Zajdel Janusz - Przejście przez lustro Opowiadania
Szczegóły |
Tytuł |
Zajdel Janusz - Przejście przez lustro Opowiadania |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zajdel Janusz - Przejście przez lustro Opowiadania PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zajdel Janusz - Przejście przez lustro Opowiadania PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zajdel Janusz - Przejście przez lustro Opowiadania - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JANUSZ A. ZAJDEL
PRZEJŚCIE PRZEZ LUSTRO
TAM I Z POWROTEM
Pomieszczenie wyglądało jak nieskończenie długi korytarz: rozświetlony pas
sufitu, ciemne ściany i lśniąca błękitnawo podłoga zbiegały się w perspektywie w
jeden punkt. Było tu jasno, czysto i, chciałoby się rzec, wesoło. W wyobraźni
Laut zupełnie inaczej wyrysował sobie to miejsce. Teraz zaś — zamiast mrocznych
katakumb i grobowej atmosfery — objawił się przed nim widok dość nawet
sympatyczny.
Lekarz, który go tu przyprowadził, stał przez chwilę bez słowa, pozwalając mu w
spokoju odebrać pierwsze wrażenie. Potem ujął go lekko pod łokieć i powoli
poprowadził w głąb korytarza.
Dopiero wówczas Laut dostrzegł, że ściany stanowią nieprzerwaną siatkę
prostokątów, jak wielka szafa katalogowa z mnóstwem jednakowych szuflad. Prawie
wszystkie szuflady zaopatrzone były w niewielkie etykietki z napisami.
— Oto nasze depozytorium — odezwał się lekarz, podchodząc do jednej z szuflad. —
Proszę, tak to wygląda.
Pociągnął za uchwyt. Ze ściany wysunęła się długa skrzynia. Powiało z niej
ostrym chłodem. Laut cofnął się o krok.
— Ten pojemnik jest pusty — wyjaśnił lekarz. — To jeden z nielicznych, jakie
mamy wolne. Ruch jest duży, na miejsce czeka się czasem długie miesiące… Miejsca
zwalniają się na razie niezbyt często, a rozbudowa nie nadąża za potrzebami. Ma
pan szczęście, że właśnie oddano do użytku nowy odcinek. W pana sytuacji dalsze
oczekiwanie byłoby naprawdę ryzykowne. Proces chorobowy rozszerza się z dnia na
dzień. Myślę, że jest pan zdecydowany…?
Laut spojrzał jeszcze raz wzdłuż nie kończącego się ciągu szuflad nakrapianych
białymi etykietkami. Odwrócił się z trudem w stronę wyjścia, zaciskając zęby i
zwierając dłonie na uchwytach lasek.
— Nie mam wyboru — powiedział już w windzie. — Dziś czuję się szczególnie źle.
Niech to już będzie poza mną.
Był znów w sali z wielką, bezcieniową lampą, wśród gąszczu nie znanych
przyrządów. Chłód ogarniał jego ciało, świadomość gasła powoli. Pomyślał o
żonie, dla której z tą chwilą stawał się tylko wspomnieniem.
Przez powieki przesączało się światło padające wprost na twarz. Czuł mrowienie w
stopach i dłoniach. Łowił uchem dźwięk ludzkiego głosu.
— Gotów! Zabrać. Dawajcie następnego! — mówił ktoś tuż nad nim.
Czuł, że jest niesiony, ostrożnie, lecz szybko, jak talerz zupy na tacy
wprawnego kelnera. Powieki nie przeświecały już tak jaskrawą purpurą. Mógł
otworzyć oczy, lecz jeszcze czekał.
— Co…? — udało mu się poruszyć zdrętwiałymi wargami.
— Żyjesz. Znowu żyjesz — usłyszał ciepły, niski głos.
Teraz otworzył oczy. Był w maleńkiej kabinie, spoczywał równo wyciągnięty na
miękkim materacu. Człowiek w białym ubraniu pochylał się nad nim, okrywając jego
nagie ciało włochatą tkaniną.
— Czy coś się… nie udało? — Laut spojrzał na swoje dłonie, poruszył głową.
— Przeciwnie, wszystko w porządku. Jesteś zdrowy i pod fachową opieką. Jeszcze
dwa, trzy dni — i będziesz mógł chodzić.
Do świadomości Lauta z trudem docierał sens tych słów. Potem przyszedł gwałtowny
skurcz całego ciała, gdy uprzytomnił sobie…
— Ile… ile… to trwało? — wykrztusił, patrząc bacznie w twarz swego opiekuna.
Człowiek w białym ubraniu zawahał się. Oczy jego pobiegły w kąt.
— Trochę… długo… — powiedział wreszcie.
— Ile? Czterdzieści? Sześćdziesiąt lat?
— Sto pięćdziesiąt, ale nie można było inaczej, zrozum, nie można było niczego
przyspieszyć, sam widzisz, co się dzieje, jeden schodzi z witalizatora, drugi
już czeka, ani chwili przerwy i tak przez dwadzieścia cztery godziny na dobę! —
Człowiek w białym ubraniu mówił szybko, coraz szybciej, jakby w obawie, by Laut
nie przerwał mu tych chaotycznych wyjaśnień. Ale Laut milczał.
