myślał, że długo tego nie wytrzy˝ ma - był już naprawdę zmęczony psychicznie, może lepiej byłoby wrócić do stanu usypiającej apatii - to jednak umożliwiało życie. Albo też - wyznać wszystko Joannie - lecz nie - takiego zdemaskowania swoje˝ go wiecznego aktorstwa nie zniosłaby jego miłość własna, nie był przecież jeszcze zdeptanym robakiem, posiadał godność ludzką - posiadał ją może tylko w oczach ludzi, i to dzięki swojej dobrze obmyślonej masce - lecz w takim razie maska ta stanowiła o możliwości życia - dla życia pozory godności są ważniej˝ sze niż sama godność - zachowujemy więc pozory - należało kontynuować grę albo też wycofać się z niej - dalej zachowując pozory. Kilkakrotnie odkładali termin ślubu - przyzwyczajono się już naokoło traktować ich narzeczeństwo jako długie i wariackie; to nie było złe - pozostawało "w stylu". Zresztą wszystkie te rzeczy zaczęły nagle usuwać się nieco w cień, bo oto rzekomo - zbliżała się wojna. Kilkakrotnie już zażegnywana, teraz chyba naprawdę ukazywała w oddali swoje groźne i zagadkowe oblicze. Zygmunt na ogół nie wierzył w jej rychłe rozpętanie, ale łatwo ulegając zmianom powszechnej atmosfery psychicznej, z pewną ulgą rzucił się w moż˝ liwości odświeżenia, przemeblowania swego życia psychicznego. Pracował dużo w redakcji, występował jako publicysta, chodził na sekretne konferencje, na przeplatane dyskusjami pijaństwa, a nawet - czego by dawniej nie robił - na publiczne zebrania. Sprawa z Joanną, sprawa impotencji straciła jakby na znaczeniu - tak mu się zdawało - gdy oto zaktualizowało ją znowu niespodziewane jak zwykle pojawienie się zapom˝ nianego już niemal Henryka. Zjawienie się Henryka, przypadkowe spotkanie z nim na ulicy przypomniało Zygmuntowi ów dzień przed laty, gdy Henryk powrócił z wojska i świadomie czy niechcący odegrał decydującą rolę w roz˝ strzygnięciu sprawy z Tamarą. A jaką rolę odegra teraz? - może zapomniał już o Zygmuncie i jego spra˝ wach, a może przeciwnie - przyjechał z jakimś planem? W każdym razie Zygmunt nie pozwoli Henrykowi ulotnić się tajemniczo, bez wyjaśnień. Tym razem wyjaśnienia nastąpić muszą - dłużej nie da się już ich uniknąć! Część druga I Następnego dnia po niespodziewanym spotkaniu z Henrykiem Zygmunt wyruszył pieszo na Filtrową do mieszkania starej pani Cieszkowskiej, u której, według informacji Stefana, Henryk zatrzymał się z owym jakimś nie znanym swoim towarzyszem "panem Lewandowskim". W zimny, ale słoneczny poranek wędrował nie śpiesząc się specjalnie, było bowiem jeszcze bardzo wcześnie - przy tym chciał w czasie drogi przygotować się jakoś do oczekującego go spotkania. Jak zwykle zresztą, przygotowanie to okazało się iluzją - Zygmunt przekonywał się już niejednokrotnie, że głębokie namysły ograniczone do określonego odcinka czasu nie posuwają naprzód żadnej sprawy, wytwarzając tylko jako jedyny swój produkt atmos˝ ferę zmęczenia i zniechęcenia, w rezultacie czego następujące po nich czyny stają się często czymś pozor˝ nie przypadkowym i nieoczekiwanym - reakcją zmęczonego bezwładem mózgu, poszukującego w gwał˝ townej i nie umotywowanej decyzji przeciwwagi, odprężenia dla swego dokuczliwego stanu. Inna rzecz, że decyzja taka, choć mózgowego nie umotywowana, posiada na pewno jakiś wewnętrzny, nie uświadomio˝ ny związek z głębszymi pokładami duszy - w ten sposób czyn jest bezpośrednio połączony z ośrodkami podświadomości - w procesie tym pominięty zostaje mózg jako organ niezdarny, nie wykazujący spraw˝ ności potrzebnej do tak konkretnego i jednoznacznego aktu jak powzięcie decyzji. Toteż Zygmunt po przejściu kilkuset metrów zaniechał wszelkich myśli na temat mającej nastąpić rozmowy z Henrykiem, na˝ tomiast oddał się całkowicie "nadsłuchiwaniu" nurtującego go, emocjonującego, ale w zasadzie nieprzy˝ jemnego uczucia, uczucia niepewności i obawy, zabarwionego pewną domieszką ciekawości - krótko mówiąc - uczucia tremy. Zawsze ilekroć doznawał tremy, przypominały mu się rozmaite wydarzenia z ży˝ cia, w których również towarzyszyło mu to zjawisko. Było to niezmienne, stałe, jednakowe w swych za˝ równo psychicznych, jak i fizycznych objawach i przerzucało pomost wspólności między pozornie najzu˝ pełniej różnymi, nic ze sobą wspólnego nie mającymi zdarzeniami. Czymże była trema? Była niejako formą samoobrony psychicznej, tak jak formą samoobrony organizmu jest opalanie się skóry, broniącej w ten sposób ciała przed niszczącym działaniem promieni słonecznych, był to więc objaw konieczny, objaw pro˝ testu psychiki przeciwko narzuconym z zewnątrz, nienormalnym i nie sprzyjającym warunkom. Lecz nie˝ przyjemne, przykre, nie sprzyjające, wrogie, skomplikowane, często niedorzeczne, a przecież nieugięte warunki zewnętrzne to jest właściwie zjawisko stałe, stała atmosfera bytowania ludzkiej psychiki; trema, obawa, kurczowy strach to są odwieczne drgawki, przebiegające przez istotę duchową rozpiętego na non˝ sensownej szpilce życia, ludzkiego owada. Właściwie w tych tylko momentach odczuwamy istotę bytu, którą stanowi podobno "kosmiczny strach" - wszystkie inne chwile są bez znaczenia - okresy pozornego spokoju wewnętrznego to wynik zgrubienia naszego naskórka psychicznego, jak bezmyślna drzemka człowieka skazanego na śmierć. Liczą się więc tylko momenty tremy - lecz zarazem odczuwamy je jako coś wyjątkowego, nienormalnego, dokuczają nam, chcemy ominąć je jak najprędzej. Gdzież więc jest normalny, przyrodzony, właściwy stan duszy, na czym polega istotna błogość, istotne uspokojenie psy˝ chiczne? Nie znamy go - zapewne nie ma go tu na ziemi - aby więc je poznać, trzeba by może po prostu umrzeć - czyli, posługując się skonwencjonalizowanym, ale w zasadzie zupełnie trafnym określeniem za˝ czerpniętym z klepsydr i zawiadomień o śmierci poumieszczanych w gazetach - "zasnąć snem wiecznym". Takie płynne i zaokrąglone refleksje snuły się po głowie Zygmunta w ów wietrzny, kwietniowy ra˝ nek, gdy maszerował długim krokiem, na pozór oddany wyłącznie i jedynie tej arcykonkretnej czynności. Pomimo jednak zaokrąglenia i pozornej definitywności swoich myśli, nie przywiązywał do nich zbyt wiel˝ kiej wagi: wiedział, że takich wysnuwających się jedna z drugiej refleksji płodziło mu się zawsze w głowie mnóstwo, a zwłaszcza działo się to wtedy, gdy zewnętrznie oddawał się jakiejś zrytmizowanej, niezbyt ab˝ sorbującej czynności - takiej właśnie jak chodzenie. Myśli tego rodzaju, powstające jedna z drugiej jak ogniwa łańcucha, były stałymi produktami, stałymi - jak to określał - odchodami, towarzyszącymi działaniu jego rozhisteryzowanego (również określenie własne) mózgu. Na szczęście, działanie tego aparatu mogło być na pewien czas wyłączane - nauczył się już zawieszać je automatycznie, tak jak wyłącza się telefon przez wyjęcie ze ściany kontaktu albo jak zatrzymuje się natrętnie hałasującą maszynę - zatrzymuje się na przykład w celu odbycia jakiejś ważnej rozmowy. W takim zatrzymywaniu męczącej pracy mózgu z po˝ mocą Zygmuntowi przychodziły zwykle okoliczności zewnętrzne. Tak stało się i obecnie - gdyż oto był już na Filtrowej i stał przed domem będącym celem jego marszu. Przez chwilę zadrgała w nim reszta tremy, namawiając, aby poszedł jeszcze na spacer wzdłuż Filtrowej i namyślił się nad czekającym go spotkaniem - lecz przeszedł nad tą spodziewaną niedorzecznością do porządku, nie zaszczyciwszy jej nawet cieniem wewnętrznej dyskusji. Dzwoniąc do drzwi czuł już, że znajduje się w stanie neutralności psychicznej, w którym przyjmował zawsze nowe i atrakcyjne wydarzenia zewnętrzne; myśl jego stawała się wtedy bia˝ łą, nie zapisaną kartą, albo raczej czarną, idealnie wytartą tabliczką, oczekującą, że na nowo zapełni ją na˝ tłok białych znaków, liter, cyfr i niezrozumiałych, a przecież coś znaczących symboli, dostarczanych nam ciągle przez świat zewnętrzny - symboli, które może tym razem wreszcie ułożą się w jakiś zrozumiały i sprzyjający system - w pomyślną kabałę czy w znany szyfr. Czuł jeszcze tylko fizyczne oznaki poprzed˝ niej tremy: nierówność i brak oddechu, bicie serca, słabość nóg, zimno w czubkach palców. Lecz i te ob˝ jawy ustąpiły, gdy w otwartych drzwiach pojawiła się tęga postać pani Cieszkowskiej. Była to wdowa, która pod pozorami szacownej i zacnej starości ukrywała niewinny zresztą, ale nie˝ odparty pociąg do napojów alkoholowych i gry w pokera. Zygmunt znał ją z dawnych czasów, gdy miesz˝ kał u niej starszy brat Henryka - Jerzy - będący obecnie w stałych rozjazdach za granicą, jako ajent wiel˝ kiej firmy rolniczej. Pomimo kilkuletniej przerwy pani Cieszkowska poznała Zygmunta od razu i rozpro˝ mieniła się, zapewne wspominając kilka wieczorów, które wraz z Jerzym i jakąś jej starą przyjaciółką spę˝ dzili niegdyś przy kartach. Zygmunt również uśmiechnął się do niej i zapytał o Henryka. Okazało się jed˝ nak, że pan "Henryś" już wyszedł, jest natomiast "ten drugi pan". Istotnie - ten drugi pan wychylał właśnie głowę z drzwi pokoju, który niegdyś był pokojem Jerzego, a który obecnie pan ten zajmował najwidoczniej wraz z Henrykiem. Był to więc ów nie znany pan Lewan˝ dowski - zresztą termin "nie znany" nie całkiem do niego pasował - pierwszym bowiem wrażeniem, jakie odniósł Zygmunt, gdy oczy jego padły na twarz Lewandowskiego, była pewność, że go już gdzieś, i to nie˝ dawno, widział. Nie mógł sobie jednak przypomnieć, gdzie to było, i uporczywa praca mózgu, jakiej się oddawał, aby rozwiązać ten problem, sprawiała, że w początkach rozmowy okazywał spore roztargnienie, które tamten interpretował jakoś specjalnie, kilkakrotnie bowiem coś na ten temat napomykał, coś, co jednak zatrzymało się zaledwie na peryferiach świadomości Zygmunta, zajętego bez reszty swym maniac˝ kim, ale nie do ominięcia zadaniem. Wreszcie jakiś ruch pana Lewandowskiego przyniósł Zygmuntowi rozwiązanie zagadki, bynajmniej nie atrakcyjnej ani ważkiej; po prostu widział go wczoraj na przystanku tramwajowym wraz z Henrykiem. W ten sposób uporawszy się z owym, jak się okazało, zbędnym prob˝ lemem, Zygmunt "powrócił do siebie" i mógł swobodnie oddać się rozmowie z tym jakimś towarzyszem Henryka. Rozmowa toczyła się w ich pokoju, bowiem pan Lewandowski z wszelkimi oznakami wesołej kordialności zaprosił tam Zygmunta, pozostawiając za drzwiami panią Cieszkowską, niezbyt zdaje się z te˝ go obrotu rzeczy zadowoloną. Pan Lewandowski mówił dużo i szybko, przeplatając rozmowę częstymi dowcipami i wybuchami groteskowo-orgiastycznego śmiechu - po prostu tarzał się w humorze i w zadowoleniu z żartobliwie i po˝ błażliwie traktowanego świata. Przedstawił się Zygmuntowi jako "przyjaciel i towarzysz podróży" Henryka i nadmienił, że dużo o nim i o "panu Stefanie" od Henryka słyszał - w zdaniu tym był jakby odcień nacisku, który nie uszedł uwagi Zygmunta. W ogóle ten towarzysz Henryka był trochę dziwny - nie ze względu na to, co mówił - w tym nie było nic osobliwego - lecz przede wszystkim ze względu na modulację głosu, któ˝ ra zmieniała się ciągle - głos jego przybierał najrozmaitsze, rozmyślnie, żartobliwie przesadne zabarwienia, przechodząc od demonicznego niemal szeptu do donośnych, wesołych okrzyków - i to wszystko przy omawianiu spraw najzwyklejszych i nic nie znaczących, jakby pan Lewandowski umyślnie chciał te sprawy ubarwić i uprzyjemnić swemu rozmówcy ich słuchanie, a jednocześnie sam się śmiał z tego przesadnego trudu. Fakt, że towarzysz i "przyjaciel" Henryka prezentował się właśnie tak a nie inaczej, był zdumiewają˝ cy i nieprawdopodobny; przy całej swej kolorowej wesołości pan Lewandowski miał bowiem w sobie coś zdecydowanie wulgarnego - jakąś natrętną poufałość, którą natychmiast narzucał swemu rozmówcy, bez względu na to, jak się ten do podobnego sposobu bycia ustosunkuje. Brak rezerwy - a może właśnie w is˝ tocie raczej nadmiar rezerwy, zamaskowanej taktyką, polegającą na oszczędzaniu i ukrywaniu siebie, a w zamian na poufałym, bezceremonialnym traktowaniu partnera, widocznie w myśl zasady, że atak jest naj˝ lepszą formą obrony; nieprzekraczalny dystans i chłód kryjący się za ową nieustanną, na pozór uplanowa˝ ną orgią humoru. Humor ten - co dziwniejsze - nie był jednak sztuczny czy wymuszony; pomimo całej swo˝ jej rozmyślnej staranności miał w sobie zarazem coś spontanicznego - to coś jedynie umożliwiało Zygmun˝ towi rozmowę z panem Lewandowskim, rozmowę prowadzoną zresztą wyłącznie na płaszczyźnie żartów i to coś czyniło właśnie - mimo wszystko - tę rozmowę niemal pociągającą, a w każdym razie gładką i po˝ zbawioną zgrzytów, jeśli nie liczyć owego zasadniczego, podstawowego zgrzytu, jakim był sam fakt obec˝ ności takiego człowieka w "świecie" Henryka. Był pospolity, lecz jednocześnie wciągał w swoją atmosferę przez nadmiar środków, których używał, aby ją wytworzyć: pochlebiało to do pewnego stopnia partnero˝ wi, świadczyło o trudzie i staraniach, jakie pan Lewandowski zadawał sobie, aby na swój sposób dogo˝ dzić rozmówcy i uprzyjemnić mu rozmowę, świadczyło wreszcie o pewnym napięciu, jakie pomiędzy nimi istnieje. Tak - przeczuwana obecność owego napięcia, obecność leżącej gdzieś na dnie, ukrytej intensyw˝ ności czyniła tę beztreściwą właściwie rozmowę niemal ciekawą - czyżby to był utajony, lecz pewny suk˝ ces pana Lewandowskiego, na pozór drugorzędnego, lecz w istocie operującego dość skutecznymi środ˝ kami magika? Coś w tym było, coś w zasadzie podejrzanego, lecz dla Zygmunta - mającego zawsze w swym spojrzeniu na ludzi ciekawość urodzonego pisarza - człowiek podejrzany był po prostu interesują˝ cym, atrakcyjnym i godnym uwagi materiałem. Zdawał sobie jednocześnie sprawę, że przyjazne spojrzenie na pana Lewandowskiego było możliwe wyłącznie tylko przy całkowitym zachowaniu owej literackiej bez˝ interesowności, lecz właśnie dlatego postanowił tę metodę kontynuować - przez przekorę - przypomniał sobie Stefana, oczywista, że ten od razu przekreślić musiał takiego człowieka z jego natręctwem, gadatli˝ wością i gwałtowną bezceremonialnością - lecz Zygmunt miał inne kryteria niż Stefan: dlaczego nie zaba˝ wiać się takim okazem - na pewno wspaniałą rzeczą byłoby na przykład pójść z panem Lewandowskim na wódkę - pod wpływem alkoholu to intensywne, znaczące zabarwienie nic w istocie nie znaczącej rozmowy zyskałoby wytłumaczenie i całkowite usprawiedliwienie - w biały dzień było ono właściwie nieco krępują˝ ce. Lecz Zygmunt programowo postanowił nie dziwić się tej metodzie, przyjąć ją za swoją, wykazać elas˝ tyczność, która go przecież nic nie kosztowała, a którą wolał od uporczywej wyniosłości Stefana; wynios˝ łości tej zresztą (wiedział to w skrytości ducha) naśladować by nie potrafił. Słowem - pozwolił się uwieść. Rozmowa, a raczej monolog pana Lewandowskiego, toczyła się na temat szczegółów podróży z Pa˝ ryża (skąd, jak się okazało, przybywali wraz z Henrykiem), pogawędek ze współpasażerami, przygód z celnikami itd. Jakby umyślnie pan Lewandowski omijał wszelkie zabarwienia polityczne, które z racji momentu i trasy podróży (jechali przecież przez Niemcy) mogły być bardzo ciekawe - opowiadał tylko o wypadkach przeciętnych, drobnych, zwykłych - lecz opowiadał z niewątpliwym, choć nieco łobuzerskim kunsztem. Słuchając tego opowiadania, Zygmunt zdał sobie znowu sprawę, że cała tajemnica efektu, jakie ono wywierało, tkwiła w głosie opowiadającego, głosie, który falował z groteskową intensywnością, gro˝ teskową w zestawieniu z nikłością poruszanych tematów: głos ten zdawał się istnieć sam dla siebie i two˝ rzyć własny, odrębny, pełen humoru nurt, niezależny od toku samego, nieważnego w istocie opowiadania, będącego dlań tylko pretekstem. W ogóle cała osobliwość pana Lewandowskiego mogła wyjść na jaw jedynie w rozmowie, jedynie gdy zaczynał mówić, bowiem jego wygląd zewnętrzny nie odzwierciedlał w sobie nic z tej swego rodzaju magii towarzyskiej, jaką osobnik ten niewątpliwie dysponował: długa, koń˝ ska, pospolita twarz, twarz jedna z wielu, w twarzy oczy - te podobno "okna duszy" - niemal nie istniały, nie pamiętało się o nich, były bez znaczenia, nic nie mówiły. Zygmunt przypomniał sobie mądre, a zarazem pełne ognia oczy Henryka: cóż za osobliwy traf połączył z sobą tych dwóch ludzi? W miarę upływu czasu Zygmunt zaczął stopniowo otrząsać się ze stanu nieoczekiwanej, ale nie po˝ zbawionej bezsensownego w istocie uroku bierności, w jaki wprowadziła go mimo woli zupełnie przecież jałowa gadatliwość tego człowieka. Należało jednak zakończyć tę niepotrzebnie już przedłużającą się rozmowę o niczym. Korzystając z chwilowej - krótkiej zresztą, jak zaczerpnięcie oddechu - przerwy w monologu tamtego, Zygmunt wstał z miejsca. Pan Lewandowski oczywiście wybuchnął falą grzecznych i naprawdę gorących protestów, przeproszeń i ubolewań, że Zygmunt nie zastał "Henrysia", który tak by się z nim chciał zobaczyć. Ale zresztą nic straconego, okazji będzie jeszcze mnóstwo, a najbliższa zapewne jutro, gdyż "wybieramy się" na koncert w Filharmonii, pan Stefan wspomniał Henrykowi o wykonaniu no˝ wego polskiego utworu symfonicznego i "Henryś" bardzo się tym zainteresował - chce nawiązać utracony przez długą nieobecność kontakt z polskim życiem artystycznym. "Zobaczymy się więc jutro - i później - na pewno będziemy się widywać często". Wątpliwy urok rozmowy rozwiał się tym razem całkowicie. To bezceremonialne szykowanie się pana Lewandowskiego do ożywionych stosunków towarzyskich z przyja˝ ciółmi Henryka podrażniło Zygmunta, a słowo "na pewno" miało w sobie znowu coś z nieuchwytnie grożą˝ cego nacisku. Przecież to jest właściwie bardzo nieprzyjemny człowiek - Zygmunt nie miał oczywiście za˝ miaru utrzymywać z nim żadnych stosunków, cóż z tego, że był "towarzyszem podróży" Henryka - to jakiś demon natręctwa, może po prostu przyczepił się przypadkiem do Henryka i tamten nie może się go pozbyć - sprawa się wyjaśni, gdy zobaczy się ich razem, gdy pozna się ich stosunek wzajemny, nie zaś tylko jed˝ nostronne jego oświetlenie. Kiedy? Oczywiście jutro na koncercie: - Do widzenia, jutro na koncercie. Zygmunt z rodzajem zdumienia usłyszał siebie wypowiadającego te słowa, chociaż wcale nie miał zamiaru iść na ten koncert; w dodatku ściskał mocno i jakby serdecznie i znacząco rękę tego człowieka, dziwnie nieprzyjemną, małą, gorącą i trochę spoconą rękę, która przy uścisku zwijała się lekko, jakby pan Lewan˝ dowski nie mógł znieść tego, aby ktoś dotykał jego nagiej dłoni. Niespodziewana decyzja pójścia na kon˝ cert i w ogóle bierność, potulność niemal, jaką okazał, fakt, że niczym nie zaznaczył swego chłodu wobec towarzyskich zapędów tamtego, lecz przeciwnie, niemal zaaprobował je przez znaczący uścisk dłoni, wszystko to, uświadomione właściwie dopiero na schodach, napełniło Zygmunta rodzajem przesądnego lęku. Cóż to za jakiś pokątny hipnotyzer - pomyślał z niechęcią; rzeczywiście - wbrew woli spełniało się życzenie tego człowieka, mimo oczywistej płaskości i bijącej w oczy tandetności jego sposobów. Teraz dopiero Zygmunt uświadomił sobie całą wulgarność i pospolitość pana Lewandowskiego i uświadomił je sobie coraz dobitniej, jakby biorąc rewanż za owe pół godziny, kiedy - musiał to ze wstydem przyznać - poddał się jego drugorzędnemu przecież urokowi towarzyskiemu. Jak to właściwie się stało, że rozmawia˝ łem z nim niemal z przyjemnością? To człowiek wyraźnie odstręczający - ma śliską, podstępną uprzejmość szantażysty - pomyślał nagle. Niejednokrotnie po upływie wielu miesięcy, gdy Zygmunt wciąż na nowo ana˝ lizował osobę pana Lewandowskiego, przypominała mu się ta myśl, niemal jasnowidząca, a przecież od razu zapomniana, myśl, która w dodatku zjawiła się natychmiast po pierwszej rozmowie z tym człowie˝ kiem. Takie błyski jasnowidzenia zdarzają się nam czasem, mimo to nie korzystamy z nich, bo nie potrafi˝ my ich odróżnić od innych, codziennych myśli. Gdy później Zygmunt odtwarzał sobie w pamięci całą histo˝ rię Henryka, przypomniał sobie również refleksje i spostrzeżenia, które w swoim czasie odrzucił, a które tak samo przecież były bliskie prawdy. Widocznie jedną z przyczyn pozornej nierozwiązalności zagadek świata jest fakt, że rozwiązania ich leżą zbyt blisko nas; są one jak kamienie czy żwir na naszej drodze: oczy nasze spoczywają na nich niejednokrotnie i nawet bierzemy je do ręki, lecz zniechęceni odrzucamy, nie umiejąc odróżnić bryłek złota wmieszanych jakby umyślnie pomiędzy ziarna piasku i grudki ziemi. Zyg˝ munt wyszedł na ulicę w stanie kompletnego zdezorientowania wewnętrznego; całe jego nastawienie psy˝ chiczne sprzed godziny zaledwie zostało skierowane na inny, ślepy, niepotrzebny tor przez zjawienie się te˝ go człowieka - absurdalne i bez znaczenia, a przecież niemal, w niewytłumaczony sposób - złowrogie. Jed˝ nocześnie jednak prysło napięcie wewnętrzne, które narastało w Zygmuncie od wczorajszego spotkania z Henrykim - prysło, pomimo że przecież nic nie zostało wyjaśnione ani załatwione. Lecz napięcia psy˝ chiczne mają jakąś swoją odrębną, autonomiczną logikę, niezależną najwidoczniej od logiki wypadków zewnętrznych. Niespodziewana interwencja pana Lewandowskiego wystarczała, aby rozładować skoncen˝ trowane podniecenie Zygmunta: prysło, lecz z nim prysła jednolitość wewnętrzna, tak jakby jaźń rozbiła się na wiele okruchów nie związanych już żadnym ogólnym planem czy systemem, z których wyglądu z trudem zaledwie odczytać było można ich pochodzenie - ich uprzednią przynależność do większej całości. Był to stan niemiły, bo zapowiadał zrośnięcie się ułamków w nowy, nieprzyjemny kompleks, lecz można znaleźć zeń wyjście - Zygmunt wiedział, że najlepszym środkiem na takie rozwałkowanie wewnętrzne jest po pros˝ tu zwiększyć je jeszcze rozmyślnie przez oddanie się zajęciom absorbującym myśl w różnych kierunkach, przez co nie dopuszczało się (na pewien czas przynajmniej) do ułożenia się tych okruchów w nowy, z regu˝ ły jeszcze przykrzejszy niż poprzednio system i sankcjonowało się stan wewnętrznego rozbicia, do którego wreszcie można się było przyzwyczaić, niejako roztopić się w nim. Dzisiejszy plan zajęć Zygmunta dosko˝ nale umożliwiał taką ucieczkę z siebie: czekało go szereg godzin w redakcji, wśród nawału pilnych spraw, związanych z naprężoną sytuacją polityczną. Jednym napięciem można zagłuszyć drugie - pomyślał. Jedno˝ cześnie jednak zdał sobie sprawę, że zanim dostanie się do redakcji, proces wewnętrznego zrastania się owej rozbitej przez niespodziewane wypadki tego ranka, a powiększonej jeszcze o te wypadki udręki mo˝ że się posunąć tak dalece, że będzie już za późno, aby odnaleźć i zmontować podstawę, umożliwiającą skok i pogrążenie się w narkotyku pracy. Na szczęście istniał jeszcze inny środek, działający wprawdzie na krótką metę, lecz o to właśnie tym razem chodziło, przy tym środek niezawodny jak proszek od bólu gło˝ wy. Zygmunt wstąpił do ciemnego, niezbyt zachęcającego baru na rogu Alei Jerozolimskich i wypił jeden po drugim kilka kieliszków czystej wódki, nie zagryzając. Kelner z niewzruszoną powagą obsługiwał goś˝ cia, upijającego się planowo w samo południe, traktował go tak, jakby miał przed sobą człowieka zażywa˝ jącego lekarstwo - ze zrozumieniem i nieco obojętną, lecz niewątpliwą aprobatą. Istotnie, było to lekarst˝ wo o gwarantowanej i cudownie punktualnej skuteczności. Zygmunt wiedział z całą pewnością, że zanim przejdzie dwieście metrów - poczuje tak dobrze mu znane objawy, lekarstwo zacznie działać. I oczywiście - tak się stało. Fizycznie było to lekkie ściemnienie w oczach, jakby znajdował się nie pod czystym niebem, lecz pod dachem, którego wprawdzie nie widział, lecz z którego opadały mu na oczy od czasu do czasu ciemnawe refleksy; dalej - lekkość kroku, niewidoczne niemal, lecz istniejące i uświadamiane naruszenie poczucia odległości i domyślny raczej niż realny szum w uszach, spoza którego dolatywały nieoczekiwanie, nieprawdopodobnie wyraźne dźwięki trąbek samochodowych, sygnały tramwajów i gwar ludzki. Jeśli chodzi o psychikę, to głównym nabytkiem była lekkość i żwawość myśli, które stawały się bezinteresowne, traciły swą dotkliwą wagę, nie tracąc nic ze swej precyzji; ulatniał się z nich jedynie ów zazwyczaj stale obecny i ciągnący je ku ziemi osad lęku i niepokoju, były teraz klarownie czyste i precyzyjne jak kunsz˝ towne zabawki, były zabarwione beztroską, wyrozumiałą, pełną zainteresowania życzliwością dla świata i zadowoleniem z siebie. Widział wszystko jakby z góry, z lotu ptaka: Henryka, Stefana, Joannę, siebie, pana Lewandowskiego nawet - chociaż co on właściwie miał do roboty w tym towarzystwie - zdawał so˝ bie do najdrobniejszych szczegółów sprawę ze wszystkich powikłań, łączących te osoby, czuł i zarazem widział jak na dłoni wszystkie swoje troski, lęki, obawy i jednocześnie napawał się tym obrazem, bezinte˝ resownie, obiektywnie, rozkoszował się jak dobrą powieścią, albo raczej pełnym wygodnych skrótów i przeskoków filmem. Nic nie mąciło mu tego precyzyjnego obrazu, nic, bo z łaski wszechmocnego alkoho˝ lu nie czuł się teraz upośledzony, był jak inni ludzie, był panem siebie, czuł się pełen zadzierzystej energii i swobody. Wspaniałe uczucie, szkoda, że trwa tak krótko - niedługo już zacznie się psuć pomyślał z ża˝ lem. Wiedział dokładnie, że tylko taka ograniczona dawka alkoholu może wywołać podobny stan: gdyby wypił więcej, efekt byłby inny i na dzisiaj mniej pożądany. Na razie wystarczało mu to, aby dostać się do redakcji, toteż wchodził tam jeszcze w tym samym nastroju energii, pełen ciekawości i oczekiwania mają˝ cych go spotkać przeżyć, tak jak owi balzakowscy młodzieńcy, wychodzący naprzeciw życiu z niezłom˝ nym zamiarem chwycenia go za gardło i rzucenia do swych stóp. Gdybyż taki nastrój dało się zachować na stałe! II Redakcja "Polityki i Sztuki" mieściła się w okolicy Starego Miasta, w bardzo oryginalnym zaułku pomiędzy wysokimi murami, zaułku, będącym właściwie czymś w rodzaju długiego, wąskiego i ciemnego podwórza, łączącego ze sobą dwie ruchliwe ulice. W podwórzu tym panował stały półmrok, tak że tylko ktoś świadomy mógł zauważyć ciemniejsze miejsce, będące w istocie wgłębieniem, w którym po przejściu kilku schodków można było dopiero dostrzec opatrzone silnymi sztabami żelaznymi drzwi oraz mocno okratowane i zasłonięte od wewnątrz okna redakcji. Ostrożności te nie były bezcelowe - pismo o charak˝ terze "intelektualistyczno-rewolwerowym", jak to z satysfakcją określał redaktor Geysztor, mogło być i bywało narażone na ataki, wykraczające poza krainę papieru, farby i czcionek drukarskich, a wkraczają˝ ce w sferę czynów gwałtownych. Zresztą personel redakcji nie oburzał się specjalnie na tego rodzaju ataki: ubezpieczał się przed nimi z rozsądku, ale bez gniewu, uważając, że są one jednym więcej dowodem potę˝ gi drukowanego słowa, które potrafi tak dalece poruszać ludzi i obnażać ich namiętności. Zygmunt podzie˝ lał ten punkt widzenia, tym bardziej że ferment, jaki wywoływało pismo, nie miał nigdy charakteru pretensji prywatnych, spowodowanych brutalną niedyskrecją dziennikarską, napaścią osobistą czy oszczerstwem. "Polityka i Sztuka" nie parała się taką brudną robotą, jej "rewolwerowość" miała w rzeczywistości charak˝ ter czysto intelektualny i raczej abstrakcyjny - polegała po prostu na mówieniu prawdy (przynajmniej z punktu widzenia członków redakcji, gdyż prawda bywa rzeczą dosyć rozmaicie pojmowaną), głoszeniu z pasją i z upodobaniem myśli i idei niepopularnych, wreszcie na wykrzykiwaniu z rozkoszą rzeczy, o któ˝ rych nie lubili mówić - nawet po cichu - wszyscy inni; istnieją takie sprawy, milcząco wyklęte i wykreślone ze słownika zarówno przez rząd, jak i przez opozycję, zarówno przez prawicę, jak i przez lewicę i przez centrum, zarówno przez burżuazję, jak i przez proletariat - słowem, sprawy nieprzyzwoite. A w takich sprawach lubował się cały zespół "Polityki i Sztuki" gorąco - przekora i ukochanie prowokacji intelektual˝ nej, stosowanej wobec ludzi o nazbyt ustalonych i zaskorupiałych poglądach, były w tej redakcji niejako legitymacją członkowską. Nie należy jednak sądzić, aby redaktorzy i współpracownicy pisma stanowili ja˝ kiś klub cyników - po prostu cenili oni jedynie inteligencję i nie liczącą się z niczym szczerość, cenili je po˝ nad wszystko, nie rezygnując z nich dla żadnych, nawet najważniejszych względów. Była to postawa od˝ ważna, ale jednocześnie wymagała nazbyt wielkiej wielostronności psychicznej i uniemożliwiała kompromi˝ sy intelektualne, konieczne, niestety, na tym świecie dla przyjęcia sformułowania jakiejkolwiek postawy po˝ litycznej. Toteż pismo miało linię nieco chwiejną, nie brakło także nagłych wolt i paradoksalnych przesko˝ ków o 180 stopni, co sprawiało, że pomimo obecności w redakcji szeregu nieprzeciętnych umysłów i do˝ skonałych piór "Polityka i Sztuka" nie miała opinii tygodnika poważnego, chociaż wszyscy czytali ją ze względu na błyskotliwą formę, inteligencję i przenikliwość rozważań ideologicznych, a przede wszystkim ze względu na rewelacje rzeczowe, wirtuozowskie popisy niedyskrecji i prawdomówności politycznej, które były dumą pisma i ozdobą każdego niemal numeru - jeśli nie wkroczyła tutaj zbyt dotkliwie cenzura. Wszyscy czytali - chwalili inteligencję redaktorów, lecz w gruncie rzeczy obawiali się jej, a w skrytości po trochu się nią brzydzili, bezkarność bowiem i swoboda mózgu nie skrępowanego żadnymi względami przy˝ należności tu lub ówdzie jest rzeczą, która może silniej ludzi oburzyć i dotknąć, niż najbardziej perfidne oszczerstwa i bezwzględne napaści dziennikarskie. Toteż współpraca w "Polityce i Sztuce" była swego ro˝ dzaju wygnaniem: żadne inne pismo nie przyjęłoby do swego grona któregoś ze współpracowników tego tygodnika niemożliwe byłoby mieć do takiego przybłędy zaufanie - nie sposób byłoby uznać go za swego. Tak więc działalność pisma, w którym od kilku lat Zygmunt prowadził dział sztuki, polegałaby za˝ pewne jedynie na sianiu niewątpliwie potrzebnego i cennego, lecz na razie niezbyt konstruktywnego fer˝ mentu intelektualnego, gdyby nie obecność w redakcji radcy Geysztora, jedynego wśród nich człowieka, który zdaniem Zygmunta miał prawdziwe zdolności polityczne, wielkie ambicje w tym kierunku i wreszcie - niewątpliwie ustalone przekonania i poglądy - oczywiście ustalone nie w większym stopniu, niż mają je na ogół zawodowi politycy. Polityka jest bowiem dziedziną autonomiczną, zawodem, fachem - może nawet sztuką, choć nie pozostawia dzieł trwających w czasie - a jako sztuka ma swoje specjalne wymagania, swoje odrębne prawa konstrukcji i rozwoju, których mechanika niedostępna jest dla dyletantów. Toteż pretensje naiwnych, niezbyt przenikliwych, powierzchownie patrzących obywateli, owej masy dyletantów politycznych, którzy stanowią podstawę ilościową każdej partii czy ideologii, zgłaszane do swych przy˝ wódców - że są zbyt kompromisowi, elastyczni czy też zgoła fałszywi i cyniczni, że zmieniają poglądy za˝ leżnie od wypadków, czyli od tak zwanej popularnie "koniunktury", że w swym życiu prywatnym sprze˝ niewierzają się swym, publicznie głoszonym ideom itd. - wszystko to jest jedynie dowodem braku zrozu˝ mienia dla rzeczywistej autonomii praw, rządzących działaniem politycznym. Właściwych swych poglądów, stanowiących rdzeń jego natury duchowej, swoich istotnych wierzeń i dążeń, urodzony wielki polityk nie odsłania nigdy, posługując się stale jedynie maskami, które zmienia zależnie od wypadków i okoliczności. Stawianie mu z tego powodu zarzutów porównywał Zygmunt do stawiania zarzutu muzykowi, że posługuje się jedynie dźwiękami - oczywisty nonsens - elastyczność i zdolność do wcielania się w różne postawy, do padania "na cztery łapy" wobec groźnych powiewów dziejowej burzy jest zasadniczym warunkiem talentu politycznego, jego nieodłączną cechą. Drugą jednak cechą, bez której również nie ma prawdziwej wiel˝ kości politycznej, jest właśnie posiadanie owego ukrytego pionu, owej niezmiennej, trwającej wśród po˝ zornej, zewnętrznej zmienności stałej linii dążeń, linii, która musi być głęboko ukryta na dnie duszy, bo to dopiero stanowi gwarancję jej rzeczywistości i niezmienności. Zbyt prostoduszni moraliści oburzający się na cynizm i brak poglądów u polityków nie rozumieją, że rzecz odbywa się na innej płaszczyźnie, w sferze bardziej złożonej, niż normalnie się wydaje, że proste poglądy ludzkie są dla polityka jedynie liczmanami w grze, którą toczy on o nie odsłaniane nigdy, bardziej złożone koncepcje własne; tylko taką podwójną grą opanować można narzuconą nam podwójną, perfidną zagadkę realnego świata, ową trudną, pozornie zawiłą i nieuchwytną, a przecież dla niektórych tak prostą magię życia i działania, opanować i posługiwać się nią ze swobodą, nawet z wirtuozowskim wdziękiem. Obie te cechy - zarówno zdolność do żonglowa˝ nia poglądami cudzymi, jak i zdolność posiadania i ukrywania poglądów swoich - są w równej mierze nie˝ odzowne dla prawdziwej wielkości politycznej. Obie - pomimo przeciwnych pozorów - posiadł Talleyrand i dlatego był twórcą politycznym, tylko pierwszą natomiast miał Fouch i dlatego pozostał jedynie politycz˝ nym wyrobnikiem. Otóż objawów zarówno pierwszej, jak i drugiej właściwości dopatrywał się Zygmunt w psychice redaktora Geysztora - kto wie, może przyszłego polskiego Talleyranda - choć na razie trakto˝ wanego w świecie politycznym dość sceptycznie. Redaktor Geysztor miał lat około czterdziestu, pochodził z zamożnej rodziny ziemiańskiej, był bar˝ dzo wykształcony, zwłaszcza w dziedzinie historii i ekonomii, znał kilka języków, sporo podróżował, w dodatku był wysoki i wybitnie, interesująco przystojny, bardzo elegancki, opanowany i uprzejmy - sło˝ wem, miał wszelkie dane potrzebne dla idealnego dyplomaty. Kochał się też w dyplomacji, w tajnych po˝ sunięciach, w maskowaniu się i odgrywaniu swej roli z ukrycia, w tajemniczej korespondencji, w ważnych poufnych informacjach - w całej tej politycznej dekoracji, która stanowić może formę istotnego rządzenia i działania - albo też tylko jego pozory. Pod tymi upodobaniami Zygmunt wyczuwał w nim jednak obec˝ ność głębszej i istotniejszej pasji: żądzę działania, namiętny kult energii i czynu, pragnienie wpływania na bieg wydarzeń i kształtowania losów społeczeństwa. Geysztor lubił paradoksy, często zadziwiał nagłą zmianą stanowiska lub pochwałą wygłaszaną na rzecz wczorajszego przeciwnika, lecz w tej elastyczności i giętkości była jakaś metoda, jakaś wewnętrzna linia, jakiś styl, a nawet pewien rys bezinteresownej wiel˝ kości. Wciągał do pisma kogo się dało, miał manię odkrywania talentów, lubił na przekór opinii wyszuki˝ wać ludzi nieznanych, niepopularnych czy skompromitowanych i bez względu na poglądy udzielał im goś˝ cinnie szpalt swego tygodnika. Zarazem jednak umiał sprząc w jedną całość ten rozbiegany zespół pega˝ zów i wykolejeńców i pokierować nim; wśród powodzi niekonsekwencji, wśród piany paradoksów i cy˝ nizmów płynął przecież na czele swego tygodnika w jakimś kierunku - kołatało się w nim na pewno coś z bardzo Zygmuntowi sympatycznej, bo dobrze znajomej ustawicznej troski o intensywność, wcielającą się w istocie tak czy owak w jakąś formę twórczości. Osobiście Geysztor był właściwie dość trudny do przeniknięcia; zajmował wysokie stanowisko w ministerstwie przemysłu i łączył to odważnie, ale niekonsekwentnie (przyjaciele jego utrzymywali, że kry˝ ła się w tym głębsza myśl) ze stanowiskiem redaktora pisma właściwie opozycyjnego, chociaż równie częs˝ to gromiono tam także właśnie opozycję. Było to dla wielu niechętnych czy wrogów świetną okazją do za˝ rzucenia mu dwulicowości; oskarżano go o prowadzenie zdradzieckiej, podwójnej gry, a także o serwilizm i karierowiczostwo - zarzuty zresztą dość łatwe i tanie. Niektórzy twierdzili nawet, że radca był po prostu funkcjonariuszem wewnętrznego wywiadu, za którego hojnie asygnowane pieniądze wydawał pismo, przy˝ bierające dla pozoru gesty opozycyjne; wskazywano na fakt, że "Polityka i Sztuka" płaciła świetne honora˝ ria, nie będąc przecież pismem dochodowym. Rozwiązanie zagadki było jednak znacznie mniej atrakcyjne i mniej romantyczne: po prostu pismo utrzymywane było przez pewien odłam bogatego ziemiaństwa. Wśród ogólnej swej zmienności poglądów Geysztor niezmiennie utrzymywał bowiem jeden front politycz˝ ny: bronił ziemiaństwa; bronił go przed reformą rolną, przed demokratyzacją, przed ośmieszeniem i przed wszelkimi w ogóle "klęskami"; bronił go w imię uporczywie głoszonej, graniczącej z obsesją i w dodatku nienowej koncepcji, że arystokracja, jako niezależna finansowo i duchowo od współczesnego klasowego społeczeństwa, przeznaczona jest do specjalnych celów, że z jej szeregów wyjdą jeszcze jednostki wybit˝ ne, które wzrosłe poza obrębem tej czy innej grupy społecznej będą w stanie wznieść się ponad drugo˝ rzędne antagonizmy i w sposób właściwy, godny reprezentować i wcielać wielkość państwa. Idea ta nie wydawała się Zygmuntowi tak całkowicie pozbawiona sensu, jak to oczywiście uważali dziennikarze lewi˝ cowi, niemniej jednak otwarte jej głoszenie ośmieszało nieco Geysztora, który mimo to trzymał się jej za˝ wzięcie, może właśnie dlatego, że jak twierdzono na lewicy, "wisiał przy obszarniczym worku" - a może nie tylko dlatego - Zygmunt z rozmów z nim wyniósł wrażenie, że nie interes, lecz zupełnie szczere przekonanie i przywiązanie do warstwy, z którą łączyły Geysztora węzły krwi, wchodziło tutaj w grę. Było to właściwie dość oryginalne i zabawne u tak doświadczonego i opanowanego człowieka - a przy tym gospodarcze ar˝ gumenty Geysztora przeciwko reformie rolnej wydawały się naprawdę szczere i wcale rozsądne. Ten zie˝ miański "feblik" nie był zresztą tak ważną rzeczą. Głównym i dla Zygmunta najbardziej atrakcyjnym rysem działalności redaktora było uporczywe i namiętne dążenie do, jak to nazywał, "montowania wielkości, "ło˝ wienia wielkości". Bardzo krytycznie usposobiony względem reżimu, łowił tę wielkość również w kołach polityków opozycyjnych, przebywających na emigracji, z którymi zawzięcie korespondował. Ważnym wreszcie przyczynkiem do jego działalności były odbywające się co miesiąc na terenie redakcji odczyty dyskusyjne, na których zabierali nieraz głos byli ministrowie i ambasadorowie obok wybitnych polityków opozycyjnych. Ambicją Geysztora było zbieranie na tych wieczorach obok siebie ludzi najzupełniej od˝ miennych poglądów i doprowadzanie ich do dyskusji - nie omieszkał również popisać się zawsze jakąś rewelacją, jakimś świeżo odkrytym człowiekiem "bez nazwiska", który błysnął nagle inteligencją czy rzad˝ kimi wiadomościami. Słowem, Geysztor był niewątpliwie nieprzeciętnym redaktorem i interesującym czło˝ wiekiem; działał może nie całkiem konsekwentnie i nie zawsze jasno, lecz z niewątpliwą pasją i talentem, a talent w polityce może stać się wszystkim. Taki więc był redaktor, któremu Zygmunt zawdzięczał początki swej kariery krytyka i dziennikarza. Będąc kierownikiem i zarazem jedynym współpracownikiem działu "Sztuka" (wszyscy bowiem jego kole˝ dzy należeli do działu "Polityka") - Zygmunt cieszył się specjalnymi względami radcy oraz niemal nieograni˝ czoną swobodą i autonomią; cenił sobie też bardzo swoją pracę - nigdy nie traktował jej lekceważąco, jak to robi niejeden młody pisarz, który uważa "dziennikarkę" za pańszczyznę i odrabia ją pogardliwie - dla pieniędzy. Zygmunt uważał dziennikarstwo za swoje poboczne, ale przyjemne, a nawet czasem pasjonują˝ ce zamiłowanie, toteż gdy w stanie mijającego podniecenia alkoholem zbliżał się do drzwi redakcji, myśla˝ mi był już całkowicie przy swych dzisiejszych zajęciach. A moment był dla pisma dość trudny. W imię swojej stałej, choć nie całkiem uświadomionej ambicji, aby zajmować stanowisko możliwie jak najmniej popularne (zresztą niewątpliwie zajmowanie takiego sta˝ nowiska daje politykowi, a zwłaszcza publicyście pewne możliwości, prawa i awanse, o których nie śniło się działaczom i przywódcom idącym wyłącznie z masą) - otóż w imię tej przekornej ambicji Geysztor od dłuższego już czasu propagował rzeczywiście arcyniepopularną myśl, że najrealniejszą i najmądrzejszą kon˝ cepcją polskiej polityki zagranicznej jest iść "na całego" z Niemcami. Propagował ją, nie ukrywając ani nie negując wcale swojej antypatii do reżimu hitlerowskiego, twierdził jednak, że właśnie w polityce zagranicz˝ nej należy stanąć poza wszelkimi sentymentami i sympatiami, jest to bowiem jedynie zimna, demoniczna i paradoksalna gra, gra, gdzie wygrać może tylko gracz o lepszych nerwach, nigdy zaś ten, który kieruje się jakimikolwiek względami poza bezlitosnymi i obojętnymi prawidłami hazardu. Istotnie myśl, że historia nie jest wyłącznie wypadkową działania sił materialnych, jak chcą marksiści, ani też jedynie walką sił narodo˝ wych, jak chcą nacjonaliści, lecz że pozostawia również pole działania dla jednostek, dla intryg, zderzeń charakterów, gry przypadków i dziwnych splotów okoliczności - myśl ta była bardzo pociągająca, przy˝ wracała dziejom ich tajemniczą i urzekającą irracjonalność, z której ogołocili ją wyznawcy determinizmu; niemniej jednak Zygmunt miał poważne obawy, czy koncepcje redaktora dotyczące polityki zagranicznej wynikały rzeczywiście z beznamiętnego opanowania warunków i zasad "gry", czy przypadkiem nie były one raczej wynikiem rzadko na ogół spotykanej, paradoksalnej jego pasji, polegającej na tym, aby nigdy nie podzielać namiętności powszechnych, lecz czerpać swe soki żywotne właśnie z zasobów energii, wy˝ zwalających się w walce człowieka niebanalnego z banalną, masową racją. W imię abstrakcyjnie pojętego, irracjonalnego w istocie realizmu gry, popadał redaktor w utopię czystego indywidualizmu, podczas kiedy historia uwzględnia jednak niewątpliwie obie strony sprawy i kładzie na szalę zarówno rację masy, jak i in˝ terwencję jednostek, regulując ich wzajemny stosunek w jakiś misterny, niezbadany sposób. Zygmunt kil˝ kakrotnie zwracał redaktorowi uwagę na ryzykowność jego hipotez i na pewną nieodpowiedzialność, tkwiącą w publicznym ich głoszeniu, wiedział jednak z doświadczenia że radca był bardzo uparty i prze˝ korny - jeśli ustępował, to tylko w wypadku, gdy miał zamiar zmienić stanowisko na diametralnie przeciw˝ ne - nie znosił natomiast i nie uznawał odchyleń o kąt mniejszy niż 180 stopni. W dodatku zafascynowany był osobą Becka; tajemniczość, małomówność, niezależność, beznamiętność, przede wszystkim zaś niepo˝ pularność tego ministra imponowały redaktorowi niezwykle, działały nań wprost hipnotyzująco. Beck był postacią wcielającą młodzieńcze marzenia redaktora, postacią, której teatralnemu nieco urokowi Geysztor nie był w stanie się oprzeć: stawiał na niego jako na właściwego gracza i gotów był aprobować wszelkie jego posunięcia. Zygmunta irytowało nieco to wszystko, gdyż pogardzając i brzydząc się hitleryzmem i wiedząc, że redaktor podziela w zasadzie jego opinię w tej dziedzinie, musiał mimo to znosić ataki róż˝ nych pismaków, którzy nie rozumiejąc i nie chcąc rozumieć psychologicznie i dialektycznie zawikłanych ewolucji radcy, ordynarnie uprościli sobie sprawę, określając jego pismo jako pozostające "na usługach fa˝ szyzmu". Było to nieprzyjemne; Zygmunt pocieszał się jedynie tym, że w swoim dziale mało był związany li˝ nią polityczną pisma, po drugie zaś wiedział, że koncepcje Geysztora nigdy nie były długotrwałe, bowiem szybko mu brzydły - dopatrywał się w nich objawów zaskorupienia i w przypływach krytycyzmu sam je obalał. W tym wypadku jednak pozostawał dość długo wierny swojej idei - może dlatego, że była ona tak niezmiennie niepopularna i tak zdecydowanie kolidowała z instynktem i przeczuciami mas, a właśnie pod˝ świadomym założeniem Geysztora była gloryfikacja polityki oderwanej od podłoża masy, od kierunku opi˝ nii, polityki indywidualnej, będącej wyrazem samowolnej interwencji jednostek, wpływających jedynie mocą swojej indywidualności na bieg historii. Rzeczywistość w tym wypadku stanęła jednak po stronie masy: Geysztor wiedział już, że Beck otrzymał od Niemiec jakieś ultimatum nie do przyjęcia; Niemcy nie uszanowały misternych koncepcji redaktora, lecz poszły po linii prostej - niemal prostackiej; cały bieg his˝ torii wskazywał nieuchronnie na konflikt polsko-niemiecki, wizyta Becka w Londynie była zaś dowodem, że ów budzący u redaktora takie zaufanie gracz rzucił swą stawkę na inne pole, niż się to początkowo wy˝ dawało, na pole wskazywane przez opinię, przez ów nieznośny "głos ludu". Mowa Becka, której oczeki˝ wano z napięciem, miała być tylko potwierdzeniem tego wyraźnego zajęcia postawy - postawy stanowią˝ cej - po raz pierwszy u tego niepopularnego i pozornie o popularność nie zabiegającego ministra - odbicie jednolitej opinii całego kraju; w tej sytuacji redaktor Geysztor, jako lojalny obywatel i szczery patriota, nie mógł zajmować stanowiska defetystycznego i trwać nadal w swoim uporze; nie mógł i nie chciał - nie po˝ zostawało więc nic innego, jak zrobić znowu woltę i - choć raz - dołączyć swój głos do chóru. Niewątpli˝ wie i w tym można było dopatrzyć się niecodziennego, paradoksalnego uroku: nagła zgodliwość kogoś, kto zawsze oponuje, może się stać efektem silniejszym, niż osłuchane już protesty - normalny głos po krzyku - to niebanalny trick aktorski - może on nawet podziałać wstrząsająco. Zygmunt nie wątpił, że redaktor z właściwą mu zręcznością i inteligencją wyzyska nowe możliwości i efekty nastręczające się przez rap˝ towną zmianę stanowiska - właśnie w dzisiaj montowanym numerze miał się zawierać punkt kulminacyjny tego procesu. Pomimo wczesnej godziny, redaktor tkwił w swoim gabinecie, chociaż zwykle o tej porze urzędował w ministerstwie. Sprawnie i energicznie odbywało się szycie nowej skóry dla pisma - szereg rozmów tele˝ fonicznych, kilka przejrzanych artykułów i notatek, dwie-trzy konferencje osobiste, prowadzone przez radcę z właściwym mu wdziękiem i miłą lekkością - i oto niemoralny proceder został dopełniony. Zygmunt przejrzał materiał do swego działu - i czekając na konferencję z radcą, która była zwykle w takich wypad˝ kach ostatnia ze wszystkich, gdyż dział jego najmniej miał związku z polityką - skracał sobie czas rozmową z tak zwanym "kolegą Olesiem". Oleś był to redakcyjny detektyw: spec od skandalów politycznych, nie˝ dyskrecji, podsłuchanych rozmów itd. - niewątpliwy filar pisma, dostarczający mu owego posmaku mile podniecającej sensacji politycznej. Zygmunta uderzyło, jak dalece kolega Oleś, zawsze pełen werwy, energii i iskrzącej się inteligencją brawury, był dzisiaj wytrącony z równowagi, speszony i przygasły. Uwieńczona sukcesem interwencja opinii, interwencja masy, która wdarła się do nietykalnej dotąd sali gry jak groźna zapowiedź czekających ludzkość wstrząsających, lecz w istocie brutalnych i pospolitych wyda˝ rzeń, wytrąciła z równowagi tego zajadłego zwolennika intelektu i działania indywidualnego: Wojna nie po˝ ciągała go - była może wielka, lecz zarazem szablonowa i beznadziejna - usuwała w cień istotę rzeczy - konflikty idei i intelektów na rzecz problemów grubszych - wysiłków organizacyjnych, prostych decyzji, faktów dokonanych: rozstrzygała w niej siła i chytrość - nie tajemnicza, może niemoralna, lecz okupująca to swą irracjonalną głębią magia, stanowiąca istotę gry politycznej. Kolega Oleś był mizerny, mówił cicho i żałośnie ruszał wielkim czerwonym nosem, co ogromnie rozbawiło Zygmunta. W ogóle Zygmunt od chwili wejścia do redakcji poczuł się - w przeciwieństwie do biednego Olesia - świetnie; wyczuł od razu atmosfe˝ rę podniecenia, zmiany, gorączkowego pośpiechu, oczekiwania na coś, ów nastrój "wielkiego prania", któ˝ ry zawsze, jeszcze od dzieciństwa, bardzo lubił. Zapomniał o dziwacznej rozmowie dzisiejszego ranka i od˝ łożył gdzieś w głąb, na dalszy plan pamięci swoje stałe, odwieczne, dokuczliwe problemy. W świetnym na˝ stroju żartował sobie z kolegi Olesia, po czym udał się na konferencję do gabinetu redaktora, nie przeczu˝ wając zupełnie, jaka go tam czeka niespodzianka. Redaktor był najwidoczniej również podniecony i nieco wytrącony z równowagi, lecz w zupełnie odmienny sposób niż kolega Oleś. Geysztor mimo wszystko był politykiem i graczem na większą skalę - nie uważał, żeby wojna była końcem gry, przeciwnie - prawdziwa gra dopiero się rozpoczynała - karty zostały rozdane. Podniecało go to i łagodziło zadraśnięcie ambicji spowodowane porażką własnych kon˝ cepcji, porażką, nad którą zresztą jako człowiek zupełnie niemałostkowy (co Zygmunt cenił w nim nade wszystko) - przeszedł szybko do porządku. Konferencja płynęła gładko. Redaktor nie miał pod adresem Zygmunta żadnych specjalnych życzeń i zaaprobował cały niemal przedstawiony mu materiał - materiał przygotowany po trochu pod kątem wi˝ dzenia spodziewanego konfliktu z Niemcami; po trochu - ale nie za bardzo - Zygmunt bowiem nie lubił i nie umiał dawać aktualności na zamówienie, zanim wypadki przeniknęły doń w głąb i wypracowały sobie od˝ powiedni wyraz, odpowiednią formę, w której znów pojawić się mogły na zewnątrz; poza tym zresztą wie˝ rzył głęboko w autonomię, w wieczną niezależność sztuki. Obawiał się jednak po cichu, żeby redaktor nie zażądał większego przystosowania jego działu do biegu wydarzeń - byłoby to w duchu inspirowanej przez sfery rządowe, dosyć mało przemyślanej kampanii prasowej, nawołującej do mobilizacji sztuki w celach propagandy i organizacji duchowej narodu - tak jak to robiono w sąsiednich państwach totalistycznych. Na szczęście Geysztor był na to zbyt człowiekiem Zachodu i zbytnio cenił indywidualność, przywykł przy tym pozostawiać Zygmuntowi wolną rękę, w rezultacie więc o żadnej zasadniczej reformie działu sztuki nie było mowy. Zygmunt zwinął rękopisy i zabierał się już do odejścia, gdy nagle redaktor zaskoczył go pyta˝ niem, które podziałało nań jak wystrzał rewolweru. Nieraz później, przypominając sobie tę scenę, zastanawiał się, jak mógł zachować na zewnątrz spo˝ kój i opanowanie, gdy zupełnie nie przygotowany, jak najdalszy od czegoś podobnego, usłyszał nagle to zdumiewające, nieprawdopodobne pytanie Geysztora - czy zna Henryka. "Czy pan zna niejakiego Henry˝ ka X?" Było to zdumiewające, niepojęte: Henryk, który wydawał się tak całkowicie oderwany od otocze˝ nia Zygmunta, Henryk, którego całe lata nie było w kraju, którego wczoraj właśnie spotkał przypadkiem na ulicy - Henryk przypominał mu się znowu, i to przez usta redaktora Geysztora, który nigdy nie okazy˝ wał najmniejszych skłonności do wglądania w życie prywatne swoich współpracowników, nie odsłaniając zresztą również przed nimi swojego - wiedziano o nim zaledwie, że był kiedyś żonaty, lecz podobno się rozwiódł. Zdumienie Zygmunta było nieopisane i po chwili ustąpiło miejsca przesądnemu lękowi, jakim obecnie często otaczał w myślach całą historię swej znajomości z Henrykiem. Czyżby jakieś zdemaskowa˝ nie, kompromitacja, i to właśnie na terenie redakcji? Czy w jego życiu zawsze miały realizować się wszel˝ kie najgorsze, najbardziej fantastyczne przeczucia i przypuszczenia? Ale to przecież było niemożliwe, nie˝ prawdopodobne, dzieciństwo; Zygmunt stłumił gwałtowny skurcz bezsensownego strachu i spokojnie od˝ powiedział na pytanie redaktora. Oczywiście, zna go bardzo dobrze, to jego szkolny kolega. Radca rzucił mu bystre spojrzenie, które w redakcji nazywano "spojrzeniem ministerialnym". "Był u mnie - rzekł po chwili - to bardzo ciekawy człowiek. A co pan o nim sądzi?" Zygmunt odpowiedział szybko, z bezmyślną skwapliwością, że rzeczywiście Henryk to naprawdę bardzo ciekawy człowiek. "Tak, tak - ma bardzo ciekawe koncepcje - dość długo z nim rozmawiałem. Wspominał mi o panu. A czy zna pan również jego towarzysza - pana Lewandowskiego?" Zygmunt, zamieniony w słup soli, automatycznie bąknął coś na te˝ mat niedawnego zawarcia tej znajomości. - Tak, hm - redaktor wydawał się zamyślony - oni obaj mają ciekawe plany, bardzo ciekawe. Ale pomówimy jeszcze o tym - Geysztor przerwał raptownie rozmowę, zapisał sobie coś w notesie i nagle powstał z życzliwą miną, oznaczającą u niego koniec przyjemnej i gład˝ kiej konferencji, która wykazała całkowitą zgodność poglądów. Zygmunt nie próbował o nic pytać; wy˝ mieniwszy serdeczny uścisk dłoni z redaktorem, opuścił gabinet, odesłał rękopisy do drukarni, ubrał się i w stanie jakiegoś automatycznego oszołomienia wyszedł na ulicę. Znalazłszy się za bramą odetchnął pełną piersią i pomyślał, że według stereotypowego zwrotu lite˝ rackiego powinien teraz zadać sobie pytanie, czy nie śni, albo ukłuć się szpilką dla przekonania się, że to nie sen. Chociaż - po chwili, gdy mózg jego odzyskał zdolność funkcjonowania i jaką taką sprawność - Zygmunt zaczął dochodzić do wniosku, że właściwie z punktu widzenia normalnego prawdopodobieństwa i pospolitej logiki, łączącej bądź co bądź z sobą zewnętrzne sprawy ludzkie - cała ta historia nie miała w sobie nic specjalnie dziwnego czy nad-, czy pozanaturalnego. Henryk był niewątpliwie (mimo wszystko - pomyślał z nieszczerą złośliwością) wybitną indywidualnością; siedział długo za granicą, na pewno poczynił tam masę ciekawych spostrzeżeń, powziął wiele cennych refleksji - może nawet stworzył jakieś nowe, re˝ welacyjne koncepcje polityczne - wszak według relacji Stefana, wykazywał obecnie żywe zainteresowanie polityką, sytuacją międzynarodową i grożącą wojną. Z drugiej strony Geysztor posiadał ową znaną pasję wyszukiwania jednostek wybitnych a zapomnianych, dopomagania im i wyciągania ich na światło - przy tym pozostawał w stałym kontakcie z kołami Polonii zagranicznej, z emigrantami i różnego autoramentu podróżnikami; cóż więc naturalniejszego nad fakt, że ci dwaj ludzie wreszcie się zetknęli - to po prostu prędzej czy później nastąpić musiało, a nie znane Zygmuntowi szczegóły, które poprzedziły realizację ich spotkania, na pewno nie miały w sobie nic tajemniczego, a nawet mogły być całkiem banalne: jakaś zwykła nitka wspólnych znajomości i kontaktów w rodzaju tych nieskończonych nici, wiążących ze sobą ludzi po˝ przez granice miast, dzielnic - nawet krajów. Osoba Zygmunta mogła tu również odegrać swoją rolę: może nazwisko jego, wydrukowane w piśmie, przyciągnęło uwagę Henryka - to nawet bardzo prawdopodobne. Nic zwyklejszego w świecie powtarzał sobie - ale jednocześnie wiedział, że było tak tylko, jeśli się rozwa˝ żało sprawę z zimnym rozsądkiem, trzeźwo, jak abstrakcyjne zadanie; głos jego uczuć, jego instynkt, który go - niestety - na ogół nie zawodził, mówił co innego, ostrzegał - ostrzeżenie to budziło jakąś mdlącą, para˝ liżującą obawę, która jak rtęć rozlewała się po żyłach. Instynkt mówił, że to wszystko jednak nie było cał˝ kiem w porządku; może działała tu znowu sugestywna mania prześladowcza, ale wyczuwał w owym na˝ głym, powtórnym pojawieniu się Henryka jakąś groźbę, niebezpieczeństwo - tu krył się spisek, spisek na jego spokój, na jego tajemnicę, której zachowanie mogło jedynie ten - pozorny w dodatku - spokój utrzymać. Zresztą, nawet biorąc rzecz z punktu widzenia normalnego prawdopodobieństwa, było w tym wszystkim wiele okoliczności niewytłumaczonych, nawet zagadkowych. Na przykład: Henryk będąc już, jak się okazywało, szereg dni w Warszawie, nie starał się z nim zobaczyć, a nawet umyślnie odkładał spotkanie, chociaż miał czas - jak widać choćby z tego, że wybierał się na koncert. Albo inna rzecz, waż˝ niejsza i jeszcze dziwniejsza: co go łączyło z panem Lewandowskim? Nie był to, jak się okazuje, przypad˝ kowy tylko towarzysz podróży - mieli jakieś wspólne plany - nawet plany "ciekawe". Co to za plany? - Czego one dotyczyły, czy polityki? Jak mogli Henryk i Geysztor brać na serio Lewandowskiego, tego człowieka o manierach łobuza i inteligencji kelnera? Co się w tym kryło? Na wszystkie te pytania Zygmunt - wiedział to - musi znaleźć odpowiedź, i to jak najprędzej - chodziło o rzecz bezcenną - o spokój. Przy˝ pomniał sobie jutrzejszy koncert - nierozważna obietnica dana Lewandowskiemu, obietnica, za którą był zły na siebie, okazywała się teraz zbawienna: na koncercie spotka ich nareszcie wszystkich razem i na pewno cośkolwiek chociaż się wyjaśni. Zygmunt przypomniał sobie, że jutrzejszy wieczór obiecał spędzić z Joanną, i nagle błysnęła mu fantastyczna myśl: pójdzie na koncert z Joanną i przedstawi ją tamtym jako swoją narzeczoną. Była to koncepcja zuchwała, lecz Zygmunt pojął od razu, że natychmiastowa jej realiza˝ cja będzie dlań ratunkiem od dręczących go najbliższych, a więc najbardziej dotkliwych mąk psychicznych - tortury czekania na czające się niebezpieczeństwo, tortury niepewności, której bał się najbardziej ze wszystkich tortur w świecie. Za jednym zamachem pozna reakcję Henryka na swoje narzeczeństwo, reak˝ cję, która budziła jego podświadomą, lecz tym bardziej przygnębiającą obawę; jednocześnie przy pierw˝ szym spotkaniu zaznaczy w sposób zdecydowany swoją samodzielność, swoją zupełną niezależność od owych gimnazjalnych przysiąg. W decyzji tej było coś krzepiącego, odważnego i bezapelacyjnie przecina˝ jącego sprawę - Zygmunt drżąc niemal z emocji, wstąpił do najbliższego sklepu i zatelefonował do Joanny; była w domu i zaakceptowała projekt pójścia na koncert; Zygmunt zduszonym nieco głosem wspomniał o przyjeździe przyjaciela, kolegi, o którym Joanna wiedziała już coś niecoś z jego napomknień. Wyczerpa˝ ny odłożył słuchawkę i wyszedł na ulicę; usiłował sobie wmówić, że ta nieodwołalna decyzja ("klamka za˝ padła") podniosła go na duchu, lecz czuł, że po chwilowym podnieceniu znów opada go dokuczliwa, dziw˝ nie uparta trema. Jakieś złowrogie przygnębienie szło nań z tych wszystkich niedorzecznych zagadek, które od wczoraj oplotły go znów tak silnie, dotkliwe przeczucie niejasnego, ohydnego niebezpieczeństwa, wcie˝ lającego się - było to wrażenie może niedorzeczne, lecz przecież nieodparte - w postać owego obcego, dziś dopiero poznanego człowieka, który przypominał mu groźne, upiorne niemal, niemniej jednak ludzkie, wulgarne i pospolite postacie trzech bandytów z Conradowskiego "Zwycięstwa". Ale to była na pewno ja˝ kaś chorobliwa egzaltacja: istniało tysiąc możliwości wytłumaczenia w sposób zwykły osoby pana Lewan˝ dowskiego i jego roli w życiu Henryka - a któryś z tych sposobów był przecież prawdziwy. Należało wziąć się nieco w karby; z wymuszonym wigorem Zygmunt wszedł do mieszkania; na obiedzie prócz ojca i Irki był jeszcze Bronek Rosen, od pewnego czasu oficjalny jej narzeczony. III Zaręczyny Bronka z Irką były dla Zygmunta faktem równocześnie rozrzewniającym i rozśmieszają˝ cym - ze wstydem przyznawał się przed sobą, że to drugie częściej w nim brało górę niż to pierwsze - częściej się w tej sprawie śmiał, niż wzruszał - nie mógł jednak nic na to poradzić - osoba Bronka bawiła go niepomiernie, i to tym bardziej, im dokładniej uświadamiał sobie, że Bronek był przecież w istocie bar˝ dzo szlachetnym i uczuciowym człowiekiem o nieskazitelnie czystych intencjach. Niewątpliwie tak - lecz w jego zapale, w jego absolutnej wierze w różne piękne zasady, w jego bezkompromisowej moralności, na której straży stał pełen uroczystego ognia o każdej porze dnia i nocy - w tym wszystkim było coś naiw˝ nie, prymitywnie przesadnego, co właściwie nadawało całej tej postawie lekkie, ale wyraźne piętno kary˝ katury i nie pozwalało Zygmuntowi traktować jej całkiem poważnie, pomimo że Bronek był przecież uzna˝ ny przez opinię za poważnego, wybitnego, konsekwentnego działacza socjalistycznego i miał już także pe˝ wien rozgłos za granicą często bowiem wyjeżdżał na różne międzynarodowe zjazdy, gdzie wymownie i z godnością reprezentował Polskę i podtrzymywał kontakt z "proletariatem różnych krajów". Zygmunt nie był cynikiem i nie uznawał cynizmu samego dla siebie; rozumiał, że można ocenić czyjeś zdolności i walory charakteru, nie podzielając nawet jego poglądów - lecz w tym wypadku sprawa była bardziej skompliko˝ wana. Jeśli cnota przybiera formę, która zamiast imponować i pociągać - śmieszy i nawet budzi lekcewa˝ żenie - to najwidoczniej nie jest ona prawdziwą, doskonałą cnotą, czegoś jej brak - czegoś zresztą nieuchwytnego, niedostrzegalnego - ale ważnego, jak sól, której brak obrzydzić może najwykwintniejszą, najlepiej przyrządzoną potrawę, albo jak maleńka, niewidoczna śrubka, której wypadnięcie może zatrzy˝ mać wielką maszynę. Czym była ta śrubka u Bronka, czego brakowało jego nieskazitelnemu charakterowi, jakiej soli zapomniano dosypać do jego duszy? - Zygmunt często próbował to zdefiniować, ale napotykał wielkie trudności - sprawa była naprawdę nieuchwytna; z grubsza mówiąc, raziła w Bronku jakaś naiw˝ ność, brak realizmu (choć upierał się przy tak pozornie arcyrealistycznej metodzie jak materializm dziejo˝ wy), brak istotnego kontaktu z życiem takim, jakie ono jest naprawdę: kapryśne, tajemnicze, obalające wszelkie systemy i koncepcje, wymagające od tego, kto chce je naprawdę poznać i zrozumieć, bezoso˝ bowej niemal wszechstronności i elastyczności; balzakowskiej szerokości spojrzenia potrzeba, aby odczuć jego trudny, cierpki, a przecież nieodparty urok: poznać zaś ten urok to jest jedyna droga, aby nim owład˝ nąć. Bronek widział życie tak, jak chciał je widzieć: z góry przyjął pewne koncepcje moralne, pewne idee, pewną wiarę, i potrafił dostrzec w życiu tylko to, co pokrywało się z jego założeniami, co odpowiadało je˝ go systemowi. W ten sposób jego widzenie rzeczy było mocno ograniczone i - zafałszowane - był daltonis˝ tą moralnym, szał altruizmu, który nim władał, oślepiał go - tak samo jak innych oślepiał szał egoizmu. W tym wszystkim, pomimo całej osobistej uczciwości i bezkompromisowej prawdomówności Bronka, zawierał się jakiś fałsz, kłamstwo, obłudne zakłamanie, którego Bronek, tak zwalczający oficjalnie napięt˝ nowaną "społeczną obłudę", był bezwolnym i bezbronnym, nieświadomym narzędziem. Paradoks to raczej smutny, lecz Zygmunt, którego własne paradoksy i krachy życiowe uczyniły dosyć twardym dla innych, nie martwił się tym zbytnio - przeciwnie - bawiło go to. Zresztą czuł się ze swego braku współczucia dla Bronka rozgrzeszony absolutną, niewzruszoną pewnością siebie, objawianą przez tamtego, pewnością spokojną, łagodną, nieagresywną, cechującą ludzi nieugięcie przekonanych, że kroczą po drodze właści˝ wej, po drodze prawdy;usposobieni łaskawie i pobłażliwie, ze współczuciem niemal traktują oni tych ma˝ luczkich, których słońce prawdy jeszcze nie oświeciło. Była to w istocie bezgraniczna apodyktyczność i ła˝ godna, lecz przez to właśnie jeszcze bardziej drażniąca - arogancja, choć zewnętrznie, pozornie nie istniała rzecz bardziej obca Bronkowi niż właśnie arogancja: był skromny, łagodny, ustępliwy, miękki, miły i uprzejmy. Lecz Zygmunt wyczuwał w nim tę arogancję zasadniczą, kosmiczną arogancję "wielkich wta˝ jemniczonych" - nie indywidualną, lecz zbiorową przemądrzałość i apodyktyczność marksizmu. Irytowało go to niepomiernie, lecz panował nad sobą, biorąc za to inny rewanż: śmiał się; śmiał się z Bronka pomimo oburzenia Irki i pomimo smutku i ubolewania samego Bronka. Śmiał się - i tyle - choć osobiście Bronka właściwie lubił. Irka stanowiła idealne uzupełnienie swojego narzeczonego. Cała jej natura streszczała się w jednym pragnieniu: pragnieniu życia dla kogoś, całkowitego przejęcia się czyimiś sprawami, dążeniami, problemami - utożsamiania się z nimi zupełnie i bez reszty. Nie był to czysty altruizm jak u Joanny - u Irki pociąg do in˝ nych ludzi i zainteresowanie się nimi wiązał się przede wszystkim z jej własnymi ambicjami i upodobaniami - było to namiętne dążenie do współżycia duchowego z kimś, potrzeba przyjaźni i oparcia, cechująca or˝ ganizmy psychiczne niezbyt samodzielne, pozbawione w zasadzie własnego kręgosłupa intelektualnego, lecz ambitne, żywotne, nade wszystko spragnione atmosfery intensywności duchowej, którą czerpią ze współżycia i współdziałania z innymi. Irka była więc typem na wskroś, namiętnie towarzyskim: tę potrzebę swego życia wyładowywała najpierw w stosunkach koleżeńskich na uniwersytecie później wszystkie jej dążenia, pragnienia i upodobania skoncentrowały się bez reszty na osobie Bronka, którego pokochała nie˝ odpartym, organicznym niemal popędem duszy, tak jak bluszcz instynktownie, całym sobą oplata zbawcze mury, które go podtrzymują i umożliwiają mu wspięcie się wzwyż. Była to miłość wzajemna, prawdziwa miłość od pierwszego spojrzenia; o ile Bronek pociągał Irkę, imponował jej, interesował ją w sposób wprost fascynujący - ona zachwyciła go: po raz pierwszy w życiu przeżywał takie uczucie. Oczywiście, narzeczeństwo ich doszło do skutku dopiero po przezwyciężeniu sze˝ regu przeszkód natury moralnej, różnych wyimaginowanych raczej skrupułów i trudności, które Zygmunt dość bezceremonialnie, ale trafnie określał jako "komedie" - którymi oni jednak przejmowali się niepo˝ miernie. Nie odbyło się rzecz prosta bez "pojedynku szlachetnych" na temat żydostwa Bronka: Bronek uważał, że jako Żyd nie ma prawa w sposób egoistyczny zawiązywać życia Irce i narażać jej w przyszłości na przykrości i upokorzenia, wobec czego, cierpiąc niewymowne katusze, postanowił się usunąć; Irka ze swej strony zapałała szlachetnym oburzeniem, iż on podejrzewa ją o uleganie tak nieważnym, nic nie zna˝ czącym, poziomym względom życiowym - najwidoczniej wątpi o jej miłości. Oczywiście, nastąpiło szereg scen, burzliwych spotkań, wielogodzinnych, dramatycznych rozmów, przepłakanych bezsennych nocy, ale wreszcie wszystkie te, jak je nazywał Zygmunt, "błazeństwa" (znał on je, jednostronnie wprawdzie, ze swo˝ jej pseudouwodzicielskiej praktyki) doprowadziły do normalnego i sensownego rozwiązania - zaręczyli się, a niedługo po spodziewanym uzyskaniu przez Bronka jakiegoś tam stanowiska w hierarchii partyjnej - mieli się pobrać. Na razie byli idealnym narzeczeństwem - szczęście ich zmącone było jedynie krytycznym na˝ stawieniem Zygmunta wobec Bronka. Zwłaszcza przejmowała się tym Irka: nie będąc w stanie zrozumieć intelektualnej natury zastrzeżeń Zygmunta, kładła je na karb w ogóle tajemniczej "demoniczności" starszego brata, którego zawsze się trochę bała. Bronek znalazł zresztą w rodzinie jeszcze jednego sojusznika: był nim ojciec Zygmunta, który bardzo lubił przyszłego zięcia. Ojciec Zygmunta to jeszcze jeden problemat i jeszcze jeden paradoks. Zygmunt zastanawiał się często, czy przypadkiem wyostrzone spojrzenie na ludzi, które kazało mu w sposób bezlitośnie wyraźny i precyzyjny widzieć w swoim najbliższym otoczeniu, a zwłaszcza w osobie ojca same wcielone paradoksy, karykaturalne skrzywienia, absurdalne nieporozumienia, groteskowe rozbieżności oraz dziwnie niespo˝ dziewanie skoordynowane zbieżności pojęć i odczuwań - istną komedię omyłek - czy przypadkiem nie by˝ ło to tylko jego własne kalectwo, upośledzenie, które nie pozwalało mu w sposób normalny, ludzki korzys˝ tać z dobrodziejstw, jakich dostarczają związki pomiędzy ludźmi, z ciepła rodzinnego, z przyjaźni, no i - rzecz prosta - z miłości. Może miał na oczach jakieś specjalne, wypukłe czy wklęsłe okulary, które uka˝ zywały mu cały świat w postaci zmienionej, skrzywionej - a on przypisywał ten obraz rzeczywistemu wy˝ glądowi zewnętrzności - bezsilny niewolnik swojego sposobu patrzenia. A jeśli nawet świat istotnie był tak nieznośnie paradoksalny, to dlaczego Zygmunt nie mógł jak inni skonstruować sobie złudzeń, złudzeń twór˝ czych i godnych w istocie uznania i pochwały, bo pozwalających ludziom spędzać życie w sposób piękny, jednolity i twórczy; złudzenia te odgrywają rolę nieważnych, kruchych drabinek, po których wspinamy się w górę, odrzucając je następnie, gdy stają się nam niepotrzebne. Odrzucamy je - znikają z naszego życia jako złudy, lecz fakt wspięcia się po nich w górę pozostaje naszym trwałym i realnym dorobkiem. Czyż bezwzględna, obiektywna prawda w widzeniu świata jest czymś tak koniecznie potrzebnym i ważnym - czy jest ona w ogóle osiągalna, czy przypadkiem sama nie jest złudzeniem - złudzeniem najbardziej perfid˝ nym i okrutnym, bo będącym produktem aktu rzekomego wyzbywania się złudzeń. A jeżeli tak jest, czyż nie lepiej, zamiast wspinać się w pogoni za taką wielopiętrową ułudą - zadowolić się złudzeniami normal˝ nymi, powszechnymi, które nie wyczerpując sił duchowych, pozwalają w zamian odczuwać potęgę i inten˝ sywność życia? A właśnie intensywność życia, intensywność duchowa, o której Zygmunt marzył od dzie˝ ciństwa, która była motywem przewodnim ich wspólnych poszukiwań, prowadzonych niegdyś z Henry˝ kiem i Stefanem - ta intensywność była dlań niedostępna - znał ją tylko ze słyszenia, poczucie jej zabite w nim zostało przez tę niepotrzebną przenikliwość, która kazała mu widzieć naokół przede wszystkim wa˝ dy, pęknięcia, niedoskonałości, absurdalne konflikty nieporozumień, nieprzebyte mury wzajemnej obcości, ustawione między ludźmi; chcąc nie chcąc widział kulisy wszystkich zdarzeń, widział ukryty, niedorzeczny, kompromitujący mechanizm wypadków, nie zaś ich zewnętrzne fasady, urzekające swą pozorną monu˝ mentalnością. Było to może spojrzenie urodzonego pisarza, ale na pewno nie spojrzenie człowieka szczęś˝ liwego, pijącego życie pełną piersią. Widocznie twórca musi ten wielki przyznany mu zaszczyt stwarzania, wywoływania z niebytu opłacić dotkliwym brakiem - upośledzeniem własnego prywatnego życia: on sam nie istnieje niemal, egzystencja jego jest szarą, bezbarwną męką mózgu, umieszczoną na marginesie boga˝ tych, ciekawych, namiętnych kart życia innych, zwykłych ludzi. Cóż za kalectwo! Balzac całe życie praco˝ wał jak galernik, Conrad nazwał pisanie największą męką, jaką zna, i skręcał się w niej przez ostatnie dwadzieścia lat życia, płacąc haracz za królewską barwność i intensywność swej młodości, spędzonej na fantastycznych, rozkołysanych oceanach całego świata, młodości wspaniałej, choć i tu nie wiadomo, czy była ona naprawdę szczęśliwa, czy w istocie nie upłynęła również na okrutnych psychicznych zmaganiach, które uczyniły ją pomimo zewnętrznej barwności i bujności udręką, nieustępliwą, gorzką i jałową, jaką jest w istocie zawsze prywatne życie wielkiego pisarza. Lecz Zygmunt nie był przecież wielkim pisarzem, nie stać go było na potężną, uporczywą pasję twórczą, a jednocześnie - nie mógł żyć jak inni. Cóż za nieznoś˝ na pozycja, kalectwo i zarazem dotkliwa, zawsze obecna świadomość kalectwa. W sprawie z ojcem krytycyzm Zygmunta osiągnął swój punkt szczytowy i w niezdrowych, lecz nie˝ odpartych pokusach przekory wyżywał się tryumfalnie, prowokująco, przygłuszając obecny jednak w głębi duszy i w istocie niezniszczalny motyw sentymentu, przywiązania i solidarności krwi. Była to znów owa utrapiona dwoistość, z której zresztą ojciec nie zdawał sobie sprawy, bowiem pozycje "pro" pozostawały zamknięte i utajone w duszy Zygmunta, na powierzchnię zaś wydobywały się zawsze i jedynie elementy negatywne - kazały mu one walczyć przeciw ojcu w tysiącznych przekornych i perfidnych, prowokujących wypowiedziach, z których niezmiennie wywiązywały się bolesne, przykre, burzliwe, lecz w istocie jałowe dyskusje. Chodziło o patriotyzm - to była pasja życia ojca, motor jego działania, trzon jego myśli i uczuć; patriotyzm owładnął nim jak jakiś szał religijny, jak namiętny altruizm, który opanował Bronka albo jak kult przywiązania i lojalnego zrozumienia, który poruszał mechanizmem uczuciowym Irki. Każde z nich miało jakiś prosty system psychiczny, każde dawało się otworzyć jakimś kluczem - tylko Zygmunt był inny, za˝ wikłany i niejasny, sam nawet nie mógł odcyfrować swojego planu duchowego, schematu swojego wnę˝ trza, sam nie wiedział, co stanowiło w istocie namiętność jego życia - jeśli w ogóle ją posiadał. W każdym razie, jedno było niewątpliwe: miał w sobie ziarna, zalążki, elementy tych wszystkich namiętności, które po˝ ruszały tamtych, i dlatego mógł ich tak dobrze rozumieć, lecz zrozumienie to wyzyskiwał tylko po to, aby zadawać im tym dotkliwsze, bo świadome ciosy - ciosy te wymierzał - jak sądził - w imię prawdy, w imię mądrości, która pozwalała mu widzieć słabe strony, błędy, nieprzemyślenia, płytkości i zakłamania wszel˝ kich stanowisk; walczył z nimi, ale naprawdę w imię czego - właściwie nie był tego całkiem pewny - lubił oczywiście mówić, że walczy w imię prawdy, lecz sam miał poważne wątpliwości, co kryło się pod tym wielkim słowem - czy istniała prawda beznamiętna i obiektywna i czy miała jakąś wartość, czy kult inteli˝ gencji stawianej ponad wszystko nie był w istocie złudzeniem, złudzeniem jałowym i szkodliwym, bo po˝ zbawiał życie jego treści emocjonalnej, którą stanowiły właśnie pozornie może niedorzeczne, lecz w istocie wielkie i twórcze pasje i namiętności. Zygmunt miał więc ugruntowane wątpliwości co do własnego stano˝ wiska, lecz wątpliwości te chował dla siebie - nikt się ich nie domyślał, na zewnątrz bowiem występował zawsze niezmiennie agresywnie i bojowo: niewątpliwie walczył, obnażał zakłamania, niedomówienia, nie˝ przemyślenia, walczył i w miarę walki naprawdę się nią podniecał; upajała go jak narkotyk owa rozkosz bezgranicznej swobody myśli nie znającej autorytetów ani świętości, orgia nie skrępowanej niczym pro˝ wokacji, upajającej, pieniącej się jak boski trunek przekory. Walczył dla samej walki, a gdzieś głęboko na dnie duszy chował nadzieję, że może właśnie ten kult walki samej dla siebie, kult intelektualistycznego, bez˝ litosnego "wielkiego prania" był jego prawdziwą, psychicznie skomplikowaną, niemniej jednak szczerą na˝ miętnością, istotną intensywnością jego życia. Tak - to mogła być jego pasja - rzadka, wyjątkowa, trudna - niezwykła pasja, polegająca na zwalczaniu, na demaskowaniu i kruszeniu namiętności innych ludzi - może był wcielonym duchem negacji - i taki jest w ogólnym obrazie świata potrzebny - jest nawet konieczny - wszak nie ma religii bez szatana. To był może punkt zaczepienia; niewątpliwie trochę sztuczny - mózgowy - lecz Zygmunt czasem przymykał oczy na jego sztuczność i napawał się tylko jego pięknie brzmiącą defini˝ cją, przyjętym jako motto życiowe ulubionym dwuwierszem z "Beniowskiego", który tkwił mu silnie w głowie jeszcze w czasach szkolnych: "Lecz uleczeni przez trucizn użycie, Sercu zadawszy śmierć - znaleźli życie". Wracając do sprawy ojca - był on nie tylko patriotą - był nacjonalistą, choć jako stary piłsudczyk, gorący zwolennik rządu, odżegnywał się od istniejących opozycyjnych ugrupowań nacjonalistycznych. Był nacjonalistą sam o tym nie wiedząc - wyznawał ten brutalny światopogląd zupełnie nieświadomie - był przecież zarazem wierzącym chrześcijaninem, łagodnym i dobrym człowiekiem, całe jego życie stanowiło jedno pasmo poświęceń, wyrzeczeń, bezinteresownych ofiar i pełnych samozaparcia trudów "dla gnębionej ojczyzny" - jednocześnie zaś wyznawał ideologię egoizmu, przemocy i walki. Zygmunt nie mógł pojąć tej dwoistości, intrygowała go ona niepomiernie; ojciec był opętany ojczyzną, żarliwie modlił się do polskości, do wielkiej, potężnej Polski, wierzył w nią - a zarazem kojarzył to z wiarą religijną, z nauką o znikomości rzeczy doczesnych, z ukochaniem altruistycznego ideału moralnego a pognębieniem ziemskiej pychy. Mis˝ tycyzm nacjonalizmu, ów ziemski mistycyzm zbiorowego egoizmu u gorącego chrześcijanina - toż to para˝ doks, który zresztą napotykał w Polsce zawsze grunt bardzo podatny - ze względu na nieszczęsną historię tego kraju. Nacjonalizm polski był niemal zawsze bity - przegrywał, ustępując silniejszym, brutalnym ra˝ cjom stanu sąsiadów - a będąc słabszym, będąc pokonanym i skrzywdzonym - tworzył sobie swój mesja˝ nistyczny mistycyzm narodowy, który charakterem swoim dobrze łączył się z chrześcijańskim kultem "ma˝ luczkich", z moralnością, głoszącą nagrodę za niewinne cierpienia, z ideą odkupienia - z całym w ogóle du˝ chem Ewangelii. Godziło się to dobrze - na pozór - w istocie konglomerat takich dwóch wykluczających się postaw był nonsensem - Zygmunt wytykał to ojcu przy każdej okazji. Nacjonalizm nie był przecież ni˝ czym innym jak kultem i idealizacją egoizmu: jeśli potępiamy egoizm jednostki, dlaczego mamy uznać i glo˝ ryfikować brutalniejszy i bardziej bezduszny egoizm masy - w imię czego - czyż w imię wywyższenia jed˝ nych narodów nad inne? Od tego tylko krok do rasizmu, a ojciec przecież, jako dobry chrześcijanin, potę˝ piał rasizm gorąco i brzydził się jego aktualną, drastyczną formą - antysemityzmem. Zygmunt lubił