Żółtowski Michał - Henryk Ruszczyc i jego praca
Szczegóły |
Tytuł |
Żółtowski Michał - Henryk Ruszczyc i jego praca |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Żółtowski Michał - Henryk Ruszczyc i jego praca PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Żółtowski Michał - Henryk Ruszczyc i jego praca PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Żółtowski Michał - Henryk Ruszczyc i jego praca - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Michał Żółtowski
Henryk Ruszczyc i jego praca
dla Niewidomych
Szkic biograficzny
na podstawie pozycji
wydanej przez
Towarzystwo Opieki
nad Ociemniałymi
Laski 1994
Spis treści
Słowo wstępne
Przedmowa
Od autora
Część I
Z podwileńskich Ruszczyc na Podole
Środowisko kijowskie
Młodzieńcze lata
Przemiana
Przybycie do Lasek
Początki pracy wychowawczej
Henryk Ruszczyc w środowisku laskowskim
Szukanie nowych form pracy
Nowe zadania
Część II
Wojna i okupacja
Rehabilitacja ociemniałych inwalidów wojennych
Schronisko w Surhowie
Memoriały Ruszczyca do władz
Spółdzielnia Lubelska
Zakłady w Głuchowie i Jarogniewicach
Szkolenie ociemniałych do pracy w przemyśle
Wyjazd Ruszczyca do Anglii
Część III
Powrót do Lasek
Nieoczekiwane zagrożenia
Praca nad "Poradnikiem dla Nauczycieli"
Poszukiwanie nowych dróg szkolenia
Pierwsza wakacyjna praktyka
Rozwój dziewiarstwa maszynowego
Osiągnięcia niewidomych w tkactwie
Utworzenie Warsztatów Drzewno-Metalowych
Pracownia obróbki metalu
Zorganizowanie pracy w drewnie
Dalsze dzieje szkolenia w metalu
Dalszy rozwój Warsztatów
"Nowa Praca", czyli o możliwościach artystycznych niewidomych
Wprowadzenie nowej metody prac ręcznych
Sukcesy i porażki w tapicerstwie
Młodociani ociemniali inwalidzi
Słowo wstępne
Dziś oddajemy do rąk Czytelników kolejną książkę poświęconą
ludziom Lasek. Po Matce Elżbiecie Róży Czackiej, ks. Władysławie
Korniłowiczu, ks. Antonim Marylskim i Zygmuncie Serafinowiczu
przyszła kolej na Henryka Ruszczyca, człowieka legendę, twórcę
polskiej szkoły rehabilitacji zawodowej niewidomych.
Książka Michała Żółtowskiego ukazuje Henryka Ruszczyca na tle jego
tytanicznej działalności. Wątek biograficzny jakoby ginie w tym
niezwykle żywiołowym i wartkim nurcie przeróżnych działań. To,
czego dokonał nasz bohater, wystarczyłoby na zapełnienie życiorysu
kilku ludzi, a przecież żył stosunkowo krótko, bo niespełna 72
lata (1901-1973).
Michał Żółtowski, aby lepiej naświetlić genetyczne uwarunkowania
Ruszczycowej aktywności, sięga do jego przodków z XVII i XVIII
wieku, romantycznych rotmistrzów chorągwi wołoskich i pancernych,
niezwyciężonej w starciach jazdy polskiej. Zresztą Henryk Ruszczyc
dużo zachował cech swoich przodków: nadmierną aktywność, szybkość
decyzji i przede wszystkim gorącość traktowania każdej sprawy. On
nie potrafił być letni. Cechę tę kapitalnie ukazuje autor książki
na konkretnych przykładach.
Henryk Ruszczyc kochał kresy wschodnie. Kiedy po wizycie w r. 1970
w Szwecji, Danii i RFN odwiedziłem go, dużo mówiłem o tym, co
widziałem i czym zachwycałem się w tych najbardziej rozwiniętych
krajach Europy. Gdy zapytałem go, czy chciałby tam pojechać,
odpowiedział:
- Ja chciałbym jeszcze raz zobaczyć Kijów!
Czytelnik znający osobiście Henryka Ruszczyca po pobieżnym
przeczytaniu książki Michała Żółtowskiego może dojść do wniosku,
że autor miał na celu odbrązowienie swego bohatera. Myślę, że
wniosek byłby z gruntu błędny. Michał Żółtowski z niezwykłą pasją
poszukuje jedynie prawdy. Z jego dociekań wychyla się postać
człowieka z krwi i kości. Widzimy Ruszczyca jako typowego
kawalerzystę, karciarza i lwa salonowego, ale również człowieka,
który jest wrażliwy na każdą napotkaną biedę, usuwanego lub
samodzielnie opuszczającego praktyki rolne, bo nie podoba mu się
stosunek do ludzi z czworaków; ale również pochylającego się nad
dzieckiem niewidomym poszukującym zgubionej zabawki czy nad każdym
skrzywdzonym lub cierpiącym. Jego nerwowe poszukiwanie nowych
stanowisk pracy dostępnych dla niewidomych i nowych zawodów,
usprawiedliwia wszelkie niepowodzenia i ponoszone nakłady. Miał
przy tym Ruszczyc niespotykany dar angażowania w sferę swoich
działań każdego napotkanego człowieka.
I ta prawda o Henryku Ruszczycu leżała u podstaw dociekań Michała
Żółtowskiego. Czy mu się to w pełni udało, ocenią sami Czytelnicy.
Ja w tym miejscu chciałbym gorąco podziękować Mu za poniesiony
trud i za to, że swoją pracą znakomicie rozszerzył wiedzę o
Laskach i polskiej szkole rehabilitacji zawodowej niewidomych.
Na zakończenie jeszcze kilka zdań o autorze książki.
Michał Żółtowski, syn hr. Jana i Ludwiki z Ostrowskich, urodził
się 21 maja 1915 r. w Lozannie, w Szwajcarii. Rodzinnym majątkiem
Żółtowskich był Czacz w Ziemi Kościańskiej w Wielkopolsce. Państwo
Żółtowscy mieli jedenaścioro dzieci. Dwóch synów zmarło w
dzieciństwie, a dwóch poległo w czasie drugiej wojny światowej.
Ojciec, Jan Żółtowski, należał do Polskiego Komitetu Narodowego
reprezentującego Polskę przy podpisywaniu traktatu wersalskiego w
r. 1919.
Michał Żółtowski w latach 1934-1937 ukończył wydział prawa na
Uniwersytecie im. Jana Kazimierza we Lwowie, a w r. 1938 Szkołę
Podchorążych Rezerwy Kawalerii w Grudziądzu, z przydziałem do 15
Pułku Ułanów w Poznaniu. Podczas wojny służył w kawalerii na
terenie Lubelszczyzny; rozbrojony przez Armię Czerwoną w r. 1940
przez zieloną granicę powrócił na Lubelszczyznę. W r. 1943 złożył
przysięgę Armii Krajowej.