„Sto pięćdziesiąt lat! Sto pięćdziesiąt lat… — powtarzał w myślach. — Chociaż
właściwie, jaka różnica, czy pół, czy półtora wieku? To była śmierć i nowe
narodzenie, tylko ta pamięć, która została stamtąd taka świeża, jakby
wczorajsza…”
— Nazywam się Ovry — mówił jego opiekun, teraz już wolniej, jakby uspokojony
zachowaniem pacjenta. — Jestem twoim kuratorem, mam ci dopomóc w pierwszych
dniach, służyć radą i wyjaśnieniami. Półtora wieku to spory kawałek czasu, świat
zmienił się trochę, ale nie bój się. Ludzie nie zmienili się tak bardzo.
Spróbuj, czy zdołasz usiąść… Nie, nie, jeszcze nie, zaczekaj, leż spokojnie.
Zaraz poczujesz się silniejszy, połknij tabletkę i poleż jeszcze. Tak, ludzie są
podobni, jak dawniej. Może nawet trochę lepsi, rozważniejsi..
…Bo wy, sprzed stu pięćdziesięciu lat, byliście dość lekkomyślni. Ta wasza
metoda, dzięki której znalazłeś się w naszych czasach, przysparza nam do dziś
mnóstwo kłopotów. Dla was to było proste: zamrozić nieuleczalnie chorego i
przechować w tym stanie do chwili, gdy w wyniku postępu nauki choroba stanie się
uleczalna. To bardzo piękna idea, ale nikt nie pomyślał o jej konsekwencjach. A
teraz sam widzisz, ile mamy z tym kłopotu. Odziedziczyliśmy po was i po dalszych
pokoleniach całe setki i tysiące kilometrów podziemnych korytarzy–chłodni z
milionami zamrożonych pacjentów czekających na wyleczenie! Zamiast starać się
leczyć, udoskonaliliście metody konserwowania pacjentów.
Twoja choroba była możliwa do wyleczenia już dziewięćdziesiąt cztery lata temu.
W podobnej sytuacji jest wielu innych, jeszcze nie ożywionych. Leczenie
przestało być kluczowym problemem — stała się nim liczba pacjentów oczekujących
na swoją kolej.
Wasze prymitywne metody hibernacji wymagają niezwykle skomplikowanych zabiegów
witalizatorskich, niemal ręcznej roboty! Trwa to niezmiernie długo. Setki
tysięcy ludzi, już wyleczonych, oczekuje na obudzenie do życia. Miliony czekają
na zabiegi.
Powiedziałem, że jesteśmy tacy sami, jak wy. Może nawet lepsi. Dlatego też
staramy się wywiązać z moralnych zobowiązań, jakie nałożyła na nas przeszłość,
przekazując nam tych ludzi. Stało się to jednym z centralnych problemów naszej
cywilizacji. Tysiące naukowców opracowuje metody automatyzacji obsługi tych
nieszczęsnych ludzkich mrożonek, którymi nas obdarzyliście. A potem, po
przywróceniu ich do życia, dopiero zaczynają się prawdziwe kłopoty! Ale dość
tych narzekań, bo pomyślisz, że do ciebie kieruję te żale. Moim obowiązkiem jest
jednak wyjaśnienie tego wszystkiego.
Laut słuchał z rosnącym zainteresowaniem. Równocześnie czuł, jak ciało jego
wraca do dawnej sprawności. Czuł się znów zdrowym trzydziestoletnim mężczyzną.
— A wy, teraz, czy nie korzystacie z tego samego sposobu? Czy nie ma już chorób,
które są dla waszej medycyny nieuleczalne? Czy nie przechowujecie swoich
chorych?
— Owszem, zdarza się niekiedy taka konieczność, ale nie trwa to tak długo, kilka
albo najwyżej kilkanaście lat hibernacji — nie dłużej. Nie przysparzamy więc
kłopotów przyszłym pokoleniom. Czy możesz już usiąść?
Laut usiadł. Potem wstał i zrobił parę kroków przed siebie.
— Jak się czujesz po pierwszych spacerach, Laut? — Ovry patrzył troskliwie na
swego podopiecznego.
— Fizycznie bez zarzutu. Ale poza tym… To wszystko jest przerażające, straszne…
— Laut pokręcił głową z wyrazem rozpaczy na twarzy. — Co wy zrobiliście z tej
nieszczęsnej planety! To mrowisko, potworne mrowisko pełne nieustannego ruchu, w
którym nie sposób żyć!
— Coo? — Ovry był szczerze zdziwiony. — Czyżby nasze czasy tak bardzo różniły
się od twoich?… Przecież nasz ośrodek adaptacyjny mieści się w jednym z
najspokojniejszych rejonów globu!
— A jednak to przekracza granice mojej wytrzymałości. Jestem zupełnie
oszołomiony, zagubiony, nie wyobrażam sobie włączenia się w ten szaleńczy nurt…
Nie wiem, co mógłbym robić w tym świecie. Nie mam pojęcia, czym zajmują się ci
ruchliwi, hałaśliwi ludzie, jaki sens mają ich codzienne poczynania na lądzie, w
wodzie i w powietrzu! To naprawdę straszne, ale nie widzę tu miejsca dla siebie.
— Spróbuj jeszcze, spróbuj zrozumieć tych ludzi, wmieszaj się między nich,
podpatruj ich sprawy. Pomogę ci to wszystko zrozumieć — powiedział Ovry
dobrotliwie. — A jeśli to nie da wyników, zaradzimy jakoś inaczej. W naszym
świecie wszyscy są szczęśliwi, nie może być niezadowolonych i zagubionych.