udowad˝ niać ojcu, że antysemityzm jest właśnie karą, jaką naród żydowski znosi za swój narodowy mistycyzm - za swój bezgraniczny w istocie nacjonalizm - wszak jedyny to na świecie naród, który ośmielił się głośno i uparcie twierdzić, że jest narodem wybranym spośród wszystkich innych. Spotyka go za to ogólna nie˝ chęć, skupiająca się - z niesprawiedliwością właściwą każdemu masowemu, mechanicznemu prześladowa˝ niu - na tych jego przedstawicielach, którzy z owym narodowym mistycyzmem nie mają ani nigdy nie mieli nic wspólnego. Współczesną konkurencję dla jedynego w swoim rodzaju nacjonalistycznego mistycyzmu narodu żydowskiego stworzyli Niemcy (stąd może ich gwałtowny antysemityzm - niechęć do rywala) - Niemcy, którzy z niebywałą arogancją i brutalną megalomanią głoszą światu swoją misję dziejową i wyż˝ szość swojej rasy. I ich spotka za to zasłużona kara, gdyż "kto się wywyższa, będzie poniżony". Nie należy się łudzić, żeby nacjonalizm polski był sympatyczniejszy czy mniej brutalny od każdego innego nacjonaliz˝ mu: to, że był dotąd jedynie w defensywie i zbierał cięgi od wszystkich - niczego nie dowodzi: egoizm człowieka sytego i egoizm człowieka głodnego są w istocie, z punktu widzenia moralnego, tym samym zja˝ wiskiem. Nacjonalizm, będący po prostu kultem siebie samego, idealizujący i otaczający mistyczną aureolą własne potrzeby życiowe, a traktujący jako poziomy egoizm takież potrzeby u konkurentów, jest zawsze czymś zakłamanym i wulgarnym - jeszcze bardziej odstręczający staje się u narodu słabego, gdyż przybiera wtedy formę nieznośnie śmiesznej megalomanii i uzbraja się w trującą i niezdrowo, jak wszelkie tandetne trunki, upajającą dialektyką odwetu. Takie i tym podobne argumenty gromadził Zygmunt przeciwko ojcowskiemu nacjonalizmowi. W dyskusji górował nad ojcem wyrobieniem polemicznym, lecz nie to stanowiło główną jego przewagę: przewaga ta, która nieraz oddawała niemal ojca w jego ręce, leżała w czym innym: oto Zygmunt rozumiał ojca, znał jego mechanizm uczuciowy, umiał grać na tym instrumencie swobodnie i pewnie, podczas gdy sam pozostawał w ukryciu - ojciec nie znał go ani nie rozumiał, zadawał ciosy na ślepo, nie umiał nigdy świadomie zatargać ośrodkami wrażliwości syna. Walka była nierówna - ojciec przegrywał zwykle poje˝ dynek argumentów, lecz czasem, czując, że odbierane ciosy stają się dla jego uczuciowego ustroju zbyt dotkliwe, wycofywał się w krainę, w której był już dla Zygmunta nieosiągalny: w krainę irracjonalnej wiary i niezłomnego instynktu, gdzie płynie głęboki nurt emocji, nurt, wobec którego wszelkie argumenty i nawet perfidne prowokacje uczuciowe wydawały się dziecinnymi igraszkami, nikłe, jak papierowe okręciki na wielkiej rzece. Tak - walka była nierówna - lecz kto w rzeczywistości wychodził z niej górą? Gdy zdener˝ wowany, wzburzony ojciec wycofywał się w swoje mistyczne krainy - Zygmunt nie odczuwał nigdy tryum˝ fu zwycięzcy - raczej znużenie, niesmak i - wątpliwości. Czyż należało niszczyć wiarę innych, czy pasja, która kazała mu to robić, nie była w istocie niską zawiścią impotenta, czy walcząc przeciwko ojcu nie wal˝ czył po trochu - przeciwko sobie samemu? Wszak i on był na swój sposób - nacjonalistą. Nacjonalizm swój Zygmunt nazywał inaczej - dla przeciwstawienia go oficjalnemu nacjonalizmowi wprowadził rozróżnienie na nacjonalizm i patriotyzm. Sam był patriotą - nie znosił przecież kosmopolityzmu ani żadnych haseł międzynarodowych, do szaleństwa irytowały go internacjonalne poglądy Bronka, któ˝ rych szczerość zresztą podejrzewał mocno, Bronek bowiem - chcąc nie chcąc - też był w istocie patriotą. Czymże był patriotyzm? Patriotyzm - myślał Zygmunt - to przede wszystkim nie ideologia, nie program, nie definicja - lecz in˝ stynkt - instynkt uczuć, który każe człowiekowi związać się na wieczność z miejscem, z którego wyrósł, z klimatem duchowym i fizycznym, z nastrojem, z językiem, z kulturą, nawet z wadami i śmiesznościami kraju, w którym się urodził, w którym kształtowała się jego dusza, jego temperament, jego charakter, związać się na śmierć i życie nie związkiem doktryny czy wiary lub przekonania, lecz najsilniejszym ze wszystkich, w mrokach podświadomości przebiegającą niezniszczalną nicią wspomnień. Zygmunt kochał Polskę i Polaków, a zwłaszcza inteligencję polską, elitę narodu, z której sam pochodził - kochał, choć nie idealizował ich bynajmniej: wiedział, że mało w nich było siły i intensywności, mało zadatków na wielkość i potęgę - byli naiwni, bezbronni i niemądrzy, byli leniwi, egoistyczni i krótkowzroczni; nie umieli i w istocie nie próbowali nawet zbudować wielkości, do której tyle przecież mieli pretensji; Zygmunt kochał ich i ich wady: kochał naiwną lekkomyślność, beztroskie lenistwo, uroczy humor i autoironię, z której nigdy nic nie wynikało, przywiązanie do tradycyjnych, próżniaczych form życia towarzyskiego, bierność, nadmiar talen˝ tów, marnujących się jak nigdzie w świecie, bystrość, indywidualizm i - ową słynną brawurę, zdolność do szaleńczych zrywów, będącą w istocie tylko złudną maską, okrywającą rzeczywistą słabość i bezsilność. Klimat duchowy inteligencji polskiej był jego klimatem, trudno - chciał czy nie chciał, był na to skazany - i kochał tę grupę ludzi niewątpliwie wysoko rozwiniętych umysłowo i żyjących życiem intelektualnym Za˝ chodu, wielbiących Francję - zapewne - zbyt nikły był ich dorobek twórczy, zbyt mało znaczyli w świecie, lecz przecież pamiętać trzeba, że zużywali swe siły na przetrwanie, na pozostanie sobą, mimo wszystko byli zadziwiająco żywotni, żywotnością bierną, ale niezłomną: trwali jak niespodziewanie kwiecista wyspa na szarym nurcie biedy i prymitywizmu tego kraju niezagospodarowanego, sennego, pozbawionego rozmachu nawet w egoizmie i walce o byt, kraju bez przemysłu, bez fabryk, bez dróg, bez warsztatów, cywilizacji, rzuconego jakby okrutnym żartem pomiędzy gigantyczne obcęgi germańsko-rosyjskie jako jakiś teren przejściowy, nieindywidualny, nizinny szmat ziemi, przez który przetaczały się zawsze wrogie, obce potęgi, przewalały się wojny i zawieruchy, niszcząc, burząc, paląc, rabując, wywożąc i rozpraszając Polaków po całym świecie, gdzie zaprzęgali swe zdolności w służbę innych narodów. Kochał, lecz nie zamykał oczu, nie idealizował, nie widział potęgi, której nie było - kochał, lecz czasem nie znosił, i w tym właśnie różnił się od ojca, od całej tej megalomańskiej postawy, którą nazywał nacjonalizmem. Kochał - bo nie mógł nie ko˝ chać - lecz nie chciał ze swej miłości budować systemu czy mistycznej wiary, nie chciał sztucznie jej po˝ większać ani robić z niej czegoś świętego, nie potrzeba było w ogóle jej okazywać, rozumiała się sama przez się, była czymś organicznym, czymś wstydliwym niemal. Zygmunt nie znosił tego publicznego upijania się miłością ojczyzny, w którym celują Polacy - celują, bo długo zaprzeczano im do tego prawa - niemniej jednak jest to niezdrowe, histeryczne, w dodatku - dziwny paradoks - często nie idzie wcale w parze z konkretną pracą dla swego kraju, jakby Polacy sądzili, że wystarczy odczuwać miłość - nie potrzeba udokumentować jej czynem. Jakże krzepiąca w porównaniu z tą wieczną egzaltacją była dla Zygmunta wi˝ zja dalekiej Ameryki - gdzie nie znano w ogóle pojęcia utraty niepodległości, gdzie prywatne bogacenie się, nabieranie materialnej potęgi było samo przez się zupełnie wystarczająco patriotyczne, gdzie miłość oj˝ czyzny rzadko zjawiała się na ustach, a jeśli już się zjawiała, to w formie swobodnej, nie zaś patetycznej czy bolesnej, nie koncentrowała się, lecz tylko pyłki jej unosiły się w powietrzu zauważane przez tych, któ˝ rzy chcieli je zauważyć - ale nikogo do tego nie zmuszano, najwyżej zachęcano reklamą - reklamować się wolno tam każdemu - więc i ojczyźnie. Zgęszczenie atmosfery patriotycznej w Polsce dusiło Zygmunta; gniewało go tym bardziej, że pomimo swego pozornego napięcia nie doprowadzało wcale do potężnych wyładowań czynu, takich jak w państwach nacjonalizmu totalnego. Od państw tych zapożyczano tylko fra˝ zeologię - nie zaś energię. Bogacić się prywatnie, egoistycznie, pracować tylko dla swoich własnych celów - to uchodziło za niepatriotyczne, za egoizm godzący w dobro publiczne; lecz państwo - ojczyzna - nie bo˝ gaciło się przecież również - gdzież więc podziewała się energia społeczna - czy nie było jej w ogóle - czy wyładowywała się jedynie w werbalnych i prestiżowych burzach w szklance wody? Rząd trudnił się patrio˝ tyzmem, lewica - zwalczaniem rządu, prawica nacjonalistyczna - obdarzona największą z nich wszystkich dynamiką wkładała cały zapas tej dynamiki w propagandę antyżydowską. Cóż za dziwaczny, paradoksal˝ ny kraj, gdzie wszyscy w imię najdroższych haseł gonią za jałowymi złudzeniami i w dodatku wydaje im się, że tak jest w porządku; paradoks - lecz paradoks smutny. Zygmunt wiedział, że i on sam, chociaż usilnie przybierał maskę cynicznego realisty politycznego, w istocie też przesiąknięty był tym w powietrzu się uno˝ szącym, nieodpowiedzialnym mistycyzmem. Był sentymentalny jak ojciec i chyba tylko jeden ojciec tego nie widział; gdy Zygmunt z ognistą agresywną energią rzucał ojcu w oczy ciężkie zarzuty: co warta jest ta wasza Polska, dużo w niej słów, dużo zakłamania - mało pracy, mało sprawiedliwości - ojciec kurczył się boleśnie pod ciężarem tych słów, tych oskarżeń - lecz jednocześnie bólem kurczyło się serce Zygmunta, zbudowane - wiedział to, niestety - na obraz i podobieństwo na pozór najdalszego mu ze wszystkich - ser˝ ca ojcowskiego; był jak ów bohater noweli Poego, który raniąc swego sobowtóra ranił jednocześnie sie˝ bie. Ojciec odchodził do swojego pokoju - martwił się ciężko, że syn go nie rozumie, że jest obcy; nie przypuszczał ani na chwilę, że syn był tak bardzo podobny do niego i dlatego - siłą przekornego prawa, które rządzi ludzkimi uczuciami - tak mu daleki. Zygmunt męczył się również w swoim pokoju - żal mu by˝ ło ojca i myślał: po co ja to wszystko mówiłem, przecież w gruncie rzeczy wcale w to nie wierzę - ja także jestem dumny z Polski, wczoraj omal nie płakałem na wygranym meczu z Niemcami; wierzę w Polskę - naprawdę nie jest chyba z tą Polską tak źle - to tylko nasz zastarzały kompleks niższości, od którego raz nareszcie trzeba się uwolnić - wszystko przecież idzie naprzód - doganiamy w końcu nasze zaległości z czasów niewoli. I zasypiał kołysany tymi zgodnymi myślami, obiecując sobie jutro wyrównać sprawę z ojcem. Lecz gdy nadchodziło jutro - myśli te wydawały mu się głupie, a ojciec drażnił go jeszcze bardziej i w końcu nie wiedział już na pewno, kiedy jest naprawdę sobą. Tego dnia, gdy Zygmunt z chaosem w głowie powrócił z redakcji, napięcie patriotyzmu ojca było bardzo wysokie - ojciec był podniecony, zatroskany - wojna chyba wybuchnie, lecz w istocie pewien był zwycięstwa Polski i jej potężnych aliantów - walczących w słusznej sprawie (tak jakby słuszne sprawy nie przegrywały na tym świecie niejednokrotnie). Sekundował mu Bronek; Bronek nareszcie mógł bez uszczerbku dla swojej socjalistycznej, pacyfistycznej, międzynarodowej reputacji przyznać się otwarcie do gorącego w istocie i szczerego patriotyzmu. Sprawa Polski stała się przecież sprawą "międzynarodowej demokracji, walczącej przeciw faszyzmowi, idącemu na pasku wielkiego kapitału". Takie zdanie usłyszał Zygmunt, zasiadając do obiadu, zdanie, które było oczywistą, typową dla Bronka, doktrynerską bzdurą. Zygmunt pomimo zmęczenia, nie mógł przepuścić tego zdania bez repliki; jak to zwykle w jego polemikach bywało, musiał - w imię obiektywnej trafności i "prawdy", w imię walki z pomieszaniem pojęć i mętnością myśli bronić właściwego zrozumienia rzeczy i idei, które w istocie były mu równie wrogie, jak i jego roz˝ mówcy - które sam zwalczał równie zajadle, tylko z innego punktu widzenia, z innej strony. Lecz to było zbyt skomplikowane, zwłaszcza wobec patetycznego napięcia, w jakim znajdowali się ojciec i Bronek; dyskusja z konieczności stała się niemądrze uproszczona, demagogiczna, gwałtowna i co gorsza - Zygmunt czuł, że brnie coraz głębiej, mówiąc wcale nie to, co miał zamiar: po prostu wychodził na obrońcę faszyzmu i hitleryzmu, a przecież to był nonsens - nie o to wcale chodziło. Rozmowa stawała się coraz przykrzejsza i coraz głośniejsza; w pewnym momencie Zygmunt poczuł, że nie panuje już nad tym, co mówi, i że jest mu to w zasadzie zupełnie obojętne; natrafił oto na źródło żywiołu, stanął w punkcie, gdzie rozpoczęła działać sama pasja, wyzwolona z wszelkich praw logicznej argumentacji i dyscypliny; teraz ważna była tylko wal˝ ka, tylko intensywność, z jaką musiał dotknąć, zranić, obrazić, zdeptać, ściągnąć na ziemię ich patetyczny dwugłos, zagłuszyć go, unicestwić, wyrazić jak najdosadniej, jak najgłośniej swój wstręt do zakłamania, do bezmyślnego patriotyzmu, wreszcie do ich solennej, uroczystej powagi, która go drażniła, drażniła do nie˝ przytomności; nie mógł znieść w tej chwili poważnej twarzy ojca i jego głębokiego spojrzenia, wstręt miał do szlachetności Bronka i do dziewczęcej wierności, i pełnego ufności skupienia Irki, która nie wiadomo po co asystowała tej rozmowie. Usłyszał nagle swój podniesiony głos i zrozumiał, że krzyczy na całe gard˝ ło: jednocześnie ojciec zbladł i w pokoju zapanowała dzwoniąca w uszach cisza. Widocznie Zygmunt przebrał miarę - Irka i Bronek patrzyli nań z przerażeniem; przez długą chwilę usiłował przypomnieć sobie swoje ostatnie zdanie, które wywołało tak piorunujący efekt - lecz w stanie jakiegoś idiotycznego paraliżu myśli absolutnie nie mógł wyłowić go z pamięci. Wreszcie znalazł: powiedział, że Polska przegra tę wojnę, bo jej się to należy, bo nie zasłużyła na życie. Przeraził się sam tej myśli, a raczej zagadkowego mechaniz˝ mu psychicznego, który mu ją podsunął - przecież w rzeczywistości uważał coś wręcz przeciwnego, był pewien, że Polska wojnę wygra, że wraz z aliantami zgnębi hitlerowski koszmar. Cóż za diabeł przekorny nim kierował? Przypomniał sobie nagle, ni stąd, ni zowąd, fragment wiersza pewnego bardzo cenionego młodego poety, fragment, o którym nigdy dotąd nie myślał; usłyszał go nagle zupełnie wyraźnie, jakby mu go ktoś szeptem recytował tuż nad uchem: "A przecież mam już niepodległość i wojsko własne, własny skarb, ale ta cała niepodległość ciąży na plecach mi jak garb". Oszalałem - pomyślał. Jednocześnie zdał sobie sprawę, że w pokoju ciągle jeszcze panuje cisza. Oj˝ ciec szykował się najwidoczniej do powiedzenia czegoś, co nie mogło mu przejść przez gardło. Zygmunt nie chciał tego słuchać - zerwał się znad nie dokończonego obiadu i ruszył do swego pokoju; zatrzasnął drzwi, zapalił światło i rzucił się w głęboki fotel. Zapadał wiosenny wieczór; w pokoju było chłodno - przez uchylone okna dolatywał szmer i tupot licznych kroków z ulicy. Zygmunt czuł się źle i był zawstydzony, wstydził się swego ataku histerii - to zja˝ wienie się Henryka tak go rozstroiło. Miał tego już naprawdę dosyć; nagle pomyślał znów o wojnie. Tak - wojna go zbawi: swoją krzepiącą jednoznacznością wyjaśni wszystko radykalnie - aż zanadto radykalnie. Przypomniał sobie nastrój kilku angielskich powieści wojennych, które czytał niedawno, a także pewien wojenny film amerykański - wyobraził sobie, że oto wrócił z frontu na urlop i odpoczywa w swym pokoju, rozkoszując się wygodą, komfortem życia cywilizowanego, którego pozbawiony był tyle czasu. Nakręcił patefon i nastawił ulubione "Popołudnie fauna" - wsłuchiwał się w znajome dźwięki, które przypominały mu jutrzejszy koncert. Na koncercie tym miało się coś wyjaśnić - ale co - na pewno nic się nie wyjaśni, zresz˝ tą te wyjaśnienia nie są ważne. Ważna jest tylko wojna, na którą i on pójdzie - "bronić ojczyzny". "Synkowie moi, poszedłem w bój, jako wasz dziadek, a ojciec mój," znowu jakieś natrętne wierszyki, w dodatku tym razem - sentymentalne. Nagle drzwi skrzypnęły cicho - wszedł Bronek. Najniespodziewaniej w świecie zaczął przepraszać Zygmunta za swoje uniesienie, któremu przypisywał winę całej sceny. Zygmunt poczuł łzy w gardle (histeria kompletna) i uściskali się serdecznie. Po wyjściu Bronka poczuł się niemal zupełnie dobrze - w duszy miał jakieś ciepło i spokój - cóż za nie˝ spodziewany finał dnia. IV Istotnie - jak było do przewidzenia - koncert nie przyniósł żadnych wyjaśnień - raczej przeciwnie: zaplątał jeszcze sprawę - jeśli w ogóle była tu jakaś sprawa, coś konkretnego, a nie tylko wytwór kompli˝ kacji psychicznych i manii prześladowczych Zygmunta. Lecz nie - o konkretności tego wszystkiego świad˝ czyło niewątpliwie zachowanie się Lewandowskiego zachowanie, które potwierdziło i zaostrzyło nieuch˝ wytną obawę, jaką Zygmunt żywił przed tym człowiekiem od czasu ich pierwszego spotkania. To był nie˝ wątpliwie wróg - ale właściwie dlaczego? - czego chciał i do czego dążył? co łączyło go z Henrykiem? Na te pytania nie było na razie żadnej odpowiedzi - pozostawało pole do domysłów, przypuszczeń i hipotez - najgorsza rzecz, jaką Zygmunt mógł sobie wyobrazić - wolał złą pewność niż jakąkolwiek niepewność - i właśnie zawsze w życiu spotykał się z niepewnością, jakby wszystko tak umyślnie zostało urządzone, aby egzystencję jego zamienić w pasmo jałowych tortur, obawy i niepokoju. Tego wieczora również wszystko ułożyło się inaczej, niż to sobie Zygmunt uplanował. Przede wszys˝ tkim przyszli z Joanną dość późno i weszli na salę równocześnie z ukazaniem się kapelmistrza - ledwo zdą˝ żyli zająć miejsca, już koncert się rozpoczął - siedzieli na bocznym balkonie i Zygmunt w żaden sposób nie mógł dojrzeć w wypełnionej po brzegi sali ani Henryka, ani Stefana, ani Lewandowskiego. Spodziewał się, że od razu przy wejściu spotkają się ze sobą i nastąpi prezentacja - tymczasem ryzykowna ta chwila od˝ wlekała się aż do przerwy - od której dzieliła Zygmunta cała pierwsza część koncertu - znów godzina skoncentrowanej niepewności i tremy. W dodatku program tej części zawierał utwory, które - Zygmunt wiedział to od razu - na dzisiejszy jego nastrój były dobrane jak najfatalniej: symfonię Brahmsa i "Koncert skrzypcowy" Beethovena. Stosunek Zygmunta do muzyki Brahmsa był właściwie niejasny - sam często nie wiedział, jakie zarzuty miał przeciw temu kompozytorowi, któremu zresztą zawdzięczał również potężne przeżycia artystyczne; przeżycia te niejednokrotnie kazały mu zrewidować wreszcie i jednoznacznie okreś˝ lić swój stosunek do Brahmsa jako pozytywny: wszak był to niewątpliwie wielki kompozytor, hojnie obda˝ rzony wszelkimi atrybutami muzycznej twórczości: bogatą melodyką, indywidualnym, świetnym zmysłem formotwórczym, który pozwalał mu wznosić tak wspaniałe budowle dźwiękowe jak pierwsza część "Kon˝ certu skrzypcowego", wreszcie nienaganną technikę orkiestrową i instrumentalną. Niemniej jednak zdarzały się chwile, gdy Zygmunt nie znosił Brahmsa - musiał wtedy myśleć o Janie Krzysztofie Romain Rollanda, owym bohaterze-muzyku, którego autor również obdarzył tą antybrahmsowską "fobią". Bo w istocie była to tylko "fobia", antypatia: Zygmunt w takich momentach nie negował bynajmniej obiektywnych walorów muzyki Brahmsa, lecz mimo to - drażniła go i gniewała, dusił się w tym jednolitym świecie dźwięków, gdzie wszystko było na miejscu - mocne, solidne, poważne - powaga pewna swej głębi, swej metafizycznej pod˝ stawy, swej racji, zadowolona z siebie, ugruntowana tradycyjnymi spekulacjami filozofów, nie podejrzewa˝ jąca nawet istnienia nieuchwytnych, drwiących światów, które obrócą ją wniwecz, które swym urokiem, lekkością i barwnością obnażą przeraźliwą grubość i namacalność postawy niemieckiego metafizyka, swym orzeźwiającym powiewem rozwieją zaduch tego świata, gdzie burze, upadki w otchłań pesymizmu lub wzloty na szczyty ekstazy noszą na sobie zawsze piętno solidnej, zadowolonej z siebie jędrności jo˝ wialnego piwosza. Beethoven wykroczył poza niemieckość, poza określony szablon przeżyć "duchowych", poza konwencjonalne "Drang und Sturm" - Brahms - jego wielbiciel - pozostał natomiast tylko Niemcem, prawdziwym Niemcem, który wobec cudownego polotu kultury zachodniej będzie zawsze, pomimo całej swej pompatycznej "duchowości" - ofermą i kulfonem. Ci Niemcy, którzy wznieśli się ponad swój naród i wkroczyli do zespołu wielkich twórców europejskich, jednocześnie przekreślili swą niemieckość - i ci tyl˝ ko stali się - przez swą wielkość - obywatelami świata, przyznać to trzeba - jednymi z pierwszych - jak Bach, Mozart czy Goethe. Niemcy wielbią ich, lecz w gruncie rzeczy nie wiedzą dobrze za co - ci najwięk˝ si ich twórcy są jednocześnie najdalsi psychice swego narodu - co ma w metafizycznych Niemczech do ro˝ boty Mozart - uosobienie francuskiej konkretności, lekkości, jasności i precyzji, co w szale samouwielbie˝ nia i nacjonalistycznej histerii począć z Goethem - Niemcem, entuzjastą Napoleona? Toteż kult tych twór˝ ców nie jest w Niemczech całkiem szczery albo też opiera się na nieporozumieniu - Niemcy są naprawdę sobą wtedy jedynie, gdy czczą tych swoich, naprawdę swoich wielkich: Brahmsa, Brucknera i Wagnera, który choć za życia zwalczany przez Brahmsa i operujący odmienną paletą środków, reprezentuje w isto˝ cie inną stronę tej samej przecież ciężkiej, solennej "zasadniczo" poważnej psychiki germańskiej. Oczywiście te krytyczne antygermańskie myśli były nieco przesadne i zbyt ogólnikowe - to doraźny, mało przemyślany produkt irytacji i nudy. Zygmunt wiedział o tym, lecz jednocześnie wiedział, że w jego niechęci do Niemców było też i coś zupełnie istotnego, dzieliła go od nich zasadnicza różnica - różnica temperamentu. Zachwycił się kiedyś definicją Conrada, który określił oddziaływanie dzieła sztuki jako apel temperamentu twórcy do pokrewnych mu temperamentów wśród odbiorców. Otóż Brahms był na anty˝ podach temperamentu Zygmunta; nie przeszkadzało mu to oceniać w pełni wielkich walorów tej muzyki, gdy był w usposobieniu niejako bezosobowym, gdy przychodził na koncert w chętnym skupieniu, nasta˝ wiony na odbiór i pokwitowanie cudzych wysiłków i wzlotów twórczych, gdy wrażliwość jego stawała się białą kartą, oczekującą, aby zapisał ją ołówek kompozytora - według swego uznania. Lecz dziś, gdy był przede wszystkim sobą przejęty i zaabsorbowany swoimi sprawami, mógł do niego - niejako wbrew jego woli - trafić tylko kompozytor o temperamencie pokrewnym - tak jak struna powodująca wibrowanie fal dźwiękowych może wprawić w ruch inne struny o równym napięciu - o równej wysokości; z cichym utęs˝ knieniem minęła mu myśl o Strawińskim - ulubionym kompozytorze, który w dzisiejszym nastroju zdołałby go może odciągnąć od dokuczliwych drobnostek świata, zainteresować, zaimponować, pocieszyć - Brahms natomiast drażnił go niepomiernie, czyniąc go niecierpliwym, niesprawiedliwym i okrutnym. Z cichą pasją brnął przez dobrze mu znane etapy czterech części symfonii; ze wstrętem, w którym dziś na próżno usiłował doszukać się refleksów perwersyjnej satysfakcji (wszak wstręt jest również namiętnością - myślał często), oczekiwał na typowe, dobrze mu znane przejścia harmoniczne, pieczołowite kontrasty instrumen˝ talne, zwłaszcza drażnił go dźwięk kantyleny klarnetu - klarnety brahmsowskie budziły w nim zawsze nie˝ odpartą, absurdalną asocjację barwną: dźwięk ich był żółty, niewątpliwie żółty - a koloru tego Zygmunt nienawidził - choć właściwie kolor nie powinien budzić tak silnych namiętności jak nienawiść. Po Brahmsie nastąpił "Koncert skrzypcowy" Beethovena. Zygmunt nie lubił tej kompozycji, choć kiedyś, w dzieciństwie wydawała mu się cudowna. Beethoven nie jest w niej prawdziwym Beethovenem - sięga po jakąś roztapiającą się "boskość" - a wyrzeka się swej ludzkiej gwałtowności i realności - to coś niby Mozart, lecz bez mozartowskiej magii dźwiękowego języka; najbardziej ludzka jest może część trze˝ cia, choć i tu za dużo jest gładkiej idylliczności, która niezbyt przystoi gwałtownemu "zaklinaczowi burz". Ostatecznie "Koncertu" tego można by było słuchać nawet dziś - gdyby nie pogrążył go wykonawca. Był nim słynny zagraniczny skrzypek o wielkim, drżącym i łkającym tonie - dzieło w jego wykonaniu stawało się nie do zniesienia; w najprostszą figurację wkładał tyle konwencjonalnych oznak "przeżywanych" uczuć, że utwór z artystycznej konstrukcji zmieniał się w jakąś bezładną improwizację, w której za natarczywą pseudointensywność poszczególnych fraz płaciło się zupełnym chaosem całości, dezorientacją co do więk˝ szej lub mniejszej ważności poszczególnych punktów, co do rozplanowania proporcji i perspektyw. Skrzypek swym agresywnym sentymentalizmem, emfazą i histerycznym temperamentem niszczył krok po kroku architekturę dzieła - lecz najwidoczniej publiczności się to podobało; w pełnym napięcia milczącym skupieniu, z jakim obserwowano jego wyczyny, czuło się wzbierający entuzjazm, który wyładował się nie˝ słychaną owacją po skończeniu. W owacji tej wzięła, niestety, udział również i Joanna; Zygmunt, przez cały czas obserwując ją z ukosa widział, że była wzruszona. Oznaki tego dały się zauważyć już w czasie symfo˝ nii Brahmsa - słuchała bez ruchu, zakrywając ręką oczy; gest ten u niektórych ludzi jest oznaką uwagi i skupienia - Zygmunt nie podejrzewał Joanny o jakąkolwiek pozę czy kabotynizm - była na to zbyt czysta i poważna - niemniej gest ten drażnił go niepomiernie i powiększał jeszcze jego "brahmsowską" irytację. W czasie "Koncertu" Beethovena Joanna odsłoniła oczy i przez cały czas nie spuszczała ich ze skrzypka, śledząc z napięciem jego niezbyt ekonomiczne ruchy. Po lekkich wypiekach około skroni i zaschniętych wargach Zygmunt poznał, że była podniecona - podniecenie to wyładowało się w gwałtownym entuzjaz˝ mie, z jakim po skończeniu utworu wzięła udział w ogólnej owacji. Zygmunt nie wątpił o jej szczerości, wiedział, że muzyka działa na nią silnie, lecz jej bezkrytycyzm wobec "żółtości" Brahmsa i zachwyt nad barbarzyńską masakrą "Koncertu" Beethovena, której przed chwilą byli świadkami - to było niepojęte. Po prostu mamy zupełnie odmienne, obce sobie temperamenty - pomyślał. Trzeba się będzie zastanowić, czy to jest dla wspólnego życia dobre czy złe. W każdym razie - dla wspólnego słuchania muzyki jest na pew˝ no złe. Wśród długo nie milknących salw oklasków, którymi rozgrzana publiczność chciała zmusić skrzyp˝ ka do bisów, Zygmunt z Joanną zeszli do "foyer"; Zygmunt musiał przezwyciężyć pewien opór Joanny, któ˝ ra koniecznie chciała wysłuchać bisów; oświadczenie Zygmunta, że nie ma on zamiaru tolerować dłużej "takiego" skrzypka, przyjęła z powściągliwym milczeniem, w którym trudno byłoby doszukać się aprobaty. W rezultacie jednak ustąpiła i zeszli na dół do sali bufetowej, gdzie krążyło już wiele osób - stłumiony gwar rozmów i kroków mieszał się z dolatującymi od czasu do czasu z daleka dźwiękami "Romansu" Beethove˝ na, który skrzypek wybrał sobie na bis. Przelotne zadowolenie Zygmunta, że udało mu się tego bisu unik˝ nąć, ustąpiło szybko natarczywej tremie i niecierpliwości: chciał jak najprędzej zobaczyć Henryka - lecz jakoś nigdzie go nie było widać wśród tego obijającego się o siebie tłumu: czyżby Henryk i Lewandowski byli jeszcze na sali? To było mało prawdopodobne - Zygmunt wiedział, że Henryk nie znosił podobnej gry - tak jak i on. Nagle zobaczył ich - stali w rogu przy wielkim weneckim oknie: Lewandowski pilnie obser˝ wował tłum, jakby kogoś szukał, Henryk stał lekko zgarbiony i zapalał papierosa. Zygmunt z lodem w du˝ szy dotknął ramienia Joanny i skierował ją w ich stronę. Kilkanaście kroków, jakie przeszli, zanim tamci ich zauważyli, napięciem swoim przypominało Zyg˝ muntowi inną drogę - owe kilkadziesiąt kroków, które przebył kiedyś po raz pierwszy z nieznajomą kobie˝ tą, dążąc do jej mieszkania. To było już bardzo dawno - wspomnienie przecież ohydne - ale przechowy˝ wane tak długo w pamięci, wrosło już niemal w psychikę Zygmunta, stało się częścią "umeblowania jego duszy", jak zwykł był mawiać - przywykł do niego, może nawet przywiązał się doń? W krótkim ułamku sekundy poznał czy odczuł raczej, niż pomyślał, że - myśl ta powracała doń czasami - że przecież nie chciałby być kim innym, tylko sobą, nie odstąpiłby nikomu swoich przeżyć, nie zamieniłby się z nikim. Przywiązany był jednak do tego mizernego świata swoich wspomnień, swoich "przygód" - były mu bliskie - dlaczego? "Bom wszędzie cząstkę mej duszy zostawił" - przypomniał sobie. Tak - to jest po prostu miłość własna, egoizm, egocentryzm, pycha - człowiek kocha siebie i wszystko, co z nim związane - to jest naj˝ prawdziwsza, jedyna namiętność, która nieodłącznie towarzyszy nam od urodzenia do grobu. Czy to prawda, że niektórzy ludzie jej się pozbyli? Zygmunt nie wierzył w to - wielcy altruiści, święci, dobroczyń˝ cy - musieli w istocie być również wielkimi egocentrykami - ich miłość własna przybrała tylko specjalną, wysublimowaną formę: kochali swą cnotę, swoje wyrzeczenie, swoje samozaparcie, hodowali je, kulty˝ wowali z pieczołowitością, z miłością - po prostu namiętnie. Miłość do samego siebie to pasja, od której nikt na świecie nie jest wolny - twierdzenie niektórych, że się od niej wyzwolili, jest albo pospolitym kłams˝ twem, albo w dodatku jeszcze kłamstwem wobec siebie - świętość to szczyt fałszu i nierzetelności ducho˝ wej, nierzetelności wyrafinowanej,skomplikowanej, podwójnej czy poczwórnej - piętrowej. Co by o tym powiedział Henryk? Zygmunt nagle zdał sobie sprawę z całej ważkości tego faktu, że oto zbliża się do człowieka, który decydująco wpłynął na ukształtowanie się jego życia duchowego i na bieg jego życia fizycznego; miał go przy sobie - o parę kroków zaledwie. Henryk podniósł nagle głowę i oczy ich się spotkały; w tej chwili do˝ strzegł ich też Lewandowski. Zygmunt zauważył, że obojętna przed chwilą jego twarz ożywiła się blaskiem kordialnego entuzjazmu, z którym zwrócił się w ich stronę - najwidoczniej Zygmunta właśnie wypatrywał przed chwilą w przepływającym tłumie. Entuzjazm malujący się na jego twarzy zmienił się w grzeczne, dworne, zdziwione nieco oczekiwanie na widok Joanny. Zygmunt przedstawił ją sucho jako swoją narze˝ czoną; nie śmiał przy tym spojrzeć na Henryka, więc całą swą uwagę skupił na Lewandowskim, który na˝ tychmiast wybuchnął potokiem słów, wyrażających jego radosne zdumienie z powodu tego narzeczeństwa, o którym nic nie wiedział. "Henryś nic mi o tym nie mówił, że pan jest zaręczony - wołał. - Pan zaręczony - to wspaniałe!" Była w tym jakaś bezczelna przesada, jakiś impertynencki, znaczący nacisk na słowie "pan"; uderzyło to Zygmunta z nie pozostawiającą wątpliwości wyrazistością. Ten bydlak coś wie - Henryk mu coś wypaplał - sformułował sobie swą obawę w rozmyślnie brutalnej formie i wreszcie spojrzał na Henry˝ ka. Lecz po nim, jak zwykle, nic nie można było poznać - odniósł się do sprawy ze swoją zwykłą, nieska˝ zitelnie grzeczną powagą - jego zmęczone nieco oczy nie zmieniły wyrazu w najmniejszym stopniu. To za silni gracze dla mnie - pomyślał Zygmunt - wobec impulsywnej nieszczerości jednego i zamkniętego opa˝ nowania drugiego ja jestem po prostu histerykiem - moja maska jest wobec nich do niczego - beznadziej˝ nie odsłaniam karty i - muszę przegrać. Natychmiast jednak przywołał się do porządku: nie było tu prze˝ cież - na razie przynajmniej - żadnej gry - cóż za uparte przywidzenia. Stanęli teraz we czworo przy wielkim oknie i rozpoczęli rozmowę, podzieloną w ten sposób, że Le˝ wandowski bawił Joannę, Zygmunt zaś półgłosem rozmawiał z Henrykiem. Henryk zachowywał się tak swobodnie i naturalnie, jakby nie było w ich przyjaźni owej pięcioletniej, niczym nie wypełnionej luki. Właściwie zmieniła się tylko jego zewnętrzność: schudł i trochę się postarzał, co uwidoczniło się zwłaszcza w lekkim pochyleniu ramion; głos, zawsze dosyć stonowany - był teraz jeszcze cichszy i nieco zachrypnię˝ ty, włosy przerzedzone - był blady; oczy zachowały dawny blask, lecz zarazem przybył im jeszcze nowy, dodatkowy wyraz: zmęczenia, znużenia, które nie chce się uzewnętrznić, lecz mimo to jest, trwa, zamknięte w sobie, i trawi się we własnej, trudnej męce opanowania. Wygląda na lat trzydzieści sześć, a ma zaledwie trzydzieści - pomyślał Zygmunt. Lecz sposób bycia Henryka nie zmienił się ani na jotę i Zygmunt odczuł na˝ tychmiast urok, jaki wywierał na nim zawsze rodzaj rozmowy przez niego narzucanej - rozmowy, która w pełnych finezji żartobliwych skrótach ujmowała istotę intymnego porozumienia umysłowego, leczącego ich z Zygmuntem. Rozumieli się - jak dawniej chyba - dawał do zrozumienia Henryk. Lecz Zygmunt odczuł wyraźnie, tak wyraźnie, że aż go to zabolało (choć powinien przecież być z tego zadowolony - to dowód upragnionej niezależności), że nie było to już to, co dawniej. Rozmowę z Henrykiem mącił mu teraz szereg sprzeciwów, które wyhodował w sobie w ciągu pięciu lat, a fizycznie mąciła mu ją - uprzykrzona obecność Lewandowskiego, który za ich plecami prowadził z Joanną swoją impulsywną i narzucającą się rozmowę, a właściwie swój akustycznie barwny, lecz merytorycznie jałowy monolog. Zygmunta uderzył lekki skurcz twarzy Joanny: ten człowiek musiał ją razić niewymownie - Zygmunt postanowił przyjść jej z pomocą, lecz nie wiedział dobrze jak - rozmowa z Henrykiem urwała się i tylko wielostronny, aktorsko ubarwiony głos Lewandowskiego dźwięczał uparcie wśród przedłużającego się milczenia ich trojga. Na szczęście pomoc przyszła z zewnątrz: oto z tłumu wyłonił się nagle Stefan i zbliżał się ku nim. Ste˝ fan poznał już kiedyś Joannę - toteż od razu skierował się w jej stronę z poważnym ukłonem. Serdecznie uścisnął dłonie Zygmunta i Henryka, po czym z tak dobrze Zygmuntowi znaną, celebrowaną, w istocie rze˝ czy wyraźnie obrażającą wyniosłością przywitał się z Lewandowskim, prawie natychmiast odwracając się doń tyłem. Lewandowski od chwili jego zjawienia się zamilkł w sposób niezwykły - nie wykrzesał z siebie najmniejszej iskry entuzjazmu - ci dwaj nie lubili się najwidoczniej. Zresztą tak było lepiej: Stefan skierował nareszcie ogólną rozmowę na tory właściwe - zaczął mówić o muzyce. Zygmunt podchwycił temat, Joanna - oddana przed chwilą na pastwę Lewandowskiego - też była temu rada. Stefan ostro skrytykował nie˝ szczęsnego skrzypka, Henryk i Zygmunt przyłączyli się doń, Zygmunt z dodatkową satysfakcją, że znalazł potwierdzenie swej opinii przed Joanną. Joanna próbowała protestować i - jako "mało kompetentna" - poprosiła o wyjaśnienie, co mianowicie raziło ich tak w grze owego wirtuoza, która jej wydała się piękna i porywająca. Stefan zaczął wyłuszczać racje w swój subtelny i zarazem prosty sposób, Henryk i Zygmunt sekundowali mu - słowem, wywiązała się ogólna muzyczna rozmowa, w której nie brał udziału tylko Le˝ wandowski, widocznie nie posiadający w tej dziedzinie dostatecznego materiału do zabierania głosu. Ukrył jednak swą porażkę pod nieokreślonym uśmieszkiem, z którym w milczeniu słuchał rozmowy, dając jakby do zrozumienia, że przyjdzie jeszcze jego pora, gdy weźmie sobie rewanż za przymusową, przydługą abs˝ tynencję. Najwidoczniej nie był on mistrzem rozmowy ogólnej - jego domeną był dialog - czy zgoła mono˝ log; gdy nie mógł być aktorem pierwszoplanowym - wolał w ogóle zejść ze sceny. Dzwonek wzywający publiczność na drugą część koncertu przerwał rozmowę. Rozstali się, umawia˝ jąc się na spotkanie po koncercie, przy wyjściu. Zygmunt z Joanną podążyli na balkon - oboje małomów˝ ni; Zygmunt milczał, próbując zdać sobie sprawę ze stanu swego wnętrza po owym, tak długo oczekiwa˝ nym spotkaniu: właściwie mogło być gorzej, pierwszy skok do wody został dokonany, Henryk przyjął rzecz gładko - w całej sprawie tkwił jednak jakiś kolec, jakiś gwóźdź, który psuł wszystko - to był Le˝ wandowski i jego podejrzanie znaczące impertynencje; czyżby on naprawdę coś wiedział? A może miał jakieś właściwości hipnotyzerskie, może umiał czytać ludzkie myśli - wszak zdolności takie podobno zda˝ rzają się często u ludzi najzupełniej pospolitych. Zygmunt poczuł krótki, lecz przeszywający dreszcz trwogi - to byłaby realizacja jednej z jego najbardziej ukrytych, maniackich obaw, którą nosił w sobie od wielu lat. Nie należało o tym myśleć, bo przez myślenie ściąga się takie rzeczy, przywołuje się je: lecz wiadomo, że trudno nakazać sobie niemyślenie o czymś - skutek jest zazwyczaj przeciwny. Tutaj jednak przyszła Zyg˝ muntowi z pomocą muzyka, która tym razem zaabsorbowała go silnie. Druga część programu zawierała pierwsze wykonanie nowego polskiego utworu symfonicznego, na˝ pisanego przez kolegę Stefana, młodego, ale już wyróżniającego się wielką techniką orkiestrową, wytrwa˝ łością i zajadłością w pracy kompozytora. Technika - pracowitość - nie są to zapewne najwyższe przymio˝ ty u twórcy - lecz i one doprowadzić mogą do rezultatów imponujących - może stawianie ich na pierw˝ szym miejscu jest symptomatyczne dla epoki "wyścigu pracy", może zaś - jak chcą niektórzy - jest oznaką upadku, schyłkowości, wysychania źródeł twórczych? Zygmunt nie podejmował się rozstrzygać proble˝ mów tak ogólnych, zwłaszcza w muzyce, gdzie wszelkie określenia i definicje są tylko czymś ubocznym,usi˝ łującym wyrazić słowami to, co jest w istocie nieprzetłumaczalne - mowę dźwięków. Wiedział na pewno tylko jedno - muzyka ta była mu bliska, tkwiła korzeniami w pokrewnym temperamencie, wiedział, że gdy˝ by był kompozytorem - musiałby pisać tak samo. Porywał go suchy, twardy rytm, uparty, energiczny ruch naprzód, kostyczna, cierpka harmonia, celowo prymitywne, jaskrawe, ostre zestawienia instrumentów - całym sobą wdychał ten rzeczowy, konkretny, surowy, lecz oparty niewątpliwie na jakimś wewnętrznym imperatywie świat dźwięków; na pewno nie była to muzyka "bezduszna", jak twierdzili często jej przeciw˝ nicy; tkwił w niej rozmach, trawił ją jakiś wewnętrzny ogień - lecz nie zwykły, otwarcie strzelający płomień - był to ogień ukryty, specjalny - nie łatwy wybuch konwencjonalnego "żaru uczuć", lecz wysublimowana, przetrawiona emocjonalność trudnej epoki, epoki, która wszystko już poznała i przewartościowała, lecz mimo to nie utraciła namiętności i w dalszym ciągu żyje swą szczytną pasją: budować. Budować, konstru˝ ować - to przecież także jest namiętność - kto wie, czy nie największa, najistotniejsza - istotniejsza od ekshibicjonistycznej pasji przechwalonej i przereklamowanej epoki romantyzmu. Słuchając rytmicznego stukotu krótkich, energicznych fraz, powtarzanych uparcie przez różne instrumenty, Zygmunt musiał myśleć o prostym, rzeczowym rozmachu "Koncertów brandenburskich" Bacha; tak - tam było źródło, tam była orzeźwiająca i wzmacniająca pewność - u tego ojca muzyki zaczerpnęli soków młodzi kompozytorowie, przerzucając pomost jedności ponad tylu burzliwymi okresami przemian i rewolucji. Wielki mistrz sprzed dwustu lat odżył oto w usiłowaniach twórczych tej tak odległej na pozór epoki sugestie, rozsiane hojną rę˝ ką w jego wielu, zapomnianych często dziełach okazały się po setkach lat żywe, świeże, twórcze - nawet rewolucyjne. Czy to nie imponujący dowód jedności dzieła ludzkiego? Utwór przyjęty był obojętnie, chłodno - z pełną niedowierzania rezerwą. Oto ciekawe zjawisko: tłum nie lubi dzieł wyrażających współczesność, choć przecież sam jest współczesnością; takie już jest pa˝ radoksalne prawo: istotę epoki, to, co w niej dla następnych pokoleń będzie najcharakterystyczniejsze i najbardziej reprezentatywne - tworzy i przechowuje garstka ludzi, walcząca często o to zapamiętale z ogólną obojętnością, z drwiącym oporem współczesnych. Ten jeszcze jeden paradoks znów potwierdzał myśl, głoszoną niegdyś przez Henryka, że świat ukształtowany został ręką perfidną i nieżyczliwą. Joanna również reagowała na utwór negatywnie: raził ją, a nawet oburzał - po co, w jakim celu de˝ monstrowano taką skoncentrowaną brzydotę - muzyka ta pozbawiona była dla niej wszelkiego piękna, nie miała najmniejszego uroku - to nie była sztuka. Zygmunt usiłował jej to wytłumaczyć: autor rozmyślnie od˝ rzucał konwencjonalne, głaszczące, łatwe piękno, które dla niego było już pozycją martwą, światem war˝ tości dobrze znanych, gruntownie wyeksploatowanych; tworzył za to piękno konstrukcyjne, piękno trudne, które nie pozwala słuchaczowi pozostać biernym sybarytą, lecz wciąga go do współpracy, do współtwo˝ rzenia. Słuchacze leniwi pozostają w tyle, muzyka taka przechodzi ponad nimi - tym gorzej dla nich. Zyg˝ munt mówił to wszystko, lecz wiedział, że dla Joanny będą to tylko słowa: nie zaznała ona i zapewne nigdy nie zazna upojenia trudnego, upojenia, które dla osiągnięcia rozkoszy wyższego rzędu wymaga przezwy˝ ciężenia szeregu uprzedzeń i wstrętów, wyniesionych z normalnego, tradycyjnego życia emocjonalnego. Zresztą nic w tym dziwnego - rozkosze trudne nie były przeznaczone dla kobiet. Zeszli do szatni i po paru minutach znaleźli się przed gmachem. Tamci trzej czekali już na nich; po chwili wraz z falą opuszczającego Filharmonię tłumu ruszyli razem w kierunku Nowego Światu. Rozmowa nie kleiła się; Zygmunt podniósł głowę do góry i ujrzał gwiazdy: był piękny wieczór wiosenny; przypomniał sobie podobne wieczory sprzed wielu lat, gdy wraz z Henrykiem i Stefanem również wracali z Filharmonii i do świtu nieraz krążyli po ulicach, odprowadzając się bez końca, zatopieni w cudnych, pasjonujących, odkrywczych rozmowach. Jakżeż to się wydawało dawno i jakże inaczej opuszczali Filharmonię dzisiaj - milczący, zamyśleni, obcy sobie i dalecy; może paraliżowała ich obecność nowych przybyszów: kobiety i tego dziwacznie antypatycznego przybłędy, który swym nieustającym gadulstwem daremnie usiłował po˝ kryć rzucające się w oczy skrępowanie reszty towarzystwa. Projekt jego, aby wstąpić do jakiegoś lokalu, przyjęty został ogólnym milczeniem i wbrew tradycji, iż milczenie oznacza zgodę - upadł. Stefan szedł nieco z tyłu, wyraźnie pełen wstrętu do osoby Lewandowskiego. Lewandowski i Henryk szli po obu stronach Joanny, jeden gadając bez przerwy, drugi pogrążony jakby w głębokim zamyśleniu, nie mającym nic wspólnego z rozmową. Zygmunt plątał się jakoś z boku, czując się źle i głupio. Cóż za fatalny wieczór! Weszli w Warecką. Korzystając z wąskiego chodnika, Henryk wysunął się naprzód i szedł teraz obok Zygmunta. Po chwili zaczął mówić równym, stłumionym głosem. Miał bardzo ważne sprawy do omówienia z Zygmuntem - zresztą nie widzieli się sporo lat, muszą nawiązać utracony tradycyjny swój kon˝ takt duchowy. Ale prócz tego ma na uwadze pewną specjalną sprawę, coś konkretnego - Zygmunt musi mu w tej sprawie doradzić i dopomóc. - "To wymaga dłuższej rozmowy - wszystko ci opowiem" - mówił. Ale na razie przez parę dni będzie bardzo zajęty, Zygmunt musi poczekać na jego telefon, ma bardzo waż˝ ne sprawy, zaledwie udało mu się wyrwać na dzisiejszy koncert. Wspomniał coś o Geysztorze: to interesu˝ jący, wartościowy człowiek ten twój redaktor. Opowiem ci coś o nim również zadzwonię do ciebie za ja˝ kieś trzy dni i umówimy się na dłuższe tradycyjne "nagadanie się". Zygmunt słuchał w skupieniu i potakiwał. Chociaż ułożył sobie przedtem w głowie wszystko, co miał zamiar Henrykowi powiedzieć - milczał - teraz wydało mu się to nieodpowiednie, nikłe, nieważne i niepo˝ trzebne. Zresztą pocieszał się, że decydująca rozmowa nastąpi dopiero za trzy dni i tym rozgrzeszył się ze swego tchórzostwa i niezdecydowania. Pospiesznie szukał w głowie jakiejś bardziej ważkiej myśli, którą dałoby się zaprodukować na poczekaniu, lecz jak zwykle w takich momentach - nic nie przychodziło. Pe˝ łen groteskowej emfazy głos Lewandowskiego dolatujący z tyłu przypomniał mu, że trzeba zapytać Henry˝ ka o tego człowieka. Zrobił to niezbyt zręcznie - lecz Henryk nie podchwycił tematu. Może zresztą nie do˝ słyszał albo nie zdążył nic powiedzieć, gdyż oto doszli już do Nowego Światu. Tutaj musieli się rozstać: Zygmunt odprowadzał Joannę na Powiśle - tamci wsiadali do tramwaju. Pożegnali się dość niezręcznie: Henryk znacząco uścisnął dłoń Zygmunta, Stefan pożegnał się w milczeniu, tylko Lewandowski podtrzy˝ mywał z uporem istniejący tylko w jego imaginacji nastrój ogólnego "szampańskiego" humoru, wyrażając ubolewanie, że jednak "nigdzie nie wpadli"; w nieskończoność przedłużał pożegnanie z Joanną, podczas gdy oni trzej stali w milczeniu z kapeluszami w rękach. Mina Stefana wyrażała pełną niesmaku dezaproba˝ tę, po Henryku nie można było nic poznać, Zygmunt niecierpliwił się, lecz starał się to ukryć; Lewandowski żegnając się z nim długo potrząsał jego ręką, wykrzykując jakieś gratulacje, w których - Zygmunt był tego pewien - dźwięczała wyraźnie drwina; niemal siłą wyrwał mu w końcu rękę - nareszcie rozstali się i Zyg˝ munt znalazł się sam z Joanną; kroki ich zadźwięczały samotnie na pustej zupełnie ulicy Ordynackiej; raźnie ruszyli w dół, w stronę majaczącego w oddali gmachu konserwatorium. Gdy szli schodami, prowadzącymi w stronę Wisły, na niebie ukazał się wschodzący księżyc. Wieczór był wybitnie nastrojowy, lecz Zygmunt tego nie odczuwał - choć widział i rejestrował w świadomości wszelkie akcesoria tej nastrojowości. Był zły, zdenerwowany, zawiedziony i chciał jak najprędzej znaleźć się w łóżku. Obecność Joanny i jej milcze˝ nie irytowały go; wiedział, że nic na świecie nie skłoni jej do wypowiedzenia opinii o osobach dopiero co poznanych - ten jej nienaruszalny "rytuał" był dziś dla niego nieznośny i upokarzający. Szedł w milczeniu, zdając sobie sprawę, że jest nieco śmieszny. Joanna pierwsza przerwała milczenie. Przypomniała mu, że pojutrze przypadały imieniny starego Wiącka, ojca Romana, owego chłopaka z redakcji, któremu zawdzięczali swą znajomość; obiecali pójść - będzie tylko rodzina i oni. Zygmunt bardzo lubił to robotnicze towarzystwo, ożywiła go też perspektywa większego pijaństwa - bardzo lubił pić wódkę z ludźmi niemal obcymi, a tak egzotycznymi jak robotnicy. Umówili się, że spotkają się pojutrze u Wiącków na Woli - Joanna miała przyjechać prosto ze szkoły, Zygmunt z redakcji. Szli teraz pod rękę; Joanna przytuliła się doń miękko: wiedział, że chciała mu w ten sposób zrekom˝ pensować ów odcień milczącej opozycji, jaki wyczuwał w niej na koncercie. Zygmunt odwzajemnił uścisk, lecz nie czuł nic, poza pragnieniem jak najszybszego pożegnania jej. Przed bramą, nad samym niemal brze˝ giem oświetlonej teraz blaskiem księżyca Wisły, wymienili długi pocałunek, który nie sprawił Zygmuntowi najmniejszej przyjemności. Nareszcie brama zazgrzytała, poczuł na ustach dotknięcie dłoni Joanny i wresz˝ cie ruszył przed siebie, swym ulubionym długim krokiem - nareszcie był sam. Czuł się teraz znużony, ale właściwie nie było tak całkiem beznadziejnie - jednak coś się ruszyło - za trzy dni spotyka się z Henrykiem i omówią tę jakąś konkretną sprawę - co by to mogła być za sprawa - a co z tym przeklętym Lewandowskim? Ukłuło go coś - lecz nie chciało mu się o tym wszystkim myśleć: był senny, a zarazem upajał go rytm samotnych kroków na zalanej zielonkawym światłem ulicy i przyjemna cisza, tak kontrastująca z terkoczącym głosem Lewandowskiego czy cichym, lecz wnikliwym szeptem Jo˝ anny: latarnie, koty przebiegające drogę, ciemne zarysy domów, to wszystko, znane mu tak dobrze z nie˝ skończonych nocnych włóczęg po mieście, odzyskało nagle swój urok, sparaliżowany widocznie chwilowo przez obecność tamtych. Był oto sam - sam w Warszawie, powróciła doń, stale go w takich okolicznoś˝ ciach nawiedzająca dziwaczna myśl, że domy, kamienice to nie są zbiory klatek, w których siedzą ludzie: domy istniały same dla siebie, były jak skały czy drzewa; zapomniał o rytmie miliona oddechów, który wi˝ brował w tych murach, za ciemnymi oknami, za storami i firankami. Nie - tam nie było nikogo - wyludnione stało to wielkie kamienne miasto i tylko on jeden przemierzał długim krokiem ulice, mijał szeregi latarń i śpiące w tajemniczym cieniu bramy. Właściwie tak pojęty kult miasta był jakby kultem natury - samotne miasto w blasku księżyca było jak góry lub morze - żywiołem, w którym można się roztopić. 1 1 0 1 32 1 V 1 1 0 1 32 1 1 1 0 1 32 1 W przedwcześnie upalne, duszne wiosenne popołudnie Zygmunt wędrował z redakcji na Wolę do mieszkania starych Wiącków. Wlókł się powoli przez dzielnicę żydowską, z trudem unosząc ociężałe nogi, znużony specjalnym, typowo wiosennym znużeniem, oślepiony jaskrawym blaskiem słońca, ogłuszony i przytłoczony hałasem, wrzaskiem, rozgwarem, nie ustającym podnieconym ruchem rojącego się wokół czarnego, żydowskiego mrowia. Cóż za dziwny naród - Zygmunt nie rozumiał ich - gdy ze skrzywionymi krzykiem twarzami wyrzucali z siebie gorączkowo dziwaczne zdania w swym nieprawdopodobnie brzyd˝ kim żargonie, skarykaturowanej niemczyźnie, będącej jakimś paradoksalnym wyzwoleniem pierwiastków brzydoty, tkwiących potencjalnie w tym języku - Zygmunt czuł, że są mu bardziej obcy, niż byliby jacyś Chińczycy, Malajowie lub Murzyni. A przecież byli tu, w centrum Warszawy, obok niego - wystarczało zwrócić się do pierwszego z nich, aby zagadał po polsku - cóż za dziwny naród. Czy w ogóle byli naro˝ dem? Zygmunt miał wielu przyjaciół i znajomych Żydów z inteligencji i nigdy nie przyszłoby mu na myśl traktować ich jako przedstawicieli innego narodu - to byli Polacy-Żydzi. Śmieszne było uważać ich za ob˝ cych, nieprzyjaciół, nieżyczliwych - byli przecież tacy sami jak on, jak inni koledzy - ich rzekoma odmien˝ ność myślenia była stanowczo przesadzona, przereklamowana, na pewno byli tacy sami, żydowskość do˝ dawała im najwyżej nieco wdzięku, uroku rasy starej i przez to w specyficzny sposób - arystokratycznej. Dopiero tu, na Nalewkach, Gęsiej, Nowolipiu, Zygmunt odczuwał, że są oni rzeczywiście narodem, i to narodem imponującym swą, mimo wszystko, zachowaną odrębnością. Cóż za nieprawdopodobna potęga krwi i indywidualności: naród starszy od wszystkich narodów Europy, naród, który był już stary, kiedy światu nie śniło się jeszcze o Anglikach, Francuzach czy Niemcach, ba - nawet o Grekach lub Rzymianach, naród bez państwa, bez ziemi, bez armii, niemal bez języka, naród rozproszony, prześladowany, gnębiony, tępiony, otoczony wstrętem i nienawiścią, naród rozpasany pomiędzy inne narody, przyjmujący chętnie ich język, kulturę, obyczaje, mieszający się z nimi - i oto naród ten po tylu tysiącach lat zachował swą charak˝ terystyczną odrębność, pozostał sobą, istnieje nadal, jeden, niezmienny na całym wielkim, szerokim, peł˝ nym zmienności i przemijalności świecie - w dodatku niektórzy nawet pomawiają go o rządy nad światem czy o spisek przeciw światu. Jest to więc chyba najsławniejszy naród kuli ziemskiej, unikat, jedyny w dzie˝ jach ludzkości wypadek - może naprawdę "naród wybrany"? Zygmunt nie lubił mitologii chrześcijańskiej, Stary Testament drażnił go i nudził, lecz musiał przyznać, że we wszystkich tych nieprawdopodobnych i dziwacznych historiach, w które jednak każdy prawdziwy chrześcijanin musiał wierzyć, była pewna kon˝ sekwencja; konsekwencja ta tkwiła właśnie w nadprzyrodzonej, znaczącej interpretacji zadziwiającego faktu istnienia takiego oryginalnego, żywotnego, odrębnego, odwiecznego narodu "Żydów wiecznych tuła˝ czy", narodu, który przecież przez swe tragiczne posłannictwo zbawił ludzkość, skazując się jednocześnie sam na wieczne przekleństwo, narodu, który wydał Judasza. Mit ten był świetnie dostosowany do odręb˝ nego stanowiska Żydów w świecie - rozbudowali go jeszcze i nadali mu współczesną interpretację ludzie pożerani i zarazem władający wielkimi namiętnościami, nurtującymi masy - gorzką i jałową, lecz potężną namiętnością podejrzliwości i wszechwładną namiętnością wstrętu i nienawiści rasowej. Ludzie ci wynieśli Żydów na piedestał wrogów świata, wskazując na ich obecność zarówno wśród potentatów wyzysku, jak i wśród przywódców nędzarzy, zarówno wśród władców giełdy, jak i wśród rewolucjonistów; ludzie ci dopatrzyli się konsekwentnej jedności myśli żydowskiej, myśli mającej rzekomo świadomie podminować podstawy duchowe świata aryjskiego, myśli krytycznej, pomniejszającej, jednakowej pono w swych zało˝ żeniach u wszystkich żydowskich intelektualistów - Weiningera, Freuda, Lombrosa, Einsteina i wielu in˝ nych. Zygmunt uważał wprawdzie taki syntetyczny pogląd na Żydów i ich działalność za kompletną niedo˝ rzeczność, wymyśloną przez opętanych maniacką podejrzliwością półinteligentów, lecz musiał przyznać, że niedorzeczność ta posiadała swoistą magię, która obdarzała ją właściwościami niebezpiecznie uwodziciels˝ kimi; myśl Niemców, wśród których wyhodowano tę ideę, nadała jej swoją ulubioną formę metafizycz˝ no-mitologiczną - stworzono mistycyzm dla mas, system, tłumaczący dzieje świata, wyjaśniający prostymi i oślepiająco oczywistymi środkami pozorną wielopłaszczyznowość i powikłanie historii, sprowadzonej do konfliktu świata aryjskiego i świata judaistycznego. Wróg światła był nareszcie konkretny, ukazano go pla˝ cem, był namacalny, bliski - sprawca ciemności został zdemaskowany - jakżeż masa może obronić się idei tak pozornie prostej, opierającej się na tak przyrodzonych namiętnościach, jak podejrzliwość i wstręt ra˝ sowy, tak jasno się tłumaczącej i obejmującej wszelkie sprawy. Wszystko tę koncepcję potwierdza, wszystko w niej "gra", poszczególne jej elementy przystają do siebie z niezbitą konsekwencją precyzyjnego mechanizmu zegarkowego, stanowi ona spełnienie wszelkich logicznych i uczuciowych postulatów, dosko˝ nały system - jakże więc oprze się jej umysł Niemca, nałogowo łaknącego filozofii, światopoglądu, metafi˝ zyki, jak oprze się jej zbiorowisko ludzi prostych, spragnionych mistycyzmu, wiary - skłonnych do fana˝ tyzmu. Toteż mistycyzm antysemicki zatoczył szerokie kręgi - również i poza Niemcami; nie brakło jego fanatycznych wyznawców i w Polsce - jeśli nie wybuchał tutaj powszechnym pożarem, to dlatego tylko, że Polacy, bliscy jednak łacińskiemu krytycyzmowi i łagodzącemu sceptycyzmowi, nie są tak namiętnie spragnieni masowego mitu i uniwersalnego klucza do zagadki bytu jak Niemcy. Lecz mimo to płomień peł˝ gał - trudno jest żyć między dwoma fanatyzmami i nie posiadać samemu żadnego - trzeba go sobie skons˝ truować lub zapożyczyć. Zygmunt próbował wyjaśnić mistykom i metafizykom antysemityzmu, że są w błędzie, że znaleźli klucz fałszywy; świat nie może tłumaczyć się w ten sposób - przekonanie ich, że oto wykryli spisek przeciw ludzkości, wpadli na trop ciemnej akcji, świadomie niszczącej świat, że uratują ludzkość, wyzwalając ją z macek "żydowskiego polipa", było złudą, utopią, tworem podejrzanej, szarlatań˝ skiej magii mózgowej, równie ciemnej jak rzekoma czarna magia "mędrców Syjonu"; tajemnica nie może mieć rozwiązania tak jednostronnego, tak namacalnego i zarazem tak rażąco niezwykłego - to byłoby wul˝ garnie banalne - jak rozwiązanie powieści kryminalnej - perfidia i głębia zagadki świata leży gdzie indziej, niezwykłość życia polega właśnie na tym, że pozornie nie ma w nim rzeczy niezwykłych; mechanizm, który nas chwycił w swe tryby, składa się z elementów zauważalnych, uchwytnych i prostych, nieuchwytna na˝ tomiast jest jego tajemnica, zagadka, tkwiąca gdzieś w spojeniu owych elementów, skomplikowana i pros˝ ta zarazem; aby ją rozwikłać, trzeba najpierw zdać sobie sprawę, że ona w ogóle istnieje, że przepaja na˝ szą egzystencję, że otacza nas zawsze, zawarta właśnie w nieugiętej zwykłości, która formuje nasz świat zewnętrzny. Ludzie szczerze interpretujący dzieje świata jako demoniczny spisek Żydów, przypisujący Ży˝ dom świadome kierowanie z ukrycia mechanizmem polityki i gospodarki, są jak dzieci, których rozegzal˝ towana fantastycznymi opowieściami psychika dopatruje się istnienia naokół elementów, zaczerpniętych z tych opowieści - dziecko nie przeczuwa jeszcze, że kiedyś opowieści te ze swą tanią fantastycznością wydadzą mu się bezbarwną tandetą, a książki, które obecnie są dlań w swym realizmie szare i zwykłe - ukażą mu dopiero wtedy wielobarwną zagadkowość życia. Żydzi nie rządzą światem, Żydzi nie są winni wszystkiemu, Żydzi nie są jednolici i solidarni, Żydzi nie są demoniczni, tajemniczy, egzotyczni, dziwni, straszni - Żydzi są po prostu zwyczajni - bywają winni, bywają niewinni, bywają szaleni, bywają normalni, bywają chytrzy, bywają i naiwni - tylko lubująca się w fantastyczności, jak psychika dziecka, zmysłowa i naiwna spostrzegawczość masy uczyniła z nich mit. Pozornie wszystko wskazuje na nich w sposób osten˝ tacyjny i dlatego właśnie nie mogą być winni, są ucharakteryzowani przesadnie i uderzająco jak kukiełki w szopce i dlatego muszą być zwyczajni - lecz tego paradoksalnego prawa odwrotnego prawdopodobień˝ stwa masa nie zna - nie może ona oprzeć się zewnętrznym akcesoriom fantastyczności i dlatego zawsze przechowywać będzie ciemne legendy o Żydach, o piciu krwi, zabijaniu dzieci chrześcijańskich, czarnych mszach i magii Syjonu. Jakżeż mogą być niewinni i zwyczajni ci Żydzi z brodami, ubrani czarno, żyjący we wschodnich, natłoczonych zaułkach getta, brudni, spoceni, szwargoczący niezrozumiale, przechowujący dziwaczne i wstrętne zwyczaje rytualne, obrzezani - inni, odmienni od wszystkich narodów. Rzeczywiście - myślał Zygmunt - pozornie wszystko wskazuje na nich, są ucharakteryzowani uderzająco demonicznie jak morderca w teatrze marionetek - więc muszą być niewinni. Lecz nie umieją tego udowodnić, nie próbują nawet, zamknęli się w tragicznym odosobnieniu, swoim uporem, swoim milczeniem, swoją głuchą, rozpacz˝ liwą solidarnością, będącą w istocie formą bezsilnej bierności, powiększają jeszcze powszechne podejrze˝ nia, ugruntowują to dziwaczne nieporozumienie, podtrzymują pogląd, że są spiskowcami, gdy w istocie są ofiarami spisku, powszechnego spisku zainicjowanego przez wyobraźnię masy, dziecinnej, podejrzliwej i ciemnej, spisku dotkliwego i bardziej hańbiącego niż szachrajstwa, oszustwa handlowe czy knowania re˝ wolucyjne. Zygmunt nieraz zastanawiał się nad tym dziwnym antysemickim mistycyzmem, z którego fanatyczny˝ mi wyznawcami stykał się często na uniwersytecie - byli to niejednokrotnie ludzie bardzo wykształceni, pracowici, pełni samozaparcia, bezinteresowni, słowem - ideowi. Mistycyzm ich miał w sobie niewątpliwie jakąś magię, jakąś intensywność i to go do pewnego stopnia rehabilitowało, pozwalało mierzyć go miarą wysiłków duchowych, choć wyrastał z niedorzeczności i pociągał za sobą programowe okrucieństwo. Zu˝ pełnie wstrętny natomiast, pozbawiony najmniejszego uroku i niczym nie dający się zrehabilitować ani wy˝ tłumaczyć, był dla Zygmunta antysemityzm bierny, instynktowny, "komórkowy", antysemityzm nie tworzący systemu, nie szukający uzasadnień w krainie myśli i ducha, lecz wyzwalający doraźnie ową brutalną na˝ miętność wstrętu do czegoś, co jest inne, odmienne, obce, pasję nienawiści i podświadomej zazdrości wo˝ bec cudzego życia, cudzego witalizmu, cudzej ruchliwości. Wstręt ten był w Polsce zakorzeniony głęboko: Zygmunt doszedł do wniosku, że brutalność i bezwzględność wobec Żydów jest czymś potencjalnie ukry˝ tym w każdym niemal przeciętnym Polaku. Otworzył mu na to oczy pewien drobny wypadek, którego był świadkiem. Jechał kiedyś na urlop z podchorążówki wraz z kilku kolegami; byli to wszystko synowie za˝ możnych rodzin, studenci lub ludzie z uniwersyteckim wykształceniem, kulturalni, dość oczytani, o niena˝ gannych manierach towarzyskich. Na jednej ze stacji drzwi od przedziału otworzyły się i stanęła w nich piękna czarnooka dziewczyna pytając, czy nie znajdzie się dla niej wolne miejsce. Koledzy Zygmunta po˝ witali ją entuzjastycznie, zrobiono miejsce, jeden z nich pomógł jej nawet wejść po schodkach wagonu. Wtem któryś spostrzegł, że dziewczyna była Żydówką; momentalnie wyrzucono przez okno jej walizkę i wypchnięto ją niemal w biegu z pociągu. Dla Zygmunta był to wypadek wstrząsający, który otworzył mu oczy na zadziwiające, a nie znane mu dotąd zakamarki psychiczne jego rówieśników. Był wstrząśnięty, lecz przemilczał sprawę, nie pokazał nic po sobie, co później często sobie wyrzucał jako tchórzostwo, oportu˝ nizm, wynikły z obawy przed zrażeniem sobie kolegów. Od tego jednak czasu zawsze demonstracyjnie okazywał swą sympatię dla Żydów, co niejednokrotnie przysporzyło mu wiele przykrości. I dzisiaj, wędru˝ jąc przez hałaśliwe, rozgrzane, cuchnące ulice getta, starał się okazać swą życzliwość i zainteresowanie; obserwował handel uliczny, przypatrywał się twarzom, próbował nawet uśmiechać się do ludzi. Lecz nie spotykało się to z dobrym przyjęciem: patrzono nań nieufnie, z tą samą, znaną mu stamtąd chytrą podejrz˝ liwością proletariatu - jego obecność tutaj była nie umotywowana, niewłaściwa, podejrzana - dzieci usuwa˝ ły się przed nim ze strachem, stare Żydówki przy straganach śledziły go głębokim, nieżyczliwym, pełnym jakiejś odwiecznej obawy spojrzeniem; gdy zatrzymał się przed kioskiem i poprosił o szklankę wody so˝ dowej, rudy Żyd obsłużył go z gorliwą skwapliwością, lecz ciemne inteligentne jego oczy unikały spotkania z oczami Zygmunta, biegały bokiem, pełne jakiegoś utajonego, niezrozumiałego ognia. Mur wzajemnego podejrzenia, podwójny, fikcyjny spisek stworzył już między nimi zaporę nie do przebycia - Zygmunt skons˝ tatował to ze zniechęceniem - jakżeż inni byli jego koledzy i przyjaciele Żydzi z Bronkiem na czele. Tam - pomimo różnic poglądów czy upodobań - czuł się u siebie, pomiędzy swoimi - tutaj był obcy. Z przeraże˝ niem ujrzał nagle Żyda-kalekę, który pełzał na czworakach: na kolanach miał przyszyte do spodni grube kawałki skóry, ręce zaś nie osłonięte niczym opierał na oślizgłym, brudnym, zarzuconym odpadkami bruku; długa jego broda wlokła się niemal po kamieniach. Zygmunt usiłował zobaczyć wyraz jego oczu, lecz nie udało mu się; przyspieszył kroku i z ulgą opuścił wreszcie tę dzielnicę: ci ludzie nie znali go i nie chcieli go znać, a on nie rozumiał ich - choć przecież byli na pewno ludźmi takimi jak on i sprężyny ich działania mu˝ siały być podobne - to wszystko było jakimś dziwacznym, lecz niemożliwym do przezwyciężenia, spiętrzo˝ nym nieporozumieniem, obustronną pomyłką, z której przecież musiało być wyjście. Na razie opuścił ich - za chwilę zapomniał już o nich, zagłębiając się w szeroką, zalaną słońcem, zapełnioną tłumami wracających z pracy robotników ulicę Wolską. I znów żywioł zwarty, odrębny, osobny - proletariat. Zygmunt pomyślał, że proletariat, choć bardziej mu znany niż Żydzi, był dlań w istocie nie mniej egzotyczny i obcy niż oni. Robotnicy mówili pozornie tym samym językiem co on - lecz w istocie byli odeń tak dalecy, że aż było to nie do wiary, nie do pojęcia. Tu obok, o kilkanaście ulic od Nowego Światu, w tym samym mieście, w tym samym powietrzu, żyli ludzie obcy, niezrozumiali, odrębni, dalecy, ludzie, dla których całe życie duchowe Zygmunta, gdyby je w ogóle kiedykolwiek poznali i zrozumieli, byłoby czymś tak dalekim, egzotycznym i niewiarygodnym, jak dla niego życie na Marsie, ludzie, którzy nic nie wiedzieli o dziejach ludzkości, o fascynujących wysiłkach ludzkiego ducha zwanych kulturą, sztuką, literaturą, filozofią czy muzyką, ludzie, którzy nigdy nie słyszeli i nie usłyszą o Beethovenie, Kancie lub Balzacu; ludzie ci istnieli w świecie, którego nie znali, o którym nie mieli pojęcia, nie obejmowali wzrokiem nawet przybliżonych jego konturów, nie domyślali się ich w ogóle, skazani na obracanie się całe swe życie w wąziutkim kręgu spraw zewnętrznych, mechanicznych, nieistotnych, błahych - spraw, które wypełniały im egzystencję bez reszty, czyniąc ją czymś niewiarygodnie nieświadomym i da˝ lekim istocie życia, nieskończenie dalekim od prawdziwej rzeczywistości - choć tak na pozór konkretnym. Byli bezradni i bezbronni - jak dzieci. Zygmunt z uśmiechem patrzył na te barczyste, muskularne postacie, na ogromne, spracowane ręce, na wąsate, źle ogolone twarze: ci potężni mężczyźni to były dzieci - nie˝ świadome niczego, trawiące życie na zabawkach - jakże dojrzały i doświadczony czuł się wobec nich ze swoją wiedzą o krainie udręk duchowych, krainie, w którą zagłębiał się tylokrotnie, którą przemierzył wzdłuż i wszerz; świat ducha był jego światem - oni byli zaledwie u progu tego świata i nawet w snach nie przeczuwali jego rzeczywistej rozległości, jego przepastnych głębin. Życie ich było proste i naiwne - byli dziećmi i za to Zygmunt lubił ich tak bardzo; nie dał się zwieść ich zewnętrznej brutalności, ich gwałtownoś˝ ci, ich gniewom i namiętnościom, ich męskości - wszystko to były pozory dojrzałości - w istocie byli tylko bezbronnymi dziećmi, a "gniew ludu", którym tak lubił szermować Bronek, był w rzeczywistości naduży˝ ciem, dokonywanym na nich przez ich przywódców - inteligentów. Zygmunt lubił przebywać w ich towarzystwie, bo czuł się z nimi bezpieczny; był dla nich nieosiągalny, z ich strony nic mu nie groziło. O ile całe jego życie było ciągłym napięciem wewnętrznym, przepajała go i trawiła ustawiczna, maniacka obawa przed niespodziewanym ciosem - o tyle tutaj, na Woli, pomiędzy ludźmi pracy fizycznej, mógł nareszcie odpocząć: górował nad nimi, a raczej istniał w ogóle w zupełnie in˝ nym wymiarze niż oni, tak że nie było żadnej możliwości niebezpieczeństwa, zagrożenia, naruszenia chwi˝ lowego, ale niemniej cennego spokoju wewnętrznego. Tutaj mógł nareszcie odetchnąć; z przyjemnością pomyślał o czekającym go pijaństwie imieninowym u starych Wiącków - cóż za oaza wypoczynku psy˝ chicznego! Przypomniał sobie Romana Wiącka, któremu zawdzięczał znajomość z Joanną. Roman prze˝ stawał być już duchowym dzieckiem; z zajadłością neofity wgryzał się w egzotyczne dlań dziedziny wiedzy i kultury - niedługo miał robić maturę, nie należał już do swojej sfery, lecz nie wszedł jeszcze do kręgu wyż˝ szego - nie był "inteligentem", lecz nie był też robotnikiem - stał na pograniczu. Ciekawe, co za motyl wy˝ lęgnie się z tej poczwarki - pomyślał Zygmunt - wiedział, że inteligenci pochodzący z ludu wnoszą czasem (ale nie zawsze, to nie było regułą) do krainy myśli wielkie zasoby świeżości i siły. Może Roman zostanie wielkim uczonym albo politykiem - historia i ekonomia polityczna zdawały się interesować go najbardziej. Kto wie? Zygmunt nie widział go już dość dawno, Roman nie pracował teraz bowiem w redakcji "Polityki i Sztuki" - w ogóle ostatnio nie pracował już zarobkowo, kontentując się niewielkim stypendium, jakie wy˝ robił mu ojciec Zygmunta. Nagle Zygmunt drgnął: o parę kroków od siebie ujrzał w tłumie Romana w towarzystwie dwóch mężczyzn, z których jednym był... Lewandowski. Rzecz niewiarygodna, lecz absolutnie prawdziwa - Zyg˝ munt widział ich z bardzo niewielkiej odległości: szli pogrążeni w ożywionej rozmowie. Gdy później przy˝ pominał sobie swoje wrażenia z tego nieprawdopodobnego spotkania, stwierdził, że jego zdziwienie i za˝ skoczenie nie było tak wielkie, jak można by przypuszczać; było to tak, jakby podświadomie spodziewał się czegoś podobnego, jakby pogodził się z tym z góry, uznał i przyjął za oczywisty fakt, że Lewandowski wszedł w jego życie, że krążył wokół niego, że jakimś tajemniczym sposobem zdołał dostać się we wszys˝ tkie komórki jego działalności, jego stosunków towarzyskich i w niezrozumiałym, ale na pewno złowrogim celu atakował go wciąż z różnych stron. Zresztą, Zygmunt nie miał wiele czasu na oddawanie się swemu zdziwieniu, natychmiast bowiem zaabsorbowała go i przykuła jego uwagę postać trzeciego mężczyzny, który w milczeniu towarzyszył Romanowi i Lewandowskiemu. Była to postać rzeczywiście niezwykła. Człowiek ten był przynajmniej o półtorej głowy wyższy od Romana Wiącka i od wszystkich prze˝ chodzących średnio wysokich mężczyzn. Jego nieprawdopodobnie masywne i szerokie bary wyniośle gó˝ rowały nad tłumem; lecz najdziwniejsza była głowa: osadzona na potężnym, szerokim i wysokim karku by˝ ła nieproporcjonalnie mała - przypominał jakieś kolosalne zwierzęta z dawnych epok ziemi - Zygmunt nie˝ jasno przypomniał sobie nazwę "Ichtiozaurus" - to zdaje się było coś podobnego. Lecz nie tylko małe roz˝ miary tej głowy w stosunku do potężnego tułowia i wyniosłego karku były zadziwiające - jeszcze dziwniej˝ szy był wyraz twarzy tego człowieka - Zygmunt specjalnie przyspieszył kroku, aby tę twarz zobaczyć. Wy˝ raz jej trudno było opisać słowami, po namyśle Zygmunt określił go jako wegetatywny, zwierzęcy: w twa˝ rzy tej widać było energię, bystrość, spostrzegawczość - lecz cechy te nie miały w sobie nic ludzkiego - czujna, opanowana bystrość, z jaką spozierał naokoło, przypominała zmyślne, spokojne, lecz gotowe do skoku zwierzęta, zwierzęta nie znające gniewu, oburzenia, wątpliwości czy litości, spokojne spokojem ab˝ solutnej, doskonałej bezmyślności, w której jedyny refleks mózgu służy do sprzęgnięcia decyzji z nieza˝ wodnymi, szybkimi ruchami potężnych, groźnych muskułów. Twarz ta była idealnie spokojna i nawet - w swoim rodzaju - łagodna, lecz wyraz jej dosłownie "mroził krew w żyłach"; jeśli nie można było go określić jako okrutny czy brutalny, to tylko dlatego, że określenie to byłoby zbyt ludzkie - termin "okru˝ cieństwo" jest w zasadzie wartościujący i negatywny, a nic nie wskazywało na to, aby ów Ichtiozaurus w najmniejszym stopniu mógł zdawać sobie sprawę z jakiejkolwiek skali wartości moralnych, z istnienia czegokolwiek, co można by określić terminem przeciwstawnym do pojęć "brutalność", "przemoc", "okru˝ cieństwo". Zwierzęta drapieżne nie są niemoralne, bo nie znają innego sposobu działania niż gwałt, nie mają wyboru - ten człowiek też zapewne nie był niemoralny; po prostu - nie był człowiekiem. Widok jego wstrząsnął Zygmuntem niezwykle; jakby pociągany magnetycznym fluidem, nie zauważony przez tamtych dwóch, obserwował go bez przerwy, uparcie towarzyszył im z boku, przepychał się przez tłum, nie spusz˝ czając oka z olbrzyma, przed którym ludzie rozstępowali się z respektem. Wreszcie przy placu Kercelego Roman z Lewandowskim skręcili w Towarową, Ichtiozaurus podążył za nimi; jeszcze przez długą chwilę widać było jego potężne ramiona płynące nad tłumem, wreszcie zniknął z oczu Zygmunta. Zygmunt podążył przed siebie z mechanicznym pośpiechem; spotkanie to było tak dziwne, że wy˝ czerpało widocznie jego zdolność reakcji, i tak mocno już nadszarpniętą od paru dni. Dziwne wypadki, powtarzające się uporczywie, przestają w końcu być dziwne: stają się normalne. Fakt, że Lewandowski znał się ze wszystkimi znajomymi Zygmunta, że ciągle właził mu w oczy i ukazywał się tam, gdzie się go nie spodziewano, należało widocznie uznać za zwyczajny, może to po prostu zbieg okoliczności, a tylko mania prześladowcza Zygmunta każe mu przypuszczać, że jego osoba jest osią tego wszystkiego, że chodzi o niego. Zresztą dowie się na imieninach od Romana po kilku kieliszkach wypyta go o Lewandowskiego. Właściwie naprawdę dziwny w tym wszystkim był tylko ów trzeci osobnik, a raczej jego wygląd. Zygmunt nigdy jeszcze nie widział podobnego człowieka - chociaż - może to także było złudzenie - może był to po prostu bardzo wysoki mężczyzna, atleta z cyrku lub coś w tym rodzaju. Nagle Zygmunt z drżeniem przy˝ pomniał sobie nieludzki wyraz jego twarzy nie, to nie był zwykły, normalny człowiek, to jakieś monstrum jak Pedro z Conradowskiego "Zwycięstwa" - było w nim coś złowrogiego. Ale mniejsza z nim, niech jego dziwaczna postać nie mąci miłego imieninowego pijaństwa; Zygmunt wysiłkiem woli wygnał z głowy wszel˝ kie zbędne myśli i ustroiwszy twarz w uśmiech pozornie beztroski, zastukał do drzwi maleńkiego, jednoiz˝ bowego mieszkanka Wiącków, w korytarzu, na najwyższym piętrze wielkiej robotniczej kamienicy. Drzwi otworzył mu stary Wiącek; był to pracowity, obowiązkowy i systematyczny robotnik, od trzydziestu już lat pracujący w tej samej fabryczce kół, gdzie otrzymywał arcynędzną zapłatę, pomimo że lubiano go tam i szanowano. Miał on usposobienie spokojne, kontemplacyjne, sporo czytywał wieczorami - najczęściej Sienkiewicza i Prusa, w niedzielę ubierał się w swój odświętny garnitur i szedł na daleką prze˝ chadzkę; wieczorem lubił wypić, ale w miarę, po pijanemu stawał się wesoły i rozmowny, lecz nigdy nie popadał w brutalność, jaką często obserwuje się u pijanych robotników. Trzymał się z daleka od polityki, w przeciwieństwie do swojej żony, która była czynnym członkiem partii socjalistycznej; była to kobieta energiczna i namiętna, zajadle pracowita, przy tym nieco złośnica - lubiła irytować się na męża za jego zgodność i ustępliwość, lecz w istocie kochała go bardzo. Oprócz ich dwojga i Joanny, która przyszła przed Zygmuntem, była jeszcze w maleńkim, jednoizbowym, ale czysto i starannie urządzonym mieszkanku córka Wiącków, Jadzia, przedwcześnie owdowiała, wątła, łagodna i cicha, chronicznie przemęczona cięż˝ ką pracą w pralni. Roman oczywiście jeszcze nie przyszedł. Stół zastawiony był jedzeniem i imponującą ilością butelek wódki i piwa. Stary Wiącek kordialnie zapraszał gości do owego stołu, oświadczając, że nie będą czekać na Romana, który zresztą zaraz przyjdzie, a tymczasem "wódka wystygnie". Zygmunt usiadł na swym stałym miejscu obok Joanny, naprzeciwko okna, skąd rozciągał się rozległy widok na całą Wolę, aż hen, po cmentarz prawosławny; trąciwszy się z Wiąckiem, wypił pospiesznie dwa kieliszki i poczuł, że był dziś wspaniale dysponowany do większego pijaństwa. Wiedział, że Joanna nie lubiła i nie uznawała al˝ koholu, ale dziś miał za dużo przykrych, dokuczliwych myśli w głowie, aby z tym się liczyć; a wódka działa˝ ła wspaniale: Lewandowski i Ichtiozaurus cofnęli się w cień, Zygmunt widział tylko wokół miłe, serdecznie uśmiechnięte twarze Wiącków, piękne, głębokie oczy Joanny i złocistopurpurowe refleksy słońca za oknem na murach i szybach sąsiednich domów. Życie było jednak ciekawe, intensywne, barwne i wcale nie takie trudne. Z pijacką, serdeczną i wesołą skwapliwością Zygmunt zanurzył się w żywą, prostą roz˝ mowę, która jak przypływ podniosła się i wybuchnęła po kilku kieliszkach. Stara Wiąckowa krzątała się przy kuchni, a oni siedzieli, pili i ucztowali jak królowie, szczęśliwi i zadowoleni z siebie. Nagle drzwi skrzypnęły cicho i zjawił się Roman. Był to przystojny dwudziestoletni chłopak, blondyn o regularnych rysach i niebieskich oczach; na czole miał niską, głęboką bruzdę, znamionującą namysł i stanowczość; gdy zamyślał się nad czymś, bruzda rysowała się jeszcze silniej, nadając jego twarzy charakterystyczny wyraz niezłomnego, niepohamowanego uporu. Swobodnie przysiadł się do towarzystwa i przyłączył się do ogólnej, często "kolejkami" przetykanej rozmowy. Mówiono oczywiście o polityce - o Niemcach, Hitlerze, grożącej wojnie, o oczekiwanej mowie Becka. Stara Wiąckowa pomstowała na Niemców jako socjalistka, Wiącek jako patriota, wielbiciel Sien˝ kiewicza, córka bała się wojennej nędzy i poniewierki. Nagle zagłuszył wszystkich dźwięczny głos Romana: Roman wystąpił z politycznym "expos", które zdumiało i zaskoczyło Zygmunta; oto, ni mniej, ni więcej, młody Wiącek zaczął bronić Niemców i niemal apoteozować ich za to, że zwalczają i tępią Żydów - chcą przed Żydami ocalić Polskę. Ku nieopisanemu zdumieniu Zygmunta, Roman rozwinął na poczekaniu cały arsenał dialektyczny owego antysemickiego mistycyzmu, o którym Zygmunt tyle dziś myślał, przemierzając dzielnicę żydowską. Mówił o kulturze helleńsko-aryjskiej, o żydowskich wpływach w chrześcijaństwie, cy˝ tował nawet Rosenberga - piękna twarz podnosiła mu się do góry dumnie i buńczucznie, bruzda na czole wskazywała na niezłomne przekonanie, dźwięczny głos falował jak na publicznym zebraniu; mówił szybko, z podnieceniem wyrzucał z siebie prawdy, widocznie niedawno nabyte, z upodobaniem próbował ich dźwięku, fascynowały go i ponosiły. Zakończył konkluzją, że jeśli "pan Beck" rozumie idee "nowych cza˝ sów" i prawdziwe posłannictwo Polski i Niemiec, których zadaniem jest wspólnie uwolnić Europę od Ży˝ dów - to jego oczekiwana mowa nie pójdzie po linii, przewidzianej przez "żydowskich i zżydziałych" poli˝ tyków. Zygmunt był zdumiony - to było nie do wiary, kto nauczył Romana podobnie niedorzecznych po˝ glądów, kto podał mu je w formie tak agitatorsko zaokrąglonych frazesów? Trzeba było ratować go - pó˝ ki jeszcze czas; wypita wódka pulsowała Zygmuntowi w głowie, gdy zaczął swoją kontrofensywę: ten po˝ kój na poddaszu wydał mu się nagle ważnym punktem, w którym krzyżowały się fluidy wielkich świato˝ wych wydarzeń, przyszłych burz i