2 lipca 1945 r. został przyjęty do Wyższego Seminarium Duchownego
w Krakowie, gdzie studiował do grudnia 1947 r. W związku z
załamaniem się zdrowia musiał przerwać studia duchowne. Przez
jakiś czas pracował w gospodarstwie rolnym w Olsztyńskiem, potem
przez przeszło rok w zakładzie wychowawczym ks.ks. Salezjanów we
Fromborku. Do Lasek przybył 31 stycznia 1950 r. Po kilku
miesiącach zapadł na gruźlicę i dopiero od r. 1953 podjął
regularną pracę w Zakładzie dla Niewidomych. Tu zetknął się z
Henrykiem Ruszczycem i podjął wieloletnią współpracę w szkoleniu
zawodowym. Przejściowo przez kilka miesięcy prowadził gospodarstwo
zakładowe we wsi Pieścidła, a w r. 1958 wyjechał na kurację
piętnastomiesięczną do Szwajcarii.
Michał Żółtowski brał czynny udział w życiu kulturalnym i
społecznym Zakładu. Pełnił funkcję Prezesa Ochotniczej Straży
Pożarnej; w latach 1969-1987 był sekretarzem Zarządu Towarzystwa
Opieki nad Ociemniałymi.
Ostatnie lata niemal całkowicie poświęcił pracy w komisji
historycznej. Między innymi owocem tej działalności jest oddana
dziś do rąk Czytelników monografia poświęcona Henrykowi
Ruszczycowi.
Władysław Gołąb
Prezes Zarządu Towarzystwa
Opieki nad Ociemniałymi w laskach
Przedmowa
Pragnę na wstępie książki Michała Żółtowskiego, noszącej tytuł
"Henryk Ruszczyc i jego praca dla Niewidomych", wyrazić radość, że
się ona ukazała oraz uznanie dla jej wartości merytorycznej i
pedagogicznej.
Szkic biograficzny, jak skromnie pisze autor, ukazuje Henryka
Ruszczyca na tle jego działalności pedagogicznej i
rehabilitacyjnej, na tle warunków jego życia, całkowicie oddanego
niewidomym wychowankom i przyjaciołom. Ów szkic biograficzny
przybliża nam postać tego wspaniałego człowieka - twórcy polskiej
szkoły rehabilitacji zawodowej niewidomych - wychowawcy, który
potrafił wyzwalać w niewidomych chłopcach radość życia, poczucie
mocy, nieustępliwą walkę o pełnię swego człowieczeństwa i wiarę,
że "wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia". Tajemnicę dzięki
której, Henryk Ruszczyc wyzwalał młodzież ze smutku i bierności,
czynił ją zdolną do samodzielności i pracy społecznej, była
szczera miłość i szacunek wobec niej, rodzące zrozumienie i
zaufanie wzajemne.
Słyszy się nieraz, albo i czyta w książkach pedagogicznych, że
osobowość nauczyciela nie odgrywa żadnej roli w procesie
wychowania, że o jego efektywności decydują techniki i metody,
niezależnie od tego kto je stosuje. Nie ma nic bardziej błędnego.
O skuteczności pracy wychowawczej czy to rehabilitacyjnej,
decyduje osobowość wychowawcy - jej bogactwo, siła,
odpowiedzialność. Przykładem wychowawcy, który znalazł klucz do
serc swoich wychowanków, klucz, dzięki któremu jego działanie
przyniosło piękne i pożądane owoce jest Henryk Ruszczyc. A jaki to
był klucz powiedzieli Jego dorośli wychowankowie - zrehabilitowani
w Laskach czy Surhowie, pełniący często odpowiedzialne role i
funkcje społeczne. "Pan Ruszczyc to człowiek, który był
największym przyjacielem niewidomych, wśród widzących".
Książka, napisana przez Michała Żółtowskiego jest niezwykle
oryginalna i przydatna w kształceniu tyflopedagogów i innych
pedagogów specjalnych. Na przykładzie życia i pracy Henryka
Ruszczyca, które na kartach tej książki, napisanej przez
współpracownika i świadka jego życia, można się wiele nauczyć
odnośnie postawy wobec wychowanków, twórczego podejścia do pracy
wychowawczej, indywidualnego stosunku do dziecka, niezbędnej w tej
pracy bezinteresownej ofiarności oraz optymizmu i wytrwania.
Książka - o której piszę - wydaje się również niezbędna dla tych
pracowników pedagogicznych, którzy zajmują się rehabilitacją
zawodową niewidomych i niedowidzących, czy też młodzieży o
złożonym kalectwie. W pewnych fragmentach - bowiem - książka
zawiera elementy metodyczne, które mogą być wykorzystywane w
kształceniu zawodowym nauczycieli, a nawet w podręcznikach
tyflopedagogiki.
Henryk Ruszczyc był prekursorem tych idei i haseł, które
współcześnie głoszone są jako na wskroś nowatorskie. Chodziło Mu o
rehabilitację niewidomych poprzez pracę, której zakres i rodzaje
należy wciąż bogacić, wierząc w uzdolnienia i aspiracje inwalidów,
które to, co pozornie niemożliwe, czyniło realnym. Przecież
niewidomi określani byli - i są dotychczas - jako inwalidzi
niezdolni do żadnej pracy. Ale rzeczywistość - tworzona już przez
Henryka Ruszczyca - temu przeczyła i zaprzecza do dzisiaj.
Wachlarz zawodów do których przygotowywał On na specjalnie
organizowanych kursach, to oprócz tradycyjnego szczotkarstwa:
dziewiarstwo, tkactwo, a później obróbka metalowa skrawaniem,
masaż leczniczy, który był Jego inicjatywą, a wreszcie obsługa
central telefonicznych, elektrotechnika. Zdolni chcący się uczyć,
niewidomi absolwenci szkoły podstawowej w Laskach, dzięki poparciu
Ruszczyca trafiali do szkół średnich i wyższych, aby kształcić się
w integracji z widzącymi.
Ideę integracji niewidomych ze społeczeństwem Henryk Ruszczyc
realizował poprzez pionierskie działanie, prowadząc do
zatrudnienia swoich wychowanków, posiadających kwalifikacje
zawodowe w fabrykach i przedsiębiorstwach przy produkcji różnego
typu.
Szczególnym i płodnym pomysłem Henryka Ruszczyca była
spółdzielczość niewidomych, w której oni sami byli organizatorami
i kierownikami, w pełni odpowiedzialni organizacyjnie i finansowo,
współpracującymi z osobami pełnosprawnymi, uzupełniając się
wzajemnie i tworząc środowisko pracy autentycznie zintegrowane.
Było takim nie tylko w procesie produkcji, ale także współżycia i
współpracy.
W książce Michała Żółtowskiego, wypunktowane są w spisie
rozdziałów liczne działy powstałe i działające z inicjatywy H.
Ruszczyca. Znajdujemy tu następujące etapy: Rozwój dziewiarstwa
maszynowego i tkactwa; Utworzenie Warsztatów Drzewno-Metalowych,
pracownia obróbki metali; Praca artystyczna niewidomych (Nowa
Praca), Tapicerstwo, Eksperymentowanie nowych zawodów tj.
elektrotechniki, zabawkarstwa, pamiątkarstwa, montażu.
Autor biografii, opisując kolejne etapy pracy Henryka Ruszczyca,
kolejne eksperymenty w poszukiwaniu dróg rehabilitacji niewidomych
oraz możliwości wykonywania zawodów, a następnie zatrudnienia, nie
ukrywa trudności i niezrozumienia z jakim się on spotkał, nawet ze
strony przyjaciół i współpracowników. Osoby doświadczone przez
życie wiedzą, że jest to zwykły los ludzi niezwykłych, a więc
aktywnych i twórczych ponad zwykłą miarę, odbiegających od
stereotypów - może rozsądnych i czcigodnych - lecz nie
pozwalających oddać się sprawie uważanej za najważniejszą bez
zastrzeżeń i granic, postępując odważnie i poszukując nowych
perspektyw.