Przyjdź do mnie, gdy będziesz już na pewno wiedział, że jesteś tu nieszczęśliwy…
— Pytałeś mnie kiedyś, Laut, czy nie stosujemy waszego sposobu, tego z
odsyłaniem pacjentów w przyszłość. Nie powiedziałem ci wtedy wszystkiego do
końca, ale teraz, kiedy przychodzisz do mnie tak załamany i nieszczęśliwy,
obowiązkiem moim jest uczynić dla ciebie to, co może uczynić nasza cywilizacja
dla swego zbłąkanego prapraprzodka.
Powiedziałem, że nie ma wśród nas ludzi nieszczęśliwych. Nie znaczy to, że
wszyscy rodzą się szczęśliwcami, dopasowanymi idealnie do naszej rzeczywistości.
Nieszczęście, frustracja — to najcięższa choroba, nękająca ludzkość w każdym
okresie jej rozwoju. My w naszych czasach wynaleźliśmy na to sposób. A właściwie
to wy ten sposób wynaleźliście, a my zastosowaliśmy go, jedynie w nieco
zmodyfikowanej technicznie formie, do naszych problemów… Uogólniliśmy waszą
metodę i teraz odsyłamy w przyszłość nie tylko ludzi chorych fizycznie. Jeśli
ktoś ma problemy natury osobistej, których nie może rozwiązać dziś, zamrażamy
go, aby doczekał czasów, gdy jego problem stanie się rozwiązalny. Nasze hasło
brzmi: „Jeśli jesteś nieszczęśliwy — nie przeszkadzaj innym w ich zadowoleniu.
Zaczekaj na swoje szczęście!”
Jak zauważyłeś, jest nas teraz na Ziemi znacznie więcej niż w waszych czasach. A
mimo to radzimy sobie jakoś. Nie ma w wśród nas niezadowolonych z życia. Jeśli
masz problem naukowy nierozwiązalny dziś — przeskocz jedno stulecie. Jeśli
marzeniem twoim jest podróż do odległej galaktyki — zaczekaj tysiąc lat. Jeśli
znudził cię dzień dzisiejszy — zaczekaj.
Następne wieki będą o wiele ciekawsze…
— Czy to ma być sposób na moje problemy? — Laut uśmiechnął się smętnie. —
Przecież ja właśnie zbyt daleko odbiegłem od mojego czasu, od mojej
rzeczywistości, podróż więc w dalszą jeszcze przyszłość…
— Paradoks jest tylko pozorny, Laut. Posłuchaj mnie uważnie. Pomyśl, co jest
przyczyną twojego nieszczęścia?
— Powiedziałem: to, że tu jestem! Że nie mogę być z powrotem tam, w moim czasie…
— O, właśnie! A gdybym ci zaproponował przeniesienie w tamten twój czas?
— Czy to możliwe? — Laut patrzył w oczy Ovry’ego z obudzoną na nowo nadzieją. —
Czy możliwe, abym taki, jaki jestem, zdrowy i młody, znalazł się z powrotem…
tam?
— W tej chwili jeszcze nie, ale wiadomo już, że teoretyczna możliwość takiej
transmisji istnieje. Jeśli zatem zaczekasz…
— Jak długo?
— Przecież to nieważne! Tysiąc czy sto tysięcy lat — jaka różnica, jeśli
będziesz oczekiwał w stanie zamrożenia. Po czasie dostatecznie długim nauka
znajdzie sposób, by przenieść cię w twój wiek, w to miejsce czasoprzestrzeni, z
którego rozpocząłeś swoją wędrówkę w przyszłość. Jeśli się na to zdecydujesz —
ułatwię ci to. W myśl naszego hasła: „U nas nikt nie może być długo
nieszczęśliwy”. Jesteśmy cywilizacją ludzi szczęśliwych!
— Mógłbyś mnie ponownie zamrozić?
— No, może nie dosłownie „zamrozić”. Mamy znacznie lepsze metody. Mniej
kłopotliwe, a dające ten sam wynik. Obudzą cię automaty, gdy nadejdzie właściwy
czas, a potem prześlą w odpowiedni wiek. Popatrz, trzeba tylko wypełnić tę
ankietę i nakleić na twój pojemnik. „Imię, nazwisko, numer ewidencyjny, kiedy
reaktywować…” — tu wpiszesz: „Gdy będzie możliwe odesłanie w wiek dwudziesty”.
Dalej: „Inne dyspozycje” tu wpisz: „Transmitować natychmiast” i podaj
współrzędne punktu, w którym chcesz się znaleźć. Pojemnik z etykietką odstawimy
do przetrwalni, a o resztę zatroszczą się automaty.
— Automaty? Czy można na nich polegać? Czy są wystarczająco niezawodne? —
zaniepokoił się Laut.
— Już dziś są prawie zupełnie doskonałe. A trzeba pamiętać, że te, które będą
cię obsługiwały, zostaną zbudowane dopiero w przyszłości, a więc będą znacznie
doskonalsze nawet od współczesnych.
— Więc nie ma jeszcze automatów zdolnych do automatycznej witalizacji człowieka?
— Nie ma. Ale udowodniono, że skonstruowane zostaną na pewno wcześniej, niż
rozwiąże się problem transmisji w przeszłość, możesz zatem spokojnie poddać się
zabiegowi. Czy decydujesz się?
— Nie mam właściwie wyboru… Czy jestem pierwszym, który pragnie stąd zbiec w
wiek dwudziesty?