kataklizmów - roztrząsali tu, na wieży, losy świata, problemy przyszłości, problemy naładowane jak elektryczne przewodniki. Ale, w przeciwieństwie do Romana, Zygmunt nie umiał się wypowiedzieć: brakowało mu zaokrąglonych, przygotowanych, powiązanych efektowną logiką zdań, w rozmowie potrzebował kapitału intelektualnego zaufania u partnera, musiał apelować i nawiązywać do wspólnych, znanych dróg i sposobów myślenia, musiał mieć ów wspólny język ze swym rozmówcą, ję˝ zyk nałogowych intelektualistów, prosty, pod którym jednak rozmawiający wyczuwają znajome trudy i wysiłki, wyczuwają ślady, bruzdy, koleiny wewnętrznej pracy, wewnętrznej męki mozolnego poszukiwa˝ nia. Tymczasem tutaj tego nie było: Roman nie rozumiał go, brał tylko dosłownie zewnętrzną formę jego myśli, nie widział pod nimi głębi i perspektyw. Cóż za sytuacja: Zygmunt czuł, że się blamuje, a bronił prze˝ cież spraw najdroższych i oczywistych przeciw demagogicznym nonsensom - bronił ich on, intelektualista, krytyk i dziennikarz wobec prostackiego, upartego samouka-robotnika. Wyglądało to na konwencjonalny sukces świeżego, prostego umysłu nad zdegenerowaną psychiką inteligencką - a przecież wcale tak nie by˝ ło - Roman powtarzał wyuczone, podłe, intryganckie frazesy, a Zygmunt bronił jasności i godności myśli przed inwazją ciemnoty i nienawiści. Lecz mimo to czuł, że wobec bruzdy na czole i upartych, nieufnych, a zarazem pełnych zapału oczu jest bezradny. Unosił się i krzyczał, czuł podniecenie, było mu gorąco i nie˝ dobrze. Starzy Wiąckowie przyszli mu wreszcie z pomocą; Wiąckowa, choć pomimo wszystko dumna nieco z synowskiej elokwencji, wstydziła się po trochu jako socjalistka jego antysemickich poglądów, sta˝ ry Wiącek zaś nienawidził Niemców, których znał jeszcze z poprzedniej wojny, a kochał się w polskiej szlachcie i polskim wojsku. Matka zgromiła Romana w swój zwykły szorstki sposób: "a wszystko przez to, że buntuje cię ten Lewandowszczak" - mruknęła na końcu. Na te słowa Zygmunt wytrzeźwiał niemal. "Jaki Lewandowszczak?" - zapytał szybko. Wiąckowa z ociąganiem tłumaczyła, że jest tu "taki Lewandowski" - ojciec jego miał młyn na Woli, a on wyjechał "gdzieś w światy", teraz wrócił i "buntuje chłopaków". - Może to z nim widziałem pana niedawno na ulicy? - spytał Zygmunt Romana - ten skinął głową; wobec tego Zygmunt zaryzykował pytanie o owego trzeciego - ogromnego chłopa. Po twarzy Romana przeleciał lekki cień - wytłumaczył, że był to jakiś znajomy Lewandowskiego z zagranicy, jeździł "na Sachsy" dodał - pra˝ cował gdzieś w Niemczech, ale Roman nie znał go prawie. Rozmowa chwilowo przycichła. Zygmunt rozważał szybko otrzymane informacje; Lewandowski po˝ chodził więc z Woli, był synem młynarza - to widać po nim, a teraz "buntuje chłopaków". Może był po prostu hitlerowskim agitatorem? To zupełnie możliwe - w każdym razie te informacje były raczej krzepiące - konkretyzowały one osobę Lewandowskiego - nie był już kimś tak bardzo tajemniczym, był warszawia˝ ninem z Woli, agitował przeciwko Żydom - wszystko arcypospolite. Ten drugi był, jeśli wierzyć Romano˝ wi, jakąś postacią przypadkową i nieważną. Słowem, strach ma wielkie oczy - ale skąd taki Lewandowski do Henryka? Uderzony panującym milczeniem, Zygmunt podniósł głowę, rzucił spojrzenie wokoło i stwierdził, że starzy Wiąckowie patrzyli nań z niepokojem; obawiali się, czy nie obraziła go gwałtowność i pewność sie˝ bie Romana. Zygmunt pośpieszył rozwiać ich obawy; z ośmielającą, bezceremonialną bezpośredniością, która zawsze jednała mu względy ludzi prostych, przeszedł do porządku nad dyskusjami i polityką; wrócili do kieliszków i przerwanej uczty - humory poprawiły się. Roman przyniósł harmonię i ostro przygrywał, popijając piwo z butelki, stary Wiącek podkręcał wąsy ruchem iście szlacheckim, nawet biedna spraco˝ wana Jadzia zanuciła coś rzewnym, wcale dźwięcznym głosikiem. Zygmunt był coraz bardziej pijany ściskał pod stołem rękę Joanny, choć wiedział, że nie może jej się to podobać. Wyszli późno, odprowadzani uro˝ czyście przez Wiącków; w tramwaju Zygmunt milczał, wiedział bowiem, że Joannę raziłaby jego przesadnie wyraźna, lecz od czasu do czasu utykająca wymowa - nieunikniony skutek wypicia większej ilości alkoho˝ lu. Odprowadził Joannę przed bramę, pożegnali się bez pocałunku. Zygmunt sam nie wiedział, jak znalazł się w swoim łóżku; długo nie mógł zasnąć: gdy tylko zamknął oczy, czuł mdłości i zawrót głowy - łóżko chwiało się i płynęło gdzieś w dół na ukos. Otwierał więc oczy i długie chwile wpatrywał się w ciemność, wyczuwając raczej niż widząc gipsowy fryz na suficie. Nagle przed półprzymkniętymi oczami zamajaczyła mu postać Lewandowskiego, a obok maleńka, nieludzka główka na potężnej szyi. - Mordercy - powie˝ dział nagle półgłosem - zupełnie dla siebie niespodziewanie. Gwałtownie usiadł na łóżku i w tej chwili zakłu˝ ło go mocno w sercu. Stanowczo za dużo wypiłem - pomyślał; była to ostatnia jego myśl przed zaśnięciem. VI Czas mijał - Beck wygłosił wreszcie swoją z takim napięciem oczekiwaną mowę - świat dowiedział się, że Polska dobrowolnie nie podporządkuje się Niemcom. Mowa była piękna, męska, stanowcza, a za˝ razem zwięzła i powściągliwa - podobała się ogólnie - nareszcie niepopularny i przez niektórych o zdradę pomawiany minister doczekał się powszechnego, jednomyślnego aplauzu. Do aplauzu tego nie przyłączyły się tylko jednostki - należał do nich Geysztor - dawniej entuzjasta Becka niepopularnego, dziś odmawiają˝ cy uznania Beckowi - pogodzonemu z narodem. Zresztą zastrzeżenia Geysztora nie były merytoryczne - zgadzał się całkowicie, że "skoro już sprawy zaszły tak daleko" - Niemcom należy się zdecydowanie oprzeć - chodziło mu o co innego, o typ argumentacji zawartej w mowie, a zwłaszcza o ów końcowy jej akcent - ów honor - jako najwyższe i o wszystkim rozstrzygające kryterium. Ten "honor" w mowie ulubio˝ nego niegdyś ministra przeraził wprost redaktora. - Honor nie jest pojęciem używanym przez dyplomatów - twierdził radca - on nie należy i nie powinien należeć do ich zakresu działania i myślenia, to pojęcie z in˝ nego rejonu, dla nich bezwartościowe; słowo honor jako zamknięcie mowy tak szczwanego gracza jak Beck brzmi wprost rozpaczliwie, to jakiś akt desperacji, fatalistyczny gest bezsilności, a nie męski i prze˝ myślany akt dyplomatycznego działania. Chyba nie jest z nami już tak źle, żeby aż apelować do honoru - honor rzuca się na wagę, gdy nie ma się już nic innego w zanadrzu; ta mowa to potknięcie Becka - Beck przestał być sobą - przestał być dyplomatą i realistą. Tak mówił Geysztor - ale mało kto aprobował to sta˝ nowisko, uważano je za zbyt ekscentryczne. Zygmuntowi dosyć się ono podobało, choć nie podzielał go - właściwie nie był całkiem pewien, co o tym sądzić, w zasadzie jednak chyba bardziej pociągał go nieco może teatralny, ale szlachetny urok mowy Becka, niż indywidualne, realistyczno- cyniczne opinie redaktora - zresztą, prawdę mówiąc, nie czuł się w tej sprawie na poziomie, nie wiedział dobrze, co myśleć; za to ra˝ towała go jedna pewność: w razie wybuchu wojny pójdzie na nią z rozkoszą, z przeświadczeniem, że cho˝ dzi o słuszną i ważną sprawę. Zresztą był to nastrój ogólny, nastrój zaraźliwego, zuchwałego entuzjazmu. Tylko Geysztor wydawał się zamyślony, zatroskany i powątpiewający, Geysztor i - co za niespodzianka - ojciec Zygmunta. Ojciec był mową Becka wzruszony aż do łez, wprawiła go w stan nieopisanego entu˝ zjazmu, zwłaszcza - oczywiście - ów apel do honoru, lecz potem zaczął przeżywać jakiś "katzenjammer", jak to z małą dozą szacunku określał Zygmunt. Zatroskanie ojca było zapewne innej nieco natury niż za˝ troskanie redaktora - wywołała je wprawdzie wspólna im obu patriotyczna trema przed groźnym egzami˝ nem czekającym naród, tylko że nastrój ojca miał charakter rozmodlonego, religijnego niemal skupienia przed tą chwilą, przygotowywał się do jej przyjęcia żarliwie jak do komunii i chciał widzieć naród podej˝ mujący swą ofiarę w głębokim zrozumieniu jej moralnej doniosłości; redaktor tymczasem starał się ogoło˝ cić sprawę z momentów moralnych, emocjonalnych i w ogóle uroczystych, bo twierdził, że to zaciemnia is˝ totną, męską ocenę sytuacji i przeszkadza w trzeźwym rozważeniu szans: Geysztor bał się nade wszystko, aby w tej grze nie przeoczono jakiejś dobrej karty - obawa ta, choć mniej wzniosła niż obawy ojca, wprawiała radcę w rzeczywistości w równie silne stany emocjonalne, jak starszego pana jego patriotyczna żarliwość. Słowem, obaj stracili spokój; spokój stracił chyba i Roman Wiącek - jeśli w dalszym ciągu wy˝ znawał Rosenbergowską historiozofię, podsuflowaną mu zapewne przez Lewandowskiego. Były to zresztą tylko przypuszczenia, bo ani Romana, ani Lewandowskiego Zygmunt nie widział od owego dnia imienin starego Wiącka. Nie widział również Henryka - wbrew zapowiedzi, Henryk nie dał dotąd znaku życia. W ogóle nic się nie działo i nic się nie wyjaśniało ani w sytuacji ogólnej, ani w prywatnych sprawach Zyg˝ munta; mowa Becka była wprawdzie odprężeniem chwilowego napięcia - lecz po niej nastąpił okres za˝ gadkowej niepewności - jakby wypadki zatrzymały się w miejscu; oczywiście było to złudzenie, ukryty, rozkręcający się, złowrogi mechanizm zegarowy wojny działał niewątpliwie w dalszym ciągu z nieubłaganą konsekwencją - ale na zewnątrz nie uwidoczniało się to na razie w żadnym konflikcie - to było irytujące. Niecierpliwość - stała cecha charakteru Zygmunta, będąca w istocie formą małej odporności psychicznej - kazała mu pożądać konfliktu za wszelką cenę. Tymczasem konflikt nie zjawiał się - to jakiś bierny opór praw życia, niewidoczny, lecz nie do uniknięcia, zawsze obecny opór bezwładności przeciwdziałał wyjaś˝ nieniu czegokolwiek i utrzymywał statyczną atmosferę nudy i bierności. Wszystko stało w miejscu, nikt nie zadawał ciosu i nikomu nie można było zadać ciosu - po prostu okrucieństwo ciszy. Jak to zwykle bywa w tym perfidnym istnieniu, cisza przerwała się dopiero wtedy, gdy Zygmunt przestał na to liczyć i - co ważniejsze - przestał już tego pragnąć. Telefon Henryka wytrącił go ze stanu ta˝ kiej nudnej, ale po trochu i miłej równowagi, która zaczęła się w końcu wytwarzać mechanicznie, tak jak automatycznie wracają do równowagi zmieszane, skłócone płyny, pozostawione samym sobie. Henryk przepraszał,że tak długo nie dawał znaku życia i zaproponował spotkanie - na dłużej. Spotkanie miało od˝ być się ściśle według tradycji, jaka ustaliła się w dawnych, szkolnych i uniwersyteckich czasach. Właściwie fakt, że miało ono być kopią ich dawnych sztubackich wieczorów, był irytujący - Zygmunt wiedział, że u innych ludzi przeszłość, wspomnienia szkolne są tak bardzo oddalone, ruch unoszącej wszystko fali czasu cofnął je wstecz tak dalece, że przestały być czymś żywym i realnym, jakby należały do cudzego, obcego i niezrozumiałego życia. Tymczasem u niego stało się inaczej: przeszłość była wciąż żywa, wciąż współpra˝ cowała z teraźniejszością, z którą miała aż nazbyt realne punkty styczne, wciąż była obecna i obecnością swą przytłaczała dzień dzisiejszy; to życie przeszłością, które Zygmunt uprawiał od pierwszych chwil, gdy tylko zaczął mieć wspomnienia - stało się może - a właściwie na pewno - przyczyną wszystkich jego póź˝ niejszych klęsk i niepowodzeń. Z pewną więc irytacją, z ożywionym duchem negacji, szedł na owo spotkanie do baru w Alejach Je˝ rozolimskich. Szybko jednak przekonał się, że dzisiejsze widzenie się z Henrykiem nie będzie już odnawia˝ niem niewolniczego węzła, łączącego ich z przeszłością; dziś była to już naprawdę teraźniejszość - czasy się zmieniły, lata minęły, a co najważniejsze - zmienili się ludzie - oni obaj nie byli już sobą, upłynęło oto dzie˝ sięć brzemiennych lat młodości - przed nim siedział Henryk, niby ten sam, a jednak inny; nie chodziło o to, że się postarzał, zmienił fizycznie, że nie chciał pić wódki (ku nieopisanemu zdumieniu Zygmunta, odsunął podany mu przez kelnera kieliszek) - chodziło o przeżycia tych dziesięciu lat, przeżycia, których doświad˝ czyli osobno i które uczyniły z nich ludzi zaprzyjaźnionych wprawdzie - ale w istocie obcych. Pozostała tradycja - nie było już prawdziwej wspólności; Zygmunt z niekonsekwencją, nad którą wzruszył po cichu ramionami, odczuł drgnięcie sentymentalnego żalu, że jednak - to wszystko minęło naprawdę. Po kolacji Henryk zaproponował spacer w Aleje. Był ciepły, bezgwiezdny wieczór - usiedli na ław˝ ce koło bramy Łazienek i Henryk zaczął mówić. Mówił niemal bez przerwy, stłumionym głosem, długo - godzinę lub półtorej. Zygmunt słuchał w milczeniu; tego momentu obawiał się najbardziej, gdy przewidywał i obmyślał sobie przebieg dzisiejszego spotkania - a teraz chwila ta nie okazała się tak intensywna i niebez˝ pieczna, jak przypuszczał; odnalazł znajomy bieg myśli Henryka, był zaciekawiony, poruszony, chwilami nawet czuł się porwany dawnym jego zaraźliwym rozpędem - lecz wszystko to miało charakter jakiś ułam˝ kowy - cały czas zachowywał w sobie właściwą mu powątpiewającą dwoistość, którą dawnej Henryk swoją wymową potrafił zniweczyć całkowicie - krytycyzm nie opuszczał go: mówi rzeczy ciekawe - myślał, ale właściwie to wszystko oscyluje na krawędzi niedorzeczności, jest w tym magia, ale trochę mistyfikator˝ ska, nie całkiem budząca zaufanie. To było przykre: gmach myśli Henryka, który dawniej uważał za tak niewzruszalny i nieskazitelny w swej wewnętrznej logice, teraz wydawał mu się jakiś podważony, nadwąt˝ lony, niejednolity; czyją to było winą - jego czy Henryka, który z nich się zmienił, co tu szwankowało - aparat nadawczy czy aparat odbiorczy? Może - Zygmunt pomyślał i o tym - ten świat myśli przestał być dla niego atrakcyjny, gdyż już od dawna stał się jego własnym światem, znał go dobrze z codziennego z nim obcowania od czasów szkolnych, kiedy to wszczepił mu go Henryk - Henryk powtarzał mu dziś rze˝ czy, które znał dobrze na co dzień, które mu dokuczyły, które znienawidził, które nie miały już dlań atrak˝ cyjnego posmaku nowości - choć jeszcze, słyszane z cudzych ust, potrafiły poruszyć. Możliwe - ten świat myśli zszarzał już dla niego i wypłowiał - to wszystko było w zasadzie ciekawe, mogło być fascynujące, chwilami było prawie - dzięki wymowie Henryka - porywające, ale nawet w tych chwilach nie opuszczało Zygmunta Stendhalowskie pytanie: "Więc to tylko to?" A przecież, gdyby ktoś słuchał ich z boku, niewątp˝ liwie poruszony byłby tak niecodzienną rozmową, a raczej monologiem. Bo mówił tylko Henryk, mówił płynnie, nieco monotonnie, lecz z naciskiem - mówił rzeczowo, jasno, zaczął od razu "ad rem" - bez wstę˝ pu, bez omówień i przypomnień. - Znasz mój pogląd na życie - powiedział - życie to problem, próba, zagadka, rebus do rozwiązania. Zdajemy tu egzamin, zdać go, rozwiązać dane zadanie - oto cel naszego istnienia - a mówiąc o rozwiązaniu nie mam na myśli tylko teoretycznego, poznawczego rozwiązania kwestii, czym jest życie, ale również praktyczny problem: jak wobec tego żyć; jedno z drugim związane jest nierozerwalnie - kto rozwiąże za˝ gadkę życia teoretycznie, ten również rozwiązał ją praktycznie, moralnie - po prostu; kto zrozumiał, czym jest życie, ten wie, jak powinien żyć. Jak powiedziałem więc - życie jest konkursem, egzaminem, wyści˝ giem, który obejmuje wszystko; warunki konkursu są na pozór jasne - w istocie sformułowane są pod˝ stępnie i perfidnie - opór, który mamy zwalczyć, leży nie tam, gdzie można by się go spodziewać, lecz zu˝ pełnie gdzie indziej jest niespodziewany, nieuchwytny, tkwi w drobiazgach - geniusz nawet zwalczony być może przez przypadkowy splot drugorzędnych okoliczności; zadajemy potężne ciosy w próżnię, a jedno˝ cześnie upadamy, potykając się o niewidoczną nitkę, rozciągniętą pod naszymi nogami przez niewiadome˝ go wroga; wszystko skonstruowane jest złudnie, myląco, skomplikowanie, a zarazem niby prosto, na po˝ zór w sposób naturalny, według niezłomnych praw natury, w rzeczywistości nienaturalnie, irracjonalnie - w ogóle wrogo i podstępnie. O tym, że logika praw natury jest tylko pozorem, a w istocie otrzymujemy ciosy nie mające nic wspólnego z rzekomymi prawidłami walki, z oficjalnymi warunkami konkursu, prze˝ konywa mnie studiowanie niektórych praw naukowych - matematycznych, ścisłych, które w istocie ukazu˝ ją nam zupełną nieścisłość świata, demaskują nielojalność i rzekomą przypadkowość rzeczy, przypadko˝ wość, która jest w rzeczywistości wcale nie przypadkową - wrogością. Będzie to na przykład prawo ra˝ chunku prawdopodobieństwa - zastanów się nad nim głębiej, a zakręci ci się w głowie: matematyka - jak wszystkie nauki - wyszła przecież z przesłanek podanych przez naturę, a w konkluzjach swych, takich jak to prawo, przeczy naturze najzupełniej: czy ilość przypadkowych spotkań tych samych ludzi ze sobą na uli˝ cy pokrywa się z jakimkolwiek prawem prawdopodobnej częstotliwości? - nie - a dlaczego nie? - przecież w matematyce nie ma błędu - błąd jest więc w naturze. W ogóle problem przypadkowości jest czymś za˝ wrotnym; spróbuj zastanowić się nad techniką, nad mechanizmem nieszczęśliwych wypadków: przejechań, potrąceń, zderzeń, upadków itp. Co w nich jest przerażające, to właśnie to, że są przypadkowe, niespra˝ wiedliwe, niepotrzebne, że można ich było z łatwością uniknąć, że o włos, a splot okoliczności składają˝ cych się na taki wypadek mógłby być inny - nieszczęśliwy wypadek nie jest wynikiem szeregu powiąza˝ nych ze sobą, zauważalnych przyczyn, które z nieuniknioną koniecznością składają się na katastrofę, to by˝ łoby uczciwe i lojalne - lecz nie - wypadek jest rzekomo wypadkiem, krótkim, momentalnym spięciem, czyha w najbezpieczniejszym miejscu, decyduje się w ostatniej chwili - i to jest właśnie jego kłamstwem, to go demaskuje - on wcale wypadkiem nie jest - to jest cios, cios zadawany przez fatum - "ślepe fatum" mówi się zwykle, ale czy jest ono rzeczywiście ślepe? Otóż twierdzę, że nie - nie jest ono wcale ślepe, to przejaw złej woli, która nas otacza, złej woli, która powiązała wszystko naokół nas w na pozór logiczny, sprawiedliwy system. Pokonać tę złą wolę, opanować ją, podporządkować ją sobie i nauczyć się nią wła˝ dać dla celów pozytywnych oto jak wyobrażam sobie moje zadanie życiowe, oto jak wyglądać powinna moja "praca egzaminacyjna". Henryk przerwał na chwilę, jakby coś rozważał; powiódł wzrokiem po sąsiednich pustych ławkach, przelotnie spojrzał na Zygmunta i zaczął na nowo, głosem pozornie nieco silniejszym, choć w istocie równie stłumionym. - Życie więc, jak powiedziałem, jest egzaminem. Praca egzaminacyjna jest inna dla każdego, każdy otrzymuje swój temat w zapieczętowanej kopercie, każdy temat zastosowany jest do sił, zdolności, możli˝ wości zdającego - tak aby stosunek sił do zadania przedstawiał ułamek równy dla wszystkich kandydatów. Ludzie obdarzeni większymi zdolnościami, większymi siłami od innych, muszą uporać się z trudniejszymi zadaniami; u niektórych trudność zwiększona jest stokrotnie przez to, że zadanie ich nie jest jeszcze okreś˝ lone, nie jest skonkretyzowane, muszą je sobie sami znaleźć - po prostu stworzyć. W dawnych czasach sądziłem, że znam swoje zadanie, że jest nim, tak jak u was (mam na myśli ciebie i Stefana) - twórczość, tworzenie dzieł sztuki i myśli - zadanie egzaminacyjne, udzielone tylko niewielu wybranym. Lecz przekona˝ łem się, że tak nie jest; moje próby w dziedzinie sztuki, twórczości (nie pokazywałem wam ich nigdy) - pomimo że włożyłem w nie masę prawdziwego, wyczerpującego wysiłku - skończyły się fiaskiem. Moje zadanie musiało więc być inne - moją dziedziną jest widocznie czyn - ale jaki - należało go dopiero wyszu˝ kać, należało stworzyć okazję, ramy do niego. Zanim jednak opowiem ci pokrótce historię moich poszu˝ kiwań właściwej drogi, muszę powrócić do sprawy owego oporu, jaki stawia nam materia życia. W jakości tego bezwładnego na pozór oporu, wyczuwałem to od dawna, kryć się musi istota spra˝ wy, klucz, szyfr umożliwiający zawładnięcie tajemnicą. Zagadka życia musi być prosta - dlatego właśnie jest tak trudna, rozwiązanie musi być gdzieś całkiem blisko, dlatego jest tak nieosiągalne, niezauważalne; niezauważalne pozornie - bo w rzeczywistości na pewno oczy nasze spoczywają na nim niejednokrotnie. Życie stawia nam opór - a opór ten zorganizowany jest z konsekwentną perfidią; jednym ze stałych tric˝ ków natury jest tworzenie pozornego chaosu przez nagromadzenie mnóstwa niepotrzebnych danych, które zaciemniają istotną prostotę problemu. Toteż od dawna już umysł ludzki podejmował próby oczyszczenia terenu, usunięcia zbędnych, zewnętrznych komplikacji i stworzenia prostego, uniwersalnego prawa, które tłumaczyłoby wszystko. Jedną z takich prób, specjalnie dzisiaj głośną, jest materializm dziejowy, sformu˝ łowany i zastosowany przez Marksa, system sprowadzający całą pozorną mnogość, różnobarwność i róż˝ nokierunkowość przejawów życia do prostych i jasnych praw ekonomicznych. Muszę się przyznać, że dawniej nie doceniałem tej próby dziś, gdy przestudiowałem ją - muszę ją zrehabilitować: choć nieudana, jest ona jednak imponującym wysiłkiem ducha ludzkiego w kierunku wyjaśnienia zagadki życia, tym bar˝ dziej zaś zasługuje na uznanie, iż wyjaśnienie tej zagadki podane przez nią jest niezwykle proste. Mimo to uważam próbę tę za chybioną, gdyż jednak niewątpliwie nie udało jej się objąć i wyjaśnić wszystkiego - może być pomocna w niektórych wypadkach, ale do rozwiązania całokształtu problemu świata nie nadaje się - jest zbyt wąska i krótkowzroczna; popełniła ona pewien zasadniczy błąd - mianowicie, wzięła za dob˝ rą monetę zwyczajność, naturalność, pozorną racjonalność i konieczność tego, co się dzieje - nie uchwyci˝ ła paradoksalnego zjawiska odwrócenia przyczyny i skutku - nie dlatego świat jest taki, jaki jest, że wywo˝ łały to logiczne, materialne przyczyny, lecz właśnie po to istnieją te przyczyny, aby upozorować racjonal˝ ność, naturalność i zwyczajność tego, co się dzieje - przyczyny te nie są celem, są tylko środkiem - ich ważność i nieugiętość to pozór, trick, na który dał się wziąć Marks, pomimo że niewątpliwie dobrze ob˝ serwował życie; istotnie, wszystko urządzone jest na pozór w sposób przyrodzony, kierują światem siły materialne, logiczne, każdy napotykany opór można wyjaśnić - lecz gdzie to wszystko zostało zaczęte, za˝ dzierzgnięte - to są sieci, lecz gdzie wzór ich zawiązania, gdzie początek, gdzie słabszy punkt? - trzeba go wykryć. Materializm dziejowy tego nie wyjaśnia, bo nie zna pojęcia przyczyny, nie widzi jego potrzeby - dał się opętać, omotać złudnej i fałszywej w istocie powadze praw natury, praw rzekomo odwiecznych, wszechmocnych i niezłomnych, rzekomo naturalnych i przyrodzonych. Tymczasem tu właśnie kryje się błąd; jak wiesz, w czasach szkolnych jeszcze myśl moja natrafiła na ową prostą i oczywistą ideę, koncep˝ cję, która do dzisiaj stanowi kamień węgielny mojego życia umysłowego i mojego stosunku do świata; twierdzenie to brzmi: natura nie jest prawdą, natura nie jest dobra, natura nie jest wszechmocna - natura jest wrogiem; ona to właśnie omotała nas tymi perfidnymi sieciami, którymi nas stopniowo dusi, ona montu˝ je przeciw nam wieczny opór zewnętrzności, opór świata, ona przez cały system drobnych szykan trzyma nas w swoim ręku. Otóż nie mam obecnie najmniejszej wątpliwości, że zadaniem człowieka mojego pokro˝ ju, moich możliwości - jest zwalczyć naturę, w celu wyrwania jej zagadki życia, a więc zarazem zagadki czynu. To jest moja praca egzaminacyjna; a teraz nasuwa się problem, jak to zrobić, jaką drogę działania należy wybrać? Zygmunt, do tej chwili niemal obojętny, skupił uwagę - teraz powinna wypłynąć sprawa przysięgi. I istotnie - tak się stało. - Przypominasz sobie oczywiście - ciągnął Henryk - naszą wspólną próbę przezwyciężenia praw na˝ tury, rezultatem której była owa przysięga tam - nad Wisłą. Próbę tę, chociaż opartą na słusznym założeniu - również uważam za chybioną. Tego rodzaju otwarte złamanie praw natury jest po prostu nieostrożne, zdradza nas przed nią, a ponieważ jesteśmy w jej ręku - oddaje nas na pastwę jej zemsty, która prędzej czy później nastąpić musi. Przy tym nie jest to droga praktyczna - jest zbyt absorbująca, wymaga zbyt wielkiego nakładu sił, jest nieekonomiczna - środek prowadzący do celu utożsamia się z samym celem, przysłania go - to jest błąd taktyczny i rzeczowy. Mam wrażenie zresztą, że do tego wniosku doszliśmy już dość dawno, niezależnie od siebie, i porzuciliśmy tę drogę wszyscy trzej - od przysięgi, rzecz prosta, zwal˝ niam was bez skrupułów - zresztą chyba nie mieliście co do tego wątpliwości. Uważam więc tę sprawę za załatwioną raz na zawsze. A teraz wróćmy do rzeczy. Otóż przekonawszy się, że droga ta nie prowadzi do celu, zacząłem szukać innych metod przezwy˝ ciężenia narzuconego nam systemu życia. Obserwowałem mechanizm wydarzeń, wypadków zwykłych i wyjątkowych, próbowałem uchwycić, gdzie, w jakim punkcie zaczyna się ów niewidoczny zrazu opór, który w końcu obala nas nieuchronnie; rzecz jasna, że musiałem zainteresować się już przede mną podej˝ mowanymi próbami złamania czy obejścia praw natury. W pierwszym rzędzie skupiłem uwagę na tych jed˝ nostkach, które przez naruszenie praw ludzkich, wywodzących się z tak zwanego porządku społecznego - będącego w istocie tylko przedłużeniem, zamaskowaną formą rządów natury - usiłują złamać duszącą nas obręcz, osiągnąć jakąś wolność, jakąś intensywność. Złodzieje, przestępcy - to są kurczowe, rozpaczliwe wysiłki rozluźnienia owej obręczy - problem człowieka silnego a niemoralnego zajmował przecież najwy˝ bitniejsze umysły naszej epoki - Raskolnikow w "Zbrodni i karze" to artystyczny pomnik tych usiłowań; także w dziele Balzaca, między innymi w opowiadaniach "Gobseck" i "Bank Nucingena", znalazłem wiele myśli podążających w tym kierunku. Zapoznałem się również osobiście - w miarę moich możliwości - z tą sprawą; starałem się obserwować takich ludzi wszędzie, gdzie tylko mogłem; stwierdziłem jednak, że za˝ wsze rezultatem tego rodzaju usiłowań, jeśli oczywiście podejmowane są naprawdę w imię osiągnięcia pewnej świadomej wielkości wewnętrznej, a nie są tylko owocem zwykłej, pospolitej i nudnej podłości - jest fiasko moralne,kryzys i upadek, takie samo fiasko, jakie podniósł Raskolnikow; wysiłek mający na ce˝ lu przezwyciężenie pojęcia dobra i zła, będącego w istocie również cząstką systemu, którym nas omotano, jest zbyt wielki dla jednostki, rozsadza on jej pojemność psychiczną - każde naruszenie praw "naturalnych" mści się, we wszelkiej akcji umieszczony jest bumerang, który w końcu zwraca się przeciwko jej inicjato˝ rowi: opór natury zorganizowany jest i wyreżyserowany po mistrzowsku. Skoro więc nie można podjąć z życiem walki frontowej - myślałem - należy może sięgnąć do chwytów, podstępów, wybiegów, ominąć trudność i dojść do celu bokiem - z ukrycia. Nauki tak zwane tajemne, magia, hipnotyzm, narkotyki - wszystkiego tego próbowałem i we wszystkim znalazłem to samo: nieprzyjaciel czuwa, obrona jego jest zawsze na miejscu, zawsze znajdzie się jakiś drobiazg, niedogodność, tarcie, opór - jakiś refleks, wyrzuty sumienia, poszepty słabości, reakcja organizmu - rzecz charakterystyczna - zawsze jest to element drugop˝ lanowy, pozornie nieważny - a jednak on z reguły niweczy cały wysiłek. Ten stały i stale podobną, perfidną i podstępną formę przybierający opór nieprzyjaciela, to niezbity dowód jego istnienia i groźnej logiki jego systemu. Sieć jest realna - a próby przerwania jej nastręczają niezmierzone trudności. Ze wszystkich prób działań wyjątkowych, wykraczających poza narzuconą regułę przyrody, za jedyną, która nie zawiodła na całej linii, uznać należy prawdziwą azjatycką ascezę, stosowaną, o ile mogłem się dowiedzieć, dzisiaj jesz˝ cze przez niektórych fakirów i lamów w Indiach i w Tybecie. Lecz ta droga była dla mnie niedostępna, przy tym, o ile się zdaje, wymaga ona ćwiczeń, stosowanych bez przerwy od dzieciństwa, wreszcie, tak sądzę - nie jest to droga możliwa dla człowieka o psychice typowo europejskiej, za jakiego się uważam. Tak więc znalazłem się oto w sytuacji nie do pozazdroszczenia: ja, człowiek po trzydziestce, straciw˝ szy młodość i jednorazowo przez nią nam wydzielone siły duchowe i fizyczne na bezowocnych, szarpią˝ cych, daremnych poszukiwaniach, stanąłem samotnie na kompletnym bezdrożu, opóźniony beznadziejnie, daleko z tyłu za wami, którzy już uszliście niemały kawałek drogi w dokonywaniu swego życiowego dzieła; w dodatku byłem bez żadnej nadziei na przyszłość, roztrzęsiony potworną obawą, że los mojego egzaminu jest już przesądzony, że jestem jednym z tych, którym nie dane będzie dojść do mety. W tej faustowskiej sytuacji nie miałem co liczyć na pomoc żadnego przez Opatrzność zesłanego diabła: liczyć mogłem tylko na własne siły, a tych było niewiele i malały z dnia na dzień. Lecz kryły się we mnie jeszcze możliwości regene˝ racji; możliwości te wyzwolił i w realizacji ich dopomógł i dopomaga mi Lewandowski. Wiem, że nie pod˝ oba ci się ten człowiek, również jak i Stefanowi - lecz wy w waszej sytuacji psychicznej nie jesteście w stanie zrozumieć, jakie bezcenne zasoby duchowe on posiada i w jakim stopniu zawdzięczam mu swoje ocalenie. Wiem, że nie jesteście skłonni dopatrzyć się w nim jakichkolwiek duchowych zalet; istotnie, nie jest inteligentny w potocznym tego słowa znaczeniu ani nawet w moim rozumieniu sprzed paru lat jeszcze. Ale duchowość jego jest innego rodzaju: ten człowiek to geniusz woli, to nieustannie pracujący motor dzia˝ łania, motor, który sprzęgnięty z moją świadomością i wiedzą o sprawach życia psychicznego, może dać mi to, czego pragnę ponad wszystko: możliwość czynu. A nie będzie to czyn zwykły. Jak wiesz, pozosta˝ łem daleko w tyle, losy mojego egzaminu ważą się, jestem na granicy całkowitej porażki i ocalić mnie może tylko czyn naprawdę wielki, który odkupi moje życie, nietwórcze, niezdecydowane, spędzone na poszu˝ kiwaniach, czyn, przez który jednym skokiem wyrównam dystans, o jaki pozostałem w tyle, i raz na za˝ wsze oderwę się od ohydnego niebezpieczeństwa upadku - klęski. Czyn ten musi być twórczy, pozytywny i nie w głupim, krótkowzrocznym, bigoteryjnym, lecz w istotnym tego słowa znaczeniu moralny, bo odsła˝ niający prawdę;umożliwi on wyładowanie istotnych sił, które drzemią, czekając na zbudzenie, przyspieszy kataklizm, otworzy wrota burzy, a jednocześnie uratuje ludzkość przed zwycięstwem potwornego zakła˝ mania, jakie jej grozi. Twój redaktor ma głęboką rację: jednostka zdeterminowana może i powinna wpły˝ nąć na bieg dziejów ludzkości przez czyn, czyn - zapewne - w istocie drobny, nie wymagający lat pracy, lecz tylko jednego, szalonego wysiłku, czyn będący odskokiem od szablonu, będący zarazem zbrodnią i ofiarą, wstrętny i wzniosły, łatwy i trudny, jedyny, niepowtarzalny, niezwykły i paradoksalny. Przez czyn ten nie uzyskam może sławy osobistej, lecz - ocalę losy swego egzaminu - a to jest najważniejsze. Czyny takie bywały w historii - przypomnij sobie choćby Sarajewo. Zygmunt wzdrygnął się, a jednocześnie chciało mu się trochę śmiać - choć byłby to śmiech nerwowy - nieprzyjemny. Od chwili, gdy Henryk bagatelizująco załatwił się ze sprawą przysięgi, Zygmunt uspokoił się i zaczął słuchać niezbyt uważnie, bo mniej więcej połowę swej świadomości poświęcił rozważaniu skut˝ ków, jakie w jego życiu psychicznym wywoła to zwięzłe i nie pozostawiające pola dla wątpliwości wyjaś˝ nienie kwestii, wyjaśnienie, które zresztą nie zrekompensuje mu owych klęsk wewnętrznych i zewnętrz˝ nych, jakie poniósł z łaski Henryka. Zastanawiał się nad tym, nieuważnie słuchając dalszego ciągu wywo˝ dów przyjaciela. Dopiero końcowe ich partie zaczęły na nowo przykuwać jego uwagę w stopniu coraz to większym, ostatnich zaś zdań słuchał niemal z podnieceniem, którego bynajmniej się dzisiaj, po początkach przemowy Henryka nie spodziewał. Była to jakaś awantura arabska: Henryk najwidoczniej zmierzał do określonej akcji politycznej: przypomnienie Sarajewa konkretyzowało sprawę - co chciał zrobić - zamor˝ dować kogoś - w Warszawie - może Becka? Geysztor chciał maczać w tym palce - to w jego stylu - a Lewandowski z nimi - lecz cóż znaczyły sugestie, rozsiewane na Woli przez Lewandowskiego? Czyżby oni trzymali z Niemcami? Henryk - to niemożliwe. Wszystko to było jak bajka - niewiarygodne - cóż za historia - a on myślał - nieuleczalny maniak - że tu chodzi o niego, o impotencję. Z ulgą, lecz zarazem z uczuciem jakiegoś rozdygotania wewnętrznego słuchał dalszych słów Henryka, który mówił teraz szybciej i nieco chaotycznie. - Nie potrzebuję ci chyba przypominać, że rozmawiamy czysto poufnie - zresztą nie powiem ci do˝ kładnie, o co chodzi - jesteś artystą, twoja droga jest inna, nasze drogi rozeszły się już dawno; sądząc po twoich dotychczasowych rezultatach - śledziłem je z zagranicy - masz swój egzamin w kieszeni. Powiem ci tylko, że jesteśmy w przededniu potwornej katastrofy, której rozmiarów nie przeczuwacie nawet - nie wolno nam zostawić rzeczy mechanicznemu ich biegowi, trzeba interweniować - jednostka może interwe˝ niować, lecz do tego potrzeba siły i konsekwencji - przezwyciężenia wszelkich szablonowych przeszkód. Idzie mrok - ja chcę go zatrzymać. Geysztor mówi, że jednostka ma wielki wpływ na historię, przykładem - Hitler (Zygmunt wstrzymał oddech) - to geniusz, geniusz sprytu i perfidii (Zygmunt odetchnął: a więc nie z Niemcami, nie chwali go) - ten człowiek zna jak nikt inny, wrogi, ale możliwy do ujarzmienia mechanizm wydarzeń, pozornie naturalne, a w istocie paradoksalne powiązanie okoliczności, widzi na wskroś niebez˝ pieczne rynny i korkociągi, w które stoczyć się może każda, najświętsza i najoczywistsza racja, umie wir˝ tuozowsko żonglować psychiką mas - to demon, to bicz boży i tylko demoniczny czyn przeciwstawić mu można. A w tym celu przezwyciężyć trzeba bierny opór zewnętrzności: jednostki zwykle zużywają swe siły w walce z tym oporem i wreszcie ulegają mu, jednostki niezwykłe omijają ten opór, ignorują go, jak artyś˝ ci, lub też owładają jego mechanizmem i paraliżują go, jak Napoleon, Hitler czy Talleyrand. Trudność jest w tym, że człowiek żyje tylko raz - zanim się nauczy tego mechanizmu - już jest spóźniony. Ja spóźniłem się - lecz właśnie dlatego muszę moje życie dogonić - jednym skokiem. Do tego potrzeba mi aparatu, który ma działać na krótką metę, lecz precyzyjnie, muszę stworzyć ten aparat, już go niemal stworzyłem - będzie to "sprzysiężenie", tajny związek o określonym celu. Czy czytałeś Balzaca "Historię trzynastu"? wspaniała idea - trzynastu, którzy chcą owładnąć światem i w tym celu zawiązują stowarzyszenie - na śmierć i życie; w ogóle działanie z ukrycia, podziemne, tajne - to jest jedynie coś, co może zwalczyć mechaniczną, bezli˝ tosną przemoc natury, równie podstępne i nieuchwytne jak ona, nienaturalne, będące tworem wyłącznie ludzkim, tworem ludzkiej świadomości i woli - jestem entuzjastą konspiracji - nie działać w słońcu, słońce to wróg, chociaż grzeje i świeci - a właściwie dlatego, że grzeje i świeci. Będę działać z ukrycia - przez lu˝ dzi - będę pociągać za ukryte nitki, kierujące nimi - Lewandowski to jest mój miecz, moje narzędzie - to jest genialnie prosta machina czynu, bez której nie ma ani Napoleona, ani Hitlera. Geysztor, ty, Stefan do˝ pomożecie mi również. Zygmunt wzdrygnął się po raz drugi. To wszystko było nie do wiary - o takich rzeczach czytywał w książkach, ale przeżywać to na jawie! Zdawało mu się, że jakieś nieuchwytne kłęby dymu z czarodziejs˝ kiej fajki tu, w jego oczach, zgęstniały, stwardniały i zmieniły się w żywe, konkretne, lecz dziwaczne i prze˝ rażające postacie. Ale to było realne - fantazja stanęła przed nim, wcielona w osobę przyjaciela z lat szkol˝ nych, który oto siedział tu na ławce w Alejach, blady, z czołem pooranym bruzdami, lecz z pałającym wzrokiem. Tak - Henryk nie żartował - to było pewne; ale czy był on zupełnie normalny? Zresztą to wszys˝ tko jedno - człowiek nienormalny jeszcze łatwiej zdecyduje się na spełnienie szalonego czynu. Lecz dla˝ czego Zygmunt miał się w to mieszać - poczuł dreszcz trwogi - czyż miał ginąć w tyglu, który nie on rozża˝ rzył, dla sprawy, o której nic nie wiedział - więc teraz naprawdę miał zostać narzędziem diabelskich ekspe˝ rymentów Henryka? W tej chwili zrozumiał, że jednak życie było mu drogie. Henryk zdawał się odgadywać jego myśli: - Nie bój się - powiedział - ja ciebie w to nie wmieszam - wiem - jesteś artystą, twoje zadania są in˝ ne. Nie wtajemniczę cię w ogóle - nie będziesz należał do sprzysiężenia. Chodzi mi tylko o twoją pomoc w pewnej konkretnej sprawie. - Jakiej sprawie? - spytał Zygmunt ochryple - były to jego pierwsze słowa w tej niby rozmowie. - Słyszałem, że Rosen, ten działacz pacyfistyczny, to twój przyjaciel, a w niedalekiej przyszłości - szwagier. Ten człowiek będzie mi bardzo potrzebny - on ma duże wpływy w masonerii - to są błazny, ale mają środki i możliwości - chcę nawiązać z nimi kontakt. Czy możesz zapoznać mnie z nim i polecić mnie tak, aby nabrał do mnie jak największego zaufania? Namyśl się nad tym, za trzy dni do ciebie zadzwonię. A teraz już muszę iść - dodał niespodziewanie - właśnie jedzie mój tramwaj. Pamiętaj o absolutnej dyskre˝ cji - to są sprawy naprawdę na pograniczu śmierci, a śmierci raz puszczonej w ruch ja nawet nie będę mógł powstrzymać - nie są to żadne pogróżki - ja również mogę wtedy zginąć. Więc na razie - do widzenia. Henryk wskoczył do tramwaju - zniknął z oczu Zygmunta szybko i nagle - jak zwykle - jakby był złudzeniem, wizją. Zygmunt przez długą chwilę pozostał jeszcze na ławce. W głowie miał niewiarogodny natłok myśli - lecz nad wszystkim górował konwulsyjny lęk. Czyżbym był takim tchórzem? - pomyślał. Lecz od razu zaczął się pocieszać: to nie był strach - tłumaczył sobie - to była irytacja, gniew, trwoga z powodu zamętu psychicznego, w jaki był wtrącony od dzieciństwa niemal - znów oto nadzieja jakiejś konsolidacji wewnętrznej okazywała się złudna, dzięki samowolnemu wtargnięciu nowych, obcych czynni˝ ków; inna rzecz - co tu ukrywać - bał się również - bał się o swoją czystą opinię, bał się też po prostu - o życie. Przypomniał sobie Ichtiozaurusa - może to był agent Henryka - to właśnie ta śmierć, której nie sposób powściągnąć. Poczuł nagły chłód i wstał z ławki - było koło dziesiątej. Ale o co właściwie chodziło - co Henryk chciał zrobić? Z jego słów wynikało, że był przeciwnikiem Niemców - zresztą zawsze dawniej potępiał hitleryzm - lecz skąd w takim razie Lewandowski na Woli "buntuje chłopaków" przeciw Żydom i - o ile można przypuszczać - propaguje wśród nich hitlerowską dialektykę. Może robił to umyślnie - dla ukrycia swych istotnych zamiarów - może to jakaś świadoma, celowa prowokacja, będąca jednym z ele˝ mentów ich akcji, ich planów - lecz cóż to, u licha, za plany, po co przyjechali z zagranicy do Warszawy, jaki zamach knuli? Osoba Geysztora była w zasadzie gwarancją patriotyzmu całego przedsięwzięcia - ale Geysztor był nieco narwany - przy tym tak długo, przez całe lata robił wszystko, aby wyglądać na dwu˝ znaczną figurę, że teraz nawet Zygmunt nie mógł oprzeć się cieniowi podejrzenia - a nuż w tym wszystkim kryło się coś ciemnego? Odrzucił to od siebie - lecz teraz niczego już nie był pewny; zrobił małe zestawie˝ nie osób działających: Henryk, Lewandowski, Geysztor, Roman, Ichtiozaurus, Stefan, Bronek i on - ci lu˝ dzie mogli być zaangażowani w coś, o czym on nie miał pojęcia. Tajemnicze nici oplotły ich - jak w szpie˝ gowskiej powieści - co należało robić? Może poradzić się kogoś? Ojciec i Irka nie liczyli się - pozostawa˝ ła Joanna ze swoim rozsądkiem i powagą: skoro sprawa nie zahaczała już o problemy seksualne - można było ją wtajemniczyć. Lecz nie - obowiązuje go przecież dyskrecja - znowu coś w rodzaju przysięgi - inna rzecz, że Joanna była absolutnie pewna - zresztą - to chyba przecież przyszła żona. Zygmunt znów poczuł na chwilę stary, uprzykrzony niesmak - nagle przypomniał sobie, że Joanna wyjechała na dziesięć dni pod Warszawę - trzeba więc tymczasem po dawnemu znosić samotnie skoncentrowaną niepewność i różne nowe w dodatku - dziwaczne obawy i domysły. Ociężale powlókł się do domu, gdzie zastał ojca, słucha˝ jącego przez radio komunikatów politycznych, i Irkę, zajętą studiowaniem jakichś lewicowych pism fran˝ cuskich, dostarczonych jej przez Bronka. Cóż to za obcy, obojętni ludzie - pomyślał niechętnie. VII Zastanawiał się nad całą sprawą głęboko - zastanawiał się, rozważał i analizował - robił to z pewną nawet satysfakcją wewnętrzną, której początkowo się nie spodziewał. Satysfakcja ta wynikła z później dopiero, na drugi dzień uświadomionej, niezbyt właściwie zaszczytnej, ale mimo to krzepiącej pewności, że w całej tej historii chodzi nie o niego, że przy pewnej dozie ostrożności może uniknąć wmieszania w to i że w ogóle jego odwieczne kompleksy psychiczne, związane z osobą Henryka, obecnie znajdują się w stanie likwidacji. Był impotentem, ale nikt o tym nie wiedział, a najdalszy od tej myśli był Henryk, zmylony w do˝ datku narzeczeństwem z Joanną i w ogóle zaabsorbowany swoim jakimś tajemniczym planem, zmęczony wieloletnimi zagranicznymi poszukiwaniami "celu życia". Zygmunt był już dzisiaj uodporniony na uwodziciel˝ ską, duchową namiętność Henryka, programowo nie wgłębiał się w atmosferę tych jego poszukiwań, nie wyobrażał sobie, nie chciał sobie wyobrażać owych długich lat, spędzonych przez przyjaciela w Paryżu czy w Londynie; chciał się od niego izolować, chciał odciąć nareszcie od siebie tę, jak to nazywał - pępowinę czasów szkolnych, czasów, w których atmosferze dzięki Henrykowi tkwił właściwie dotąd - wieczny sztu˝ bak życia, niewolnik swego dzieciństwa. Tak, chociaż w słowach Henryka - mimo wszystko - tkwiło coś bliskiego, znajomego i wspólnego - jednocześnie przez to samo były one nienawistne i nudne - wiała z nich agresywna nuda starej miłości -należy wreszcie spalić to, co się kiedyś kochało, i stworzyć z popiołów coś zupełnie nowego - rewelacyjnego Feniksa, nowe życie, nową psychikę Zygmunt kochał obcość, kochał to, co było zupełnie inne niż otaczające go życie, dlatego tak go zawsze interesowali cudzoziemcy, a w Polsce - Żydzi, dlatego marzył o odrębnych, odmiennych środowiskach - o jakiejś legendarnej Ameryce; wszak dla Polaków emigrantów słowo Ameryka było właśnie synonimem nowego życia, nowego oddechu; zna˝ leźć się tam - w atmosferze zupełnie innej, obcej, odmiennej, egzotycznej, nieznanej - cóż to za wspaniały sen - to jakby przeżyć życie dwa razy, zacząć na nowo. O tym marzył on, który zaledwo znał jeden obcy język i nie był nigdy niemal za granicą (jeśli nie liczyć kilku tygodni na wystawie w Paryżu, które zresztą spędził niemal wyłącznie w krainie alkoholu i w towarzystwie Polaków). Był typowym Polakiem i dlatego miał dosyć Polski: w tym kraju paradoksów namiętny, maniakalny patriotyzm idzie w parze z nieprzezwy˝ ciężalną tęsknotą do obcych krajów, tęsknotą, która sprawia, że tylu Polaków latami błąka się po świecie, osiada wreszcie w owych dalekich krajach i tam, wmontowani w męską, spokojną, jednoznaczną atmosfe˝ rę życia, zaczynają pracować wspaniale, przynosząc chlubę - ale już nie ojczyźnie. Takim przykładem było życia Conrada - jego fantastyczna tęsknota za nieznanym morzem, jego miłość do Anglii i do mowy angiel˝ skiej i jego wspaniała twórczość - jako pisarza angielskiego. Różni sentymentalni komentatorzy usiłują udowodnić, że Conrad całe życie tęsknił za ojczyzną, że to był stały motyw jego wewnętrznego ognia, owa iskra zapalająca wciąż mieszankę w nienagannie na pozór działającym silniku; lecz Zygmunt uważał to za bajki: Conrad był i pozostał Polakiem z rasy, z krwi i kości, z temperamentu - i dlatego właśnie nie mógł tęsknić za Polską. Bo być Polakiem, to znaczy nieustannie chcieć być czymś innym, niż się jest, dać się owiać wszystkim wiatrom z dalekich stron, nie przywiązywać się, pomimo pozorów nostalgii i tęsknoty, do zewnętrznych akcesoriów własnego życia: do ziemi, mienia, otoczenia materialnego - lecz właśnie gonić za chimerą, zniszczyć przeszłość, zerwać z bliskością i bliskimi, szukać "nowego życia" i wreszcie - znaleźć i przyjąć formy cudze, do których przy rzekomo wybujałym indywidualizmie narodowym tęsknimy w isto˝ cie od dzieciństwa. Polak - to taki, co skrycie marzy, aby nie być Polakiem - i przez to marzenie właśnie jest Polakiem na pewno i nigdy nim być nie przestanie. Zygmunt był również Polakiem i dlatego zawsze pragnął (pragnień tych zresztą nie ukrywał wstydli˝ wie, jak to robi wielu obłudników) zerwania ze wszystkim, z otaczającym go znajomym, nudnym życiem, i - przede wszystkim z przeszłością. A przeszłość jego skoncentrowała się, upostaciowała w osobie Hen˝ ryka. Należało więc z nim zerwać - drogi ich się rozeszły - sam Henryk to stwierdził - skoro ich dawna sprawa, która kosztowała Zygmunta tak wiele, została zlikwidowana, nonsensem byłoby dać się wciągnąć w nową, nie mniej absorbującą i, jak się wydawało, jeszcze groźniejszą i niebezpieczniejszą: tam w grę wchodziło życie płciowe, tu - życie w ogóle. Zygmunt postanowił zachować w sprawie owego jakiegoś "sprzysiężenia" stanowisko - jak to sobie nazwał - ścisłej, lecz złośliwej neutralności. Bardzo przyjemnie jest być świadkiem czy arbitrem bójki, toczonej przez innych o ich sprawy, bójki, w której samemu nie bierze się udziału, i w której świadkom nic ze strony walczących nie grozi. "Niech drudzy za łby chodzą, a ja się dziwuję" - ten piękny cytat z Kochanowskiego można było przyjąć za życiowe motto, za dewizę - dewizę wcale nie tak małoduszną, jakby się to na pierwszy rzut oka mogło wydawać. W realizacji tego hasła widział Zygmunt jedną tylko - może zresztą wyimaginowaną przeszkodę: był nią Lewandowski. Ze strony Lewandowskiego mogło grozić niebezpieczeństwo dwojakiej natury: niebezpieczeństwo osobiste dla Zygmunta i niebezpieczeństwo ogólne, grożące całej nieznanej sprawie, a więc w pierwszym rzędzie Henrykowi, Geysztorowi i innym "spiskowcom". Jeśli chodziło o punkt pierwszy, to obawy Zyg˝ munta opierały się jedynie na przypuszczeniach i intuicyjnych, nieuchwytnych odczuciach; po prostu bał się, że Lewandowski wie coś o jego sprawach prywatnych i że wyzyska to w celu wciągnięcia go do tajemni˝ czego przedsięwzięcia i do uzyskania nad nim zupełnej władzy. Na myśl o czymś podobnym Zygmunt wprost drętwiał wewnętrznie; ale przecież biorąc rzecz w sposób normalny, według naturalnej logiki wyda˝ rzeń - to było niemożliwe: skąd mógł Lewandowski wiedzieć o rzeczach, o których nie wiedział nikt - na˝ wet Henryk - chyba byłby rzeczywiście jakimś hipnotyzerem, jasnowidzem czy magikiem. Ale to było nie˝ możliwe - uporczywe obawy Zygmunta należało tu położyć na karb jego przesadnej, patologicznej wrażli˝ wości i bardzo małej odporności psychicznej - przecież myśl o takim zdemaskowaniu i popadnięciu pod cudzą władzę była jego własnością od bardzo dawna, jeszcze zanim poznał Lewandowskiego, podejrzenie więc wobec niego nie pochodziło ze świata zewnętrznego, lecz musiało zostać Zygmuntowi podszepnięte przez własne wnętrze - innymi słowy mówiąc - przez własną manię prześladowczą i duchową hipochon˝ drię. Pozostawał więc punkt drugi - znacznie bardziej realny, niebezpiecznie konkretny. Czy Lewando˝ wski nie był jakimś prowokatorem, szpiegiem, dwuznaczną figurą, szantażystą - może opętał Henryka, oszukiwał go? Wszak Henryk swoją planowaną akcję miał zamiar skierować przeciwko Niemcom, ocalić Polskę przed nimi, wszak powiedział, że Hitler to demon i trzeba mu przeciwstawić czyn demoniczny. Tymczasem Lewandowski, jeśli sądzić po epizodzie z Wiąckami, miał jakieś poglądy filogermańskie i za˝ chęcał młodych robotników do gwałtów przeciwżydowskich. Co znaczyła ta rozbieżność? Czy Henryk i Geysztor wiedzieli o tej działalności Lewandowskiego i czy aprobowali ją? Może to było celowe - jakaś sprytna, perfidna prowokacja? ale w jakim celu? Wszystko to było niejasne i niepokojące - Zygmunt po˝ cieszał się tylko, że Henryk jest przecież naprawdę zbyt dobrym znawcą ludzi, a Geysztor zbyt obrotnym i doświadczonym politykiem, aby dać się wodzić za nos byle komu, aby nie poznać się na czyjejś perfidnej grze. Nie - w tym kryło się coś innego ale co? Zygmunt zastanawiał się, czy nie powinien jednak podzielić się z kimś swoimi obserwacjami - może z Geysztorem; lecz radca stał się ostatnio nieuchwytny - w redak˝ cji bywał bardzo rzadko, zastępował go obecnie główny publicysta od spraw polityki zagranicznej Hiero˝ nim Skomoroch, zwany w redakcji "hrabią" - istotnie bowiem posiadał ten tytuł. Z Henrykiem zobaczyć się było bardzo trudno: u pani Cieszkowskiej nie było telefonu, a pójść osobiście, znaczyło zaryzykować spotkanie z Lewandowskim, od którego niełatwo będzie potem się uwolnić. Henryk zadzwonił zresztą do Zygmunta, tak jak zapowiedział, na trzeci dzień po owej rozmowie w Alejach. Szło mu o zapoznanie się z Bronkiem; Zygmunt obiecał to przeprowadzić - ostatecznie Bronek był człowiekiem dorosłym, wiedział, czego chce, i przeciwstawianie się przez Zygmunta zawarciu ich znajomości z Henrykiem byłoby śmieszne i niecelowe, bo tak czy owak, znajomość ta doszłaby do skutku. Wspomniał więc Bronkowi o Henryku jako o swoim przyjacielu z lat szkolnych, bardzo interesującym człowieku. Bronek chętnie przystał na za˝ warcie tej znajomości, na razie jednak był bardzo zajęty, odbywał jakieś partyjne, wiecowe objazdy po kraju w związku z naprężoną sytuacją międzynarodową, z wiszącą nad głową wojną. Po kilku jeszcze tele˝ fonach Henryka ustalili wreszcie, że spotkanie odbędzie się na wielkim wieczorze dyskusyjnym pod tytu˝ łem "Polska u progu wojny" - wieczorze, który miał się odbyć za dwa tygodnie w redakcji "Polityki i Sztu˝ ki". Radca zaprosił na ten wieczór przedstawicieli wszystkich niemal ugrupowań politycznych, między nimi (może właśnie za namową Henryka) również i Bronka. Bronek wprawdzie mało znał i niezbyt lubił Geysz˝ tora, uważając go za cynika, krętacza i w ogóle za "rządowego sprzedawczyka" - niemniej jednak posta˝ nowił skorzystać z zaproszenia, dającego mu okazję zetknięcia się z przedstawicielami różnych ugrupowań i uświadomienia ich co do "stanowiska klasy robotniczej". Tam również miał Zygmunt zapoznać go z Hen˝ rykiem. Tak więc tymczasem przez owe dwa tygodnie znowu nic się nie działo: taki stan rzeczy drażnił Zyg˝ munta niewymownie, choć ganił się za to, wymyślając sobie od niecierpliwych tchórzów. W dodatku mu˝ siał swoje obawy i wątpliwości przegryzać w zupełnej niemal samotności - po prostu nie miał żadnego to˝ warzystwa: Joanna była z rodzicami na wsi i Zygmunt, bardzo ostatnio zajęty w redakcji, nie mógł nawet na krótko do niej się wybrać - zresztą czuł lekkie mdłości na myśl o jej rodzicach - niedoszłych, wiecznie z powodu niepowodzeń materialnych rozgoryczonych dorobkiewiczach. Ojciec Zygmunta tonął w komu˝ nikatach politycznych i przewidywaniach wojennych, Irka była wiernym cieniem Bronka; Zygmunt był sam i jak zwykle doznawał upokarzającego uczucia, że zamknięto przed nim jakieś drzwi, jakby był dzieckiem, że ważne sprawy dzieją się poza nim, że mechanizm ich jest przed nim ukryty, nie zna go, pokazują mu do˝ piero rezultaty. W tym stanie ducha postanowił odwiedzić Stefana, wybadać go, jeśli to było możliwe, o jego stosunek do Henryka i o jego wiadomości, dotyczące "sprzysiężenia", wreszcie zwierzyć mu się z podejrzeń i wątpliwości dotyczących Lewandowskiego - był przekonany, że w tej materii znajdzie w nim sojusznika. Pewnego specjalnie nudnego i pustego popołudnia wybrał się więc do ekscentrycznego miesz˝ kania na ulicę Świętej Barbary. Lecz tutaj właśnie spotkał go osobliwy wypadek. Drzwi otworzył mu jak zwykle ojciec Stefana - oczywiście roztargniony, bo oderwany od swej pra˝ cy, ale przyjmujący automatycznie konwencjonalny, gorliwie uprzejmy wyraz twarzy. Widok Zygmunta jednak tym razem zdawał się wywierać na starszym panu osobliwe wrażenie: wyraźnie zmieszał się; nie poprosił go - jak to zwykł czynić - do wewnątrz mieszkania, aby samemu wycofać się natychmiast do swej malutkiej pracowni, lecz stojąc w drzwiach bąkał jakieś niezrozumiałe przeproszenia, że Stefana nie ma w domu, że w mieszkaniu jest nieporządek, wiec nie prosi dalej, czy coś podobnego. Zygmunt, bardziej zdziwiony niż urażony, wycofał się i zaczął powoli schodzić po schodach. Będąc na drugim piętrze usłyszał na dole trzaśnięcie drzwi i czyjeś kroki, zbliżające się w górę. Może to Stefan wraca - pomyślał. Lecz nie - była to jakaś elegancka dama - gdy się z nim zrównała, Zygmunt ze zdziwieniem poznał w niej matkę Hen˝ ryka. Matka Henryka była osobą milczącą i mało się udzielającą. Podobno bardzo silnie wpłynęła na nią śmierć męża, który w tragicznych okolicznościach zginął w czasie wojny światowej, zamordowany jako oficer polski przez chłopów na Ukrainie. Od czasu jego śmierci matka Henryka zamieszkała na stałe w Orzechowie, bardzo rzadko pojawiając się w Warszawie. Była opanowana, zamknięta w sobie, mało˝ mówna, ale wobec kolegów Henryka zachowywała życzliwą, dyskretną, tolerancyjną neutralność, która im się bardzo podobała. Zygmunt nie widział jej już dobre parę lat - nie zmieniła się prawie, tylko dwie wąskie bruzdy około zaciśniętych ust jakby pogłębiły się nieco. Piękne jej ciemne oczy spoczęły na twarzy Zygmunta i natychmiast w oczach tych odbiło się również owo niezrozumiałe zakłopotanie, które przed chwilą tak go zdziwiło u ojca Stefana. Zrobiła ruch, jakby chciała wyminąć Zygmunta, lecz najwidoczniej zmieniła zamiar i postanowiła się z nim przywitać. Zygmunt pocałował ją w rękę, pytając, czy idzie może do Stefana - bo właśnie w tej chwili nie ma go w domu. Pani wydała się jeszcze bardziej zakłopotana i wy˝ tłumaczyła, że ma właściwie interes do ojca Stefana -przyjechała niedawno z Orzechowa i obiecała właści˝ cielowi sąsiedniego majątku zasięgnąć u starego konstruktora instrumentów rady co do sprzedaży starow˝ łoskich skrzypiec, które ów sąsiad posiadał. Tłumaczenie to, choć na pozór prawdopodobne, wydało się jednak Zygmuntowi - nie wiadomo dlaczego - mało wiarygodne. Zamienił z nią jeszcze parę konwencjo˝ nalnie grzecznościowych zdań i pożegnał się. Schodząc na dół, myślał wciąż o dziwnym zakłopotaniu star˝ szego pana i matki Henryka; w ogóle nie przypuszczał, że się znają - czyżby krył się w tym jakiś romans - pomyślał nieco złośliwie - ale nie - ojciec Stefana miał grubo po sześćdziesiątce - tu musiało chodzić o coś innego. Tknięty nagłą ideą wszedł po cichu z powrotem na górę; drzwi mieszkania Stefana zatrzasnęły się już za matką Henryka, lecz Zygmunt postanowił zaczekać trochę o półtora piętra niżej. Czekał z pół go˝ dziny - serce mu biło z uporczywej tremy, że go ktoś zobaczy, czekał, wyrzucając sobie niedorzeczność swego postępku, lecz mimo to zdecydowany kontynuować oczekiwanie aż do jakiegokolwiek skutku; sku˝ tek okazał się jednak nadspodziewanie zadowalający. Po upływie około pół godziny drzwi na górze otwo˝ rzyły się z trzaskiem: Zygmunt usłyszał głos matki Henryka oraz głos żegnającego się z nią - Stefana. Jak mógł najciszej zbiegł ze schodów i szybko wyszedł na ulicę: podejrzenie jego było uzasadnione - Stefan był w domu, miał się widzieć w jakiejś nieznanej, poufnej sprawie z matką Henryka i dlatego udał nieobecność przed Zygmuntem. To było tajemnicze i upokarzające. Wypadek ten dodał jeszcze dziwności i tak już dostatecznie niejasnej sprawie. Zygmunt myślał o nim sporo i snuł różne domysły; jeszcze raz, jak już zresztą wielokrotnie, przekonał się, że Stefan nie był z nim szczery, że miał jakieś dodatkowe stosunki z Henrykiem poza jego plecami. Resztka dawnej zazdrości tliła się może jeszcze i teraz w duszy Zygmunta, lecz wiedział, że to już dzisiaj nie było ważne. Ważna była inna kwestia: czy te tajemnicze konszachty miały jakiś związek z owym spiskiem - i jaki to był związek. Zyg˝ munt czuł, że tu gdzieś tkwił klucz całej zagadki - Stefan, opanowany, dyskretny i tajemniczy, musiał znać ten klucz, lecz on, Zygmunt, jak zwykle był poza wszystkim. Ale może to i lepiej - trzeba poskromić cie˝ kawość i powiedzieć sobie zdecydowanie, że tym razem już nie da z siebie zrobić bezwolnego narzędzia intryg, ukartowanych bez niego czy wręcz przeciw niemu - jeśli chcą coś przed nim ukryć - tym lepiej dla niego, tym łatwiej mu będzie utrzymać się od całej sprawy z daleka. Nadszedł wreszcie dzień owego wieczoru dyskusyjnego w redakcji "Polityki i Sztuki", wieczoru, który wzbudził spore zainteresowanie w specyficznym świecie politycznym, objętym oddziaływaniem Ge˝ ysztora. Towarzystwo było, jak zwykle w tej redakcji, nader mieszane: obok wybitnych polityków, dyp˝ lomatów i ekonomistów nie brak było różnych "enfants terribles", politycznych detektywów, niebieskich ptaków, owych pseudogenialnych niedouków, w których kochał się radca. Zygmunta zdziwiła obecność Stefana, który polityką interesował się mało i nigdy jeszcze w redakcji nie był; Zygmunt nie wiedział w ogó˝ le, że redaktor zna Stefana osobiście i zaskoczony był serdeczną kurtuazją, jaką częstowali się nawzajem: radca wyróżniał Stefana zdecydowanie, co nie mogło być wynikiem uznania dla jego talentu, gdyż, Zyg˝ munt wiedział to dobrze z własnych słów Geysztora, redaktor był, jeśli chodziło o muzykę, głuchy jak pień i nie odróżniłby Chopina od jazzu - opowiadano nawet o nim złośliwą anegdotę, że swego czasu na jakiejś akademii, gdzie reprezentował rząd, nie wstał z miejsca w czasie grania hymnu państwowego, gdyż - nie poznał melodii. Jego szacunek wobec Stefana musiał więc wynikać z czego innego - zapewne inspiratorem był tutaj Henryk, z którym redaktor przecież miał owe ważne, wspólne zamierzenia. Stefan powitał Zygmunta z tak niewątpliwą, szczerą, nie udawaną serdecznością, że w cieple jej roz˝ topiła się niemal niedawna uraza Zygmunta. Z równie nie udawaną oziębłością traktował Stefan Lewando˝ wskiego, który oczywiście zjawił się wraz z Henrykiem. Lewandowski zresztą także zachowywał się przez cały czas nader powściągliwie i milcząco, co potwierdziło dawniej już zrobioną obserwację Zygmunta, że czuł się on dobrze tylko w cztery oczy i wtedy tylko umiał rozwinąć swoją podejrzaną, ale niewątpliwie błyskotliwą wirtuozerię towarzyską. Milcząco asystował Henrykowi, który również nie był zbyt rozmowny. Jako jeden z ostatnich gości, zjawił się zdyszany i śpieszący się Bronek - słowem, pomyślał Zygmunt - "spiskowcy" stawili się w komplecie. Szybko zapoznał Bronka z Henrykiem, tak że jeszcze przed rozpo˝ częciem dyskusji mogli sobie w cieniu wielkiego biurka uciąć krótką rozmowę; Zygmunt nie miał czasu ich śledzić, gdyż zajęty był, jako jeden z gospodarzy wieczoru, robieniem "honorów domu". Kątem oka zau˝ ważył wyraz ożywionego zainteresowania, jaki ukazał się na wyrazistej i wrażliwej twarzy Bronka. Za chwilę, gdy w niewielkiej salce redakcyjnej było już niemal tłoczno, Geysztor zagaił wieczór krótkim prze˝ mówieniem. Przemówienie to, choć bardzo zwięzłe, zawierało w syntetycznym szkicu wszystkie ulubione chwyty myślowe i posunięcia dialektyczne redaktora - całe jego "credo"; było doskonałym "kijem w mrowisku", miało swoją dozę paradoksów i żartów, patriotyczne, lecz bez frazesów, inteligentne i bezspornie trzeźwe, mogło zarazem być przedmiotem sporów ideologicznych, zaczynem dyskusji, otwarciem polemiki, o którą przecież redaktorowi tak bardzo chodziło - nie lubił on jałowego klepania haseł patriotycznych, chodziło mu nie o frazesy, lecz o starcie myśli. Dla Zygmunta było to przemówienie podwójnie ciekawe, bo stanowi˝ ło charakterystyczny odpowiednik do wywodów Henryka wtedy w Alejach, dowodziło, że między tymi dwoma ludźmi zawiązała się nie przypadkowa, lecz istotna współpraca intelektualna. - Stoimy bezpośrednio w przededniu wojny - rozpoczął redaktor. - Tym, którzy jeszcze mają co do tego wątpliwości, mógłbym podać będące w moim posiadaniu dowody, stwierdzające, że wojna zbliża się nieuchronnie - jeśli tego nie robię, to dlatego, iż ze względów zrozumiałych nie jest obecnie wskazane pub˝ likowanie pewnych faktów (Zygmunt uśmiechnął się skrycie - była to kokieteria, redaktor lubił kokietować posiadaniem tajnych wiadomości). Wobec oczywistości faktu zbliżania się wojny, musimy zdać sobie sprawę z roli, jaka nam, jaka Polsce przypada w rozpętaniu się tego kataklizmu. A rola ta jest niemała: jes˝ teśmy języczkiem u wagi, jesteśmy obecnie punktem newralgicznym świata - to wielka rola i wielka odpo˝ wiedzialność. Niektórzy starają się zmniejszyć tę odpowiedzialność twierdząc, że istota konfliktu jest poza nami, że decydują wielkie siły, wielkie sploty międzynarodowych elementów, dla których nasza sprawa jest tylko pretekstem, tak samo dobrym jak każdy inny, że nadmiar nagromadzonego prochu z nieodpartą koniecznością pożąda wybuchu, bez względu na to, gdzie i przez kogo zapalona zostanie przysłowiowa is˝ kra. Taki determinizm historyczny jest częściowo słuszny, ale tylko częściowo - musimy pamiętać i o innej płaszczyźnie sprawy, musimy pamiętać, że chociaż o rozmiarach wybuchu zadecyduje zapas nagromadzo˝ nego prochu i dynamitu, to jednak problem, kto, gdzie i kiedy zapali ową inauguracyjną iskrę, ma również kolosalne znaczenie, fakt zapalenia tej iskry wcześniej lub później może całkowicie przesunąć historyczne perspektywy. A zapalić iskrę potrafi każdy - może to zrobić i zwykle zresztą robi nawet jednostka. Wprawdzie wszystko dzieje się dla masy i przez masę, lecz masę reprezentują przecież jednostki, ludzie tacy jak my, ludzie więksi lub mniejsi, zdolni bardziej lub mniej,czasem nawet ludzie całkiem mali, niedoroś˝ li do swego zadania, którzy zapalają iskrę często nieświadomie, przypadkiem. Interwencja jednostki może odegrać kolosalną rolę w dziejach świata - uznaję oczywiście mechaniczne, nieugięte prawa sił i interesów, lecz interwencja jednostki wbrew czy ponad prawami materii jest wspaniałym błyskiem świadomego ludz˝ kiego geniuszu, autonomicznym wysiłkiem intelektu, bez którego życie polityczne byłoby tylko nudnym te˝ renem wymiany towarów. Przykładem, który - zapewniam panów - studiowałem szczegółowo - jest ge˝ nialna, indywidualna polityka Talleyranda, prowadzona ponad kalkulacjami sił i materiałów, poza plecami takiego nawet mocarza charakteru, strategii i organizacji jak Napoleon - i jej rezultat - niespodziewanie wielka rola, jaką ten minister pokonanego państwa odegrał na kongresie wiedeńskim (Zygmunt uśmiechnął się po raz drugi - to był ulubiony przykład redaktora). Nie uchybię politycznemu realizmowi, którego fana˝ tycznym wyznawcą zawsze byłem, jestem i będę, jeśli stwierdzę, że mechanizm wypadków nie jest tak prosty, jakby się wydawało, nie jest tylko jednoznaczną, wyraźną grą cyfr, ton, milionów wojska, pomyśl˝ nych lub niepomyślnych okoliczności - lecz, że bywa w nim także coś tajemniczego; nie jest to oczywiście jakaś tajemniczość mistyczna czy nadprzyrodzona, to jest tajemniczość utrzymana zupełnie, że tak po˝ wiem, w realistycznym porządku świata, który uznaję, w myśl założenia, że nie ma w istocie na świecie prawdziwej tajemniczości - tajemniczość polega tylko na tym, że czegoś nie wiemy, tajemnicze jest to, czego nie znamy, ale to jest w istocie tajemniczość pozorna: tego, czego nie wiemy, możemy się dowie˝ dzieć, to, czego dotąd nie znamy, możemy poznać - świat może być tajemniczy tylko o tyle, o ile był nim dla pierwszych naukowców, empiryków: był tajemniczy, bo go nie znali - staje się coraz mniej tajemniczy w miarę, jak się go poznaje. Lecz oczywiście - znamy dotąd tylko niewielki ułamek tej pozornej tajemnicy - wiele spraw nawet w najbardziej realnych i znanych dziedzinach jest nie wyświetlonych i raczej instynkt geniuszu niż wiedza może tu być przewodnikiem. Jako przykład takiej nie wyświetlonej tajemnicy w dzie˝ dzinie polityki mogę panom przytoczyć sprawę znaną i głośną: zamach w Sarajewie (oho - pomyślał Zyg˝ munt - jesteśmy w domu). Oczywiście, przewiduję z góry często spotykane zdanie, że zamach ten był tylko drugorzędnym epi˝ zodem, pretekstem, że i bez niego wojna musiała się rozpocząć - siły były już nagromadzone, rzucono kar˝ ty, starcie - nieuniknione. Możliwe, lecz jest to również tylko hipoteza; faktem jest, że - jak wiemy z pa˝ miętników różnych kierujących swymi krajami mężów stanu owej epoki - nikt z nich właściwie nie chciał wojny, a wielu do ostatniej chwili w jej wybuch nie wierzyło - cała rzecz miała w sobie coś z niefortunnego i dla wszystkich niekorzystnego przypadku - skoro w istocie nikt wojny nie chciał (oprócz oczywiście nas, Polaków - i to również raczej tylko grupy inteligentów patriotów), to pomimo naelektryzowanej, dusznej atmosfery, chwila wybuchu mogła się odwlec - może nawet o lat dwadzieścia - a wtedy wypadki przyjęły˝ by na pewno obrót zgoła inny, możliwe zaś, że przejściowe napięcie rozładowałoby się w ogóle, nie do˝ prowadzając do katastrofy. Zaważył tutaj ów - zgadzam się z tym - merytorycznie drobny fakt zamordo˝ wania austriackiego arcyksięcia przez kilku słowiańskich desperatów - fakt drobny, lecz wycelowany na taki moment, że musiał sprząc ze sobą wszystkie prądy biegnące po nadmiernie zawikłanych drutach euro˝ pejskiej polityki i - wywołać oczyszczający wybuch. Ci mało znani, o zapomnianych nazwiskach ludzie zmienili losy świata - przez chwilę losy te spoczywały w ich rękach - nie rozstrzygając kwestii, czy wojna tak lub owak musiała wybuchnąć, przyznać musimy, że w tajemniczym jej mechanizmie oni stali się ogni˝ wem, niewielkim wprawdzie, ale decydującym i jakaś dla nikogo na pozór nieważna sprawa serbska, choć stanowiąca maleńki tylko ciężarek na szali- w odpowiednim momencie rzucona, przechyliła olbrzymią dźwignię europejskiej równowagi. Otóż - taką rolę może i powinna odegrać dzisiaj sprawa polska; my podejmiemy to ryzyko, weźmiemy na swoje barki ten ciężar, tę odpowiedzialność, której zlękły się tchórz˝ liwe i małoduszne rządy Austrii, Czechosłowacji i Litwy. Godzina historyczna wskazuje wyraźnie na nas i w tym decydującym momencie dziejów powinniśmy oto zdać sobie jasno i bezkompromisowo sprawę z naszych pragnień, dążeń i - sił. Bo proszę panów - tylko chorobliwy utopista widzi urok w rzucaniu się z motyką na słońce i w przebijaniu głową muru - prawdziwy mężczyzna uroku w tym nie widzi - widzi w tym brak powagi, traktowanie życia jako zabawę - charakterystyczne dla degeneratów. Musimy pamię˝ tać, że idzie o nasz byt narodowy - sprawa polska, choć dla świata może drobna i nieważna, dla nas jest najważniejsza, stanowi dla nas wszystko - przysłania sobą świat, jest sprawą sensu całego naszego życia. Wiem, że wszyscy gotowi jesteśmy walczyć, lecz nie o to mi w tej chwili chodzi: często słyszę zdanie, że chcemy i będziemy bić się do ostatniej kropli krwi i bardzo nad takim nastawieniem ubolewam - dowodzi ono braku czy upadku, degeneracji naszego instynktu życia - pod tym względem zgadzam się zupełnie z Ludendorffem, który powiedział, że naród naprawdę męski nigdy nie walczy do ostatniej kropli krwi. Nie idzie o zabawę w bohaterstwo i o brawurę, idzie o to, czy ważność istnienia naszego państwa, naszej kul˝ tury, naszej odrębności jest dla nas dość wielka, aby w imię jej zdobyć się na rzeczywisty, męski, realis˝ tyczny wysiłek spojrzenia prawdzie w oczy, na skrupulatną ocenę naszych sił i na powzięcie później owej decyzji nie do cofnięcia, nie do powstrzymania, decyzji, którą tajemniczy, trudny do obliczenia i przeniknię˝ cia mechanizm wypadków złożył na chwilę w nasze ręce, nie pytając nas, czy do tego ciężaru dorośliśmy. Skrupulatna ocena sił - oto jak wyobrażam sobie przedmiot naszego dzisiejszego zebrania. Jeśli ta ocena sił ma mieć rzeczywiście realną i konkretną wartość, musimy, podejmując ją - uwolnić na chwilę naszą myśl od wszelkich moralnych, wartościujących sugestii, które zaciemniają naszą ostrość widzenia, rzucając nam w oczy jakiś niby to mistyczny, a w istocie mętny i zakłamany welon ułudy. Dla wielu Polaków decydujący przy powzięciu decyzji jest moment, że walczymy o sprawę słuszną i czystą - otóż niech mnie nikt nie nazwie cynikiem, jeśli powiem otwarcie, że taki punkt widzenia uważam dzisiaj za całkowicie bezwartościowy i mylący. Niewątpliwie, Niemcy są brutalnymi, bezwzględnymi napastnikami, niewątpliwie, chcą nas zdeptać i wyniszczyć, niewątpliwie, stanowią przeciwieństwo wartości duchowych kultury zachodniej, w których atmosferze jesteśmy wychowani, słowem, niewątpliwie, Niemcy nie mają ra˝ cji, rację mamy my i świat zachodni, którego straż przednią w obecnej chwili stanowimy. Niemniej jednak - rzecz ciekawa - chociaż Niemcy są tacy, mówiąc po domowemu, źli, lecz mimo to narzucili swój język, swoją metodę całemu światu, narzucili swoje złe maniery ludziom dobrze wychowanym, kto chce ich po˝ konać, musi użyć siły, tak jak oni jej używają, pobić ich można tylko ową brutalną przemocą, za której używanie się ich potępia - nie racją - racja w tym wypadku, chociaż niewątpliwa, schodzi na plan drugi. Zjawisko to, znane powszechnie, podkreślił w zakończeniu swych wspomnień wojennych Lloyd George, stwierdzając bez melancholii, że chociaż Anglia walczyła o sprawę słuszną, w obronie najwyższych wartoś˝ ci cywilizacji, to jednak o mało co wojny nie przegrała, wygrała ją raczej przypadkiem, w ogóle zaś słuszna sprawa niejednokrotnie w dziejach ludzkości bywała pogrzebana - decyduje zawsze tylko siła. Stwierdze˝ nie to pożyteczne i konieczne jest zwłaszcza u nas, gdzie ludzie mają ogromną skłonność do jakiejś irracjo˝ nalnej mistyki, do roztkliwiania się nad własnymi czystymi intencjami i własną racją, która tak czy owak musi zawsze w końcu zatryumfować, bo przecież "dobro zwycięża". Otóż nie - tu na ziemi dobro bardzo często dostaje w skórę i przegrywa. I niech nikt nie wyciąga z tego wniosku, że nasze życie urządzone jest bezmyślnie, że rządzone jest prawami niemoralnymi i cynicznymi: nic błędniejszego nad taki pogląd; nieu˝ gięte prawo przemocy i walki jest w istocie mądrym i zbawiennym prawem - nie pozwala ono racji dege˝ nerować się, zmusza ją do hodowania i kultywowania siły, bez której nie ma piękna ani doskonałości ist˝ nienia. Jeśli świat zachodni nie jest zdegenerowany i nie chyli się jeszcze ku upadkowi, jak twierdzą jego wrogowie, to odnajdzie on i wykrzesze z siebie siłę, potrzebną dla pokonania Niemców, chociaż przemoc fizyczna, przemoc militarna jest w zasadzie obca jego dzisiejszym ideałom duchowym. Potrzeba siły: oto jedyne prawo moralne na dzisiaj, przed którym ugiąć się muszą wszelkie inne zasady moralne, będące te˝ raz w istocie tylko formą oportunizmu, tchórzliwości, obawy przed przemyśleniem rzeczy do końca i wy˝ ciąganiem konsekwencji, formą zdegenerowania racji, która pozbawiona siły przestaje zasługiwać na zwy˝ cięstwo. Skoro raz na zawsze ustaliliśmy, że niewątpliwym, kategorycznym imperatywem i najwyższym prawem moralnym jest dla nas istnienie naszego narodu, to cały nasz obecny system moralności politycznej musi się z tego najwyższego prawa wywodzić: ten cel rzeczywiście uświęca wszelkie środki. Zgadzam się w polityce na niemoralność świadomą, opartą na pewnym systemie - jej świadomość dowodzi tu w istocie czystości wewnętrznej - odrzucam tylko niemoralność obłudną, okłamującą siebie i innych, tchórzliwą. Moralność polityczna to moralność wielkości i siły - pozwolę tu sobie zacytować starego Balzaca: "Są akty samowoli, które są zbrodnią między jednostkami, a które stają się niczym, kiedy się rozciągną na jakąkol˝ wiek zbiorowość, tak jak kropla kwasu pruskiego staje się niewinna w wiadrze wody. Zabijesz człowieka - zgilotynują cię. Ale w imię jakichkolwiek przekonań zabij pięciuset ludzi - uszanują zbrodnię polityczną... Oto istotne zasady wieku, w którym żyjemy". - Tak więc, reasumując - zakończył redaktor - apeluję do panów, abyśmy w naszych dzisiejszych rozważaniach, w tym tak doniosłym przełomowym momencie, poświęcili się zbadaniu przede wszystkim naszych sił, a nie jałowemu podnoszeniu naszych racji. Racja jest jedna: chcemy istnieć - innych racji nie potrzebujemy. Zygmunt obserwował efekt, jaki to zagajenie wywarło na obecnych, lecz raczej nie był on dodatni. Tok myśli redaktora, choć szeregował prawdy znane i proste, charakterem swym zbyt odbiegał od przyję˝ tego nastawienia: jednych raził zbytni intelektualizm, innych niepotrzebne, ich zdaniem, podkreślanie niemo˝ ralności działania politycznego w momencie, gdy racja była tak niewątpliwie po naszej stronie, jeszcze in˝ nych - brak wojennego entuzjazmu i optymizmu. Bronek na pewno urażony był "cynizmem" i bezklasowym ujęciem sprawy - ciekawe, co myślał Stefan. Henryk, oczywiście - choć siedział na pozór nieporuszony - musiał być zadowolony z tej tak pokrewnej mu dialektyki - Zygmunt teraz dopiero uświadomił sobie, że między umysłowością tych dwóch ludzi istniało ogromne podobieństwo - nigdy dawniej nie przyszłoby mu to na myśl. Lewandowski trwał z twarzą drewnianą - wydawał się niezbyt zadowolony. Ciekawe, kto z nich weźmie udział w dyskusji, która otwarta została po krótkiej przerwie. Pierwszy zapisał się do głosu jedyny obecny na sali wojskowy w mundurze - pułkownik z Ministerstwa Spraw Wojskowych. Replika jego była zupełnie taka, jaką z góry wyobraził sobie Zygmunt. Dialektyka redaktora przeszła całkowicie obok umysłowości tego człowieka: w zagajeniu uderzyła go tylko koncepcja Polski jako ję˝ zyczka u wagi czy drugorzędnego pretekstu do wojny, w której zmierzyć się mieli istotni, potężni partnerzy. Patriotyzm pułkownika był tym bardzo urażony: uważał on Polskę za równorzędnego, samodzielnego part˝ nera, na poparcie tej tezy przytaczał wiele cyfr (Zygmunt nigdy nie wierzył w cyfry, choćby najbardziej au˝ torytatywne) - w ogóle dał do zrozumienia, że uważa przemówienie Geysztora za defetystyczne, politykier˝ skie, przemądrzałe i zupełnie nie licujące z wielkością i patosem chwili. To samo, tylko w nieco innej for˝ mie, wyraziło jeszcze kilku mówców, którym brakło w przemówieniu Geysztora "momentów ideowych". Słowem, apel redaktora o rzeczowość i realizm uderzył w próżnię, nie podchwycono ani w ogóle nie do˝ strzeżono jego subtelnego umotywowania, demagogicznie uproszczono i zwulgaryzowano je, sprowadzając świat myśli radcy do motywów małodusznej bezideowości. Na próżno kilku członków redakcji usiłowało sprowadzić dyskusję do ulubionych aksjomatów, ho˝ dowanych od lat wśród tych ścian - usiłowania ich były zupełnie bezskuteczne. Po kilku mówcach, którzy uważali za swój grzecznościowy obowiązek nawiązać do tez redaktora, zapanował stan rzeczy, obserwo˝ wany przez Zygmunta niejednokrotnie w różnych publicznych dyskusjach: każdy, nie krępując się już, wy˝ suwał swoje koncepcje, wykładał ładunek myśli, z którymi przyszedł na zebranie, nie nawiązując zupełnie do wypowiedzi przedmówców: nie było ciągłości rozwiązania jakiegoś problemu, lecz przez fotel mówcy przesunęło się kilkanaście osób, prezentując zgromadzonym, każda na swój sposób, własny system dialek˝ tyki, nie bacząc na to, że jeśli każdy z obecnych miał również wyłącznie nastawienie na ukazanie jedynie siebie, to trud przemawiania był zupełnie zbędny. Myśli Geysztora pogrzebano z kretesem - rekord pobił oczywiście Bronek, który wygłosił nerwową filipikę na temat walki świata pracy ze światem faszyzmu. Zygmunt na próżno oczekiwał zabrania głosu przez Henryka, Stefana czy nawet Lewandowskiego - milczeli uparcie. Wobec tego postanowił sam coś powiedzieć. Wiedział, że przemówienie jego, jeśli cho˝ dziło o zebranych, pójdzie na marne, lecz mówił specjalnie dla Henryka i redaktora - chciał dać Geyszto˝ rowi chociaż cień satysfakcji, że jego tezy wywołały dyskusję, wywołały sprzeciw - w tym samym stylu, na tej samej płaszczyźnie intelektualnej, na jakiej zostały postawione - inna rzecz, że w istocie - wiedział o tym - mówił również o rzeczach wyłącznie swoich, jak inni wyzyskiwał okazję dla zaprezentowania swoich ulu˝ bionych myśli - ale skoro dyskusja i tak stała się fikcją, mógł i on sobie na to pozwolić. W rozważaniach redaktora, tak pozornie trzeźwego realisty - mówił - razi go jednak również jakaś utajona skłonność do fanatyzmu i przesady, tak właściwa