Eksperymentowanie - stosowane przez Pana Ruszczyca - celem
znalezienia możliwości pracy dla niewidomych o dostępnych oraz
opłacalnych dla nich zawodów było metodą kosztowną, zarówno dla
Niego, jak i dla uczniów oraz Zakładu, na którego terenie się
odbywało. Wydaje się jednak, że było metodą słuszną i odkrywczą,
gdyż weryfikowano pomysły i próby pracy, dzięki czemu niewidomi i
ich wychowawcy czy instruktorzy stawali się odkrywcami nowych dróg
rehabilitacji zawodowej i społecznej integracji. Dzięki tym
"eksperymentom" pedagogicznym, niewidomi zaczynali się liczyć na
rynku pracy i znajdywali sposób aby stać się niezależnymi,
pracującymi ludźmi. Coraz większe uznanie i zainteresowanie
zdobywał też Zakład, a później OSW w Laskach na terenie którego
odbywała się ta pionierska praca. Nie była by ona możliwa bez
współpracowników podobnie działających tam, jak Henryk Ruszczyc.
Wprawdzie niektórzy pracownicy pedagogiczni, uważali, że szkoła to
nie jest "poligon doświadczalny" i że nie należy zakłócać jej
spokoju poprzez eksperymenty zawodowe, ale zapewne doszli już do
przekonania, że z punktu widzenia niewidzących uczniów, były one
słuszną drogą.
Kończąc już ten krótki wstęp do książki o Henryku Ruszczycu, dla
którego ci uczniowie byli zawsze najważniejsi, chcę Mu jeszcze
oddać uznanie i słowa wdzięczności, bo gdyby nie Jego porywczość
dążąca szybkimi krokami za wielkim sercem to na przykład, nie było
by pierwszej w Polsce spółdzielni niewidomych w Lublinie, której
prezesował od chwili założenia Modest Sękowski. Bo jego właśnie
porwał Henryk Ruszczyc z nieprzyjaznego domu i przywiózł do Lasek
aby się kształcił i dojrzewał do pracy i służenia innym.
Henryk Ruszczyc nie zwlekał, nie ociągał się, nie żałował swego
trudu. Ratował wychowanków kiedy było potrzeba, radował się z nimi
i szczycił. Razem z nimi torował nowe drogi rehabilitacji.
Prof. Zofia Sękowska
UMCS Lublin
Zakład Psychopedagogiki Specjalnej
Od autora
Trudno mi dziś odtworzyć dokładną datę rozmowy z dyrektorem
Ośrodka Szkolno-Wychowawczego w Laskach, Andrzejem Adamczykiem.
Zwrócił się on do mnie (najprawdopodobniej w 1979 r.) z prośbą o
napisanie biografii Henryka Ruszczyca. W pierwszym odruchu
odmówiłem, tłumacząc się brakiem zdolności literackich i
doświadczenia w pisaniu. Skreślenia sylwetki takiej postaci jak
Ruszczyc nie mogą się podejmować początkujący. Gdy jednak Adamczyk
przekonał mnie, że w całym środowisku laskowskim nie widzi nikogo,
kto równie długo, jak ja, współpracowałby z panem Henrykiem,
zarówno w internacie, jak warsztatach, przestałem się bronić.
Dopiero jednak w 6 lat później, gdy zaprzestałem pracy w szkole,
zabrałem się na serio do zbierania materiałów. Przekazano mi
wówczas ogromne archiwa Ruszczyca, zawierające 700 teczek. Wiele z
nich trzeba było od razu wyeliminować jako nie związane
bezpośrednio z tematem.
Przeglądając zgromadzony materiał, dokonałem zaskakujących
spostrzeżeń. Odkryłem, że mój Szef pozostawił po sobie bogaty
zbiór nieopublikowanych maszynopisów. Znalazłem wśród nich tak
cenne pozycje, jak poradnik dla nauczycieli, memoriały do
ministerstw, referaty, sprawozdania, nawet scenariusz do filmu. Do
przyszłej biografii bardzo wartościowe okazały się relacje jego
dawnych kolegów szkolnych oraz przyjaciół, a wprost bezcenne
wspomnienia byłych wychowanków. Nadsyłano je obficie na rozpisaną
po jego śmierci ankietę. Wiele ciekawych danych zawierała
olbrzymia, dobrze zachowana korespondencja. Zabrakło mi jednak
relacji wychowawców, nauczycieli zawodu, pracowników fizycznych i
osób z kierownictwa. Musiałem te braki uzupełnić przez rozmowy z
poszczególnymi osobami. Tak powstało moje własne archiwum, lepiej
odpowiadające założonemu celowi. Pierwsza wersja mego opracowania
obejmowała prócz opowiadań autora obszerne fragmenty celniejszych
wypowiedzi. Całość okazała się zbyt rozwlekła, nie dopracowana.
Oddając do druku trzecią wersję, skróconą i wygładzoną dzięki
pomocy przyjaciół liczę, iż zainteresuję nią dawnych Laskowiaków,
którzy nadeślą mi swoje uwagi i uzupełnienia. Mam nadzieję, że
stanie się też pożyteczna dla wszystkich studiujących pedagogikę
specjalną oraz osób związanych ze sprawą niewidomych. Moim gorącym
pragnieniem jest ukazanie szerszemu ogółowi nie opracowanych dotąd
dziedzin najbardziej twórczej pracy Ruszczyca: szkolenia
zawodowego i wychowania. Chcę zaznaczyć, że nigdy nie byłem
wychowawcą odpowiedzialnym za grupę internatową, lecz pełniłem
wychowawcze funkcje pomocnicze, będąc równocześnie nauczycielem.
Dobrze znałem atmosferę "Domu Chłopców". Bardziej zżyłem się z
Warsztatami, prowadząc przez 10 lat roboty ręczne i uczestnicząc
przez 7 następnych lat w szkoleniu zawodowym.
Prawie połowa dotychczasowych recenzentów była zdania, że moje
opracowanie jest za długie, zbyt szczegółowe i zbyt techniczne.
Radzono, bym umieścił na wstępie krótki życiorys, natomiast
wszystko, co dotyczy pism i działalności Ruszczyca przerzucił do
aneksów. Nie mogłem się z tym zgodzić, wiedząc, że tylko niewielka
liczba czytelników do nich zagląda. Ponadto wydawało mi się, że
takie ujęcie godzi w istotę osobowości Henryka Ruszczyca.
Realizacja pomysłów i eksperymentów wypełniała mu szczelnie
wszystkie godziny dnia. Prywatnego życia po prostu nie miał.
Oddzielenie sfery działalności twórczej od życiorysu zawsze będzie
sztuczne. Zresztą wiadomo, że w każdej pierwszej monograficznej
pracy o człowieku należy trzymać się chronologii. Ważnym zadaniem,
jakie sobie postawiłem, było ukazanie postaci mego długoletniego
Szefa bez upiększeń i ukrywania jego słabych stron. Ruszczyc był
postacią wspaniałą, lecz skomplikowaną i kontrowersyjną, nie
potrzebuje retuszu, a prawda o nim najbardziej przybliży go
Czytelnikowi.