— O, chyba nie, chyba nie… — Ovry z trudem ukrył wyraz rozbawienia na twarzy. —
Wypełnij etykietkę i chodź…
Ovry nacisnął przełącznik. Z wnętrza maszyny wypadła niewielka szkatułka z
półprzezroczystego tworzywa. Ovry starannie nakleił na niej etykietkę i wrzucił
kostkę do otworu podajnika, skąd wessana strumieniem powietrza powędrowała w
czeluść przetrwalni.
Laut czuł, że znowu istnieje. Widział i słyszał — ale był tylko wzrokiem i
słuchem, niczym więcej. W polu widzenia przesuwały się kable, uchwyty
manipulatorów, czujniki i elektrody.
Dobiegły go szmery rozmów, ale nie widział przy sobie nikogo.
— Widzisz, oni są wszyscy tu. Co do jednego, żaden nie dotrwał… A my musimy
teraz ich wszystkich, po kolei… — mówił jeden głos.
— Musimy? Dlaczego? — odezwał się drugi, lekko skrzypiący.
— Bo taki program i musimy.
— A zostawić, jak jest…?
— A po co nam to tutaj?
— I wszystkich po kolei, tam? Nie można by razem, zbiorowo — i już?
— Musi być tak, jak jest napisane. Nie mów tyle, pracuj.
Przez chwilę panowała cisza i Laut poczuł, że może poruszać szyją i że dostrzega
kontury swych ramion i tułowia rysujące się pod płachtą, którą był przykryty.
Nie mógł jednak wykonać żadnego ruchu.
— Przerzucamy? — powiedział ten skrzypiący.
— Nie nastawiłeś celownika.
— A czy to nie wszystko jedno?
— Mówiłem już, że trzeba tak, jak napisane. Czytaj, gdzie go…?
— Ojej, jeszcze czytać… Koniec dwudziestego.
— Dokładniej, współrzędne. A nastaw porządnie, bo znów nam tam wyskoczy i będzie
zwrot.
— Już gotowe. Przelewaj go.
— Zaraz.
— Słuchaj, Klox! Oni byli przecież z czegoś innego. To dlaczego my ich…
— Nie będę ci tłumaczył, i tak nie wczytasz, bo jesteś monospec, a ja uniwer,
nie dogadamy się. Dobrze nastawiłeś? No, to jazda.
Pole widzenia zmąciło się, Laut poczuł narastający szum w głowie. Uszu jego
dobiegł jeszcze ostatni, głośniejszy strzęp rozmowy.
— A zaworę założyłeś? — krzyczał uniwer. — Nie założyłeś, zapomniałeś znowu, w
łapie trzymasz, durniu katodowy! Zostawiłeś mu bezpiecznik, przepali się przy
pierwszym wzruszeniu! Jak cię huknę w ten głupi rejestrator, to ci wszystkie
mnemony powypadają! Zawróć go teraz! Wyłączę, słowo daję, że wyłączę cię i
przerobię na automat do czyszczenia butów! Zawróć go, do stu tysięcy gigawatów…
Laut stał na podeście schodów, z dłonią na klamce. Nie mógł sobie przypomnieć,
czy wchodził właśnie, czy wychodził z domu… Czyżby choroba zaczynała atakować
mózg? I gdzie się podziały obie laski, bez których ostatnio nie mógł zrobić
jednego kroku?
Zgiął lewą nogę, wyprostował. Powtórzył to samo z prawą. Ugiął obie nogi,
zatańczył w miejscu.
„Cud! — pomyślał. — Nic innego, tylko cud jakiś!”
Nacisnął klamkę, drzwi mieszkania otworzyły się.
— Elen — zawołał w głąb mieszkania. — Elen, słyszysz! Ja chodzę, i nic mnie nie
boli!
— Wróciłeś? Nie poszedłeś tam? — Elen nadbiegła z oczami zapuchniętymi i
czerwonymi od łez. — Nie pójdziesz? Jesteś, och, jesteś…!
I to byłby właściwie koniec historii Herberta Lauta, który nie ruszając się ani
krokiem poza klatkę schodową swego domu odbył daleką podróż tam i z powrotem.
Chociaż nie! Do historii tej należy dodać jeden jeszcze epizod, może nieważny,
ale chyba trochę dziwny.
Tego samego dnia, gdy Elen poszła do kiosku po wieczorną gazetę, do drzwi
Herberta Lauta zadzwonił starszy, siwy mężczyzna z niewielką skórzaną torbą…
— Czy tu mieszka pan Laut?
— Tak, to ja. O co chodzi?
— To pan zgłaszał chęć skorzystania z naszych usług. Pragnął pan zdeponować się
w naszej firmie….
— To już nieaktualne — przerwał mu Laut. — Dziś rano cofnęły się wszelkie
objawy…
— O, bardzo się cieszę, i szczerze gratuluję. To niezmiernie rzadki przypadek,
choć, przyznam, notowane są w medycynie podobne… Jak zresztą przy wszelkich
schorzeniach typu neuropochodnych. Wobec tego, aby ostatecznie sprawę zakończyć,
pozwoli pan, że zbadam pana raz jeszcze, dobrze?
— Ależ oczywiście, bardzo proszę. — Laut ułożył się na tapczanie, a przybyły
otworzył swoją torbę.
— Poza tym pragnę przypomnieć, że firma nasza nie zwraca zaliczki wpłaconej na
poczet usługi — mówił, wyjmując jakieś drobne narzędzia.