Słowianom - zwłaszcza Polakom. Jest to egzal˝ tacja odwrócona: redaktor egzaltuje się swym brakiem egzaltacji, jest mistykiem realizmu, fanatykiem ja˝ kiejś abstrakcyjnej męskości - to już graniczy niemal z religią, to także jest utajony romantyzm, od którego redaktor tak się gorąco odżegnuje. Zygmunt chce całkiem wyzwolić się z tej narodowej choroby i dlatego proponuje tezę jeszcze bardziej oczyszczoną z naleciałości uczuciowych fikcji, mianowicie tezę, że za najis˝ totniejszy motor życia narodu uznać należy - interes osobisty jednostek. Dosyć mamy już tu w Polsce ger˝ mańskiej niedorzeczności, masowego mistycyzmu, zbawiania świata przez mit rasy i "narodu panów" - tego zbiorowego, histerycznego szału, władającego olbrzymim krajem, obok którego przez jakąś fatalną ironię przeznaczenia zostaliśmy umieszczeni; uwolnijmy się radykalnie od ich przynajmniej duchowego wpływu na nas, zwracając się nie do ideologii czy wiary, lecz do praktyki, która wyniosła na honorowe miejsce boga˝ cącą się, nabierającą znaczenia i siły jednostkę - wszak naród czy państwo nie jest mgławicową, mistyczną fikcją, lecz zbiorem jednostek. Zwróćmy się więc do kapitalizmu - Zygmunt wyraził zdziwienie, że wszyscy boją się słów kapitalizm, kapitał, jakby były one nieprzyzwoite - nikt nie wymawia go głośno - oprócz jego przeciwników. Dlaczego? Wszak system kapitalistyczny wyhodował kulturę Zachodu, w której żyjemy, wszak system ten daje wybitnej jednostce olbrzymie możliwości intensywnego życia, inicjatywy, daje człowiekowi, działającemu nie w imię jakichś irracjonalnie patetycznych, lecz normalnych, dla wszystkich dostępnych pobudek życiowych, możliwości osiągnięcia olbrzymich wpływów, niezwykłej władzy - ten system (oczywiście w swej doskonałej, jakiejś superamerykańskiej, idealnej postaci) sprzyja wielkości, uprzystępnia wielkość - zarezerwowaną w krajach autorytatywnych, totalnych, dla klanu władców. Bogac˝ two, posiadanie, komfort - to jest w istocie ideał duchowy, bo kultura materialna to opanowanie przez człowieka praw natury, opanowanie przyrody, wyzwolenie człowieka z praw materii, a więc - pomimo okrzyczanych pozorów - akcja bogacenia się, walka o swoje interesy - jest najprawdziwszą walką o sprawy ducha. Tę, zbyt już może paradoksalnie brzmiącą, konkluzję wypowiedział Zygmunt w głębokiej ciszy, oznaczającej jednak nie skupienie, lecz - ogólne znudzenie. Zygmunt nie łudził się, wiedział, że takiego typu rozważania dziś, "u progu wojny" muszą się tym ludziom wydać jałowe i dalekie; mówił dla Henryka i Ge˝ ysztora, lecz - jak zwykle, gdy przemawiał publicznie - trochę się zagalopował i powiedział właściwie nie całkiem to, co zamierzał. Inna rzecz, że oni na pewno zrozumieją, co chciał wyrazić i co mu się nie udało - tego był pewien - znali nawzajem swoją umysłowość, swoje drogi dialektyczne, swoje upodobania. Re˝ daktor odpowiedział mu krótko i żartobliwie, z wdziękiem dając do poznania, że zrozumiał i ocenił jego próbę zwrócenia dyskusji na ulubioną płaszczyznę paradoksalnych w swej metodzie rozważań. Lecz sta˝ wało się to już wymianą wewnątrzredakcyjnych grzeczności - sala nie reagowała, a jedyny sprzymierzeniec - Henryk - milczał jak zaklęty. Zygmunt przypomniał sobie, że nigdy w życiu nie słyszał Henryka przema˝ wiającego publicznie to najwidoczniej nie jego teren - tak jak Lewandowski, lubił on działać w cztery, a najwyżej w sześcioro oczu - taki widocznie był obyczaj zawodowych "uwodzicieli dusz". Zebrani zaczęli się rozchodzić - końcowej repliki Geysztora wysłuchano obojętnie i niezbyt uważnie - ów zadzierzysty pułkownik wyszedł już dawno i demonstracyjnie. Wieczór skończył się wyraźnym fias˝ kiem - mimo to Geysztor miał minę zadowoloną, jak zwykle, gdy mu się coś podobnego nie udało - z fias˝ ka czerpał on przekonanie o odrębności i odmienności własnych poglądów, co napełniało go otuchą i dob˝ rym samopoczuciem. Serdecznie pożegnał Zygmunta, przerywając na chwilę intensywną rozmowę z jed˝ nym z byłych ambasadorów; Henryk i Bronek również rozmawiali namiętnie. Zygmunt zauważył, że Bro˝ nek był wyraźnie podniecony, oczy błyszczały mu fosforycznie. Lewandowski stał z boku, z miną obojętną, znudzoną - spozierał na Bronka niezbyt życzliwie (antysemita - pomyślał Zygmunt). Stefana nie było widać - widocznie wyszedł wcześniej. W tłumie wychodzących Zygmunt stracił ich na chwilę z oczu; miał zamiar wyjść razem z Henrykiem i Bronkiem (lub Lewandowskim, jako zło konieczne), lecz przy wyjściu w obszernym, redakcyjnym przedpokoju, zmienionym teraz na szatnię, nie mógł się ich doczekać. Stary woźny Wincenty podawał mu już kapelusz, gdy wreszcie w drzwiach ukazał się Lewandowski. Na widok wychodzącego Zygmunta ucieszył się wyraźnie: Henryk i "pan Rosen" mieli tu jeszcze do pogadania z redaktorem, lecz oni, jeśli Zygmunt nie ma nic przeciwko temu, mogliby wstąpić gdzieś "na jednego" - "ciało też ma swoje prawa". Nie czekając na zgodę Zygmunta, odebrał od woźnego długi ceratowy płaszcz (choć było ciepło, niemal upalnie) i wziął Zygmunta pod rękę. Zygmunt zresztą nie sprzeciwiał się:projekt był dobry, chyba dowie się coś od Lewandowskiego o "spisku" - a w ogóle - wódka może mu ukazać w tym człowieku owe nieznane, sławione przez Henryka perspektywy; zresztą był znużony jałowym wieczorem i nie sposób było wracać tak do domu. - Już dawno uznałem go za świetnego partnera do kieliszka - pomyślał, ubawiony tym, że przelotne myśli znajdują czasem w życiu swą realizację; certując się przy drzwiach, kto pierwszy ma wyjść, opuścili wreszcie redakcję. VIII W okolicach Filharmonii był elegancko, a zarazem z prostotą urządzony bar, gdzie często po kon˝ certach zbierali się muzycy, aktorzy i literaci. Zygmunt lubił ten lokal - nie zapuszczał się nigdy do większej sali, lecz przysiadał na wysokim, niezbyt wygodnym krzesełku przy kontuarze, który pomalowany na czer˝ wono, przywalony piętrowymi półkami pełnymi różnych butelek i w zestawieniu z również czerwonymi kaf˝ lami posadzki, imitował jakiś przytulny zakątek piekła. Wielkie lustra, pozornie powiększające ciasną i duszną w rzeczywistości salkę, przypominały Zygmuntowi lokale paryskie, gdzie spędził niejedną noc przy nieskończonych, pijackich rozmowach, zalanych wieloma butelkami wina, które kelner wydobywał z wyłożonego lodem wiadra, co bardzo imponowało Zygmuntowi. Lecz tutaj było również przyjemnie - jakoś międzynarodowo, światowo - charakter ten podkreślały jeszcze dolatujące z drugiej sali dźwięki ostrej jak musztarda i chrzan muzyki tanecznej - powykręcane, precyzyjne, lecz zarazem nieco histeryczne esy floresy ochrypłej, jazzowej trąbki odzywały się od czasu do czasu głośniej, gdy kelner otwierał drzwi wnosząc półmiski z potrawami i tace, zastawione karafkami wódki, najeżone główkami kieliszków i przy˝ tłoczone olbrzymimi, potężnymi kuflami piwa. Tak - było tu bardzo przyjemnie - miało się złudzenie egzo˝ tyki, szerokiego świata, można było na trochę zaspokoić - pozornie oczywiście - tę typowo polską tęskno˝ tę do obcości, która bywała w duszy Zygmunta tak silna, że aż bolesna. Wyzwolić się z beznadziejnie zna˝ nej i niezmiennej swojej psychiki - stać się kimś innym, mając jednocześnie wyrazistą świadomość tej "in˝ ności" (bo ktoś inny sam dla siebie jest również tylko sobą - czymś znanym i nudnym) - cóż by to była za bajkowa, odświeżająca kąpiel psychiczna - realizacja fantastycznego snu - czyż uda się kiedyś osiągnąć takie szczęście? Normalnie nie jesteśmy w stanie uzmysłowić sobie faktu, niby to znanego i uznanego, że każdy obcy człowiek, którego zewnętrzność jest dla nas tylko nic nie mówiącą albo nawet fałszywie mó˝ wiącą maską, nosi w istocie w sobie taki sam, rozbudowany świat psychiczny, jak nasz, i świat ten wypeł˝ nia mu również wszelkie widnokręgi - tak jak i nam. Zygmunt złapał się kiedyś na tym, że z obojętnością przerzucał reportaż z Chin, donoszący o klęsce głodu, która spowodowała śmierć pół miliona Chińczyków. Pół miliona! A przecież, gdy położył tę cyfrę na szalce wagi, a z drugiej strony wyobraził sobie siebie, sie˝ bie takim, jakiego znał, swój bogaty, rozbudowany, misterny, dotkliwy świat psychiczny - stwierdzał z całą pewnością, że własne ja przeważało - było nieskończenie bardziej realne, żywe, cenne, niż tamte pół milio˝ na nieznanych widm. Do świadomości i wyobraźni jego z trudem torowała sobie drogę myśl, że było to pół miliona takich samych jak jego światów psychicznych. Ta świadomość, choć formalnie prosta, jest dla nas w istocie nieosiągalna - nie można naprawdę wyobrazić sobie tego, że otaczające nas postacie nie są tylko obojętnymi, dziwacznymi, pomysłowymi ornamentami rozmieszczonymi w świecie, widzialnym naszymi oczami, dla jakichś tajemniczych, dekoracyjnych celów, lecz że są w istocie formą dla niewidocznych, ży˝ wych i rzeczywistych światów psychicznych, które kryją w sobie. Tajemnica drugiego człowieka - choć niby powszechnie znana i uznana, usankcjonowana i uświadamiana - nie przestaje w istocie być jedną z największych, nieprzeniknionych tajemnic świata ludzkiego. Czasami udaje się może uchylić nieco jej za˝ słonę - Zygmunt uważał, że możliwe to jest - między innymi - pod wpływem alkoholu. Alkohol sprawiał, że uświadomienie sobie cudzego świata wewnętrznego, zakrytego okrutną, niezmienną maską twarzy, oczu, głosu - stawało się z teoretycznej hipotezy rzeczywistą, wyczuwalną prawdą, słowo stawało się ciałem, czuł wtedy obok siebie drugie życie psychiczne, z wyostrzoną, subtelną spostrzegawczością i intuicją do˝ myślał się po różnych drobnych przejawach - przebiegu tego życia, jego intensywności, jego namiętności, pod wpływem alkoholu wyzwalał się choć trochę z przyrodzonych więzów egoizmu, miłości do siebie - ro˝ bił parę kroków po wymarzonej, upragnionej drodze ku temu, aby przestać nareszcie być sobą, aby stać się kimś innym, aby zrozumieć kogoś z tą samą wewnętrzną, nie potrzebującą słów, namiętną pewnością, z jaką rozumiał siebie, i przez to - nareszcie odpocząć od siebie. Nie trwało to zwykle długo - ciężar włas˝ nego "ja" ściąga nas z powrotem na stare miejsce - lecz to, co zobaczyliśmy za zasłoną, możemy przypom˝ nieć sobie później - i to jest nasz praktyczny, choć, w świetle trzeźwego dnia następnego, odarty z uroku dorobek. Zygmunt i Lewandowski zasiedli więc na owych wysokich, niewygodnych krzesełkach w przejściu, wśród przyjaznego hałasu i pozornego rozgardiaszu tego miejsca uświęconej rozrywki, polegającej na chwilowej zamianie swego świata nerwów na inny, zamianie, umożliwionej nam z łaski tych dziwacznych, ostrych, na ogół niesmacznych napojów, podawanych w małych szklaneczkach i kieliszkach. Zygmunt czuł, że płynie już na skrzydłach alkoholu - czuł polot i rozpęd, intuicyjną łatwość, która otworzy przed nim wnę˝ trze tego człowieka siedzącego obok, energicznego i gadatliwego, a w gruncie rzeczy nieprzeniknionego. Należało stworzyć ramy do tego procesu: dyskusja, szczera rozmowa, a wreszcie ekshibicjonizm, który dla alkoholika jest niczym innym, jak drogą do pozbycia się części swego wnętrza, do zmieszania tego wnętrza z zawartością wnętrza innych ludzi, do zespolenia się z nimi, do cudownej ucieczki z siebie. Zyg˝ munt postanowił sprowokować Lewandowskiego, wyłuszczyć poglądy, które atakując, tamten odsłoniłby się wreszcie. Na jaki temat? - oczywiście na tak powszechnie roznamiętniający, osłonięty i skomplikowa˝ ny, z masą dwuznacznych, przykrych komplikacji temat - jak sprawa Żydów. Zygmunt nie proszony wyło˝ żył więc swoje oficjalne poglądy na Żydów. Różnica między Żydami a nie-Żydami była według niego, wbrew rozmaitym kuszącym, tajemniczo niejasnym koncepcjom - tylko różnicą ilościową, nie zaś jakościową. Nie było różnej treści wewnętrznej, nie było demonizmów, wrogości, spisków, świadomie podawanej trucizny - po prostu treść duchowa jed˝ nych i drugich jest ta sama, różni zaś ich tylko temperament, intensywność, tętno duchowe, odmienne tem˝ po pulsowania krwi. Różnica jest więc tylko ilościowa: jeśli chodzi o jakość, Żydzi nie wnoszą nic rewela˝ cyjnie indywidualnego w dziedzinie twórczości, nie działają bowiem samodzielnie. Marks wmontowany jest pomiędzy wielu myślicieli nie-Żydów, Mendelssohn jest organicznym ogniwem ewolucyjnym muzyki nie˝ mieckiej, Einstein wyrasta z rozwoju fizyki światowej. Nie są więc, wbrew rozpowszechnionej, poniekąd dla nich pochlebnej bajce - odrębni w swej treści, odcinają się tylko swym temperamentem, ruchliwością, witalizmem, są jak drożdże, które niewidocznie powiększają ciasto, albo jak katalizator, związek chemicz˝ ny, który przyśpiesza reakcję, sam nie biorąc w niej udziału, nie zmieniając się. Stąd z natury rzeczy - lubią kręcić się około aparatu propagandy, półsztuki, koło radia, prasy, filmu - to jest właśnie dla nich wspaniała dziedzina działania - typowy aparat dla "drożdży" - robią tam często rzeczy łatwe, powierzchowne i tan˝ detne,robią je tak samo, jak robią to ich koledzy "aryjczycy" - nie oni przecież to wymyślili - odium spada na nich tylko dlatego, że wkładają w tę pracę swój egzotyczny temperament i ruchliwość - stąd zazdrość, jaką budzą w innych - zazdrość świadoma czy podświadoma wobec obcego, egzotycznego witalizmu jest jednym z najistotniejszych motywów antysemityzmu, zwłaszcza w Polsce - kraju ludzi śpiących. Inteligent żydowski w istocie dołącza się wszędzie do panującego ruchu intelektualnego, nie chce się sprzeciwiać, odróżniać, odcinać, nie wnosi własnej, odrębnej treści - wnosi tylko odrębny temperament, odrębne tempo krążenia krwi. Stąd zjawisko, że Żydzi-drożdże są wszędzie, reprezentowani są wśród kierunków diame˝ tralnie sprzecznych: są wśród potentatów kapitału, są wśród ideologów mieszczańskiego, inteligenckiego liberalizmu, są wśród socjalistów i komunistów, a nawet - pomimo formalnych trudności - są wśród nacjo˝ nalistów i imperialistów - przykładem Disraeli. Anglia, kraj, który dopuścił Żydów wszędzie - nie wyszła na tym źle: swój egzotyczny temperament stopili oni z angielską treścią i postawą - rezultat okazał się dosko˝ nały. Jednym z często stawianych Żydom zarzutów jest ten, że zatracili oni kontakt z pierwotnymi, elemen˝ tarnymi trudami człowieka, że nie pracują na roli, nie walczą z żywiołem, nie stykają się bezpośrednio z przyrodą, lecz uprawiają tylko wyrafinowane, jak chcą niektórzy - zdegenerowane rodzaje pracy miejs˝ kiej: przetwórstwo, pośrednictwo, handel, spekulację; kalkulacje mózgowe zamiast żywiołowej walki. To prawda, lecz czy jest to zarzut czy też może - komplement? Dlaczego pokutuje u nas nałóg pomniejszania i wzgardliwego lekceważenia tego, co stworzył człowiek, a w zamian apoteozowania dzieł natury - cóż to za jakiś szkodliwy kompleks niższości - dlaczego wyżej stawiać prymitywną walkę z ziemią, a niżej ów wytwór wielu wieków cywilizacji ludzkiej, jakim jest utrzymywanie się przy życiu i przy władzy za pomocą środka zastępczego, symbolu walki, którym jest pieniądz; pieniądz zastępuje pierwotne, bezpośrednie star˝ cie, a za to daje emocje nieskończenie głębsze, bardziej kunsztowne i wyrafinowane; wyrafinowanie utoż˝ samia się u nas ze zdegenerowaniem, zaś prymityw jest pono zawsze zdrowy, ożywczy, źródlany, krzepią˝ cy; czemu wobec tego ci miłośnicy prymitywu nie wyciągną konsekwencji ze swych poglądów i rzekomych upodobań, dlaczego nie wyrzekną się sklepu, żarówki, butów, telefonu? Swój pozorny kult prymitywu ograniczają oni tylko do potępienia tego, co we współczesnej cywilizacji jest formą tej samej w gruncie rzeczy, odwiecznej i właśnie pierwotnej walki o byt - do potępienia pieniądza, bogacenia się, handlu. Jest w tym jakieś zakłamanie, neurastenia, mięczakowatość, niekonsekwencja. Zygmunt przeciwnie - chwali Żydów, naród stary, który kultywuje swą ciągłość form cywilizacyjnych, prowadzących niewątpliwie od roli do miasta, od praw przyrody do - przez człowieka ustanowionych praw pieniądza, od walki wręcz - do spekulacji. Handel, spekulacja, to nie jest małe krętactwo, to jest niemal sztuka, abstrakcyjna sztuka - naród żyjący tą sztuką jest ciekawy, odrębny, arystokratyczny - nienawiść rasowa zaś jest tylko głuchym, bezświadomym instynktem, którego prymitywni zazdrośnicy nie mogą w sobie stłumić, a którego istnienie wyzyskują perfidni wielcy demagodzy, dla usunięcia niewygodnej konkurencji żydowskiej drogą masowej antyżydowskiej rewolty. Lewandowski słuchał dość uważnie, lecz nie podchwycił tematu; zamówił jeszcze jedną kolejkę i ogólnikowo powiedział, że podoba mu się termin "drożdże", lecz że zbyt duża ilość drożdży może zepsuć ciasto. Znów wypili i Zygmunt stwierdził, że pijaństwo z Lewandowskim nie będzie miało charakteru inte˝ lektualistycznego - może on w ogóle nie zrozumiał tych dość niezwykłych wywodów: paradoks ma w sobie z natury pewną dozę nieprawdopodobieństwa i dziwaczności; cechy te mogą mu wybaczyć ci,którzy do tego dorośli i którzy przez to wybaczanie dopuszczają go do głosu jako równorzędnego partnera myśli normalnych; dla innych będzie on po prostu zwykłym, niczym nie usprawiedliwionym głupstwem i błędem. Lewandowski należał widocznie do tych drugich - miłośników formy konkretnej i ciągłej - jeśli w ogóle był miłośnikiem myśli - co właściwie wątpliwe. Na razie próba przeniknięcia go i "wyciągnięcia na słówka" nie udała się, lecz może należało próbować innej drogi - skoro był zbyt mało inteligentny na tego rodzaju dys˝ kusję. Ta inna droga zaczęła się powoli zarysowywać - mogło to być zbliżenie bez słów - oparte na alko˝ holowych wzajemnych przeczuciach, podsycanych tylko tajemniczymi, a niby zrozumiałymi aluzjami, dow˝ cipami na tematy obojętne, wytryskami niezrozumiałego porozumienia, na niczym właściwie nie opartego - chyba na tajemniczych współodczuciach temperamentu, jakie daje alkohol. Magiczne słówko "pijemy" zdawało się zastępować wszystko króciutkie dowcipy i niejasne, ale znaczące aluzje Lewandowskiego, przeplatane ostrą muzyką, ostrym, świetnym jedzeniem, wirującym wokół pełnym werwy życiem baru sprawiało, że ta prowizoryczna, przypadkowa godzina przy czerwonym kontuarze zbliżyła ich ponad wszystko w świecie; płynęli razem w ciężką alkoholową mgłę, bliscy sobie jak bracia, podtrzymując się wzajemnie w tym coraz szybszym pędzie. "Pijaństwo to wspaniała rzecz - wykrzyknął Zygmunt, który za˝ wsze jeszcze patrzył na wypadki z pewnego abstrakcyjnego dystansu. "Wspaniała" - potwierdził żywo Lewandowski. Na kontuar przed nimi zjechały teraz dwa olbrzymie, litrowe jasne piwa; Zygmunt z rozko˝ szą zanurzył spragnione usta w chłodną pianę i długo pił wielkimi łykami ten dziwny, uroczy i niesmaczny napój. Przypomniał sobie nagle pewnego starego nauczyciela muzyki, otoczonego powszechną pogardą z racji swego nałogowego pijaństwa - widział go niedawno, sączącego gdzieś przy bufecie podrzędnego baru piwo z takiego samego ogromnego kufla. W zniszczonym, poplamionym ubraniu, ze zgasłym wzro˝ kiem, drobnym chwiejnym kroczkiem błąkał się przez życie, jak przemęczony, zagubiony wędrowiec - biedny stary pijaczyna, z drżeniem upragnienia od rana już oczekujący chwili, gdy znów będzie mógł od˝ prawiać swe narkotyczne misterium. A w gruncie rzeczy, czyż nie miał on - na swój sposób - racji, gdy spędzał życie w otumanieniu, w bezwolnym śnie, śnionym lekkomyślnie pośród potoku z szumem pędzące˝ go czasu, wśród gwaru i zgiełku obcych ludzi, nie rozumiany i pogardzany, gdy w istocie szukał przecież według swoich możliwości tego, czego szukają wszyscy - intensywności, bujności, barwności życia - i pła˝ cił za to lichwiarski procent wykolejenia demonowi narkotyku. Zygmunt rozumiał go, kochał go, w zasadzie nawet przyznawał mu rację - gdyby miał do rozporządzenia dwa życia - na pewno jedno z nich całkowicie poświęciłby alkoholowi. Może fakt, że nie mógł się na to zdecydować teraz, mając tylko jedno, stawiał go poniżej owego starego muzyka: nie miał odwagi, nie stać go było na desperacki gest, z jakim tamten oddał wszystko za odrobinę, odblask właściwie tylko, boskich emocji, których bez tego nie doświadczyłby może nigdy... Zygmunt poczuł w tej chwili tkliwość i podziw dla starego. Pili teraz koniak i czarną kawę. Lewandowski nalegał na pośpiech, bo jak mówił - "musimy jechać dalej". Wędrówka po knajpach wśród nocy była niewątpliwie perspektywą ciekawą i kuszącą. Koniakiem wypili "bruderschaft" - Lewandowski miał na imię Konstanty - Zygmunt z pewną przykrością poddał się rytualnemu pocałunkowi - tamten uścisnął mu rękę znacząco - wszystko jedno, co by to miało oznaczać. Zapłacili spory rachunek i wstali z miejsc - ciężar wypitej wódki położył się na skroniach Zygmunta - jak przez sen, jakby był gdzieś daleko od swego ciała, widział piekielnie czerwony kontuar i kłaniających się, odbitych w lustrach kelnerów z białymi serwetkami na rękach. Muzyka rzęziła z daleka to głośniej, to ci˝ szej, zależnie od otwarcia drzwi. Zygmunt z Lewandowskim, trzymając się pod ręce, wyszli przez obroto˝ we drzwi na ulicę. Ktoś im się z daleka kłaniał. Chłodne powietrze wieczoru otrzeźwiło nieco Zygmunta - gwiazdy świeciły wspaniale, było niemal jasno. Lewandowski przywołał taksówkę - wsiedli niezgrabnie, Lewandowski powiedział coś szoferowi i bezszelestnie ruszyli. Zygmunt nie interesował się wcale kwestią kierunku, pozostawiając decyzję partnerowi. Jechali Bracką, Alejami Jerozolimskimi i wreszcie Kruczą. Zygmunt zdziwił się - nie przypominał sobie w tych stronach żadnych ciekawszych lokali - chyba może "Narcyz", świecący czerwonym neonowym napisem - lecz niebawem minęli go bez zwolnienia; Zygmunt był pijany i nie chciało mu się pytać - biernie przyglądał się opustoszałym nocnym ulicom, półleżąc na wygodnych poduszkach. Nagle auto stanęło przed jakąś ciemną bramą - nigdzie nie widać było śladu baru, czy nocnego lokalu. "Wysiadamy" - powiedział Lewan˝ dowski i nagle Zygmunt zrozumiał: przyjechali do burdelu. Pierwszy ostrzegawczy sygnał psychiczny był: uciekać, uciekać za wszelką cenę. Lecz jak to zrobić, jak upozorować ucieczkę? Należało myśleć szybko i działać jeszcze szybciej, tymczasem ociężałe ciało poddawało jedną tylko drogę, drogę najmniejszego oporu: czekać, Lewandowski zapłacił szoferowi i po˝ mógł Zygmuntowi wysiąść. "Gdzie idziemy?" - spytał Zygmunt z udaną niedbałością. Tamten znacząco ścisnął mu ramię: "Zobaczysz - o nic nie pytaj - musimy przecież godnie zakończyć wieczór". Brama była uchylona - Zygmunt wzbraniał się wejść, lecz Lewandowski wprowadził go niemal siłą; wchodzili długo po ciemnych, szerokich schodach; idę jak na operację - pomyślał Zygmunt; bał się niewymownie, serce miał jakby przyciśnięte czymś ciężkim, ale gdzieś w zakątku świadomości wmawiał w siebie, że może nie o to chodzi, może to jakiś specjalny nocny lokal, może dają tu opium czy kokainę, może po prostu jest to tylko jakiś prywatny bar, a może - dom gry. Lecz naprawdę wiedział dobrze, że wcale w to nie wierzy; to był dom publiczny, ta chwila musiała nadejść, wiedział o tym przez całe życie - sprawa nie była jeszcze załat˝ wiona. Nagle ze zdumieniem stwierdził w sobie obecność absurdalnej nadziei: może to dobrze, może właś˝ nie teraz, na przekór wszystkiemu, z musu, przyparty do muru - okaże się mężczyzną i zrzuci z siebie owo hańbiące i śmieszne piętno upośledzenia? Wtem zatrzymali się przed jakimiś drzwiami - Zygmunt poczuł lodowate zimno pomimo w zasadzie ciepłej, czerwcowej nocy. Lewandowski zastukał cicho parę razy i po chwili drzwi się otworzyły. Weszli do łagodnie oświetlonego, długiego korytarzyka - drzwi otworzyła im jakaś starsza osoba o przenikliwym wzroku; Lewandowski poszeptał z nią chwilę, po czym wprowadzono ich do małego, dość elegancko urządzonego saloniku. Usiedli w miękkich fotelach - Lewandowski zapalił długiego papierosa, Zygmunt wyciągnął nogi i pozornie obserwował urządzenie pokoju, nic w istocie nie widząc. Chciał zapytać Lewandowskiego, co to wszystko znaczy, lecz właściwie było już za późno, a py˝ tanie byłoby głupio naiwne. Zresztą niedługo zostawiono ich samych: drzwi skrzypnęły cicho i weszły dwie kobiety we wspaniałych wieczorowych sukniach. Obie były bardzo ładne, zwłaszcza jedna, wyniosła blon˝ dynka o pięknych, bujnych włosach. Lewandowski przywitał się z nimi kordialnie, podając obu rękę, po czym przedstawił im Zygmunta, który również podał im rękę. We czworo usiedli na fotelach i rozpoczęła się ogólna rozmowa, kierowana oczywiście przez Lewandowskiego; Zygmunt milczał, czekając z wew˝ nętrznym skurczem, co będzie dalej. Nie czekał długo: po kilku raczej przeciętnych dowcipach, pokwito˝ wanych zresztą ciepłym uznaniem obu kobiet, Lewandowski zwrócił się doń z dość bezceremonialnym py˝ taniem. Jak ci się podoba Karolina? - spytał wskazując ową piękną blondynkę. Zygmunt nadspodziewanie swobodnie odrzekł, że istotnie - podoba mu się bardzo. To wspaniale - rzekł Lewandowski - ty również bardzo jej się podobasz: idźcie więc sobie, my mamy tu do pogadania z Zuzą. - Blondynka, nie zgorszona bynajmniej tak zwięzłym i przejrzystym postawieniem sprawy, wstała z miejsca i z uroczym uśmiechem spojrzała mu głęboko w oczy - przelotnie przypomniał sobie czytany nie wiedzieć gdzie aforyzm, że naj˝ głupsza kobieta może się zdobyć na spojrzenie o nie przeczuwanej głębi. Poszedł za nią, czując się niemal zupełnie wytrzeźwiony - jednocześnie zadowolony był (jeśli mógł w ogóle mówić o zadowoleniu), że wizy˝ ta nie zmieniła się we wspólną orgię z Lewandowskim i Zuzą - to byłoby niebezpieczne, a tak - może da się ukryć ewentualne niepowodzenie przed Lewandowskim - a może zresztą naprawdę uda mu się naresz˝ cie zostać mężczyzną. Karolina otworzyła jakieś drzwi i wpuściła Zygmunta przodem: ze zdziwieniem stwierdził, że znajduje się w pięknej, luksusowo urządzonej łazience; olbrzymia ampla rzucała silne, mlecznobiałe światło na ogromne, aż do sufitu sięgające lustra, które stanowiły ściany łazienki; w lustrach tych Zygmunt widział ze wszystkich stron zwielokrotnione odbicia siebie i Karoliny. Pośrodku stała biała wanna, do połowy napeł˝ niona parującą wodą - na eleganckim wieszaku wisiały dwa specjalnie widać przygotowane japońskie szlafroki. "Wykąpiemy się?" - spytała Karolina i znów spojrzała na Zygmunta niewiarygodnie głębokim i mądrym spojrzeniem pięknych oczu. Nie czekając na odpowiedź, zaczęła zdejmować swą wykwintną jedwabną suknię: najpierw uniosła ją powoli, jakby wahająco, obnażając wspaniałe nogi - potem zrzuciła ją szybko i zręcznie, stając zupełnie nago - nie miała bowiem nic pod spodem. Zygmuntowi pociemniało w oczach - ale była to emocja czysto psychiczna, nie czuł bowiem najmniejszego podniecenia fizycznego. Karolina z nieopisaną gracją weszła do wanny; Zygmunt, chcąc nie chcąc, rozebrał się również - wanna była dość szeroka, lecz mimo to dobitnie czuł swoją śmieszność, gdy odsuwał się od brzegu, aby nie do˝ tknąć Karoliny, tym bardziej że ona zdawała się to dostrzegać i uśmiechała się nieznacznie. Po kąpieli w najnaturalniejszy sposób wskazała mu szlafrok; otuleni w szlafroki przeszli do małego, wyłożonego dy˝ wanami i miękkimi skórami pokoiku, bezpośrednio połączonego z łazienką. Następna godzina należała do tych, których Zygmunt nigdy w życiu nie chciałby wspominać, które pragnął raz na zawsze unicestwić, wykreślić z pamięci. Po prostu i tym razem nie okazał się mężczyzną, pomimo usilnych i kunsztownych starań Karoliny. Winna tu była jego psychika: myśl pracowała bez prze˝ rwy, poddając mu najrozmaitsze obrazy, refleksje, cytaty, nie mające nic wspólnego z erotyzmem i z obecną sytuacją - te wszystkie myśli tworzyły w jego głowie stan jasnej, bezsensownej precyzji, który był jak najdalszy od atmosfery pożądań i namiętności. "Jestem zbyt inteligentny, aby posiąść kobietę" - pomyślał. Przy tym czuł się źle fizycznie: gorąca kąpiel po pijaństwie osłabiła go, był spocony, oddychał ciężko, leżąc nago obok Karoliny, która mimo wszystko miła i uprzejma, jakby wcale nie zaskoczona ani zdziwiona, głaskała go lekko, macierzyńsko po włosach. Było to dotkliwsze, niż gdyby zachowywała się ordynarnie lub cynicznie. Zygmunt był upokorzony, a jednocześnie nie mógł oddać się bez reszty nawet upokorzeniu: myśli goniły się wzajemnie, z niezawodną dokładnością przypominał sobie teraz całe fragmen˝ ty różnych idiotycznych przemówień, wygłoszonych tego wieczoru w "Polityce i Sztuce", przemówień, któ˝ rych, był tego pewien, niemal nie słuchał. Nagle zatargał nim przeraźliwy strach: zapomniał o Lewando˝ wskim, jak ukryć przed nim całą rzecz, może przecież się o wszystkim dowiedzieć od Karoliny; jak mógł o tym zapomnieć - widocznie wódka tak go zamroczyła. Już chciał prosić Karolinę o dyskrecję - mógłby przecież zapłacić za to - gdy, zanim zdążył otworzyć usta (byłyby to pierwsze słowa do niej) - ktoś cicho i szybko zastukał do drzwi i w tej samej chwili niemal drzwi się otworzyły. Stał w nich Lewandowski, cał˝ kowicie ubrany, w płaszczu i kapeluszu. Szybkim rzutem oka ogarnął ich oboje, bezwstydnie rozciągniętych nago na puszystym dywanie. - Co, już po wszystkim? - zapytał Karolinę, która bynajmniej nie zawstydzona, uniosła się lekko na łokciach. Odpowiedziała mu niedostrzegalnym niemal, przeczącym ruchem głowy. Jak to? Jeszcze nic nie było? - in˝ dagował Lewandowski. Karolina potwierdziła. - Aha, chłopak pewno jest niezdolny? - pytał dalej; Zyg˝ munt leżał jak martwy - i znowu potwierdzający, leniwy ruch głową, jakby Karolina również miała powody do ukrywania całej sprawy. Chwilę panowała cisza - Lewandowski nie zdejmując kapelusza postąpił parę kroków naprzód i nagle wybuchnął krótkim, ostrym śmiechem. - Ach, więc ty pewnie nigdy w życiu nie... Nie potrafisz! - wykrzyknął. Zygmunt nie zaprzeczał, zaprzeczenie nie zdałoby się na nic. - Domyślałem się tego - mówił już spokojniej Lewandowski - ładnieście się w ogóle urządzili! To mi się podoba, bardzo mi się podoba. No, ale ubieraj się, nie masz tu po co leżeć. Karolina wstała i jak biały posąg, naga, bezszelestnie wysunęła się z pokoju. Za chwilę wróciła z ubraniem Zygmunta, które zostało w łazience, po czym zniknęła z niedostrzegalnym, pocieszającym uś˝ miechem na ustach, uśmiechem przeznaczonym dla Zygmunta. Zygmunt ubrał się szybko i niedokładnie - czuł się bardzo źle, miał wyraźne mdłości. Lewandowski czekał niecierpliwie. - Rachunek zapłaciłem - po˝ wiedział - chodźże już prędzej. - Wreszcie wyszli - zaczynało szarzeć, na ulicach było zupełnie pusto. Le˝ wandowski przywołał taksówkę, podał szoferowi adres Zygmunta, wreszcie skierował drwiący wzrok na winowajcę, który niezdarnie właził pod budę auta. - Odpocznij - jutro pomówimy - rzekł krótko, bez po˝ dania ręki zatrzasnął drzwiczki i zniknął z pola widzenia Zygmunta. Auto ruszyło, za pięć minut byli już na Pierackiego. Wchodząc po schodach, Zygmunt zaczął wymiotować; czuł się zmaltretowany jak zbity pies. Wy˝ miotował do spluwaczki, widząc jednocześnie, że brudzi ścianę i posadzkę; trzeba będzie jutro coś dać stróżowi - pomyślał. Czuł w ustach ohydny, gorzki smak żółci - skurcze nie ustawały, choć oddał już wszystko. Wreszcie jakoś się uspokoiło - wytarł usta chusteczką i powlókł się na górę. Cicho otworzył drzwi, na palcach podkradł się do swego pokoju i wreszcie w ubraniu runął na łóżko; zasnął natychmiast snem ciężkim jak omdlenie. IX Spał niedługo i zbudził się nagle; gwałtownie wyrwano go z tak głębokiego snu, jakby wracał z tam˝ tego świata. Ktoś szarpał go za ramię: z trudem podniósł ociężałe, rozpalone powieki i ze zdumieniem stwierdził, że w pokoju znajduje się parę osób: stara służąca Edmundowa, która właśnie ciągnęła go za rę˝ kę, oraz ojciec i Irka w nocnych strojach. Błyskawicznie przypomniał sobie wypadki minionej nocy i w pierwszej chwili wyobraził sobie niedorzecznie, że niezrozumiała obecność ich wszystkich w pokoju mu˝ si w jakiś sposób wiązać się z tymi wypadkami. Ale szybko wyprowadził go z błędu dziwny okrzyk służą˝ cej: - Niech pan wstaje, Warszawa się pali! - Warszawa się pali? W szybach odbijały się czerwone reflek˝ sy wschodzącego słońca - ale - prawda - były one jakieś zbyt jaskrawe. Zygmunt skoczył na balkon: rze˝ czywiście - pół nieba w stronie Dworca Głównego czerwieniło się złowrogą purpurą pożaru - widać było unoszące się czarne kłęby dymu. Cóż to znaczy? Pewno Niemcy podpalili - powiedziała Irka, dygocąc i szczękając zębami z porannego chłodu; ojciec milczał, był bardzo blady, wargi drżały mu lekko. Zygmunt, otumaniony jeszcze oparami koszmarnej nocy, z trudem starał się zrozumieć sytuację. Niemcy - w War˝ szawie? Aha - rzeczywiście, przecież wojna się zbliża - to może być robota dywersantów, szpiegów - przecież mogą w ten sposób spalić całą Warszawę - naszą Warszawę, już oni mają swoje diabelskie spo˝ soby. Poczuł nagle jakąś przerażającą bezbronność, histeryczny strach, jednocześnie wróciły mu mdłości; z trudem przemagając się, usiadł na krześle. Ojciec spojrzał na niego wzrokiem bezsilnego żalu, z niemym, gorzkim wyrzutem. Pewno myśli, że jestem pijany - przemknęło przez głowę Zygmunta, że jestem tylko pi˝ jany. Spojrzał po sobie i wzdrygnął się; ubranie miał pogniecione i poplamione wymiotami - podobne pla˝ my widać było na łóżku. Słowem, syn łajdaczy się, gdy ojczyzna w niebezpieczeństwie - tak na pewno myśli ojciec - czy można to w jakiś sposób sprostować? - oczywiście nie - cóż za skomplikowane, nie˝ rozwiązalne nieporozumienia tworzą się pomiędzy rzekomo najbliższymi ludźmi. Spojrzał na zegarek: była piąta. Zaczął czyścić ubranie, próbując dowiedzieć się czegoś konkretnego o pożarze; ale oni nic nie wie˝ dzieli poza tym, że podobno pali się Dworzec Główny nowy dworzec. Zygmunt zacisnął zęby - a więc mo˝ że naprawdę robota niemiecka? Postanowił, pomimo niewyspania, wyjść zaraz z domu i dowiedzieć się czegoś - w głowie czuł chaos, nad którym z trudem tylko mógł zapanować - bał się, że może za chwilę usiąść i rozpłakać się, przy tym dygotał cały z zimna - chciał jak najprędzej zejść z oczu ojca i Irki; dopro˝ wadziwszy się jako tako do porządku, obmył twarz zimną wodą, przepłukał usta i, obiecawszy zgnębio˝ nemu ojcu, że zatelefonuje z miasta, gdy się dowie czegoś konkretnego, wyszedł na ulicę. Był cudowny poranek - niebo jasnobłękitne bez chmurki - zapowiadał się wspaniały, upalny dzień czerwcowy, tylko w stronie dworca horyzont barwił się złowrogo, jakby pożar zapożyczył barw od nie˝ dawno wzeszłego słońca - lekkie czerwone refleksy pozostały jeszcze na wschodzie, ale gasły one wobec intensywnej, ciemnopurpurowej łuny nad dworcem. Na ulicach było jeszcze dość pusto - tu i ówdzie tylko stały grupki ludzi, frasobliwie spozierając w kierunku pożaru. Co się paliło? - oczywiście dworzec. Zyg˝ munt szybkim, długim krokiem skierował się w stronę Alei Jerozolimskich; rozgrzał się już nieco i opano˝ wał, wstrząśnięty pożarem, a właściwie jego politycznymi perspektywami - czyżby już naprawdę kończył się spokój i zaczynał burzliwy i okrutny czas wojny? Jednocześnie czuł podskórne, na pół tylko uświado˝ mione zadowolenie, że wypadek ten swoją groźną ważnością usuwa jakby w cień obrzydłe przeżycia tej nocy, które przypominały mu się jednak natrętnie typowym poalkoholowym bólem głowy i gorzkim nie˝ smakiem w ustach. Na razie miał przed sobą konkretne zadanie: dowiedzieć się czegoś pewnego o pożarze - z konkretności tego czerpał zbawczą energię, która go w tej chwili ratowała. Niedługo znalazł się przy dworcu. Zbity tłum ludzi, odgrodzony od pożaru kordonem policji, stał wpatrzony w gmach, z którego da˝ chu jak kopuła wybuchał wielki płomień, wyrzucający od czasu do czasu z siebie kłęby czarnego dymu. Olbrzymiej długości drabiny strażackie przystawione były do bocznej ściany gmachu - strażacy w żółtych hełmach pojawiali się wśród ognia - srebrzyste strumienie wody z sikawek krzyżowały się jak lance nad dachem, w blaskach przeczystego słońca, które oświetlało sąsiednie kamienice, budząc oślepiające reflek˝ sy w szybach okiennych. Zygmunt rzucił okiem na ten obraz i zaczął rozpytywać ludzi o szczegóły. Lecz nikt nie wiedział nic pewnego: powszechnie przypuszczano, że to Niemcy, niektórzy jednak twierdzili, że był to wypadek, podobno robotnicy spawający w nocy szyny tramwajowe zaprószyli ogień w drewniane rusztowania, otaczające nie wykończony jeszcze gmach. W każdym razie nie ulegało wątpliwości, że ogień uda się zlokalizować, że nie zagrozi on drewnianej budzie starego dworca, czego obawiano się początko˝ wo. Przerwa w ruchu również nie będzie prawdopodobnie wielka, gdyż tunel idący do nowego dworca nie został uszkodzony ani zasypany. Wszystko to było raczej pocieszające - Zygmunt odczuł nieuchwytne drgnięcie zawodu - zdążył już przyzwyczaić się do myśli, że to był sygnał, początek groźnych, wielkich wy˝ darzeń. W duchu uspokajającym zadzwonił do ojca, który - przeciwnie niż on - ucieszył się, odetchnął całą piersią. Odłożywszy słuchawkę w małej owocarni, Zygmunt zaczął się zastanawiać, co teraz począć z so˝ bą. Była dopiero szósta rano - do domu iść nie miał ochoty, chciał wstąpić gdzieś na czarną kawę, ale wszystkie kawiarnie były jeszcze zamknięte. Po krótkim namyśle postanowił rozpędzić nocne opary space˝ rem w krystalicznym powietrzu poranka - ruszył więc w stronę Alei Ujazdowskich. Nigdy nie roztkliwiał się specjalnie nad pięknem natury, lecz dzisiaj ten wczesny poranek czerwcowy działał na jego skłębione myśli kojąco i łagodnie, odświeżał jak chłodna kąpiel w czasie upału. Gęste, buj˝ ne, kwitnące kasztany w Alejach, zapach bzu i czeremchy, rzeźwy chłód świeżo polewanego asfaltu, skro˝ pione rosą klomby i gazony w parku Ujazdowskim w tym wszystkim był jakiś nieodparty urok, który nie˝ spodziewanie zawładnął myślami i uczuciami Zygmunta: obległy go wspomnienia - w tym parku przecież bawił się całe dzieciństwo, tu, na ławce, w głębokim cieniu kasztana spędzał długie godziny z niezapomnia˝ nymi grubymi tomami czarodziejskiego Karola Maya - od czasu do czasu podnosząc wzrok znad książki i topiąc go w splątanej, nieprzezroczystej zieleni, w gęstwinie liści, w której - zdawało się - pomykali nieuchwytni Indianie ze swym wodzem Winnetou na czele. Przeszedł park Ujazdowski, minął Agrykolę i Ogród Botaniczny - wszędzie tyle wspomnień - i wreszcie zagłębił się w cieniste aleje Łazienek; Łazienki przywitały go świeżym, dźwięcznym, niezrównanie czystym świergotem ptaków - cały cienisty, opadający w dół wielki park zdawał się porzucony przez ludzi i zamieszkany tylko przez ukrytych w gęstej kopule liści śpiewaków. Zygmunt szedł szeroką aleją w dół, coraz dalej i dalej - z daleka uderzył go blask szyb pałacu nad stawem; kwitnące kasztany pochylały swe ociężałe, obwisłe gałęzie nad zieloną, mulistą wodą. Zyg˝ munt okrążył staw, przeszedł mostek i zagłębił się w dobrze sobie znaną ciemną niemal aleję. Nie było tu nikogo - istne odludzie; usiadł wygodnie na niskiej, starej ławce - należało wreszcie namyśleć się nad wszystkim. Lecz myśli jakoś miał niewiele - i znowu były to myśli rozrzucone, dygresyjnie rozbiegane, same w sobie precyzyjne, lecz ze sobą nie powiązane - jak fragmenty jakiejś rozbitej całości. Próbował je ze˝ brać i skoncentrować lapidarnym, zwięzłym stwierdzeniem stanu rzeczy: jestem zdemaskowany, Lewan˝ dowski zna moją tajemnicę, jestem w jego ręku - powtarzał sobie; lecz to nic nie pomagało - widocznie obciążenie psychiczne, spowodowane wypadkami ostatnich tygodni, w połączeniu z niespodziewanym wstrząsem, wywołanym przez pożar, było zbyt wielkie, napięcie stało się zbyt silne i oto wrażliwości jego nie starczyło już dalej - po prostu zastrajkowała, zawiesiła swą działalność. Zadziwiająca rzecz, jak czło˝ wiek szybko asymiluje niezwykłe, niespodziewane wypadki, przyzwyczaja się do nich: wczoraj jeszcze przypuszczenie, że może zostać zdemaskowany, przyprawiało go o drżenie, wydało mu się to końcem ży˝ cia, śmiercią psychiczną - dziś po pierwszej, histerycznej reakcji w domu po przebudzeniu - czuł się niemal spokojny, zrezygnowany, jak wobec czegoś nieuniknionego, co musiało nadejść, co przewidywał właści˝ wie od pierwszej chwili. Oczywiście - sytuacja była zła - co zrobi Lewandowski - może nic - a może trze˝ ba będzie z nim walczyć - perspektywy nie były przyjemne, lecz - dziwne - nie chciało mu się nad tym szczegółowo zastanawiać. A więc jednak wobec rzeczywistych ciosów człowiek okazuje się silniejszy, niż wobec trapiących go urojonych mąk wyobraźni. Walczyć - było w tym coś krzepiącego. Zresztą pokrze˝ pienie nasuwało mu się niespodziewanie z różnych stron, z różnych myśli - nawet tych ułamkowych i niepo˝ trzebnych. Oto, na przykład, przypomniał sobie jedno ze swoich dziecinnych, ulubionych wyobrażeń: w nocy, gdy człowiek śpi, dusza jego przebywa w jakimś innym, tajemniczym świecie, którego dalekim odbiciem są najprzyjemniejsze nasze sny - przebywa tam z pełną świadomością, widzi stamtąd swoje życie przeszłe i przyszłe, rozmawia o tym z innymi ludźmi - lecz skazany jest na wypełnienie jednego warunku - po powrocie do swego ciała, po przebudzeniu się musi o wszystkim zapomnieć, zupełnie, bezapelacyjnie - aż do następnej nocy. W ten sposób przeżywamy dwa życia: jedno na jawie, przykre, trudne, męczące, bezświadome - i drugie, polotne jak sen, rozkoszne, głębokie i obdarzone przywilejem świadomości, świadomości, która przewiduje i rozumie każdy, pozornie bezrozumny i niespodziewany cios, otrzymany przez nas tu, na jawie. Życie tutaj jest więc tylko okrutnym nieco, lecz w gruncie rzeczy niegroźnym ekspe˝ rymentem, życie tam jest uroczą i bezpieczną rzeczywistością. W dzieciństwie Zygmunt często mówił sobie: cokolwiek stanie się "tutaj", w nocy będę "tam"; pociecha ta niespodziewanie wróciła doń teraz i - o dziwo - nie okazała się wcale bez znaczenia - ona również działała krzepiąco. Zygmunt uśmiechnął się nad sobą samym: cóż za paradoks - jak zwykle u niego - z klęski czerpał otuchę, spokój natomiast niepokoił go i przygnębiał; w gruncie rzeczy straszny ze mnie dziwak i neurastenik - pomyślał wstając z ławki. Ale myśl ta również była dość przyjemna i uspokajająca: cokolwiek się tu stanie, w nocy będę "tam" - powtórzył z uśmiechem i ruszył w stronę domu wibrującą załamanymi wśród liści promieniami słońca aleją. Zobaczy˝ my - powiedział sobie i poczuł się z tym wcale nie najgorzej. Wstąpił do kawiarni na śniadanie, potem pojechał do redakcji. Nie robiono tam specjalnych alar˝ mów z powodu pożaru. Geysztora - jak zwykle ostatnio - nie było; przy jego biurku urzędował roztargnio˝ ny, niedźwiedziowaty, huczący jak trzmiel miłym, grubym głosem hrabia Skomoroch. Nie przywiązywał on również specjalnej wagi do kwestii pożaru, nie przypuszczał wcale, aby była to robota niemieckich dywer˝ santów. Pod wpływem jego perswazji Zygmuntowi również zaczęło się to wydawać nieprawdopodobne - w ogóle wstydził się swojej porannej histerii. Praca w redakcji płynęła normalnie - po ukończeniu jej Zyg˝ munt poszedł do domu na obiad: ojciec nie wrócił jeszcze z ministerstwa, Irka jadła obiad na mieście z Bronkiem, toteż Zygmunt siedział przy stole sam, odpowiadał na zagadywania Edmundowej i czuł się właściwie wcale nieźle; widocznie wrażliwość ludzka ma pewną określoną amplitudę wahań i odchylenie w jednym kierunku musi zostać zrównoważone wahnięciem w drugą stronę, musi - choćby nie miało to wielkiego uzasadnienia logicznego. Po obiedzie zaterkotał telefon: dzwonił Lewandowski - Zygmunt spodziewał się tego i odbył roz˝ mowę w zupełnym spokoju. Lewandowski mówił doń per "pan" - najwidoczniej postanowił nie korzystać z prawa, nadanego mu przez wypity "bruderschaft". Zawiadomił Zygmunta, że Henryk wyjechał "w ważnej sprawie na dwa, trzy tygodnie" wobec czego Zygmunt nie ma po co przychodzić do pani Cieszkowskiej (nie miał zresztą wcale tego zamiaru). W dalszym ciągu Lewandowski prosił usilnie, aby Zygmunt o spra˝ wach związanych z osobą Henryka nie rozmawiał absolutnie z nikim ani z redaktorem, ani "z panem Bron˝ kiem" (wyraźnie unikał wymieniania nazwisk) i żeby w ogóle nie mieszał się do niczego i zachował dyskre˝ cję, w przeciwnym razie "będę zmuszony skompromitować pana, co jak panu wiadomo, po wypadkach dzisiejszej nocy nie sprawi mi specjalnych trudności". Zygmunt spokojnie przyjął tę pogróżkę, powiedział "do widzenia" i odłożył słuchawkę. A więc, tak jak się spodziewał - Lewandowski szantażował i groził - ale o co w tej sprawie chodziło, dlaczego krążyła ona uporczywie około jego osoby - tego nie mógł zrozumieć. Zresztą zlecenie Lewandowskiego pokrywało się z jego zamiarami: nie mieszać się. Chodziło tylko o za˝ chowanie jak najdłużej tego niespodziewanie zesłanego spokoju wewnętrznego. Od tego dnia minęło wiele tygodni, monotonnych na pozór, lecz w istocie nabrzmiałych przeczuciem, przeczuciem tętniących już pod ziemią przyszłych wydarzeń. Pożar dworca okazał się wprawdzie przy˝ padkowy i szybko o nim zapomniano, skąpana w blaskach słońca Warszawa kipiała życiem normalnym i pokojowym, lecz głuche pogłoski o mobilizacji, alarmujące artykuły niektórych gazet, różne drobne, ale niepokojące objawy, jak choćby uporczywe znikanie z rynku srebrnych pieniędzy - wszystko to wytwarza˝ ło jakiś lekko złowieszczy cień, który padał na ziemię polską, pomimo panowania słonecznego jeszcze i pozornie zwyczajnego dnia. Lecz może były to fałszywe, mylne alarmy - wszak na razie nic się w gruncie rzeczy nie działo niezwykłego - w czasie największego napięcia sytuacji w kwietniu, w Warszawie najnor˝ malniej w świecie odbył się międzynarodowy festiwal muzyczny, na którym przestraszeni nieco i oczekują˝ cy sensacji wojennych goście zagraniczni przekonali się ze zdumieniem, że Polska, pomimo pędzącego po nadgranicznych kablach alarmowego sygnału - żyje spokojnie i normalnie. Czyżby to była lekkomyślność - a może odwaga - może zaś po prostu spokój i trzeźwy realizm, który wskazuje, że wojny jeszcze nie bę˝ dzie. Zygmunt nie wiedział, jak to jest naprawdę. Spędzał lipiec i sierpień w Warszawie, mając w redakcji przyobiecany urlop na wrzesień, systematycznie pracował i trwał w stanie biernego, ale nie przykrego od˝ rętwienia. Irka wyjechała na wieś, ojca widywał zaledwie przelotnie, wieczorem, spotkania z Joanną ogra˝ niczył do minimum, motywując to brakiem czasu; w ogóle sprawa z Joanną była wybitnie w stadium zaniku - bez słów i deklamacji - może tak było najlepiej. Jeśli chodziło o tajemnicze historie z Henrykiem, to rów˝ nież oddaliły się one od Zygmunta, jakby były tylko przejściowym złudzeniem jego pobudliwej wyobraźni, nie zaś rzeczywistością. Lewandowski nie dawał znaku życia, Henryk zniknął bez śladu, choć dawno już minęły owe zapowiedziane "dwa, trzy tygodnie", o Stefanie Zygmunt zapomniał prawie. Geysztor częściej teraz pojawiał się w redakcji, lecz nigdy ani słowem nie wspomniał o sprawie Henryka; jedynym echem tej sprawy były kilkakrotne nagabywania Bronka, który pytał Zygmunta, czy nie ma wiadomości, kiedy Hen˝ ryk wróci do Warszawy; Zygmunt oczywiście wiadomości takich nie miał i na tym sprawa utknęła. W ogó˝ le życie płynęło monotonnie, ale nie przykro. Miłą, przyjemną rozrywką i urozmaiceniem były wieczory, gdy Zygmunt samotnie zachodził na kolację do ogródkowego baru w Alejach Jerozolimskich. Sens i urok takiego wieczoru bez reszty zawierał się w alkoholu; Zygmunt stosował przemyślnie niewielkie dawki - czasem wystarczyły mu dwie wódki i dwa duże piwa: świat stawał się wtedy barwny, ciekawy i przyjemnie tajemniczy. Zygmunt wychodził z baru na oświetlone blaskiem latarń, rozkołysane szumem drzew, nasyco˝ ne i przewiane pędem samochodów ulice Warszawy i wyobrażał sobie, że jest kimś zupełnie innym, że nie wie nic o swoim tajemniczym i nieznanym życiu, że czekają go niezwykłe, emocjonujące przygody. Cza˝ sem szedł do kina na film amerykański (lubił te filmy, choćby nawet były słabe) i wyobrażał sobie świat ekranu, daleką Amerykę jako świat, w którym żyje; wychodził z kina, płynąc z falą tłumu podniecony, za˝ dzierzysty, pełen fantazji - wstępował wtedy jeszcze raz do jakiegoś baru, obserwując różne "nocne typy" i czuł się tym razem naprawdę - jednym z nich. Wracał do domu późno, coraz później - nie chciał bowiem zbyt długo przestawać z ojcem, który drażnił go teraz niepomiernie; ojciec, wbrew uspokajającym suges˝ tiom wielu znajomych, uporczywie owładnięty był myślą, że wojna wybuchnie - była to myśl natrętna, ma˝ niacko nieustępliwa, która owładnęła nim całkowicie. Gdy tylko wrócił z biura - czytał gazety, których stos przynosiła codziennie Edmundowa, po czym zasiadał do swego - jak to nazywał Zygmunt - narzędzia tor˝ tur - do radia. Ojciec był opętany radiem - znając kilka języków, łowił godzinami komunikaty i komentarze polityczne z różnych krajów, kręcąc gałką jeździł uporczywie po tym międzynarodowym kiermaszu, po˝ przez przekorne świsty, zgrzyty, dziwaczne, obce głosy, daleką stłumioną muzykę jazzową czy jakieś pate˝ tyczne, z nagła rozbrzmiewające chóry, chciał dotrzeć do tego, co było rdzeniem, ośrodkiem pragnień i tęsknot jego żarliwej duszy - chciał dotrzeć do rzekomo na tym dziwacznym, niezrozumiałym, kosmopoli˝ tycznym rynku złożonego - losu Polski. Wracając nieraz do domu po dwunastej czy pierwszej, Zygmunt zastawał jeszcze ojca z rozszerzonymi, skamieniałymi oczyma, skurczonego na niewygodnym krześle, ze starą żylastą ręką na gałce aparatu, nieruchomo wpatrzonego w oświetloną tabelkę, wskazującą długości fal. Zygmunt wstrząsał się wtedy z irytacji; próbował to ojcu wyperswadować, lecz spotkał się z tak gwał˝ towną reakcją, że zaniechał tego natychmiast - po co pogłębiać i tak już głębokie nieporozumienie między nimi - zresztą niech każdy bawi się jak chce - myślał ze świadomym cynizmem, choć wiedział, że zabawa ta kosztuje ojca życie - chory na serce, na pewno ciężko przypłaci te swoje godziny przy wielkim, pięcio˝ lampowym aparacie Philipsa, lśniącym w ciemności tajemniczym, czerwonym światełkiem i krzyczącym ochrypłymi, gardłowymi lub nosowymi głosami całego świata. Lecz ostatecznie - każdy odpowiada za sie˝ bie. Zygmunt polubił stan biernego, niezmiennego odrętwienia, w jakim płynęło mu owe lato; polubił niedo˝ rzeczne, pełne tęsknoty, ale na swój sposób urocze wieczory, spędzone w barach, kinach i na ulicach, po˝ lubił swoje flirty z demonem alkoholu. Właściwie mógłbym tak spędzić całe życie - myślał - i żyć zupełnie znośnie: praca, równo, bez zgrzytów, regularnie płynące godziny, trochę alkoholu, trochę obojętnych, ła˝ godnych rozrywek jak kino - i oto niewidocznie zbliży się starość - potem śmierć; jestem stworzony na samotnika i starego kawalera - cóż za niedorzeczne impulsy kazały mi myśleć o małżeństwie, o przyjaźni - żona, przyjaciele - to ludzie powikłani, niszczą spokój, o który tak trudno, absorbują, męczą dla mnie wy˝ starczą dalsi koledzy, znajomi - koledzy z redakcji, którzy nic nie wiedzą o moim życiu prywatnym, nie ob˝ chodzi ich ono - i tak jest dobrze. A najlepiej - nie mieć w ogóle "prywatnego życia" - roztopić się w fali regularnie płynących dni, to jest przynajmniej trwanie bezbolesne i - jednak - pozytywne. Przypomniał so˝ bie dawne ostrzeżenia Henryka przed "usypiającym narkotykiem czasu" - przypomnienie to przyszło nań jak z innego świata - przyjął je niemal obojętnie; możliwe, że ulegam - mówił sobie, lecz to wcale jeszcze nie jest najgorsze, co mogę zrobić. Płynąć - oto dewiza - niech mi ona wystarczy do końca życia - nic wię˝ cej nie chcę. Lecz ten okres spokoju był iluzoryczny jak chwila ciszy poprzedzająca burzę; był jak nagłe uspoko˝ jenie się orkiestry przed pełnym rozpędu i gromów zakończeniem; wypadki, które pozornie usnęły na chwilę, toczyły się w istocie dalej, gdzieś poza świadomością Zygmunta, i powróciły doń znów, aby go wciągnąć w swój rytm, w swą orbitę. Zapowiedzią ich powrotu było ponowne zjawienie się Lewando˝ wskiego; złożył on Zygmuntowi wizytę w połowie sierpnia - od dnia tej wizyty wszystko zaczęło pędzić, świat zaczął się zmieniać, przesypywać, jak w niewiarogodnym, złowrogim kalejdoskopie. X Lewandowski zjawił się niespodziewanie i niespodziewanie, przypadkiem zastał Zygmunta w domu, była to bowiem w zasadzie pora jego redakcyjnego urzędowania. Wizyta ta stanowiła naprawdę bardzo przykre zdarzenie w spokojnym życiu Zygmunta, była powrotem czegoś obrzydłego, o czym postanowi˝ liśmy zapomnieć i prawie nam się już to udało, gdy oto jakiś niepożądany wypadek niweczy cały nasz wysi˝ łek psychiczny i znów stawia nas w punkcie, z któregośmy wyszli. Lewandowski zjawił się jak wyrzut su˝ mienia, jak groźne przypomnienie, że te wszystkie niejasne i niebezpieczne historie nie były czymś, nad czym by można przejść do porządku, że nie dadzą się osłonić mgłą niepamięci - to nie jest złudzenie, to jest męcząca, koszmarna rzeczywistość, która oto znowu natrętnie puka do drzwi i domaga się miejsca w do˝ piero co oswobodzonym świecie psychicznym Zygmunta. Lewandowski był dzisiaj bardzo zwięzły i rze˝ czowy; zaniechał stosowania wobec Zygmunta aparatu swojej misternej, choć wulgarnej elokwencji - wi˝ docznie uznał, że to już niepotrzebne. Lekko i bez entuzjazmu podał Zygmuntowi rękę - Zygmunt odwykł już od nieprzyjemnego uścisku tej dziwnie małej dłoni - po czym nie proszony usiadł na krześle i wyłuszczył swoją jak ją nazwał, "prośbę". Chodzi o to, że Henryk "jakoś nie wraca", jego pobyt poza Warszawą przedłuża się niezwykle, tymczasem on, Lewandowski, nie może już dłużej mieszkać u pani Cieszkowskiej, "ta wściekła baba" robi mu wciąż rozmaite wstręty, szykanuje go i w ogóle - "nie jest u niej swobodny". - Nie mam czasu teraz szukać innego mieszkania, z różnych względów jest to dla mnie niewygodne, nie chcę też mieszkać w hotelu - wobec tego przyszła mi zbawcza myśl, że mógłbym przecież na pewien czas za˝ mieszkać u pana - zakończył niespodziewanie. Zygmunt milczał zdumiony i zaskoczony - Lewandowski zmarszczył się lekko. - Dla informacji dodaję - powiedział że nie chodzi mi o mieszkanie w ścisłym tego słowa znaczeniu - właściwie tylko o nocleg i o przechowanie moich waliz i kufra - cały dzień jestem na mieście. Mówię to zresztą tylko dla zadokumentowania mojej dobrej woli wobec pana - bo przecież móg˝ łbym po prostu żądać, nie tłumacząc się w ogóle. Zygmunt poczuł zalewającą go falę bezsilnego gniewu: miał ochotę schwytać za gardło tego człowieka, lecz oczywiście nie była to ochota rozsądna. Fala gniewu odpłynęła - pozostał wstręt i - strach. Propozycja Lewandowskiego była dziwaczna, podejrzana - czyż ma˝ ło było pokoi w Warszawie - dlaczego akurat właśnie chce mieszkać tutaj, u Zygmunta - kryły się za tym najwidoczniej jakieś dalsze zamiary - będzie wyzyskiwał posiadaną władzę nad nim dla swoich ciemnych celów, bo przecież cele takiego człowieka nie mogły być jasne, Zygmunt nie mógł w to uwierzyć, pomimo że Lewandowski legitymował się autorytetem Henryka. Zresztą "maszyna woli" czy "maszyna czynu" jak go określił Henryk, musi z natury rzeczy być maszyną bezwzględną - zapewne on odrabia za Henryka "czarną robotę" i - może - chce również posłużyć się do tego celu osobą Zygmunta. Ale przecież Henryk obiecał, że mnie do tego nie wciągnie - myślał Zygmunt z rozpaczliwym pośpiechem, zdając sobie sprawę, że musi zaraz dać definitywną odpowiedź - przecież Lewandowski nie działa chyba niezależnie od Henryka - więc cóż to wszystko znaczy - należało natychmiast porozumieć się z Henrykiem, lecz gdzie go szukać? I dla˝ czego Lewandowski nie chce mieszkać dalej u pani Cieszkowskiej? Może jest poszukiwany przez policję albo w ogóle ścigany przez kogoś i ściągnie mi tu to wszystko na łeb! Wyobraźnia Zygmunta rozhulała się na dobre, przez głowę jego przelatywały coraz bardziej złowrogie przypuszczenia, otwierały się coraz ohydniejsze perspektywy. Lewandowski zdawał się czytać w jego myślach, jak kiedyś Henryk. - Informu˝ ję jeszcze - rzekł, coraz bardziej pochmurniejąc - że pobyt mój tutaj nie przysporzy panu żadnych przy˝ krości i kłopotów, oczywiście - jeśli zachowa pan absolutną dyskrecję. Nie żądam osobnego pokoju - przechodząc widziałem w przedpokoju polowe łóżko - jeśli nie ma u was innego miejsca, można by je ustawić tutaj i będę spał razem z panem. To nawet jest bardzo wskazane - nie zrobi się w ten sposób wielkiego zamętu w domu, czego bym sobie nie życzył. A teraz proszę o natychmiastową odpowiedź, jeśli nie idę stąd na pocztę i wysyłam kilka liścików w odpowiednie miejsca - niech pan sobie wyobrazi, jaką rewelacją będzie to dla niejednego czy niejednej - "więc to tylko to" powiedzą sobie ci, którzy uważali pa˝ na za niezwykle tajemniczego i interesującego chłopca. Zygmunt wzdrygnął się, słysząc ulubione przez siebie zdanie Stendhala w ustach tego człowieka; Lewandowski wiedział o nim wszystko - skąd? - czy od Henryka? Mniejsza o to, pozostaje fakt, że Zyg˝ munt był oto w rękach niebezpiecznego szantażysty - najintymniejsze obawy, które zamykał w sobie od dzieciństwa, niemal zmaterializowały się teraz znowu z łaski Henryka w osobie tego człowieka, zmateriali˝ zowały się tak dokładnie, jakby to Zygmunt sam pracą swej chorobliwej wyobraźni wywołał je z niebytu. Może rzeczywiście wyobrażając sobie coś, jednocześnie to stwarzamy: Zygmuntowi przypomniało się znowu czytane gdzieś zdanie, że wszystko, co człowiek jest w stanie sobie wyobrazić - musi istnieć. Ale mniejsza o to - przywołał się znów do porządku - należało odpowiedzieć oczywiście nie miał wyboru. Usłyszał nagle jakby z daleka go dochodzący swój głos: dobrze, może pan nocować tutaj. - Świetnie - to lubię - ucieszył się niespodziewanie Lewandowski, który dotąd z pochmurną, drewnianą miną oczekiwał odpowiedzi. - Więc do widzenia tymczasem - za godzinkę przyjadą tu moje rzeczy - tym razem mocno uścisnął rękę Zygmunta, robiąc minę, jakby byli zaufanymi wspólnikami w jakiejś ważnej sprawie. Istotnie, po upływie niecałej godziny zjawił się znowu i wraz z szoferem taksówki wniósł na górę dwie wielkie walizy oraz potężny, okuty mosiądzem kufer. Jedna z walizek nosiła na sobie krzyczące na˝ lepki zagranicznych hoteli. Zygmunt uprzedził Edmundową, że przyjechał jego kolega i będzie u niego parę nocy. Tak było najlepiej - w mieszkaniu znajdował się wprawdzie jeszcze pokój Irki, obecnie wolny, oraz - oprócz pokoju ojca - jadalnia, ale pokój Zygmunta, położony na uboczu, z osobnym wejściem z przed˝ pokoju, gwarantował zupełną swobodę - pobyt Lewandowskiego tutaj mógł przejść niemal obok świa˝ domości ojca, zaprzątniętego obecnie absolutnie sprawami polityki i wojny. "Szaleństwo radiowe" ojca znalazło sobie teraz w dodatku nową, niepoślednią pożywkę: były nią audycje propagandowe w języku polskim, nadawane przez Niemców z Wrocławia. Ojciec wysłuchiwał tych audycji skrupulatnie dzień w dzień i Zygmunt podziwiał jego wytrzymałość nerwową. Sam słuchał tylko jednej takiej prelekcji - nie mógł z początku uwierzyć własnym uszom: ta mieszanina przekonania, ponurej perfidii, kłamstwa i po pros˝ tu zwykłego szaleństwa była czymś, co nie mieściło się w głowie normalnego człowieka, wychowanego w Europie XX wieku. Nieznany spiker, mówiący po polsku z nieuchwytnym obcym akcentem, twierdził na przykład z zimną pewnością, że w Polsce w ciągu ostatnich tygodni wymordowano sto tysięcy Niemców, że Polska szykuje się do ataku na Niemcy, że sterroryzowani przez swój rząd Polacy, nie chcąc iść do wojska, masowo uciekają do Berlina i wiele, wiele innych podobnych rzeczy. Zimne, przerażające szaleńs˝ two dreszczem trwogi powiało na Zygmunta z głośnika - nie słuchał już, lecz daleki, powolny, chłodny głos mówił i mówił, szeregował i sumował myśli coraz bardziej szaleńcze w swej pozornej logice, coraz bardziej obłąkane w swym chorobliwym wprost mijaniu się z prawdą. Niemcy zwariowali - to była jedyna konklu˝ zja, jaką wyciągnął Zygmunt z tej audycji, postanawiając jednocześnie nigdy już nie słuchać owego Wroc˝ ławia. Co innego ojciec - już na dziesięć minut przed terminem wyszukiwał sobie odpowiednią falę, nieru˝ chomo wysłuchiwał jakiejś muzyczki, aby wreszcie dorwać się do owego, umieszczonego jak na urągo˝ wisko w powodzi niemczyzny strzępka polskiej mowy, wysyłanej w świat przez powolny, nieuchwytnie obcy głos, głos zimny jak wzrok hipnotyzera, który metodycznie wsącza swej ofierze usypiającą truciznę, głos mówiący po polsku, a jednocześnie odsłaniający taką otchłań obcości psychicznej, że wydawało się to wprost niepojęte - jak ludzie,zamieszkujący od siebie o kilka czy kilkanaście godzin jazdy koleją, mogli dojść do podobnej wzajemnej obcości - paradoks, nonsens, to było nie do wiary, nierealne, po prostu wi˝ zja, koszmar senny, który należało odegnać od siebie jak najszybciej. A jednak ojciec słuchał: pił truciznę z przejęciem, metodycznie, uporczywie - nigdy nie wybuchał jak dawniej, oburzeniem czy patosem, za˝ mknął się w sobie i trudno było sprowokować go do dyskusji czy rozmowy, aby odcyfrować, co się w nim działo; jakiś "patriotyczny udar", jak sobie to nazwał Zygmunt. To oderwanie się ojca od spraw codziennych było zresztą obecnie bardzo wygodne: ojciec zamykał się u siebie, aby mu nie przeszkadzano w słuchaniu, do pokoju Zygmunta nie wchodził teraz prawie nigdy. Obecność Lewandowskiego można było ukryć przed nim w ogóle, jednak Zygmunt z przezorności wolał mu o niej wspomnieć - ojciec zresztą nic nie miał przeciwko nocującemu "koledze". Lewandowski wracał do domu późno, tuż przed zamknięciem bramy, wpuszczała go Edmundowa. Zygmunt wracał jeszcze póź˝ niej, jak najpóźniej mógł, aby uniknąć jakichkolwiek wieczornych rozmów z nim. Cały jego pozorny, parę tygodni trwający spokój psychiczny prysnął bezpowrotnie wraz z tym nagłym wtargnięciem obcego, ohyd˝ nego natręta do jego pokoju; straciły urok alkoholowe "kinowe" wieczory, gdy towarzyszyła im uporczywa myśl, że po powrocie do swego pokoju ujrzy na łóżku znienawidzoną sylwetkę i usłyszy głuchy, równy oddech śpiącego. Czasem myślał, że jeśli pobyt Lewandowskiego się przedłuży, uczyni go to zdolnym na˝ wet do zabójstwa - teraz dopiero zrozumiał, czym była dla niego spokojna, bezpieczna, samotna noc; obecnie samotność nocna została zniweczona: Zygmunt całymi godzinami wsłuchiwał się w chrapliwy, rów˝ ny oddech swego "towarzysza", a przez głowę przelatywały mu coraz bardziej straszne i niedorzeczne myś˝ li. Często nie mógł zasnąć aż do świtu; rano budząc się, widział Lewandowskiego przy śniadaniu, podawa˝ nym mu przez Edmundową: Lewandowski wstawał wcześnie, mył się, golił szybko i natychmiast wychodził. Trzeba przyznać, że nie był lokatorem kłopotliwym ani narzucającym się - nie rozmawiali prawie - zresztą nie było kiedy - jeśli zamienili parę słów, to tylko w sprawach obojętnych, koniecznych. Ale to było nie˝ ważne - wystarczała sama obecność tego szantażysty, który wcielał i przypominał wszystkie ciemne, przy˝ kre, wstydliwe strony życia Zygmunta, który był nieustannym ostrzeżeniem i groźbą, uosobieniem jakiejś obcej tajemnicy, co jak niewidzialna, lecz dotykalna pajęczyna oplotła Zygmunta i odebrała mu swobodę ruchów, odebrała mu możność życia psychicznego; wystarczała nawet obecność tych wielkich, obcych wa˝ liz i kufra (Zygmunt nie znosił kufrów, przypominały mu się nieuchronnie różne makabryczne historie o ukrytych w nich pokrajanych trupach) - aby całe życie psychiczne Zygmunta skoncentrowało się wyłącz˝ nie wokół tej jednej sprawy: okrutny paradoks jego życia osiągnął swój punkt szczytowy w fakcie, że oto znalazł się pod jednym dachem, mieszkał, spał i jadł razem z przerażającym człowiekiem, który miał nad nim absolutną władzę, który znał jego kompromitującą tajemnicę, razem z perfidnym, groźnym, zimnym szantażystą, który posługiwał się nim do swoich obcych, ciemnych celów - i człowiek ten - przy tym wszys˝ tkim - był "przyjacielem" Henryka. Istotą szantażu jest właśnie to, że paraliżuje on charakter ofiary, niwe˝ czy jej wolę i chęć oporu - Zygmunt był w rękach Lewandowskiego bezradny jak kociątko i bezsilne skur˝ cze jego ambicji kierowały się tylko do wewnątrz, powiększając jeszcze jego depresję i rozprzężenie. Je˝ dynym plusem całej historii było to, że nikt o niej nie wiedział: Irki nie było, ojciec jakby się nie liczył, ostat˝ nio szczęśliwie nikt do nich nie przychodził - nawet Bronek; ale ten wygodny stan rzeczy musi się skończyć prędzej czy później i co wtedy? - jak długo Lewandowski jeszcze ma zamiar u niego mieszkać? Kiedy wreszcie powróci Henryk? Chociaż z drugiej strony, czy należało sobie życzyć tak bardzo powrotu Hen˝ ryka? Wszak wtedy Lewandowski może przed nim odsłonić to wszystko, co wie o płciowej historii Zyg˝ munta, a wtedy - nie chciało się po prostu o tym myśleć. Po paru dniach Zygmunt przekonał się, że owo zakonspirowanie pobytu Lewandowskiego u niego nie było tak zupełne jak myślał; istniał człowiek, który wiedział o nowym mieszkaniu Lewandowskiego; człowiekiem tym był - Ichtiozaurus. Zygmunt spotkał go po raz pierwszy, czekającego naprzeciwko bramy po drugiej stronie ulicy pewnego dnia, gdy Lewandowski opóźnił się z wyjściem i Zygmunt wyszedł wcześniej. Od tego czasu kilkakrotnie widział tę pełną dziwacznej grozy niebywałą postać, snującą się tu i ówdzie w okolicach ich domu. Tak więc Lewandowski nie był sam, jego makabryczna asysta czuwała stale - oprócz szantażu miał na swoje usługi również brutalną, ślepą, posłuszną siłę fizyczną. Kilkakrotnie Zygmunt nosił się z zamiarem pójścia do pani Cieszkowskiej: może tam udałoby się dowiedzieć coś o Henryku i o okolicznościach, w jakich wyprowadził się od niej Lewandowski. Po namyś˝ le jednak zaniechał tego zamiaru: Lewandowski mógłby się o tym dowiedzieć i uznać to za krok nieprzy˝ jazny - skoro jestem w jego ręku, nie należy mu się narażać, przynajmniej nie w rzeczach drobnych - po˝ myślał Zygmunt. I wszystko pozostało bez zmian; życie w tych warunkach stawało się coraz przykrzejsze, atmosfera coraz bardziej naelektryzowana i gęsta; trwało tak z dziesięć dni - aż do owego ostatniego, pa˝ miętnego zebrania dyskusyjnego w redakcji "Polityki i Sztuki". XI Zebrania dyskusyjne w "Polityce i Sztuce" odbywały się stale, mniej więcej co miesiąc lub sześć ty˝ godni. Obecne było nawet opóźnione z powodu nieobecności Geysztora, który bardzo rzadko bywał teraz w redakcji, widocznie zaabsorbowany pracą w ministerstwie czy też, jak podejrzewał Zygmunt, jeszcze innymi sprawami. Tradycja redakcyjna nie mogła jednak zostać zaniedbana - zastępca redaktora hrabia Skomoroch postanowił wreszcie sam zorganizować następny wieczór, pod skromnym tytułem "Sytuacja międzynarodowa". Zebranie miało tym razem charakter wewnątrzredakcyjny, o czym przekonał się Zyg˝ munt, gdy w upalny wieczór sierpniowy udał się na Stare Miasto: gości zaproszonych było stosunkowo niewielu; wśród nich niespodziewanie zjawił się Bronek. Zygmunt ucieszył się szczerze - Bronka nie widział już dość dawno, a w swojej samotności, a raczej psychicznym, męczącym "sam na sam" z Lewando˝ wskim, z ulgą wykorzystywał okazję porozmawiania z sympatycznym, życzliwym, "swoim" człowiekiem, choćby nawet miał mu za złe różne śmiesznostki. Bronek oczywiście był również - jak ojciec - podniecony wojną - tryskał energią i przekonaniem - odbywał po kilka wieców i masowych zebrań dziennie, nie miał nawet czasu wpaść na wieś do Irki. Usiedli razem z Zygmuntem, Bronek tym razem nie wspomniał ani słowem o Henryku. Tuż przed samym rozpoczęciem zebrania niespodzianie wszedł Lewandowski - był sam, z obojętną jak zwykle, drewnianą twarzą: chłodno ukłonił się Bronkowi i Zygmuntowi, po czym usiadł z daleka od nich, pod ścianą. Niedługo potem hrabia Skomoroch zagaił dyskusję; nie był on mówcą, myśli swoje wolał przelewać na papier - w improwizowanej roli przewodniczącego czuł się kiepsko, za co z góry przepraszał zakłopo˝ tanym uśmiechem. Czytał coś z kartki huczącym, niewyraźnym basem - było to dość skromne zagajenie, w gruncie rzeczy sprowadzało się do ogólnikowego wezwania, aby każdy mówił, co chce, nie krępując się żadnymi względami ubocznymi, a mając na uwadze jedynie bezwzględną, realistyczną prawdę. Po nim za˝ brał głos drugi członek redakcji "kolega Oleś" i, jakby dla kontrastu, piskliwym, lecz pełnym swady głosem wypowiedział dłuższy, pełen plotkarskich dowcipów i dygresji referat o położeniu międzynarodowym. Re˝ ferat był ciekawy, lecz brakło mu nuty owej swoistej powagi, która przepajała jednak nawet tego rodzaju przemówienia Geysztora. Po krótkiej przerwie Skomoroch wezwał gości do zabrania głosu w dyskusji. Dłuższą chwilę nikt się z tym nie kwapił, wreszcie na "trybunę" wyszedł Bronek. Wygłosił on z ora˝ torskiego punktu widzenia bardzo ładne, szczere i patetyczne przemówienie, oczywiście w imieniu "świata pracy" zadeklarował całkowitą solidarność owego "świata" wobec wojny z Niemcami; sprawa Polski była sprawą wolności i sprawiedliwości, a więc była zarazem sprawą proletariatu: nie było tu owej rozbieżności pomiędzy interesami i dążeniami ludu, a patriotyzmem szlachty czy inteligencji, rozbieżności, która zdaniem Bronka stała się główną przyczyną katastrofy powstań narodowych - cechą obecnej wojny będzie solidar˝ ność i wspólna ofiara całego społeczeństwa, zjednoczonego w obliczu niebezpieczeństwa "faszystowskiego imperializmu". Przemówienie przyjęto dyskretnymi, ale szczerymi oklaskami, choć dla członków redakcji było ono nazbyt uczuciowe, ogólnikowe i frazeologiczne. Zanim jeszcze ucichły oklaski, obok przewodniczącego zjawił się, prosząc o głos - Lewandowski. Zygmunt zdumiał się - większość zebranych, z wyjątkiem może paru osób, nie znała wcale nowego mówcy, toteż zapowiedź przewodniczącego: "pan Konstanty Lewandowski", przyjęto z obojętnym ocze˝ kiwaniem. Lewandowski nie rozwinął publicznie bogatych zasobów swej elokwencji, hojnie trwonionych w życiu prywatnym. Suchym, zniżonym głosem powiedział zaledwie parę zdań i tylko ostatnie słowa zaak˝ centował. Skromne, króciutkie przemówienie, lecz mimo to podziałało ono na Zygmunta jak uderzenie w głowę. Było - ni mniej, ni więcej - atakiem na żydostwo Bronka; Lewandowski wyraził zdziwienie, że oto dzisiaj, w przełomowym dla Polski momencie, dopuszcza się do głosu w sprawach najbardziej donios˝ łych człowieka obcego, pochodzącego z narodu bez ojczyzny i bez żadnej wiary, narodu pasożytów i szal˝ bierzy, narodu, który nigdy nie kieruje się jakimkolwiek cudzym patriotyzmem, lecz tylko i wyłącznie - własnym, międzynarodowym, zamaskowanym interesem, godzącym zawsze w dobro państwa, które ową mafię pasożytów przyjęło, udzieliło jej gościny. Każdy Żyd jest zdrajcą, a przeciwko obecności tutaj, gdzie omawia się tak doniosłe sprawy polityczne - zdrajcy - ja uroczyście protestuję - zakończył. Nastąpiła dłu˝ ga chwila skonsternowanej ciszy; hrabia otworzył usta i zamknął je z powrotem - czynność tę powtarzał kilka razy. Zygmunt czuł jakby ścierpnięcie całego ciała: obowiązkiem jego było zareagować, już oto lada moment podniesie się z miejsca, czuł skurcz mięśni całego ciała, przygotowujących ten ruch; lecz nagle w ciszę wpadł wysoki, załamujący się, histeryczny nieco głos Bronka; Bronek wstał z miejsca: tak, jest Żydem, nigdy tego nie ukrywał, lecz chyba całym swym ideowym życiem dał dostateczny dowód czystości swoich intencji, swojego patriotyzmu; dziś, gdy oto on mobilizuje proletariat polski i żydowski do walki z Niemcami, dyskwalifikowanie go jako Żyda jest działaniem na korzyść wrogiego mocarstwa; podnosze˝ nie w takiej chwili kwestii żydowskiej jest świadomą akcją dywersyjną na rzecz Niemiec; człowiek, który to robi, jest płatnym agentem niemieckim - niczym innym - płatnym szpiegiem i dywersantem! Lewandowski ze zmarszczką na czole, szybkim krokiem skierował się w stronę Bronka, który bla˝ dy, z płonącym wzrokiem, w postawie nieco teatralnej, lecz odważnie oczekiwał go. W tej chwili jednak prysnął czar ogólnego osłupienia: kilkunastu mężczyzn rzuciło się pomiędzy przeciwników - silne ręce unie˝ ruchomiły Lewandowskiego, który po krótkim szamotaniu uspokoił się i - uwolniony - szybko opuścił salę. Skomoroch swoim basem na próżno usiłował zapanować nad gwarem; gdy wreszcie jako tako się uspoko˝ iło, hrabia przeprosił Bronka i wyraził ubolewanie z powodu "tego przykrego incydentu", za który redakcja nie ponosi odpowiedzialności, bo osobnik, który go spowodował, "jest nam bliżej nie znany" i właściwie dobrze nie wiadomo, kto go wprowadził. Bronka przyjęto oklaskami - blady i drżący jeszcze skłonił się zebranym i - jako triumfator - opuścił salę. Hrabia usiłował prowadzić dalej dyskusję; do głosu zapisał się jeden z członków redakcji i zaczął mówić monotonnym głosem; Zygmunt nie słyszał ani jednego słowa - czuł jakiś zakrzepły skurcz całego ciała. Po chwili podniósł się, aby dogonić Bronka, ale spóźnił się - Bronka ani Lewandowskiego nie było już w redakcji, wobec czego Zygmunt samotnie wyszedł na ulicę. Teraz dopiero w duszy jego rozhulała się wściekłość; dziki gniew na Lewandowskiego wrzał w nim, nie znajdując sobie ujścia - Zygmunt bał się, że dostanie ataku serca, wymiotów, zawrotu głowy - sensacje psychiczne zawsze u niego uzewnętrzniały się objawami fizycznymi. W dodatku na dnie tego wszystkiego leżała śliska, obrzydliwa trwoga: jakie desperackie, piętrowe komplikacje osobiste groziły mu, gdyby do˝ wiedziano się, że Lewandowski u niego mieszka - co by na to powiedział Bronek, Irka, ojciec - koledzy z redakcji. To dłużej trwać nie mogło - trzeba z tym skończyć dziś, od razu - wie, że narazi się na kom˝ promitację, na zdemaskowanie swojej impotencji - to trudno - idzie wojna, wszystkie te sprawy zatoną w potopie wypadków, w groźnym chaosie, w huku armat, obmyje się je - we własnej krwi. Dosyć ob˝ mierzłego szantażu, dosyć kompromisów i tchórzostwa - pragnął nareszcie prawdy i - walki. Decyzja jak zwykle pokrzepiła go i wzmocniła; szedł energicznym, szybkim krokiem - byle prędzej dorwać się do tego człowieka - inna rzecz, że szybciej byłby na miejscu tramwajem, ale przy stanie wew˝ nętrznego podniecenia nie zniósłby przystanków, zatrzymań, spokojnego oczekiwania. Porywczy, gorącz˝ kowy ruch naprzód uspokajał go, a jednocześnie nie osłabiał decyzji, przeciwnie - wzmacniał ją jeszcze. Drżąc z emocji wbiegł na schody, otworzył drzwi i skierował się w stronę swojego pokoju. Było tam ciemno: zapalił światło - pokój był pusty; rzeczy Lewandowskiego stały na miejscu, ale jego samego nie było. Zygmunt spojrzał na zegarek: jedenasta - o tej porze powinien już być. Usiadł na łóżku, z trudem opanowując podniecenie i czekał nasłuchując każdego szmeru z zewnątrz - co chwila patrzał na zegarek; minęło pół godziny, potem godzina - Lewandowskiego nie było. Zygmunt postanowił wreszcie zdrzemnąć się w ubraniu. Kilkanaście razy w nocy budził się i wstawał: najwyraźniej Lewandowski nie zjawi się już dzisiaj; Zygmunt nie mógł wyładować trawiących go burzli˝ wych uczuć. Nad ranem postanowił pójść natychmiast do pani Cieszkowskiej, dowiedzieć się wreszcie czegoś pewnego - może zna ona adres Henryka - Henryk też musi za to odpokutować. Zaraz, po byle jak połkniętym śniadaniu, Zygmunt wybiegł z domu; na wypadek zjawienia się Lewandowskiego pozostawił u Edmundowej krótki list, w którym wzywał tamtego, bez żadnych komentarzy - do natychmiastowego zabrania rzeczy i opuszczenia mieszkania. Pierwszym człowiekiem, jakiego ujrzał wychodząc z bramy, był - Ichtiozaurus. Stał po drugiej stro˝ nie ulicy naprzeciw bramy i - na pozór - nie patrzył na nikogo. Niepokój owładnął Zygmuntem: jedno z dwojga - pomyślał - albo on nie wie, że Lewandowski dziś tu nie nocuje, albo też wie, a w takim razie przyszedł tu - dla mnie. Poczuł trwogę, ale stłumił ją wysiłkiem woli i ruszył w stronę Nowego Światu, nie˝ znacznie się oglądając: Ichtiozaurus stał na miejscu i nie zwracał nań wcale uwagi. Zygmunt odetchnął - lżejszym krokiem ruszył w stronę przystanku tramwajowego, zapominając już niemal o całym incydencie. Wtem, niedaleko przystanku, o parę kroków przed sobą ujrzał tamtego znowu - fakt niewiarogodny - stał przed wystawą jakiegoś sklepu, pozornie na nią zagapiony. Zygmunt zdrętwiał, pociemniało mu w oczach; szybko przeszedł na drugą stronę jezdni i ruszył w dół Aleją 3 Maja; od czasu do czasu oglądał się za sie˝ bie - nikt go nie ścigał. Przypadkiem rzucił spojrzenie na drugą stronę ulicy i poczuł takie osłabienie, że mu˝ siał na chwilę usiąść na ławce: Ichtiozaurus szedł tam w tym samym co on kierunku, ciężkim, kołyszącym krokiem. Co