Materiały źródłowe wykorzystane w pracy znajdują się w Zakładzie w
Laskach, w Archiwum Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. Są to
przede wszystkim archiwa Henryka Ruszczyca i Michała Żółtowskiego.
Archiwum H. Ruszczyca obejmuje 10 Działów: 1. dokumenty osobiste,
2. ważniejsze opracowania napisane przez Ruszczyca, 3. materiały
dotyczące działalności wychowawczej, 4. materiały dotyczące
przygotowania do zawodu, 5. materiały dotyczące absolwentów, 6.
korespondencja Ruszczyca, 7. publikacje o Ruszczycu, 8. relacje i
zapisy rozmów, 9. wspomnienia nie publikowane, 10. różne.
Archiwum M. Żółtowskiego obejmuje 4 działy: 1. własne wspomnienia,
2. opracowania, 3. korespondencja, 4. relacje i zapisy rozmów.
W pracy zastosowano skróty:
AHR - Archiwum H. Ruszczyca
AMŻ - Archiwum M. Żółtowskiego.
W tym miejscu pragnę złożyć gorące podziękowanie wszystkim, którzy
przyczynili się do powstania i ukończenia mojej pracy, czy to jako
autorzy relacji, czy jako recenzenci. Nie sposób wymienić
wszystkich.
Szczególną wdzięczność chcę wyrazić w stosunku do nie żyjącej już
Alicji Gościmskiej, której cierpliwa pomoc wspierała mnie w czasie
pracy, a informacje o dawnych sprawach laskowskich pozwoliły
uniknąć wielu nieścisłości. Dziękuję historykom Markowi Wagnerowi
i Mirosławowi Nagielskiemu za dostarczenie danych o przodkach
Henryka Ruszczyca, a ś.p. Markowi Ruszczycowi za podzielenie się
ze mną wspomnieniami jego własnej rodziny. Wyrażam szczególną
wdzięczność moim współpracownikom z Lasek, Krystynie Broniarz i
Markowi Kunickiemu, którym zawdzięczam przebrnięcie przez szereg
trudności w konstrukcji poszczególnych rozdziałów. Wreszcie pani
Wiesławie Kordaczuk gorąco dziękuję za ostateczną redakcję tekstu.
Michał Żółtowski
Laski, lipiec 1993 r.
Część I
Z Podwileńskich Ruszczyc na Podole
Ruszczycowie wywodzą się ze wsi Ruszczyce, w dawnym powiecie
wilejskim województwa wileńskiego. Istniały też drugie Ruszczyce -
wieś chłopska oraz trzecie - należące do rodziny Rzewuskich.
Ruszczyce podwileńskie zamieszkiwała szlachta zaściankowa,
pieczętująca się herbem Lis. Musieli to być ludzie
przedsiębiorczy, skoro spotykamy ich w odległych od siebie
stronach Rzeczypospolitej, od Witebska począwszy poprzez Ziemię
Brześciańską (od Brześcia Litewskiego) a na Wołyniu i Podolu
kończąc. W XIX wieku niektórzy posiadali majątki ziemskie w
powiatach wileńskim i oszmiańskim. Z nich wywodził się znany
malarz i społecznik Ferdynand, twórca wileńskiej Akademii Sztuk
Pięknych, uwielbiany przez młodzież. W woj. brześciańskim
najwybitniejszą postacią był w końcu XVIII w. Kazimierz,
podpułkownik w wojsku litewskim, zasłużony w czasie Insurekcji
Kościuszkowskiej.
Szczególną kartę w historii Ruszczyców stanowi kilku oficerów tego
nazwiska w służbie wielkich hetmanów koronnych na Podolu w drugiej
połowie XVII w. Sześciu z nich było rotmistrzami chorągwi
wołoskich i można przypuszczać, że ten typ formacji szczególnie im
odpowiadał.
Osadnictwo na południowo-wschodnich terenach Polski rozpoczęło się
już w XIV i XV w. Słynne z urodzajności a słabo zaludnione ziemie
ruskie ściągały licznych osadników - szlachtę i chłopów - z
zachodnich i centralnych województw oraz ziem litewskich. Wśród
szlachty nierzadko trafiały się jednostki uchodzące przed
prawomocnym wyrokiem sądowym. Toteż w chorągwiach stacjonujących
we wschodnich województwach spotkać można było różnego rodzaju
awanturników, szukających przygód. Nie wiemy, jakie były przyczyny
sprowadzenia się Ruszczyców na Podole. W każdym razie przybyli tu
ze stron najeżdżanych przez wojska książąt moskiewskich, mieli
więc dobrą zaprawę do życia w ciągłym niebezpieczeństwie, jakie na
Rusi czekało każdego mieszkańca z powodu bliskości ordy
tatarskiej.
Obecny stan badań nie pozwala stwierdzić, z której gałęzi
podolskiej pochodził Henryk Ruszczyc, późniejszy "człowiek Lasek".
Zanim przedstawię kilku głównych reprezentantów Ruszczyców,
scharakteryzuję zadania związane ze służbą w tzw. lekkich znakach.
Pod względem liczebności chorągiew wołoską można by porównać ze
szwadronem, liczącym przed 1939 r. ok. 100-120 ludzi i koni.
Chorągiew w zasadzie powinna była liczyć 100 szabel, lecz w
praktyce stany były znacznie niższe, niejednokrotnie spadały aż do
60. Kilka chorągwi tworzyło pułk w sile ok. 500 koni. Jedną
trzecią chorągwi stanowić musieli Polacy, reszta składała się z
Wołochów, Multańczyków, Kozaków, Tatarów. Uzbrojenie było
rzeczywiście lekkie, składało się z włóczni, łuku i szabli oraz
niewielkiej tarczy. Celem chorągwi wołoskich była służba
zwiadowcza i rozpoznawcza, zwłaszcza dalekie samodzielne podjazdy.
Chorągwie te nie posiadały taborów takich jak chorągwie pancerne i
husarskie, co zapewniało im szybkość poruszania się i
niezależność, lecz narażało na dużo większe trudy w obozowaniu.
Tereny działań wojskowych w XVII w. były bardzo rozległe, gdyż
rozciągały się na wschód od Lwowa na przestrzeni około 130 000 km2
sięgając aż po Dniepr, na południu po Karpaty i na Wołoszczyznę.
Cały ten kraj pocięty był płynącymi w jarach dopływami Dniestru
oraz tworzącymi szerokie rozlewiska rzekami wpadającymi do
Prypeci. Kluczowe znaczenie miały miejsca przepraw, gdzie
najłatwiej było zaskoczyć wroga lub samemu dostać się w zasadzkę.
Toteż z braku map szybka orientacja, znajomość działów wodnych i
bezpiecznych brodów należały do niezbędnych cech dobrego dowódcy
chorągwi. Musiał on umieć korzystać z usług doświadczonych
przewodników, werbowanych wśród zaufanych Kozaków lub kupców
ormiańskich. Ci ostatni kursując stale pomiędzy Mołdawią, Krymem a
Polską, znali języki i drogi na wszystkich szlakach, Turcy zaś i
Tatarzy tolerowali ich, prowadząc z nimi zyskowny handel.
Rotmistrz chorągwi wołoskiej nie miał więc łatwego zadania.