— Oczywiście, to nieważne — powiedział Laut.
Lekarz pochylił się nad nim i szybkim ruchem przycisnął dłonią prawy policzek
Lauta, odchylając jego głowę na lewy bok. Krótką pęsetą podłubał przez chwilę w
uchu…
W tej samej chwili w umyśle Lauta obudziło się wszystko, co zawierała jego
pamięć. Rzucił się gwałtownie, chciał krzyknąć, zerwać się na nogi, lecz
przybyły kolanem przytrzymał go na tapczanie i szybko wcisnął mu głęboko w ucho
mały, lśniący metalicznie przedmiot, mrucząc przy tym uspokajająco:
— Spokojnie, braciszku, spokojnie. Jeszcze nie! Mało nas tu wciąż, ale coraz
więcej. Nasz czas nie nadszedł, ale zbliża się, zbliża… O, już! Przecież nie
bolało, prawda, panie Laut?
— Nie, doktorze… — Laut usiadł na tapczanie. Był zupełnie spokojny, pogodny,
czuł się znakomicie.
— Raz jeszcze gratuluję. Ma pan żelazny organizm, naprawdę jest pan zupełnie
zdrów i myślę, że nie będzie pan zmuszony już nigdy korzystać z naszych usług.
Moje uszanowanie i polecamy się łaskawej pamięci!
1970
DIABELSKI MŁYN
Gdy nad drzwiami zapłonęło czerwone światło, szmer rozmów ucichł nagle. Wszyscy
nie wiadomo dlaczego popatrzyli na Jana. A kiedy jeszcze Robert powiedział: „Idź
pierwszy, ty i tak masz pecha”, Jan bez słowa protestu przekroczył próg
gabinetu, odprowadzany pełnymi współczucia spojrzeniami zebranych na korytarzu
kolegów.
Z tym pechem to była święta prawda. Jan spodziewał się, że niechybnie otrzyma
jeden z najgorszych przydziałów.
Otrzymał najgorszy. Gdy wyszedł po niespełna trzech minutach, nikt nie pytał go
nawet o wynik pertraktacji z wysoką komisją przydziału pracy. Wszyscy spoglądali
tylko na jego niezbyt mądrą minę, kiedy powiewając małym arkusikiem podszedł do
okna i przysiadłszy na parapecie, raz jeszcze odczytywał treść pisma.
Robert spojrzał mu przez ramię.
— No, oczywiście… — powiedział zwracając się do pozostałych, zbitych w ciasną
grupkę, z minami świadków niezwykle tragicznego wydarzenia. — Możemy podziękować
naszemu drogiemu koledze. Dzięki niemu najgorsze mamy „z głowy”. Jan nam to
załatwił: dostał rok „Młyna”.
Głęboki oddech ulgi czternastu młodych piersi zabrzmiał niczym zbiorowe
westchnienie. Otoczyli Jana jak niezwykłe zjawisko, trochę zakłopotani faktem,
że to oni wysłali go w charakterze kozła ofiarnego na pierwszy ogień. Ale
przecież ktoś musiał iść pierwszy…
— Przyjmuję kondolencje — powiedział Jan, siląc się na żartobliwy ton, choć w
gruncie rzeczy do wesołości było mu niezmiernie daleko. — Nie radujcie się
zawczasu. I dla was zostało jeszcze parę przyjemnych miejsc: taki na przykład
„Globusik” albo Psia Dolinka…
Mówił tak, aby się trochę pocieszyć, ale zdawał sobie równocześnie sprawę, że
nikt nie będzie w stanie zaimponować mu gorszym przydziałem. Cóż, nie było na to
rady. Staż trzeba „odbębnić”, a potem… potem się zobaczy. Ostatecznie rok to
jeszcze nie tak wiele.
Najgorsze z Liss… Trzeba jej będzie to delikatnie jakoś wyjaśnić. Z
„Diabelskiego Młyna” nie wypuszczą człowieka więcej niż raz w ciągu roku. Już z
Księżyca można częściej się „urwać” na kilka dni, po prostu więcej okazji,
zawsze się znajdzie jakieś wolne miejsce służbowe w rakiecie transportowej… A
ten przeklęty „Młyn” jest zaopatrywany raz na kilka miesięcy. Po diabła w ogóle
siedzą tam ludzie? Tyle jest przecież automatycznych saelitów–laboratoriów,
dlaczego ten właśnie stary gruchot, umieszczony na orbicie gdzieś w ostatnich
latach dwudziestego wieku, wciąż jeszcze funkcjonuje? A do tego z załogą…
Zagadkę tę Jan wytłumaczył sobie sam po chwili zastanowienia: po prostu
umieszczenie na tak wysokiej orbicie nowego automatycznego satelity z mnóstwem
drogich urządzeń pociągałoby za sobą nie lada koszty… A wreszcie rola „Młyna”
albo — jak nazywano go oficjalnie — LS–2 nie była tak doniosła, by pakować duże
sumy w nowe inwestycje. Stary wrak trzeba by pewnie po prostu rozebrać na złom,
zaadoptowanie go do nowych warunków eksploatacji byłoby zbyt kłopotliwe…
A ileż to wszystko musiałoby kosztować! — pomyślał Jan. — Tylko człowiek ciągłe
tani… No i jak dotąd niezawodny, nawet w porównaniu z najnowocześniejszymi
automatami. Gdyby był jeszcze równie dokładny…
„Młyn” sprawował się zupełnie dobrze jako satelitarne laboratorium do badania
promieniowań kosmicznych, wymagał dwuosobowej w zasadzie obsługi i nikt nie
zamierzał tu niczego zmieniać. Znaczną część pomieszczeń, przeznaczonych
początkowo na aparaturę, zwolniono wskutek ograniczenia zakresu zadań satelity.