robić? Ci ludzie mogą mnie zamordować, tutaj, w biały dzień, w środku miasta - pomyślał rozpaczliwie. Mignęła mu myśl o policji - ale cóż miał powiedzieć policjantowi? że go ścigają? kto, po co, dlaczego? - policjant wyśmiałby go niechybnie. A zresztą, może to naprawdę jest jakieś piekielne złudze˝ nie? nie spał całą noc, noże ma po prostu halucynacje? Z rosnącą nadzieją, siedząc na ławce obserwował olbrzyma, który ciągle szedł przeciwną stroną ulicy w tym samym kierunku w dół i zdawał się absolutnie nie widzieć Zygmunta; był już nawet dość daleko. Może więc to jest naprawdę tylko przypadek? Zygmunt z otuchą w sercu wstał z ławki i poszedł z powrotem w stronę Nowego Światu. Idąc oglądał się co chwila: olbrzym maszerował w swoją stronę i nikł już w oddali. Teraz sprawa była pewna, Zygmunt porzucił wreszcie obserwacje i stanął na przystanku. Po kilku minutach nadjechał jego tramwaj; Zygmunt wsiadł do drugiego wagonu - tramwaj ruszył; stojąc na platformie Zygmunt ujrzał nagle Ichtiozaurusa, siedzącego naj˝ spokojniej w głębi wozu. Tego było nadto - poczuł, że opuściły go nawet pozory spokoju: wyskoczył w biegu z tramwaju i pomimo wściekłych wymachiwań kierującego ruchem policjanta, ruszył biegiem, na przełaj przez jezdnię w kierunku placu Trzech Krzyży. Biegnąc nie oglądał się za siebie, rozpaczliwe myśli przelatywały mu przez głowę - a więc to zapewne była owa śmierć, o której mówił Henryk; znów wrócił do pomysłu, aby szukać opieki u policji - lecz przecież poszlaki, jakie mógł podać, były naprawdę niemal żadne, chyba - że zadenuncjuje Henryka i Lewandowskiego, ale to go nie uchroni od doraźnego niebez˝ pieczeństwa, a przy tym - o co ich oskarży? Zresztą przecież Lewandowski u niego mieszka - chociaż nie meldowany - on jest jego wspólnikiem, przyjacielem Henryka, wszyscy razem należą do tego jakiegoś przeklętego "sprzysiężenia". Jestem wmieszany w jakąś piekielną aferę, o której nie mam pojęcia - pomyś˝ lał dobiegając do placu ostatkiem wysiłku. Dłużej już biec nie mógł; dysząc ciężko zatrzymał się i obejrzał; olbrzyma nie było nigdzie widać. Zygmunt czekał jeszcze chwilę, ukryty w cieniu jednej z bram, i wreszcie przywołał stojącą niedaleko taksówkę; z ulgą opadł na poduszki siedzenia; jadąc oglądał się jednak jesz˝ cze, przy przypadkiem nie ściga ich jakieś auto, jak to się praktykuje w amerykańskich filmach kryminal˝ nych. Ale nie - jechali Wspólną, Kruczą - ulicami o małym ruchu - na pewno samotnie - nareszcie udało mu się zmylić prześladowcę. Pani Cieszkowska przyjęła Zygmunta bardzo serdecznie - nawet z wylaniem, cieszy się, że go widzi, od dawna już miała nawet zamiar do niego zatelefonować, bo "działy się tu sprawy nieczyste". W ogóle niespokojna była o "pana Henrysia", czy Zygmunt nie wie, co się z nim dzieje? - Jest na wsi - odparł Zyg˝ munt na chybił trafił. - No to chwała Bogu, chwała Bogu - powtarzała starsza pani - bo ja tu już byłam bardzo niespokojna. Zygmunt poprosił, aby opowiedziała mu po kolei, co za "nieczyste sprawy" u niej się działy. Otóż okazało się, że ostatnio pan Henryś bardzo źle żył z "tym drugim panem", panem Lewando˝ wskim, robili sobie ciągłe wyrzuty o coś, czego pani Cieszkowska nie mogła dosłyszeć; w końcu jednego dnia (było to, jak się okazało, w dniu pożaru dworca) "ten drugi pan" wrócił nad ranem i od świtu kłócili się z Henrykiem zajadle; w pewnym momencie przyszedł "ten wielki" - z opisu gospodyni Zygmunt wywnios˝ kował, że był to Ichtiozaurus, który, jak się okazało, był tutaj stałym gościem; on nigdy nic nie mówi - ciągnęła gospodyni - a oni dalej krzyczeli na siebie coraz bardziej. W pewnym momencie rozległ się hałas, "tupanie i szurgot" - pani Cieszkowska chciała wejść zobaczyć, co się dzieje, lecz Lewandowski wyszedł do niej, kazał jej być cicho i zabronił się ruszać z pokoju. Hałasy trwały jeszcze chwilę, potem wszyscy trzej wyszli - jak się wydaje, odjechali samochodem. Lewandowski wrócił po południu, powiedział, że Henryk wyjechał i że wróci za dwa tygodnie - i w ogóle zaczął być dla pani Cieszkowskiej bardzo nie˝ grzeczny; w dodatku przychodził wciąż "ten wielki", który nigdy nic nie mówi, ale za to rysuje posadzkę, pluje, rzuca niedopałki - "jak w stajni". - W końcu kiedy "pan Henryś" nie wracał, staruszka wymówiła Lewandowskiemu mieszkanie. "Pieklił się bardzo" i chciał zabrać ze sobą pozostawione przez Henryka rzeczy, pani Cieszkowska jednak sprzeciwiła się temu i zagroziła mu policją - "i w końcu się wyniósł". Zygmunt zainteresował się kwestią owych pozostawionych przez Henryka rzeczy - okazało się, że zabrała je matka Henryka, która była tu przed tygodniem. Zygmunt zdziwił się: czy nie pytała o syna? czy wiedzia˝ ła, że wyjechał? Co do tego pani Cieszkowska nie miała żadnej pewności, bo "matka pana Henrysia to też jest taka dziwna osoba, z którą nic nie wiadomo", w każdym razie - jak wywnioskował Zygmunt - matka Henryka nie była zaskoczona ani zdziwiona nieobecnością syna. Nic więcej nie można się było dowiedzieć od poczciwej, ale nieco już zdziecinniałej i zdziwaczałej starszej pani. Zygmunt, wysłuchawszy cierpliwie jej relacji, uspokoił ją, jak mógł, że wszystko jest w po˝ rządku, po czym pożegnawszy się, zapraszany gorąco na karty - wyszedł. Na schodach zatrzymał się, przytłoczony tą ulewą dziwacznych wypadków: wszystko jak w powieści kryminalnej - tajemniczy spisek, porwanie, szantaż - tylko ta wizyta matki Henryka, bynajmniej nie zdziwionej nagłym zniknięciem syna i przychodzącej po jego rzeczy - to jakoś psuło wszelkie narzucające się koncepcje, tego wytłumaczyć nie sposób; przypomniał sobie spotkanie z nią na schodach u Stefana i swoje intuicyjne odczucie, że tu gdzieś kryje się klucz całej sprawy. Czy naprawdę tak było? Co robić dalej - czy zawiadomić policję? Ale jeśli okaże się, że nie ma tu nic podejrzanego, że Henryk naprawdę wyjechał - to będzie głupia kompromitacja. Należało więc przede wszystkim porozumieć się z matką Henryka - ale gdzie jej szukać? Zygmunt przez chwilę wahał się, czy nie zawrócić i nie spytać pani Cieszkowskiej - może zna jej adres - lecz rozmyślił się. Schodząc po schodach rzucił okiem z szerokiego półpiętra przez okno na ulicę i aż się cofnął: na dole stał z podniesioną głową Ichtiozaurus i patrzył prosto na niego. Tym razem Zygmunt poczuł gniew - zwrócę się do niego i spytam, dlaczego za mną łazi, przecież tu, na ulicy, pomiędzy ludźmi - do licha - nic mi nie zrobi - pomyślał z wściekłością. Zbiegł gwałtownie po schodach, aby wykonać swój zamiar, lecz gdy się znalazł na ulicy, tamtego już nie było - jakby coś przeczuł. Zygmunt przeszukał sąsiednie bramy, nie było go na pewno, znikł jak halucynacja. Wobec tego Zygmunt pojechał do domu - w domu okazało się, że Lewandowski przysłał kogoś po swoje rzeczy, które Edmundowa wydała. Posłaniec ów pozostawił kopertę, zaadresowaną do Zygmunta: w kopercie była spora suma pieniężna - widocznie za mieszkanie, oraz bilet wizytowy z kilku słowami: "Dziękuję za gościnę - w dalszym ciągu radzę dyskrecję" - to było wszystko. Edmundowa nie dała posłań˝ cowi pozostawionego przez Zygmunta listu - tak więc Lewandowski wyprowadził się samorzutnie.Zygmunt wyjrzał oknem w dół - Ichtiozaurusa nie było. Z westchnieniem ulgi wyszedł na ulicę: może wraz ze znik˝ nięciem Lewandowskiego skończy się wreszcie ta cała dziwaczna i niezrozumiała historia, która niewi˝ docznie, ale zdecydowanie wciągnęła go w swą orbitę? Pomyślał o Bronku i znów przejął go dreszcz obu˝ rzenia na ową bezlitosną brutalność, każącą antysemitom prześladować najostrzej tych właśnie Żydów, którzy z żydostwem nic już nie mają wspólnego, przypominać im to żydostwo jak hańbiące piętno, którego nic nigdy obmyć nie zdoła. Sprawę z Bronkiem stanowczo należało jakoś wyjaśnić, wytłumaczyć mu, że Lewandowski nie jest żadnym jego znajomym, że poznał go przypadkowo przez Henryka i że nie poczuwa się do najmniejszej z nim łączności. Poza tym, że u mnie mieszkał - ale o tym Bronek nie powinien się nigdy dowiedzieć. W redakcji było dzisiaj pustawo - coś w rodzaju "katzenjammeru" po wczorajszym zebraniu; nie by˝ ło ani radcy, ani hrabiego, ani Olesia - Zygmunt samotnie zasiadł w swoim gabinecie i zabrał się do pracy. Parę godzin przesiedział nad papierami i poczuł zmęczenie: nie spał dziś niemal w nocy, przygody z Ichtio˝ zaurusem wyczerpały go - zresztą, teraz wydały mu się czymś zupełnie nierealnym - złudzenie - a ceratowa kanapka redakcyjna kusiła nieodparcie; wreszcie uległ: rozciągnął się na wznak i pogrążył się w luźne, swobodne rozmyślania, dalekie od spraw przykrych i strasznych, rozmyślania, które niedostrzegalnie prze˝ kształciły się w słodką drzemkę, a drzemka - w mocny sen. Spał długo - nagle zbudził go ostry dźwięk te˝ lefonu; usiadł na kanapce i rozejrzał się: był już niemal zmierzch - musiał spać ze trzy godziny. Telefon dzwonił zajadle - Zygmunt zerwał się z kanapki i podbiegł do biurka - był półprzytomny ze snu. Podniósł˝ szy słuchawkę usłyszał głos dziwnie znajomy, lecz upłynęła chwila, zanim uświadomił sobie, że był to głos ojca. Co ojciec mówi? Zygmunt słuchał czując, że podłoga przechyla mu się pod nogami, a pokój zaczyna wirować w oczach - musiał silnie złapać się biurka; głos ojca dochodził go stłumiony, oddalony, jakby gdzieś spoza świata. - Przyjeżdżaj natychmiast do Rosenów na Chałubińskiego - mówił ojciec - jestem tu˝ taj; Bronek został zamordowany. - Zygmunt uczuł, że słuchawka telefonu wypada mu z ręki, schwytał ją w ostatniej chwili. Jak to - kto go zamordował? - wyjąkał. - Jakiś robotnik na wiecu przed paru godzinami - odrzekł ojciec - ciało jest już tutaj. Przychodź zaraz - depeszę do Irki wysłałem. - Zygmunt odłożył słu˝ chawkę i niemal zatoczył się pod ścianę. A więc tak - więc to wszystko nie było złudzeniem - Lewando˝ wski zemścił się za wczoraj - oczywiście w tym była, w tym musiała być jego ręka; morderca, morderca spał ze mną w moim pokoju, morderca mieszkał u mnie, morderca wciągnął mnie w swoje sprawy, mor˝ derca ma władzę nade mną! Zygmunt odzyskał nareszcie pełnię sił fizycznych, przygładził się jako tako i nie rozmawiając z nikim, wybiegł z redakcji; na ulicy opanował go kurczowy, konwulsyjny lęk; zaczął biec co˝ raz szybciej. Jestem na drodze do szaleństwa - pomyślał - w końcu zwrócę na siebie uwagę i aresztują mnie. Lecz nikt nie zdawał się go widzieć - przeciwnie - przechodnie byli wyraźnie zaprzątnięci swoimi, również absorbującymi sprawami, nawet sprawami niezwykłymi - Zygmunt zauważył to biegnąc, wreszcie zatrzymał się: stanowczo na ulicach działo się coś niezwykłego - grupki ludzi zatrzymywały się w ożywio˝ nych rozmowach - oczy podniecone, podniesione głosy - wszystko to nie przypominało normalnego życia ulicznego; a może tak mi się tylko wydaje, a może zwariowałem? - pomyślał; lecz nie - nagle ujrzał zbity tłum ludzi stojący przed jakimiś afiszami. Zatrzymał się również: z daleka uderzyły go litery tytułowe, a w nich słowo: mobilizacja. Z trudem przecisnął się przez tłum i zaczął czytać: było to zarządzenie o częś˝ ciowej mobilizacji - pod broń powoływano wszystkich posiadaczy białych kart mobilizacyjnych - nie doty˝ czyło to na razie Zygmunta, który miał kartę niebieską. Zygmunt rozejrzał się po ludziach: oczy błyszczały radosnym podnieceniem -nareszcie, naprawdę - wojna; Polacy nieprawdopodobnie rwali się do wojny - to było jasne - on również chciał, musiał iść na wojnę - cóż za pech, że miał ową niebieską kartę - przecież wojna, wojsko to dla niego jedyny ratunek, jedyne wyjście dla niego - współwinowajcy morderstwa; przed oczyma stanął mu Bronek - zaczął znowu biec, roztrącając ludzi - kilka osób obejrzało się za nim. Przed domem Bronka na Chałubińskiego widać było spore poruszenie; koło bramy stał policjant i skupiła się gromadka gapiów - na schodach kręciły się różne charakterystyczne postacie z czerwonymi opaskami - towarzysze. Na górę wnoszono właśnie jakiś czerwony sztandar i kwiaty, słychać było tupot wielu nóg. W drzwiach mieszkania stał ojciec Bronka - wiceminister czy coś w tym rodzaju - wysoki, ele˝ gancki, wygolony mężczyzna z nerwowym "tikiem". - Kto zabił? - zapytał Zygmunt. Okazało się, że na Woli odbywał się wiec żydowskiej partii socjalistycznej, na którym przemawiał również Bronek; w czasie jego przemówienia na salę wtargnęło kilku młodych, uzbrojonych robotników z jakiejś, zdaje się, nacjona˝ listycznej organizacji; jeden z nich wystrzelił do Bronka - inni strzelali w górę. Mordercę aresztowano - jest to dwudziestoletni robotnik - nazywa się Wiącek - Roman Wiącek. Zygmunt wzdrygnął się, ale nie zdziwił: to było jasne i proste - Lewandowski posłużył się dla doko˝ nania swej zemsty Romanem, jego odwagą i determinacją. To było jasne - i to było jeszcze jedno ogniwo, łączące Zygmunta z tą sprawą, czyniące go winnym. Ze spuszczoną głową szedł przez wielkie mieszkanie, wśród ciekawych spojrzeń zebranych tam osób: nie widział nikogo - dopiero w drzwiach tego pokoju mignęła mu twarz ojca. Wszedł wreszcie, lecz długą chwilę nie miał odwagi skierować wzroku na ciało; gdy w końcu spojrzał, zobaczył potwornie znieruchomiałą, obcą maskę; długi nos dziwacznie sterczał do góry, czoło żółte, włosy sklejone i ohydne - więc to był Bronek? Zaledwie dojrzał ludzi, stojących przy zwłokach - jakieś szarfy, wieńce, czerwień, uroczyste, napuszone miny - cały ten partyjny świat, którego tak nie lubił; lecz przecież - Bronek naprawdę "zginął na posterunku" - cóż za niespodziewana igraszka lo˝ su - człowiek, którego zawsze uważał za figurę niepoważną, teatralną, za mimowolnego, lecz oczywistego - kabotyna, teraz wyrastał niemal na bohatera. Więc może to po prostu ja, ja tylko jestem mizernym błaz˝ nem - pomyślał i dalej stał w miejscu jak wrośnięty; nie miał odwagi zbliżyć się do zwłok, czuł wstręt i lęk okropny, niedorzeczną obawę, że za chwilę już poczuje zapach trupi, zapach, którego nie znał, lecz które˝ go bał się ponad wszystko w świecie. Trzeba stąd iść, uciekać, zamknąć się w swoim pokoju i nie myśleć, nie myśleć o tym wszystkim. Zygmunt odwrócił się - do pokoju wchodziła właśnie jakaś delegacja. W drugim pokoju siedział ojciec - był nadspodziewanie spokojny i opanowany; krótkim spojrzeniem ob˝ rzucił Zygmunta i tym razem od razu zauważył jego wzruszenie; muszę być strasznie zmieniony, jeśli nawet ojciec to widzi - pomyślał Zygmunt. Uścisnęli sobie ręce. - Idź do domu - powiedział ojciec - trzeba cze˝ kać na Irkę, ja jeszcze trochę tu zostanę. - Zygmunt wyszedł - pożegnał się w drzwiach z ojcem Bronka, który uściskał go nieco po aktorsku - choć może mu się tak tylko zdawało; schodząc po schodach zasta˝ nawiał się, czy przypadkiem dopatrywanie się wszędzie aktorstwa nie świadczy źle tylko o nim samym oszust podejrzewa wciąż innych, sądzi po sobie, mizerię, małość swojej duszy rzutuje na świat otaczający. Czyżbym naprawdę był tak mało wart? pomyślał Zygmunt. - Trzeba się będzie nad tym zastanowić. Następne dni spędził na zastanawianiu się nad tym, na konsekwentnym i nieustępliwym nicowaniu swojej duszy, aby wreszcie odpowiedzieć na pytanie: czy i o ile był winny. Otóż nie - doszedł do wniosku, że chociaż pozory świadczyły przeciw niemu, bo on to przecież zapoznał Bronka z Henrykiem, więc po˝ średnio z Lewandowskim, on znał i poniekąd opiekował się Romanem Wiąckiem, on zgodził się na za˝ mieszkiwanie u niego Lewandowskiego - to jednak w istocie wobec Bronka nie był winien; prawda - lek˝ ceważył go i wyśmiewał zawsze - lecz nie to przyczyniło się do jego śmierci - tego Bronek może nawet w swym niewątpliwym - pomimo pozorów skromności - samouwielbieniu - nie dostrzegał. Motyw winy Zygmunta mógł być inny: że nie ostrzegł nikogo przed Lewandowskim, choć wiedział o jego "podżeganiu chłopaków" na Woli, że nie zwierzył się nikomu ze swych obaw i podejrzeń - lecz i to była wina nieświa˝ doma, przypadkowa; nie - stanowczo, rozważywszy gruntownie wszystkie "pro" i "contra" - nie było po˝ wodu do robienia z siebie drugiego lorda Jima. Lecz istniał jednak problem sumienia - na przyszłość - co robić dalej, czy należało pójść do policji i złożyć jakieś zeznania, które mogłyby przyczynić się do wyświet˝ lenia prawdziwej przyczyny zbrodni, do wykrycia i schwytania jej inspiratora, jakim był niewątpliwie Le˝ wandowski? Lecz to znaczyło wmieszać siebie, Henryka, Geysztora, może jeszcze kogoś, Stefana, ojca a w gruncie rzeczy nie miał przecież żadnych dowodów na to, że zbrodnia dokonana została w związku z owym zajściem na zebraniu w redakcji. Tak, wiedział więcej niż inni, lecz czy należało robić z tego użytek - a może wahania co do tego były już dowodem deprawacji jego duszy, może człowiek uczciwy poszedłby prosto do prokuratora i oskarżył się jak jaki Raskolnikow? Lecz Zygmunt wzdrygnął się przed taką alter˝ natywą - to równało się samobójstwu - pod każdym względem - a wątpliwe, czy wyjaśniłoby lub zmieniło cokolwiek. Należało przedtem porozumieć się z tymi, którzy - chyba - wiedzieli jeszcze więcej - z Henry˝ kiem i Geysztorem. Henryka nie było - pozostawał Geysztor. Dotarcie do niego nie okazało się łatwe: w domu telefon nie odpowiadał, w ministerstwie go nie było; Zygmunt postanowił już iść do niego osobiś˝ cie, gdy oto w jednym z dzienników ukazała się notatka: radca Geysztor ustąpił ze swego stanowiska w ministerstwie, gdyż jako kapitan rezerwy powołany został do czynnej służby; notatka zawierała jeszcze kilka szczegółów biograficznych, z których Zygmunt dowiedział się, że radca jako młodziutki podporucznik zdobył w 1920 roku Virtuti Militari. Schwyciwszy dziennik Zygmunt pobiegł z nim do redakcji, gdzie nie był jeszcze od chwili zbrodni. Była to w ciągu tygodnia druga już sensacja w "Polityce i Sztuce" - pierwsza to zabójstwo Bronka, dokonane przecież przez byłego gońca z redakcji - Zygmunt zapomniał niemal, że Roman był dobrze znany wszystkim członkom redakcji z czasów, gdy tam pracował; kilku kolegów wie˝ działo, że Zygmuntowi właśnie zawdzięczał on możność opuszczenia tej pracy i kształcenia się. Wiadomość jednak o dymisji Geysztora, która zresztą dotarła do redakcji już poprzedniego dnia - przyćmiła wszystkie inne sensacje; nikt nie wiedział nic pewnego, wszyscy jednak zgadzali się, że porzucenie przez radcę pracy w ministerstwie i w redakcji w tak przełomowym momencie było czymś niezwykłym, trudno to było tłuma˝ czyć tylko powołaniem do wojska - radca mógł przecież z łatwością zwolnić się z tego obowiązku - w tym musiało kryć się coś niezwykłego i ważnego - ale co? Głowiono się i brnięto w różne przypuszczenia i do˝ mysły, gdy zjawił się hrabia Skomoroch; błyskając niepewnym wzrokiem zza okularów, odczytał kolegom krótki list redaktora, nadesłany już przez pocztę polową. Geysztor wzywał ich do dalszej, usilnej pracy i przekazywał kierownictwo hrabiemu. List ten w opinii wszystkich zaciemniał sprawę jeszcze bardziej - dymisja radcy była zagadkowa. Czyż tak bardzo zagadkowa? - pomyślał Zygmunt; może nie był tak daleki prawdy przypuszczając, że łączyła się ona bezpośrednio ze sprawą zabójstwa Bronka, zniknięcia Lewan˝ dowskiego, ze sprawą owego jakiegoś "sprzysiężenia". Lecz na czym polegał związek między tymi wszyst˝ kimi sprawami i o co właściwie chodziło? Czyż zawsze miał być skazany na niewiedzę, nieświadomość, czyż miał być stale aktorem dramatu, którego nie znał? W każdym razie z wyjazdem Geysztora ubywała jedna z możliwości wyjaśnienia sprawy - należało czekać cierpliwie na zjawienie się Henryka. Ale czy i kiedy mogło ono nastąpić? Zaabsorbowanie Zygmunta problemem własnej winy i odpowiedzialności - to było jak na jego siły psychiczne, zupełnie dość - tymczasem musiał jeszcze stawić czoło ciężkim chwilom, jakie nastąpiły w do˝ mu po przyjeździe Irki. Rozpacz jej była przerażająca - wszelkie pocieszenia okazywały się bezradne, głu˝ pie i płaskie - niemal podłe; w swej męce czyniła wszystkich wokół odpowiedzialnymi za śmierć narzeczo˝ nego - na szczęście nie wiedziała nic o scenie w redakcji pomiędzy Bronkiem i Lewandowskim ani w ogóle o żadnych - zdaje się - sprawach, związanych ze "sprzysiężeniem" - gdyby o tym wiedziała, to dalsze po˝ zostawanie Zygmunta w domu byłoby chyba niemożliwe - i tak życie obok Irki stało się dlań obecnie trud˝ ne i przykre. A jednak pośród tych ciężkich, strasznych dni przekonał się raz jeszcze, że rzeczywiste ciosy znosił lepiej niż urojone, że męka psychiczna spowodowana wypadkami zewnętrznymi, choćby najtragicz˝ niejszymi, mniej jest dotkliwa od męki psychicznej, którą powodują tylko nasze własne myśli i wyobraże˝ nia. Trzymał się jakoś - w tej stoickiej postawie niemałą rolę odgrywała myśl o zbliżającej się wojnie - po˝ cieszycielce, wojnie, która przyniesie mu zapomnienie. Pogrzeb Bronka odbył się uroczyście, z czerwonymi sztandarami, bez księdza, z serią mów na cmentarzu i z jakimiś masońskimi obrzędami nad trumną; Zygmunt z irytacją brał udział w tej manifestacji poglądów, których nie podzielał - w powodzi tej całej pompatycznej dekoracyjności zginęła mu gdzieś po˝ stać Bronka, rozwiała się, jakby była tylko snem; gdy chciał go sobie wyobrazić, widział przed sobą tylko ową straszną maskę, spotworniałą twarz zabitego, tkwiącą wśród kwiatów i czerwonych szarf. Pośród szeregu wizyt kondolencyjnych po pogrzebie zjawiła się i Joanna. Opowiedziała ona Zyg˝ muntowi rzeczy, które znowu wzbudziły w nim cały, przygasły nieco "kompleks nieczystego sumienia". Okazało się, że odwiedziła ją stara Wiąckowa; z płaczem podobno tarzała się przed nią po podłodze, bła˝ gając o ratowanie Romana, który, jak zapewniała, był "niewinien", bo opętał go i dał mu broń "ten Lewan˝ dowski", który teraz zniknął bez śladu. Okazało się, że zeznała to już w policji - Lewandowskiego poszu˝ kiwano, ale bez rezultatu. Jeśli chodziło o Romana, to uparcie odmawiał w śledztwie wszelkich zeznań po˝ za twierdzeniem, że zbrodni dokonał z własnej inicjatywy, gdyż uważał Bronka za "jednostkę szkodliwą". Koledzy jego zbiegli - podobno za granicę. Zresztą śledztwo toczyło się ospale - zbliżająca się wojna ode˝ brała wszelkim sprawom ich charakter - trudno jest prowadzić śledztwo w przededniu wybuchu wulkanu. Z opowiadania Joanny Zygmunt zrozumiał, jak wyjątkowemu tylko szczęściu zawdzięczał, że spra˝ wa dotąd nie zahaczyła o niego. Joanna oczywiście nie domyślała się, że ów Lewandowski z Woli był tym gadatliwym jegomościem, którego poznała kiedyś w towarzystwie Henryka i Stefana na koncercie w fil˝ harmonii; zdaje się, że nie znała w ogóle jego nazwiska gdybyż wiedziała, że to był on i że zamieszkiwał po˝ tem u Zygmunta! Ze swoją surową prawdomównością powiedziałaby to oczywiście Irce, a wtedy Zyg˝ munt nie usiłował nawet wyobrazić sobie, co by się wtedy stało. A i tak śledztwo mogło w końcu dotrzeć do osoby Zygmunta: jeśli Lewandowskiego poszukiwano, to prędzej czy później policja zjawi się u pani Cieszkowskiej, a stąd już do Zygmunta jeden krok. Cóż za szczęście, że nikt nie wiedział o obecności Le˝ wandowskiego tutaj - nawet Edmundowa nie znała jego nazwiska - Lewandowski specjalnie na to nalegał; nikt? -a Ichitiozaurus? Co się z nim stało? - od śmierci Bronka Zygmunt przestał widywać go na ulicy. Wszystko więc właściwie w dalszym ciągu wisiało na włosku: niewątpliwie Zygmunt wmieszany był w ohydną, morderczą aferę, mógł zostać przez policję skompromitowany, wiele poszlak i nici łączyło się z jego osobą, znał mordercę faktycznego i - o czym na razie nie wiedziano - mordercę moralnego (Irka ro˝ biła mu ciężkie wyrzuty, że mógł opiekować się Romanem - człowiekiem zdolnym do zbrodni - Joanna lo˝ jalnie przyjęła część tej winy na siebie), wiedział o różnych szczegółach, mogących rzucić nowe światło na sprawę, znał osoby wmieszane w to - i milczał. Tak - był winien, wciągnięto go w zbrodnię, był zrównany ze zbrodniarzami - bez własnego w tym udziału - wciągnął go w to świadomie czy nieświadomie - Henryk; jakąż ponurą rolę odegrał ten człowiek w moim życiu - myślał Zygmunt - czy zobaczę go jeszcze, czy wy˝ świetlimy wreszcie tę ciemną sprawę i czy uda mi się uwolnić od niego - raz na zawsze? Na razie jednak nie wyglądało na to, aby mieli spotkać się jeszcze przed wojną - wojna, choć wielu dotąd twierdziło, że wybuch jej nie jest pewny, dyszała już w przeczuciach skąpanej w sierpniowym słońcu, gwarnej i huczącej Warszawy, marzącej skrycie o dalekich tętentach kawalerii i miarowym kroku piechoty. Wojna usunęła w cień nawet śmierć Bronka: ojciec znowu słuchał radia, Zygmunt pisał bojowe artykuły, topił się w dzien˝ nikarskiej pracy, a wracając późnym wieczorem, z redakcji do domu nie poznawał ulic Warszawy: ciemno i pusto było na Nowym Świecie, latarnie pozasłaniane, pogaszone reklamy i wystawy, część barów i lokali rozrywkowych pozamykana: Warszawa spała w cieniu, w pogotowiu, oczekując z drżeniem serca pierw˝ szego warkotu wrogich samolotów, które tak już niedługo zjawić się miały na niebie. Lecz na razie jeszcze był spokój. Pewnego dnia w pustym, jakby porzuconym, żałobnym mieszkaniu zadzwonił niespodziewany tele˝ fon. Mówił Jerzy, brat Henryka, który jako agent handlowy bawił stale za granicą. Okazało się, że wrócił do kraju powołany do wojska - był już w mundurze. Komunikował Zygmuntowi, że Henryk również jest już w wojsku i stacjonuje na razie ze swoim pułkiem artylerii w koszarach na Powązkach. Henryk bardzo prosił, aby Zygmunt go odwiedził: można go odwiedzać od piątej wieczór, wystarczy na wartowni przed bramą koszar podać nazwisko, stopień i baterię, a wywołają go. Zygmunt obiecał, że odwiedzi go jutro; is˝ totnie następnego dnia w słoneczne popołudnie z drżeniem w sercu wsiadł do tramwaju, jadącego w stronę Powązek. XII Koszary mieściły się w wielkim, malowniczym, ocienionym olbrzymimi drzewami parku daleko za miastem; masa liści, ubarwionych już nieco farbami wczesnej jesieni, zakrywała i osłaniała wojskowe bu˝ dynki - jakby park był celem sam dla siebie, a nie tylko tłem i ochroną dla schowanych w nim, prozaicz˝ nych, długich ceglanych baraków. Od tramwaju do bramy koszar szło się malowniczą aleją, wysadzaną ol˝ brzymimi lipami i kasztanami; wiatr szumiał lekko liśćmi, między gałęziami widać było zielone, kolczaste ku˝ le kasztanów - już niedługo dojrzeją; Zygmunt wyobraził sobie wspaniałe brązowe owoce, wylatujące z brunatnozielonych kolczastych oprawek; trzask spadających kasztanów to był jeden z odgłosów jego dzieciństwa, gdy zbieranie ich było jego pasją, a ów trzask, kiedy długo spadały pomiędzy gałęziami, miał w sobie coś niezrównanie, magicznie kuszącego. Zygmunt dawno już nie wyjeżdżał z Warszawy i teraz na˝ gle z przemożną siłą owładnął nim urok tego wczesnego jesiennego popołudnia, ciepłego i łagodnego, ale już niosącego w sobie przeczucie schyłku, przeczucie zimowego snu. Zwiędłe liście szeleściły pod nogami wielu osób, zdążających w tym samym co i on kierunku: szli również do koszar, pożegnać swoich bliskich. Przed bramą było po prostu tłoczno: na trawie siedziało sporo parek - młodzi żołnierze z minami dziarskimi - choć po twarzach ich przewiewało czasem niespodziewane zamyślenie jak cień jesieni pośród owego pięknego dnia - i ich dziewczyny - wpatrzone w nich, serdeczne, skore do łez, uległe; nie krępowano się tu specjalnie: pocałunki i uściski nie były chyba dla nikogo niczym dziwnym, w obliczu tej zbliżającej się wiel˝ kiej Matki Wojny. Na wartowni urzędowało kilku przystojnych podchorążaków, bardzo przejętych swoi˝ mi funkcjami. Zygmunt poprosił o przywołanie "porucznika X"; jeden z nich sprężył się w służbowym ukło˝ nie i niebawem w głębi ciemnej, ocienionej wielkimi drzewami, szumiącej alei ukazała się smukła sylwetka zbliżającego się eleganckiego oficera. Był to Henryk. Wymienili silny uścisk dłoni; Henryk był nieco blady, zeszczuplał jeszcze, ale krok miał sprężysty, ru˝ chy zdecydowane, pochylone ramiona wyprostowały się, jakby mundur go odrodził i dodał mu nowych sił. Wstęp do koszar był dla osób cywilnych wzbroniony, poszli więc razem wzdłuż muru, zza którego wychy˝ lały się nisko zwieszone gałęzie drzew, i o kilkadziesiąt kroków znaleźli ustronne, samotne miejsce w cieniu wielkiego klonu. Henryk rozciągnął się na trawie, Zygmunt poszedł za jego przykładem. Przez długą chwilę milczeli, wsłuchując się w daleki, przymglony jakby gwar miasta. Zygmunt zapomniał niemal, z czym tutaj przyszedł: miał przecież zażądać wyjaśnień, miał oskarżyć Henryka, miał zerwać z nim ostatecznie - tym˝ czasem tutaj, wśród tych drzew, wśród szumu liści i trzasku gałęzi, w upajającym, łagodnym powiewie ro˝ dzącej się jesieni, w obliczu wojny wreszcie - wszystko, co mógłby powiedzieć, wydało mu się nagle nie˝ potrzebne, błahe, nieważne; nawet wspomnienie Bronka złagodniało, zabarwiło się jakąś wszechogarniają˝ cą słodyczą sierpniowej melancholii - wypadki zamgliły się, przypominały się zaledwie z oddalenia, jak opuszczony niedawno gwar ruchu miejskiego, owe sygnały samochodów i tramwajów, które brzmiały tutaj jako cichutki, nieszkodliwy klangor, nie naruszający w niczym harmonii tego popołudnia i ukojenia zbliża˝ jącego się zmierzchu. Zresztą Henryk przecież szedł na wojnę - mógł zginąć - Zygmunt też niezadługo pój˝ dzie do wojska - pomacał swoją niebieską kartę mobilizacyjną, ukrytą na piersiach w portfelu. Wobec sierpniowego zmierzchu i wobec wojny, wszystko inne stało się naraz zupełnie nierealne; czyż naprawdę zdarzyły się te wszystkie historie dzikie i bezsensowne, czy naprawdę stało się to wszystko - czyż te pięt˝ naście już niemal lat, które dzieliły ich od dawnych, niezapomnianych, szkolnych czasów, od roku ich po˝ znania - czyż te piętnaście lat było czymś nieodwołalnym? Już tak bezapelacyjnie pokierowało się ich życie, że nie ma sposobu, aby cofnąć okrutny, ślepy, przypadkowy bieg wydarzeń i zacząć jeszcze raz - wspól˝ nie, razem, ramię w ramię? Nagle poczuł niezwykłą, niewyrażalną, najistotniejszą bliskość tego człowieka, który w zielonym mundurze siedzi oto obok niego na trawie: przecież to był Henryk, ten sam, z którym spędzili cudowną, upajającą młodość, z którym rozumieli się tak fantastycznie, że jednym słowem, jednym zdaniem potrafili wskazywać sobie całe wielkie obszary niezbadanej, wspaniałej krainy ducha, krainy, w której brodzili ramię w ramię, którą przemierzali niestrudzenie w czasie długich; nieskończonych nocnych rozmów, w czasie wielogodzinnych spacerów po uśpionych ulicach Warszawy albo w Orzechowie, w sta˝ rym, romantycznym parku czy nad błękitną, rozlaną szeroko Narwią. Przypomniała mu się jedyna, nieza˝ pomniana atmosfera tych lat, odczuł ją wyraźnie, jakby przepłynęła koło niego - przez chwilę był upojony, rozkołysany jak na jakiejś cudownej huśtawce psychicznej - huśtawce wspomnień. W gruncie rzeczy tylko wtedy żyłem - pomyślał - wszystko inne to były namiastki, pozór życia, a w istocie - upadek. Byłem czło˝ wiekiem szczęśliwym przez chwilę tylko - mając szesnaście lat - potem borykałem się z bezbarwnym, trudnym materiałem życia, życia pozbawionego światła. Jedynym światłem mojego życia był w gruncie rze˝ czy Henryk - to moja wina, że nie szedłem zawsze z nim - od chwili, gdyśmy się rozstali - wtedy po matu˝ rze - zaczęła się moja klęska. Milczeli długo - trzeba już było coś powiedzieć; zachrypły głos Zygmunta przerwał wreszcie ciszę: - Wiesz o śmierci Rosena? - zapytał. - Wiem - odparł Henryk i leżał dalej nie poruszony. Cisza trwała nadal, ale była już jakaś inna, dzwoniło w niej coś budzącego trwogę - a jednak czar sierpniowego popołudnia trwał dalej. Po chwili Henryk zaczął mówić; lecz nie było to zwarte, suche, płynne przemówienie, "expos" - jak wtedy w Alejach; teraz mówił cicho, czasem niejasno, wahał się i poprawiał - niekiedy w jego głosie zadźwięczał ton twardszy - lecz raczej to, co mówił, brzmiało łagodnie; był w tym spokój i zaduma czło˝ wieka, który jest poza życiem, dawnego żeglarza, co z osłonecznionej latarni morskiej patrzy na burzliwe wodne zwały, z którymi walkę zakończył raz na zawsze. - Nie pytaj mnie o nic - powiedział - wyjaśnię ci całą sprawę, lecz nie dzisiaj. Wiem, że chcesz, że masz prawo domagać się wyjaśnień, i otrzymasz je - we właściwym czasie. Jestem winien wobec ciebie - chociaż w gruncie rzeczy jestem niewinny - w istocie ani ja, ani ty, ani nikt nie jest winien; to jest właśnie cały paradoks tej sprawy: popełniono zbrodnię i nikt nie jest winien - nikt z nas oczywiście. Powiem ci tyl˝ ko jedno, co jest w tym wszystkim najważniejsze: nie dokonałem mojego czynu i nie dokonam go już nigdy - moje życie jest skończone - nie zdałem egzaminu. Dlaczego, kto mi w tym przeszkodził? Oczywiście - patrząc na to w zwykły sposób - rzecz jasna - przeszkodził mi Lewandowski, to jest ten diabeł, który sta˝ nął na drodze Fausta. Lecz w gruncie rzeczy on także nie jest winien - pełnił swoją podwójną rolę bez za˝ rzutu: to ja nie umiałem we właściwy sposób użyć tej maszyny - wymknęła mi się z rąk; trudno winić ma˝ szynę, że działa tak, jak została zbudowana. Winien jestem tylko ja - a w gruncie rzeczy również nie jestem winien - po prostu przegrywam bez winy; tak widocznie już musiało być: ktoś musi przegrać, wszyscy nie mogą dojść do mety. Pamiętasz starego kapitana Gilesa w "Smudze cienia" Conrada? Czytaliśmy to w siódmej klasie - jak określa on zadanie człowieka - przeżyć życie przyzwoicie - oto wszystko; a może to inna postać Conrada używa tych słów - może to jest ze "Zwycięstwa" albo z "Lorda" Jima? - wszystko jedno - nie pamiętam w tej chwili. Otóż mnie nie udało się przeżyć życia przyzwoicie, nie udało mi się, choć tak bardzo tego chciałem, może właśnie dlatego, że tak bardzo, że za bardzo tego chciałem. Teraz pozostaje mi tylko - przeżyć śmierć przyzwoicie. Zygmunt poruszył się niespokojnie. - Nie obawiaj się - mówił dalej Henryk - nie myślę o samobójs˝ twie - zresztą to niepotrzebne. Idę na wojnę - mam pewność, że zginę. To byłoby już zbyt okrutnym non˝ sensem, gdybym ja miał przeżyć tę wojnę - ta wojna to nie jest zwykła wojna - to jest słup graniczny, ona oznacza koniec pewnego świata, koniec pewnego okresu, pewnego stylu życia. Czyż nie czujesz, że tu się kończy młodość, początek tej wojny to bezpowrotny, kategoryczny koniec naszej wspólnej młodości. Czyż nie czujesz tego? Tak, Zygmunt czuł to - wszystko chyliło się ku schyłkowi - nawet słońce rzucało ostatnie blaski, opadając gdzieś daleko za horyzont; od ziemi ciągnął chłodny powiew - lato trwało jeszcze - a jednak powiało jesienią. Z daleka wiatr przyniósł echo ludzkiego gwaru przy koszarowej bramie. - Ale czy wojna na pewno wybuchnie? - zapytał Zygmunt. - Śmiesznie byłoby o tym wątpić - Henryk mówił te˝ raz głosem bardziej zdecydowanym - wojna jest pewna. I to, że ja zginę - też jest pewne. Nie obawiaj się, nawet po mojej śmierci otrzymasz wyjaśnienia tej całej niby tajemniczej sprawy - sprawy, której jedyną ta˝ jemnicą jest moja nieudolność. Lecz mniejsza o to - ty również zapewne pójdziesz na wojnę - masz nie˝ bieską kartę - to już chyba niedługo. Ale staraj się nie zginąć - ciebie ratuje sztuka, sztuka rozpina pomosty ponad wojnami i przewrotami. Stworzysz sobie nowe życie - ja już nie; ale w każdym razie - pamiętaj o mnie. Zygmunt cały czas usiłował zmusić się do wypowiedzenia słowa banalnego protestu: przecież to był nonsens, dlaczego Henryk miałby zginąć, nic nie wiadomo itd. - ale jakoś żadne słowo nie przeszło mu przez gardło. Milczeli długo; robiło się coraz chłodniej - na trawę padały czerwone refleksy zachodzącego słońca. Wreszcie Henryk podniósł się: Muszę już iść do baterii - powiedział. Milcząc szli z powrotem wzdłuż muru; przed bramą uścisnęli sobie ręce. - Henryk zasalutował i odszedł sprężystym krokiem. Zyg˝ munt stał jeszcze na miejscu i odprowadzał wzrokiem ciemną postać, która zdążała ową szumiącą aleją w kierunku koszar. Było już zupełnie późno, gdy Zygmunt wrócił do domu. Irka zmieniona, z sinymi workami pod oczyma, porządkowała jakieś pamiątki po Bronku - ojciec był u siebie - słuchał radia. Wiedziony niezro˝ zumiałym impulsem Zygmunt wstąpił doń na chwilę. - Cóż tam nowego w radio? - zapytał swobodnie. Oj˝ ciec podniósł nań nieruchome oczy: - Wojska niemieckie obsadziły Słowację - powiedział bezdźwięcznie. - To już nieźle - mruknął Zygmunt i wycofał się do siebie, speszony nieruchomym wzrokiem ojca. Następne dni - to były ostatnie dni pokoju; w redakcji pracowano w wytężonym tempie, ale Zyg˝ munt miał już dość "cywila". Marzył o wojsku - to był ratunek przed sobą samym. Tymczasem niebieskich kart wciąż jeszcze nie powoływano. - Może jednak wojny nie będzie? - bąkał "kolega Oleś". Wiadomość o wizycie Ribbentropa w Moskwie podziałała w redakcji piorunująco. - Coś nam Beck pokpił sprawę - mruczał Skomoroch, mocno tą wiadomością przygnębiony. - Teraz już chyba wojna będzie na pewno - zauważył Zygmunt pod adresem Olesia, który wyglądał jak wygłodzony psiak. On to w parę dni później stał się heroldem nowiny; siedzieli właśnie od wczesnego ranka przy łamaniu numeru, gdy nagle Oleś wpadł jak bomba - po jego twarzy poznali, że coś się stało. - Samoloty niemieckie bombardowały dziś Kraków, Częstochowę, Katowice - zawołał. A więc - wojna się zaczęła. Część trzecia Wielkie auto, coś w rodzaju ciężarowego omnibusu trzęsło potwornie - ogromne bańki z benzyną podskakiwały z hukiem na każdym zakręcie - Zygmunt, który wraz z kilku innymi młodymi ludźmi siedział z tyłu, w rogu, na wąskiej ławeczce, trzymał się kurczowo ściany samochodu i przy każdym wstrząsie czuł dojmujący ból głowy, jakby go ktoś uderzał twardymi prętami w ciemię i skroń. Był po kilku wielkich bombach piwa i panujący wewnątrz auta ostry zapach benzyny doprowadzał go do uporczywych mdłości; najlepiej byłoby wyrzygać się i mieć spokój - myślał, lecz przeprowadzenie tego planu nastręczało zbyt wielkich trudności technicznych: jedynym wyjściem byłoby wychylić głowę przez maleńkie okienko, ale kiedy wreszcie udało mu się utrzymać chwilę w pozycji stojącej pomimo wściekłych wstrząsów pędzącego auta, stwierdził ze zniechęceniem, że okienko było zbyt małe, wysunięcie przezeń głowy to rzecz niewyko˝ nalna - zaraz też opadł z powrotem na siedzenie, zmuszony do tego przez kurczowy podskok, jaki wyko˝ nało auto, a wraz z nim benzyna i pasażerowie; przez krótką chwilę, jaką spoglądał w okienko, zdołał doj˝ rzeć tylko zarysy wielkich drzew, rosnących widocznie po obu stronach szosy czy drogi, którą jechali; noc była dosyć ciemna - po prostu pędzili w ową nieznaną ciemność, zamknięci w ciasnej klatce wraz z ohyd˝ nie śmierdzącą benzyną. Ten zapach był najbardziej dotkliwą stroną całego przedsięwzięcia: wywoływane przezeń mdłości nie pozwalały myśleć o czym innym, a w tym doniosłym bądź co bądź momencie życia i historii było przecież dużo do przemyślenia; Zygmunta trawiła dokuczliwa irytacja: wymiotować wtedy, gdy opuszcza się ukochane rodzinne miasto i jedzie na długą może, na pewno dramatyczną wojnę - to przecież było karykaturalne i niewybaczalnie głupie - po licha piłem to przeklęte piwo i po licha wsiadłem do tego wiozącego benzynę samochodu? Lecz właściwie na to drugie pytanie odpowiedź była zupełnie wy˝ starczająca: wsiadł do ostatniego, wiozącego benzynę auta, aby nie pojechać z ojcem i Irką, którzy jechali gdzieś z przodu wygodnym osobowym samochodem; Zygmunt nie mógł jechać z nimi - ich uroczyste, su˝ perpoważne, solennie tragiczne miny denerwowały go niesłychanie - jechał przecież na wojnę, do wojska należało nabrać nieco wojskowej junakierii i fantazji - zaczynała się oto swoboda, chciał ją zacząć sam, za˝ inaugurować podróż w towarzystwie swoich myśli jedynie. Dlatego też "zgubił" rodzinę, poszedł po prostu na piwo do jakiegoś małego, cudem "w takiej chwili" otwartego baru i przybiegł przed gmach ministerstwa w ostatnim niemal momencie, gdy do drogi szykowało się jedyne pozostałe auto, wiozące benzynę. Jechało w nim kilku młodych ludzi; z początku nie chcieli wziąć Zygmunta, ale gdy powołał się na ojca - ustąpili. I oto jechał nareszcie sam w głąb swobodnej i tajemniczej nocy - lecz zamiast rozkoszować się tym - myś˝ lał wciąż o zapachu benzyny i o wymiotach. Cóż za karykatura! Zresztą od początku wojny, która zaczęła się już niemal przed tygodniem, Zygmunt odczuwał bez przerwy ową dojmującą świadomość karykaturalności wszystkiego, co się działo, karykaturalności w sto˝ sunku do rozpowszechnionych wyobrażeń o wielkiej przerażającej, ale patetycznej wojnie. Czyżby świat, dosyć już przecież stary, wyczerpał swój zasób wrażeń wielkich i wzniosłych, a pozostały mu tylko różne drugorzędne, pieprzne, małe i nędzne, śmieszne potrawy psychiczne, którymi bezlitośnie raczył tych, pozos˝ tałych jeszcze naiwnych, spragnionych książkowej wielkości młodych ludzi? A może to tylko Zygmunt - choć przecież nie chciał tego i nie znosił - widział wszystko ze strony najmniej wzniosłej, karykaturalnej i drastycznej? Życie jego przez ten tydzień mało rzeczywiście miało w sobie cech wielkości: "pętał się" po mieście, włóczył się tu i ówdzie, usiłując wmówić sobie, że przecież ta jego sytuacja jest tylko przejściowa, prowizoryczna, że lada moment powołają go wreszcie do wojska i tam stanie się potrzebnym kółkiem w celowo, precyzyjnie działającej maszynie. Lecz na razie tkwił bez reszty w upokarzającej roli zawadza˝ jącego "cywila"; co chwila musiał chować się do bram, gdyż zainstalowane po mieście głośniki ogłaszały alarm lotniczy; czuł się w murach jak szczur w klatce - wpatrywał się w jasnobłękitne, cudowne niebo wczesnej jesieni i czasem udawało mu się dojrzeć wysoko, w błękitach trzy czarne ważki, od których dola˝ tywał daleki, stłumiony warkot. Więc to byli Niemcy? - tu nad Warszawą? - czyż to możliwe? Niektórzy twierdzili, że to są tylko alarmy próbne i z lornetkami obserwowali samoloty z balkonów - radio zapewnia˝ ło, że alarmy są prawdziwe, i podnosiło nastrój popłochu swoim ciągłym "uwaga, uwaga nadchodzi". Mó˝ wiono, że na przedmieściach upadły już bomby, istotnie czasem słychać było jakieś detonacje, czasem grał gdzieś na dachu karabin maszynowy - lecz w gruncie rzeczy nikt nie wiedział nic pewnego i w nic nie wie˝ rzył - choć spod Warszawy przyjeżdżali wystraszeni ludzie opowiadając, że byli ostrzeliwani przez samolo˝ ty. Pewnego popołudnia, gdy Zygmunt szedł powoli Alejami Jerozolimskimi w stronę Marszałkowskiej, obserwując widoczne na niebie kłęby dymu (podobno zbombardowano fabryki na Okęciu) nagle usłyszał za sobą jakieś krzyki i ujrzał gromadę ludzi, pędzących w jego stronę z nieprzytomnymi oczami. Gaz, gaz! - krzyczeli. Gaz?! - Zygmuntowi również udzieliło się przerażenie; puścił się biegiem i niesiony przez falę ludzką wpadł w jakieś podwórze. - Tutaj, tutaj! - krzyczano - do piwnicy! - Zepchnięty po wąskich schodkach, Zygmunt spadł niemal do ciemnej nory, zaledwie oświetlonej przez maleńkie, w górze umiesz˝ czone, zakratowane okienko. Piwniczka natychmiast natłoczyła się ludźmi niewiarygodnie - drzwi zamknię˝ to szczelnie i w niesłychanym gorącu, stłoczeni, spędzili tam makabryczne pół godziny; jakaś kobieta płaka˝ ła wrzaskliwie, ponieważ nie miała maski gazowej (zresztą nie miał jej prawie nikt z obecnych), później, gdy ktoś podał jej zaczerpniętą z popularnego regulaminu radę, aby w braku maski posłużyć się chustecz˝ ką, zwilżoną w moczu, zdjęła majtki i rozpoczęła odpowiednie zabiegi. W piwniczce zaczął panować do˝ tkliwy zaduch: - Gaz czuję, gaz! - wyła kobieta. Wreszcie Zygmunt nie mógł wytrzymać już dłużej - jego zdrowy rozsądek zbuntował się. Korzystając z tego, że stał niedaleko drzwi - otworzył je niespodziewanie; chóralny okrzyk przerażenia powitał ten desperacki akt, lecz - oczywiście - nic się nie stało. Powoli, nie˝ dowierzająco ludzie jęli wymykać się na schody - Zygmunt wyszedł jeden z pierwszych, wstydząc się za siebie i za innych - oczywiście nie było żadnego gazu - na ulicy powitało go przejrzyste, wibrujące powie˝ trze nieskazitelnie słonecznego dnia. Lecz cóż właściwie się działo? Co z tą wojną? Komunikaty polskie były lakoniczne, niemieckie ra˝ dio, którego Zygmunt czasem słuchał z ojcem, twierdziło, że "armia polska ucieka w popłochu". Ludzie mówili tak i owak niektórzy twierdzili, że wszystko idzie świetnie - inni mieli miny niepewne i zdezoriento˝ wane. Podobno dywersanci działali wokoło - wytworzyła się ogólna podejrzliwość - policja robiła ważne miny, lecz w gruncie rzeczy również nic nie wiedziała. Słowem - odstręczający obraz cywilnej mizerii. Je˝ dynym wyjściem z tej uprzykrzonej sytuacji było - iść wreszcie do wojska. Zygmunt codziennie niemal odwiedzał urząd ewidencji wojskowej na Koszykowej - lecz takich amatorów było tam już więcej: długie, nieskończone kolejki młodych ludzi posiadających "niebieskie kartki" zalegały korytarze, schody, podwó˝ rze, nawet ulicę przed domem - wszyscy przyszli błagać, aby ich wreszcie wzięto do wojska - i wszyscy otrzymywali od urzędujących podoficerów tę samą bezlitosną odpowiedź: jeszcze nie - w swoim czasie. Lecz kiedyż to będzie? Zygmunt widział jednego szczęśliwca, któremu nie wiedzieć w jaki sposób udało się uzyskać natychmiastowe powołanie pod broń: z uszczęśliwioną, promieniejącą twarzą ściskał wyciąga˝ jące się doń zewsząd ręce, przyjmował gratulacje zazdrosnych, którzy jeszcze muszą pozostać "w cywilu". Polacy rwali się do wojska, chcieli walczyć, marzyli o czynach wojennych, o okopach, mundurze, karabi˝ nie, o koniach i armatach - niezwykłe i wspaniałe zjawisko - myślał Zygmunt - żaden chyba inny naród w Europie nie zdobyłby się na to - te ogonki przed urzędem wojskowym powinny być sfotografowane i pokazane małodusznej Europie, która inaczej nie uwierzy. Lecz gdy odprawiony oczywiście jak inni z ni˝ czym, wychodził na ulicę i znów zagłębiał się w atmosferę nerwowości, niepokoju i niepewności, fałszy˝ wych alarmów i ogólnej niewiedzy - stawał się mniejszym znacznie entuzjastą: jednak nie, z Polakami nie jest znów tak dobrze - coś w tym wszystkim było wyraźnie niepokojącego, coś nie szło, nie grało - me˝ chanizm zdecydowanie szwankował i wszyscy to czuli - jakieś groźne chmury zbierały się na horyzoncie, choć wszyscy udawali, że ich nie widzą. I wreszcie przyszedł dziwny dzień, a raczej wieczór 6 września. Ojciec Zygmunta, od paru dni po˝ grążony w zupełnym niemal milczeniu, zabierał się właśnie do nastawiania radia, gdy nagle zadzwonił tele˝ fon. Zygmunt podniósł słuchawkę i aż drgnął, zaskoczony nieoczekiwanym dźwiękiem: z tamtej strony mówił ktoś - szeptem; po chwili Zygmunt zaczął rozróżniać słowa, jeszcze bardziej zadziwiające niż sposób ich wypowiadania. Dzwoniła sekretarka ojca z ministerstwa - donosiła, że rząd opuszcza Warszawę - wszyscy funkcjonariusze mieli się zebrać za pół godziny przed gmachem ministerstwa, gdzie będą czekały auta. Zygmunt odłożył słuchawkę, tak zdumiony, że przez chwilę nie był nawet w stanie zastanowić się nad istotnym znaczeniem tej wiadomości; plącząc się nieco, powtórzył ją ojcu, który przyjął ją na pozór zupeł˝ nie spokojnie okazało się, że już rano w ministerstwie mówiono o tym - tylko Zygmunt wiodący od paru dni życie samotnego włóczęgi ulicznego, o niczym nie słyszał. Rząd opuszcza Warszawę? - to już chyba jest bardzo źle - a może to jest rzecz normalna - może tak się dzieje na każdej wojnie? - przejściowe, stra˝ tegiczne wycofanie; ale przecież Niemcy podobno są już wszędzie - ich kolumny pancerne i samochodowe pełzły ze wszystkich stron po polskich drogach - weszli od północy, od południa i od zachodu; więc czyż˝ by? - jak to? - po kilku dniach wojny już się wszystko wali - czyż to możliwe - a armia, wielomilionowa polska armia, a te tłumy młodych ludzi z "niebieskimi kartkami" rwących się do wojska? Jeśli Niemcy mieli zająć Warszawę, jeśli byli już niedaleko, to służba wojskowa Zygmunta wisiała na włosku - należało co prędzej opuścić Warszawę i wstąpić do jakiejkolwiek najbliższej formacji - w przeciwnym razie groziło mu pozostanie na stałe nieszczęsnym, zbędnym cywilem - w dodatku pozostawionym na łasce wroga. Tak, wojska polskie na pewno skoncentrowane są na południu, koło COP-u - należy jechać tam jak najszyb˝ ciej - za wszelką cenę. Decyzja ta przywróciła Zygmuntowi pewność siebie i dodała mu energii - ocknął się z zadumy i spojrzał na ojca, porządkującego jakieś papiery. Uderzyła go nieruchoma ostrość rysów ojca - postarzał się o dziesięć lat - pomyślał. Przy tym był imponująco, jakoś nadnaturalnie spokojny - budziło to lęk i przygnębienie w Zygmuncie, gdyż czuł pod tą maską nadmierną, spalającą i niszczącą pracę nerwów i serca. Irka przejęła się tym samym sposobem bycia - w milczeniu krzątali się, pakując walizę i osobno jako dla "wojskowego" - plecak dla Zygmunta. Nagle znowu zadzwonił telefon; mówił stary woźny Win˝ centy z "Polityki i Sztuki". Przepraszając gęsto, pytał, czy pan redaktor będzie dzisiaj w redakcji, bo dotąd "nikt z panów" jeszcze nie przyszedł, a ciągle są telefony z zapytaniami. Zygmunt zawahał się z odpowiedzią - nagle uświadomił sobie, że to, co zamierzał, to przecież jednak była ucieczka, dezercja, opuszczenie swo˝ ich obowiązków; przez chwilę czuł się bardzo niepewnie, lecz za jednym zamachem przeciął skrupuły - przecież idę do wojska. Należało jednak powiadomić o swojej decyzji kogoś z redakcji, lecz kogo - prze˝ cież nie Wincentego. - Tak - nie wiem, może wpadnę - mówił nie swoim głosem - a czy jest coś ważnego? - Wincentemu najwidoczniej pytanie to wydało się bardzo nie na miejscu, wobec zdumiewającej, niesły˝ chanej ważności faktu, że do godziny siódmej wieczorem nikogo jeszcze nie było w redakcji. Próbował wyrazić swoje zdziwienie i poniekąd zgorszenie, lecz nie szło mu to łatwo - pozostał więc przy uporczy˝ wym przypominaniu, że przecież "dzwonili z drukarni" etc. etc. Zygmunt słuchał z roztargnieniem, z którego wyrwały go dopiero słowa "list do pana redaktora". List do mnie - od kogo? - zapytał szybko. - Od pana radcy. - Od pana Geysztora? - Ano tak - niecierpliwił się z lekka Wincenty - tu stoi napisane: "kapitan Geysztor, poczta polowa, numer 143". - To było ciekawe list od Geysztora, może wyjaśnienia, wytłuma˝ czenie; lecz nie było już czasu - ojciec wkładał płaszcz, Irka była w kapeluszu, żegnali się z zapłakaną Ed˝ mundową, która pozostawała na straży mieszkania. - Tak może jeszcze dziś wpadnę - tym niedbałym kłamstwem zbywając Wincentego, odłożył słuchawkę i pobiegł za schodzącymi już po schodach ojcem i Irką. Idąc nie mógł się obronić niedorzecznej myśli, że Wincenty i Edmundowa to prostoduszni, naiwni i niewinni "maluczcy", których oni - inteligencja - w jakiś dla samych siebie nieuchwytny sposób oszukali i zostawili "na koszu". Nie mogąc znaleźć dorożki, ruszyli pieszo po pogrążonych w zupełnej ciemności ulicach, gdzie sły˝ chać było szmer i tupot wielu ludzi, dążących szybko w różne strony. Przed czerniejącym na tle nieba gma˝ chem ministerstwa stało mnóstwo samochodów i roiło się czarne, zdezorientowane i nerwowe mrowie ludzkie. A więc tylu ludzi porzucało Warszawę; Zygmunt uczuł znowu dreszcz wewnętrzny, coś jakby żal czy wyrzut sumienia. Wstyd mu było trochę nie należących do personelu ministerstwa przechodniów, któ˝ rzy z milczącym zdziwieniem obserwowali ten cały rwetes; postanowił - na chwilę chociaż - wycofać się gdzieś, do baru czy kawiarni, aby pozostać sam ze swymi myślami. Wielkie ciemne kasztany Alej i Agry˝ koli szumiały łagodnie - to było pożegnanie z Warszawą. Auto wykonało gwałtowny podskok i stanęło. Zdrętwiałą ręką próbował otworzyć drzwiczki, lecz jakoś nie szło - dopiero któryś z przygodnych towarzyszy dopomógł mu. Wyskoczył prostując skurczone nogi: auto stało na brzegu drogi, pod wielkimi drzewami, na skraju gubiącej się w ciemnościach równiny. Z daleka czerniało coś - to była woda. Cień dalekiej refleksji przebiegł przez głowę Zygmunta: czyż można zmierzyć i uporządkować te pola, te równinne obszary, poddać je jakiemuś ciasnemu, miejskiemu porząd˝ kowi? Te pola były same dla siebie, one stanowiły naprawdę kraj, a oni - tam w mieście - to garstka ma˝ niaków, którym wydaje się, że rządzą krajem, gdy w istocie są odeń nieskończenie daleko. Bardzo to była piękna i chłopomańska myśl - "powrót do natury" jak z Rodziewiczówny - ale szybko zgasła, bo oto mdłości znów dały znać o sobie; noc była chłodna - Zygmunt wzdrygnął się. Dlaczego właściwie stali? Z przodu słychać było jakieś głosy - z dalekich ciemności dolatywały trąbki i klaksony wielu samochodów - wszędzie jechano i spieszono się - niedaleko musiała być równoległa szosa. - Dlaczego stoimy? - spytał Zygmunt jednego z nie znanych mu towarzyszy podróży. Zgubiliśmy drogę - odparł tamten - nasze auta po˝ jechały na Jeziornę, a tu nie ma mostu - musimy zawrócić. - Więc już zaraz jedziemy? - spytał Zygmunt. - Nie - chyba jeszcze - mruknął tamten, wskazując na rozpartego z rękami w kieszeniach szofera. Zygmunt wykorzystał chwilę przerwy i stanąwszy za pniem wielkiego jesionu zaczął wymiotować. Męczył się i za˝ pluwał wobec spokojnej rzeźwości śpiących pól - nędzny uciekinier,który, pozbawiony sztucznej i zaled˝ wie łączącej go z życiem, chrapiącej, strzelającej maszyny, byłby bezradny i samotny jak zagubione dziec˝ ko. Lecz oto auto zaczęło dawać sygnały odjazdu; Zygmunt wymęczony, z oczami na wierzchu i smakiem żółci w ustach wywindował się na swoje miejsce; znowu poczuł nieznośny zapach benzyny. Po długich, przewlekłych manewrach, mających na celu odwrócenie wozu, przy akompaniamencie głuchych poryków motoru ruszyli wreszcie w drogę. Piekielna podróż trwała długie godziny. O świcie Zygmunt, obolały i nieszczęśliwy, wygramolił się do okienka, chcąc dojrzeć coś na zewnątrz. W bladym, sinawym świetle poranka, przez zamgloną szybkę niewiele mógł zobaczyć, poza mijającymi ich często wielkimi i mniejszymi samochodami. Migały mu w oczach wielkie reklamowe napisy różnych firm, urzędów państwowych, auta sanitarne. Wszyscy więc uciekali z Warszawy. W jakiejś wsi zatrzymali się na chwilę, aby przepuścić maszerujące wojsko. Przez uchylone drzwiczki wozu Zygmunt dojrzał wlokących się czwórkami, śmiertelnie znużonych młodych chłopców w zielonych mundurach; być z nimi jak najprędzej - czuł, że wtedy dopiero odzyska poczucie swojej wartości. Za chwilę strzelcy przeszli i wielki samochód ruszył w dalszą drogę w stronę Lublina. Około dziewiątej osiągnęli wreszcie Lublin. Po długim, powolnym posuwaniu się wśród tłoku ryczą˝ cych i gwiżdżących aut po jakichś obcych, półzabudowanych ulicach przedmieścia, dobrnęli wreszcie do placu, gdzie zaparkowane były inne auta ministerstwa. Zygmunt schwycił swój plecak i wyskoczył z ulgą na cudownie osłonecznioną ulicę; towarzysze podróży ostrzegli go, że za dwie godziny ruszają dalej, lecz on niemal nie zważał na nich - nie miał wcale zamiaru jechać dalej, lecz za wszelką cenę chciał dostać się do wojska. Ruszył dziarsko przed siebie z plecakiem na ramionach i za chwilę natknął się na szukającą go wi˝ docznie Irkę. Okazało się, że Irka z ojcem przybyli już przed godziną - ojciec czeka na nich ze znajomymi w kawiarni, na jakiejś tam ulicy. Poszli razem, wymijając nadjeżdżające w coraz to większym zamęcie auta - tłoczyły się jedno na drugie, niechętnie ustępując sobie miejsca jak wielkie, ociężałe zwierzęta. Zygmunt z Irką minęli wreszcie wysadzane drzewami ulice przedmieścia i weszli na główną ulicę Lublina; Zygmunt był tu po raz pierwszy - ze zdumieniem rozglądał się i z trudem nurkował w niesłychanym tłoku; posuwali się krok za krokiem, gdyż chodnikami płynęła nie kończąca się potężna fala ludzka; Zygmunt co chwila spotykał w tłumie znajomą twarz - ktoś mu się kłaniał - nie ulegało wątpliwości, ci wszyscy ludzie przybyli tu z Warszawy. Należało jak najprędzej pójść do urzędu wojskowego i za wszelką cenę uzyskać skierowanie do szeregów - dla Zygmunta była to sprawa ważniejsza niż dla kogokolwiek innego, sprawa psychicznego "być albo nie być". Urząd, jak poinformował Zygmunta przechodzący żandarm, znajdował się na tej samej ulicy. Zygmunt chciał iść tam bezpośrednio, ale Irka wymogła na nim, aby przedtem pokazał się ojcu, który siedział z kolegami z ministerstwa w niedalekiej kawiarni. W kawiarni tej panował tłok jak w Warszawie u Bliklego; wreszcie dopchnęli się jakoś do stolika, przy którym zasiadało grono sekretarzy i referentów Ministerstwa Oświaty; ojciec był między nimi - nikły i mizerny. Oczy jego błądziły w tłumie - na widok Zygmunta rozjaśnił się wyraźnie. Zygmunt przysiadł się do stolika - nie zauważony niemal przez zawzięcie debatujących starszych panów. Półuchem słuchał rozmów, czekając niecierpliwie na zamówioną, lecz uparcie nie zjawiającą się kawę; jak zwykle każdy z dyskutujących głosił co innego: jeden z panów twier˝ dził, że Niemcy zbliżają się już do przedmieść Lublina, ktoś mówił o zajęciu Krakowa - inni krzyczeli, że to bzdury, pewien starszy radca tłumaczył szczegółowo plan taktyczny polskiego dowództwa, polegający rzekomo na umyślnym wpuszczeniu niemieckich wojsk pancernych w głąb kraju, aby potem otoczyć je i odciąć. Oddanie Warszawy to także manewr bez znaczenia - twierdził. - Ależ Niemcy wcale jeszcze nie weszli do Warszawy - przed chwilą rozmawiałem z żoną przez telefon - powiedział ktoś. - Zygmunt poru˝ szył się - a więc niepotrzebnie wyjeżdżali - może należy wracać, może Warszawa będzie broniona? W każdym razie należało jak najprędzej dowiedzieć się o to wszystko w urzędzie wojskowym; wypił wreszcie kawę, umówił się z ojcem za godzinę przed tą samą kawiarnią i wyszedł. Na ulicy wpadł znowu w ten ożywiony, znajomy tłum, płynący po chodnikach gęstą falą. Zaledwie uszedł kilkanaście kroków, gdy rozległ się znany mu z Warszawy urywany dźwięk sygnału: alarm. - Cho˝ wać się, alarm! - krzyczano ze wszystkich stron. Zygmunt za innymi rzucił się do bramy, gdzie było już na˝ pakowane jak w puszce sardynek. Po chwili bramę zamknięto i nastąpiły długie minuty oczekiwania: nasłu˝ chiwano w milczeniu; z początku słychać było daleki warkot samolotów - nagle rozległ się dziwny, prze˝ ciągły dźwięk, coś pośredniego pomiędzy gwizdem, sykiem i szumem, po nim zaś kilka głuchych, tępych uderzeń. - Bomby - powiedział ktoś. Milczenie stało się trwożne, jakaś kobieta zaszlochała cicho. Po dwudziestu minutach alarm odwołano - ludzie znowu wylegli na zalaną słońcem ulicę. Zygmunt szedł naprzód nieco zdetonowany: bomby na miasto? - dotąd nie wydawało mu się to możliwe. Ktoś go zaczepił: dwaj znajomi dziennikarze z Warszawy; rozmawiał z nimi chwilę; okazało się, że niedawno widzie˝ li hrabiego Skomorocha - a więc i on opuścił Warszawę - skoro "szef" tak zrobił, mogli sobie na to pozwo˝ lić i podwładni. Lżejszym krokiem Zygmunt ruszył dalej, gdy nagle ujrzał przed sobą jakąś kobietę z dziec˝ kiem; była to niestara jeszcze, ale dość już zniszczona "paniusia" - trzymała za rękę brzydkiego, czterolet˝ niego chłopca. Wyraz ironii w jej przymrużonych oczach wydał mu się znajomy; zwolnił nieco kroku: ależ tak - to była Tamara - uśmiechała się doń pobłażliwie. Zaczęli rozmawiać - Zygmunt był tak poruszony jej starym i zniszczonym wyglądem, że zdumienie jego nie uszło jej uwagi. - Tak, tak - postarzałam się - rzekła - nie miałam łatwego życia; co innego ty wyglądasz doskonale - jeszcze odmłodniałeś. - Była w tym wy˝ raźna ironia; Zygmunt chciał ją zapytać o męża, lecz powstrzymał się - rozmawiali zdawkowo i beztreści˝ wie, choć ona ciągle uśmiechała się doń drwiąco, ale przyjaźnie. - Dokąd idziesz? - spytała nagle; gdy do˝ wiedziała się, że do urzędu wojskowego, uśmiech jej stał się bardziej kłujący: - Więc wciąż myślisz, że wam to coś pomoże? - powiedziała, a na pytające spojrzenie Zygmunta dodała półgłosem: - Czyż nie wi˝ dzisz, głuptasie, że ta cała wasza Polska już się rozleciała? - Zygmunt chciał protestować, lecz ona śmiejąc się z jego wzburzonej miny, wzięła dziecko na rękę i zniknęła w tłumie. Szedł dalej, przeżuwając to spotkanie; więc z cudownej, kuszącej Tamary pozostała już tylko zmę˝ czona, pomarszczona kobieta: cóż za jaskrawy przykład okrucieństwa bezlitosnego mechanizmu życia. I po cóż bają ludzie o nieśmiertelności - to nieporozumienie - Zygmunt nie pragnął wcale nieśmiertelności, prag˝ nął niezniszczalności, utrwalenia pewnych momentów i form młodości, uroku miłości - lecz tego nie obie˝ cywała żadna religia. Filozofując na ten temat, brnął przez tłum i wreszcie dobrnął do urzędu wojskowego. Mile uderzyło go, że nie było tam w przeciwieństwie do Warszawy - tłoku - biura robiły wrażenie opusto˝ szałych. To także, co prawda, było trochę niepokojące - lecz na szczęście odkrył kilku siedzących w okienkach urzędników i funkcjonariusza w mundurze - zasuszonego sierżanta szefa. Podoficer ten miał rybie oczy i, zdaje się, tyle razy już udzielał odmownych odpowiedzi, że sprawa ta stała mu się zupełnie obojętna. Ledwo patrzał na Zygmunta, powtarzając mechanicznie: nie wiadomo, jeszcze nie, możliwe. Ale Zygmunt zawziął się i po długich namowach skłonił wreszcie rybiookiego do bliższego przejrzenia jego pa˝ pierów; na widok dziennikarskich legitymacji Zygmunta tamten ożywił się nieco, zmiękł i wreszcie udzielił półobietnicy - niech Zygmunt zgłosi się jutro o dwunastej, kiedy będzie "pan porucznik", to może - może. W wypadku przeciwnym proponował Zygmuntowi wstąpienie do półcywilnych formacji ochotniczych, tworzących się dla obrony Lublina. Zygmunt stanowczo odżegnał się od tych pomysłów - nie po to wyje˝ chał z Warszawy, aby bronić Lublina z bandą cywilów - chciał iść do wojska, do prawdziwego wojska. Na wszelkie pytania o sytuację, o Warszawę, o termin mobilizacji powszechnej, sierżant odpowiadał wzru˝ szeniem ramion - najwidoczniej wiedział tyle co i Zygmunt. Przynajmniej nie udaje ważnego i nie zasłania się tajemnicą wojskową - dobre i to - pomyślał Zygmunt wychodząc. Ledwo znalazł się na ulicy - ogłoszo˝ no alarm. Tym razem bomby padały bliżej i było ich więcej - Zygmunt czuł bicie serca i lekki brak oddechu - najbardziej denerwujące były przerwy, gdy samolot krążył, zapewne wybierając sobie cel - gdzie w ogó˝ le podziała się obrona przeciwlotnicza? W czasie tych przerw było bardzo nieprzyjemnie, a jeszcze gorzej, gdy zaczynał się ów przeciągły świst zwiastujący wszystkim, że bomba leci - denerwujący - zanim głuchy huk detonacji nie przyniósł chwilowego odprężenia. Zygmunt zmusił się do uśmiechu, lecz czuł się kiepsko - czyżby był tchórzem? Tę sprawę należało właśnie w czasie wojny wypróbować i wyjaśnić - zbadać, czy pod tym względem chociaż był mężczyzną. I dlatego należało iść do wojska jak najprędzej jutro natrze na owego "pana porucznika" z impetem i musi go przekonać. Po odwołaniu alarmu ruszył na umówione spotkanie z ojcem. Przed kawiarnią zastał ojca, Irkę i zna˝ jomą panią z Warszawy, całą we łzach: okazało się, że mąż jej odwieziony właśnie został z dworca do szpitala: pociąg ich był pod Lublinem ostrzeliwany przez niemiecki samolot - sporo osób raniono. Ponie˝ waż samochody ministerstwa nie wyruszały dziś w dalszą drogę - odjazd - zdaje się do Lwowa - nastąpić miał jutro po południu - więc należało szukać sobie "kwatery" na noc - podobno pracowników ministerst˝ wa lokowano na nocleg w tym samym właśnie szpitalu, wszyscy więc ruszyli w tamtą stronę, prowadzeni przez zalaną łzami panią. Co chwila nastręczał się ktoś znajomy, wciąż krzyżowały się nowe wiadomości, jedne dziwniejsze od drugich. Zdaje się, że Kraków naprawdę był wzięty - jeden z napotkanych znajo˝ mych przysięgał, że przed chwilą z Krakowa właśnie słyszał "na detektor" niemieckie radio. Zygmunt wzdrygnął się - to wszystko zaczynało już być zanadto niespodziewane i dziwaczne, chociaż może to każ˝ da wojna wygląda w ten sposób? - zwłaszcza w oczach cywila. Gromadka ich rosła w oczach jak tocząca się kula śnieżna - ciągle przyłączał się ktoś nowy - co chwila widać było znajome twarze, kłaniano się sobie nisko, z uśmiechem jak na jakiejś promenadzie. Zygmunt był głodny, niewyspany, czuł lekki zawrót głowy: ten dziwaczny, opętany kiermasz uciekinierów był zupełnie niewiarygodny; właściwie należało podkreślić jeszcze jego nierealność przez wypicie kilku kieliszków wódki: na pusty brzuch w tych warunkach mogło to dać niezwykłe efekty i uczynić wcale nawet interesującą i w ogóle znośną tę jałową na razie sytuację zmęczonego, niepotrzebnego cywila, wlokącego się za grupą zdezorientowanych, zmartwionych, wystra˝ szonych i również właściwie niepotrzebnych osób. Zaczął więc rozglądać się za jakimś alkoholowo wyglą˝ dającym lokalem, lecz okazało się, że wszędzie panuje tłok tak nielitościwy, iż o dostaniu czegoś w czasie krótszym niż pół godziny nie mogło być mowy. W czasie, gdy Zygmunt prowadził swoje poszukiwania, ogłoszono znowu alarm; Zygmunt przeczekał go w jakimś natłoczonym lokalu - tym razem bomb prawie nie było słychać. Gdy wyszedł, stwierdził, że gromadka, w której byli ojciec i Irka, gdzieś się zapodziała. Zrezygnował z wódki i rozpytując o drogę do owego szpitala, wlókł się powoli naprzód; opuścił już śród˝ mieście i szedł teraz ładnymi, pełnymi zieleni i szumu drzew uliczkami: było tu mniej ludzi, uliczki podnosiły się w górę w stronę widocznego z daleka, wyniosłego, ocienionego drzewami budynku, przypominającego charakterem jakiś warowny zameczek. Nagle Zygmunt ujrzał ojca i Irkę, wracających; uderzył go wyraz fi˝ zycznego cierpienia w twarzy ojca. Okazało się, że w szpitalu nie było już wcale miejsca na żadne noclegi, chyba na podłodze w korytarzu. Sytuacja stawała się przykra: ojciec ledwo się trzymał na nogach, należało jak najprędzej znaleźć jakieś locum i zjeść coś; Zygmunt zaproponował powrót na ów plac, gdzie stały au˝ ta ministerstwa: może tam coś poradzą. W duszy przeklinał te wszystkie "cywilne" przygody i bezsensowne kłopoty nastręczające się, gdy on marzył o wojnie i o wypróbowaniu swojej odwagi; gdyby go dziś przy˝ dzielili do wojska, zostawiłby ojca i Irkę swojemu losowi - trudno - poszedłby przecież na wojnę - a tym˝ czasem musi plątać się z nimi po nieznanym Lublinie w nudnej i mało zaszczytnej roli bezdomnego ucieki˝ niera. Zdawał sobie sprawę, że myśli jak egoista, lecz trudno - przynajmniej był szczery. Na szczęście los uśmiechnął się do nich: w restauracji, gdzie bezskutecznie próbowali docisnąć się do bufetu, ojciec zobaczył swego dawnego kolegę i przyjaciela, adwokata, stale zamieszkałego w Lublinie, który - ni mniej, ni więcej - zaprosił ich na kolację i na nocleg. Po półgodzinie byli już w eleganckim miesz˝ kaniu, gdzie serdecznie i gościnnie przyjęła ich tęga, efektowna jeszcze blondynka, żona adwokata - daw˝ na śpiewaczka. Po chwili Zygmunt pluskał się już w lśniącej, czystej łazience, utwierdzając się w przeko˝ naniu, że uderzający kontrast pomiędzy ich sytuacją sprzed półgodziny i obecną jest jeszcze jednym do˝ wodem dziwności i irracjonalności wszystkiego, co się dzieje. Po krótkim odpoczynku zasiedli do obfitej, z lekka zakropionej kolacji; gospodarz otworzył radio, wielki, luksusowy pięciolampowy aparat - zapaliły się kolorowe światełka, ojciec jak stary nałogowiec przysiadł się bliżej. Zygmunt poprosił o złapanie Kra˝ kowa: natychmiast niemiecki twardy głos donośnym szwargotem napełnił cały pokój; przerażająca upiorna nierealność, niemożliwość tego wszystkiego zawirowała w głowie Zygmunta obłędnym, podkreślonym jeszcze przez alkohol refleksem; przecież dotychczasowe życie w ciągu paru dni usuwało im się spod nóg w jakąś pełną tajemniczego lęku nicość; ale to jednak jest ciekawe, przeżywać to wszystko - pomyślał jakby na marginesie, jakby ta refleksja przepłynęła przezeń gdzieś bokiem, osobno. Ojciec siedział ze schyloną głową, Irka miała łzy w oczach, gospodarze słuchali z powagą. Po chwili rozbrzmiała Warszawa druga - polski głos, znajomy sygnał - wszyscy odetchnęli. Gospodarz zaczął dłuższą perorę o sytuacji - był raczej optymistą - tłumaczył racje strategiczne, nakazujące oddać niektóre punkty, choćby nawet tak dro˝ gie sercu jak Kraków. Zygmunt uważał to po trochu za bajki, ale udawał, że słucha uważnie - w duszy miał tylko jedną myśl: iść na wojnę, wyzwolić się z tego wszystkiego, utopić się w specjalnym, zamkniętym w sobie żywiole wojska, zatracić siebie w dyscyplinie, w marszach, w walce, w życiu okopowym; jutro pójdę na wojnę - powtarzał sobie i myśl ta dzwoniła nad nim jeszcze, gdy zapadał w głęboki sen, w śnież˝ nobiałej, czystej pościeli, własnoręcznie przygotowanej mu przez gościnną gospodynię. II Rano obudził go alarm. Gospodarze, całkowicie ubrani, domagali się, aby zejść na dół do piwnicy czy choćby do bramy. Zygmunt udawał zucha i namawiał do pozostania, choć w duszy, zbudzony z głębo˝ kiego snu, czuł się nieświetnie. Ojciec i Irka wahali się, lecz nagle potężna detonacja, która wstrząsnęła domem od podstaw, przecięła dyskusję; rzucili się do drzwi, Zygmunt na pół ubrany; w tej chwili nastąpił drugi wybuch, jeszcze bliższy - towarzyszył mu brzęk wylatujących szyb i spadających z szafy wazonów. Zbiegli na dół - w bramie było pełno ludzi o wystraszonych, zdenerwowanych twarzach. Wybuchy spadały jeden po drugim, poprzedzane złowrogim świstem: zamknięta brama dygotała z hukiem, a przez jej szpary przelatywał przy detonacji silny prąd powietrza, zdolny - zdawało się - przewrócić człowieka. Jakiś staru˝ szek modlił się głośno; Zygmunt był rozdygotany i wściekły, wściekły, że oto wciąż jest w sytuacji ścigane˝ go szczura i zamiast odprężenia duchowego, którego oczekiwał od wojny i wojska, udziałem jego są stale przeżycia zapędzonego w kąt nerwowca. A może właśnie należało stawić czoło takim przeżyciom, nie ugiąć się przed nimi, może to było istotne zadanie, istotny problem, może w ten sposób trzeba zadokumen˝ tować swoją samodzielną męskość, nie zaś idąc po linii najmniejszego oporu zgłaszać się do wojska, gdzie rutyna i dyscyplina zastępują indywidualną odwagę i inicjatywę. To była myśl do rozważenia, lecz Zygmunt odrzucił ją "a priori": w swojej sytuacji psychicznej musiał iść do wojska - choćby nawet był to dowód sła˝ bości. Alarm zakończył się nareszcie; powrócili na górę do zasypanego odłamkami szkła mieszkania. Wszystkie szyby wyleciały, cenne wazony i doniczki z kaktusami leżały porozbijane; ojciec spoglądał w milczeniu na tę ruinę gospodarze wydawali się mocno przygnębieni; Zygmunt zresztą obserwował to wszystko kątem oka zaledwie, jak niepotrzebną dekorację; ubierał się w gorączkowym pośpiechu, owład˝ nięty swoją maniacką wprost myślą: jak najprędzej iść do wojska. Ubrany, nie chciał nawet zjeść śniada˝ nia, umówił się z ojcem we wczorajszej kawiarni, zdawkowo podziękował adwokatowi za nocleg i wy˝ biegł z domu, kierując się w stronę urzędu wojskowego. Miał tam być o dwunastej, ale postanowił nie zwlekać ani chwili i wymóc na "rybiookim" natychmiastowe wcielenie do szeregów. Pędził naprzód, roztrą˝ cając ludzi, których wyroiło się na ulicach jeszcze więcej niż wczoraj. Na niebie czerwieniły się jakieś łuny, kilka aut pędziło jak szalone, podobno paliło się wiele domów - podobno zwożono rannych, lecz Zygmunt nie zwracał na to wszystko uwagi. Wreszcie dotarł do urzędu i wbiegł na schody; tu dopiero opanowała go trema: a jeśli znowu fiasko? Lecz tym razem szczęście mu sprzyjało; "pan porucznik", wyglądający raczej na biurokratycznego, zimnego urzędnika policji, był w biurze; przenikliwym okiem sondował Zygmunta, słuchając jego pośpiesz˝ nych wywodów, po czym bez słowa wziął jego "niebieską kartę" i zniknął z nią w przyległym pokoju. Po dziesięciu minutach, w czasie których serce Zygmunta biło jak szalone, oficer powrócił i wręczył mu kartę, na której Zygmunt ujrzał nową pieczęć i napis atramentem: "Przydzielono do 9 p. p. leg. w Zamościu dn. 8 września 1939 r." O mało nie podskoczył z radości a zarazem z przypływu niespodziewanej tremy: a więc marzenie stawało się rzeczywistością, był już prawie żołnierzem. Zapytał o pociąg do Zamościa, lecz po˝ rucznik najwidoczniej uznał to pytanie za niewłaściwe. W czasie wojny nie ma cywilnego rozkładu pocią˝ gów - objaśnił przez zęby pójdzie pan na dworzec i pojedzie najbliższym pociągiem do Zamościa - nic więcej pana nie obchodzi. Powiedziane to było bardzo niechętnie, lecz uszczęśliwiony Zygmunt nie przejął się zbytnio złym humorem swego dobroczyńcy. Ukłonił się, zbiegł po schodach i wybiegł na ulicę, chcąc jak najprędzej podzielić się wiadomością z ojcem i Irką; biegł lekki i beztroski jak we śnie, choć na dnie tego wszystkiego czuł wyraźną, nie dającą się oszukać tremę; lecz w tremie tej również było coś atrakcyj˝ nie podniecającego - była to jakby trema przed egzaminem - a nie byle jaki to będzie egzamin. Nad wszys˝ tkim jednak górowała radość z wyjaśnienia swojej sytuacji. Zygmunt nie znosił niepewności, a tutaj wszys˝ tko było proste i jednoznaczne - jestem żołnierzem - oto definicja. Ojciec z Irką byli już w kawiarni, oczywiście w gronie znajomych. Po ożywionej twarzy Zygmunta poznali, że coś się stało. Gdy, starając się pohamować i ukryć podniecenie, udzielił im nowiny - zmiękli wyraźnie. Ojciec spojrzał mu serdecznie w oczy i uścisnął rękę, Irka po raz pierwszy chyba od śmierci Bronka uśmiechnęła się, ponura jej twarz rozjaśniła się pełnym zainteresowania, a zarazem siostrzanego niepokoju uśmiechem. Zygmunt stał się bohaterem chwili - wszyscy ściskali mu rękę, na gwałt pojono go kawą i napychano bułkami, bo, jak powiedział ktoś - droga do Zamościa może być długa i niełatwa. Wreszcie trawiony niecierpliwością skończył śniadanie; ucałował się z ojcem (a może zginę, pomyślał na˝ gle) i żegnany serdecznie przez starszych panów z ministerstwa, wyruszył wraz z Irką, która uparła się od˝ prowadzić go na dworzec - na razie do mieszkania adwokata po swój plecak. Droga na dworzec okazała się niełatwa: alarm następował za alarmem, potężne detonacje wstrząsały miastem - kilkakrotnie musieli obchodzić bocznymi ulicami, gdyż nie przepuszczano obok trafionych bom˝ bami płonących domów. Zygmunt chciał jak najprędzej pozbyć się Irki i zostać sam na sam ze swoim nie˝ dalekim już "żołnierstwem", ale nie wypadało tego jej powiedzieć, tym bardziej że była specjalnie miła i serdeczna, co bardzo podobało się Zygmuntowi, zmrożonemu jej groźną, nieustępliwą żałobą po śmierci Bronka. Wreszcie doszli do dworca - akurat ogłoszono alarm i wszyscy rzucili się do pierwszego, jaki Zygmunt w tej dziwacznej wojnie zobaczył, prawdziwego schronu przeciwlotniczego; było to obszerne, sklepione, oświetlone podziemie, gdzie mogło się pomieścić kilkuset ludzi. Zygmunt z Irką stali trzymając się za ręce; po odwołaniu alarmu, Irka, niespokojna o ojca, poszła sobie nareszcie, ucałowawszy brata w oba policzki (może to rozstanie na długo, bardzo długo - pisz, jaki adres itd.), a Zygmunt ruszył na pe˝ ron. Na dworcu kręciło się masę ludzi, lecz jakoś nie widać było określonego celu, w jakim tam przeby˝ wali. Tu i ówdzie stało kilka pociągów bez lokomotyw lub manewrowały same lokomotywy bez pociągów, ale nie sposób było dowiedzieć się nic konkretnego co do godziny i kierunku ich odjazdu. Wszyscy pytani o to kolejarze patrzyli na Zygmunta dziwnie i odpowiadali wymijająco i nieokreślenie; wreszcie postanowił poprosić o informacje służbowego żandarma, który z bagnetem na karabinie majestatycznie przechadzał się po peronie. Na zapytanie o pociąg do Zamościa żandarm spojrzał nań groźnie i zażądał okazania do˝ kumentów; przejrzawszy papiery Zygmunta, z kartą wojskową włącznie, przyjrzał mu się jeszcze raz bar˝ dzo niechętnym wzrokiem (wzrok ten przypominał spojrzenie oficera w urzędzie ewidencyjnym), po czym powoli odszedł, nie udzieliwszy żadnej odpowiedzi na zadane pytanie. Jeden z przypadkowych świadków tej sceny objaśnił wreszcie zdziwionemu Zygmuntowi, że wobec obecności wokoło szpiegów i dywersan˝ tów, wszelkie zapytania o kierunek pociągów lub godzinę ich odjazdu uważane są niemal za zdradę. - I tak ma pan szczęście, mógł pana z punktu aresztować - dodał ów przygodny informator. Zygmunt popadł w otchłań zdumienia - więc jakimże sposobem można wyjechać gdziekolwiek, jeśli rozkłady jazdy nie obowiązują, a nie wolno o nic zapytać? Przygodny rozmówca wzruszył ramionami i odszedł. Zygmunt po˝ stał chwilę, wreszcie doszedł do wniosku, że w tej paradoksalnej sytuacji musi sobie jakoś sam poradzić. Z daleka, o jakieś dwieście metrów od stacji, stał długi pociąg, do którego zaprzęgano właśnie sa˝ piącą lokomotywę. Zygmunt pospieszył