Działając często bez łączności z trzonem armii, musiał
samodzielnie rozwiązywać problem wyżywienia ludzi i koni,
organizację noclegów, utrzymanie oddziału w kondycji bojowej i
karności. Potrzebował do tego sprytu, intuicji i błyskawicznej
decyzji. Musiał być odporny na głód, chłód, brak snu i wciąż
grożące niebezpieczeństwo. Tylko ludzie spragnieni przygód i sławy
wojennej mogli dobrze się czuć w podobnych warunkach. Takich ludzi
nie brakowało w wojskach hetmańskich Stanisława Rewery Potockiego,
Jana Sobieskiego i Stanisława Jabłonowskiego. Przykład ich
przyciągał innych, toteż w okresie nasilenia walk na Podolu
(1648-1698) - widzimy co najmniej dwa pokolenia Ruszczyców
służących w lekkich znakach. W służbie tej, która nie zapewniała
ani błyskotliwego awansu wojskowego, ani społecznego, nie
zdobywali bogactw, bo i żołd był niewielki, a często wypłacany z
opóźnieniem. Wśród członków Związku Wojskowego, czyli
konfederacji, protestującego z tego powodu w latach 1661-1663
wobec króla Jana Kazimierza, znaleźli się też dwaj Ruszczycowie,
Roman i Jerzy. Zaledwie dwóch przedstawicieli tego rodu doszło do
stopnia pułkownika, a tylko jeden otrzymał za zasługi starostwo
jahorlickie, nie przynoszące jednak wiele dochodu. Pozostali
dzierżawili od hetmanów niewielkie posiadłości, Jan Ruszczyc po 20
latach wiernej służby otrzymał z królewszczyzny 3 włóki ziemi, co
równa się ok. 50 hektarom.
Nie chodzi nam tu jednak o rozprawę historyczną, lecz o
scharakteryzowanie pewnego typu ludzi, od których pochodził
Henryk. Żyjąc w XX wieku - posiadał przecież geny swych przodków
sprzed 200 lat.
Najciekawszą postacią spośród wspomnianych oficerów jest Jerzy
Ruszczyc, którego Czesław Nanke, autor podręcznika historii w
okresie międzywojennym nazwał "półdzikim rycerzem stepowym".
Prawdę rzekłszy, można by to samo określenie zastosować z
powodzeniem przynajmniej do trzech innych jego krewnych. Jerzy
wydoskonalił się w służbie zwiadowczej, własnymi rękoma ujmował
jeńców tatarskich, raz udało mu się pochwycić aż trzech w jednej
bitwie, o czym z uznaniem wyraził się hetman Sobieski. Innym razem
przechwycił posłańców hetmana kozackiego Piotra Doroszenki,
powracających z Krymu z ważnymi wiadomościami. Trzykrotnie był w
niewoli: raz tatarskiej i dwa razy tureckiej. W niewoli tatarskiej
musiał nauczyć się języka, skoro zawarł liczne pobratymstwa z
Tatarami i miał "duże stosunki w ordzie". Według listu hetmana
Jana Sobieskiego w r. 1672 do wojewody bełskiego Jerzy Ruszczyc
został wykupiony z niewoli tureckiej "za jakiegoś murzę", czyli
najprawdopodobniej za jakiegoś księcia. Przywiózł wówczas ważne
wiadomości o zamysłach tureckich.
Hetman już wcześniej korzystał ze znajomości Jerzego w ordzie i w
1667 r. wysłał go do kosza tatarskiego Kierym-Gireja dla wybadania
panujących tam nastrojów. Właśnie Kozacy pod wodzą atamana Sirki,
wbrew naczelnemu dowództwu, które wyprawiło się na Polskę,
najechali Krym, gdzie splądrowali ałusy i dokonali spustoszenia.
"Tylko psi i koci pozostały" jak zapisano w dokumentach. W jaki
sposób Jerzy potrafił przedostać się aż do samego kosza w kraju
zalanym przez wroga nie znającego pardonu, pozostanie tajemnicą.
Może w przebraniu za Tatara, może w orszaku kupców ormiańskich,
dość że doskonale wywiązał się z zadania i powróciwszy doniósł
hetmanowi, że Tatarzy są skłonni do rokowań. Jakoż w niedługim
czasie, jak pisze Janusz Pajewski*1, udało się zawrzeć z nimi
traktat pokojowy.
Nie darmo nazwano Ruszczyca półdzikim. Gdy chorągiew, która
parokrotnie była przekształcana to na tatarską, to na pancerną,
przebywała na zimowych leżach w "pustoszy Hawryłów Kamień",
rotmistrz zaczął swych żołnierzy rozmieszczać bezprawnie w
okolicznych wioskach. Sprawa wywołała protest aż na sejmiku
szlachty halickiej (w 1668 r.). Jesienią poprzedzającą bitwę
chocimską Jerzy stacjonował w rejonie Śniatynia na Pokuciu, dając
baczenie na ruchy wroga po drugiej stronie granicy. Skorzystał z
tego, by urządzać łupieżcze wyprawy na drugą stronę. Hetmanowi
zależało na dobrych stosunkach z Wołochami i bardzo się o te
nadużycia pogniewał. Ruszczyc "popadł u jegomość pana marszałka w
dysgracyjej, że w wołoskiej ziemie bydła nabrał", toteż musiał
zagrabione trzody zwrócić. Za podobne przewinienia dwóch oficerów
rozstrzelano, a rtm. Jerzy tylko dawnym zasługom i bliskiej
zażyłości z hetmanem zawdzięczał, że nie pozbawiono go komendy.
1 Janusz Pajewski: Buńczuk i Koncerz, Warszawa 1983.
Wkrótce widzimy go w ferworze walki pod Chocimiem, jak z drugim
świetnym zagończykiem, A. Miączyńskim, ścigają uchodzące przez
most na Dniestrze wojska Huseina-Baszy. Mieli tam wysiec kilka
tysięcy ordyńców. Potem znowu Jerzy stacjonuje w Śniatyniu i razem
z M. Boguszem osłaniają Pokucie przed najazdami tatarskimi. Około
1675 r. dostał się ponownie do niewoli tureckiej. Był wówczas u
szczytu sławy. Wstawiał się za nim u króla wielki pan mołdawski,
Kostin Miron, nazywając rotmistrza "wiernym sługą królestwa tego"
i dodając, że Turcy pragną go wymienić za swego jeńca. O
uwolnienie Ruszczyca wystąpiła na sejmie szlachta z woj.
brześciańskiego, a i sam król niepokoił się jego losem.
Prawdopodobnie jednak Jerzy już nigdy nie wyszedł z niewoli, gdyż
wszelkie wiadomości o nim ucichły.
Trudno nawet w skrócie wyliczać wszystkie jego czyny, największym
było zapewne rozbicie pod Narajowem czambułu tatarskiego, idącego
w przedniej straży pohańców oraz objęcie komendy nad miastem
Brahiłów*2. O jego osobistym życiu nic prawie nie wiemy, tyle
tylko, że posiadał majętność Olszana na Podolu.
Jerzy, wraz z bratem Romanem i nie znanym nam bliżej Janem,
stanowią pierwsze pokolenie Ruszczyców działających na Podolu.