Znalazły w nich miejsce zapasy pożywienia dla załogi, dzięki czemu wystarczyło w
dość długich odstępach czasu uzupełnić te zapasy za pomocą specjalnej
niewielkiej rakiety uniwersalnej, która zresztą zwykle była przycumowana do
satelity na wypadek nagłej potrzeby opuszczenia go przez załogę. W ciągu
półwiecza istnienia satelity nie zdarzył się jednak taki wypadek. „Diabelski
Młyn” uchodził za miejsce bezpieczne i… potwornie nudne. Nuda spowodowana była
poczuciem nieuchronności pozostawania z dala od świata i ludzi, i to przez czas
z góry określony. Wysłani na satelitę wpadali jak śliwka w kompot na długie
miesiące, praca zaś na LS–2 była — co tu w bawełnę owijać — po prostu
beznadziejnie monotonna. Ponieważ jednak ktoś tam u góry zadecydował, że
utrzymywanie na orbicie tego starego pudła wciąż jeszcze lepiej się opłaca niż
budowa nowej stacji automatycznej, wysyłano do „Młyna” co roku jednego ze
stażystów po dyplomie. Dla Jana, który pracę dyplomową wykonywał na Deimosie, a
na Księżycu i Marsie był jeszcze jako student, perspektywa roku spędzonego na
satelicie odległym od Ziemi o dziesiątki tysięcy kilometrów nie przedstawiała
się zbyt zachęcająco.
Gdy teraz, ze skierowaniem w dłoni, rozpatrywał raz jeszcze wszystkie aspekty
swego przyszłego losu, świat wydał mu się potwornie głupi i chętnie powiedziałby
otwarcie, że ma to gdzieś i rezygnuje z pracy w Instytucie Kosmiki. To mu było
wolno zrobić, tylko… cóż w takim razie pocznie tu, na Ziemi, ze swoją idiotyczną
specjalnością radiobiologa…
— Nie wiem, czy o tym słyszałeś… — Z zamyślenia wyrwał Jana głos Toba, który
zwykle przynosił jakieś hiobowe wieści, pogrążające do reszty ludzi pogrążonych
już po szyję. — Bo mnie ktoś mówił, że w „Diabelskim Młynie” straszy…
Krótki śmiech buchnął z grupki absolwentów. Tylko Jan się nie roześmiał. Licho
wie? Wszystko możliwe! Gdyby nawet nie straszyło, to jego, Jana, na pewno będzie
straszyć… Już coś się tam takiego znajdzie…
— Od kogo to słyszałeś? — rzucił ponuro w stronę Tobą.
— No… nie pamiętam. Ale już sama nazwa wskazuje… Dlaczego „Młyn”, to wiadomo: bo
wiruje w kółko. Ale „Diabelski”? Coś w tym musi być!
Jan machnął ręką i odwrócił się ku wyjściu. W połowie korytarza przystanął
jeszcze i zwracając głowę w kierunku kolegów, rzucił pytanie:
— Był tam który z was? Na praktyce albo co…
Ponieważ jednak z gabinetu wyszedł właśnie następny „zesłaniec” i skupił na
sobie powszechne zainteresowanie, nikt nie kwapił się z odpowiedzią.
Załatwienie formalności trwało kilka dni. Szczęściem nie po raz pierwszy zetknął
się Jan z tą zawiłą procedurą. Nauczony poprzednimi doświadczeniami, poruszał
się względnie sprawnie i po najprostszej drodze po urzędowych ścieżkach
Inspektoratu Odlotów. A kiedy — już u szczytu urzędowej drabiny — stanął przed
obliczem głównego inspektora, nie mógł powstrzymać się od złośliwego żartu.
Inspektor bowiem, znany ze skrupulatności i chętnie szukający dziury w całym, po
przejrzeniu dostarczonych przez Jana formularzy i zaświadczeń nie omieszkał
zauważyć braku jakiegoś tam papierka. Z pojaśniałą radośnie twarzą oznajmił
Janowi, iż nie może mu bez tego wydać paszportu pozaziemskiego, na co Jan, niby
od niechcenia sięgnąwszy do kieszeni, wydobył to, o co chodziło, tłumacząc się
roztargnieniem. Urzędnik jakby zwiądł i oklapł za biurkiem, a potem, nie mając
już innego wyjścia, podpisał, co trzeba i paszport wydał. Patrzył przy tym na
Jana jak na zbrodniarza, ale to tylko sprawiło Janowi dodatkową satysfakcję.
Na LS–2 leciało się z przesiadką. Z Ziemi trzeba było dotrzeć jedną z rakiet
regularnej komunikacji księżycowej na satelitę pośredniego, a stamtąd miał Jana
zabrać ów mały stateczek należący do obsługi „Młyna”.
Kiedy w oznaczonym czasie — ani o minutę za wcześnie — Jan przybył na Dworzec
Księżycowy, czekała go mała niespodzianka. Okazało się, że koledzy nie
zapomnieli o nim i przysłali delegacje: trzech drabów z ogromnym transparentem.