tam, starając się jednak ujść wzroku obserwującego go z daleka żandarma. W pociągu było sporo ludzi, lecz nikt z nich nie potrafił lub nie chciał udzielić objaśnienia, czy, kiedy i dokąd pojadą. Zygmunt niezdecydowany szedł wzdłuż wagonów, gdy nagle rozległy się urywane gwizdki: alarm. Jednocześnie rozbrzmiał z góry ciężki warkot motorów; bombowce! - krzyknął ktoś. Wszyscy zaczęli wyskakiwać z pociągu - tłum rzucił się do schronu - Zygmunt chciał zostać na peronie, lecz jacyś energiczni kolejarze zmusili go do podążenia za resztą ludzi. Gdy w dwadzieścia minut później, po odwołaniu alarmu powrócił, ujrzał ze zdumieniem, że ów długi pociąg pusty niemal - odjeżdżał. Zyg˝ munt stał i patrzył, nie wiedząc, co o tym myśleć, gdy naraz wyrósł przed nim żandarm. - Dlaczego nie po˝ jechaliście tym pociągiem? - zapytał. - To był pociąg do Zamościa. - Nie wiedziałem - wybełkotał Zyg˝ munt. - Ach - nie wiedzieliście - powtórzył znacząco żandarm i znowu przyjrzał mu się bacznie. Po chwili odszedł. Toż to prawdziwy dom wariatów - pomyślał Zygmunt. Istotnie - sytuacja, w której człowiek przy˝ dzielony do wojska nie może się zapytać o swój pociąg, była zupełnie nieoczekiwana - sądził, że jako ja˝ dący na wojnę, ochotnik w dodatku, spotka się z ogólną pomocą i poparciem - tymczasem brano go za szpiega. - To tylko mnie spotykają zawsze takie idiotyczne, wyjątkowe wypadki - nie słyszałem, żeby w jakiejkolwiek wojnie na świecie komuś przydarzyło się coś takiego - pomyślał. Lecz co robić? Wszyst˝ ko stawało się po prostu głupie, wyprawa do wojska z męskiego, decydującego kroku życiowego mogła przekształcić się łatwo w niedorzeczną burleskę. Zanim Zygmunt domaca się swego pociągu, Niemcy mo˝ gą zbombardować dworzec, przerwać linię, a wtedy wszelkie nadzieje na heroizm przepadną, pozostanie cywilnym łazikiem, uciekinierem, obnoszącym po świecie swoje nieciekawe perypetie. Należało więc za wszelką cenę pojechać pierwszym nadarzającym się pociągiem. Płynęły długie godziny, przerywane tylko alarmami, co trzy kwadranse mniej więcej. Zygmunt roz˝ paczliwie znudzony, głodny i zdezorientowany plątał się wśród niezrozumiałego, nie wiadomo w jakim celu gromadzącego się tłumu. Chciał pójść do miasta coś zjeść, lecz zrezygnował z tego, bojąc się przegapić pociąg. Zaczęło się robić szaro, wreszcie zupełnie ściemniało - na dworcu oczywiście nie było żadnego światła - a pociągu ani śladu. Zygmunt na serio zaczął przemyśliwać o powrocie do miasta - może dałoby się pojechać do Zamościa samochodem czy autobusem - gdy nagle, w zupełnej czarności - mogło już być koło dziesiątej - usłyszał głosy - pociąg! Istotnie, na stację wtaczał się wyłoniony z ciemności, nie oświetlo˝ ny niczym wąż wagonów. Zygmunt rzucił się naprzód desperacko - "Zamość" - usłyszał jakiś głos w tłumie i to zdopingowało go jeszcze bardziej. Udało mu się wreszcie dostać na stopień - przecisnął się przez drzwiczki i nareszcie - wpadł do wagonu. Były to długie pulmany; Zygmunt rozsunął drzwi jednego z prze˝ działów, który okazał się niemal pusty. Szybko rzucił się na miejsce przy oknie - w tej chwili wpadła do przedziału skłębiona gromadka ludzi i momentalnie zrobił się nieznośny tłok. Nagle pociąg ruszył bez gwiz˝ dka, z niezwykłym pośpiechem. Jechali. Było duszno, ciasno i nieprawdopodobnie czarno, lecz mimo to Zygmunt czuł się jak w raju. Jakiś niewidzialny towarzysz podróży - głos z ciemności - poinformował go, że pociąg jedzie rzeczywiście w kie˝ runku Zamościa, lecz że należy się przesiąść na węzłowej stacji Rejowiec, gdzie będą około piątej, szóstej rano. A więc wszystko w porządku. W przedziale wybuchła nagle gwałtowna kłótnia o palenie papiero˝ sów; jakiemuś palaczowi zabroniono tej przyjemności ze względu na zaciemnienie: żarzący się papieros mógł zdradzić pociąg przed Niemcami,wiele pociągów ostrzeliwano w ten sposób. Zygmuntowi wydało się to przesadą, ale ponieważ nie lubił dymu, więc milczał. Po paru minutach kłótnia ucichła; Zygmunt namacał swój plecak, przycisnął go do siebie, oparł się wygodnie i przymknął oczy. Teraz nareszcie mógł uporząd˝ kować myśli. Myśli tych było sporo, lecz nie tworzyły wcale tak skłębionego wiru, jak się spodziewał: płynęły ra˝ czej leniwie. Było to bardzo dziwne - tyle przecież rzeczy stało się w ciągu ostatnich dni, całe spokojne, od dwudziestu lat unormowane polskie życie wywracało się na lewą stronę, a mimo to Zygmunt nie odczuwał wielkiego zdziwienia - już nie wiedzieć kiedy, zdążył się przyzwyczaić do tych wypadków, jakby je prze˝ czuwał lub oczekiwał ich: wydawały mu się zupełnie naturalne. A przecież były fantastyczne. Zdumiewająca rzecz, jak szybko człowiek asymiluje, wchłania w siebie nieoczekiwane i niezwykłe przeżycia, jak szybko stają się one dlań jedyną możliwą rzeczywistością: właściwie nie można go niczym zdziwić - cóż za okru˝ cieństwo natury, że dała nam tylko ograniczoną wrażliwość - okrucieństwo albo dobrodziejstwo. To, co się stało wczoraj, przedwczoraj jeszcze Zygmunt uważałby za fantastyczne niedorzeczności, za bajkę z ty˝ siąca i jednej nocy - dziś zaś wydawało mu się rzeczą zupełnie oczywistą, że nie mogło być inaczej, że tak się stać musiało - wypadki te były już zaksięgowane, wliczone do jego kapitału psychicznego, były już przeszłością - a więc już stanowiły cząstkę jego duszy, nieodłączny składnik jego życia. To na pozór ba˝ nalny proces: przyszłość staje się teraźniejszością, a ta już po chwili przekształca się w przeszłość - w isto˝ cie to najdziwniejszy proces, jaki znamy, mechanizm nieugięty i okrutny - absolutna władza czasu nad nami; marzenie Zygmunta o raju to było marzenie o życiu wyjętym spod tej władzy, zwolnionym od kolejnego następstwa wypadków - o życiu, którego poszczególne zdarzenia można by przeżywać wzięte z osobna, nie po kolei, utrwalone poza, na przekór czasowi i kolejnemu mijaniu. Bo ten proces przetwarzania się przyszłości w przeszłość, to ciągłe mechaniczne mijanie i cofanie się wypadków, to było w istocie nudne, odbierało życiu urok - cudowną rzeczą byłoby zatrzymać bieg rzeczy w odpowiedniej chwili i przyjrzeć mu się, uchwycić moment, gdy przyszłość staje się teraźniejszością, zbadać go, poznać, na czym on polega, od czego zależy kierunek wydarzeń - utrwalić tę przełomową chwilę, gdy rzeczywistość się tworzy, i nie po˝ suwać się dalej - dalej będzie już wszystko według szablonu - ciekawa jest tylko przyszłość nieznana. Często przy grze w karty, najczęściej przy pokerze, nawiedzała Zygmunta myśl, iż karty nie odkryte, leżące jeszcze na stole, nie są na razie czymś określonym - określają się dopiero, gdy padnie na nie wzrok gracza, lecz po obejrzeniu ich nie można na pewno powiedzieć, że układ ich, zanim zostały odsłonięte, był taki lub inny; układ decyduje się dopiero w samym momencie ich odkrywania, co było chwilę przedtem - nie wie˝ my; wychodząc z tego punktu widzenia, Zygmunt podzielał rozpowszechniony przesąd graczy, którzy "filu˝ ją" kartę - odsłaniają ją powoli, ukradkiem - jakby nie chcąc jej straszyć - dają jej jeszcze możliwość zmiany, przedłużają moment wahania się wypadków. Ale życia, niestety, nie da się "filować". Tak więc, myśląc o wydarzeniach ostatnich dni, Zygmunt stwierdził, że właściwie już się do nich przywiązał, że nie chciałby, aby miały inny przebieg. Tu działała siła psychiczna, która asymiluje wspomnie˝ nia, opłaca je urokiem - wypadki, które przeszły, któreśmy przeżyli, są cząstką nas, kochamy je - bez nich nie bylibyśmy sobą. Kocham już nawet ten chaotyczny, bezmyślnie natłoczony Lublin - pomyślał: "Bom wszędzie cząstkę mej duszy zostawił". Ale przecież te wypadki obalały dawniejsze życie, które też już było cząstką jego duszy; - to prawda - obalały je ale tylko w świecie zewnętrznym: w pamięci Zygmunta i te, i tamte wspomnienia gromadziły się i sumowały jako równorzędny dorobek niezniszczalny; w ten sposób cokolwiek by się działo z człowiekiem, życie jego jest ciągłym bogaceniem się wewnętrznym, wytrwałym gromadzeniem skarbów. Lecz z drugiej strony, to jest okrutne, okrutne dla mijającej, obalanej rzeczywis˝ tości. Zygmunta uderzało, że obecny wybuch, który przecież wywracał, a w każdym razie groził wywróce˝ niem tego, dwadzieścia lat trwającego, spokojnego, skrystalizowanego życia - nikomu nie wydawał się tak bardzo niespodziewany - tak jakby go wszyscy przeczuwali - widocznie spokój tych lat to był spokój po˝ zorny, krył w sobie zarodki burzy, żyli na wulkanie, w przeczuciu katastrofy. I tak było wszędzie - ktoś w redakcji opowiadał o niespokojnych przeczuciach, w jakich żyje Francja - ta cisza przed burzą panowa˝ ła w całej Europie i tylko Zygmunt zamykał oczy na ten fakt, nie lubił bowiem modnego u nas prorokowa˝ nia nieszczęść i życia ideowego na koszt przyszłych kataklizmów. Nagle, jak żywy, stanął mu w oczach Bronek; co znaczyła ta posępna historia, o którą się otarł; z ciemności wyłoniły się inne postacie "tamtych czasów": Henryk, Geysztor, Stefan, Lewandowski, Joanna - co się z nimi działo, w jaki sposób rozproszy ich wojna, czy przeżyją ją? Byli wszyscy aktorami tej kunsztownej sztuki, zwanej życiem Zygmunta, sztuki, której punktem kulminacyjnym stała się - dziwnym trafem - zagadkowa, niezrozumiała zbrodnia. Lecz w obecnej chwili to wszystko zdawało się dalekie, to były "tamte czasy", które oto, choć minęło zaledwie niecałe dziesięć dni - chylą się do upadku - nowe czasy, czasy wojenne - czuł to - przyniosą wyjaśnienie, przyniosą rozwiązanie takie lub inne - może będzie to ogólne zniszczenie, krew, ofiara, śmierć - lecz będzie to nareszcie rozwiązanie zupełne, przecięcie węzła; jeśli przeżyje to - wiedział na pewno - będzie mógł za˝ cząć na nowo - los jego, tak jak los milionów mieszkańców tej ziemi, jest rzucony jako stawka w kolosal˝ nej grze - a teraz trwa jeszcze przez chwilę ów zagadkowy moment, gdy karty nie zostały odsłonięte. W wagonie było duszno; rozlegało się chóralne chrapanie; Zygmunt też zapadał już w drzemkę, gdy nagle na tle chrapania dał się słyszeć jakiś głos, jak solista na tle chóru. Głos ten pochodził najwyraźniej od sąsiada z przeciwka - niewidocznego zupełnie z powodu dotykalnej niemal ciemności; niematerialny ten głos mówił dziwnie, zabawnie, szeroko rozwlekając słowa - właściciel jego był zapewne z Pomorza albo z Poznańskiego; Zygmunt wiedział, że dzielnice te zajęte już są przez Niemców - pewno uciekinier. Długą chwilę nie można było zrozumieć, o co mu chodzi, wreszcie Zygmunt zorientował się: było to coś w rodzaju patetycznego kazania czy przemówienia o charakterze religijnym, wygłaszanego nie wiedzieć dla kogo. Nieznany głos przepowiadał różne klęski, wzywał do kajania się za grzechy, cytował gęsto Biblię i Apoka˝ lipsę. Wymowa jego i budowa zdań były tak groteskowe, że Zygmunt długi czas zastanawiał się, czy nie są to przypadkiem żarty. Lecz nie - tajemniczy kaznodzieja mówił z wyraźnym namaszczeniem i powagą; mówił długo, powtarzając w kółko to samo, aż wreszcie zaczął powoli milknąć, poddając się widocznie usypiającemu rytmowi pociągu; od czasu do czasu jeszcze pomrukiwał z cicha, chwilami podnosił głos na˝ gle, jakby zbudzony, i zaraz opadał z powrotem. Zygmunt również czuł, jak pomimo siedzącej pozycji mo˝ rzy go sen, głęboki, nieodparty. Resztą świadomości zdał sobie sprawę, że dziwaczny głos umilkł już na˝ reszcie - i jednocześnie prawie zasnął. Zbudziła go niezwykła cisza i nieruchomość panująca wokoło; był już piękny, słoneczny dzień: w przedziale oprócz Zygmunta znajdował się tylko jeden człowiek, siedzący naprzeciwko, o dziwacznej, spiczasto sklepionej, łysej jak strusie jajo czaszce. Od razu po pierwszych słowach Zygmunt zorientował się, że był to wczorajszy kaznodzieja, lecz co się stało z resztą pasażerów? Dlaczego pociąg stał? - Uciekli, nędzni ludzie - powiedział tamten - a przecież nikt nie ujdzie karzącej ręki Pana. - Ale dlaczego uciekli? - usiłował zrozumieć sytuację Zygmunt; za oknem słychać było daleki warkot samolotów. Nagle dziwny podróżny wstał z ławki: - Wyjrzę - powiedział zupełnie innym, normalnym tonem i wyszedł na korytarz. Zygmunt, półsenny jeszcze i jakiś ogłuszony, przeciągał się na ławce, gdy nagle tamten zjawił się znowu. Był zmieniony, blady jak papier; bez słowa chwycił jakiś tobołek i jak piorun wypadł z pociągu. Zygmunt, zaalarmowany, zerwał się z ławki, złapał plecak i wyskoczył również. Warkot stawał się głośniejszy: trzy wielkie samoloty leciały nisko w stronę pociągu, jeden z nich obniżał się wyraźnie. Nagle Zygmunt usłyszał jakieś krzyki i spojrzał w tamtym kierunku: o dwieście metrów mniej więcej od pociągu był las - w tamtą stronę pędził łysy śmiesznymi, wielkimi susami. Zygmunt poszedł w jego ślady - gdy tylko dopadł lasu i ru˝ nął na ziemię wyczerpany - w zbawczy cień wielkich drzew - usłyszał oprócz coraz bardziej potężniejącego huku motoru inny dźwięk - długi, metaliczny terkot, jakby ktoś przeciągał podkutym kijem po żelaznych sztachetach. - Ostrzeliwują pociąg - zawołał ktoś. W tej chwili dopiero Zygmunt zobaczył, że w lesie znaj˝ dowało się sporo osób z paczkami i tobołkami - byli to najwidoczniej pasażerowie pociągu. Całe wydarzenie było tak nagłe i dziwaczne, że Zygmunt uderzony jego niezwykłością, nie zdążył nawet poczuć obawy. Samoloty odleciały - w lesie zapanował gwar; pasażerowie szykowali się do dalszej drogi i - co dziwniejsze - na piechotę. Nikt nie miał zamiaru wracać do pociągu - zaręczano, że nie ruszy on w dalszą drogę, bo podobno "maszynista uciekł". Zygmunt proponował jednak zbadać sprawę i sam poszedł w stronę lokomotywy. Nagle - o dziwo - jak na złość wszystkim pociąg ruszył. Zygmunt puścił się biegiem, lecz nie zdążył - ostatnie wagony - całkiem puste - mignęły mu przed nosem. Wściekły, zawrócił do lasku, lecz tam nie zastał już nikogo - tylko śpiew ptaków rozbrzmiewał w powietrzu. Wszystko to za˝ krawało na halucynację lub dziwaczny sen: ludzie i ich bagaż jakby się zapadli pod ziemię. Zygmunt usiadł wśród wielkich paproci i zaczął się zastanawiać; najgorsze, że nie wiedział, gdzie się znajduje. Potężny głód dawał znać o sobie - jedyną bułkę, jaką mu włożyła do plecaka Irka, zjadł wczoraj na stacji w Lublinie. Sytuacja była fatalna, lecz siedzenie i zwlekanie mogło ją tylko jeszcze pogorszyć. Zmęczony, głodny i zły, Zygmunt nałożył ciężki jak kamień plecak i ruszył brzegiem lasu, biegnącego mniej więcej równolegle do toru. Ziemia była mokra, grząska, słońce zaczynało palić - co gorsza, zegarek Zyg˝ munta stanął już dawno. Cała wyprawa do wojska stawała się jakąś groteskową, przymusową majówką. Mimowolna, ale niezaprzeczalna śmieszność położenia denerwowała go coraz bardziej: w dodatku spokój i cisza lasu zdawały się naigrawać z niego i z całej wojny. Gdzież właściwie, u licha, była ta wojna - gdzie polskie wojsko - gdzie wreszcie się bili - gdzie nasze samoloty, dlaczego Niemcy hulają po kraju jak w swoim domu, dlaczego nie ma powszechnej mobilizacji? Wszystko to było dziwaczne, ale i przestrasza˝ jące - coś tu jest nie w porządku, to nie była wojna jak należy, normalna i "uczciwa" - to znowu jakieś wielkie hochsztaplerstwo. Dlaczego ja zawsze muszę zobaczyć wszystko od strony wyjątkowej i dwu˝ znacznej? - pomyślał - dlaczego ta rehabilitacja przez wojnę i trudy, która mnie właśnie jest najpotrzebniej˝ sza, mnie właśnie się wymyka; dlaczego muszę przeżywać te idiotyczne perypetie i ja właśnie musiałem do˝ stać ową przeklętą "niebieską kartę", zamiast pójść do wojska normalnie jak Henryk i inni? Oczywiście pytania te były czysto retoryczne. Po godzinie marszu wśród lasu i mokradeł Zygmunt nie dojrzał jeszcze ani śladu człowieka. Był potwornie głodny i wiedział, że bez jedzenia długo już takiego tempa nie wytrzyma. Wtem, jak na skinienie przysłowiowej "różdżki czarnoksięskiej", z grupy drzew, do której się zbliżał, wyłonił się dom, za nim drugi, trzeci - po prostu wieś. Zygmunt aż krzyknął z radości; niedługo już wchodził w główną ulicę dużej wioski. Lecz w miarę, jak się w nią zagłębiał, zaczął naprawdę przypuszczać, że ma jakieś halucynacje; po prostu rzeczywistość uwzięła się dzisiaj na niego, aby prezentować mu same wydarzenia niezwykłe i pozbawione normalnego, przyrodzonego sensu i znaczenia. Oto - we wsi nie było nikogo; okna chat zasłonięte, drzwi zabite - żad˝ nego śladu życia - nawet psy nie szczekały. Zygmunt minął już wiele domów, zbliżał się chyba do końca wsi, a jeszcze nie dojrzał nikogo, najwidoczniej wieś była opuszczona - marzenia o najedzeniu się i poin˝ formowaniu co do dalszej drogi - prysły. Nagle usłyszał przed sobą jakieś kroki; naprzeciwko szedł stary chłop w baraniej czapie. W ręku miał strzelbę, a na ramieniu opaskę; uradowany Zygmunt szedł prosto na niego, gdy nagle usłyszał szmer z boku; spojrzał: drugi chłop, młodszy, skradał się ku niemu zza rogu chałupy - w tej chwili dojrzał dwóch innych, którzy usiłowali zajść mu drogę z tyłu. Zdetonowany Zygmunt zatrzymał się - cóż to za kpiny? W tej chwili chłopi z groźnymi minami otoczyli go ze wszystkich stron. Po chwili zrozumiał: brali go za de˝ zertera, szpiega, dywersanta czy innego wojennego przestępcę. Stary sołtys miał, zdaje się, po raz pierw˝ szy okazję do przesłuchiwania podobnego łazika, toteż dobre dwadzieścia minut minęło, zanim Zygmunt, pokazując po dziesięć razy wszystkie swoje papiery, zdołał go przekonać, że naprawdę nie jest żadnym zbirem ani Niemcem, lecz po prostu idzie do wojska. Od nich dowiedział się za to, że cała wieś uciekła do lasu, bo podobno zbliżają się niemieckie czołgi (miały one nadjeżdżać właśnie od strony, z której nadszedł Zygmunt) oraz że o 10 kilometrów znajduje się węzłowa stacja Rejowiec, ta sama, gdzie miał się przesiąść do Zamościa. Ta wiadomość była najcenniejsza; usiłował jeszcze skłonić chłopów, aby mu dali coś zjeść, lecz oni nie mogąc się widocznie wyzbyć resztek nieufności do cywilnego łazika, który wędruje po kraju w czasie wojny, chcieli teraz pozbyć się go jak najprędzej. Pokazali mu krótszą drogę do owego Rejowca i dali do zrozumienia, żeby sobie poszedł i był rad, że go nic złego nie spotkało. Głodny, lecz nieco rozba˝ wiony tym wypadkiem, ruszył dalej; teraz miał przynajmniej przed sobą konkretny cel marszu: w Rejowcu na pewno uda mu się coś zjeść i wreszcie wyruszy do tego swojego Zamościa. Po półgodzinie marszu usłyszał nagle potężny, z każdą chwilą się zbliżający warkot samolotów. Upadł plackiem na brzegu rowu pod pochyloną wierzbą i patrzył w nieskazitelnie błękitne niebo. Powoli, majestatycznie, nisko leciały trzy wielkie bombowce - a o kilkaset metrów za nimi jeszcze dwa. Zygmunt widział wyraźnie czarne swastyki na czerwonym tle: ten wyjątkowo brzydki, groźny i złowróżbny znak przejął go dreszczem; tak więc Niemcy latali nad Polską, jak chcieli i gdzie chcieli, ich czołgi pełzły po na˝ szych drogach - byli tu, w środku kraju, i nie znaleziono na to widocznie żadnej rady - mieli już Kraków, Katowice, Poznań, pełzli dalej i dalej. A co z Warszawą? Na myśl opuszczonej "stolicy swej młodości" ukłuło go coś w sercu - w ciągu paru dni wszystko się waliło i usuwało spod nóg; lecz widocznie - tak być musi; musi się w tym kryć jakiś sens, wierzył w to, a przynajmniej chciał wierzyć. Przemógł chwilowe osła˝ bienie i podniósł się z ziemi - w tej chwili jednak opadł z powrotem: znowu trzy wielkie, czarne ptaki leciały ku niemu. Skulił się pod drzewem, jak mógł: gdyby go zobaczyli,mogli do niego strzelać - wypadków ta˝ kich było podobno wiele. Gdy warkot samolotów ucichł, Zygmunt wyruszył w dalszą drogę. Szedł teraz równo, długim kro˝ kiem - należało przemóc się i zachować "formę" - przy tym może naprawdę jadą za nim niemieckie czołgi. W gruncie rzeczy, przecież to wszystko nie przestaje być ciekawe - mówił sobie, lecz głód paraliżował sa˝ tysfakcję, którą zazwyczaj przynosiła mu ta refleksja. Materializm dziejowy ma jednak trochę racji - po˝ myślał. Po godzinie doszedł do rozwidlenia dróg; na szczęście spotkał tam jakiegoś człeczynę, który objaśnił mu, że jedna z tych dróg idzie do stacji Rejowiec - druga do miasta tejże nazwy. Zygmunt ruszył na stację; nie była ona ani wielka, ani okazała, jak na tak ważny węzłowy punkt. Tory kolejowe biegły stąd w kilku kierunkach, widać było wielkie nasypy. Zbliżając się, ujrzał nagle olbrzymie doły tuż koło budynku stacyj˝ nego były to leje głębokości najmniej po piętnaście metrów każdy; niebawem domyślił się wszystkiego: na stacji nie było ani jednej szyby i - co gorsza - ani jednego człowieka. Zygmunt próbował znaleźć bufet czy coś w tym rodzaju - ale oczywiście bez najmniejszego powodzenia. Stacja była najwidoczniej po jakimś nalocie kompletnie opuszczona - te dziury to były leje po bombach. Zygmunt, zdesperowany, usiadł na ma˝ łej ławeczce bez oparcia; po chwili zdjął plecak i rzucił go na trawę - sam położył się obok. To wszystko stawało się mało zabawne; najwidoczniej nie było żadnej wojny ani żadnej organizacji, ani nic w ogóle - pozostał tylko nonsens bezcelowej włóczęgi po dziwacznych, pustych równinach, nawiedzanych jedynie przez samoloty z czarnymi znakami. Walka, heroizm, życie okopowe, marsze, dyscyplina, awanse, kole˝ żeństwo, rozkoszne urlopy z frontu - wszystko to było najwidoczniej jakąś konwencjonalną bajką wobec tej, odartej z cienia uroku, wrogiej pustki, jaka oto prezentowała się uparcie oczom Zygmunta. Czy wojna zawsze tak wygląda, czy tamto wszystko było blagą, czy też może ta wojna tylko ma przebieg tak idio˝ tycznie nieciekawy? A może to jedynie on, Zygmunt, trafia zawsze na wypadki wyjątkowe, beznadziejnie puste, jałowe i zimne - jałowe jak moje ciało - pomyślał gorzko, bez związku. Leżał tak na trawie długo; zapomniał już nawet o głodzie, gdy nagle jakiś niewiarogodny dźwięk pobudził jego uwagę. Jak odrodzony zerwał się z ziemi - nadjeżdżał pociąg - najwidoczniej osobowy pociąg. Zygmunt zaczął machać chustką, rękami - bał się, że pociąg się nie zatrzyma. Ale pociąg stanął: był niemal pusty. Zygmunt z plecakiem w ręku wskoczył do wagonu - eleganckie pulmanowskie przedziały zupełnie puste. Jakiś znudzony kolejarz upewnił go: tak, jadą do Zamościa. Było już koło drugiej - będą w Zamościu za półtorej godziny. Zygmunt rozciągnął się na ławce - nareszcie. Opanowała go jakaś omdlałość, odrętwienie. Leżał na twardej ławce z godzinę przeszło, może na˝ wet zdrzemnął się lekko. Nagle ocknął się, wstał i wyjrzał oknem. Na niebie czerwieniły się potężne łuny - jakieś widoczne już wyraźnie miasto paliło się. - Co to jest? - zapytał kolejarza, choć domyślał się prawdy. - Zamość - odparł tamten flegmatycznie. A więc wypadki w dalszym ciągu uporczywie wymykały się wszelkim ludzkim rachubom. III Gdy zajechali na stację, okazało się, że nie jest jeszcze tak źle. Niedawno wprawdzie był nalot, pali˝ ło się kilka domów w dość odległym od dworca mieście, lecz dworzec był na razie nie uszkodzony i - co najważniejsze dla Zygmunta - ujrzał wreszcie na peronie wielu młodych ludzi z tobołkami i plecakami; mło˝ dzieńcy ci najwidoczniej również przyjechali tu do wojska. A więc w swoich niefortunnych perypetiach nie był osamotniony, widocznie wszystko szło jednak normalnym wojennym trybem i oto za pół godziny może, włożywszy mundur, Zygmunt stanie się jak ci wszyscy - małą, lecz potrzebną cząstką celowo i konsekwen˝ tnie działającego mechanizmu armii. Na razie jednak musiał jeszcze uzbroić się w cierpliwość, gdyż nikogo nie wypuszczano z dworca - alarm trwał. Zygmuntowi nie wydawało się to zbyt sensowne, aby trzymać kupę ludzi właśnie na dworcu, który najbardziej ze wszystkich miejsc narażony był na ataki lotnicze; ale nie było rady - groźnie wyglądający żandarmi z karabinami i rewolwerami nie byliby na pewno skłonni do wy˝ słuchiwania czyichkolwiek rad. Zygmunt położył się więc, jak wielu innych towarzyszy, na trawniku przed dworcem i zamknął oczy, wystawiając twarz na rozkoszne działanie promieni słonecznych; w tej chwili - u celu niemal - poczuł nagle leniwą obojętność na wszystko. Alarm trwał i trwał - gdy wreszcie go odwołano, ruszyli wszyscy hurmem w stronę koszar. Było to dość daleko, szło się szerokimi, brukowanymi szosami, ocienionymi przez równe szeregi ogromnych drzew, szumiących falą różnobarwnych już liści. Zygmunt usiłował przypomnieć sobie wszystko, co kiedy˝ kolwiek słyszał o Zamościu, lecz nie było tego wiele. Tymczasem doszli do koszar; przed bramą panował nieopisany rwetes: masa ludzi umundurowanych i cywilnych kręciła się tu i tam, jakieś wozy przejeżdżały z trzaskiem, huk, hałas, krzyki i śmiechy - trochę wyglądało to niezbyt po wojskowemu, nie widać było żadnego zwierzchnictwa, ale Zygmunt pocieszał się, że przecież jego zdanie nie było miarodajne - widział dotąd wojsko tylko w czasie pokoju. Długą chwilę trwało, zanim po okazaniu papierów wpuszczono ich na teren koszar. Znajomy, wszę˝ dzie ten sam widok: niskie, długie ceglane baraki, wielkie, puste place musztry, trawniki, wysadzane drze˝ wami aleje - koszary, ten symbol nudy, rutyny i jednostajności, były dziś dla Zygmunta krainą marzeń: tutaj nareszcie jego chaotyczne perypetie nabiorą celu i sensu, tu jakiś chłodny, daleko widzący mózg weźmie odpowiedzialność za jego los, za jego działania, za wartość jego postępków. Na razie jednak wydawało się, że w koszarach panuje również zamęt; nikt jakoś nie kwapił się ze wskazaniem im, co mają dalej robić, wszyscy przechodzący podoficerowie wydawali się zajęci swymi sprawami i zdenerwowani. Jak się okaza˝ ło, ostatni nalot uszkodził małą wartownię, bomba zabiła tam dwóch podchorążych; to jeszcze nie powód, aby wojsko traciło równowagę - pomyślał Zygmunt. Wreszcie wskazano im budynek, gdzie mieściły się biura mobilizacyjne pułku, ewidencja i inne upragnione instytucje. Lecz jak na złość okazało się, że z powodu przerwy obiadowej biura są nieczynne. Zygmunt, w którym obudziła się nowa, nieznośna fala głodu, osunął się ciężko na trawę przed wejściem do budynku, obok swego przeklęcie ciężkiego plecaka. Kilku jego przygodnych towarzyszy niedoli zrobiło to samo. Nagle Zygmunt ujrzał niedaleko jakąś znajomą sylwetkę; niedługiej chwili potrzebował, aby zidenty˝ fikować twarz przystojnego młodego człowieka w szarym garniturze. Był to Kowalski, jego szkolny kole˝ ga, z którym zresztą nie doszli razem do ósmej klasy, bo tamten odpadł gdzieś po drodze, zostawiony na drugi rok. Od czasów szkolnych Zygmunt widział go zaledwie kilka razy na ulicy, teraz jednak przywitali się serdecznie - jak dobrzy znajomi. Kowalski był, jak się okazało, podporucznikiem rezerwy (Zygmunt jakoś nie mógł dochrapać się nominacji i pozostał skromnym kapralem podchorążym) i przybywał z War˝ szawy również przez Lublin, skąd przyjechał dziś rano. Tkwił tu już ze sześć godzin i dotąd nie mógł jesz˝ cze uzyskać audiencji u oficera mobilizacyjnego. To było niepokojące; co w ogóle się działo, jaki był prze˝ bieg wojny? Kowalski miał nieco wiadomości: podobno pod Kutnem toczyła się kolosalna bitwa z główną siłą niemiecką; Warszawa szykowała się do obrony; niemieckie kliny pancerne weszły daleko w głąb kraju, ale, jak się zdaje, główne ich siły zostały powstrzymane. Zygmunt odetchnął: a więc wojna toczyła się nor˝ malnie, odbywały się bitwy, broniono się - podświadomie zwątpił już o tym w czasie swoich kilkudnio˝ wych, nieoczekiwanych perypetii. Zaczął patrzyć na Kowalskiego z sympatią jako na towarzysza przy˝ szłych przygód i walk. Tymczasem wśród oczekujących zrobił się ruch: biura zaczynały funkcjonować. Zygmunt wziął plecak i stanął w długiej kolejce do drzwi, na których widniała zachęcająca tabliczka: "Ofi˝ cer mob.". "Oficer mob." był wielkim, tęgim, niechętnym, a właściwie zgoła chamowatym mężczyzną. Na widok "niebieskiej karty" Zygmunta zaczął go łajać i wyrzekać, że "cywile" utrudniają mu robotę, nie czytając roz˝ porządzeń itd. Zygmunt wskazał mu na pieczęć i dopisek urzędu lubelskiego, lecz tamten zaczął miotać się jeszcze bardziej, twierdząc, że to napisał bezprawnie "jakiś dureń" i nie ma "to" żadnego, najmniejszego znaczenia - my tu nie mamy miejsca dla każdego, komu spodoba się iść do wojska. Zygmunt poczuł for˝ malne przerażenie - jeśliby teraz tu, u celu, miano go odrzucić, to dalsze jego losy mogły się stać najnędz˝ niejszą, najmizerniejszą historią, jaką sobie można wyobrazić: opuścił gotującą się do obrony Warszawę, opuścił swoje prace i obowiązki, porzucił ojca i siostrę po to, aby bez celu wałęsać się po kraju jako przez wszystkich popychany, podejrzany cywil - to byłby po prostu koniec, sytuacja nie do zniesienia dla jego i tak już dostatecznie zmaltretowanej psychiki. Z energią rozpaczy zaczął domagać się swych praw, lecz to jeszcze bardziej rozjątrzyło "oficera mob.", który najwyraźniej szykował się do wyrzucenia go za drzwi. Zygmunt był w najczarniejszej rozpaczy - wyjść stąd, znaczyło pogrzebać się na dobre - gdy nagle w drzwiach stanął jakiś szpakowaty, o inteligentnej twarzy kapitan, zapytując o powód awantury. Krzy˝ kacz, zmitygowany znacznie, tłumaczył opryskliwym głosem, o co chodzi; Zygmunt, korzystając z tego, że był jeszcze cywilem, wpadł mu w słowa, przedstawiając się jako dziennikarz i syn wysokiego urzędnika z Warszawy. Obaj oficerowie pomruczeli coś do siebie, wreszcie kapitan, obrzuciwszy jeszcze Zygmunta życzliwym spojrzeniem, opuścił pokój; "wielki" zasiadł przy biurku, wziął papiery Zygmunta i zaczął wpi˝ sywać coś do długiej księgi, leżącej przed nim na stole. Skończywszy wywarczał, nie patrząc na Zygmunta, że przydzielono go do czwartej kompanii strzeleckiej, gdzie ma się zameldować jutro rano, dziś zakwateru˝ je się z przybyłymi oficerami rezerwy na sali wykładowej kompanii II. Zygmunt oczekiwał jeszcze chwilę, że otrzyma jakąś legitymację, lecz uderzony jak maczugą groźnym wzrokiem tamtego, wyszedł szybko uradowany, zapominając na progu o całym zajściu i o tym, że przed chwilą był już niemal w rozpaczy. Kowalski oczekiwał go przed budynkiem; jako oficer rezerwy, mający w dodatku normalną kartę powołania, przyjęty został bez trudu. Poszli powoli wraz z grupką innych "cywilów" z walizkami w stronę owej kompanii II, gdzie mieli nocować. Głodni aż do absurdu, oddawali się marzeniu - o "wyfasowanej" kolacji, lecz na miejscu spotkało ich dotkliwe rozczarowanie. Kompania druga była całkowicie wyludniona - najwidoczniej od dawna opustoszała; na sali wykładowej, gdzie mieli nocować, stały wprawdzie łóżka, lecz nie było tam nikogo, kto mógłby poinformować ich o czymkolwiek - nie mówiąc już o jakiejś kuchni czy kotle. Grupa wygłodzonych młodzieńców z walizkami stłoczyła się na środku sali, debatując zajadle - podnosiły się zapalczywe głosy, że należy iść do dowództwa pułku z awanturą, gdy wreszcie zjawił się ja˝ kiś obdrapany sierżancina, który objaśnił "panom porucznikom", że zaprowiantowani będą w kompaniach od jutra, a dzisiaj muszą sobie radzić, jak kto może. Na oburzone głosy - co za bałagan - sierżancina wy˝ jaśnił, że pierwszy garnitur pułku wyruszył już "w pole", a drugi był obecnie dopiero w stadium organizacji - stąd pewne niedociągnięcia. Unikając dalszej dyskusji "pan szef" ulotnił się, zostawiając ich z walizkami po˝ środku sali. Sytuacja była arcygłupia: na dworze zapadał już zmierzch - o pójściu spać na głodno nie było mowy; ponieważ kasyno oficerskie, również uszkodzone w czasie nalotu, było nieczynne, nie pozostawało nic in˝ nego, jak iść na kolację do miasta. Zygmunt wprawdzie obawiał się wydalać poza bramę koszar w cywil˝ nym ubraniu i bez dowodu, że jest żołnierzem - jako podchorążemu nie zwrócono mu jego książeczki woj˝ skowej, podczas gdy tamci mieli przy sobie książeczki oficerskie - Kowalski jednak uspokoił go zapew˝ nieniem, że zaręczą za niego lub też wezmą go między siebie. Było już zupełnie ciemno, gdy roztasowawszy się na łóżkach, wyszli zwartą gromadą, kierując się w stronę bramy. Wszystko układało się zupełnie inaczej, niż to sobie Zygmunt wyobrażał; sądził, że gdy tylko znajdzie się za murami koszar, ujmie go jak w kleszcze czyjaś nieustępliwa, świadoma, konsekwentna wola, że po˝ czuje się częścią owego sprawnego, wspaniałego mechanizmu, jakim jest wojsko: tymczasem oto wlókł się z bandą inteligentów, "cywilów" do nieznanego miasta na kolację, jak za najlepszych cygańskich czasów. W koszarach panowały ciemności rzeczywiście nieprzeniknione - zaciemnienie było idealne. Z trudem dob˝ rnęli do bramy, przy której kłębiło się i kotłowało istne piekło - jeżeli w piekle może być tak ciemno. Masa ludzi biwakowała przed koszarami - byli to żołnierze, lecz często bez broni, w podartych mundurach, w dziwacznie pogniecionych czapkach, bez pasów - podobno uciekinierzy z różnych rozbitych, rozproszo˝ nych formacji i pułków, którzy ściągnęli do Zamościa jako do istniejącego jeszcze i działającego ośrodka organizacji armii, lecz których dowództwo, jak się zdaje, nie miało wcale zamiaru przyjąć ani w ogóle za˝ przątać sobie nimi głowy. Bractwo to rezydowało pod bramą na ziemi, niechętnie dając miejsce wjeżdża˝ jącym od czasu do czasu wozom lub samochodom; nastrój ogólny był dosyć paniczny, podobno przed chwilą złapano jakiegoś szpiega - po czym go poznano - nie wiadomo - Zygmunt miał wrażenie, że w tej ciemności nawet autentyczny Niemiec w mundurze z łatwością dostałby się do koszar. Zygmunt z towarzy˝ szami, przepchnąwszy się z trudem przez ten cały zamęt, ruszyli rączym krokiem - głód dodał im skrzydeł - do miasta. Prowadził ich ktoś, znający drogę - w egipskich ciemnościach nie sposób było nic rozróżnić - Zygmunt wyobrażał sobie, że gdyby zgubił kolegów, znalazłby się w sytuacji głupszej jeszcze, niż wszystko, co mu się dotąd w tej niby-wojnie zdarzyło. Jakim cudem w absolutnej ciemności znaleźli wreszcie jakiś zamaskowany lokal "gastronomiczny" - to pozostało dlań zagadką. W lokalu tym panował niesłychany ścisk, pełno cywilów i wojskowych, którzy pili i jedli jak szaleni; Zygmunt zaczął się obawiać, czy jeszcze coś zostało, lecz szczęściem, po godzinnym przeszło oczekiwaniu udało im się z Kowalskim dostać dwa, ostatnie podobno, kotlety wieprzowe i dwie olbrzymie bomby piwa. Piwo, wlane do pustego żołądka, po˝ działało zbawiennie na zdezorientowaną, zagubioną psychikę Zygmunta; z każdym łykiem niemal czuł, jak rozpływa mu się po żyłach miłe ciepło psychiczne, zbawczy opar, w którym świat wydał się znowu cieka˝ wy i przyjemnie emocjonujący: czekały go przecież nie byle jakie przygody, był żołnierzem - szkoda tylko, że jeszcze nie w mundurze - ale jutro już będzie miał na sobie ten wymarzony strój, a i dziś ostatecznie był w sytuacji nieprzeciętnej - w nocy, w nieznanym mieście zagrożonym nalotami, poza bramą koszar - to przecież nie było zwykłe. Właściwie dokuczliwa była tylko jedna, na dnie głęboko ukryta myśl, a raczej podejrzenie, niejasne podejrzenie, że to wszystko jednak nie jest normalne, że coś jest nie w porządku, że nie tak wyglądać powinna prawdziwa "zdrowa" wojna. Lecz i to podejrzenie udało mu się na pewien czas utopić - w piwie. Wrócili do koszar późną nocą w niewiarygodnych ciemnościach. Zamęt przed bramą, zamiast uci˝ szyć się, wzmógł się do rozmiarów niepokojących; tłumy "dzikich" żołnierzy bez przydziału falowały tam i z powrotem, ciężkie wozy i jaszcze wjeżdżały co chwila wśród krzyków i przekleństw, najeżdżając niemal na ludzi; nie było nic widać, lecz po zapaleniu najmniejszego światełka wybuchały wrzaskliwe awantury, dowodzące wysokiego stopnia zdenerwowania, jakim objęta była ta cała ciżba. Zygmunt, Kowalski i kilku innych z trudem dopchnęli się do bramy, gdzie wartownik, młody, gapiowaty chłopak, pomimo okazania książeczek wzdragał się ich wpuścić i kazał im czekać na zjawienie się podoficera służbowego, który gdzieś zniknął. Zygmunt miał już potężnego stracha o siebie, ale na szczęście do legitymowania się przed owym podoficerem nie doszło, gdyż zniecierpliwiony Kowalski "oficerskim" głosem zwymyślał wartownika, po czym odepchnąwszy go weszli tryumfalnie w głąb nieprzeniknionej ciemnej czeluści, jaką była teraz ale˝ ja, prowadząca na koszarowy dziedziniec. Wreszcie, pytając wciąż o drogę, dobrnęli do owej utęsknionej kompanii drugiej i jak kto stał, po omacku i na oślep runęli na łóżka, aby zapaść momentalnie w beztroski, głęboki sen młodości. Na drugi dzień zerwali się o świcie; Zygmunt, który spędził noc w ubraniu, z gorączkowym pośpie˝ chem mył się i golił, chcąc jak najprędzej znaleźć się w swojej kompanii wśród przyszłych "towarzyszy broni". Gdy wreszcie po obtłuczonych, brudnych, wcale nie wojskowych schodach wszedł do wielkiej sali kompanijnej, okazało się, że nie ma tam nikogo, strzelcy bowiem zatrudnieni byli na terenie koszar przy kopaniu rowów przeciwlotniczych; poinformował o tym Zygmunta strzelec służbowy, który zresztą trakto˝ wał go jako cywila - wybitnie z góry. Zygmunt nie wiedział, co ma dalej począć, gdyż strzelec nie chciał pozwolić mu na oczekiwanie w rejonie kompanii i kazał mu w ogóle wyjść, gdy na szczęście zjawił się szef - starszy sierżant. Był to człowiek o typie południowca, ciemny brunet z oliwkową cerą i czarnym wąsikiem la Chaplin, minę miał groźną, obojętną i pogardliwą. Zygmunt zameldował mu się jako przydzielony do kompanii podchorąży, co w tamtym nie wzbudziło cienia entuzjazmu. Stwierdził krótko głuchym basem, że w kompanii nie ma już wolnych łóżek, więc Zygmunt będzie musiał chyba sypiać na kwaterze ogólnej re˝ zerwistów, a co do umundurowania i broni, to niech się o to troszczy dowództwo pułku, bo tu już również nic nie ma. - Zresztą, poczekajcie na dowódcę kompanii - dodał i bez dalszych rozmów zniknął w drzwiach kancelarii. Zgnębiony Zygmunt, nie niepokojony już na szczęście przez służbowego, usiadł ciężko na ławce i popadł w bezmyślną zadumę. Po godzinnym blisko oczekiwaniu zjawił się wreszcie "pan porucznik" - dowódca kompanii. Był to młodziutki, młokosowaty podporucznik z rudawym wąsikiem - niedawno widocznie wypuszczony z zawodowej podchorążówki, bo zachowywał się krzykliwie, z robio˝ nym wigorem, jak na placu musztry; ale pod pokrywką tej hałaśliwej "służbowej" krzepy czuć w nim było jakieś wewnętrzne zdenerwowanie - zwłaszcza uderzyło to Zygmunta, gdy przyjrzał się przez chwilę jego oczom, w których jarzył się obłędny wyraz podniecenia i niepokoju. Potraktował Zygmunta również bar˝ dzo z góry, nie omieszkał zrobić uszczypliwej uwagi na temat jego niskiego stopnia - w tym wieku jeszcze podchorąży! - stwierdził, że w kompanii nie ma już miejsc ani mundurów, wreszcie jednak okazał bardzo wyniośle swą łaskę i wciągnął Zygmunta do służbowej książki kompanii - krzywiąc się wyzywająco i po˝ gardliwie przy wpisywaniu zawodu - dziennikarz. Potem kazał mu dowiedzieć się o umundurowanie w komendzie pułku i demonstracyjnie przestał się nim zajmować. Zygmunt wyszedł z kancelarii upokorzo˝ ny - tłumaczył sobie wprawdzie, że to jest wojsko i że tak być musi, lecz w głębi duszy czuł, iż w czasie wojny ów szczeniakowaty podporucznik mógł był zrezygnować nieco ze stosowania tak rygorystycznie służbowego "drylu". Zresztą, mniejsza o to. Zygmunt miał zamiar udać się do komendy pułku w sprawie munduru, gdy na schodach zadzwoniły i zachrzęściły kroki wielu podkutych butów - kompania wracała. Pierwszy wkroczył na salę zgarbiony podporucznik - na pierwszy rzut oka rozpoznać w nim było można rezerwistę; jak się okazało, dowódca kompanii (ów niegrzeczny szczeniak) i szef byli tutaj jedynymi przed˝ stawicielami kadry zawodowej - obok nich było dwóch podporuczników rezerwy - w cywilu nauczycieli ludowych z Lubelszczyzny - obaj nadęci i "ważni", lecz nie umiejący dać sobie rady z najdrobniejszą rze˝ czą. Zygmunt przedstawił im się i wreszcie poszedł do komendy pułku wykłócać się o umundurowanie. Upłynęło parę dni beznadziejnego życia. W koszarach panowało wyraźne bezkrólewie, chaos, za˝ męt i ogólna bezradność, ukryte pod pokrywką służbowych, rygorystycznych manier; Zygmunt zaczął ża˝ łować, że tu przyjechał. O wymarszu "w pole" nic się jakoś nie słyszało, co parę godzin za to następował alarm lotniczy, przed którym chronili się do zupełnie niewystarczających, płytkich rowów, wykopanych ko˝ ło koszarowego muru. Bomby nie padały wprawdzie, lecz strachu było dużo. Zygmunt po długich targach i rozhoworach został wreszcie umundurowany w składnicy pułkowej, dostał tam również karabin i maskę - przy okazji stwierdził ze zdumieniem, że mundurów i broni było tam mnóstwo - niepojęte więc, po co ro˝ biono z tym tyle trudności; w mundurze, ale bez odznak (nie można ich było bowiem nigdzie dostać) Zyg˝ munt plątał się bez celu po kompanii, nie mając tam żadnej funkcji, narażony stale na różne uszczypliwości ze strony szczeniaka dowódcy. Czas dłużył się beznadziejnie - strzelcy, przeważnie rodem z kresów, nie uznawali Zygmunta w ogóle, widząc go w zwykłym strzeleckim, w dodatku źle dopasowanym mundurze, kołaczącego się z kąta w kąt, bez celu i sensu; jedynym człowiekiem, z którym Zygmunt trochę się zaprzy˝ jaźnił, był pewien kapral nazwiskiem Opałek, warszawianin, pełen sprytu, werwy i humoru, tak typowego dla mieszkańców nadwiślańskiej stolicy. Gawędami z nim skracał sobie nieco Zygmunt szare i bezczynne dni oczekiwania - na co - nie wiadomo. Najprzyjemniejsze jeszcze były wieczory, gdy udawał się na "kwaterę rezerwistów" do drugiej kom˝ panii. Spotykał się tam z "porucznikiem" Kowalskim - spali na sąsiednich łóżkach i często rozmawiali do późna o Warszawie, o wojnie, o perspektywach politycznych. Kowalski, opozycjonista z przekonania i z natury, był usposobiony dość zgryźliwie i pesymistycznie, Zygmunt starał się temu przeciwstawiać, lecz w głębi duszy również chował coraz wyraźniej krystalizujące się wątpliwości co do wszystkiego, co się działo naokoło; czy przypadkiem wojna nie była już przegrana? Ale co robią Francja i Anglia - pamiętał przecież, jak 3 września radio nadawało wiadomość o wypowiedzeniu przez te państwa wojny Niemcom - toż to sojusznicy nie byle jacy - trudno sobie wyobrazić, aby zaatakowane od zachodu Niemcy mogły wy˝ trzymać walkę na dwóch frontach. Lecz co się właściwie działo? Kiedy i dokąd pułk wyruszy wreszcie z koszar? - wszystko to osłonięte było nieprzeniknioną zasłoną "tajemnicy wojskowej". A za zasłoną - czuli to wszyscy - działo się coś niepokojącego. Tego wieczora Zygmunt jak zwykle miał udać się z kompanii na "kwaterę rezerwistów", gdy zawia˝ domiono go, że otrzymał na dzisiejszą noc służbę podoficera przy głównej bramie koszar. Służba miała trwać od 6 wieczór do 1 w nocy, bliższych informacji udzieli mu zdający funkcję podchorąży. Nie zwleka˝ jąc (było już po 6) Zygmunt udał się do bramy, gdzie na wartowni zastał spieszącego się bardzo młodziut˝ kiego podchorążaka, który w kilku słowach zapewnił go, że służba jest bardzo łatwa, polega po prostu na kontrolowaniu przepustek wchodzących i wychodzących przez bramę osób - w razie stwierdzenia czegoś podejrzanego należy oddać odnośną osobę w ręce dowódcy warty lub jego zastępcy - oto wszystko - zu˝ pełnie proste i łatwe; wyłuszczywszy to, młodzieniec ów pożegnał Zygmunta i wybiegł, jakby go ktoś gonił. Pewno głodny i spieszy się na kolację - pomyślał naiwnie Zygmunt i wyszedł z wartowni, aby objąć swój posterunek. Było już prawie ciemno; Zygmunt stwierdził ze zdziwieniem, że brama jest otwarta i że płynie przez nią nie kończąca się fala wozów, koni i ludzi; czy ci wszyscy mieli przepustki? Zatrzymał się zdezo˝ rientowany - było coraz ciemniej - stał z boku w zwykłym strzeleckim mundurze bez odznak - nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi - nie widać było również żadnych wartowników. Przez chwilę obser˝ wował sytuację zupełnie bezradny, lecz należało przecież zaznaczyć czymś swoją obecność, musiał coś ro˝ bić. W ciemności słychać było chrzęsty i tupoty, jacyś ludzie wchodzili i wychodzili - ruch był ożywiony jak na Marszałkowskiej. Zygmunt zagadnął wreszcie kogoś z wchodzących o przepustkę, lecz ten spojrzał nań jak na wariata i poszedł dalej; ktoś inny wyciągnął w jego stronę jakiś papier, lecz przy panujących ciem˝ nościach nie sposób było stwierdzić, co to za dokument; chcąc skontrolować przepustkę należało pójść na wartownię, gdzie było światło - przez ten czas mogło wejść przez bramę dziesiątki innych. A najgorsza rzecz była z wozami - co to były za naładowane po brzegi, okryte brezentem landary, które pewne siebie i niewzruszalne wtaczały się powoli przez bramę w głąb koszar? Zygmunt próbował legitymować woźni˝ ców, lecz ci wybuchali śmiechem lub grubiaństwami; mówili do niego per "ty" biorąc go za zwykłego strzel˝ ca. Grupa obandażowanych, obdartych żołnierzy wlokła się za jednym z wielkich wozów - zaczęli pytać Zygmunta o garnizonową izbę chorych, twierdząc, że przybywają spod Wilna, z "rozbitego" pułku. Zyg˝ munt zdumiał się - więc pod Wilnem też byli już Niemcy? Lecz zdumienie jego dwoiło się i troiło, rosło jak na drożdżach, gdy przez bramę wpełzały coraz to nowe grupy bezpańskich, rannych lub wygłodzonych żołnierzy - ci byli z Grodna, ci z Białegostoku, tamci z Pomorza, z Częstochowy, z Gdyni, z Krakowa. Co to wszystko znaczyło? - czyż cała Polska wyznaczyła tu sobie spotkanie? Gdzie są jacyś oficerowie, gdzie dowódca warty - czy wszyscy uciekli? Na jednym z wozów jechał nakryty płachtą namiotową ranny ofi˝ cer, który zażądał od Zygmunta skierowania go do dowództwa pułku; gdy Zygmunt zrobił bezradny gest ręką, tamten zażądał widzenia z oficerem kontrolnym garnizonu. Zygmunt pierwszy raz słyszał o takim sta˝ nowisku i nie miał pojęcia, gdzie by ów oficer mógł przebywać; stał z miną zdezorientowaną i niezbyt mą˝ drą, co rozjątrzyło rannego; zaczął krzyczeć i miotać się histerycznie, na usta wystąpiła mu piana; jedno˝ cześnie przez bramę wciąż wchodzono i wychodzono, zza bramy dochodziły niecierpliwe okrzyki powożą˝ cych dalszymi wozami, które musiały zatrzymać się przez przydługą rozmowę Zygmunta z rannym; w ciem˝ ności słychać było jakieś podejrzane dźwięki, charczenie, tupot, szamotanie się. Ranny na wozie zdawał się bliski szału. Jeszcze mnie gotów zastrzelić - pomyślał Zygmunt i, jak najsłużbiściej potrafił, zameldował, że przywoła zaraz dowódcę warty, który udzieli wszelkich informacji. Ze strachem w sercu udał się na war˝ townię, gdzie oczywiście nikogo nie było; po długich poszukiwaniach w mdłym blasku latarki Zygmunt od˝ nalazł wreszcie dwóch beznadziejnie zaspanych strzelców, którzy jednak nie mogli go poinformować o miejscu pobytu dowódcy warty. Sytuacja stawała się groźna: zaraz tu po mnie przyślą - pomyślał Zyg˝ munt i postanowił ukryć się. Wśliznął się w gęste chaszcze, rosnące tuż za wartownią - w samą porę, gdyż od bramy rozlegały się dzikie krzyki; podoficer służbowy, hę! podoficer służbowy - ryczano tam. Zygmunt nie dawał znaku życia - w tej chwili gotów był nawet na dezercję; leżał w zaroślach jak nieżywy, póki nie usłyszał, że wozy przy bramie ruszyły znowu; odczekał chwilę, aż wóz wiozący rannego oficera odjechał w ciemność, i ukradkiem powrócił na swój "posterunek". To niezrozumiałe, pozbawione krzty realności i sensu ciemne piekło kłębiło się i trwało długie godzi˝ ny - Zygmunt po raz pierwszy w życiu zaczął zastanawiać się na serio, czy przypadkiem nie zwariował i nie jest ofiarą obłędnych halucynacji, natrętnych wizji. W miarę zapadania nocy ruch nie tylko że nie malał, lecz przeciwnie - stawał się coraz bardziej nieokiełznany i opętańczy. Rannych i zgubionych żołnierzy było coraz więcej, z coraz bardziej oddalonych miejscowości Polski; wszyscy żądali kwater, lekarza, kolacji, wszyscy wymyślali Zygmuntowi lub w najlepszym wypadku nie zwracali na niego uwagi. Po dwóch godzi˝ nach zjawił się wreszcie kapral, dowódca warty, który zaczął od tego, że jak wszyscy "objechał" Zygmun˝ ta nielitościwie, biorąc go za zwykłego strzelca. Tym razem jednak źle trafił, bo nagromadzone w Zygmun˝ cie zdenerwowanie znalazło wreszcie gwałtowne ujście: zwymyślał dowódcę warty, jak najbrutalniej potra˝ fił, grożąc mu raportem i sądem wojennym. Tamten zmiękł zupełnie, tłumaczył się i przepraszał jąkając, wreszcie wycofał się na wartownię, skąd nie ruszył się ani na pół kroku. Zygmunt pozostał przy bramie na˝ dal, w dotykalnej już niemal, grubej ciemności, kontentując się tylko nasłuchiwaniem zmieszanej wrzawy, najróżniejszych podejrzanych dźwięków, dochodzących od bramy. Podobnych stosunków w wojsku nie wyobrażał sobie nigdy: toż to nonsens, idiotyczny chaos, absurd, po prostu dom wariatów! Chociaż - mo˝ że właśnie na tym polegała wojna? - wszak nie miał dotąd w tym kierunku żadnego doświadczenia. Ale przecież nie było mowy o spełnianiu tutaj jakiejkolwiek służby - przez bramę mógł wejść, kto chciał, dy˝ wersanci - to Zygmunt mógł, wraz z tym kretyńskim dowódcą warty, znaleźć się przed sądem wojennym. Należało jak najprędzej zdać tę przeklętą funkcję. Następca Zygmunta zjawił się po północy. Zygmunt słyszał tylko jego głos - głos człowieka inteligen˝ tnego i uprzejmego. Był to również starszy podchorąży, który, jak się okazało, przyjechał do pułku dopie˝ ro wczoraj i był pełen najlepszych chęci i specjalnie obmyślonej "angielskiej" flegmy, z jaką szykował się na przyjęcie przygód wojennych. Typowy inteligent - Zygmunt przeniknął go od razu, choć w ciemności nie widział jego twarzy. Podchorąży ów miał zamiar uciąć sobie z Zygmuntem pogawędkę, lecz Zygmunt ro˝ zumiał teraz, dlaczego poprzednik jego tak się dziwnie spieszył. Tłumacząc się niewyspaniem i zmęczeniem, zdał tamtemu szybko służbę, zapewniając go, że jest łatwa i prosta, uścisnął mu serdecznie dłoń i, rozra˝ dowany jak sztubak na swobodzie, puścił się pędem w ciemność. Na dziedzińcu koszar przystanął chwilę, nie mogąc zorientować się co do kierunku - nigdzie nie było najmniejszego nawet światełka; Zygmunt stał z wyciągniętymi rękami jak niewidomy; w głowie huczał mu jeszcze niepojęty gwar i hałas, dolatujący od bramy. Nagle pomiędzy te dźwięki wpadł inny, bliższy, jakby tętent, rytmiczny, głuchy, zbliżający się z każdą chwilą, rosnący z przerażającą szybkością. Zanim Zygmunt zdążył zorientować się, co ten dźwięk oznacza, owionął go ostry zapach rozgrzanych koni, usłyszał chra˝ panie, przeraźliwy turkot i coś ciężkiego przemknęło obok niego, uderzając go w kolana. Zapalona nie wiadomo przez kogo latarka oświetliła Zygmuntowi niebezpieczeństwo, którego uniknął: dwa zdziczałe, przerażone konie unosiły galopem ciężki, dwukołowy wózek amunicyjny - sekunda i Zygmunt byłby stra˝ towany. Otarł kroplisty pot z czoła; nagle zapalone światełko równie nagle zgasło i stał znowu w ciemnoś˝ ciach. Czy równie głupie przygody zdarzają się komukolwiek jeszcze dzisiejszej nocy? - pomyślał. Kowal˝ ski i inni śpią spokojnie, a tylko on plącze się po koszarach jak pokutująca dusza,sam wśród nieznanych budynków, pół żołnierz, pół cywil - niedorzeczna figura w samym środku wojny. Było w tym wszystkim coś filmowego - przypomniał mu się film "Buster na froncie" z ulubionym Busterem Keatonem: bezradny na˝ iwniak pętający się pośród tragiczno-groteskowych kataklizmów wojny i przypadkiem, o włos, unikający niebezpieczeństw. Znów jakiś turkot rozległ się od strony bramy - Zygmunt uskoczył pod mur - należało jak najprędzej znaleźć się w łóżku. Po długich poszukiwaniach odnalazł wreszcie kompanię II, a tam, w rytmicznie rozchrapanej, roz˝ grzanej wieloma oddechami sali - swoje łóżko. Długo nie mógł zasnąć, gnębiła go myśl o żołnierzach z Wilna, Grodna, Białegostoku, Łęczycy, Radomia, Częstochowy. Wszędzie były rozbite pułki - czyżby więc - ale to niemożliwe - wojna trwa dopiero niecałe dwa tygodnie! Lepiej było zasnąć i na razie o ni˝ czym nie myśleć. Lecz sen nie przychodził jakoś: a gdy przyszedł - nie trwał długo. Zbudził Zygmunta hałas, gwar i ruch panujący dookoła; wszyscy biegali w ciemności jak oszalałe stado szczurów. - Co się stało? - spytał Zygmunt. - Alarm - powiedział ktoś. Rozmawiano gorączkowym, głośnym szeptem. Zygmunt zerwał się z łóżka i zaczął się pośpiesznie ubierać. Skoczył po buty - w rozma˝ chu stuknęli się z kimś głowami, lecz nie było czasu zwracać na to uwagi. - Nie zapalać światła - charczał ktoś gwałtownym szeptem: - alarm, alarm! Niemcy w Zamościu. Zygmunt dwoił się i troił z pośpiechu - jak najprędzej znaleźć się w swojej kompanii, nie rozminąć się z nią, nie zgubić się - to był cel najważniejszy. Wreszcie, ledwo ubrany, wybiegł na dziedziniec. Było jeszcze ciemno, lecz na wschodzie szarzało; całe koszary tętniły głuchym, pośpiesznym życiem. Zygmunt popędził do kompanii; skacząc po trzy stopnie wbiegł na schody i wpadł jak bomba do sali. - Stój! - ryknął służbowy, nie poznając go w ciemności. - Swój, podchorąży - warknął Zygmunt i ruszył naprzód. Na sali było zupełnie ciemno - wrzało tam jak w kotle, czarne postacie kłębiły się jak stado szatanów, brzęk i trzask uderzających o siebie karabinów mieszał się z pośpiesznym tupotem ciężkich buciorów i przytłumionym gwarem przekleństw i wymyślań. Nad wszystkim zagórował nagle przenikliwy, załamujący się krzyk szczeniakowatego porucznika, dowód˝ cy kompanii; schodzić na dół, zbiórka przed koszarami! Czarne postacie rzuciły się ku drzwiom, Zygmunt pospieszył za innymi. Zepchnięty niemal po stromych schodach, znalazł się na dole. Na dziedzińcu kompanijnym było już szaro; od wschodu czerwieniała różana, rzeźwa jutrzenka. Kompania dosyć sprawnie zebrała się w dwuszeregu - Zygmunt, jako członek "kadry", stanął na lewym skrzydle. Obaj ofermowaci podporucznicy rezerwy człapali z boku przed frontem z minami schodzonych koni. Wreszcie po schodach zszedł w towarzystwie szefa Szczeniak. Elegancki, polowy mundur uwydat˝ niał jego zręczną figurę, na nogach miał wysokie kawaleryjskie buty - wyglądał "fasonowo", jak na defila˝ dzie, lecz wyraz twarzy miał jakiś roztargniony i nieobecny. Zygmunt spodziewał się, że o ile Niemcy byli już w mieście, nastąpi natychmiastowy wymarsz i może - nareszcie - bitwa, potyczka, strzelanina. Czuł emocję, strach, lecz zarazem było w tym coś kuszącego. Tymczasem jednak nie zanosiło się na nic podobnego - widocznie wiadomość o Niemcach była niepraw˝ dziwa, a w każdym razie przedwczesna. Szczeniak kazał sobie złożyć raport (przy czym żaden z oficerów rezerwy nie wiedział na pewno, ilu w kompanii jest ludzi) po czym stanął przed frontem, podparł się w bok i - nieoczekiwanie - zaczął przemawiać. Mówił, a raczej krzyczał wysokim, histerycznie załamującym się tenorem. Z początku były to grzmiące frazesy o bohaterstwie i miłości ojczyzny, frazesy podane w formie tak obiegowej i wytartej, że aż Zygmunt zawstydził się: czyż porucznik nie potrafi nadać tym hasłom jakiejś własnej, osobistej nuty? Po˝ tem zaczął od innej strony - niby chytrze - tak widocznie - sądził - należy przemawiać do tłumu prosto˝ dusznych chłopków, dla których słowo "ojczyzna" jest już zbyt dalekie i abstrakcyjne. Obiecywał im różne korzyści, nagrody, zdobycze, jakie przyniesie im wygrana wojna, opisywał słabość Niemców, którzy rze˝ komo byli już zaatakowani przez Francję i Anglię - przegrana Niemiec była kwestią tygodni, lada dzień wybuchnie tam rewolucja - Hitler będzie powieszony, a armia pójdzie w rozsypkę. Zygmunt słuchał tych banialuk ze zdumieniem - czy ten człowiek oszalał? Nagle porucznik przeszedł znów do konieczności bo˝ haterstwa i poświęcenia, lecz nie umiejąc widocznie wytłumaczyć, czy obawiając się, że nie dość dobitnie przedstawił moralną wartość takiej postawy, nagle zaczął grozić: on nie znosi tchórzów, nie ścierpi tchó˝ rzów u siebie w kompanii, pierwszemu, który stchórzy, sam strzeli w łeb bez litości - krzyczał zachłystują˝ cym się, wysokim falsetem; wydobył przy tym z pochwy rewolwer i teatralnym gestem podniósł go do gó˝ ry. Histeryk i błazen - pomyślał Zygmunt - gdy nagle padł strzał; efekt był piorunujący: szeregi złamały się, kilkunastu lękliwszych rzuciło się do tyłu. Porucznik był niewiarygodnie zdumiony: - kto strzelał? - wychar˝ czał zduszonym głosem. Wskazano mu winowajcę: był to stary szeregowiec, rezerwista, który zapominając widocznie, że ma nabity i nie zabezpieczony karabin, pociągnął iglicę i wystrzelił w górę - w ochraniaczu na lufie - oczywiście z ochraniacza nie pozostało ani śladu. Groteskowo-makabryczny ten wypadek wprowa˝ dził porucznika w histeryczną wściekłość - rzucał gromy na nieszczęśnika, wymachiwał mu przed nosem rewolwerem, groził sądem wojennym. Nagle uspokoił się, jakby zapomniał o całym zajściu, i zaczął mówić dalej z coraz większym rozpędem i niby-zapałem, przechodząc od odświętnych frazesów o bohaterstwie do demagogicznych bredni i bezsensownych pogróżek. To dopiero piękny dowódca - pomyślał Zygmunt - ale co za diabeł nim włada? - bo jasne jest przecież, że on tych wszystkich rzeczy nie mówi z przekonania ani z uczucia, tylko tak to sobie obmyślił - ale o co mu chodzi, jaki zapał go popycha - cóż to za fajerwer˝ kowy, sztuczny ogień mieszka w jego mózgu? Później, gdy Zygmunt poznał nieco bliżej porucznika, zro˝ zumiał, że człowiek ten miał w sobie jedną myśl, jedną ambicję, jedną żądzę: wybić się na wojnie, zdobyć awans, stanowisko, dowodzenie, rozgłos. Żołnierzy uważał za narzędzie do tego celu i przemowy jego mia˝ ły właśnie zaostrzyć to narzędzie, nagiąć je i przygotować do użycia - w gruncie rzeczy nic go jego kompa˝ nia nie obchodziła poza tym, że miała mu posłużyć do wypłynięcia w górę. Słowem, był to Napoleon w miniaturze, ale bez zdolności, bez inteligencji i bez opanowania, jakie miał Napoleon; porucznik był tak dalece owładnięty jedną myślą, którą wykołysał sobie widocznie w głowie w czasie długich lat, spędzonych na placach ćwiczeń i salach wykładowych zawodowej podchorążówki, że sprawiał na otoczeniu wrażenie wariata, maniaka, obłąkańca - a na bystrzejszym obserwatorze - zimnego histeryka i komedianta. Co prawda Zygmunt stwierdził, że strzelcy na ogół chętnie i uważnie słuchali przemówień porucznika - może więc uderzał on we właściwy ton - umiał przemówić do "ludu" - może tylko Zygmunt, jako "zblazowany in˝ teligent", nie umiał przejąć się tym jego ogniem i uważał go za sztuczny - sądząc wszystkich po sobie? Tak czy owak, ta przemowa o świcie trwała stanowczo za długo. Było zimno, Zygmunt niecierpliwił się i przestępował z nogi na nogę: jeśli mieli iść walczyć, to po co tyle gadania, cóż to za opętane gadulst˝ wo. Porucznik mówił właśnie o defetyzmie i wzywał do zastrzelenia każdego,kto by podawał w wątpli˝ wość bliskie zwycięstwo, gdy zjawił się kapral z rozkazem: przygotować kompanię do wymarszu i pod˝ prowadzić pod magazyn. Porucznik urwał w pół słowa i za chwilę już maszerowali w stronę magazynów. Zygmunt stwierdził ze zdumieniem, że magazyny są otwarte na przestrzał, a wszystko, co w nich się znaj˝ dowało, leży wywalone na ziemię przed schodami: olbrzymia kupa mundurów, spodni, butów, bielizny wa˝ lała się po ziemi, rozciągana na wszystkie strony przez strzelców z innych kompanii. Zygmunt przypomniał sobie zajadłe walki o mundur, jakie musiał toczyć parę dni temu - to wszystko zakrawało na jakąś groteskę - złośliwa karykatura wojny. Niebawem sam wziął również udział w legalnym zresztą ataku na owe stosy mundurów. Głównie polował na buty, miał bowiem niezbyt wygodne, a jako zawołany piechur i turysta wiedział, czym są niewygodne buty w dalekich marszach. Złapał właśnie piękną parę potężnych, nowiut˝ kich, z żółtej skóry, gdy zakomenderowano odmarsz. Zygmunt postanowił jednak nie darować swego: nie zważając na histeryczne krzyki komendy, wydawane przez Małego Napoleona, usiadł na ziemi, zmienił bu˝ ty i, zostawiając swoje tam, gdzie leżały, obok kupy mundurów i czapek, pobiegł za kompanią. Po chwili maszerował już w pierwszej czwórce. Za taborową bramą koszar bieliła się piękna, kręta szosa, ginąca hen na horyzoncie w ciemnofioletowej ścianie boru. Po szosie wił się długi, ruchomy wąż pułkowych tabo˝ rów. Gdy wkroczyli na tę szosę, zostawiając za sobą ceglane mury koszar, powiał im w oczy chłodny, rzeźwy, swobodny wiatr szerokich pól. Zygmunt odetchnął nim głęboko, aż się zachłysnął: tym razem na˝ prawdę już szli na wojnę. IV Niedługo jednak dane mu było cieszyć się tym pięknym wymarszem; uszli może zaledwie 300 me˝ trów od bramy koszar, gdy rozległy się nerwowe gwizdki i trąbki: alarm lotniczy. Całe wojsko momentalnie rozbiegło się na obie strony drogi - jedni padli do rowów, inni ukryli się pod drzewami - w parę minut na szosie nie było już nikogo - z daleka widać było popłoch i zamęt wśród taborów - wozy poszczepiały się, konie stawały dęba albo rzucały się na wszystkie strony jak szalone. Gdzieś daleko na niebie ukazały się czarne punkty - samoloty - warkot zbliżał się, rósł. Zygmunt z częścią swego plutonu leżeli pod jabłoniami w jakimś przydrożnym sadzie - mocno przywarli do ziemi i nasłuchiwali z napięciem; samoloty były już nad nimi, zniżały się - warkot potężniał z każdą chwilą. Był moment, gdy zdawało się, że huk motorów jest nie do wytrzymania - koncentrował się niemal w samej głowie, uszy były go pełne - za chwilę coś się stanie. Lecz nie - huk zaczął słabnąć, oddalać się, maleć; teraz dopiero usłyszeli kilka głuchych, tępych uderzeń, a potem szybkie stukania karabinów maszynowych; bombardują tabory - powiedział ktoś. Zygmunt chciał się podnieść, aby to zobaczyć, lecz jakiś sierżant ofuknął go ostro: - Leżcie i bądźcie zadowoleni, że wam dobrze - szczeknął. Zygmunt przywarł więc z powrotem do wilgotnej ziemi. Leżeli tak ze dwie godziny; dawno już ucichł warkot motorów i odgłosy strzelaniny, kiedy wreszcie padła komenda - powstań! Zebrali się z powrotem na szosie i ruszyli; taborów nie było nigdzie widać, przed nimi rysowała się bezkresna perspektywa pól; ledwo jednak uszli kilkaset metrów, znów powtórzyła się ta sama scena: alarm - żołnierze pryskają w obie strony, warkot motorów faluje nad leżącymi, dalekie strzały i detonacje - potem długa, niepokojąca cisza - cisza pól i ogrodów, z których odeszło życie. Tak mniej więcej działo się aż do wieczora - uszli może zaledwie dwa kilometry od koszar, gdy li˝ liowy zmierzch i mleczne gęste mgły osłoniły wreszcie równinę. Wtedy dopiero ruszyli naprzód na dobre i od tej chwili zaczęły się owe monotonne, dziwne dni, spędzone przez Zygmunta i jego towarzyszy na ciężkim, jednostajnym, nieustępliwym marszu przez lasy, pola i puste równiny. Szli wytrwale, długimi go˝ dzinami, nie wiedzieć dokąd, godziny zaś składały się na pozornie również długie, lecz zarazem niepostrze˝ żenie szybko, jeden po drugim mijające dnie - łańcuchy dni - jak paciorki różańca. Zatracili zupełnie po˝ czucie czasu, szli tylko nocami - we dnie spali na ziemi, zagrzebani w gęstych podszyciach wielkich, liścias˝ tych lasów, spali owinięci w koce, skuleni w kłębek na mokrej ziemi, z głowami opartymi na plecakach i tornistrach. Nad wieczorem wydawano obiad ze zjawiających się nie wiadomo skąd wozów kuchennych i potem znowu szli; unikali teraz większych szos - szli dwójkami, długim, nieskończonym wężem jak po˝ chód duchów, po leśnych dróżkach, mijali księżycowe polanki, bagniska, chaszcze, wychodzili na brzeg la˝ sów i kołysali się wyboistymi, chłopskimi drogami, aby znów zaszyć się w młody, iglasty gąszcz, gdzie ga˝ łązki trzeszczały pod nogami, a rozchylane prężne młode świerki uderzały ich ostrymi igłami po twarzy; ta˝ kie laski ciągnęły się kilometrami, aby potem zamienić się znowu w wielki bór, a potem znów pola, łąki, wsie śpiące w blasku księżyca - wszystko migało przed oczyma jak taśma filmowa. Strudzone, ale coraz silniejsze i sprawniejsze nogi przywykały do miękkiej ziemi, do bagien, gałęzi, wybojów, kamieni, rowów; Zygmunt dziwił się, że to on, tak niedawno jeszcze wędrujący po warszawskich brukach, jest teraz tu, w tych lasach, z nieznanymi ludźmi, idzie oto nocami w nieznanym kierunku - idzie wytrwale, uporczywie, miarowo, niezbyt szybko, ale stale; ten rytm marszu upajał go - puszczał wodze myślom, które płynęły swobodnie, łagodnie przechodziły jedna w drugą - i mijały, przynosząc jedynie w krótkich migotach od˝ blaski dawnego życia. Z "dawnych" wspomnień najczęściej nawiedzało go jedno wspomnienie - wspom˝ nienie o Bronku. Zygmunt nie lubił tego wspomnienia, lecz dlatego właśnie postanowił go nie odpychać, przeciwnie - rozmyślnie przypominał sobie Bronka i zastanawiał się nad nim; dziwna rzecz - we wspomnie˝ niu o Bronku zatarły się obecnie wszystkie jego śmieszności i braki. Bronek za życia wydawał się Zygmun˝ towi postacią irytującą, karykaturalną - teraz zapominał o tym i widział tylko Bronka zabitego, Bronka - ofiarę, Bronka - ginącego "na posterunku". Śmierć wywyższa nawet bałwana - myślał nielitościwie - śmierć to jedyny naprawdę ważny i doniosły wypadek w życiu każdego człowieka - przez śmierć wszyscy staje˝ my się wielcy. Stajemy się - i może staniemy się już niedługo - przecież jesteśmy na wojnie, dokąd to ma˝ szerujemy tak uporczywie nocami? - w bój, prowadzą nas do walki o sprawę naszą, o sprawę słuszną. Tylko kiedy to wreszcie będzie, kiedy dojdzie do tej upragnionej, wszystko okupującej walki? To ostatnie pytanie niepokoiło Zygmunta coraz bardziej; motyw przewodni jego pobytu w wojsku - niejasna obawa, że coś jest nie w porządku, że sprawy wojny nie idą dobrze - nie opuszczał go i teraz, a nawet wzmógł się jeszcze. W ich wiele nocy trwającym marszu przeczuwał coś nieracjonalnego, przy˝ padkowego i bezradnego. Nie było czuć kleszczy dyscypliny wojskowej, nie widziało się oficerów - nie wyczuwało się dominującej woli, celowo kierującej tą wielką masą ludzi. A przede wszystkim - gdzie był nieprzyjaciel? Szli ciągle na wschód, w stronę Bugu i raz tylko zetknęli się z Niemcami; zetknięcie to rów˝ nież było dziwne. Wynurzyli się właśnie z lasu i mieli przeciąć widoczną w blasku księżyca gładką szosę, gdy rozeszła się z ust do ust podawana komenda: padnij, kryj się - niemieckie czołgi na szosie. Część żoł˝ nierzy cofnęła się do lasu, inni padli w krzakach, gdzie kto stał, wytężając w napiętym milczeniu wzrok ku szosie. Po chwili ukazał się pierwszy czołg - za nim drugi, trzeci - kilkanaście wielkich cielsk przejechało przed nimi, powoli, majestatycznie, z cichym chrzęstem. Zygmunt był zdumiony: Niemcy byli tuż pod ręką - dlaczego ukrywano się przed nimi, dlaczego nie doszło do walki, jakież więc były cele tego marszu? Lecz starał się uspokoić: są przecież jakieś plany operacyjne, są manewry na wielką skalę - ich marsz jest za˝ pewne cząstką takiego manewru, obejmującego wiele dywizji; widocznie trzeba jeszcze uzbroić się w cier˝ pliwość. Tego wieczoru, po dziwacznym spotkaniu z czołgami, tempo marszu stało się szybsze niż zwykle. Szli pośpiesznie po wyboistych, zarosłych korzeniami leśnych drogach, biegnących to w górę, to w dół; po˝ tykali się w ciemności, wpadali na siebie, co chwila słychać było głuchy, tępy łoskot czyjegoś upadku; Zygmunt czuł na plecach zdyszane oddechy sąsiadów, sam był zadyszany, spocony, nogi w wielkich bu˝ tach piekły go dotkliwie. Po kilku godzinach takiego marszu, gdy sforsowali długą, wąską, stromo biegną˝ cą drogę, tempo nagle się zahamowało; świerki rozsunęły się jak kurtyna w teatrze i znaleźli się na wielkiej, wyżynnej polanie leśnej, otoczonej zewsząd strzelistymi, nieruchomymi sosnami. Pośrodku polany paliło się olbrzymie ognisko, przy nim czerniały zarysy wozów taborowych, nie wiedzieć jakim cudem tu wciągnię˝ tych. Cała polana zatłoczona była wojskiem; kompania Zygmunta roztasowała się we wskazanym miejscu - rozkazano wydobyć menażki. W oczekiwaniu kolacji, która miała być zarazem obiadem, Zygmunt roz˝ glądał się wokoło: panował stłumiony, ale przejmujący gwar - na polanie było najwidoczniej za dużo wojs˝ ka - coraz to nowe kompanie wtłaczały się, a nie mogąc znaleźć sobie miejsca, stały, powiększając ogólny zamęt; nad całym tym mrowiem unosiły się kłęby dymu z ogniska, układając się jakby w jakieś kolosalne, dziwaczne, groźne postacie. Zygmunt doznał naraz osobliwego, dotkliwego, przejmującego wrażenia - wydało mu się, że widzi wyrok, wiszący nad tą całą ogromną, skłębioną masą ludzką: to wszystko skazane było na zagładę, jakaś nieuchwytna, lecz tragiczna groźba kryła się w obrazie wielkiej, natłoczonej ludźmi i końmi polany. Nagle, jak spod ziemi - jak diablik z pudełka - powiedział kapral Opałek - wyrósł przed nimi Szczeniak-Napoleon. Ściszonym, ale przenikliwym tenorem naszkicował znowu coś w rodzaju przemówki do zebranych z menażkami żołnierzy. Zygmunt słyszał piąte przez dziesiąte - dobiegły go tylko słowa: jutro i - walka. A więc tak - jutro już walka - ale może to wylęgło się tylko w mętnym mózgu porucznika? W każdym razie - zobaczymy. Po długich, pełnych zamętu przekleństw i wymyślań manewrach otrzymali wreszcie swoją kolację. Natychmiast po zjedzeniu rozległa się cicha komenda - przygotować się do odmarszu. Opuszczali polanę kompaniami: jedna po drugiej nikła w leśnym gąszczu - wreszcie ruszyli i oni. Był to jeden z najbardziej wariackich marszów, jakie Zygmunt przeżył kiedykolwiek - przypomniał mu wielkie pokazowe manewry, w których brał udział służąc w wojsku. Ale tamto było "na niby" - a tu - prawdziwa wojna. Pędzili w ciem˝ ności na złamanie karku - gałęzie biły ich po twarzy, co chwila ktoś potykał się na śliskich leśnych wykro˝ tach i padał do tyłu, zawadzając lufą karabinu o twarze idących za nim; klęto go w żywy kamień, ale nieus˝ tanne tempo, konieczność ciągłego wysiłku i uwagi topiła te incydenty w niepamięci. Szli dalej - i tyle. Ten diabelski marsz trwał aż do świtu; dzień wschodził mglisty i szary, gdy wreszcie tempo zelżało trochę. Byli teraz w rzadkim, liściastym, pagórkowatym lesie; szli bez drogi, wspinając się na łagodne zbo˝ cza po stosach różnobarwnych, na pół zgniłych liści, zaściełających ziemię. Czwórki pomieszały się, szli właściwie luźną, rozciągniętą gromadą - na czele człapali dwaj podporucznicy rezerwiści. Zygmunt wyszedł z szeregów i wlókł się z boku; zdjął czapkę, z czoła spływał mu gęsty, kroplisty pot. Nagle poczuł, że ktoś się doń zbliża - był to jeden z dwóch podporuczników. Przez chwilę szedł obok Zygmunta, potem nagle powiedział z cicha: - Czy pan wie, panie podchorąży, że jesteśmy otoczeni? - Jak to? - spytał zaskoczony Zygmunt. - Po prostu - mówił tamten. - Niemcy są ze wszystkich stron - nasze tabory przepadły. Lada chwila zjawią się tutaj niemieckie czołgi, a wtedy - już po nas; jatka i tyle. - Będziemy się przecież bronić - powiedział nie wierząc swym uszom Zygmunt. - Pan żartuje chyba - skrzywił się tamten - piechota na czoł˝ gi? Nie mamy nawet karabinów maszynowych ani amunicji przeciwpancernej. Jesteśmy skazani - już po nas - to jasne. - Chwilę szedł dalej w milczeniu przy boku Zygmunta, potem oddalił się. Byli już prawie na szczycie szerokiego leśnego wzgórza. Zygmunt rozejrzał się wokoło z wyostrzoną wrażliwością, pełen ślis˝ kiej, paraliżującej trwogi - czuł, jakby serce podchodziło mu do gardła; śmierć - za chwilę - ależ to było niemożliwe. Podejrzliwie, z zabobonną bojaźnią, przyglądał się grupom drzew, zza których miały lada chwi˝ la wyjechać owe czołgi; usiłował przebić wzrokiem gęstą zieleń, sondował las od końca do końca - ale nic nie było widać - lesista głusza, dęby i buki stojące rzadko w swym stroju z jesiennych liści. A więc tutaj mam ginąć - pomyślał Zygmunt; rozejrzał się po swym towarzyszach - wszyscy wlekli się przygarbieni, twarze blade, spocone, oczy gorączkowo biegające wokoło, usiłujące przebić leśną zieleń, pełne wew˝ nętrznego napięcia. Zygmunt zrozumiał: oni wszyscy już wiedzieli. Poszukał wzrokiem kaprala Opałka, z którym zaprzyjaźnili się od dawna; warszawski łobuz wyczuł w Zygmuncie warszawskiego inteligenta i przylgnął doń z ową nieodpartą solidarnością, jaka łączy warszawian, rzuconych przez los poza rodzinne miasto. Kapral z czapką włożoną na bok, tak że róg jej zasłaniał mu niemal jedno oko, z karabinem prze˝ wieszonym przez plecy, wlókł się ponuro naprzód, co chwila spluwając przez zęby. Widząc zbliżającego się Zygmunta, przestał pluć i zagadał półgłosem: - No i co, panie podchorąży, ginąć nam przyjdzie marnie, wykierowali nas - tu dodał dłuższe, soczyste określenie tych, którzy ich wykierowali. Zygmunta pokrzepiła nieco iście rabelaisowska jędrność wysłowienia kaprala; chciał powiedzieć coś w tym samym tonie, gdy nagle od przodu podano komendę: - Stój. - Zaczyna się - mruknął pogardliwie Opałek. Zygmunt uczuł ukłucie w sercu, lecz okazało się, że alarm był przedwczesny - po prostu zarządzono odpoczynek. Zyg˝ munt rozciągnął się na ziemi obok kaprala, opierając wygodnie nogi na kupie zwiędłych liści. Nagle ujrzał Szczeniaka-Napoleona, który zbliżał się ku nim zwykłym, energicznym krokiem. Twarz miał zgaszoną - usiadł niedaleko na starym pniaku i siedział w ponurym zamyśleniu. - I jemu zamknęło gębę - zauważył sarkastycznie Opałek. Odpoczynek trwał z pół godziny. Ludzie parowali z potu; dziwna omdlałość i zobojętnienie ogarnęło wszystkich - leżeli bez ruchu, nie oglądając się już za owymi mającymi się zjawić czołgami. Zygmunt także leżał w milczeniu - czuł pustkę w głowie, ale nie chciało mu się przywoływać myśli - ta pustka była jeszcze najznośniejsza. Po półgodzinie ruszyli dalej. Marsz zamienił się w jakiś bezładny pochód - wlekli się, jak kto mógł, w zupełnym milczeniu. Las obniżał się - weszli teraz na kobierzec ze wspaniałych mchów - Zygmunt zaczął myśleć, że może to wszystko było przesadnym alarmem - czyż niebezpieczeństwo groziło rzeczywiście tak bezpośrednio? Czołgi przecież nie będą ich atakować w lesie - zresztą można by chyba dojrzeć je z dale˝ ka. Otucha wstąpiła mu w serce - kapral Opałek również poweselał wyraźnie. Z gęstwiny wynurzać się zaczęły coraz to nowe kompanie - było już po południu - wszystko wska˝ zywało na zbliżanie się obiadu. Istotnie - niedługo zatrzymano ich - rozlokowali się luksusowo na wspania˝ łym mchu; nagle rozeszła się wiadomość, że przybył dowódca pułku, pułkownik Czajkowski; - panowie oficerowie na odprawę - podano z ust do ust.Zygmunt odetchnął lżej - a więc jest jeszcze jakieś dowódz˝ two - nie byli porzuceni ani zagubieni. Odpoczywali już na mchu po wcale niezłym obiedzie, gdy Mały Napoleon i dwaj rezerwiści powró˝ cili z odprawy. Oczywiście nastąpiła zbiórka kompanii i w zapadającym już zmroku dowódca (pierwszy tenor - pomyślał Zygmunt) - wygłosił mowę. Mały był zupełnie odrodzony - widocznie chwilowa depresja, zaobserwowana przez Zygmunta tam w lesie, minęła mu zupełnie. Po wstępnych ognistych apostrofach oraz poinformowawszy kompanię o kompletnym zniszczeniu przez lotnictwo francuskie Berlina, porucznik zawiadomił swych żołnierzy, że na odprawie postanowiono wysłać pułk już jutro do walki. Ponieważ jed˝ nak nie mamy chwilowo łączności z naszymi taborami, a broni i ekwipunku nie jest wiele (Zygmunt pomyś˝ lał o masach mundurów, zostawionych w Zamościu), więc stan ilościowy pułku musi być zmniejszony: zor˝ ganizuje się "batalion bojowy", a ci, którzy są chorzy, zmęczeni lub słabi, odmaszerują na razie do tyłu (gdzie teraz jest tył? - pomyślał Zygmunt). Porucznik wezwał ogniście, aby zgłaszać się do owego "batalio˝ nu bojowego" - istotnie zgłosiło się około trzech czwartych ludzi, między nimi - oczywiście - Zygmunt. Wcale sprawnie zorganizowano z nich nową kompanię, rozdano amunicję i trochę sucharów; Zygmunt zos˝ tał dowódcą trzeciego plutonu, kapral Opałek - w braku kadry podoficerskiej - jego zastępcą. Wieczór już zapadał, gdy, żegnany przez pozostających, batalion "bojowy" wyruszył szybkim pochodem w głąb la˝ su. Po dwugodzinnym ostrym marszu wyszli z lasu na równinę. Rozeszła się wiadomość, że niedaleko już znajduje się Bug. Istotnie - po paru minutach w zupełnej niemal ciemności zatrzymano ich na wysokim brzegu rzeki. Woda płynąca w dole wyglądała czarno i groźnie: noc była głęboka, nieprzenikniona - na wzgórzach po drugiej stronie co chwila zapalały się jakieś dziwne, podejrzane światła - krótkotrwałe ognie, przerywające swym blaskiem grubą ciemność. Kompanie, stłoczone ciasno, w milczeniu obserwowały te zagadkowe znaki. Nagle zjawił się Mały Napoleon; ściszonym, lecz wibrującym od tłumionego podniece˝ nia głosem wytłumaczył, że te ognie, to są sygnały niemieckie - po tamtej stronie Bugu są już Niemcy. Bę˝ dziemy zaraz przechodzić rzekę, lecz ostrzegam, że musi być absolutna cisza: - Kto narobi hałasu - pójdzie pod sąd wojenny - skrzeczał Mały. Na razie miały