Czwartym z kolei jest nie znany z imienia pokojowy ks. Jeremiego
Wiśniowieckiego. Zginął on podczas oblężenia Zbaraża. W drugim
pokoleniu oprócz Damiana i Jerzego Romana, o których zaraz będę
pisał, spotykamy trzech Ruszczyców, rotmistrzów chorągwi
wołoskich, zasłużonych zagończyków. Stefan, wydostawszy się
szczęśliwie z niewoli tatarskiej, w tym samym 1688 r. zginął od
ich strzały w bitwie pod Kamieńcem Podolskim. W ostatnim
dziesiątku lat XVII w. spotykamy też Samuela i Aleksandra. Wszyscy
trzej są wymieniani w przekazach historycznych przy rozmaitych
okazjach.
2 Dane zaczerpnięte z biogramu opracowanego przez Mirosława
Nagielskiego dla Polskiego Słownika Biograficznego, AMŻ-4
Przejdźmy teraz do dwóch ostatnich, których nazwiska utrwaliły się
w literaturze pięknej.
Damian, syn Jerzego, pod okiem ojca wprawiał się w rzemiośle
rycerskim. Przejął po ojcu chorągiew i przemianował z powrotem na
wołoską. Na jej czele brał udział w potrzebie wiedeńskiej. Pod nim
służył w stopniu porucznika jego stryjeczny brat, Jerzy Roman,
któremu przypadło w udziale poprowadzenie w przededniu tej
ostatniej bitwy słynnego podjazdu do Lasu Wiedeńskiego, gdzie
razem z rtm. Szumlańskim stoczyli walkę z oddziałem Deli
mer-beja w okolicy Mauerbachu. Żywy opis tej wyprawy zostawił w
swoim diariuszu młodziutki pokojowy królewski, Mikołaj Dyakowski,
który własnymi oczami patrzył na wyjeżdżających z obozu:
"W tym punkcie król obróciwszy się spojrzał po Polakach uważając
kto mu tu jest przytomny i spostrzegłszy niejakich dwóch, Romana
(właśc. Jerzego Romana - przyp. M.Ż.) Ruszczyca i Damiana
Szumlańskiego z lekkiej chorągwi rotmistrzów, zawołał ich do
siebie, mówiąc te słowa: - Weźcie waszecie, sobie każdy z osobna
po sto koni dobrych z przedniej straży, bo pójdziecie na podjazd.
- A po tym, obróciwszy się król do hetmana wielkiego mówi: - Każ
im waszmość pan dać ordynans i surowo przykazać, ażeby się języka
starali, albo jeżeli nie dostaną języka, niechże raz w ciele swoim
przywożą, a niech się wracają we dwudziestu czterech godzinach.
Wszak tu tylko dziesięć mil do Wiednia, to na dobrych koniach mogą
się obrócić, bo ta rzecz odwłoki nie cierpi. - Znowu król do
tychże rotmistrzów rzecze: - Przyjeżdżajcie tu wprzód z temi
ludźmi przed namiot, żebym ich widział. - Jak tedy zebrali ludzi,
przyjechali z ludźmi temiż pod namiot królewski, w którym jeszcze
generalissimus (Karol Lotaryńczyk - przyp. MŻ) i elektorowie byli,
a zobaczywszy rotmistrzów z temi ludźmi poczeli sobie szeptać i
mówić: - Na zgubnę imię ten król tę garstkę ludzi posyła pod tak
wielkie wojska. - Inni mówią: - Nasz podjazd we trzy tysiące
poszedł, a nie wrócił. - Trzecie mówią: - Żal się Boże tych ludzi,
a najbardziej tych komendantów - (że byli urodziwi, dlatego ich
żałowali).
Aż tu mało co nad dwadzieścia cztery godziny przeciągnęło się dają
znać do obozu, że podjazdy wracają z językami: zaraz to się
rozgłosiło i doszło do niemieckiego wojska, z którego elektorowie
i generali przyjechali na dziwowisko widzieć Turków, których 13
jak baranów przyprowadził Ruszczyc, nie straciwszy żadnego swego
człowieka"*3. Chodzi oczywiście o Jerzego Romana Ruszczyca,
którego wyprawie do lasu wiedeńskiego poświęcił też cały rozdział
Walery Przyborowski w powieści młodzieżowej pt. "Namioty Wezyra"*
4 oraz Fryderyk Skarbek w powieści pt. "Damian Ruszczyc"*5.
3 Mikołaj Dyakowski: Dyariusz Wiedeńskiej Okazji Imć Pana
Mikołaja na Dyakowcach Dyakowskiego, Warszawa 1983.
4 Walery Przyborowski: Namioty Wezyra, Warszawa 1957.
5 Fryderyk Skarbek: Damian Ruszczyc, powieść z czasów Jana III,
Lwów 1827.
Obaj Ruszczycowie uczestniczyli w wielkiej szarży jazdy polskiej,
która rozstrzygnęła o zwycięstwie. Brali też udział w dalszej
kampanii, jak również w dwóch wyprawach do Mołdawii. Damianowi i
Jerzemu Romanowi zlecano coraz bardziej odpowiedzialne zadania, z
których się doskonale wywiązywali. Damian chorągiew swoją
przemianował na pancerną, w końcu został pułkownikiem, dowodząc 8
chorągwiami. Widzimy go broniącego przepraw na Horyni,
zamykającego szlaki Czarny i Kuczmański przed najazdem Tatarów
oraz w pościgu za uchodzącymi na południe oddziałami wroga.
Wreszcie, już w 1702 r., zostaje skierowany z kilkoma chorągwiami
do Berdyczowa w celu stłumienia powstania kozackiego. Tam doszło
do sporu o naczelne dowództwo między nim a Jakubem Potockim, który
przybył ze znacznymi siłami własnymi. Żaden nie chciał ustąpić.
Skorzystali z tego Kozacy i natarłszy na nieubezpieczone wojsko,
rozproszyli je. Damian ratował się ucieczką z zamku przez okno.
Polacy ponieśli wtedy duże straty. Nieco później popadł znów
Damian w zatarg z dowództwem chorągwi Jerzego Dominika
Lubomirskiego, która otrzymała skierowanie na leże zimowe do
starostwa jahorlickiego. Ludzie Damiana wypędzili stacjonujących z
ich kwater, a kilku żołnierzy zabili. Najlepsi nawet oficerowie
byli, jak się okazuje, nie byle jakimi zawadiakami. Pamięć o nim
jako o dzielnym rycerzu i człowieku wielkiej prawości charakteru
przetrwała do następnych pokoleń*6.
6 Dane zaczerpnięte z biogramu opracowanego przez Marka Wagnera
dla Polskiego Słownika Biograficznego, AMŻ-4.
Wszyscy ci Ruszczycowie należeli do zastępu rycerzy broniących
ofiarnie przez kilka dziesiątków lat wschodnich granic
Rzeczypospolitej. Zagony tatarskie przez cały XVII wiek ponawiały
napady na Polskę, docierając nieraz aż do Krosna. W ostatnich
latach tego wieku wdzierali się nawet na ulice Lwowa. Gdyby nie
nieustanny odpór ze strony polskich chorągwi ziemie nasze byłyby
bezlitośnie i bezkarnie plądrowane przez Turków i Tatarów,
prawdopodobnie nawet okupowane przez nich, jak to się stało z
sąsiednią Wołoszczyzną - dzisiejszą Rumunią.