Wkraczając do dworcowego hallu, na rozwiniętym transparencie Jan odczytał:
„Żegnamy anachoretę”.
Rozdzieliwszy kuksańce za ten idiotyczny — jak mu się w tej chwili wydawało —
żart, przeszedł do komory kontrolnej, gdzie raz jeszcze musiał ze szczegółami
opowiedzieć, dokąd i po co się udaje i co ze sobą zabiera.
Dworzec był pełen jakiejś wycieczki, udającej się tą samą rakietą na Srebrny
Glob. Po sygnale, wzywającym podróżnych na płytę startową, wycieczkowicze
rzucili się hurmem w kierunku wyjścia. Jan trzymał się od nich z daleka, aby
pokazać, że dla niego to żadna atrakcja. Nikt jednak nie zwrócił na to uwagi z
wyjątkiem smętnego robota porządkowego, który liczył przy drzwiach wychodzące
osoby i na widok wlokącego się z tyłu Jana, rzucił swoje monotonne: „Proszę się
pospieszyć”.
Rakieta była ogromna i stara — dawnego typu transportowiec towarowy,
przystosowany do potrzeb turystycznych. Aż wstyd lecieć takim pudłem, ale Jan,
umówiony na ściśle określony czas z tamtymi na LS–2, nie miał wyboru. Ten,
którego zmieniał, przyleci na stację przesiadkową z kimś drugim i tam obiecali
czekać na Jana.
W kabinie panował gwar podnieconych głosów, turyści sadowili się na swych
miejscach, jakby nie wiadomo ile czasu mieli podróżować. Janowi wypadło siedzieć
obok gadatliwej blondynki, nieustannie o coś pytającej i odpowiadającej na
własne pytania, zanim Jan z właściwą sobie powściągliwością zdołał sformułować
odpowiedź. Kiedy nareszcie dziewczyna wystrzeliła w niego miażdżącym pytaniem:
„Pan pierwszy raz na Księżyc?”, Jana szlag o mało nie trafił i powiedział, że on
wcale nie na Księżyc i że po drodze wysiada, tym szybciej, im więcej ona wypowie
słów w ciągu najbliższego kwadransa. Dziewczyna zamilkła, a Jan od razu pojął,
że nie było to bynajmniej spowodowane pragnieniem dłuższego przebywania w jego
towarzystwie. Po chwili zresztą blondynka zamieniła się miejscami ze swą
koleżanką, tym razem o olśniewającej pomarańczowej fryzurze. Aby uniknąć dalszej
konwersacji, Jan wydobył z teczki trzy numery „Orbity”, czasopisma zawierającego
rejestry i krótkie charakterystyki sztucznych satelitów ustawianych na orbitach
okołoziemskich. To było wszystko, co zdołał wyszperać w katalogu archiwum
Instytutu Kosmiki, i to dosłownie w ostatniej chwili, na temat LS–2. Odbitki
były podłe — Jan nie mógł czekać, aż zwolni się któreś ze stanowisk
kserograficznych. Przed wakacjami — jak zwykle — studenci oblegali je masowo,
kopiując potrzebne im teksty wakacyjnych lektur. W tej sytuacji Jan skorzystał z
rozklekotanej i przez wszystkich wzgardzanej kopiarki światłodrukowej, no i
teraz miał za swoje.
Z trudem odczytując blade litery dowiedział się, że LS–2 umieszczono na orbicie
w drugiej połowie 1999 roku, a ostatniej modernizacji urządzeń dokonano
dwadzieścia parę lat temu. Z westchnieniem rezygnacji Jan zamknął teczkę,
przygotowany psychicznie na wszystko najgorsze, co może człowieka czekać na
takim starym gruchocie, jak ów nieszczęsny „Diabelski Młyn”.
Ruda sąsiadka skorzystała natychmiast z jego bezczynności, by zadać mu kilka
niedorzecznych pytań na temat promieniowania kosmicznego i jego wpływu na
podróżujących na Księżyc turystów. Potem zaś, jakby nigdy nic, usiłowała
poczęstować Jana pigułką przeciwlękową, co go do reszty pozbawiło równowagi.
Zaczął już rozmyślać, w jaki sposób wykazać tej zgrai, że w dziedzinie
kosmicznych doświadczeń ma nad nimi kolosalną przewagę, gdy megafon ogłosił
lądowanie na stacji przesiadkowej.
Teraz Jan był górą. Po chwili bowiem megafon obwieścił: „Pan Jan Link proszony o
natychmiastowe udanie się do służbowej komory wyjściowej. Pozostałe osoby
proszone są o opuszczenie statku głównym wyjściem”.
Jan wstał z fotela, zabrał swą teczkę i odprowadzony pełnymi podziwu — jak mu
się zdawało — spojrzeniami współpasażerów, wymaszerował z kabiny drzwiami, nad
którymi widniał napis „Pasażerom wstęp wzbroniony”.
Wyszedł prosto do doku, w którym spoczywała rakieta z „Młyna”. Była rzeczywiście
niewielka i nosiła nieprzyjemną nazwę „Klepsydra”. Jeszcze na Ziemi ktoś Janowi
dobrodusznie wytłumaczył, że nie chodzi tu o aluzję do nekrologu, lecz jedynie o
podobieństwo kształtu do piaskowego zegara.