przeprawiać się tabory - tymczasem padł już rozkaz zdjęcia spodni i dolnej bielizny - całe wojsko w mundurach, spod których powiewały białe poły koszul, wyglądało jak banda groteskowych duchów - Zygmuntowi przypomnieli się widziani na fotografiach żołnie˝ rze abisyńscy. Usiadł z Opałkiem na mokrej ziemi - pluton skupił się koło nich; wsłuchiwano się w dźwięki, płynące znad rzeki, gdzie przeprawiały się tabory. Dźwięki te nie były specjalnie stłumione - w zestawieniu z niedawnymi pogróżkami Szczeniaka brzmiały nawet wprost prowokująco: dzikie hałasy, najrozmaitsze brzęki i szczęki, krzyki, przekleństwa, rżenie koni, pluskotanie wody pod kopytami olbrzymich perszero˝ nów - wszystko to, produkowane na tle idealnie cichej nocy, mogło było przywołać Niemców z odległości dziesięciu kilometrów - widocznie jednak nie było ich w pobliżu - słowa porucznika to zapewne tylko wy˝ raz pobożnych życzeń jego rozigranej, ambitnej wyobraźni. Co prawda, zagadkowe światła za rzeką prze˝ czyły temu przypuszczeniu, ktoś przecież musiał być ich sprawcą. Wreszcie, po dwugodzinnym marznięciu w koszulach na mokrej ziemi, rozdygotani i drżący ruszyli do przeprawy. Plutony tłoczyły się jeden za drugim - woda czarna i zimna pluskała cicho; Zygmunt, zanu˝ rzony po pas, pomyślał o przeprawach i nocnych marszach z "Trylogii" - lecz tam było romantycznie, a tu - nudno i nieprzyjemnie. Chociaż - kiedyś we wspomnieniach na pewno i obecne przeżycia wydadzą mu się romantyczne:zapomni o mokrej koszuli, a zapamięta sam fakt - przeprawę przez rzekę w stronę wroga. W nieopisanym zamęcie ubrali się - Zygmunt nie mógł doszukać się połowy swego plutonu, wreszcie jakoś szczęśliwie zebrał ludzi i poprowadził ich pod górę do wioski, gdzie mieli się zakwaterować. Zagad˝ kowe światła raz po raz zapalały się na sąsiednich wzgórzach - ludzie drżeli z zimna i z emocji - podobno to była robota niemieckich dywersantów. We wsi panował nieopisany bałagan - stłoczone wozy, konie, wszystko kotłujące się w absolutnej, nieprzeniknionej ciemności. Wszędzie plątało się masę żołnierzy, któ˝ rzy w czasie przeprawy pogubili swoje oddziały - znalezienie w tych warunkach kompanijnej kuchni wy˝ dawało się zadaniem zupełnie utopijnym; niespodziewanie jednak zjawił się ów czarnooki, hiszpanowaty szef, którego Zygmunt od czasu wymarszu z Zamościa nie widział ani razu. Szef poprowadził ich dwójkami w głąb wsi, gdzie na jakimś zagrodzonym podwórku stała kuchnia polowa. Kolacja okazała się nędzna - potem zainstalowano ich w wielkiej stodole; zakwaterowanie kompanii w owej szopie, przy akompania˝ mencie przekleństw, brzęku broni, w absolutnej ciemności, przypominało kłębienie się węży w jakichś nie˝ docieczonych, piekielnych czeluściach. Ustawianie wart trwało chyba dwie godziny, wreszcie jednak zbawczy sen uspokoił wszystko. Na drugi dzień ruszyli o świcie. Pogoda zapowiadała się - w przeciwieństwie do wczorajszej - prze˝ piękna - niebo bez chmurki; wszyscy czuli się rzeźwo - zniknęły gdzieś nocne strachy, przygnębiające po˝ czucie obecności niewidzialnego wroga - Zygmunt ogolony i umyty wymyślał sobie za wczoraj od tchó˝ rzów - był jak odrodzony; to samo kapral Opałek, popisujący się z brawurą pluciem przez zęby na odleg˝ łość kilku metrów. Służyli przecież do licha w wojsku, a wojsko to - mimo wszystko - beztroska i junact˝ wo. Dzień robił się gorący - według informacji jednego z podporuczników rezerwy, szli do miasteczka Uściług (co za dziwna nazwa) położonego również nad Bugiem - o miasteczko to bezpośrednio już toczyły się walki z napierającymi z zachodniego brzegu Bugu Niemcami. Jakby na potwierdzenie tych wiadomości dały się słyszeć dalekie, głuche grzmoty - artyleria. Grzmoty trwały bez przerwy - czasem były to osobne stęknięcia, czasem długi, tępy pomruk - wszystko stawało się coraz głośniejsze - nareszcie zbliżali się na˝ prawdę do linii frontu. Weszli właśnie na wielką, równą, ubitą łąkę, coś w rodzaju przestronnego pastwiska - gdy nagle zjawił się Mały Napoleon. - Zajmujemy pozycje - wołał - czwarta kompania na skraju tego lasku - okopać się, frontem tam - i pokazywał kierunek, z którego właśnie przyszli. Zygmunt nic z tego nie rozumiał, lecz trudno - rozkaz był rozkazem; po chwili plutony rozsypały się w tyralierę wzdłuż lasku; strzelcy wydobyli łopatki - Zygmunt, przypominając sobie swoje wyszkolenie z podchorążówki, zaczął badać "pole obstrza˝ łu". Po chwili już okopywali się; twarda, gliniasta ziemia ustępowała niechętnie, toteż, zanim udało się wy˝ kopać "wnęki strzeleckie", ludzie zalali się ciężkim potem. Gdy robota była skończona i Zygmunt miał za˝ miar posłać gońca do dowódcy kompanii z raportem, że wszystko w porządku - nagle przyszedł rozkaz dalszego marszu. Zygmunt zacisnął usta - ta wojna jednak była uporczywie karykaturalna - nawet tu, w ob˝ liczu bez przerwy dolatujących, głuchych grzmotów armatnich, ludzie zachowywali się operetkowo. Zziaja˝ ni i spoceni, zmęczeni kopaniem strzelcy nie wierzyli swoim uszom - kapral Opałek pluł przed siebie z furią. Ale rozkaz był rozkazem: plutony, zebrawszy się i pozostawiając wykopane rowy, ruszyły w kierunku szo˝ sy. Niebawem cały batalion maszerował już dalej w złocistych blaskach wcale nie wrześniowo palącego słońca; szli w kierunku owego rozlewającego się po horyzoncie głuchego pomruku - to jednak było coś. Po godzinie marszu zatrzymano ich znowu, również z rozkazem okopania się - tym razem frontem w kierunku przeciwnym niż poprzednio. Były to wyraźne bzdury; Zygmunt wydał strzelcom przez Opałka poufny rozkaz, żeby wstrzymać się z kopaniem, gdy przed pozycjami zjawił się Szczeniak Napoleon i zwymyślał kaprala od ostatnich, grożąc mu rozstrzelaniem na miejscu. Dzielny Opałek nie zdradził jednak Zygmunta; za chwilę już, chociaż bez zapału, kopano znowu rowy w równie gliniastym i niewdzięcznym gruncie. W połowie roboty przyszedł jednak nowy rozkaz do marszu; strzelcy sarkali głośno, a Zygmunt zaprzysiągł sobie nie słuchać już wcale zarządzeń Małego. Słońce paliło bezlitośnie; ludzie pomęczeni słaniali się na nogach - tymczasem nie było widać końca marszu; w dodatku kierunek pochodu nie wydawał się bardzo określony - szli to prosto, to w bok, to dla odmiany trochę w tył, huk armat zbliżał się i oddalał; Zygmunt klął w duszy - więc ta wojna w dalszym cią˝ gu była karykaturą wojny - nic się nie zmieniło od czasu Zamościa. A może tak właśnie dzieje się na każdej wojnie? Wymęczeni do ostatnich granic, zatrzymali się wreszcie w jakiejś opuszczonej wiosce; strzały ar˝ matnie brzmiały tu jak głuche stęknięcia po każdym takim stęknięciu następował nierówny, łopoczący szum, jakby coś wielkiego, jak niezgrabna, płaska piłka cyrkowa, przelatywało po horyzoncie. Kompania rozsiadła się po obu bokach drogi, gdy nagle zjawił się na rowerze dowódca - Szczeniak. Był tak podnie˝ cony, że mimo zmęczenia udzieliło się to wszystkim; załamującym się, zadyszanym głosem oznajmił, że kompania nareszcie dostała specjalne zadanie - bardzo trudne, niebezpieczne, odpowiedzialne i ważne - teraz dopiero pokażemy, co umiemy - piał z zachwytu. - Dostaniecie obiad, potem odpoczynek - a na wieczór pójdziemy do Uściługu, gdzie broni się nasze wojsko - tam powiem wam, o co chodzi - zobaczy˝ cie! Intrygował ich, jak zaciekawia się dzieci jakimś niezwykłym prezentem - ale sam miał w sobie w tej chwili coś dziecinnego, to ujęło trochę Zygmunta - może ten idiota naprawdę wreszcie coś zdziała - pomyś˝ lał. Obiad był niezły, odpoczynek po nim dość długi; było już dobrze po południu, gdy Szczeniak zjawił się znowu, aby poprowadzić ich wreszcie do owego Uściługu. Był teraz inny - "ważny", milczący, zdecy˝ dowany i energiczny - tylko nieustanne zaciskanie warg wskazywało na jego wewnętrzny niepokój. Szli dość długo; zaczęło się już zmierzchać; na niebie w stronie Uściługu rozpaliła się olbrzymia łuna - strzały armatnie stały się rzadsze, lecz teraz bardzo bliskie: co pewien czas następował silny wstrząs, głuche, jakby wyrwane z głębi lwiej paszczy stęknięcie i oto po niebie przelatywało coś z szumem jak niewidzialny mete˝ or; odzywały się też karabiny maszynowe. W miarę zbliżania się do Uściługu krajobraz nabierał wyglądu coraz bardziej złowrogiego: zmierzch zapadał, lecz potężne łuny oświetlały całą okolicę, czyniąc z niej ja˝ kieś przedpole piekła. W tym przerażającym, ciemnoczerwonym blasku (przypomniał on Zygmuntowi oświetlenie do "Nocy Walpurgii") szli - czarny, milczący wąż ludzki - szli w milczeniu, bo każdy na swój sposób przeżywał tremę. Kiedy byli już tak blisko miasteczka, że widać było wyraźnie płonące domy, Mały zatrzymał kom˝ panię. Stanął przed frontem, najpierw milczał długą chwilę jak aktor w teatrze, który pozwala widzom po˝ dziwiać swoją maskę, wreszcie zaczął mówić. Słuchano go z napięciem, Zygmunt nawet ciekaw był, co powie - lecz na razie rozczarował się; przez pierwsze piętnaście minut Mały mówił wciąż o nieuchronnej, lada dzień mającej nastąpić klęsce Niemiec, przez drugie - o potrzebie bohaterstwa i obrony ojczyzny, po półgodzinie dopiero zaczął się zbliżać do tematu, to jest do dzisiejszego zadania kompanii. - Lecz zanim wam powiem - mówił wibrującym głosem - musicie mi przysiąc na wszystko co najświętsze, że nie cofnie˝ cie się pod żadnym pozorem, że zginiemy razem - musimy sobie to przysiąc wszyscy, a kto nie zechce, te˝ mu kula w łeb, tu, w tej chwili, zabiję go - zabiję! - Wydobył znów rewolwer i stał na tle nieba w patetycz˝ nej i groźnej pozie - z piersi dobywało mu się coś w rodzaju rzężenia czy szlochu. Wariat zupełny - pomyś˝ lał Zygmunt - co on tu gotów nawyrabiać, o co mu chodzi, do licha? Porucznik zaczął wreszcie wyłuszczać owo zadanie. Oto w Uściługu broni się bohatersko polska załoga, a po tamtej stronie Bugu stoją Niemcy i bombardują miasto artylerią - jakby na potwierdzenie jego słów znowu głuchy huk rozdarł powietrze i długi, przeciągły łopot przebiegł po niebie, nad głowami zasłuchanej kompanii. - Stoją tam także niemiec˝ kie czołgi, które szykują się do jutrzejszego natarcia przez rzekę; - Oto ci ludzie, prawdziwi Polacy - tu wskazał na dwóch cywilów, których Zygmunt nie zauważył dotąd - poprowadzą nas dzisiaj, teraz, w nocy na tamtą stronę Bugu i my - kompania straceńców, gotowych na wszystko (po co te błazeńskie słowa - pomyślał Zygmunt) - pójdziemy zniszczyć granatami owe czołgi. Oto nasze zadanie! Projekt wydawał się dobry - ale czy wszystko to przypadkiem nie wylęgło się tylko w fantazji po˝ rucznika? Chociaż nie - obaj cywile (jeden z nich, zdaje się, był Żydem) mieli miny zdecydowane i ponure. Rozdano po trzy granaty i Zygmunt spodziewał się, że odmarsz nastąpi natychmiast - lecz mylił się grubo. Teraz dopiero Napoleon rozgadał się na dobre; w czerwonym blasku pożarów, wśród zapadającej już głębokiej nocy, w ciszy, z rzadka przerywanej stęknięciem niemieckiej artylerii zza Bugu, porucznik gadał i gadał; gadał z coraz większym rozpędem i przejęciem, zachłystywał się swymi słowami, wzywał do boha˝ terstwa, do śmierci za ojczyznę, do przysięgi, głos mu się załamywał, po prostu łkał niemal - był w jakimś histerycznym transie. Zygmunt słuchał opanowany, beznamiętnym, powstałym - wiedział to - z przerostu tremy, spokojem i chłodnym rozsądkiem. Ten człowiek doprowadzi się do ataku nerwowego - myślał - jeśli mamy iść, to chodźmy już, bo ludzie pod wpływem jego gadulstwa załamią się w końcu i pouciekają; usiłował okazać swą niecierpliwość, chrząkał, przestępował z nogi na nogę - lecz nikt nie zwracał na niego uwagi - strzelcy chłonęli tyradę Szczeniaka jak przysłowiową mannę z nieba - jeden tylko Opałek miał mi˝ nę nieco krytyczną. Zygmunt podszedł doń z tyłu: - W gębie to on mocny - mruknął tamten. Zygmunt ucie˝ szył się, że nie jest tu całkiem osamotniony - dusza z Warszawy zrozumiała go. Porucznik mówił z półtorej godziny; strzelcy słuchali wciąż z równym napięciem; Zygmunt stracił już nadzieję, żeby tej nocy gdzieś jeszcze mieli iść - artyleria zza Bugu ucichła całkiem - cała scena gadulstwa w blasku przygasających pożarów była zdecydowanie sceną z domu wariatów; nareszcie jednak przemo˝ wa jęła dobiegać końca, i to z powodów od mówcy niezależnych - mianowicie Napoleon wyraźnie chryp˝ nął; początkowo głos jego uległ lekkiemu skażeniu, jakby zaszedł mgłą, stopniowo jednak zaczął przecho˝ dzić w wynaturzony, wściekły, coraz mniej słyszalny szept czy charkot - porucznik zdarł sobie gardło - Zygmunt skonstatował to ze szczerą radością. Nareszcie! Rzeczywiście - popadłszy w przymusowe mil˝ czenie, Mały rozwinął wielką energię - rozstawił plutony, wydał szeptem kilka rozkazów i w końcu - po˝ przedzani przez dwóch przewodników - ruszyli. W zupełnym milczeniu weszli do Uściługu; miasteczko półspalone przedstawiało okropny widok; w powietrzu unosił się jakiś ohydny, słodki zapach - żadnego wojska nigdzie nie było widać - miasto robiło wrażenie wyraźnie trupie. W umyśle Zygmunta kiełkowały podejrzenia, że Mały Napoleon wymyślił sam całą historię - lecz nie - gdy minąwszy miasteczko, zeszli nad rzekę, zastali tam wcale silny patrol z karabi˝ nem maszynowym, pilnujący brodu. Ustalili swoje hasło ("Staszek") i - nie zdejmując mundurów - ruszyli przez rzekę. Było tu rzeczywiście dość płytko, zamoczyli się niewiele powyżej kolan. Po paru minutach plusku i chlapania stali już na drugim brzegu - niebawem - z przewodnikiem na czele - ruszyli długim wężem na˝ przód po stromym, wznoszącym się w górę brzegu. A więc byli już - jeśli wierzyć Szczeniakowi - o krok od nieprzyjaciela! Zygmunt skupił się w sobie i skoncentrował: przecież za chwilę ma wybuchnąć bitwa - za wszelką cenę chciał się okazać odważny; z początku nie patrzył wcale naokoło, lecz po chwili dziwacz˝ na konfiguracja terenu przykuła jego uwagę: szybko zorientował się - ziemia była tu potwornie poryta po˝ ciskami, olbrzymie wyrwy i dziury bardzo utrudniały marsz. Zygmunt popędzał swój pluton - nagle wzdryg˝ nął się - jakiś wielki, ohydny kształt leżał na ziemi; ktoś poświecił maleńką latarką - ów kształt to była krowa z rozdartym brzuchem i rozgniecioną głową. Brr! - Przykry widok - powiedział nagle ktoś koło Zygmunta; był to jeden z podporuczników rezerwy, ten sam, który wczoraj rano nastraszył go niemieckimi czołgami. Przez chwilę szli obok siebie w milczeniu, potem tamten zaczął mówić cichym głosem. - Uważam całe przedsięwzięcie za bardzo ryzykowne - nieje˝ den może przypłacić to życiem - na wszelki wypadek chciałem podać panu adres - nazywam się... - Nagle z przodu rozległ się strzał i jakieś krzyki - Zygmunt rozpoznał głos Napoleona: Rzuć, padnij - ognia! Upadli na ziemię, a jednocześnie rozległa się seria wybuchów i strzałów, zmieszanych z krzykiem: hurra! Ze wszys˝ tkich stron rozjarzyły się krótkie błyski - kule zaświstały Zygmuntowi nad głową - najpierw puknięcie, po˝ tem ostry bzyk, zakończony przeciągłym, jakby przekornym czy ironicznym gwizdem - co gorsza szły one z tyłu - to strzelali strzelcy leżący za nimi. Zygmunt przywarł do ziemi - mógł go postrzelić ktoś ze swoich. Kanonada nie ustawała - Zygmunt strzelał również, choć nic w ciemności nie widział - nagle karabin zaciął mu się; szarpał się z nim, krzycząc z całych sił, gdy nagle ponad wszystko uniosło się coś łopoczącego: to coś rozświetliło się w górze i rozsypało w rój niewiarygodnie kolorowych gwiazdek, a potem długo opada˝ ło, oświetlając okolicę upiornym, zielonym światłem, w którego blasku Zygmunt ujrzał kilkadziesiąt czar˝ nych postaci skulonych na ziemi, a przed nimi jakieś baraki czy namioty. Rakieta! Przez ogólny hałas prze˝ bił się znów niewiarygodnie zmieniony chrypą głos Małego: wycofywać się! Porwali się do tyłu, a w tej chwili cała ciemność przed nimi zaludniła się zbiorowym, terkoczącym stukotem karabinów maszynowych i wstrząsami jakichś silnych detonacji. Pędzili w dół, skacząc po wyrwach i rowach - kule goniły ich ze wszystkich stron; Zygmunt czuł jedną tylko, zapamiętałą, paniczną myśl - nie dać się zranić, tylko nie dać się zranić - nie wiedzieć dlaczego myślał tylko o zranieniu, nie przychodziła mu do głowy myśl o śmierci. Wreszcie dopadli brzegu i z pluskiem rzucili się do wody. Nagle stała się rzecz najgorsza - z polskiego brzegu, jakby zbudzony przez całe ścigające ich z tamtej strony piekło, zaczął również grać karabin maszy˝ nowy, wyraźnie celując w nich: czyżby o nich zapomnieli? - pewno brali ich za Niemców. Strzelec biegną˝ cy obok Zygmunta trzepnął nagle rękami i z pluskiem upadł w wodę. Hasło - trzeba zawołać hasło - po˝ myślał rozpaczliwie Zygmunt. - "Staszek", "Staszek" cholero!! - zaryczał nagle ktoś obok - Zygmunt poznał głos kaprala Opałka. Lecz tamci nie przestawali strzelać - kule padały w wodę naokoło. - "Staszek"! - ry˝ czeli teraz wszyscy chórem - i nareszcie przeklęta maszyna ucichła. Po chwili, zmoczeni po szyję, dotarli do zbawczego brzegu i ze szlochem niemal rzucili się naprzeklęty patrol. - Nie poznajesz "Staszka", byku cho˝ lerny! - ryczał basem Opałek. Nagle wszyscy wybuchnęli śmiechem, śmieli się jak dzieci, jak nieprzytomni - żyli przecież - żyli!! Po chwili kompania zebrała się w zwartą gromadę - był również Mały Napoleon, który - jak przy˝ stało - wylazł z wody ostatni. Obliczył ludzi - brakło blisko jednej trzeciej, między nimi owego porucznika, który nie zdążył podać Zygmuntowi swego nazwiska. - Trudno, wojna - powiedział zdawkowo Szczeniak; w tej chwili nie miał w sobie nic z histeryka - wyglądał trzeźwo i zwyczajnie - dziwny typ, pomyślał Zyg˝ munt, zaczynając powoli orientować się w naturze swego dowódcy. Luźnym szykiem, wymieniając spos˝ trzeżenia jak po meczu, ruszyła ociekająca wodą kompania w stronę miasta. Napięcie rozładowało się już. Strzelanina po niemieckiej stronie również ucichła niemal zupełnie. W miasteczku owionął ich znowu ohydny, trupi zapach. Stanęli przed domkiem z dużym gankiem - tu mieściło się dowództwo. Po chwili wyszedł jakiś gruby major i obrzucił ich przenikliwym wzrokiem. Szczeniak podał "baczność" i służbiście zameldował powrót kompanii "z wypadu" za Bug. Jako rezultat wyprawy podał zniszczenie granatami około piętnastu czołgów. Zygmunt zdumiał się - jak mógł Mały doj˝ rzeć w ciemności, ile było czołgów? - i czy w ogóle były tam jakieś czołgi? Najwyraźniejsza bajka, wymyś˝ lona na poczekaniu, aby zwiększyć swoją zasługę. Major podziękował im za dzielność i oświadczył, że w nagrodę kompania otrzyma pudło smalcu. Istotnie, za chwilę dwóch żołnierzy przyniosło wielkie blasza˝ ne pudło tego smakołyku. - A gdzie będą spali? - spytał nagle major. - Na wikarówce, panie majorze - odpowiedział Szczeniak. Major zdziwił się wyraźnie - Zygmuntowi wydało się, że chciał coś powiedzieć, ale powstrzymał się. Za chwilę wlekli się wśród zgliszcz i pełnych słodkiego smrodu ogrodów na ową "wi˝ karówkę". Był to domek na pół zrujnowany - kompania otrzymała w nim dwa parterowe pokoiki. Zyg˝ munt, zmoczony i drżący, spodziewał się jakiejś kolacji, lecz okazało się, że nic z tego. Była już godzina trzecia w nocy - nawet podział smalcu odłożono do dnia następnego (nie mieli już tego smalcu oglądać nigdy) i niebawem, stłoczeni niewiarygodnie, ułożyli się do snu na podłodze, nie zdejmując z braku miejsca butów ani mundurów. Zygmunt ułożył się pod oknem obok kaprala Opałka; po chwili namysłu zdjął prze˝ moczone owijacze i buty. Długo nie mógł zasnąć, rozpamiętując w myśli swój "debiut" bojowy - w zasa˝ dzie chyba udany; w izbie było gorąco i duszno nie do wytrzymania. Sam nie wiedział, kiedy zmorzył go męczący, gorączkowy sen. Zdawało mu się, że spał zaledwie chwilę, gdy usłyszał znane, ciężkie, dziwnie bliskie stęknięcie. Znowu artyleria - pomyślał niechętnie, z trudem otwierając oczy. Zdziwił go gwar i ruch panujący w poko˝ ju: wszyscy wyraźnie szykowali się do wyjścia. Zygmuntowi niewiarygodnie nie chciało się podnieść - leżąc dalej usłyszał głos kaprala Opałka: - Panie podchorąży, śpimy dalej - pies ich tam... - W tej chwili potwor˝ ny huk zatrząsł domem, podłoga zakołysała się, z sufitu posypał się tynk. Zygmunt i Opałek zerwali się na równe nogi: w pokoju nie było już nikogo. Zygmunt trzęsącymi się rękami wciągał buty, gdy nowy, jeszcze bliższy wstrząs i ryk wytrącił mu but z ręki. Chwycił but, plecak, karabin i wybiegł z domu. Ledwo znalazł się na dworze, huk i pęd powietrza przewróciły go na ziemię. Zerwał się z miejsca i jak szalony pobiegł na˝ przód: ze wszystkich stron biegli ludzie, oficerowie i żołnierze, niektórzy w kalesonach, z twarzami skrzy˝ wionymi śmiertelnym strachem. Bezlitosne uderzenia powtarzały się co kilkadziesiąt sekund, to bliżej, to dalej: Zygmunt kątem oka zauważył, że dom, z którego wybiegł, przedtem półzburzony, teraz leży rozwa˝ lony całkiem - po prostu kupa desek i gruzu; lecz to już nie było ważne - biegł teraz pędem wraz z innymi, kurczowo ściskając trzymany w ręku but; w drugim ręku trzymał plecak, karabin przełożony przez ramię dusił go niemiłosiernie, ale wszystko to były drobiazgi wobec potwornych wybuchów, uderzających co chwila w różne miejsca naokoło Zygmunta; nie ma - zdawało się - przed nimi ucieczki. Napotkał po dro˝ dze płot; gdy w panicznym pośpiechu usiłował przepchnąć się między sztachetami, usłyszał znów blisko to ohydne stęknięcie - jednocześnie ujrzał dwa konie, wylatujące wraz z kupą ziemi w górę wszystkimi czte˝ rema kopytami. Nagle zatrajkotał skądś z bliska karabin maszynowy, kule zagwizdały koło uszu. - Niemcy w mieście, walą ze szkoły! - ryknął ktoś. Zygmunt wyrwał się wreszcie z przeklętego płotu i ruszył biegiem - kule dzwoniły i wyły ze wszystkich stron, jednocześnie stęknięcia artylerii nie ustawały ani na chwilę. Wszyscy uciekali w kierunku przeciwnym do rzeki - Zygmunt również popędził w tę stronę. Był jednym kłębkiem bólu - uraził się kamieniem w bosą nogę, karabin dusił go i ściskał swym rzemieniem, przy prze˝ łażeniu przez płot rozkrwawił sobie rękę, wreszcie czuł głuchy ból w boku, spowodowany nadmiernym biegiem. Plecaka nie miał już dawno - lecz to i lepiej. Zwiększając szaleńczo tempo, puścił się w ślad za in˝ nymi szerokim zboczem, prowadzącym w dół do zasłoniętej kotliny - tam przecież nie zmaca ich już chyba ta przeklęta artyleria. Przebiegł pewno ze dwa kilometry, czuł mdłości i zawrót głowy, a jednocześnie wie˝ dział, że mógłby tak biec nawet do śmierci, niczym maratończyk, aby tylko wyjść z zasięgu przeklętych armat. Lecz oto stęknięcia były już coraz cichsze: Zygmunt i kilku innych zbiegli na dno zielonej kotlinki, gdzie znajdowało się małe jeziorko. Tu byli bezpieczni; Zygmunt bez tchu i bez jednej myśli w głowie runął na ziemię jak kłoda i w tej pozycji mocował się z oddechem, który wydzierał się zeń spazmatycznie jak skurcz czy szloch, rozsadzając boleśnie klatkę piersiową. V Dobre parę minut upłynęło, zanim zaczął wreszcie oddychać normalniej i mógł zająć się znów tym, co go otaczało. Stwierdził przy tym z przyjemnością, że ów gwałtowny, przemożny, paraliżujący skurcz strachu, który opanował go w czasie ucieczki, obecnie wyraźnie mijał wraz z wyrównywaniem się oddechu. To dobrze - nie należało poddawać się uczuciom grozy, rozpaczy lub oburzenia przy pierwszym prawdzi˝ wym zetknięciu się z wojną - to tak jakby zuchowaty, pewny siebie bokser załamał się po otrzymaniu pierwszego ciosu i zaczął płakać lub skomleć o litość. A takie właśnie skomlenie rozlegało się skądś z po˝ bliża. Uporawszy się jako tako z oddechem i stłumiwszy miotające nim konwulsyjne dreszcze, Zygmunt poszukał wzrokiem sprawcy owego uprzykrzonego wycia. Zobaczył go natychmiast - był to wysoki, czar˝ ny kapral z czwartej kompanii - Zygmunt nie lubił go zresztą od początku - drażnił go nudny, uporczywy wyraz tragicznego naprężenia w podługowatych, ciemnych oczach tamtego i jego kresowy, jęczący głos. Kapral siedział nad samym jeziorkiem i wydawał z siebie ów długi, jednostajny, zawodzący dźwięk, prze˝ rywany co pewien czas namiętnymi zachłyśnięciami, w których odróżnić można było jakieś słowa, coś w rodzaju: "O Jezu Nazareński, o Jezu, Jezu najsłodszy". Czy kapral był ranny? Naokoło siedziało, dysząc ciężko, jeszcze kilku strzelców - dwóch nawet z plutonu Zygmunta. Odpowiedzieli przecząco - kapral był zdrów i cały, wył po prostu ze strachu - z wrażenia. Zygmunt niespodziewanie dla siebie samego wybuch˝ nął dziką wściekłością - wycie kaprala było dlań w tej chwili nie do zniesienia (to zresztą jest miarą mojego zdenerwowania - pomyślał wcale rozsądnie). Tak czy owak, należało tamtego uspokoić - Zygmunt zwy˝ myślał go jak psa - nie przebierając w słowach: - Jesteście starą, zas... babą czy żołnierzem, do cholery! - ryczał, nie mogąc obronić się podskórnej myśli, że w tej chwili przypomina do złudzenia Małego Napoleo˝ na. Strzelcy obserwowali go dość krytycznie, ale szczęściem kapral niedługo zamilkł, poprzestając tylko na bezdźwięcznym poruszaniu wargami i rzucaniu spojrzeń, godnych strąconego szatana. Huk armat uspoka˝ jał się stopniowo - jakby się oddalał. Należało coś robić; Zygmunt, jako najstarszy rangą, objął komendę nad kilku strzelcami i kapralem - resztki konwulsyjnego strachu, dławiącego go jeszcze chwilami za gardło, utopił w przesadnej szorstkości i gwałtownej energii, jaką teraz rozwinął. Kierował się prostym rozumo˝ waniem: kompania ich, wysłana do Uściługu w celu dokonania owego "wypadu" za Bug, po spełnieniu swego zadania miała zapewne wrócić do batalionu - tam więc oczywiście podążyć winni niedobitkowie, którzy ocaleli z tego przeklętego ognia. Lecz gdzie znajdował się batalion? Jeden ze strzelców, który pełnił wczoraj funkcję gońca, znał tę miejscowość (miała ona jakąś nieprawdopodobnie dziwaczną nazwę) i zao˝ fiarował się ich tam poprowadzić. Zygmunt zarządził dziesięciominutową przerwę, celem doprowadzenia do ładu mundurów i oporządzenia, po czym ruszyli, maszerując o ile możności mało widocznymi kotlinami i zasłoniętymi zboczami wzgórz. Arcymizerny był to marsz: Zygmunt w jednym owijaczu, w podartym mundurze, bez plecaka, z pokaleczonymi do krwi nogami, obolały i kulejący - strzelcy prezentowali się jeszcze gorzej. Wlekli się żółwim krokiem, spotykając co chwila grupki takich jak oni "rozbitków", podą˝ żających również do owej miejscowości o dziwacznej nazwie. Ogień artyleryjski i karabinowy ucichł teraz zupełnie - widocznie Uściług został już zbombardowany, według wyrażenia kaprala Opałka (co się z nim mogło stać?) "w drobny mak". Jeden ze spotkanych podoficerów opowiedział Zygmuntowi, że Niemcy weszli w nocy do miasteczka i ustawili cekaemy na wieżyczce wysoko nad drogą położonej szkoły po˝ wszechnej - stamtąd pochodził ów ogień karabinów maszynowych, który tak niespodziewanie skąpał uciekających przed pociskami artylerii żołnierzy. - Ale jakim cudem wleźli w nocy do miasteczka? Czy nie było posterunków? - pytał Zygmunt. Tamten wzruszył ramionami. To wszystko mocno nie podobało się Zygmuntowi: co właściwie znaczyły te ich wielodniowe marsze, dziwaczne manewry, alarmy i pogotowia, "zajmowania pozycji", wypad za Bug wreszcie - czy nie były to przypadkiem po prostu konwulsyjne drgawki pokonanej już w zasadzie, niedostatecznie wyekwipowanej i po dyletancku dowodzonej armii? Przypomniał sobie, że od początku "wojny" nie widział jeszcze polskich samolotów ani czołgów, które oglądał dawniej na defiladach i zdjęciach; nie mieli dosyć karabinów maszynowych, nie mieli wcale amuni˝ cji przeciwpancernej i w ogóle - dlaczego szli ciągle tylko na wschód - przecież wróg był na zachodzie! Upłynęło dotąd niewiele więcej nad dwa tygodnie wojny, a już nieprzyjaciel tłukł ich bezlitośnie - tutaj - niemal na wschodnich kresach Rzeczypospolitej. Co to wszystko znaczyło? - gdzie była i czy w ogóle była prawdziwa wojna? Może pod Warszawą? - podobno Warszawa broniła się po bohatersku, Warszawa - "stolica jego młodości", miasto ulubione, przesiąknięte wspomnieniami; a on opuścił je chyłkiem w nocy i oto teraz jak głupiec wlecze się bez celu i sensu na czele grupki maruderów. Te przykre myśli przerwał mu strzelec, meldując, że zbliżają się właśnie do owej miejscowości, gdzie miał się znajdować ich batalion. Nic nie wskazywało jednak na obecność tutaj jakiegokolwiek wojska ani w ogóle ludzi. Weszli na główną drogę i stwierdzili, że wieś stoi pustką: drzwi chałup były pozamykane, martwa cisza panowała wszędzie. Zygmunt i jego grupka, która tymczasem powiększyła się do dziesięciu ludzi, człapali powoli środkiem drogi, zdezorientowani i niedowierzający. Dopiero na krańcu wsi odkryli jakąś zapóźnioną rodzinę chłopską, lokującą się pospiesznie w wyładowanym po brzegi wozie; ojciec ro˝ dziny, stary chłop, wyszedł ku nim nieufnie, lecz poznawszy Polaków uspokoił się. Objaśnił im, że batalion polski opuścił wieś przed dwoma godzinami, udając się szosą w kierunku na Kowel - zaś z przeciwnej strony zbliżają się niemieckie czołgi, przed którymi uciekła cała ludność. Stary nie miał zresztą ochoty na dłuższe pogawędki - spieszyło mu się wyraźnie. Gramolił się już z powrotem na wóz, gdy nagle czarny ka˝ pral z tragicznymi oczami przypomniał wszystkim o swoim istnieniu; z początku, w czasie rozmowy z chło˝ pem, charczał coś bełkotliwie i niezrozumiale, po chwili jednak charkot ten ułożył się w zrozumiałe, choć niepojęte słowa: - Szpiedzy przeklęci, dywersanci! - ryczał już teraz niemal kapral. Nagle, zanim ktokol˝ wiek mógł się zorientować, chwycił karabin i zaczął celować do starego. Na wozie powstał nieopisany babski wrzask i płacz; dwóch strzelców rzuciło się z tyłu do szaleńca, wydzierając mu karabin po chwili szamotania kapral leżał już w kurzu drogi, wyjąc - krew ciekła mu obficie z zagryzionej kurczowo wargi. Stary chłop zaciął konie i wóz odjechał pośpiesznie, przechylając się na obie strony; Zygmunt i grupka strzelców stali bezradnie nad wijącym się szaleńcem - nie ulegało bowiem wątpliwości, że był to zupełnie "prawidłowy" atak szału. Jeden ze strzelców objaśnił Zygmuntowi, że kapral był organistą i pochodził z tych stron, gdzieś spod Kowla - zostawił w domu żonę i troje dzieci; prawdopodobnie obawa o ich los w połączeniu ze wstrząsem, spowodowanym porannym ogniem artyleryjskim, doprowadziły go do tego stanu; niewątpliwie też wbijane przez Małego Napoleona w głowy kadry podoficerskiej nauki o szpiegach i dywersantach, rzucone na ciemny i zmaltretowany cierpieniem mózg, zrobiły swoje. Tak czy owak, nale˝ żało coś z nim począć; Zygmunt chciał jak najprędzej ruszyć szosą kowelską za batalionem - nie było sen˝ su stać tu i oczekiwać urojonych czy rzeczywistych niemieckich czołgów. Po krótkim namyśle kazał zrewi˝ dować kaprala, odebrać mu broń, amunicję i scyzoryk, po czym postawiono go na nogi. Oddziałek ruszył naprzód, kapral powlókł się za nimi o pięć kroków, łyskając spode łba oczami. Było już południe - skwar nieznośny, pomimo drugiej połowy września. Zygmunt i jego podkomen˝ dni czuli się zmaltretowani do ostatniego stopnia. Od wczorajszego obiadu nie mieli nic w ustach, po gwał˝ townych przeżyciach "wypadu za Bug" (który zresztą teraz wydawał się Zygmuntowi imprezą niedorzeczną i bezcelową) spali zaledwie dwie godziny, zbudził ich ów koszmarny ogień artyleryjski, po czym nastąpił morderczy bieg - po którym jeszcze nie mogli przyjść do siebie; przygoda z kapralem dopełniła miary sen˝ sacji i "wypompowała" ich kompletnie. Wlekli się naprzód, wpatrzeni ponuro w koleiny wyżłobione kołami uciekających z dobytkiem wozów; Zygmunt miał nogi otarte i poranione, w boku bolało go dotkliwie, lecz wszystko to byłoby niczym, gdyby nie owe uprzykrzone, posępne i jątrzące myśli o ogólnej klęsce, o kompromitującej porażce, beznadziejnej "klapie", która spotkała sławną polską armię. Pomyślał przez chwilę o ojcu, o Geysztorze, o Henryku - wydali mu się tak oddaleni, jakby widział ich ostatnio przed wie˝ lu laty: co się z nimi dzieje, co myślą o przebiegu wojny? Lecz może to tylko na tym odcinku tak się źle dzieje? Na próżno jednak próbował się pocieszać - uporczywe przeczucie mówiło mu z niezbitą pewnoś˝ cią: to była klęska - katastrofalna porażka - z tą porażką zapada się w przeszłość całe ich dotychczasowe polskie życie. Spotykali teraz coraz więcej żołnierzy, idących luźno, grupkami lub pojedynczo; batalion musiał być niedaleko, lecz z powodu zmęczenia i okaleczenia nóg nie mogli maszerować zbyt szybko; Zygmunt zaczął powątpiewać, czy uda im się dogonić swoich przed nocą - bolał nad tym, bo wiedział, że tylko znalezienie się znowu w atmosferze jakiej takiej dyscypliny i ładu może mu dopomóc do prowizorycznego chociaż odzyskania rozbitego doszczętnie spokoju wewnętrznego i równowagi, bez której czuł się nieszczęśliwy, jak niewyspany, zmaltretowany podróżny, zagubiony przypadkiem na jakiejś dalekiej, obcej, obojętnej stacji. Lecz doścignięcie dzisiaj batalionu było wyraźnie ponad ich siły. Zniżające się słońce rzucało ukośne promienie na szosę, pola po obu stronach szarzały w lekkiej, przedwieczornej już mgiełce - krajobraz spokojny i senny miał w sobie coś kojącego, lecz nie wywierało to wpływu na ludzi, niosących w sercach rozdarcie, strach, gorycz, niepokój. Stopniowo zmęczenie doprowadziło ich do stanu jakiejś zakamieniałej obojętności; Zygmunt zarządził parę minut odpoczynku. Rozłożyli się, jak kto chciał, w przydrożnym rowie - nagle okazało się, że brakuje owego szalonego kaprala. Musiał zostać gdzieś po drodze - w stanie krań˝ cowego zmęczenia i zobojętnienia, w jakim się znajdowali, nie zauważyli tego. Zygmunt próbował połajać strzelców, którzy szli na końcu, lecz szybko dał spokój - w gruncie rzeczy był właściwie zadowolony, że pozbyli się kłopotliwego towarzysza; zresztą nie mogli mu przecież nic pomóc - wozy i patrole sanitarne, lekarze, felczerzy, szpitale polowe - to wszystko należało do krainy mitów i baśni, egzystowało jedynie na kartkach czytywanych niegdyś w czasie pokoju regulaminów wojskowych. Toteż Zygmunt po chwili machnął ręką na całą sprawę i rozciągnął się przy drodze na chłodnej ziemi, zwrócony twarzą ku czerwie˝ niejącemu od zachodzącego słońca niebu. Popadł w dziwne, ale właściwie wcale przyjemne odrętwienie, z którego zbudził go dopiero cichy, metaliczny szmer na szosie. Podniósł się na łokciach: szosą jechał cyk˝ lista, wojskowy - na czapce widać było gwiazdkę. Rzut oka i Zygmunt poznał Kowalskiego. Radośnie zaskoczony, kulejąc jak zraniony lis podskoczył na szosę. Kowalski nie poznał go począt˝ kowo: istotnie - nie ogolony, wymizerowany i obdarty wyglądał na istnego żołnierza tułacza. Jak się okaza˝ ło, Kowalski był teraz oficerem łącznikowym batalionu - według jego zapewnień, batalion zatrzyma się na noc we wsi, oddalonej stąd o dwie godziny marszu. Zygmunt odetchnął, choć nie miał pewności, czy uda im się dziś jeszcze przejść ten dystans. Opowiedział Kowalskiemu dramatyczne przygody czwartej kom˝ panii - tamten słuchał zazdrośnie, zwłaszcza zabłysły mu oczy przy opisie "wypadu za Bug" - przedstawio˝ nego zresztą przez zgryźliwie usposobionego Zygmunta dość karykaturalnie. Kowalski zaproponował Zygmuntowi, że weźmie go na rower - w pół godziny byliby już w batalionie. Perspektywa spokojnego noclegu była kusząca, lecz nie wypadało mu zostawić strzelców, którymi bądź co bądź, choć przypadko˝ wo, dowodził. Pożegnali się serdecznie i Kowalski pojechał dalej. Na odjezdnym zapewnił jeszcze Zyg˝ munta, że wojna toczy się normalnie i że jutro maszerują do Kowla, który ma być broniony przed Nie˝ mcami. To jednak było coś. Spotkanie z Kowalskim pokrzepiło Zygmunta. Z na nowo rozbudzoną energią, dźwięczniejszym gło˝ sem zakomenderował dalszy marsz, podnosząc z ziemi drzemiących, zdrętwiałych strzelców. Ruszyli dalej, lecz rozluźnione przez przydługi spoczynek mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Zygmunt zdawał sobie sprawę, że dogonienie batalionu przed zmrokiem jeszcze będzie wysiłkiem przekraczającym możliwości ludzi, którzy lada chwila pokładą się wprost na szosie. Jednocześnie jeden ze strzelców zameldował, że o kilkadziesiąt kroków w bok od drogi znajduje się mała, zamieszkana osada. Zygmunt zarządził zbadanie sprawy: istotnie, była to maleńka, z kilkunastu domów złożona wioseczka, zamieszkana wyłącznie przez chłopów ukraińskich. Gospodarz jednej z chałup zgodził się udzielić im noclegu w szopie oraz mleka i kar˝ tofli na kolację. Cóż za rajska perspektywa! Wobec tego Zygmunt zarządził nocleg i "pobudkę" o trzeciej rano, aby dogonić batalion jeszcze przed wymarszem. Gdy strzelcy zajęli się kolacją, Zygmunt rozciągnął się na ziemi przed chałupą. Słońce zachodziło czerwono, a z drugiej strony horyzontu rozpaliła się daleka łuna; mimo to krajobraz tchnął spokojem i majestatem: rozległe, omglone sinym zmierzchem pola, obra˝ mowane na horyzoncie ciemnofioletową linią borów. Zygmunt wsłuchiwał się w raptowną ciszę, jaka zapa˝ nowała naokoło i w nim samym. Doznał nagle niewypowiedzianego, nieznanego, przeszywającego uczucia dziwności i obcości wszystkiego, nawet własnego życia. Czyż wiedział, kim był on, kim byli wszyscy inni, co znaczyły te dziwaczne, niezrozumiałe sprawy - wydarzenia tak fantastyczne i dalekie mu w tej chwili, jakby znajdował się gdzieś na Marsie. Ciemność zapadła już niemal, od ziemi wiało chłodem, a on leżał bezwolny, zdrętwiały, coraz bardziej pogrążając się w jakąś dziwną, senną, lecz zarazem intensywną i nie˝ odpartą nieobecność i obcość; zbudził go z tego stanu jeden ze strzelców, zapraszając do ciepłej chaty na kolację. W oborze zaryczała krowa, z dalekich wiosek niosły się naszczekiwania psów; Zygmunt podniósł się z ziemi ociężale i ruszył w stronę izby, z której wnętrza wiało przytulnością; na progu stał wielki kot, który łagodnie przytulił się do nóg Zygmunta; dziwność panująca wokoło trwała nadal i w ciepłym zmroku chałupy, gdy siedzieli w blaskach palącego się na kominie ognia, jedząc z wielkich misek zsiadłe mleko z kartoflami. Cóż to za osobliwy wieczór! Na drugi dzień o świcie ruszyli w drogę. Istotnie, po dwóch godzinach marszu zobaczyli wioskę, gdzie słychać było parskanie koni i turkot wozów. Niedługo ujrzeli batalion, ustawiony kompaniami na szo˝ sie - przybyli w samą porę. Czwarta kompania, mocno przerzedzona, stała w dwuszeregu na swoim miejs˝ cu. Przed frontem widać było dwie sylwetki - jedna drobna, sprężysta i ruchliwa, druga długa i jakaś oklapnięta. Zygmunt poznał ich natychmiast - był to Mały Napoleon (a więc znalazł się - diabli go nie wzię˝ li) oraz jeden z dwóch rezerwistów. Drugiego - tego właśnie, który tam, za Bugiem, nie zdążył podać Zygmuntowi swego nazwiska - nie było. Zygmunt podprowadził swój oddziałek czwórkami (trzy czwórki) i zameldował Małemu "powrót z Uściługu". Tamten przyjął to obojętnie i bez wyrazu, patrząc gdzieś w przestrzeń, ponad głową Zygmunta. Nie pytał o żadne szczegóły, nie spojrzał nawet na przyprowadzo˝ nych ludzi; Zygmunt stał, oczekując dalszych dyspozycji, lecz porucznik jakby o nim zapomniał - po chwili dopiero, widząc, że Zygmunt stoi jeszcze, burknął nań niegrzecznie: - Czego stoicie, każcie ludziom wstąpić i obejmijcie drugi pluton. - Okazało się, że w kompanii były już tylko dwa plutony. Zygmunt odszedł, lecz tym razem nie zdziwił się wcale burkliwości Małego - dzisiaj jakoś nie uraziła go jak zwykle nawet o tym nie pomyślał. W drugim plutonie było bardzo mało ludzi. Zygmunt zapytał o kaprala Opałka; okazało się, że dotąd nie powrócił. Niebawem batalion wyruszył w stronę Kowla. Dzień był piękny - niebo "włoskie" - co za dziwny wrzesień w tym roku. Zygmunt wypoczęty i maszerujący nareszcie w zwartym, wcale przyzwoicie się pre˝ zentującym oddziale, czuł się dobrze - humor mu się poprawił, wczorajsze ponure horoskopy zbladły nie˝ co, usunęły się w cień. Wypytywał długiego rezerwistę o szczegóły jego powrotu z Uściługu. Okazało się, że większość kompanii, która wcześniej niż Zygmunt i Opałek wybiegła z owej "wikarówki", zebrała się pod komendą Małego w jakimś lasku i udało jej się dogonić batalion w momencie jego wymarszu. Nie˝ mniej jednak od czasu owej wyprawy za Bug stan kompanii zmniejszył się niemal o połowę; zresztą, nikt tego nie sprawdzał - szefa nie było, a papiery kompanijne, jak się zdaje, pozostały w Zamościu. Cóż za chaos - pomyślał Zygmunt; jednak to nie jest normalne. Stopniowo monotonia marszu oddaliła odeń wszelkie zbędne myśli - lecz ten stan spokoju nie miał trwać długo. Maszerowali tak już ze dwie godziny, byli chyba gdzieś bardzo niedaleko Kowla, gdy uwagę ich zwróciło dziwne zjawisko. Od strony Kowla, bokami drogi, szli żołnierze bez pasów i bez broni, nie˝ którzy nawet bez czapek. Z początku niewielu, lecz stopniowo szosa zaczęła się zaludniać coraz bardziej. Cóż to znaczyło? Wprawdzie nie brakowało nigdzie różnego autoramentu maruderów, zagubionych i "roz˝ bitych" żołnierzy, lecz ci, bez pasów i bez broni wyglądali specjalnie dziwnie. Maszerujący strzelcy zaczęli ich wypytywać i po chwili wzdłuż kolumny gruchnęła niezrozumiała, dziwaczna wiadomość: wojna się skończyła - wracają do domu. Zygmunt, usłyszawszy to, poczuł ucisk serca i taką suchość w ustach, że przez długą chwilę nie mógł wydobyć z siebie głosu. Jak to wojna się skończyła? - to było niemożliwe, ab˝ surd - a choćby nawet, to przecież, gdy wojna się kończy, nie rozpuszcza się natychmiast żołnierzy do do˝ mów - w dodatku bez pasów i czapek. Chyba że... lecz nie - przed tym przypuszczeniem myśl Zygmunta cofnęła się, jak przed nagle ujrzaną trumną. Chyba że - przełknął ciężko ślinę, lecz teraz nowa wiadomość, głośno, chórem już niemal wykrzykiwana przez przechodzących, wstrząsnęła szeregami, przebiegając po nich jak iskra elektryczna po drucie: Stalin idzie, bolszewicy wkroczyli! Zygmunt poczuł zawrót głowy - jak przez mgłę ujrzał pobladłą, zbielałą na papier twarz porucznika rezerwisty, idącego obok; chwycił go ohydny, mdlący ucisk w dole brzucha. Olbrzymim wysiłkiem woli opanował się i nagle w głowie jego za˝ panował zimny, jasny, matematyczny spokój - dzwoniło mu wprawdzie w uszach i czuł obrzydliwą gorycz w ustach, lecz myśl pracowała jasno, z jakąś upiorną precyzją i logiką, jakby umysł jego oświetliło białe, potężne, lecz zimne światło. Tak - to było oczywiste, jasne, proste - tylko my naiwni nie umieliśmy tego zobaczyć, a właściwie nie chcieliśmy tego zobaczyć. Batalion maszerował dalej, lecz w szeregach panowało widoczne rozprzężenie. Rozmawiano głośno, czwórki łamały się, wielu nawet wychodziło z szeregów, chcąc osobiście wypytać wracających z Kowla. Szli teraz rzadkim iglastym lasem, gdy nagle powszechną uwagę zwróciły niedalekie wystrzały: były to po˝ jedyncze strzały karabinowe, potem nastąpiła nawet seria z karabinu maszynowego. To podobno Ukraiń˝ cy, dowiedziawszy się o wkroczeniu Armii Czerwonej, napadali na pojedynczych przechodzących żołnie˝ rzy polskich. Ziemia zapaliła się nagle pod nogami - byli wzięci w dwa ognie, a ponadto groziły im jeszcze bandy rozwścieczonych chłopów. W szeregach panował coraz większy chaos i gwar; Zygmunt, milczący i skamieniały, nie przemówił jeszcze do nikogo ani słowa; szukał wzrokiem dowódcy kompanii, lecz nigdzie go nie było widać. Batalion wyszedł teraz na sporą, łysą równinę, obramowaną ze wszystkich stron niskim, świerkowym laskiem. Kompanie zeszły z biegnącej dalej lasem drogi i maszerowały przez łąkę w stronę tego zagajnika; oho - będzie postój - przebiegło po szeregach. Istotnie - po chwili, pod samym laskiem za˝ trzymano ich kompaniami. Kolejno padały stereotypowe komendy: w kozły broń, odstąp, rozejść się! - Może to nasze ostatnie komendy - powiedział ktoś. Po chwili podano z ust do ust rozkaz: panowie ofice˝ rowie na odprawę. A więc teraz rzecz się wyjaśni - chociaż, czy potrzebne były jeszcze jakieś wyjaśnie˝ nia? Zygmunt nie miał najmniejszych wątpliwości - sprawa była prosta i oczywista. W duszy czuł rozpacz i gorycz, przede wszystkim nieznośną, ciężką gorycz. Więc na nic się nie zdało wszystko - marzenia dwu˝ dziestolecia o młodym, promiennym państwie, nie zatrutym oparami "niewoli", okupacji, rozbiorów, terroru, gwałtu, obcego ucisku, cierpień, nie zatrutym też chorobliwym, egzaltowanym patriotyzmem, duszną misty˝ ką narodową, idącą w ślad za niewolą; na nic marzenia o życiu energicznym, trzeźwym, młodym, wolnym, musującym żywotnością jak piana; oto oni, pokolenie wychowane w wolnej Polsce, w duchu zachodnio˝ europejskiej swobody intelektualnej i bezpieczeństwa, muszą również zapłacić przypadający na nich dział cierpień tego nieszczęsnego kraju, rzuceni w ten niedorzeczny kąt na łup obłąkanego a potężnego sąsiada, na łup cierpień ohydnych i absurdalnych, nieznanych nigdzie na świecie, powodujących, jako nieunikniony rezultat, spaczenie duszy narodu - chorobliwe skoncentrowanie jej na patriotyzmie, patriotyzmie zdegene˝ rowanym przez niewolę, przez rozpaczliwą walkę o przetrwanie. Tutaj, tutaj tylko marnują się ludzie, talen˝ ty, zamierzenia, przepadają dzieła, idą w zapomnienie wielkie koncepcje - wszystko spala się, niszczeje w płomieniach podziemnych walk, walk okrutnych, krwawych, w istocie jałowych, a przecież nieuniknio˝ nych. Lecz Europa nie wie o tym, ile sił upływa z nas na darmo, dziwi się, że choć tak zdolni, dajemy jej tak mało, i wreszcie - kontentuje się wyjaśnieniem, podsuniętym skwapliwie przez germańskiego oszczer˝ cę: "slawische Faulheit, polnische Wirtschaft". Cóż za tragiczne położenie - i nikt nie przyjdzie z pomocą, bo nikogo to nie obchodzi, bo nikogo tu nie ma - pozostają tylko stare drogi: emigracja - walka podziemna - albo też wreszcie zupełne zdanie się na łup trującej degeneracji, którą przynosi niewola. Zdawało się, że nareszcie uwolniliśmy się z tego przeklętego splotu, z tego błędnego koła - młode, niesentymentalne państ˝ wo, wyzwolone z wszelkiej mistyki, zapatrzone raczej w proste, zdrowe, rześkie ideały "amerykanizmu"; lecz widocznie w świecie stworzonym przez impotenckie koncepcje traktatu wersalskiego nie ma dla nas pomocy, nie było dla nas możliwe ostać się w jasności dnia, w pogodnej pracy, bez komplikacji. Otóż są i komplikacje, a rezultat ich - znowu pogrążamy się w noc. Te myśli, a raczej strzępy, okruchy myśli kłębiły się w głowie Zygmunta, aż wreszcie, zmęczony i wyczerpany, postanowił odrzucić je, zabronić im wstępu do swej głowy - były jednak niewątpliwie nieco histeryczne - nie można przecież przy pierwszej, nie sprawdzonej ani nie sprecyzowanej wiadomości po˝ padać w rozpacz i prostrację, toż to właśnie ta polska egzaltacja, którą tyle razy wyrzucał ojcu. Zresztą - wojna trwa, Warszawa się broni, Francja i Anglia idą za nami - i właściwie nic jeszcze pewnego nie wiemy o sytuacji. Nagle uspokojony, jakby napełniony nową energią (jednak niezły ze mnie histeryk - pomyślał) powrócił znów do otaczającej rzeczywistości. Odprawa oficerów trwała jeszcze; strzelcy siedzieli grupka˝ mi, debatując z cicha - w sąsiednich lasach ciągle słychać było strzały; durnie, nawet posterunków nie wy˝ stawili - pomyślał Zygmunt - lecz na przekór temu okazało się, że posterunek - patrol ubezpieczający - stał na skraju lasu. Kanonada naokoło stawała się coraz silniejsza, gdy wreszcie z zagajnika wynurzyli się ofice˝ rowie, powracający z odprawy. Miny mieli różne - Zygmunt ujrzał Kowalskiego, bladego, lecz pełnego godności i spokoju. Chciał podejść do niego, gdy nagle usłyszał ostry głos Małego Napoleona: - Panie podchorąży, niech pan zbierze kompanię. Zygmunt drżąc z emocji wydawał komendę - ale chyba jeszcze nigdy żadna zbiórka nie odbyła się tak szybko - strzelcy po prostu wyskakiwali z siebie; w dwie minuty kompania stała już pięknie wyrównana jak na defiladzie. Mały odebrał od Zygmunta raport, po czym sta˝ nął przed frontem w zwykłej swej pozie z ręką na biodrze. Napięcie było ogromne. Czy on ma zamiar wy˝ głosić tasiemcową mowę? - pomyślał Zygmunt i wzdrygnął się. Lecz nie - Mały przemówił tym razem oschle i bardzo krótko. - Wojska rosyjskie wkroczyły na nasz teren. Zaprzestajemy walki, batalion nasz zostaje rozwiązany. Broń i oporządzenie zostawić tutaj i każdy może iść w swoją stronę. - Na tym skoń˝ czył; wprawdzie po chwili milczenia otworzył jeszcze usta, jakby chciał coś dodać, lecz zamknął je bez słowa; miał już zamiar odejść, gdy nagle w grobowo dotąd milczących szeregach wybuchły gwizdy i syki. - Patrzcie ich, wyprowadzili nas, a teraz do domu puszczają, pod kule! - krzyczał ktoś. - A gdzie rewolucja w Niemczech, a gdzie Berlin zburzony! - wołał inny. - Milczeć! - huknął Mały. I dodał zwykłym głosem: - Zapomniałem jeszcze powiedzieć, że przed odejściem otrzymacie żołd dwutygodniowy. - Hałas stał się jeszcze większy; - Pies was... z waszym żołdem - zapiał czyjś wysoki, przenikliwy głos; szeregi złamały się i skłębiły, okrzyki, pogróżki i wrzaskliwe wymyślania zdawały się rosnąć w dziki tumult - w jednym krót˝ kim momencie wojsko przestało być wojskiem, a stało się - tłumem. Lecz Mały nie zwracał na to najmniej˝ szej uwagi; z imponująco zimną krwią torował sobie drogę w ciżbie, podążając w stronę lasku, gdzie ulo˝ kowało się dowództwo batalionu. Strzelcy, choć niechętnie, jednak wcale szybko rozstępowali się przed nim. Po chwili już go nie było. Na łące zapanował ogólny zamęt i gwar; przed każdą kompanią piętrzyły się stosy masek gazowych, bagnetów, plecaków i innych porzucanych bezładnie rzeczy. Patrole ubezpieczające zeszły ze swych po˝ sterunków, aby wysłuchać zarządzeń oficerów, i teraz nie myślały już tam powrócić tymczasem strzelanina wokół nie ustawała. Pomimo to coraz to nowe grupki żołnierzy odchodziły w las. Zygmunt z przerażeniem myślał, co będzie, gdy Ukraińcy zawładną pozostawioną bronią; amunicję miano wprawdzie zakopać, lecz w ogólnym chaosie ustała już wszelka dyscyplina i zanikła wszelka rozsądna myśl. Zupełnie nie wiedział, co ma robić - jeden jedyny stał nieruchomo w rozgwarze szykujących się do odejścia żołnierzy - nikt nie zwracał nań uwagi. Nagle, o kilkanaście kroków od niego, rozległ się strzał; wszyscy rzucili się w tamtym kierunku. Okazało się, że to żołnierz, Czech ochotnik, odebrał sobie życie - wiedział, że Niemcy potrak˝ towaliby go jako zdrajcę i szpiega. Ponury omen. Zygmunt jak skamieniały nie ruszał się z miejsca; nagle na brzegu lasu ujrzał grupę oficerów, wśród nich Kowalskiego; po chwili namysłu ruszył w tamtą stronę. Oficerowie stali niewielką grupką, słuchając przemowy, wygłaszanej przez kogoś, niewidocznego z daleka, lecz czyj głos Zygmunt poznał od razu. Był to Mały Napoleon. Bardzo ogniście i przekonywająco tłumaczył, że na pewno utworzą się legiony polskie w Rumunii i należy za wszelką cenę przedostać się przez granicę. Wielu słuchaczy przytakiwało mu gorąco; Zygmunt zwrócił się pytająco do Kowalskiego, lecz ten miał minę ponurą i niechętną. Do Rumunii nie ma sensu; kto chce się iść bić, niech idzie do War˝ szawy: - Warszawa się broni - mruknął. Słowa te olśniły Zygmunta: oczywiście, do Warszawy - jak mógł o tym nie pomyśleć. W ten sposób spłaci przecież dług, jaki zaciągnął wobec rodzinnego miasta, opuszcza˝ jąc je chyłkiem i bez potrzeby. Nagła myśl, że mógłby już w życiu nie zobaczyć Warszawy, wycisnęła mu niemal łzy z oczu. Przełknął je i zwrócił się do Kowalskiego. - A więc chodźmy do Warszawy - powie˝ dział. Lecz większość opowiedziała się za Małym - chcieli iść do Rumunii. - Wszystko jedno, chodźmy we dwóch - powiedział do Zygmunta Kowalski - im mniej, tym łatwiej się przedostać. Odeszli od grupki ofi˝ cerów i wyszli z lasu. - Mam w Warszawie rodzinę i żonę - powiedział Kowalski - pobraliśmy się w czer˝ wcu. Później i ja chciałbym wyjechać z tego bałaganu - skrzywił się ni to pogardliwie, ni to boleśnie - lecz teraz musimy iść do Warszawy. Zmierzchało się. Wyszli znów na polanę, która przedstawiała teraz widok przygnębiający. Kupy mundurów, porzuconej bezładnie broni, masek, plecaków - wszystko to leżało na trawie obok opuszczo˝ nych wozów taborowych. Grupki pozostałych jeszcze strzelców kupiły się frasobliwie, nasłuchując dolatu˝ jących z lasu, rzadkich teraz wystrzałów. Iść - ale jak, którędy - w jaki sposób? Usiedli obok kupy porzu˝ conych pasów; Zygmunt przypomniał sobie, że od czasu ucieczki z Uściługu brakło mu jednego owijacza. Wyszukał go teraz i znów usiadł obok ponuro zamyślonego Kowalskiego. - Pójdziemy nocą - powiedział tamten - to bezpieczniej. - Tymczasem wyjął z kieszeni scyzoryk i zaczął odrywać sobie od munduru ofi˝ cerskie gwiazdki. Zmrok zapadał już na dobre, na polanie pozostało jeszcze jednak stu kilkudziesięciu chyba strzel˝ ców i kilkunastu oficerów - przeważnie rezerwistów, bo "zawodowcy" wyruszyli już z Małym na ową wy˝ prawę do Rumunii; strzały w lesie ucichły, było niemal ciemno. Zygmunt z Kowalskim szykowali się już do wymarszu, gdy nagle na szosie rozległ się dźwięk sygnału samochodowego, za nim drugi. Jakieś auta za˝ trzymały się na skraju lasu. Nagle z szybkością błyskawicy rozeszła się wieść, że przyjechał dowódca puł˝ ku, pułkownik Czajkowski. Wiadomość ta zelektryzowała wszystkich - w tej chwili z ust do ust podano rozkaz: zebrać się na brzegu lasu - pułkownik obejmuje batalion i chce przemówić do żołnierzy. Zygmunt zerwał się z miejsca, pełen zdumienia i rozpierającej radości. A więc jeszcze nie koniec, jeszcze przecież byli w wojsku, jeszcze nie zapanowało całkiem to potworne rozprzężenie. Oczywiście, nie mogło zapano˝ wać - to przecież było niemożliwe; Zygmunt wiedział o tym od pierwszej chwili. Na skraju lasu rozpalono wielkie ognisko - w blasku tego ognia pułkownik Czajkowski przemówił do zebranych wokoło żołnierzy. Pułkownik był wysokim, tęgim mężczyzną o dość pospolitych rysach i grubym, nieco chrapliwym, choć chwilami dźwięcznym i głębokim głosie; akcent miał wybitnie kresowy. Pomimo pospolitej twarzy w jego sposobie bycia było coś miłego i ujmującego; przemawiał do żołnierzy z pełną prostoty i wdzięku bezpośredniością, którą Zygmunt obserwował czasem u wyższych dowódców, u niższych prawie nigdy. Pułkownik mówił powoli, z powagą, a mówił rzeczy, od których serca słuchaczy wezbrały radością i nadzieją. Przyjechał tu, aby powstrzymać rozpuszczenie batalionu - wydano przed˝ wczesne rozkazy, nie zrozumiano jego zarządzeń, a przede wszystkim: - dowódcy wasi nie byli jeszcze w posiadaniu ostatnich wiadomości. Wiadomości te są dobre. Francja i Anglia zaatakowały Niemcy i weszły daleko na ich teren, Berlin był wielokrotnie skutecznie bombardowany, w Niemczech panuje silne, rewolucyjne wrzenie, są też pogłoski o śmierci Hitlera. Jeśli zaś chodzi o Armię Czerwoną, to wejście jej na nasz teren jest niewątpliwie posunięciem z góry przewidywanym, które ma swoje cele ważne dla nas, wobec zbliżającej się nawały niemieckiej. Ta sprawa wyjaśni się niezadługo... - Pułkownik zrobił znaczącą przerwę. - W każdym razie obecnie rozkazy są jasne: idziemy jako zwarty, nienaruszony oddział do Kow˝ la, stamtąd - z powrotem na zachód, organizować wojsko z rozpierzchniętych i zbałamuconych żołnierzy i - bić Niemców. Za chwilę oficerowie wasi zorganizują na nowo kompanie i plutony. A teraz - niech żyje Rzeczpospolita Polska! Gromki okrzyk odpowiedział pułkownikowi i odbił się echem po milczących lasach, które tak nie˝ dawno słyszały tutaj zupełnie inne okrzyki. - Niech żyje pan pułkownik Czajkowski! - zawołał jakiś głos. I ten okrzyk powtórzono z entuzjazmem. Zygmunt z Kowalskim ściskali sobie ręce jak szaleni. Zygmunt bez zastrzeżeń uwierzył słowom pułkownika - z całej jego postaci tchnęła powaga i odpowiedzialność - to musiała być prawda. Na polanie zapanowało nowe życie; rozpalono wielkie ognie, wystawiono znów po˝ sterunki i rozpoczęło się organizowanie batalionu. Z lasu zaczęli wyłaniać się coraz to nowi żołnierze - sły˝ sząc o przyjeździe pułkownika, powróciło wielu z tych, którzy wyruszyli już w drogę - przybyło również sporo maruderów i rozbitków z innych pułków. Niebawem zebrało się dobre kilkaset ludzi - na gwałt, w radosnym, choć nieco gorączkowym podnieceniu, mundurowano się i uzbrajano; Zygmunt czuł się jak odrodzony; od czasu do czasu z entuzjazmem spoglądał w stronę pułkownika, który siedząc przy ogniu w zadumie wpatrywał się w płomienie. Niebawem zorganizowano nowe kompanie. Zygmunt trzymał się te˝ raz z Kowalskim - dostali się razem do kompanii drugiej; dowódcą jej był starszy, tęgi, dobroduszny po˝ rucznik rezerwy, który brał udział jeszcze w wojnie 1920 roku. Kowalski objął pierwszy pluton, Zygmunt - drugi. Zastępcą jego został młodziutki podchorążak służby czynnej - również warszawianin. Po ukończeniu organizacji batalionu usiedli we trzech przy małym ognisku i przegawędzili do świtu, pełni radosnego pod˝ niecenia, odwagi i ufności - zapomnieli już niemal o makabrycznych przeżyciach wczorajszego popołudnia. Wstawał szary i mglisty świt, gdy zakomenderowano zbiórkę nowego batalionu. Pułkownik Czaj˝ kowski osobiście dokonał przeglądu kompanii i niezadługo już - ostrym wyciągniętym marszem ruszyli w stronę Kowla, żegnając bez żalu przykre miejsce, które było świadkiem tylu dramatycznych, a przecież w gruncie rzeczy niepotrzebnych scen. VI Niezadługo las się skończył i w mlecznej mgle porannej zamajaczyły jakieś budynki. To zaczynały się już przedmieścia Kowla. Przekroczyli rampę kolejową, biegnące w dal poplątane tory, minęli ciężkie, smutne magazyny i wreszcie weszli na nierówno brukowaną, pokraczną i brzydką ulicę; po obu jej stro˝ nach wznosiły się karykaturalne, drewniane domki. Dzień był zimny, wietrzny, suchy, ale pochmurny i jakiś posępny; koszary, do których zdążali, znajdowały się na drugim końcu Kowla; długo szli po smutnych przedmieściach, stopniowo jednak ulice stawały się coraz bardziej "wielkomiejskie"; ruch panował tu nie˝ zwykły, tłumy ludzi zbiegały się, aby oglądać maszerujące wojsko; batalion zatrzymywał się teraz co krok, bo wciąż tworzyły się zatory z wozów, samochodów, wielkich ciężarówek, omnibusów pełnych ludzi. W ogóle ludzi, pomimo wczesnej godziny, było mnóstwo - Zygmuntowi przypomniał się Lublin; w śród˝ mieściu tłok stał się wprost niewiarogodny - w tłumie widać było gromady żołnierzy bez broni, rozmamła˝ nych, brudnych, nie ogolonych - wszyscy z niemym zdumieniem patrzyli na maszerujący batalion. Czy wi˝ dok normalnego wojska stał się już czymś tak dziwnym? - pomyślał Zygmunt i w głowie jego zakiełkowały znów niejasne z początku podejrzenia - a może słowa pułkownika nie zawierały tak bezwzględnej prawdy, jak się im w pierwszej chwili wydawało? Przypomniał sobie dramatyczne wydarzenia dnia wczorajszego; dziś, w świetle zimnego, obiektywnego poranka, wydała mu się przesadą zarówno zbyt tragiczna reakcja wszystkich na wiadomość o klęsce, jak zbyt pochopnie entuzjastyczne i optymistyczne przyjęcie przez nich słów pułkownika Czajkowskiego. Niewątpliwie, sytuacja nie była jeszcze całkiem beznadziejna. Warsza˝ wa się broniła, Francja i Anglia powinny przyjść z pomocą - może nawet zrobią to lada chwila - ale, z dru˝ giej strony, położenie na pewno było groźne; widać to było choćby po przygnębieniu i zdenerwowaniu tłu˝ mów, zalęgających ulice Kowla. Coś ciężkiego i przykrego wisiało w powietrzu nad tym miastem, osypa˝ nym kurzem, pokrytym zeschłym błotem, zatłoczonym ludźmi, końmi, jakimiś nie kończącymi się taborami, porzuconymi bez benzyny samochodami - coś ciężkiego i groźnego. Zygmunt odczuł to, odczuli to zresztą wszyscy: zuchowaty optymizm, tchnięty w nich przez słowa pułkownika, pierzchnął i batalion z posępnie zwieszonymi głowami, obserwowany w milczeniu przez tłumy wynędzniałych żołnierzy, wmaszerował wreszcie na wielki dziedziniec opuszczonych, ponurych, zaśmieconych koszar. Ilekroć później Zygmunt przypominał sobie wydarzenia tego dnia i następnej nocy, kojarzyły mu się one ze stanem jakiegoś zamroczenia czy odrętwienia, któremu uległ wtedy; stan ten umożliwił mu zresztą przetrwanie z względnym spokojem tych koszmarnych, nic wspólnego z normalnym, ludzkim biegiem rze˝ czy nie mających wydarzeń. Już pierwsza rzecz, jaka uderzyła go na dziedzińcu koszar, była jakby symbo˝ liczną zapowiedzią tego całego dziwacznego nonsensu, który zawisł tutaj nad wszystkim: przy jednej ze ścian magazynu ziemia na wysokość metra była zasłana jakimiś papierami; wiatr, nieprzyjemny, dotkliwie zimny i gwałtowny wiatr, panujący tego dnia, porywał je i kłębami roznosił po całym dziedzińcu. Jeden z tych papierów upadł u nóg Zygmunta, który ze zdziwieniem stwierdził, że była to - mapa, dokładna woj˝ skowa mapa, zupełnie nowa. Map tych były setki - dlaczego walały się one po ziemi? Jeden z obdrapa˝ nych podoficerów, który z filozoficzną miną przyglądał się wmarszowi batalionu na teren koszar, wytłuma˝ czył im, że to były ślady dnia wczorajszego, kiedy to rozpuszczone do domów wojsko rzuciło się na maga˝ zyny i zrabowało wszystko, co się tylko dało, między innymi podobno tysiące pudełek wspaniałych kon˝ serw, których ów podoficer najwidoczniej nie mógł przeboleć. - Któż dał rozkaz rozpuszczenia wojska? - spytał Zygmunt. Podoficer nie wiedział tego dokładnie: podobno jakiś generał, dowodzący całym tym od˝ cinkiem frontu. Zresztą mniejsza o to - Zygmunt i Kowalski szybko zapomnieli o konserwach i o mapach, przytłoczeni masą pracy, wciągnięci w wir ogólnej gorączki, jaka, ni stąd, ni zowąd, zapanowała na dzie˝ dzińcu. Zaledwie batalion ich zdążył ustawić w kozły broń i rozlokować się na ziemi, niedaleko okalającego koszary muru, gdy na dziedziniec zaczęły napływać tłumy bezpańskich żołnierzy, z których miano organi˝ zować na nowo zwartą i karną armię. Ludzie ci robili wrażenie niesamowite: brudni, półubrani, nierzadko pokaleczeni lub nawet ranni, z obłędnymi, zaspanymi oczami, piechurzy, kawalerzyści bez koni, artyleria, saperzy - w najrozmaitszych mundurach, wszystko pomieszane z sobą - najdzikszy galimatias, jaki Zyg˝ munt widział kiedykolwiek. Zorganizowanie z nich karnego wojska to były zaiste syzyfowe prace. Wczo˝ rajszy podział batalionu na kompanie okazał się oczywiście nieprzydatny, wszystko trzeba było robić na nowo - z batalionu organizowano teraz pułk piechoty. Zygmunt i Kowalski pozostali szczęśliwie w tej sa˝ mej kompanii owego dobrodusznego, starszego porucznika - kompania dla odmiany nazywała się teraz trzecią. Stworzono w niej dwa plutony, po blisko stu ludzi w każdym; Kowalski został dowódcą plutonu, a Zygmunt tym razem tylko jego zastępcą; dowódcą pierwszego plutonu mianowano jakiegoś nowego, nie wiadomo skąd przyplątanego podporucznika rezerwy; był to niski, dobrze zbudowany, czarniawy młody mężczyzna, bardzo energiczny i agresywny, który z punktu zaczął Zygmuntowi działać na nerwy swoim aroganckim tupetem i pozerskim "trzymaniem fasonu". Kompania otrzymała też szefa, grubokościstego, milczącego ponuro sierżanta, który wpadał w głuchą wściekłość na każde zapytanie o mundury, brakującą broń czy coś w tym rodzaju. Ponieważ dowódca kompanii okazał się dobrodusznym fajtłapą, którego głównie obchodził własny spokój, więc cały ciężar pracy spadł na barki obu rezerwistów i Zygmunta. Zygmunt biegał jak oszalały, czując, że opanowuje go właśnie owo oszołomienie czy odrętwienie; może był to skutek długiego postu - nie jedli przecież nic od wczoraj rana - policzki wysmagane suchym, zimnym wiatrem piekły go silnie, uganiał się wśród zobojętniałych, rozwałkonionych strzelców, zdzierał głos, wy˝ kłócał się o mundury z antypatycznym szefem, lecz w głębi duszy nie miał pewności, czy to wszystko na pewno jest realne, czy jest w tym odrobina sensu, czy za pół godziny nie nadejdą jakieś nowe rozkazy lub wydarzenia z zewnątrz, które przewrócą wszystko do góry nogami. Dziwaczny sen i tyle; to wszystko jed˝ nak jest ciekawe - mówił sobie - przeżywam niewątpliwie rzeczy niepowszednie - to jest fascynująca przygoda - lecz wiszący nad tym całym dniem posmak tragizmu, klęski i upadku psuł mu te myśli. Gdyby teraz na głodno wypić kieliszek wódki, to niewątpliwie cały obraz wydarzeń przesunąłby się jeszcze o krok dalej w stronę nierealności, w stronę fantastyczności - i wtedy dusza Zygmunta oddaliłaby się od niego; uwolniony od natrętnego zabarwienia tragizmu,mógłby wtedy z obiektywizmem i satysfakcją widza obser˝ wować ten cały zamęt - wprost artystyczny, precyzyjnie wykonany, najdoskonalszy zamęt, jaki zdarzyło mu się widzieć kiedykolwiek. Lecz były to marzenia bezprzedmiotowe: gdzie tu myśleć o wódce, gdy nie mogli dostać nawet obiadu. Zresztą i tak był pijany, pijany wiatrem, zmęczeniem, a przede wszystkim tym złowrogim podmuchem wielkiej klęski, który wiał im w oczy. Tylko że to pijaństwo było jak choroba, ciężkie i przykre, jedynie alkohol upijał przyjemnie - życie upijało gorzko i słono. Około drugiej przyniesiono wreszcie obiad w dwóch wielkich kotłach. Oczywiście połowa strzel˝ ców nie miała menażek, inni za to przychodzili po obiad dwa albo trzy razy. Zygmunt, nie znając nazwisk ani twarzy, nie mógł tego skontrolować; przy wydawaniu obiadu doszło do awantury z owym posępnym szefem - poza tym skargi i reklamacje, jęki, wrzaskliwe przekleństwa, kłótnie biły pod niebiosy. Kiedy wreszcie, załatwiwszy wszystko, Zygmunt zasiadł sam z menażką na ziemi, niedaleko dały się słyszeć jakieś przeszywające krzyki. - Panowie, panowie, litości, panowie! - wołał ktoś głosem tak strasznym, że wszys˝ cy zerwali się z miejsc. Ujrzeli bladego cywila, którego wlekło pod ręce dwóch żołnierzy - trzeci szedł z ty˝ łu. Co to takiego? Okazało się, że to Ukrainiec, jeden z trzech złapanych na gorącym uczynku, gdy strzelali w lesie z erkaemu do pojedynczych żołnierzy. Prowadzono go na rozstrzelanie; egzekucja odbyła się pod murem, o kilkadziesiąt kroków od Zygmunta i jego plutonu - wykonali ją ci trzej strzelcy, którzy, jak się okazało, zgłosili się na ochotnika. Zygmunt nie podniósł się z ziemi; siedział dalej i łapczywie jadł obiad. Podnieceni strzelcy zasłonili mu widok, którego zresztą - tak przynajmniej sobie mówił - nie był wcale cie˝ kaw; słyszał tylko coraz bardziej rozpaczliwe krzyki, przerwane przez salwę. Po chwili wyprowadzono drugiego: był to ponury, młody chłopak - szedł bez oporu, z opuszczoną głową. Sensacja wybuchła dopie˝ ro przy trzeciej egzekucji, bowiem delikwent, stary, chytry chłop o siwej czuprynie, nie wiadomo w jaki sposób zdołał wyrwać się żołnierzom i niewiarygodnie chyżo i lekko uciekał pod murem. - Trzymaj, trzy˝ maj go! - wołali strzelcy, pękając ze śmiechu. Wreszcie go złapano i zastrzelono na miejscu - chwilę jesz˝ cze trzepotał się w trawie, zanim znieruchomiał. - Jeszcze dryga - powiedział któryś ze strzelców. Miła jest ta dusza tłumu - Zygmunt wstrząsnął się wewnętrznie. Coś upiornego było w nieczułej, obojętnej prostocie, z jaką trzej żołnierze dokonywali egzekucji tuż obok jedzących obiad strzelców. Trudno, trzeba i to zoba˝ czyć - nic co ludzkie nie powinno mi być obce - Zygmunt z pozorną flegmą wrócił do swej menażki, aby dokończyć obiadu, ale przez długą chwilę czuł się bardzo nieswojo. Obłędny ten dzień skończył się jednak wreszcie; ciemność zapadła - poprowadzono ich do ponu˝ rych, zupełnie opustoszałych koszar, gdzie zamiast łóżek leżało na podłodze nieco słomy. Wszystko jedno - można by i tu wcale nieźle spać, gdyby nie to, że po kilku godzinach nastąpił nieunikniony alarm. Dzikie krzyki: - alarm, alarm! - odbijały się zwielokrotnionym echem po wysokich, sklepionych korytarzach. W koszarach zapanował zamęt, który - choć Zygmunt nie sądził, żeby to było możliwe wielokrotnie prze˝ wyższał wszystko w tym rodzaju, co udało mu się zobaczyć dotąd w wojsku, - nie wyłączając wczoraj˝ szego dnia. W zupełnej ciemności ludzie pędzili po korytarzach i salach, tratując leżących, zderzając się wzajemnie i przewracając. Jednocześnie na dziedzińcu rozległy się jakieś strzały: alarm, Niemcy, bolszewi˝ cy! - wszyscy tłoczyli się do wyjścia, zawadzając o siebie karabinami i spadając z wielkich kamiennych schodów. Zygmunt z Kowalskim jakimś cudem znaleźli się wreszcie na dziedzińcu - panował tu istny sabat potępieńców. Kompanie zwoływały się przeraźliwymi rykami, które dawały w sumie hałas,zdolny ogłuszyć byka. Zygmunt i Kowalski również wzięli udział w tym ryku, nawołując "drugi pluton trzeciej kompanii". Jakim cudem wreszcie wszystko się uporządkowało i uspokoiło - to pozostało dla Zygmunta tajemnicą. Faktem jednak jest, że kompania zebrała się nareszcie w dwuszeregu, zapalono jakieś światło i nastąpiła względna cisza; gdzie był nieprzyjaciel, czy już w Kowlu? i jaki to był nieprzyjaciel? Na razie okazało się, że słyszane na dziedzińcu strzały pochodziły od wartownika przy magazynie amunicyjnym, który ujrzawszy zbliżających się napastników, zaczął do nich strzelać. Rzekomymi napastnikami okazali się dwaj strzelcy, którzy nie znając rozkładu koszar, szukali miejsca na załatwienie swojej potrzeby; nieruchome ich ciała le˝ żały niedaleko, na granicy kręgu światła, rzucanego przez latarnię, umieszczoną na jednym z wozów ku˝ chennych. Wartownik, blady i skurczony, tłumaczył się przed jakimś oficerem z paskiem pod brodą, który był najwyraźniej również speszony. Zresztą za chwilę cała scena utonęła w ciemności i została zapomniana wobec znacznie ważniejszego ewenementu: wydawano kawę. Ludzie tłoczyli się po nią w nieopisanym za˝ męcie - wreszcie jednak, pod groźbą cofnięcia kawy, nastąpił jaki taki porządek - długi wąż z menażkami stał blisko godzinę, zanim w końcu napojono wszystkich. Było już po północy; czy alarm wywołany był strzałami wartownika, czy też ktoś go zarządził? - to pozostało tajemnicą. Faktem było tylko, że po wypi˝ ciu kawy nakazano ustawienie broni w kozły, po czym przez parę godzin marzli przeraźliwie, oczekując wymarszu, który nastąpił wreszcie nad ranem. Od tego momentu, to jest od chwili opuszczenia Kowla, rozpoczął się nowy szereg długich dni, no˝ wy okres, który Zygmunt ochrzcił mianem "marszu z taborami". Zmorą ich stały się bowiem towarzyszące im tabory; były one tak niesłychanej długości, że tamowały i uniemożliwiały wszelki normalny pochód, wąż ich ciągnął się kilometrami - hasło do zatrzymania lub inny jakiś rozkaz podany od przodu przez woźniców pierwszych wozów docierał do końca po dziesięciu chyba minutach dopiero. Nieskończony łańcuch fur pakownych, amunicyjnych, jaszczy, wozów radiowych - najrozmaitszych bud, platform i innych ruder na kołach wlókł się, grzęznąc w piaszczystych drogach, co chwila się przerywając, plącząc, wikłając; prze˝ wrócenie się jednego wozu lub okulawienie konia powodowało zatrzymanie całej kolumny na godzinę; szosa była zawalona przez całą swą szerokość i nieszczęsna piechota wlokła się gęsiego po bokach w monstrualnych błotach i piachach, przewracając się, słaniając na nogach, co chwila rzucając się biegiem, bez tchu w piersiach, aby dogonić czoło, ślizgając się i potykając. Czasami puszczano pieszych naprzód - olbrzymie tabory stały, czekając, aż piechota wysunie się na czoło; już zdawało im się, że będą mogli iść swobodnie, normalnym krokiem, gdy oto od przodu podawano rozkaz: stać! Zatrzymani, półsiedząc w błotnistych przydrożnych rowach, musieli patrzyć, jak przeklęty tabor mijał ich powoli, aby, wiedzieli to, za pół godziny znów zatrzymać się, zmieszać z nimi albo zmusić ich do minięcia go. Ludzie pomęczeni, spoceni, osłabli, chwiali się na nogach - jeść dawano przy tym rzadko, nieregularnie i kiepsko. Nawet w nocy nie można było wypocząć, bo szli jeszcze ciągle obszarem, zamieszkanym w dużej mierze przez Ukraińców. Po nocach straszyły ich pożary, wzniecane umyślnie przez chłopów; we wsiach musieli brać zakładników, ustawiać warty, wysyłać patrole; zmieniające się co dwie godziny posterunki deptały w ciemnych stodołach po głowach śpiących, szukając swych następców, którzy utajali się, jak mogli, chcąc przedłużyć sobie choć trochę zbawczy wypoczynek. Kłótnie, wymyślania i awantury trwały całą noc; rano, niewyspani, z obolałymi kośćmi, otartymi nogami, zaropiałymi oczami, nierzadko głodni, ruszali dalej w ów przeklęty "marsz z taborami". Trudności i niewygody marszu tak dalece były absorbujące, że z rzadka tylko powstawało w głowie Zygmunta pytanie: co się właściwie działo, jaka była sytuacja ogólna? Szli w pustce - nie napotykali nikogo poza różnego autoramentu maruderami i uciekinierami; nie było też na niebie samolotów, które w swoim czasie stanowiły nieodłączną dekorację wszelkich dziennych marszów. Szli przecież na zachód - i wciąż napotykali kraj opuszczony, często wprost bezludny - ale bez żadnych wojsk. Co to znaczyło? Czy Nie˝ mcy się cofnęli - czy wojna trwała dalej? Odpowiedź na te pytania mieli otrzymać już wkrótce. Pewnego dnia, po dwóch godzinach marszu, gdy wyprzedzili nieco diabelskie tabory, zatrzymano ich nagle w małym, brzozowym, piaszczystym lasku przy drodze. W takich laskach bywają prawdziwe grzyby - pomyślał ni w pięć, ni w dziewięć Zygmunt, układając się luksusowo na miękkich liściach. Kowal˝ ski leżał koło niego; Zygmunt bardzo polubił Kowalskiego: na pozór pesymista i neurastenik, narzekający na wszystko i spodziewający się stale rzeczy najgorszych, miał on w sobie w istocie prawdziwą, opanowa˝ ną, równą męskość, ukrytą pod zewnętrznymi pozorami nerwowości i zgorzkniałości. Leżeli tak obok plu˝ tonu, pewni, że za chwilę zaczną koło nich defilować tabory - gdy nagle podano rozkaz: oficerowie na od˝ prawę. Kowalski skrzywił się paskudnie i zaklął, z trudem podnosząc się z ziemi. Odprawa trwała nad˝ spodziewanie długo - Kowalski wrócił z niej w wybitnie złym humorze. Położył się na ziemi obok Zygmun˝ ta i nie chcąc, aby go strzelcy rozumieli, mówił z cicha po francusku: - Wszystko, co powiedział wtedy Czajkowski, to nieprawda. Wojna jest przegrana. My jesteśmy najprawdopodobniej straceni: grozi nam niewola albo wybicie. Tu niedaleko jest Bug - na razie mamy się przez niego przeprawić. Tabory oczywiś˝ cie diabli wezmą. Zygmunt słuchał tego jak złego snu, który jednak śnił mu się już kiedyś. - A Anglia i Francja? - zapy˝ tał. - Nic nie wiadomo - wiadomo tylko jeszcze, że Warszawa się broni - odrzekł Kowalski. - A rząd? - Rząd jest już w Rumunii. - Długą chwilę milczeli posępnie. Po co ja, nieszczęsny idiota, wyjeżdżałem z Warszawy - pomyślał Zygmunt. Wiadomości były straszne, ale podświadomie tkwiły one w nim już sze˝ reg dni - w gruncie rzeczy był tego pewien od dnia pobytu w Kowlu - tylko na parę godzin uwierzył bo˝ wiem pułkownikowi Czajkowskiemu. - Więc co mamy robić? - spytał jeszcze Kowalskiego, lecz tamten wzruszył tylko ramionami. Nagle zakomenderowano odmarsz. Batalion zebrał się na drodze i powlekli się dalej, tym razem już bez taborów. Po pewnym czasie doszli do nasypu kolejowego i zaczęli iść wzdłuż toru, który prowadził do mostu na Bugu. Kilometrami stały tu wagony towarowe i osobowe, niektóre puste, niektóre wyładowane - ma˝ szynami, silnikami, sprzętem. Wszystko - wszystko pójdzie na marne - myślał Zygmunt. Wreszcie doszli do rzeki; most przedstawiał widok zadziwiający: środkowe przęsło wysadzone zostało w powietrze, po czym na most puszczono lokomotywę z kilku wagonami. Lokomotywa spadła w dół na owo zawalone przęsło, a wagony spiętrzyły się nad nią, stercząc w górę jak jakieś dziwaczne, żelazne skały. Nad rzeką leżało kil˝ kanaście końskich trupów obok widać było olbrzymi dół po tonowej chyba bombie - widocznie celowano w most. Kompania jęła zbliżać się do rzeki - jesienny wiatr unosił jakieś papiery, fruwające naokół jak bia˝ łe ptaki. Zygmunt schwycił jeden z nich: był to tajny okólnik personalny Ministerstwa Spraw Zagranicznych - na dole widniał podpis: Beck. Tak, tak - pomyślał Zygmunt - a co by na to powiedział radca Geysztor? Przechodzenie przez ów zawalony most, które wymagało pewnych zdolności ekwilibrystycznych, odbywało się - jak wszystko zresztą - wśród zamętu i awantur; kompanie tłoczyły się jedna przez drugą, pchano się i ściągano wzajemnie. Najszczęśliwsi byli ci, którzy już zaczęli iść gęsiego; zawieszeni wysoko nad płynącą w dole wodą, posuwali się ostrożnie po oślizgłym żelazie, trzymając się kurczowo skąpych chwytów. Przyszła kolej i na Zygmunta: wiatr znad rzeki owiewał mu czoło, gdy wysoko nad mostem uka˝ zały się przebijające na chwilę zwały chmur - przedwieczorne, jakieś krwawoczerwone promienie słonecz˝ ne. Krajobraz był ponury i dziwaczny - i wszystko to wydawało się dziwaczne - ponad miarę. Był już późny wieczór, gdy cały pułk przeprawił się wreszcie na drugą stronę. Zygmunt pomyślał przez chwilę o przeklętych taborach - nie mogą tu już powlec się za nimi. Lecz i to, jak się okazało, miało swoje złe strony; dawniej "marsz z taborami" odznaczał się, przynajmniej w zasadzie, powolnym tempem (nie licząc podbiegania), teraz za to rwali naprzód jak szaleni. Zaczął padać deszcz, błoto pryskało spod nóg, po twarzach, a oni, spoceni i zziajani, pędzili bez odpoczynku. Raz zatrzymano ich na pół godziny; zdrzemnęli się na mokrej łące, aby potem, zbudzeni nagle z przykrego odrętwienia i rozdygotani, znów śliz˝ gać się po błocie i wyciągać nogi. Trwało to do rana; gdy się rozwidniło - ujrzeli przed sobą jakieś miasto. To Chełm - powiedział Kowalski. Zygmunt rozejrzał się po plutonie - uderzyła go mała liczba ludzi; po sprawdzeniu listy okazało się, że w nocnym marszu przepadło gdzieś około jednej trzeciej strzelców oraz dwóch podoficerów. Co się z nimi stało? Czy ustali z powodu zbyt silnego tempa, czy też, korzystając z przekroczenia Bugu, "zwiali" po prostu do domów? - trudno to było orzec. Przez Chełm przemaszerowali szybko, nie zatrzymując się ani razu. Miasto robiło wrażenie dziwnie opuszczonego; w przeciwieństwie do Kowla, nie było tu widać na ulicach ani gromad bezpańskich żołnie˝ rzy, ani tłumów ludności cywilnej. Na murach wisiały jakieś proklamacje, wzywające ludność do spokoju - podpisane były przez dowódcę garnizonu porucznika XX. - Ładne stosunki, porucznicy są już dowódcami garnizonów - sarkał Kowalski. - Chyba dlatego, że wszyscy inni oficerowie zwiali - pewno i nasz Czajko˝ sio tak zrobił. Wreszcie zatrzymano ich na zasłużony odpoczynek w górzystej wioseczce, parę kilometrów za Chełmem. Była to ładna i dostatnia wieś - rozlokowali się luksusowo w wielkich, ciepłych stodołach. Chło˝ pi chętnie sprzedawali im chleb, masło, jaja, kartofle - niebawem cała wieś zaroiła się od wyruszających "na żer" żołnierzy. Spędzili tu resztę dnia i noc; nareszcie Zygmunt miał czas zebrać trochę myśli - nie były one wesołe, ale aż zdziwił się, tak były spokojne. Nie było w nim w tej chwili ani histerii, ani strachu, ani gniewu, ani wreszcie lawiny bezładnych, szarpiących myśli: wobec faktów jasnych i konkretnych, wobec załamania całego życia, wobec fiaska całej postawy psychicznej pokolenia, należało uzbroić się w siłę i w - rezygnację; uzbroił się w nie instynktownie, zanim o tym pomyślał - sam o tym nie wiedząc. Okrzepłem wi˝ docznie na tej wojnie - powiedział do siebie - może zrobił się ze mnie nareszcie kawałek mężczyzny; nie pod każdym względem oczywiście - tu - po raz pierwszy w czasie wojny - pomyślał o swoich historiach płciowych - lecz i to w tej chwili mało go obeszło - był zrównoważony i zrezygnowany - jakiś "biały" psy˝ chicznie, jak to sobie określił. Na drugi dzień rano powitał ich znany dźwięk, którego tak dawno już nie słyszeli: warkot samolo˝ tów, zbliżający się coraz bardziej. - Bolszewickie - z czerwoną gwiazdą - bombowce - wołały różne głosy. Istotnie, samoloty sowieckie unosiły się nad wioską, opuszczając się coraz niżej. Powstał niesłychany po˝ płoch; ogłoszono alarm i natychmiastowy, bez śniadania wymarsz; kompanie tłoczyły się jedna na drugą, aby prędzej osiągnąć szosę, strzelcy bili się kolbami, oficerowie wymyślali sobie od ostatnich: podobno czołgi sowieckie zbliżały się od strony Chełma. Wreszcie znaleźli się na szosie, lecz kazano im zejść z niej i maszerować równoległymi do niej ścieżkami polnymi. Nogi grzęzły w świeżo zoranym czarnoziemie, pot spływał z czoła - niewiele zostało już z wypoczynku tej nocy. Niebawem tempo zmalało; czołgów jakoś nie było widać, samoloty również odleciały; cały alarm wydał się teraz Zygmuntowi aktem wyjątkowego tchó˝ rzostwa: wstyd mu się zrobiło na wspomnienie wymyślających sobie na szosie oficerów. Spojrzał po lu˝ dziach: znowu było ich mniej. W sąsiedniej kompanii przepadło nawet gdzieś dwóch oficerów. - Ano cóż, dezercja kwitnie - powiedział Zygmunt. - Dezercja? - mruknął Kowalski i przyjrzał mu się bacznie. Nagle od strony Lublina dały się słyszeć dalekie, przytłumione, dawno nie słyszane grzmoty: armaty. - Pewno, że dezercja - zawołał tryumfująco Zygmunt - przecież wojna toczy się dalej - słyszysz? Kowalski nie wyglądał na przekonanego, lecz zaniechał tematu; przeżuwał jednak coś w sobie wyraźnie - na czole utworzyła mu się głęboka, pionowa zmarszczka znamionująca głęboki namysł. Rzeczywiście, następne dni stały na nowo pod znakiem wojny. Rozdano im sporo amunicji i zapo˝ wiedziano, że lada moment wejdą do walki - lecz jakoś nie było widać nieprzyjaciela. Pewnego dnia Zyg˝ munt znalazł na szosie przedmiot, który go bardzo poruszył i dał mu dużo do myślenia. Była to legitymacja niemieckiego żołnierza z fotografią: duża nalana twarz bez wyrazu. W tym momencie Zygmunt uświadomił sobie po raz pierwszy, że przecież w tej wojnie nie widział jeszcze ani jednego Niemca; to było znamienne: Polacy walczyli z maszyną, z aparatem - nie z ludźmi; i porwali się na tę maszynę - z gołymi rękami - jak to zwykle Polacy - taka już jest widocznie narodowa tradycja. A jednak przecież toczyły się wielkie bitwy - bitwa pod Kutnem - Warszawa się broniła - w Zygmuncie zbudziła się znowu, przygłuszona przez te wszystkie pełne rozczarowań i goryczy pseudowojenne przygody, tęsknota za walką, za bitwą, za "praw˝ dziwą" wojną. Lecz pomimo szumnych zapowiedzi nie zanosiło się jakoś na to; owszem, czasami - byli już chyba gdzieś w okolicach Hrubieszowa - słychać było huk dział, raz nawet przeleciało nad głowami pułku z sykiem kilka zbłąkanych granatów (co zresztą narobiło w kompanii sporo popłochu), po nocach widać było niedalekie pożary - ale ani walki, ani wroga - jakby go tutaj w ogóle nie było. Maszerowali za to co˝ raz forsowniej i jadali coraz gorzej. Ostatnio dostawali już właściwie tylko kawę i czasami chleb; ponieważ omijali teraz wsie, więc nie można było nic dokupić od chłopów. Strzelcy wyrywali na polach wielkie rzepy i - oskrobane - jedli na surowo, ale wiele to nie pomagało. Toteż liczba "dezerterów" zwiększała się z dnia na dzień. Kowalski nie meldował nawet o tym dowódcy kompanii, bo i po co; zresztą ów poczciwina do˝ syć miał roboty z sobą i swoim chromającym ciałem, żeby zwracać uwagę na podobne błahostki. Słowem - jak z ponurym humorem mówił Kowalski: dobrze jest - wszystko idzie coraz gorzej. Tego wieczora byli specjalnie wymęczeni. Szli już bez jedzenia od blisko dwudziestu godzin, i to - jak się wydawało - bez określonego celu - to naprzód, to w bok, to znowu do tyłu; na horyzoncie paliły się jakieś wioski, czasem słyszeli detonacje czy huk armat, lecz zorientować się w tym wszystkim nie było sposobu. Na dobitkę pod wieczór ponure, ciemne zwały chmur zaległy niebo i wreszcie zaczął padać cięż˝ ki, grubokroplisty deszcz. Szli teraz pod górę czymś w rodzaju wąwozu - w ogóle krajobraz w tych stro˝ nach był jakiś niby górzysty; Zygmunt zwiesił głowę i ciężko dyszał: bał się, że jeśli dojdzie znów do cało˝ nocnego marszu po deszczu - nie wytrzyma i zostanie gdzieś w drodze. Kowalski miał minę mocno niewe˝ sołą. Nagle jakieś domy ukazały się przed nimi: wieś. Była to wielka, dziwacznie ukształtowana, jakby gór˝ ska, poorana wąwozami wioska- nigdy potem nie mógł sobie Zygmunt przypomnieć jej nazwy. Chyba zos˝ taną tu na nocleg - wobec coraz bardziej ulewnego deszczu, głodu i zmęczenia stawało się to niemal ko˝ niecznością. Istotnie - po chwili ich zatrzymano. Jak się okazało, we wsi stało już sporo wojska: kawaleria, podobno i artyleria - wszędzie słychać było rżenie koni i żołnierskie nawoływania. Po półgodzinnym ocze˝ kiwaniu na deszczu wskazano im wreszcie kwatery - kilka szop: gładkie klepiska - w głębi ubite świeże siano. Zygmunt i Kowalski wraz z plutonem stłoczyli się w jednej z tych szop - było tu ciasno i niewygod˝ nie, ale przynajmniej sucho. Ponieważ w żaden sposób nie udało się znaleźć szefa ani batalionowej kuchni, po dłuższym oczekiwaniu przemęczeni ludzie zapadli w ciężki sen. Zygmunt zasnął również - spał źle, przez sen bardzo go bolały nogi i wciąż wydawało mu się, że idzie, idzie pod górę po wyboistych drogach. Zbu˝ dził się nad ranem z uczuciem bolesnej, mdlącej czczości: należało za wszelką cenę coś zjeść. Kowalski nie spał już również; wygramoliwszy się z siana, stwierdzili, że deszcz leje jak z cebra - cała wieś zasnuta była gęstą, mleczną mgłą. Kowalski powlókł się do dowództwa kompanii; po pewnym czasie wrócił z wiado˝ mością, że zostają w tej wsi cały dzień - dla odpoczynku, że kuchnie jeszcze nie przybyły i wreszcie, że muszą opróżnić swoje szopy, gdyż są one przeznaczone dla kawalerii. Zaczęli właśnie budzić pluton, gdy kilku dziarskich ułanów jęło wprowadzać na klepisko konie. Drżąc z zimna i przeklinając ile wlezie, cały pluton wylazł na deszcz; Zygmunt stwierdził ze zdumieniem, że było to już zaledwie około dwudziestu ludzi - gdzie podziała się reszta - nikt nie wiedział. Tymczasem porywisty wiatr rzucał im w twarze potężne bryz˝ gi deszczowej wody, mgła przejmowała do szpiku kości, kawaleryjskie konie następowały niemal na pięty; trzeba było coś przedsięwziąć. Gdzie ulokowały się inne plutony - gdzie była reszta batalionu - nie wiado˝ mo. Wysłani na zwiady po chałupach strzelcy wrócili z wiadomością, że wszędzie rezydują "koniarze" - kawaleria i artyleria - piechoty nie widać. Grupka ich stojąca na deszczu malała z każdą chwilą - wreszcie Kowalski zirytował się. - Niech każdy szuka sobie kwatery na własną rękę - zarządził; strzelcy prysnęli w mgnieniu oka i tylko "kadra" pozostała w miejscu, moknąc i dygocąc z zimna. Wreszcie ruszyli we dwóch przed siebie grząskim wąwozem, zastępującym w wiosce drogę; nagle ktoś za nimi zawołał: Zyg˝ munt odwrócił się - to młody podchorążak służby czynnej, który był swego czasu zastępcą Zygmunta - za˝ pomnieli o nim całkiem, a przecież nocował dzisiaj z nimi w szopie. Chłopak promieniał żywotnością i za˝ dowoleniem z siebie. - Panie poruczniku, panie podchorąży - wołał - wielka nowina - kupiłem gęś, jest w tamtej chałupie - chodźcie, panowie, ze mną. Kowalski i Zygmunt podskoczyli doń, jak iskrą elektrycz˝ ną rażeni. Ale czy jej kto nie zabierze? - pytał rzeczowo Kowalski. - Nie, nie - dwaj strzelcy z naszego plutonu ją skubią - myśmy tu nocowali w tej chałupie - jest tylko gospodyni - bardzo miła - chodźcie, pa˝ nowie, ale prędko. Za chwilę siedzieli już w ciepłej, przestronnej, choć mocno ciemnej izbie i miłośnie ob˝ serwowali olbrzymią, białą gęś, skubaną przez dwóch strzelców. Zygmunt poczuł miłe ciepło, rozchodzące mu się po kościach, i wiercące mdłości na myśl o wspaniałym, gorącym jedzeniu. Istotnie - dwaj strzelcy okazali się znakomitymi kucharzami, po godzinie na stół wjechała, podana w użyczonych przez gospodynię, gościnną staruszkę, garnkach - uczta nie byle jaka; składała się ona z gęsiego rosołu, gęsi pieczonej z kar˝ toflami oraz pieczonych jabłek. Zygmunt najadł się tak, że dosłownie bał się ruszyć - leżał jak długi na pod˝ łodze z wiązką słomy pod głową i rozkoszował się błogością dosytu. Nagle jakiś strzelec zastukał do izby. - Hej! Czy jest tu kto z trzeciej kompanii? - wołał; - przyjechała kuchnia batalionu, wydaje zupę. - Po˝ wiedz, niech nas pocałują w d... - ryknął Kowalski i wszyscy wybuchnęli śmiechem. Pod wieczór Zygmunt i Kowalski postanowili pójść do dowódcy kompanii dowiedzieć się, co się właściwie dzieje i jakie są instrukcje. Było już prawie ciemno; deszcz ustał, przenikliwe zimno kąsało po˝ liczki. Dowódca, podtatusiały porucznik, siedział w swej kwaterze przy stole wraz z dowódcą pierwszego plutonu, owym czarnym arogantem. Zwierzchnik ich był również wyraźnie przejedzony - odbijało mu się za każdym słowem. Oświadczył Kowalskiemu, że pozostają tu na noc, a dalszych rozkazów nie posiada. - Ale co będziemy z sobą robić - przecież wojna jest przegrana - po prostu dostaniemy się do niewoli - na˝ stawał Kowalski. Porucznik zrobił ręką bezradny gest, ale zastąpił go czarny arogant: - Przezimujemy w hrubieszowskich lasach, przecież zwierzyny tu dosyć, panie poruczniku - powiedział niespodziewanie agresywnie. Dowódca kompanii podchwycił ten pomysł. - Tak, tak - przezimujemy, panie poruczniku - i czknął głośno. Kowalski pohamował zniecierpliwienie, skinął na Zygmunta i wyszli salutując. Na dworze Kowalski wybuchnął: - Widzisz durnia: przezimują - nie wiedzą nawet, gdzie są, a jutro Niemcy siądą im na karku. Wiesz co, Zygmunt, już dawno chciałem ci powiedzieć chodźmy dziś w nocy do Warszawy. - Jak to: chodźmy - przeraził się Zygmunt - chcesz zdezerterować? - Niech to się tak nazywa, wszystko jedno, nie chodzi o nazwę - Kowalski żarliwie zaczął uzasadniać swój projekt. To już przecież nie było wojsko, to bałagan kierowany przez durniów i leniów - jutro, pojutrze pójdą do niewoli albo w rozsypkę, już i tak połowa pułku się rozeszła. Formalnie byli w porządku - przecież zwolniono ich jeszcze pod Kow˝ lem - zostali w wojsku z własnej chęci, skłonieni do dalszej służby bujdami Czajkowskiego - a ponieważ to okazały się bujdy - więc są wolni. Zresztą, chcą przecież się bić - nie polować na zwierzynę. - Warszawa walczy, więc chodźmy do Warszawy - po co gnić po lasach z nieudolnymi dowódcami i dać się wybrać jak zające - ani to mądre, ani patriotyczne. A więc - chodźmy! Zygmunt wzbraniał się długo - przerażała go myśl o dezercji, o zdradzie, o kompromitacji: wezmą go za tchórza - istny problem "Lorda Jima" - składał przecież przysięgę na wierność dowódcom; lecz w cha˝ łupie Kowalski, podchorążak i dwaj strzelcy natarli nań gwałtownie - podobno we wszystkich kompaniach już się rozchodzą, to nie ma sensu - to nawet niepatriotycznie dać się tu zmarnować. - Czy litera prawa ma być ważniejsza niż treść? - nastawał Kowalski. Zygmunt bronił się, ale stopniowo opór jego słabnął - czuł, że było to najmądrzejsze wyjście z tej arcygłupiej sytuacji i w istocie - marzył o Warszawie; bał się tylko konsekwencji, bał się, że wyprawa może się nie udać. Prawie już przekonany, wymógł tylko na tamtych odłożenie decyzji do jutra. W nocy zbudził ich alarm; grano go długo i przeraźliwie na kawaleryjskich trąbkach. Zygmunt i jego towarzysze chcieli się zerwać, gdy ktoś zawołał przez okna: - Alarm tylko dla "koniarzy" - piechota śpi da˝ lej! Po chwili dał się słyszeć tętent, turkoty, rżenie koni - kawaleria opuszczała wieś. Za trzy kwadranse zapanowała znów głęboka cisza, lecz oni nie spali. Kowalski podniósł okiennicę - zielony blask księżyca zalał izbę: noc była cudowna, wypogodziło się zupełnie, niebo bez chmurki. - Zygmunt, idziemy - zako˝ menderował nagle Kowalski. - Idziemy już teraz, może to nasza ostatnia szansa, nie ma co czekać! Zyg˝ munt lubił nagłe decyzje; - Chodźmy - powiedział z niespodziewanym dla samego siebie entuzjazmem - zresztą ty jesteś dowódcą - ty odpowiadasz. - Zgoda! - Zbudzili tamtych i po niedługiej chwili pięć postaci w blasku księżyca prześlizgiwało się między opłotkami. - Nie wystawili żadnych posterunków, o bałwany, chcą polować na zwierzynę - sami są zwierzyną - mruczał cicho Kowalski. Głębokim wąwozem wdrapali się na brzeg wielkiego, zalanego światłem księżyca płaskowzgórza - skradali się cicho, istne lisy - Zygmunt czuł się jak jakiś koniokrad,kłusownik czy zbieg - ale to było ciekawe, emocjonujące - nareszcie i życie miało w sobie jakiś motyw barwny, kuszący - dezercja była najwidoczniej ciekawsza od samej wojny - zresztą wolał bliżej nie analizować swoich myśli. Kowalski wskazał na wijącą się między krzakami ścieżkę: - Tędy pójdziemy - szepnął - na Lublin, ale Lublin ominiemy - tam Niemcy albo bolszewicy. Zygmunt po˝ dziwiał jego orientację. - Więc chodźmy - szepnął z nerwowym nieco zapałem. - Tak, ale przedtem musi˝ cie tu zostawić karabiny. - Jak to? - Zygmunt zmartwiał. - Po prostu - przecież z bronią nie pójdziemy - złapaliby nas od razu; prędzej! - Podchorążak i dwaj strzelcy wyjęli zamki z karabinów - Zygmunt naśla˝ dował ich. Amunicję wrzucili do płynącego obok małego strumyka, zamki zagrzebali w ziemi, karabiny zaś ukryli w krzakach. Karabin Zygmunta uparcie sterczał z owych krzaków - nie było już dlań miejsca; wrzuć go do strumyka - nakazał niecierpliwie Kowalski. Zygmunt posłuchał - w tej chwili czuł się naprawdę jak zbrodniarz i zdrajca. Ale wijąca się w blasku księżyca ścieżka kusiła dalej; za chwilę ruszyli nią już bez broni, lekko, długim, lisim krokiem. VII Po ostrym przymrozku porannym nastąpił dzień przepiękny - nieskazitelny, choć blady błękit nieba i wspaniałe, roześmiane słońce - promienie jego paliły, jakby to nie był koniec września, lecz kwiecień czy maj. O świcie napili się u chłopa świeżego mleka i szli teraz energicznym, dziarskim krokiem po zalanej słońcem równinie. Co pewien czas spotykali grupki takich jak oni żołnierzy tułaczy, którzy podążali w róż˝ ne strony - do domu. Mimo cudnej pogody ponure myśli gościły w głowie Zygmunta; oto więc jest zakoń˝ czenie wojny - ich polskiej wojny, po której tyle się spodziewali - fiasko, kompromitująca klęska, porażka w parę tygodni. Nie było jeszcze miesiąca od chwili, gdy opuszczał Warszawę, rwąc się do wojska - a oto wracał dobrowolnie jako dezerter, łazęga, "rozbitek". Wracał wprawdzie do Warszawy, która się broniła, serce Polski biło jeszcze - lecz przecież to była obrona beznadziejna wobec przytłaczającej przewagi ma˝ szyn, jaką dysponowali Niemcy; podobno atakowali Warszawę masami lotnictwa i artylerii - gotowi znisz˝ czyć to miasto, gdzie upłynęła jego młodość. Pełen goryczy bunt wezbrał w duszy Zygmunta: czyż zawsze na tej polskiej ziemi wszystko musi kończyć się fiaskiem i klęską, nieszczęściem i ruiną? Co miał zrobić - pytał znowu on i jego rówieśnicy - "inteligenci" polscy, wychowani w atmosferze wolności, w duchu kultury europejskiej, wyrosłej przecież na podłożu wielkiego rozkwitu cywilizacji, rozmachu przemysłowego, na podłożu przez wiele wieków kształtujących się i stopniowo doskonalących form życia materialnego, co ma˝ ją robić oni, pokolenie o psychice i poczuciu godności ludzi Zachodu, tutaj - w Polsce biednej, prymityw˝ nej, kraju dziwacznych dysproporcji, kraju zaniedbanym przez przodków, kraju jakby z góry przeznaczo˝ nym na ofiarę. To przecież nie nasza wina, że zostaliśmy w tyle - to winy naszych ojców, a właściwie dzia˝ dów, pradziadów - sztafeta może przegrać wyścig, choć ostatni biegacz będzie doskonały - to nie jego wi˝ na. Wyciągnęliśmy zły los na loterii - położenie geograficzne, potężni sąsiedzi - splot nie zawinionych wa˝ runków, który zrobił z nas cierpiętnika narodów. Zygmunt wzdrygnął się: a więc znowu cierpienia, mesja˝ nizm, emigracja - znowu żebracy Europy - nie, po stokroć nie! Należało znaleźć postawę psychiczną, umożliwiającą zachowanie swojej niezależności wewnętrznej, swojej godności. Zygmunt widział taką po˝ stawę - jedyną, którą w obliczu upadku całego ich polskiego życia uznał za możliwą dla siebie - należało zaczerpnąć ją ze swojego wnętrza - postawą tą był indywidualizm. Szaleństwo Niemców i Rosjan, które w rezultacie doprowadziło ich do stanu degeneracji duchowej, w jakiej znajdowali się obecnie, polegało właśnie na odrzuceniu ideału, który przyświecał przez szereg wieków życiu duchowemu nowożytnej Euro˝ py - na odrzuceniu indywidualizmu, kultu jednostki i zastąpieniu go kultem masy, kultem zbiorowości. Zbiorowość tę pojęto przy tym szeroko - jako coś ponadczasowego, sięgającego poza życie ludzkie, i stąd ów zbrodniczy nonsens: poświęcanie jednostek, poświęcanie całych narodów dla rzekomego dobra przyszłych pokoleń. Tu był błąd, obsesja, szaleństwo - tylko bujne życie jednostek, tylko pełnia życia osiągnięta przez dane pokolenie może stać się ogniwem idącej przez wieki ciągłości kulturalnej i cywiliza˝ cyjnej ludzkości - rezygnowanie ze swego życia dla przyszłych pokoleń to zbrodnia wobec tego, co znamy i rozumiemy najlepiej - wobec samego siebie. Przecież wszyscy przeżyjemy zgon, wszyscy jesteśmy ska˝ zani na śmierć, oczekujemy jej - życie nasze to krótki odcinek czasu pomiędzy dwiema ciemnościami trze˝ ba więc je napełnić blaskiem, pięknem, intensywnością; jedynym nakazem dla człowieka, przebywającego na tej maleńkiej wysepce w morzu wieczności, jest pełnia życia wewnętrznego, jest indywidualny, bogaty rozwój ducha; wolność nieugięta, żywiołowa, pieniąca się jak wino wolność twórczej myśli - nie zmechani˝ zowany schemat, nie ogniwo jedno z wielu, samo przez się bez znaczenia, które zatonie w masie innych, jemu podobnych. Tylko jednostka twórcza, tylko indywidualność jest czymś pewnym - masa jest złudą, zbrodniczą złudą. Precz z nią, precz z kultem przyszłych pokoleń. Ojczyzna? Cóż to jest takiego? - przy˝ jrzyjmy się temu pojęciu: jest ono realne, gdy mamy na myśli pewną atmosferę jako tło dla jednostki, na˝ strój "kraju lat dziecinnych" przywiązanie uczuciowe, sentyment - ale rozwijanie tego pojęcia rozumowo w jakiś system - teorie nacjonalizmu, mistyka narodów, ciągłość rozwoju narodowego, praca dla przy˝ szłych pokoleń - to wszystko bluff, bujda, oszustwo. Nie ma żadnej ciągłości w życiu narodów - narody zmieniają się wciąż, wciąż w każdym pokoleniu tworzą się na nowo - często prócz zewnętrznych, nieistot˝ nych znamion jak ta sama mowa i nawyki, pokolenia nie mają z sobą nic wspólnego; Niemcy Beethovena i Goethego reprezentowane przez pokolenie Hitlera i Goebbelsa? - to absurd. Nie ma narodów, nie ma masy, nie ma zbiorowości - należy za wszelką cenę uwolnić się od terroru tych pojęć, ocalić swoją oso˝ bowość - wyjechać do Ameryki, do Australii, gdziekolwiek, aby jak najdalej od tego nieszczęsnego kraju, w którym dali sobie schadzkę opętańcy i zbrodniarze całej Europy. W tych jeszcze z dawnych "henrykowskich" czasów wywodzących się myślach znajdował Zygmunt otuchę, choć czasami, w niektórych punktach, wydawały mu się nieco hipotetyczne: wiedział na przykład, że choć całą duszą tęsknił za zagranicą - nigdy z Polski nie wyjedzie; w każdym razie jedno było pewne: swoje "ja" znał najlepiej i wiedział, że ono w pierwszym rzędzie jest dlań realne i godne ocalenia - bardziej niż jakakolwiek masa. Zdrowy egoizm - tu była ucieczka dla zwątpiałych lub rozbitych przez wojnę - przy˝ najmniej w czasie niebezpiecznego marszu do Warszawy należało się tej postawy trzymać. Robili to zresztą instynktownie - szli ostrożnie, omijali miasteczka, gdzie byli Niemcy, jadali dużo i dobrze, aby przywrócić do normy zmaltretowane przez służbę w wojsku organizmy. Długie, miłe wieczory w chłopskich chatach, gdy siedzieli przyjemnie zmęczeni dziennym marszem nad wielkimi misami dymiącego, wspaniale tłustego jadła, na długo zostały w pamięci Zygmunta jako niespodziewany prezent losu - oaza pierwotnego zado˝ wolenia, uroku, spokoju i prostoty na pustyni jałowych udręk, walk i rozdwojeń. Wstawali o piątej rano, wypijali olbrzymie ilości mleka, płacili za nocleg (niejednokrotnie gospodarze odmawiali przyjęcia pienię˝ dzy) i ruszali w blaskach wstającego słońca - pogody dopisywały wspaniale - pełni młodzieńczej energii, cielesnej radości, czujności i gibkości w mięśniach - jakby nie po klęsce, lecz po orzeźwiającej kąpieli po˝ wracali do domów. - Tak - ta porażka i wstrząs to może było wielkie "danie na przeczyszczenie", które tchnie nareszcie zdrowie w nasz chorobliwy organizm narodowy - wszak Opatrzność lubi przybierać swoje sprawiedliwe wyroki w formę często niezrozumiałych, nie sprzyjających, okrutnych okoliczności zewnętrz˝ nych - myślał czasami Zygmunt. "Jeśli pacjent nie umrze - będzie zdrów" - ta klasycznie groteskowa formu˝ ła lekarska mogła mieć tutaj swoje zastosowanie - a właściwie dlaczego pacjent miałby umrzeć; groziła wprawdzie znowu bezlitosna okupacja, lecz sytuacja Polski była nowa, bez analogii z przeszłością, lepsza niż w 1914 - teraz jako młode, wolne państwo stanęliśmy u boku naszych zachodnich aliantów i choć swo˝ ją stawkę przegraliśmy - wojna trwa nadal "o naszą wolność i waszą". Te podmuchy optymizmu gasił często mrożący powiew realności: szli ciągle przez zburzone i popa˝ lone wsie i miasteczka; rozdarte domy wyszczerzały na nich zewsząd swe wnętrza, wielkie rumowiska zio˝ nące spalenizną i trupim odorem nie pozwalały zapomnieć, że w życiodajnym, nieugiętym blasku słońca wędrowali oto przez kraj zgliszcz i zniszczenia, przez ziemię mogił i krzyżów. W pewnej wiosce nauczy˝ cielka szkoły powszechnej, widząc oficerski płaszcz Kowalskiego, zaprosiła ich na herbatę; gdy zażeno˝ wani nieco siedzieli przy wielkim, wiejskim stole, nagle gospodyni wybuchnęła płaczem i wybiegła z poko˝ ju: jak się okazało, narzeczony jej - oficer - zginął przy bombardowaniu garnizonu w sąsiednim miasteczku. Wszędzie ktoś kogoś opłakiwał, wszędzie oczekiwano powrotu tych, co wyruszyli, wyrzuceni ze swych domów przez potworny wstrząs tej maszynowej, bezlitosnej wojny, która przeszła nad krajem i przeorała go wzdłuż i wszerz piętnem ruiny, bezwzględnego, bezmyślnego zniszczenia. Gdy szli raz przez całkowicie zburzone i spalone miasteczko, gdzie nie ocalił się ani jeden dom, Zygmunt wspomniał nagle Norwida: "Wszystko mi tu łamkie, kruche, Gdzie obrócę dłoń, ruina. Wieją wiatry na posuchę..." Tak, to była prawda, wieczna prawda o Polsce, prawda, która "choć raz w każdym pokoleniu" mu˝ siała wcielić się na nowo w życie, zapisać się znowu bolesnymi zgłoskami na kartach historii narodu. Bo wszystko tu łamkie, kruche... Dotąd udawało im się unikać Niemców, lecz wciąż docierały do ich uszu echa ich "działalności". Je˝ den z gospodarzy, u których nocowali, stary chłop z sumiastymi wąsami, opowiadał im, że w sąsiednim miasteczku, zamieszkanym prawie wyłącznie przez Żydów, Niemcy znaleźli w jednym z domów karabin, pozostawiony tam przez któregoś z żołnierzy, uciekinierów. Natychmiast rozkazano rozstrzelanie na rynku 40 Żydów z tego domu, a dla reszty mieszkańców zarządzono dwugodzinną, przymusową kąpiel w rzece, po której kilkanaście osób umarło. Podobno miejscowy rabin udał się do niemieckiego dowódcy z prośbą o skrócenie kąpieli, lecz jak mówił chłop - "oficer kopnął go w d..., aż rabin wywrócił kozła". Chłop ro˝ ześmiał się na to wspomnienie - Zygmunt wzdrygnął się - zbrodnicze, zaraźliwe szaleństwo już działało. Szli teraz we trzech, bo dwaj strzelcy, którzy pochodzili z Lubelszczyzny, pociągnęli już do swojej wioski. Wszędzie spotykali takich jak oni włóczęgów - tłumy powracających do domu żołnierzy i cywilów przemierzały kraj w różnych kierunkach - istna wędrówka narodów; coraz trudniej zaczęło być o noclegi i żywność, przy tym kończyły im się pieniądze. O Warszawie krążyły sprzeczne wieści: według jednych wersji miasto broniło się jeszcze, według innych - zmożone bombardowaniem, głodem i brakiem wody - poddało się. Ta druga wersja wydała się Zygmuntowi prawdopodobniejsza: zaczynało więc być coraz bardziej ponuro, przy tym groziło zupełnie realne niebezpieczeństwo: niejednokrotnie już napotykani wę˝ drowcy ostrzegali ich, że Niemcy wyłapują do niewoli powracających oficerów i w ogóle ludzi umunduro˝ wanych, zdradzających swym wyglądem przynależność do "inteligencji". Należało jak najprędzej przebrać się po cywilnemu. Ich młody towarzysz, podchorąży "Tadzio", przypomniał sobie, że w pewnej wsi nieda˝ leko Puław ma wuja - "księdza proboszcza"; radził zatrzymać się tam parę dni, celem zaopatrzenia się w cywilne ubrania, przebrania się i odpoczynku oraz napełnienia spadłych trochę ostatnio żołądków - przy okazji napiją się również wódki, za którą wszyscy trzej tęsknili namiętnie. Miejscowość ta leżała wpraw˝ dzie na uboczu od trasy marszu (Kowalski prowadził ich specjalną drogą, omijając większe miasta i linie kolejowe), lecz perspektywa odpoczynku, cywilnych ubrań i - wódki - przeważyła. Pewnego popołudnia, po długim, forsownym marszu, zmęczeni i głodni wkroczyli wreszcie do owej wsi i zatrzymali się przed wielką, pięknie położoną plebanią. Kowalski i Zygmunt usiedli na trawie pod drzewami, zaś "Tadzio" udał się do środka, aby odszukać wuja. Nie wracał z pół godziny; Zygmunt obawiał się już, że cała sprawa spali na panewce, gdy podchorą˝ żak ukazał się znów, ożywiony i tryumfujący. Okazało się, że księdza wprawdzie nie ma, bo pojechał gdzieś z sakramentem i wróci jutro rano, ale jest za to jego kuzynka, która oczywiście poznała Tadzia - na razie ofiarowuje im ona mieszkanie w dawnej "proboszczówce", gdzie mieszka teraz stara gospodyni księ˝ dza, Ignasiowa, a jutro, po powrocie księdza, zaprasza wszystkich na plebanię na wielki obiad z "wódą" - ksiądz będzie im bardzo rad i bardzo jest ciekawy wiadomości z wojny. "Proboszczówka" była o paręset metrów stąd - kuzynka księdza posłała już chłopca, aby uprzedził Ignasiową o przybyciu gości. Oczywiś˝ cie, ubrania cywilne znajdą się również. Wiadomości były dobre - Tadzio nie pokpił sprawy. Ruszyli na ową "proboszczówkę" - wieś była duża, solidna, pięknie zagospodarowana i wcale nie zniszczona. Proboszczówka okazała się długim parte˝ rowym domkiem, położonym w ogródku w cieniu wielkich lip, a Ignasiowa - przemiłą, wesołą i rozmowną staruszką. Sumitowała się gorąco, że nie ma łóżek, które oddali w czasie wojny do szpitala polowego - okazało się, że walki toczyły się bardzo niedaleko stąd - ale tutaj Niemców jeszcze nie było; rzeczywiście, wszystko naokoło tchnęło spokojem i czarem wsi. Ignasiowa rozłożyła im na podłodze sienniki, przykryte bialutkimi lnianymi prześcieradłami - po raz pierwszy od czterech blisko tygodni mieli rozebrać się do snu - potem "wstawiła" w kuchni kolację, której smakowite zapachy rozeszły się po całym niewielkim mieszkan˝ ku. Zmierzchało się z lekka; Zygmunt z Kowalskim tkwili w kuchni, wdychając chciwie owe płynące z rondli boskie zapachy, gdy nagle w drzwiach stanęła wysoka, piękna dziewczyna, blondynka, ubrana na wpół po wiejsku, lecz trochę i z miejska. Zygmunta uderzyła jej twarz - tragiczna, pełna napięcia i jakiegoś skoncentrowania - a zarazem nieobecna - jakby dziewczyna tonęła w głębokiej, uporczywej zadumie. Za˝ skoczona obecnością obcych, podniosła na nich piękne, szaroniebieskie oczy - przez chwilę wzrok jej spotkał się ze spojrzeniem Zygmunta. Dziwny był wyraz tych oczu: jakby nieobecne, dalekie, zamyślone, półprzytomne - a przecież zawierało się w nich coś jeszcze, jakaś utajona agresywność, zaczepność, ni˝ czym nie uzasadniona, niezrozumiała - właściwie jakby obłędna. Trwało to tylko króciutką chwilę - ułamek sekundy chyba - dziewczyna odwróciła wzrok i wyszła z pokoju. Dziwne ma oczy - pomyślał Zygmunt - a może zresztą tak mi się tylko zdawało. Chciał zapytać o nią panią Ignasiową, lecz uprzedził go Kowalski. - A, to Zosia - powiedziała gospodyni organiścianka; mieszka na razie tutaj. - Mężatka? - spytał Kowalski, który zauważył obrączkę na jej ręku. Ignasiowa machnęła ręką z desperacją. - Et, taka tam ona i mężatka, właściwie to chyba - wdowa. Zaciekawieni zaczęli wypytywać bliżej; okazało się, że dziewczyna wyszła za mąż dziesiątego września, a jedenastego w okolicy rozgorzały walki; mąż jej, młody pisarz dworski, za˝ ciągnął się do batalionu ochotniczego i tego samego dnia zginął - pochowano go gdzieś w polu, nie wiado˝ mo nawet gdzie. Stary organista uciekł przed Niemcami i oto dziewczyna została sama. - To paskudna his˝ toria - mruknął Kowalski i więcej już o tym nie mówili. Kolacja była znakomita - przypomniały się warszawskie dobre czasy, a sen - to było coś nie do opi˝ sania. W białej, pachnącej świeżością pościeli, po raz pierwszy w czystych (wypożyczonych przez Igna˝ siową) koszulach, po ciężkim zmęczeniu ostatnich dni spali jak nadludzie sen w tych warunkach zamienił się w jakąś bez ustanku trwającą rozkosz; zwykle przyjemność snu uświadamiamy sobie dopiero po zbudze˝ niu, lecz tym razem Zygmunt był pewien, że świadomość owego rozkosznego stanu towarzyszyła mu w każdej minucie tej wspaniałej nocy. Przespał ją niemal jednym tchem; nad ranem dopiero zbudził go głośny śpiew ptaków za oknem; otworzył oczy i ujrzał smugę słoneczną, prześlizgującą się przez półprzy˝ mkniętą okiennicę. W ogrodzie kojąco szumiały wielkie drzewa. Zygmunt zamknął znowu oczy i spał aż do południa. Śniadanie zjedli nie wstając z sienników - podała im je "do łóżka" nieoceniona Ignasiowa. O pierw˝ szej mieli iść na plebanię na ów znakomity obiad "z wódą" - lecz Zygmunt nie miał jakoś ochoty wstawać - tak mu się świetnie leżało. - Idźcie sami - powiedział do Kowalskiego - najwyżej przynieście mi trochę wódki. - Tamci protestowali, Tadzio twierdził, że ksiądz się obrazi - lecz Zygmunt nie ustępował - był w stanie tak rozkosznego rozleniwienia i oderwania od całego świata, że nie zamieniłby tego na najwspa˝ nialszy obiad. Widząc, że nie ustępuje, Kowalski i Tadzio zrezygnowali z dalszych nalegań. Wyczyściwszy jako tako swoje zniszczone mundury i nałożywszy z fantazją na ucho czapki, wyszli w świetnych humo˝ rach, pozostawiając Zygmunta rozciągniętego na sienniku i przykrytego ciepłym kocem; przez otwarte okno dolatywał szum drzew z ogrodu, z kuchni słychać było trzaskanie garnkami na kominie - potem i to ucichło - widocznie staruszka wyszła. Zygmunt był sam i mógł bez przeszkód wsłuchiwać się w oddalone odgłosy wsi; myśl jego bujała leniwie - myślał o wszystkim, a właściwie o niczym - krystaliczna cisza za˝ mieszkała w jego duszy. Leżał tak już może godzinę, gdy nagle czujność jego obudziło ciche skrzypnięcie drzwi. Podniósł głowę i wstrząsnął się niemal ze zdumienia: nad nim stała dziewczyna - owa Zosia "wdowa"; stała nieru˝ chomo i wpatrywała się w niego uparcie. Była w jakiejś ciemnej sukience, bosa - na ramionach miała kolo˝ rową chustkę. Cóż za dziwaczna i głupia sytuacja - Zygmunt leżał w koszuli, przykryty tylko kocem, ubra˝ nie wisiało daleko, na drugim końcu pokoju - tymczasem dziewczyna ciągle wpatrywała się w niego jak urzeczona, stojąc tuż koło siennika. Ta niema scena trwała już długą chwilę i Zygmunt poważnie zaczął się zastanawiać, co by to mogło znaczyć i jak z tego wybrnąć, gdy nagle dziewczyna osunęła się na kolana i uklękła przy nim. Zanim zdążył się zorientować do czego zmierza, podniosła koc i wsunęła się pod niego, przytulając się do Zygmunta; była pod suknią zupełnie naga. Zygmunt uczuł dreszcz, który wstrząsnął nim kiedyś - przy poznaniu Tamary. Natychmiast zrozumiał go był mężczyzną. Instynktownie oplótł ją całym sobą i przeniknął ją - poczuł narastającą żądzę coraz silniejszą, wobec której wszystkie sprawy i zdarzenia, wszystko, wszystko zszarzało i usunęło się w cień. Jednocześnie ogarnęła go rozpierająca, zatykająca dech w piersiach radość, która krótkim błyskawicznym olśnieniem przemknęła przez głowę:jest mężczyzną - tamto wszystko to były złudzenia. Lecz w tej chwili nie mógł więcej o tym myśleć, nie mógł myśleć o ni˝ czym - porwał go z sobą namiętny pęd i prowadził coraz szybciej i szybciej do najwyższego momentu, do momentu rozkoszy; jeszcze chwila, a nadejdzie - przewidywał już ten moment, wiedział, że będzie krótki, że po nim nastąpi odprężenie, zobojętnienie - lecz to wszystko jedno - w tej chwili cały był tylko pragnie˝ niem, tylko żądzą, tylko skurczem oczekiwania. I oto moment nadszedł. Spazm wstrząsnął ciałem Zygmun˝ ta, przez króciutką sekundę uczuł smak namiętności, smak życia, jakby jakaś cudowna rozsadzająca siła, umieszczona w jego ciele znalazła sobie nareszcie ujście, jakby potężny snop światła zapalił się na chwilę i rozświetlił wszystko naokoło. Lecz oto światło już gasło, fala opadała; jeszcze ostatnie jej refleksy wstrzą˝ sały ciałem Zygmunta, ostatnie echa tego momentu, lecz już nie mógł ich zatrzymać, czuł, że je zapomina. Jeszcze chwila i odpłynęło wszystko, zostawiając go ociężałym i uspokojonym. Zrozumiał teraz, dlaczego ów moment był tak krótki - to była mądrość namiętności - krótkość tej chwili pobudzała do ciągłego jej powtarzania, do przeżywania jej na nowo, do szukania jej ciągle; namiętność zostawiała człowieka wiecz˝ nie nienasyconym, ukazywała mu przez sekundę swoje perspektywy, pozwalała na mgnienie oka zakosz˝ tować swojego smaku, aby już po chwili strącić go znowu do stanu obojętnej bezczułości - podniecała go i nie zaspokajała, czyniąc zeń w ten sposób swojego niewolnika - chociaż słodka to była niewola. Leżał oszołomiony, trochę zmęczony, lecz pełen wewnętrznej błogości i radosnego spokoju: był mężczyzną. Na˝ gle przypomniał sobie o dziewczynie - w czasie owego podniecającego pędu zapomniał o niej prawie, a przecież ona była koniecznym narzędziem, dzięki niej osiągnął wyzwolenie. Teraz zamajaczyło mu dopie˝ ro jak przez mgłę, z oddali, że wtedy słyszał jej jęk, głuchy, rozpaczliwy. Poszukał wzrokiem jej twarzy; le˝ żała przytulona doń ciałem, lecz z twarzą odchyloną do tyłu; oczy miała zamknięte; chciał ją pocałować, lecz odwróciła się - dotknął tylko ustami jej włosów. Leżał dalej, zamyślony teraz nad dziwnymi, niepoję˝ tymi, głębokimi motywami, które kazały jej oddać się obcemu. Nagle poczuł, że dziewczyna odsuwa się; chciał ją schwytać, lecz wymknęła mu się z ręki, zerwała się szybko i zanim Zygmunt zdążył powstać - jak wiatr wybiegła z pokoju. Zdezorientowany usiadł na pościeli, gdy coś przykuło jego uwagę: wielkie plamy krwi na prześcieradle i kocu. A więc była dziewicą. Następne godziny Zygmunt spędził w stanie radości i spokoju wewnętrznego, jakich nie zakosztował chyba jeszcze nigdy w życiu. A więc wszystkie jego udręki, tyle lat trwające skomplikowane i upokarzają˝ ce depresje i załamania, uporczywe męki jałowej samotności - wszystko to było niepotrzebne - koszmarne złudzenia, zmory, zrodzone w jego własnej duszy, maniakalne przywidzenia. Cała sprawa z Henrykiem wydała mu się nagle czymś dalekim i nieważnym, niemal zapomnianym - czymś, dotyczącym po prostu ko˝ goś innego. Henryk i Lewandowski nie mieli już nad nim żadnej władzy, ich ciemne, urojone historie nic go nie obchodziły - był wolny, nareszcie był wolny. Cóż za paradoks: odzyskał oto wolność, młodość, zapał do życia w momencie, gdy wszystko dokoła się waliło, gdy ciemne siły zniszczenia pogrążyły w odmętach zawieruchy życie, w którym wzrastał, w którym dojrzewał, w którym trwał zgorzkniały i samotny, nie wie˝ dząc nic o jasnych, bezkresnych perspektywach wolności, jakie mogły mu się otworzyć. I oto tutaj, zbłą˝ kanemu wśród wojny i wędrówki na gruzach życia otworzyła te perspektywy obca, dziwna dziewczyna - ofiara wojny. Paradoks - lecz paradoks to ważki, musi on mieć jakieś symboliczne znaczenie - widocznie Zygmunt ma odrodzić się, wśród ogólnego zniszczenia powstać jak ów Feniks z popiołów - powstać i żyć. Życie nie ma dlań już teraz granic, nie kryje niebezpieczeństw ani zasadzek, jest wobec niego bezsilne, bo oto osiągnął radość i uspokojenie wewnętrzne, którego już nic, nigdy nie naruszy. Jestem wolny - pomyślał - osiągnąłem wolność - przyniosła mi ją wojna; moja wolność zbiega się z upadkiem wolności powszech˝ nej, lecz to jej w niczym nie umniejsza; przeciwnie - tym będzie słodsza i wspanialsza. Kowalski z Tadziem wrócili nad wieczorem podchmieleni, rozbawieni, weseli. Przynieśli Zygmunto˝ wi trochę wódki i zakąsek, wyrzucali mu, że nie poszedł z nimi, zachwycali się przyjęciem. Zygmunt był również w doskonałym humorze - wszyscy trzej bawili się świetnie - domek rozbrzmiewał beztroską. Przynieśli ze sobą chłopskie ubrania, w które mieli się jutro przebrać - przymierzali je - śmiechom i przy˝ cinkom nie było końca. Zygmunt dostał wielką brudną czapę, krótki kubrak i spodnie 1 1 0 1 32 1 do wysokich butów - w kostiumie tym wyglądał jak groteskowy statysta teatralny, grający rolę żebraka czy włóczęgi. Kowalski naznaczył wymarsz na jutro rano, ksiądz bowiem był zdania, że nie należy zbytnio przedłużać ich pobytu ze względu na węszące wszędzie lotne patrole niemieckie. Późnym wieczorem poło˝ żyli się spać; Zygmunt próbował odszukać dziewczynę, lecz okazało się, że jej nie ma - podobno poszła na noc do dworu. Na drugi dzień, gorąco żegnani przez starą Ignasiową, wyruszyli w dalszą drogę. Zosia nie wróciła jeszcze, lecz Zygmunt nie pragnął już jej widzieć: zdał sobie sprawę, że posłana była przez przeznaczenie, aby zwrócić mu wolność - to była jej rola - przejść przez jego życie jak błyskawica i pozostać jako osza˝ łamiająco piękne i upajające, choć zarazem tragiczne, niepowtarzalne wspomnienie. Był wolny - to naj˝ ważniejsze. Po wczorajszym wybuchu radości szedł dzisiaj spokojny i opanowany zdawało się, że to wy˝ zwolenie rozciągnęło się i na całe jego życie wstecz - zdawało się, że nigdy nie było inaczej, że zawsze w duszy jego gościł spokój i pewność młodości. Zaledwie uwierzyć mógł teraz w istnienie Lewandowskie˝ go - to był chyba koszmarny wytwór złych snów - ale nie - przecie przez niego zginął człowiek - tę sprawę musi jeszcze zbadać i wyjaśnić. A Henryk? O Henryku myślał teraz niemal bez żadnej urazy - a nawet z sentymentem - dzięki niemu przecież przeżywał dzisiaj odrodzenie, dzięki niemu zachował aż do tego dnia młodość - bo jej dotąd nie zakosztował; miał jeszcze tyle do przeżycia, on, człowiek blisko trzydzies˝ toletni - i to wszystko dzięki dziwnemu przyjacielowi lat szkolnych - on to wsączył w niego pojęcia i zasa˝ dy, które do dziś dnia zachowały dlań świeżość i urok. Tak - Henryk odegrał w jego życiu wielką rolę - lecz sam pozostał niezrozumiały, dziwny, nawet tragiczny - dziś, gdy nie istniała już zapora impotencji, gdy nie istniał strach przed zdemaskowaniem i przed szantażem, wstyd ani żadna w ogóle tajemnica, dzisiaj mógł nareszcie zmierzyć się z Henrykiem jak równy z równym, wypędzić z niego "złego ducha", dopomóc mu wyjaśnić wszystko i - zacząć przyjaźń na nowo. Chociaż - czy było to jeszcze możliwe? Czy wspólna ich młodość nie należała już do bezpowrotnie minionej przeszłości? Jeśli tak było, trzeba sprawę zamknąć i sporządzić bilans, uczciwy męski bilans, a potem - rozejść się. Tak, gdy spotkają się teraz w Warszawie - rozstrzygną sprawę ostatecznie. Lecz czy się spotkają? Złe przeczucia ścisnęły serce Zygmunta - przy˝ pomniał sobie ostatnią rozmowę z Henrykiem - mówił, że zginie na wojnie - ale może to nieprawda? Wszystko wyjaśni się w Warszawie. Przypomniał sobie jeszcze Stefana, Joannę - tyle spraw do wyjaśnie˝ nia, do wyjawienia, do opowiedzenia - wojna spełniła swoją rolę - choć niespodziewanie krótka, bolesna, chwilami makabrycznie groteskowa - wyprostowała wszystko i oczyściła wszystko; teraz należy właśnie sporządzić bilans tego zakończonego nią etapu - i ruszyć dalej. Lecz najpierw należy, w tym celu dostać się do Warszawy. Do Warszawy! Ta myśl opanowała Zygmunta jak namiętność - rwał naprzód bez opamiętania - zwiększyli teraz tempo do trzydziestu paru kilometrów dziennie. Nie ulegało wątpliwości, że Warszawa już nie walczyła; Kowalski, niespokojny o losy rodziny - im bliżej miasta tym bardziej stawał się ponury; mło˝ dy Tadzio schudł i przymilkł nieco - ciągle mieli przed oczyma obraz zniszczonego, spalonego, wygłodzo˝ nego miasta. Tę samą obawę czytali w oczach zdążających ze wszystkich stron niby-włóczęgów; w znisz˝ czonych, brudnych, nie dopasowanych chłopskich ubraniach, w podartych butach czy łapciach wlekli się do stolicy ze wszystkich stron "borem, lasem" przebrani żołnierze, oficerowie, podchorążowie - kiedyś w niosącym buty na kiju, zgarbionym chłopie poznał Zygmunt znajomego inżyniera - innym razem spotkał szkolnego kolegę. Zdawało się, że cała Polska pielgrzymuje tak w przezroczystym powietrzu pierwszych dni października, oglądając frasobliwie zgliszcza, ruiny, pogorzeliska, groby, mogiły i - ustępując miejsca maszerującym środkiem drogi najeźdźcom. Bo już jako cywile nie unikali Niemców. Po raz pierwszy ujrzał ich Zygmunt na szosie o kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy; ze zdumieniem obserwował siwe mundury i stalowe hełmy - nie przypuszczał, że niemieckie mundury są tego koloru - nie widział ich dotąd przecież wcale. Długa, równa kolumna sprawnie maszerowała szosą obok motocykle, wielkie auta, cysterny, wozy reperacyjne, cała zmotoryzowana bateria artyleryjska - wszystko wielkie, masywne, solidne, ciężkie i pewne. Zygmunt zachłannie patrzał w twarze: ujrzał wielkich, tęgich, niezgrabnych mężczyzn o twarzach tępych, obojętnie spokojnych. Ciało ich było jakieś odmienne niż u Polaków - pulchne, różowe, jakby z jakiegoś innego mięsa zrobione - w oczach nie czaiła się żadna iskra inteligencji, wrażliwości czy indywi˝ dualności - były bez blasku, spokojne, obojętne. Wydają się wszyscy jednakowi - myślał Zygmunt, ale może to złudzenie - tak jak konie wydają nam się jednakowe, a ludzie - zapewne - im; może i Niemcy nie rozróżniają naszych twarzy - chociaż nie - to było niemożliwe. Zygmunt nigdy nie przypuszczał, że różnice pomiędzy sąsiadującymi ze sobą narodami mogą być tak wielkie; więc to byli najeźdźcy, to była owa "wyższa rasa"; tak - ich zmotoryzowany tabor był imponujący, ich czołgi i samoloty - również - lecz oni sami byli - nijacy: pracowici, sprawni, zdyscyplinowani, opanowani, ale poza tym nijacy - żadni. To armia maszyn, wielki bezosobowy, bezlitośnie zimny, precyzyjny mechanizm - taka armia - niestety - musiała zos˝ tać armią zwycięską. Byli już niedaleko Warszawy - Zygmunt znał dobrze te podwarszawskie letniska: sosnowe lasy, piaszczyste wydmy, wille, parkany, kolejka wąskotorowa, tartak, w powietrzu zapach szyszek i igieł. Wśród idących kursowały najrozmaitsze pogłoski - podobno Hitler był w Warszawie, podobno nie wpuszczano do miasta, podobno mosty były zamknięte. Lecz oni parli naprzód jak zahipnotyzowani. Ostatnią noc spędzili w Miedzeszynie - zaledwie dwadzieścia kilometrów od mostu Poniatowskiego. Całą noc dygotali w zimnej stodole, nie mogąc spać ze zdenerwowania i obawy - co zobaczą w rodzinnym mieście. Wstał zimny, pochmurny, lecz jasny ranek, gdy wreszcie, bez śniadania, ruszyli. Więc to miał być ostatni dzień ich marszu; Zygmunt obliczył, że dokładnie miesiąc temu wyjechał z Warszawy miesiąc tylko - a tyle zmian - naokoło i w nim samym. Parę kilometrów za Miedzeszynem, przy dobrze im znanej szosie asfaltowej ujrzeli coś nowego: mały cmentarz, na nim tablica z wielkimi, obcymi, hakowatymi literami. Go˝ tyk. Podeszli bliżej: "Heldenbegrbnis" głosił napis - tu leżeli żołnierze niemieccy, polegli "za wolność Wiel˝ kiej Rzeszy Niemieckiej". Za wolność! Wszyscy trzej spojrzeli na siebie bez słowa i ruszyli dalej. Szosa skręcała teraz ku Wiśle - za chwilę już można będzie wdrapać się na wał miedzeszyński i zo˝ baczyć Warszawę. Tłumy wędrujących wlekły się już po wale - Zygmunt, drżąc z emocji i obawy, poszedł w ich ślady, wylazł na trawiastą górę i zatrzymał się, wytężając wzrok. Ujrzał szarą, rozlaną szeroko Wisłę, a za nią w oddali - znajome wieże, gmachy, kominy, zarysy wybrzeży, most Poniatowskiego. A więc War˝ szawa istniała, Warszawa nie zginęła, ich młodość nie została unicestwiona. Z daleka nie było widać znisz˝ czeń - dopiero gdy zbliżyli się do Saskiej Kępy, ujrzeli domy zburzone, podziurawione kulami i szopy ry˝ backie, zmiecione niemal z powierzchni ziemi. Tu podobno wrzała walka, bohaterska obrona Warszawy - ale zobaczycie Śródmieście - powiedział ktoś. Zbliżali się już do mostu - środkiem ulicy płynęło wojsko, nie kończące się wielkie auta-potwory, czołgi, samochody pancerne, kuchnie, motocykle; po bokach ma˝ szerowało drugie wojsko: długi wąż zabiedzonych cywilów, obdartych półżołnierzy, wystraszonych kobiet i dzieci - chyłkiem, rozglądając się niepewnie, wędrowali oni do Warszawy - oni, prawowici jej mieszkań˝ cy. Zygmunt i jego towarzysze, płynąc wraz z falą tłumu, doszli wreszcie do mostu. Stały tu gęste poste˝ runki: wielcy, opaśli Niemcy w hełmach, uzbrojeni aż po zęby; lecz tłum płynął spokojnie po moście - środkiem dudniły czołgi i armaty - wszystko w stronę Warszawy. Most był poszczerbiony, ale cały, choć w kilku miejscach bruki były powyrywane. Zygmunt spojrzał w dół na wodę płynęła szara i niezmienna, obojętna na ów potok stali, żelaza i ludzkiego mięsa, przelewający się nad nią po moście. I wreszcie Aleja 3 Maja - Nowy Świat. Zygmunt szedł jak we śnie, automatycznie - cały był we wzroku. Wielkie, półrozwalone domy z rozdziawionymi wnętrzami mieszkań, sterczące mury, dymiące i cuchnące zgliszcza, poplątane druty tramwajowe, powyrywane bruki, kupy gruzów na chodnikach, po˝ wywracane latarnie, odłamki szkła, kamienice bez okien - i między tym wszystkim tłum, nerwowy, milczą˝ cy, rojący się jak mrówki w uszkodzonym mrowisku - oto Warszawa. Zygmunt automatycznie pożegnał kolegów - każdy szedł w swoją stronę i - jak lunatyk podążył na Pierackiego. Dom na rogu Nowego Światu leżał w gruzach - i na przeciwległym rogu Chmielnej szczerzyło się ohydne rumowisko. Przyspieszył kroku wszedł na Pierackiego - ich kamienica stała nienaruszona. Wybladły, zmizerowany stróż ujrzał go już z daleka i wręczył mu klucze od mieszkania: nikogo w nim nie było - ojciec i siostra nie wrócili. A Edmun˝ dowa? - podobno uciekła na wieś po owym wielkim bombardowaniu. Zygmunt wbiegł na zasiane odłam˝ kami szkła schody - ten sam znajomy posąg bogini trzymającej żarówkę stał na podwyższeniu. Otworzył drzwi dwoma kluczami i wszedł do mieszkania. Owionął go zapach muru i wilgoci; jak obcy rozejrzał się wokół: szyby wybite, podłogi usiane szkłem i gruzem, w jednej ze ścian wielka dziura; na podłodze w ja˝ dalni leżał odłamek pocisku - ważył ze dwa kilo. Zygmunt wbiegł do swojego pokoju: ten sam widok; nerwowym ruchem otworzył szufladę biurka - jego rękopisy leżały tam tak, jak je zostawił. Na stole stał patefon, obok płyta: "Popołudnie fauna". Automatycznie pokręcił korbą i włączył płytę: znane, ulubione dźwięki popłynęły w ciszę pokoju; Zygmunt poczuł osłabienie - usiadł na łóżku i popadł w głęboką zadumę. VIII Noc spędził samotnie, w ciężkim, przykrym śnie. Zimno wiało z wybitych okien, wiatr hulał po mieszkaniu - nie było gazu, wody ani światła - nie mógł się rozgrzać herbatą ani pokrzepić lekturą - a prag˝ nął książki jak człowiek spragniony wody. Wstał rano, ubrał się w wyjęte z szafy ciemne ubranie, pogryzł kawałek spleśniałego chleba znalezionego w spiżarni i ruszył na miasto. Najpierw skierował kroki na Po˝ wiśle, w stronę mieszkania Joanny. Dzień był piękny, zimny, lecz słoneczny - na ulicach tłumy. Zygmunt deptał po kupach śmieci, gruzu, szkła - przypatrywał się krążącym po ulicach Niemcom - wszyscy byli ta˝ cy sami jak tam - pod Warszawą, różowi, wielcy, podobni do siebie. Dom Joanny stał cały, ale ani jej, ani rodziców nie było - wyjechali gdzieś - dozorca nie wiedział dokąd. Wobec tego, po krótkim namyśle, ru˝ szył w stronę redakcji. Powoli otrząsał się z wczorajszego przygnębienia, wywołanego widokiem Warsza˝ wy - trudno, nic nie dzieje się bez celu - czas płynie naprzód jak niecofniona fala obraz Warszawy przed˝ wojennej, jej atmosfery, jej barw, półcieni i tonów Zygmunt nosił w sobie, w sercu, w pamięci, w wyob˝ raźni, a wiec ona nie zginęła - uwieczniona jest gdzieś w wielkiej księdze jego życia, jak to sobie wyobrażał w dzieciństwie - będzie ją jeszcze kiedyś mógł oglądać. Bo ta Warszawa obecna, choć tylko okaleczona - nie jest już tą samą Warszawą - zabito jej ducha, jej nastrój, zmieniono jej koloryt - oczywiście, wytworzy ona nową barwę, nowy rytm i styl, lecz to już będzie inne miasto - nie tamto - Warszawa jego młodości - wraz z tą wojną, która zburzyła dwudziestoletnie polskie marzenia, wszedł oto Zygmunt w wiek męski - "wiek klęski" - to stało się od owej historii z dziewczyną, Zosią - tam na wsi - i kto wie, czy Zygmunt nie żałował teraz tego, co się tam stało. Aż do owego zdarzenia bowiem trwała jego młodość - młodość nieu˝ kojona, młodość o nie zaspokojonych pożądaniach - młodość w cudowny sposób przedłużona, i to za sprawą Henryka; to ten tajemniczy czarodziej jego życia przedłużył ją - jego eksperyment właściwie się udał - przez swój wpływ na Zygmunta osiągnął - może nawet o tym nie wiedząc - władzę nad naturą i jej prawami - lecz oto Zygmunt zniweczył wszystko przez swoją przygodę z dziewczyną. Żałował tego i właś˝ ciwie nie żałował, bo wiedział, że tak się stać musiało; eksperyment nie mógł zostać przeciągnięty ponad miarę, ta wojna była przecież wyraźnym słupem granicznym, z jej przyjściem musiało się coś zmienić - pragnął tego, marzył o tym, a teraz, gdy się to stało - żałował przeszłości. Nonsens, sentymentalizm - nie dorósł po prostu do swojej męskości. Lecz kryło się w tym i coś innego: męskość to było pierwsze ostrze˝ żenie, pierwszy przypominający i napominający sygnał - śmierci. Starzenie się jest powolnym umieraniem - całe życie jest w gruncie rzeczy tylko oczekiwaniem na śmierć - żyjemy jak ćmy na brzegu ciemności, wszak śmierć jest stanem naturalnym - obraz świata to wielka nicość z obu stron, a w środku ta mizerna wysepka - życie. Obawa przed śmiercią jest właściwie nonsensem za mało się nad śmiercią zastanawiamy, trzeba się z nią oswoić, spoufalić - to przecież nasza stała towarzyszka. A jednak - Zygmunt wolał patrzyć w przeszłość, żałować dawnych lat, dawnych cierpień nawet - a zwłaszcza tych niezapomnianych dwóch lat na szkolnej ławie - lat przyjaźni z Henrykiem i ze Stefanem. Lecz nagle otrząsnął się ze złością: czyż i nadal miał zostać wiecznym sztubakiem życia? Dlaczego zawsze teraźniejszość wydaje mu się jałowym falsyfikatem, a przeszłość - wymarzoną epoką, gdy naprawdę był sobą? Trzeba to z siebie zrzucić - to są nałogi impotenta - wszak impotencja jego była w istocie chorobą duszy nie ciała. Wciąż spotykał znajomych - z tym i z owym zamienił po parę zdań; ludzie byli zdezorientowani, nad˝ rabiali zakłopotanym uśmiechem, ale prawdziwy humor wojenny jeszcze się nie wytworzył - Warszawa by˝ ła na razie bez stylu - zmieniała skórę. Zygmunt przechodził teraz koło Filharmonii, lecz programowo nie pozwalał sobie na żadne sentymentalizmy. No tak - mówił sobie chłodno - tu była Filharmonia, tu chodzi˝ łem od dzieciństwa na koncerty, tu zapoznałem się z muzyką, przez wiele lat zdeptałem każdy kąt tego gmachu - a teraz ten gmach leży w gruzach, sterczą zburzone mury. Więc cóż z tego? - trzeba się nauczyć, trzeba przyjąć dewizę "palę wszystko, co kochałem", aby dopiero móc naprawdę powstać i odrodzić się jak Feniks z popiołów. Potem szedł ulicą Świętokrzyską: ruiny Pompei - pomyślał drwiąco. Nie sposób było iść trotuarem tego, co stanowiło kiedyś ulicę - trzeba było przedzierać się środkiem, a i tu leżały istne Himalaje gruzu. Na najwyższej górze Zygmunt zetknął się oko w oko ze znajomym muzykiem - pijaczyną... - No i cóż, panie Zygmuncie - zawołał tamten wesoło: aleśmy im dali! - Ten wisielczy dowcip serdecznie rozśmieszył Zygmunta - tylko warszawianin może się zdobyć na taki humor, tylko warszawianin, syn miasta bohaterskiego, które bez wszelkich szans zdecydowało się prowadzić walkę kosztem swego zniszczenia - ma prawo do takiego humoru. I pomyśleć, że gdybym został tutaj - i ja uczestniczyłbym w tej wspaniałej obronie, zamiast brać udział w idiotycznych manewrach Małego Napoleona. Tak, lecz wtedy nie zostałbym mężczyzną. Błędne koło - Zygmunt zirytowany ruszył przed siebie, nie zwracając już uwagi na ludzi, ruiny i zgliszcza. W redakcji stary Wincenty przyjął go entuzjastycznie: był pierwszym z "panów", który się zjawił. Zygmunt w roztargnieniu wysłuchał relacji starego o nalotach - szyby przeważnie ocalały dzięki okratowa˝ nym oknom. O losie radcy Geysztora, Skomorocha i innych członków redakcji stary nie miał pojęcia. Zygmunt wszedł do swojego gabinetu: nic się tu nie zmieniło; na stole leżał jakiś nie rozpieczętowany list. Prawda! Był to przecież list od Geysztora, którego nie zdążył zabrać przed wyjazdem; jakby list z tamtego świata. Chciwie rozerwał kopertę i czytał. "Panie Zygmuncie" - pisał redaktor. - "Winienem panu wiele wy˝ jaśnień, dotyczących spraw, związanych z pańskim przyjacielem Henrykiem i jego quasi-sekretarzem pa˝ nem L. Ze sprawami tymi łączy się również mój nagły wyjazd - zapewne domyśla się Pan tego. Pan Hen˝ ryk jest wybitnym i interesującym człowiekiem, a plany jego bywają nawet porywające - niestety, omotał go ów pan L., pozostający zapewne na usługach sił, których nie będę w tej chwili wymieniał, i pokrzyżo˝ wał kompletnie owe plany - narażając mnie w dodatku na kompromitację i utratę pozycji. Ponieważ, jak Pan wie, pierwszym przykazaniem było dla mnie zawsze: działać - a dzięki załamaniu się koncepcji moich i prac, prowadzonych z panem Henrykiem, utraciłem możliwość działania w dziedzinie dyplomacji i walki mózgów, która była mi zawsze dziedziną najbliższą, nie pozostaje mi już nic innego, jak tradycyjna polska droga rehabilitacji: konik i szabelka. Jest to taka tradycja narodowa - przez nią zresztą giniemy, nie przesta˝ ję tego twierdzić; ale pomówimy o tym jeszcze przy okazji. Na razie ściskam serdecznie dłoń i polecam Panu nadal opiekę nad Pańskim świetnie redagowanym - działem. Serdecznie oddany G." Zygmunt przeczytał list dwa razy - lecz właściwie nic mu on nie tłumaczył: porywające plany - Le˝ wandowski na usługach tajemniczych sił - zapewne Niemców - wszystko to były niejasne ogólniki - trzeba by raz wreszcie dowiedzieć się czegoś pewnego, wyjaśnić wszystko i - skończyć z tą sprawą definitywnie. Pożegnał Wincentego, zapowiadając, że przyjdzie jutro dla "uporządkowania papierów", i ruszył na Fil˝ trową do mieszkania pani Cieszkowskiej - zapewne będzie ona coś wiedziała o Henryku. Długo wędrował przez okaleczałe miasto, miasto zgliszcz i ruin, przepychał się przez tłumy ludzi, wi˝ dział oddział Żydów, prowadzonych przez patrol niemiecki na jakieś roboty przy usuwaniu gruzów - wreszcie dobrnął do Filtrowej. Domy stały tu na ogół nienaruszone, choć - oczywiście - bez szyb. Z drże˝ niem w sercu wchodził na schody; drzwi otworzyła mu sama pani Cieszkowska i na jego widok wybuchnę˝ ła płaczem. - Mój Boże, Boże - łkała - że też pana oglądamy; a nasz pan Henryś - nie żyje. Zygmunt zmartwiał, poczuł zawrót głowy, aż oparł się o futrynę drzwi. - Nie żyje? - Tak, zginął na froncie, ale nie˝ chże pan wejdzie, jest pan Jerzy. - Zygmunt wszedł do dawnego pokoju, zajmowanego przez Henryka; brat Henryka, Jerzy, zażywny, flegmatyczny młody człowiek, siedział przy stoliku, zajęty odcinaniem guzi˝ ków z orzełkami od oficerskiego munduru. Na widok Zygmunta podniósł się ciężko. - Henryś nie żyje - powiedział. - Ale czy to prawda? - wyszeptał Zygmunt. Tak - to była prawda. Okazało się, że Henryk był ze swą baterią pod Krakowem ostrzeliwany przez niemieckie samoloty - jedna z pierwszych kul go trafiła - żył jeszcze parę godzin. Doniósł o tym pewien podchorąży z tej samej baterii; podchorąży ów miał także list, widocznie zawczasu przygotowany, list Henryka do Zygmunta, lecz list ten pozostawił w kieszeni mun˝ duru, który odstąpił jakiemuś chłopu w zamian za cywilne ubranie. Zygmunt wzdrygnął się - więc Henryk miał zejść z tego świata, nie wyjaśniwszy owych ciemnych spraw, w które wmieszał również Zygmunta i które spowodowały śmierć Bronka? List zapewne wyjaśniał wszystko - i przepadł. A więc pozostało jeszcze tylko pójść do Stefana - jeśli żyje, powinien odsłonić coś z tej całej historii. Na wzmiankę o Stefa˝ nie Jerzy żachnął się lekko. - Ten pederasta? - mruknął niechętnie - on też ładnie Henryka urządził, kiepski z niego był przyjaciel. - Zaintrygowany Zygmunt zaczął go indagować, lecz grubas zaciął się i nic już nie powiedział. Zaprosił za to Zygmunta na herbatę, którą wypili wraz z popłakującą co chwila panią Ciesz˝ kowską. Jerzy krótko opowiedział swoje koleje wojenne: brał udział w obronie Warszawy, udało mu się uniknąć niewoli, teraz zamierzał przekraść się do Francji. Mówił o tym jak o rzeczach prostych i codzien˝ nych - na temat Henryka nie padło już żadne słowo. Jerzy wspomniał tylko, że matka bawi w Orzechowie i nic jeszcze nie wie o śmierci "Henrysia". Wszelkie próby Zygmunta sprowadzenia rozmowy na temat przedwojennych, tajemniczych historii z Henrykiem spełzły na niczym, nawet pani Cieszkowska jakby na˝ brała wody w usta. Wreszcie Zygmunt pożegnał się, silnie uścisnął dłoń Jerzego i wyszedł na ulicę. Dopiero gdy wyszedł, uświadomił sobie to, co się stało: śmierć Henryka to była już bezapelacyjna śmierć przeszłoś˝ ci, śmierć dawnych lat,upostaciowanych w tym człowieku. Na uliczce Świętej Barbary niewiele się stosunkowo zmieniło. I tu leżały wprawdzie kupy szkła i gruzu, lecz domy były nienaruszone. Drzwi otworzył Zygmuntowi jak zwykle ojciec Stefana, przywitał go z gorliwą, serdeczną grzecznością, jakby widzieli się dopiero wczoraj, i oczywiście wycofał się szybko do swego pokoju. Po długiej wędrówce wśród kontrabasów i wiolonczel Zygmunt zastał Stefana w odwiecz˝ nym kącie za wielkim, starym, brązowym fortepianem. Stefan był nieco bledszy niż zwykle, lecz tak samo starannie i elegancko ubrany: ponieważ szyby pokoju zaklejono dyktą, siedział nad małym stolikiem przy świeczce - na stoliku rozłożone były wielkie arkusze papieru partyturowego. Przywitali się serdecznie - Stefan wspomniał o śmierci Henryka; usiedli przy owym stoliku, a świeczka rzucała tajemniczy półcień na ich pochylone twarze. Stefan wypytywał Zygmunta o jego dzieje wojenne - z kolei sam opowiedział mu swoje perypetie. Wraz ze znajomym skrzypkiem wyszedł również z Warszawy, lecz trafił na bombardowanie szosy lubels˝ kiej, wobec czego wrócił do miasta, gdzie z kolei przebył wielki nalot i bombardowanie 25 września. Wspomniał o swoim ojcu, który pomimo czwartego piętra nie ruszał się z domu podczas największych na˝ lotów i cały czas pracował. Uporczywy ludzki owad - pomyślał Zygmunt. - Lecz ty też pracujesz - zauwa˝ żył. Tak, Stefan pracował, lecz bolał nad losami sztuki i świata artystycznego w tych warunkach: Filharmo˝ nia i opera zburzone, i tak nieświetny przedwojenny warszawski rynek muzyczny skurczy się jeszcze bar˝ dziej. Stefan marzył o wyjeździe z Polski na stałe - wspomniał o swojej planowanej podróży artystycznej za granicę - podróż tę oczywiście diabli wzięli. Zygmunt przypomniał mu ich rozmowę przed wojną i ma˝ kabryczne żarty o bolszewikach i Niemcach pod Warszawą - roześmieli się obaj - ładne żarty! Lecz Zyg˝ munt przyszedł tu w celu pomówienia o Henryku - sprowadził znów rozmowę w tym kierunku. I wtedy na˝ reszcie - Stefan zaczął mówić; rozmowa ta utkwić miała w pamięci Zygmunta na długie lata - jak tamta, kiedyś, niezapomniana rozmowa we trzech nad Wisłą. Stefan mówił powoli, z namysłem, a pełgający pło˝ myk świecy rzucał na jego twarz dziwaczne blaski i cienie, czyniąc ją czasem jakby zupełnie obcą. - Ponieważ Henryk nie żyje - rozpoczął - można obecnie ujawnić pewne rzeczy, które za jego życia zachowywano w dyskrecji. - Tu urwał na chwilę i spojrzał przelotnie na Zygmunta. - Otóż cała rzecz za˝ wiera się w tym, że Henryk, od czasów szkolnych jeszcze, cierpiał na okresowe, powrotne ataki obłędu. Zjawiały się one w odstępach od pół roku do roku, trwały nieraz po parę miesięcy - jest to podobno określona choroba, opisana nawet przez Dickensa w "Opowieści o dwóch miastach". Stąd właśnie po˝ chodziły jego stałe wyjazdy i przerywania studiów. Wreszcie matka umieściła go w sławnym sanatorium w Szwajcarii, skąd jednak uciekł jakimś sposobem przy pomocy Lewandowskiego. Kim był ów Lewan˝ dowski, nie wiadomo dobrze (syn młynarza na Woli - pomyślał Zygmunt), w każdym razie osiągnął on ogromny wpływ na Henryka, wpływ, natury - Stefan zawahał się - nie wyjaśnionej - było w tym coś z szantażu, a coś z hipnotyzmu. Za granicą jeszcze Henryk - pod wpływem zapewne swojej choroby - powziął dziwaczne plany dokonania wielkiego zamachu bombowego na Hitlera i jego najbliższych współ˝ pracowników w czasie posiedzenia Reichstagu -pomysł do tego podsunął mu słynny, podobno zresztą sfingowany proces Dymitrowa i towarzyszy o podpalenie parlamentu. Zamach dokonany miał być w jakiś zupełnie nowy sposób - Stefan nie znał szczegółowo "tej bzdury", ale miał on być, zdaje się, przeprowa˝ dzony za pomocą samolotu czy "żywej torpedy", czy czegoś w tym rodzaju. W każdym razie koszty jego miały być olbrzymie. Ale najkapitalniejsze w tym wszystkim jest to, że Henryk po powrocie do kraju pod wpływem Lewandowskiego zdołał zainteresować tą sprawą kilku ludzi na wcale poważnych stanowiskach - między innymi radcę Geysztora i Rosena, którzy zawiązali nawet coś w rodzaju tajnego klubu czy spisku (sprzysiężenia - poprawił go w myśli Zygmunt) - Rosen zaś dał na ten cel bardzo grube pieniądze. Przygo˝ towaniami kierować miał Lewandowski, który oczywiście kpił sobie z tej całej historii, a pieniądze schował do kieszeni. Zmuszał on Henryka, wyzyskując ten jakiś swój specjalny wpływ na niego, aby do ostatniej chwili utrzymywał tamtych w wierze, iż wszystko idzie pomyślnie naprzód. Gdy wreszcie Henryk zaczął się buntować i grozić Lewandowskiemu zdemaskowaniem oszustwa - ten przemocą wywiózł go do domu zdrowia w Tworkach, przedstawiwszy uprzednio przygotowany papier z owego sanatorium w Szwajcarii. Dopiero matka Henryka przy pomocy Stefana, z którym pozostawała w stałym kontakcie (Zygmunt przy˝ pomniał sobie spotkanie z nią na schodach), zdołała uwolnić Henryka stamtąd, po czym od razu powołano go do wojska. O tym, że Henryk jest w Tworkach, doniósł niespodziewanie przyjaciel i pomocnik Le˝ wandowskiego, olbrzymi, dziwny mężczyzna (Zygmunt z opisu poznał Ichtiozaurusa), który sam był kiedyś w domu wariatów i którym zamknięcie Henryka przemocą wstrząsnęło tak silnie (a więc ten człowiek po˝ siadał uczucia), że samorzutnie przeszedł na stronę Stefana i matki Henryka. W charakterze już ich zaufa˝ nego śledził on potem dalsze kroki Lewandowskiego. Tu Stefan zatrzymał się - Zygmunt pomyślał, że Ich˝ tiozaurus i jego śledził przecież wtedy - a więc zapewne również w charakterze "zaufanego" Stefana. Ste˝ fan wiedział więc o tym, że Lewandowski mieszkał u niego, wiedział też może, dlaczego tak się stało, jaki˝ mi groźbami Lewandowski to na nim wymusił. Spojrzał z ukosa na Stefana, lecz tamten milczał - twarz miał nieprzeniknioną. - A zabójstwo Bronka Rosena też łączyło się z tą sprawą? - spytał Zygmunt. - Oczywiś˝ cie - podjął Stefan - gdy sprawa - nie bez mojej interwencji - wydała się wreszcie, Rosen zażądał zwrotu pieniędzy; Geysztor, wytrawny niby polityk, skompromitowany i wystawiony na dudka, podał się do dymi˝ sji i wyjechał do wojska, aby umożliwić śledztwo policyjne bez wtrącania w to jego osoby. Wtedy Le˝ wandowski "zlikwidował" Rosena przez jakiegoś podstawionego chłopaka z Woli, a sam, poszukiwany przez policję, ulotnił się z grubymi pieniędzmi - wojna uniemożliwiła dalsze poszukiwania. - Potworne to było indywiduum - w ogóle otarliśmy się o potworną historię. Zygmuntowi wydało się, że na słowa "otarliśmy się" Stefan położył jakiś specjalny nacisk. Dla po˝ krycia tego wrażenia zapytał szybko: - A więc nie sądzisz, żeby Lewandowski był rzeczywiście jak twier˝ dzi Geysztor - agentem niemieckim? Stefan wybuchnął ironicznym śmiechem: - Nie, to urodziło się tylko w bujnej wyobraźni pana radcy - cała ta historia daje miarę poziomu naszych stosunków politycznych: kilku wybitnych, inteligentnych polity˝ ków daje się "nabrać" i pozwala rozbujać swoją wyobraźnię sprytnemu, ale ordynarnemu oszustowi, który przez nich dostaje się niemal do najwyższych sfer. - A przecież znałeś tego człowieka (znów Zygmuntowi wydało się, że na słowie "znałeś" położony był nadmierny nacisk), widywałeś go - to był zwykły, ordynarny dureń i cham - za głupi na jakąkolwiek politykę. Zygmunt nie był o tym zupełnie przekonany, ale zamilkł. W opowiadaniu Stefana wszystko było jas˝ ne i trzymało się kupy, tylko jedna rzecz - ów niechętny wybuch Jerzego - owa pederastia - zarzut złej przyjaźni. Powoli i z naciskiem zadał Stefanowi jeszcze jedno pytanie. - Czy nie domyśla się, jakiego ro˝ dzaju mógł być ów wpływ Lewandowskiego na Henryka: czy po prostu tylko szantażował go, grożąc od˝ słonięciem jego obłędu? Stefan namyślał się chwilę, jakby czując, że w pytaniu tym zawierała się ukryta, podejrzliwa intencja. Wreszcie powiedział powoli: - Nie - sądzi, że nie tylko, to musiało być także coś in˝ nego, coś z kategorii spraw - hm - płciowych; tu spojrzał bystro na Zygmunta, który poczuł, że się rumieni. - Henryk, jak wiesz, miewał takie - hm Stefan długą chwilę dobierał słów - takie różne pomysły, pamiętasz - naszą - kiedyś, dawno, jeszcze w szkole złożoną - przy-się-gę? Zygmunt skinął głową. W pokoju panowała cisza - pierwszy to raz od owych czasów Stefan poru˝ szył sprawę przysięgi. Po efektownej pauzie kontynuował normalnym, swobodnym już tonem: - Więc wi˝ dzisz, to właśnie musiało być coś z kategorii tych spraw, nie wiem wprawdzie o tym nic pewnego, lecz mam różne powody domyślać się - że tak było. Na tym skończyli rozmowę o Henryku - pierwszą i ostatnią, jaką na ten temat odbyli kiedykolwiek. Wymienili jeszcze kilkanaście zdań o sprawach bieżących i w końcu Zygmunt, odprowadzany przez Stefa˝ na - wyszedł na schody. Było tutaj niemal zupełnie ciemno z powodu braku elektryczności. Omackiem zszedł na dół i wreszcie wydostał się na ulicę; zapadł już wieczór - ludzie gorączkowo spieszyli w różne strony - zbliżała się "godzina policyjna" - chodzić wolno było tylko do siódmej. Patrol niemiecki przeszedł ciężkim, miarowym, mechanicznym krokiem. Zygmunt patrzył na to wszystko, jakby wrócił z tamtego świa˝ ta. Ta zadziwiająca rozmowa, której możliwości nie podejrzewał nigdy, kompletnie wytrąciła go z równo˝ wagi: czuł podniecenie tak wielkie, że dla wyładowania go mówił głośno do siebie. Po raz pierwszy dane mu było spojrzeć z bliska na odsłonięte oblicze wewnętrzne Stefana i zobaczył, a raczej odczuł ową dwois˝ tość, ową skrytą głęboko nieszczerość - choć może to było słowo za silne - może to było raczej tylko na˝ miętne przywiązanie do swoich ukrytych planów, zamknięte w sobie, zasłonięte dla świata, wyłączne skon˝ centrowanie się na sobie i swoich tajemnicach, swoich dążeniach, pragnieniach i - upodobaniach, coś, cze˝ go Zygmunt zawsze domyślał się u niego pod maską serdecznej prostoty i subtelnej grzeczności. Tak - Stefan mógł być groźnym człowiekiem, mógł być fanatyczny i bezlitosny ludzie w tym co on stopniu panu˝ jący nad sobą bywają inkwizytorami - i mógł fanatycznie i bezwzględnie postępować w owej historii Hen˝ ryka i Lewandowskiego. Jeśli już zdecydował się działać w sprawach dotyczących innych ludzi - musiał działać jak chłodna, nieugięta maszyna. Tak - dziś w rozmowie z nim owionął Zygmunta lodowaty pod˝ much - więc i on był jednym z czynnych partnerów owej "potwornej historii", o którą się otarli. Lecz cóż to właściwie była za historia? W relacji Stefana wszystko wydawało się jasne, wszystkie szczegóły pasowały do siebie - była to koncepcja prawdopodobna, nie do zbicia, a nawet po prostu - oczywista. Ale - czy Henryk naprawdę był obłąkany? Przecież Geysztor, człowiek wytrawny, zręczny, doświadczony - zupełnie inne miał o nim zdanie i miał również zupełnie inny pogląd na Lewandowskiego - uważając go najwidocz˝ niej za niemieckiego agenta, który wkradł się w zaufanie Henryka, aby pokrzyżować ich "porywające" pla˝ ny. Tak - dla Geysztora była to zupełnie inna historia niż dla Stefana - a zapewne dla tego milczka Jerzego wyglądała ona jeszcze inaczej - świadczy o tym ów okrzyk, który mu się wyrwał. Jeszcze co innego za˝ pewne myślała o tym matka Henryka - i Lewandowski - i biedny Bronek; cała sprawa załamywała się rozmaicie w psychice szeregu osób - każdy patrzył na nią pod innym kątem - "sprzysiężenie" było jak ma˝ giczny przedmiot, mający różne odbicia w wielu zwierciadłach. Ale gdzież była prawda o tej sprawie - mo˝ że w liście Henryka, którego nikt już nigdy nie przeczyta? Więc owa "potworna historia" nie da się już wy˝ świetlić - dziwaczny dramat nie wyjaśni się widocznie, z chwilą gdy główny aktor zszedł ze sceny. A prze˝ cież żyli jeszcze inni aktorzy - Lewandowski, Geysztor, Stefan - lecz nie - Zygmunt zrozumiał nagle, że sprawa była już zamknięta, była przeszłością - nikt nie miał powodów do wznawiania jej i przypominania, zwłaszcza teraz, po śmierci Henryka i po wszystkim, co się stało - przeznaczeniem "sprzysiężenia" jest wi˝ docznie utonąć w niepamięci: było ciemne i pozostanie ciemne. Zygmunt uspokoił się teraz i szedł powoli w stronę domu po wyludniających się, upiornych ulicach. Wiedział już, że sprawa ta umierała i dla niego również - umrze całkiem wraz ze wspomnieniem o Henryku. Bo w gruncie rzeczy nie była dlań ważna; była intrygująca, kusząca jak zagadkowa, nie wyjaśniona zbrod˝ nia w sensacyjnej powieści - lecz to przestało już podniecać i zaciekawiać Zygmunta. Zrozumiał teraz, że to, co nazywał "drugim sprzysiężeniem", zobojętniało mu całkowicie - nawet pomimo śmierci Bronka. Lecz za to z rozmowy ze Stefanem wyłoniło się, wykazując niesamowitą żywotność, utopione pozornie w poto˝ ku lat, w fali niepamięci - "pierwsze sprzysiężenie" - ich dawna, na szkolnej ławie złożona przysięga; ta sprawa, o której Zygmunt sądził, że żyła dotąd tylko w jego pamięci, i to jedynie dzięki nieszczęsnemu problemowi impotencji - ta sprawa, jak się teraz wydaje, była najważniejszym wydarzeniem, ukrytym "le˝ itmotivem" życia wewnętrznego i życia fizycznego ich trzech aż do dnia wybuchu wojny, a wreszcie - prze˝ żyła teraz nawet swego inicjatora i twórcę, aby tkwić nadal silnym kolcem w niezwykle skrytej i osłoniętej duszy Stefana. Bo Stefan - najwyraźniej - zazdrosny był o Lewandowskiego i jego wpływ na Henryka - Henryk zaś - jak z tego wynika - nie był również z tymi sprawami "w porządku". Właściwie wszyscy trzej byli nie w porządku i to odkrył Lewandowski, który przyjął na siebie rolę wysłannika życia - wtargnął jak brutalna, okrutna, wulgarna, lecz świeża i nieodparta siła do ich potrójnego sanktuarium, aby wstrząsnąć nim, wybić okna i nareszcie - wpuścić tam powietrze. Nagromadzony przez Henryka od tylu lat proch i dynamit psychiczny, wybuchnął wreszcie z iskry, przytkniętej doń przez Lewandowskiego - ofiarą wybu˝ chu stał się przypadkowy widz - Bronek - lecz to już zahaczało o sprawę "drugiego sprzysiężenia" - to już nie było ważne w obecnej chwili. Najważniejsze w tej sprawie było, że zadziwiający, pozornie młodzieńczy i nieważny eksperyment, podjęty przez Henryka na szkolnej ławie jeszcze, wydał tak nieoczekiwane i da˝ leko sięgające rezultaty - nieświadomi wywołali jakieś duchy czy demony, które zawładnęły nimi na długie lata, i dopiero teraz Zygmunt zdołał uwolnić się spod ich sugestii. W tej chwili po raz pierwszy w całej pełni uświadomił sobie wolność - prawdziwą wolność, jaką samorzutnie ofiarowała mu dziewczyna w owej wsi pod Puławami, po raz pierwszy naprawdę uświadomił sobie rozległość perspektyw, które otwierały się przed nim - nie myślał już o śmierci - przed nim było życie, tajemnicze, nieznane życie. Przeżyje je od po˝ czątku na nowo - przeżyć drugie, inne życie - to była przecież realizacja najbardziej upragnionego z jego marzeń - nie potrzeba po to wyjeżdżać do Ameryki czy Australii, Ameryka i Australia jego duszy będą tu - w tej samej Warszawie - na tej samej, tysiące razy wydeptanej ulicy Pierackiego. Dawne, pierwsze życie przeminęło bez śladu, umarło dlań wraz z poznaniem kobiety, śmiercią Henryka i zdemaskowaniem Stefa˝ na - koniec tego życia zbiegał się w nadzwyczajny sposób z ogólną, miażdżącą katastrofą, która obaliła wszystko wokół - czyż to nie było znaczące, czyż nie zawierał się w tym przejrzysty symbol, wyraźna wskazówka? Dotychczasowe życie duchowe i dotychczasowe życie fizyczne runęły w gruzy, gruzy należy uprzątnąć, teren zniwelować i oto - budować, budować na nowo, wznosić wysoki, barwny, kolorowy gmach. Wąż usypia, wąż zmienia skórę, wąż rozpoczyna nowe życie - czyż to nie było wspaniałe? Zygmunt z trudem przedostał się na Pierackiego przez zwały gruzu, które piętrzyły się na jezdni obok zburzonego narożnego domu. Zgliszcza ziały duszącym fetorem spalenizny. Ulica Pierackiego pusta już by˝ ła, ponura i milcząca. Z daleka nadchodził wraży patrol, jednocześnie wiatr powiał ostry, zimny, bezlitosny. Zygmunt wiedział, że oczekuje go samotność w pustym, ciemnym, wyziębionym mieszkaniu, po którym hu˝ la bezkarnie ów wrogi, jesienny wiatr. Lecz wiedział także, że to tylko pozór, złudzenie - w istocie czekało go nowe, bogate, bujne i fascynujące życie, życie, które powstanie w nim teraz - tak właśnie jak ów Fe˝ niks z popiołów. Warszawa, marzec 1942 - luty 1944