Aftanazy pisze: Czterej bracia Ruszczyce: Michał, Anastazy,
Chaczko i Ofanas w końcu XV w. byli właścicielami Kodnia. Odkupił
go od nich Iwaszko Sopieżyc (+ 1516) protoplasta Sapiehów
kodeńskich, wysoki dostojnik na dworze królowej Heleny, żony
Jagiełły.
Środowisko kijowskie
W XIX w. Ruszczycowie, przodkowie Henryka, należeli do
średniozamożnych ziemian na Podolu. Posiadali w powiecie
latyczowskim przejęty od rodziny Żurakowskich majątek Buhłaje. Jak
na tamtejsze stosunki nie był on duży, liczył zaledwie 520
dziesięcin, czyli 570 ha, w dodatku stanowił współwłasność (po
połowie) dwóch rodzin - Ruszczyców i Sylwańskich.
Gdy po śmierci Hugona Ruszczyca, dziadka Henryka, przyszło do
działów rodzinnych, dość zaniedbaną posiadłość przejął starszy
jego syn, Konstanty, i osobistym wysiłkiem postawił na dobrym
poziomie.
Młodszy syn, Tadeusz, po ukończeniu w Warszawie medycyny rozpoczął
praktykę lekarską w cukrowni w Chodorkowie na Ukrainie. Tam poznał
szwagierkę współwłaściciela, Jadwigę Gnatowską i z nią się ożenił.
Młode małżeństwo zamieszkało w Kijowie, gdzie przyszły na świat
dzieci: Władysław w 1899 r., a w dwa lata później, 5 maja,
bliźnięta - Janina i Henryk. Dr Tadeusz Ruszczyc wyrobił sobie
wkrótce opinię zdolnego i pełnego poświęcenia lekarza. Leczyli się
u niego zarówno ludzie bogaci, np. Braniccy z Białej Cerkwi, jak i
biedni. Jednym i drugim okazywał tę samą staranność i dobroć;
wiadomo było, że nie patrzy na zapłatę. Od wielu ludzi nie
przyjmował honorarium, a znalazłszy się w niezamożnym domu, często
wsuwał pod poduszkę chorego pieniądze na wykup lekarstw lub
pożywniejsze jedzenie. Z czasem świat chorych przysłonił mu
wszystko inne. "Stryj nie dostrzegał ludzi zdrowych" - pisze jego
bratanica, Zofia Pawełczyńska - "nawet w najbliższej rodzinie. Nie
miał na to czasu - całą jego uwagę i cały czas pochłaniali chorzy.
Wielką czułość i serce stryja odczuliśmy dopiero w chorobie mego
brata Juliusza. Kiedy był ciężko ranny w 1918 r., stryj
pielęgnował go w Kijowie w swoim własnym domu, a potem w szpitalu
i troszczył się o niego najserdeczniej aż do śmierci." Podobne
cechy zobaczymy później u jego syna. Według wspomnianego wyżej
świadectwa, żona doktora, pani Jadwiga, była "kobietą głębokiej
wiary i wielkiej dobroci, mająca dla wszystkich czas, była jednak
osobą trochę niezaradną. Mimo to musiała przejmować wszystkie
troski o potrzeby domu i najbliższych, gdyż mąż tego nie
dostrzegał. Uważano w rodzinie, że na jej pamięć i opiekę można
było liczyć"*7.
Taki układ domowych stosunków spowodował, że Henia od dziecinnych
lat bardziej ciągnęło do rodziny matki niż ojca. Lato spędzał na
wsi u dziadków ze strony matki w Skarżynówce i tam poznał piękno
podolskiego krajobrazu.
Powściągliwy w mówieniu o sobie, już jako "Pan Ruszczyc" w
Laskach, dzielił się kiedyś ze mną wspomnieniami z dzieciństwa.
"Skąpe to były wspominki: krytyczna uwaga o wuju, który w jedną
noc przegrał w karty 100 ha podolskiej dębiny. Nazwiska żadnego
nie wymienił. To znów opowieść o uwolnieniu dziadka z rosyjskiego
aresztu. Podobny los spotykał nierzadko Polaków w związku z
działalnością patriotyczną, społeczną lub religijną. Babka w
rozmowie z wyższym urzędnikiem, prawdopodobnie policmajstrem,
podjęła starania o wypuszczenie męża. Oboje z czynownikiem
siedzieli po przeciwległych krańcach dużego stołu. Babka bawiła
się 500-rublowym banknotem, posuwając go to ku sobie, to znów ku
carskiemu urzędnikowi. Był on nieugięty i twierdził stanowczo, że
zwolnienie dziadka z więzienia jest niemożliwe. W trakcie rozmowy
babka popchnęła banknot aż do samych rąk czynownika i tam go
zostawiła. Zareagował gwałtownie, mówiąc: "To nie jest mój
pieniądz, ja tego nie wziąłem" - nie chciał go tknąć. Wówczas
babka stwierdziła, że nie jest to również jej pieniądz i kiedy
policmajster próbował go odsunąć, popchnęła z powrotem aż do jego
rąk. Po chwili banknot zniknął przykryty ręką czynownika, a
nazajutrz dziadek został wypuszczony."*8 Jest to jedyne dłuższe
opowiadanie, jakim podzielił się Henryk Ruszczyc, mówiąc o czasach
dzieciństwa. Pozbawieni innych wiadomości spróbujmy poznać go w
oparciu o dość, niestety, skąpe informacje.
7 Zofia Pawełczyńska: Odpowiedź na ankietę rozesłaną przez Komitet
Uczczenia Pamięci Henryka Ruszczyca. Masz. 1973, AHR-8.
8 Michał Żółtowski: Zapis rozmowy z H. Ruszczycem. Masz., 1966,
AMŻ-4.
Wybitną osobistością był wuj, brat matki, ks. prałat Jan Gnatowski
(1855-1925). Po ukończeniu studiów teologicznych w Rzymie pełnił
funkcję sekretarza nuncjatury w Monachium. Następnie pracował w
Bibliotece Watykańskiej, gdy jej przełożonym był Achilles Ratti,
późniejszy Pius XI. Po powrocie do Polski ks. Gnatowski przejął po
Sienkiewiczu dział recenzji literackich w warszawskim "Ateneum",
następnie we Lwowie prowadził salon literacki, jednocześnie uczył
religii w gimnazjum. W gronie uczniów zostawił po sobie trwałą
pamięć. Na starsze lata, jak opowiada Marek Ruszczyc*9, stracił
wzrok i osiedlił się w Warszawie. Wiele wtedy jeszcze dyktował.
Niezależnie od stosunków rodzinnych duży wpływ na wychowanie
młodych Ruszczyców wywierało środowisko, a więc miasto Kijów. By
dać właściwe wyobrażenie, czym to miasto było w początkach XX w.,
wielokrotnie przytaczać będę wspomnienia Włodzimierza
Bartoszewicza, malarza i literata, kolegi młodych Ruszczyców ze
szkoły, mieszkającego o kilka domów dalej na tej samej ulicy:
"Ówczesny Kijów był miastem, w którym spotykały się i przenikały
wpływy europejskie z azjatyckimi. Obok wykwintnych pałacyków
stawianych na modłę paryskich, arystokratycznych rezydencji, stały
w cieniu drzew pomalowane na żółty kolor, kryte zieloną blachą
"osobniaki", bliźniaczo podobne do swych moskiewskich czy
petersburskich - jak się wówczas mówiło - pierwowzorów. Wysokie,
wielopiętrowe, nowoczesne kamienice sąsiadowały z małymi
parterowymi domkami. Występowanie obok siebie przejawów bogactwa i
skrajnej nędzy było jedną z charakterystycznych cech tego miasta.
Trudno byłoby dziś dociec, w jakim stopniu bieda wypływała z
istotnych trudności, a w jakim z lenistwa, abnegacji, braku
inicjatywy i niedbalstwa. Faktem jest, że niechlujstwo, nędza i
zaniedbanie ocierały się w Kijowie o bogactwo, przepych i
rozrzutność, o jakiej dziś nie mamy pojęcia*10. A miasto było
piękne. Zawdzięczało swą urodę położeniu na wysokim, stromym
zboczu dnieprowym, nad szeroko rozlaną rzeką. Budynki kryły się w
gęstwie bujnej zieloności, znad której strzelał las białych wież i
złoconych kopuł cerkiewnych. Wśród nich wyróżniały się
wysmukłością linii Andriejewska cerkiew, dzieło włoskiego
architekta Rastrellego i błyszcząca z dala złoceniami Ławra
Peczerska. Nie dorównywał jej pochodzący z początku XI w. Sofijski
Sobór. Z dawnej architektury po wielokrotnych oblężeniach niewiele
pozostało. Złota brama, przez którą wjeżdżał triumfalnie Bolesław
Chrobry, przedstawiała smutny widok: ściągnięty klamrami blok muru
z czerwonej cegły, przykryty na zielono pomalowaną blachą. Urok
miasta tkwił w jego malowniczym usytuowaniu. "Gdy myślę o Kijowie,
pisze Helena Bohosiewicz*11, widzę miasto prześwietlone słońcem i
błękitem - pomimo koszmarnych chwil, któreśmy tam przeżyli".
9 Rozmowa M. Żółtowskiego z Markiem Ruszczycem. Masz. 1985, AMŻ-4.
10 Włodzimierz Bartoszewicz: Tamten dawny Kijów. Tekst nagrodzony
I nagrodą w konkursie na opis Kijowa, bez daty, AHR-9.
11 Helena Bohosiewicz: Ank. Masz. 1975, AHR-8.
W początku XX w. miasto zaczęło się modernizować. Na ulicach
szwedzka kostka zastępowała stopniowo dawne "kocie łby", usunięto
też głębokie rynsztoki i drewniane mostki, które miały
przechodniom umożliwić przechodzenie suchą nogą przez jezdnię po
ulewie. Elektryczne oświetlenie, efektowne witryny sklepów, nowe
kamienice przypominały miasta zachodnioeuropejskie. Na ulicach
różnorodność pojazdów i typów ludzkich tchnęła nadal egzotyką.
Obok eleganckich karet, sprowadzanych z Warszawy lub Petersburga,
spotykało się dorożki konne, ciągnione przez wychudzone, źle
utrzymane szkapy. Niekiedy jednak jezdnią mknął "lichacz",
jednokonny pojazd, typowo rosyjski, zaprzężony w kłusaka,
orłowskiego "rysaka" pędzącego na złamanie karku z szybkością
konia wyścigowego. Była to wspaniała, choć bardzo kosztowna jazda,
nie należała jednak do najlepszego tonu. Pozwalali sobie na nią
gwardyjscy oficerowie i szastająca pieniędzmi złota młodzież.
Po jezdni, którą bezszelestnie sunęły karety i lichacze, ciągnęły
też rzędy brodatych pielgrzymów, w brunatnych siermięgach
ściągniętych powrozem. W początku XX w. żywe jeszcze były ślady
pierwszej placówki chrześcijańskiej na tych ziemiach. Pielgrzymi
zmierzali do Sofijskiego Soboru, by tam w głębi mrocznej cerkwi,
przesyconej dymem kadzideł, bić pokłony przed ikonami.
Oficerowie gwardyjscy, idąc ulicą, zadawali szyku swymi wysokimi,
lakierowanymi butami i dzwoniąc ostrogami. Lekceważąco
odsalutowywali oficerom innych formacji. Barwnością stroju
wyróżniali się oficerowie czerkiescy - we włochatych burkach na
ramionach, z pąsowymi żupanami spiętymi pasem, przy którym wisiała
srebrem zdobiona szabla. Panie ubierały się wówczas w suknie do
samej ziemi i okrywały drogimi futrami, nosiły też kapelusze z
szerokim rondem przyozdobione strusimi piórami. Obok tego
eleganckiego świata widać było przybyłych z prowincji
hreczkosiejów o opalonych twarzach, w szamerowanych bekieszach
polskiego kroju. Jak gość z innego świata wyglądał przybysz z
"Przywiślańskiego Kraju", czyli z Królestwa, w czarnym płaszczu, z
aksamitnym wyłogiem przy kołnierzu i meloniku na głowie.
Demonstrował swym strojem modę z Paryża lub Londynu.
Największą różnorodność typów ludzkich można było zaobserwować
podczas karnawału, w czasie odbywających się wtedy tradycyjnie
targów zwanych kontraktami kijowskimi. Na ten cel przeznaczono
całą dzielnicę, tzw. Padół, gdzie ciągnęły się wielkie hale i
gdzie ustawiano niezliczone stragany. Kijów w tym czasie
upodabniał się do wielkich metropolii Wschodu, z ich rozgwarem i
bogactwem. Na kontrakty ściągali kupcy z dalekich stron, przywożąc
specjalności swej ojczyzny. Tak więc Persowie wystawiali barwne
dywany, Chińczycy jedwabie, Turcy wschodnie bakalie, Grecy chałwę.
Nie brakowało naturalnie kupców moskiewskich w futrzanych
kołpakach na głowie, zachwalających wielkie ryby słodkowodne lub
kawior astrachański, który czerpali z olbrzymich kadzi. Rozmaitość
towarów wabiła oko i zachęcała do wydawania pieniędzy. Obok
towarów włókienniczych z Łodzi i Żyrardowa widać było wyroby ze
skóry i filcu, błyszczała najwspanialsza biżuteria. Część terenu
przeznaczona była na wystawę rolniczą. Dochodziło stamtąd gdakanie
kur, krzyk gęsi, ryk bydła. Rolnicy mogli oglądać nowe typy maszyn
rolniczych, malowanych w jaskrawe kolory. Zjazd Polaków w czasie
kontraktów bywał ogromny, gdyż stwarzały one doskonałą okazję do
robienia dobrych interesów, jak również do spotkań ze znajomymi.
Zjeżdżali wówczas do Kijowa właściciele majątków liczących tysiące
hektarów, ich plenipotenci, a także brać dzierżawców i ekonomów
oraz drobnych ziemian.
Nietrudno sobie wyobrazić dzieci doktorostwa Ruszczyców oglądające
z przejęciem towary nagromadzone w halach i straganach, a
szczególnie drób i inwentarz żywy. Wspomnienie kontraktów musiało
wyryć im się w pamięci na całe życie.
Kijów był miastem, w którym ludność polska stanowiła silną grupę
etniczną, przekraczającą liczebnością 40% mieszkańców. Była to
społeczność zwarta i bardzo żywotna, wybijająca się pod względem
inicjatywy, kultury i fachowości. Spośród Polaków wywodzili się
najlepsi prawnicy i lekarze, jak również właściciele restauracji i
inn