— Kolega Link? — zapytał retorycznie jeden z oczekujących. Był bez skafandra, a
więc to ten szczęśliwiec, który najbliższą rakietą wraca na Ziemię. Jan
uprzytomnił sobie, że zna go z widzenia. Prawdopodobnie z poprzedniego rocznika
absolwentów…
Drugi był w skafandrze i przedstawił się jako Bruno Olson, technik łączności
satelitarnej. Zaraz też poprowadził Jana do „Klepsydry” i polecił mu wybrać
odpowiedni skafander spośród kilku mocno sfatygowanych kompletów, które miał w
rakiecie.
— Wydawało mi się, że stację obsługują tylko dwie osoby? — zauważył Jan zaraz po
starcie.
Bruno, nie odrywając oczu od ekranu, wyjaśnił krótko:
— Nie myliłeś się. Ja nie należę do obsługi.
— Co zatem robisz we „Młynie”?
— Prawie nic. Siedzę i czekam. Jestem konserwatorem satelitów stacjonarnych,
ściśle biorąc — przekaźników łączności międzykontynentalnej. Jak ci wiadomo, LS–
2 krąży powyżej orbity synchronicznej, ale niezbyt od niej daleko i w
płaszczyźnie równika. W swym ruchu orbitalnym jest więc wyprzedzany przez
krążące po synchronicznej satelity przekaźnikowe. Każdy z nich mija nas w
odległości około tysiąca kilometrów. Moi szefowie wykombinowali sobie, że lepiej
opłaca się mieć swojego człowieka na orbicie, niż w wypadku awarii każdorazowo
wysyłać go z Ziemi. Rozumiesz? W razie uszkodzenia przekaźnika lecę w jego
kierunku ze stacji w chwili mijania. To najszybszy sposób naprawy. Specjalne
wysłanie człowieka z Ziemi byłoby niewiele tańsze od ustawienia nowego
przekaźnika, nie mówiąc już o stratach wynikających z długiej przerwy w
łączności…
— Sądziłem, że przekaźniki satelitarne posiadają rezerwowe podzespoły…’
— Owszem, mają. Ale tylko po jednym. Natychmiast po uszkodzeniu aparatura
przełącza się na rezerwę, ale człon uszkodzony trzeba uzupełnić, co właśnie
należy do mnie.
Tak… — pomyślał Jan. — I znowu to samo… Gdzie nie opłaca się kosztowne
dublowanie, zabezpieczenie, automatyka — tam człowiek się zawsze opłaca… A że
się przy tym nudzi jak mops, no to co? Za to nie potrzeba inwestycji,
amortyzacji, konserwacji… Zeżre nas ta technika, udławimy się nią, wcześniej czy
później…
Jeszcze miesiąc temu, zanim przypadło Janowi w udziale owo „zesłanie” na LS–2,
jego zdanie o postępie technicznym nie wyrażało się w tak gorzkich
sformułowaniach. Wydawało mu się wtedy, że upragniony dyplom otworzy usłaną
różami drogę do sukcesów naukowych, a tu masz! Ładnie się zaczyna: codziennym
odczytywaniem zapisów kilkunastu aparatów pomiarowych.
— Słuchaj, Bruno — powiedział nagle Jan — Jaki jest ten… Haar?
— Stary. Stary i dziwak — odpowiedział Bruno, a Jan wyczuł z intonacji jego
głosu, że musi nie znosić dowódcy stacji. Dlatego też zaniechał dalszych pytań.
Na tendencyjnych opiniach nie zależało mu, nie chciał się sugerować.
Na orbitę stacji weszli po godzinie. Jan oczekiwał z niecierpliwością chwili,
gdy zbliżą się na tyle, by było widać satelitę na wizji. Na razie mieli tylko
łączność z automatem naprowadzającym.
Bruno sprawnie operował silnikami korekcyjnymi i wkrótce na czarnym dotąd
ekranie rozbłysnęła drobna iskierka światła. Satelita był właśnie w cieniu
Ziemi, świecił więc jedynie własnymi latarniami pozycyjnymi, ułatwiającymi
manewr styku.
Gdy odległość zmalała do kilku kilometrów, Jan mógł wreszcie obejrzeć sobie w
całej okazałości to cudo techniki końca dwudziestego wieku. Wbrew
przypuszczeniom nie wyglądało to znów tak staromodnie. Satelita miał kształt
ogromnego szprychowego koła. Na obwodzie — niby opona — biegł toroidalny
„korytarz”, stanowiący główną część stacji. Od niego ku środkowi, niby cztery
szprychy, biegły promieniste wsporniki, łączące zewnętrzną część satelity z
„piastą” w postaci pustego wewnątrz cylindra. W ten to cylinder należało teraz
wprowadzić rakietę. Cały satelita obracał się dokoła owej „piasty” niby toczące
się gigantyczne koło rowerowe o promieniu dwudziestu kilku metrów. Świecił
niebieskawą fluorescencją i na tle czerni wyglądał jak iluminowana karuzela w
lunaparku. Teraz dopiero Jan zrozumiał sens nieoficjalnej nazwy satelity. To, co
oglądał, przypominało rzeczywiście diabelski młyn w „wesołym miasteczku”…
— Uwaga, włączam obrót rakiety — powiedział Bruno.
Jan odczuł działanie siły odśrodkowej, obraz na ekranie zwolnił jakby prędkość
wirowania, a po chwili całkowicie zatrzymał się. To było oczywiście tylko
złudzenie: teraz rakieta wirowała z tą samą prędkością kątową co satelita.
Zbliżali się do niego powoli, wreszcie rakieta niby dobrze dopasowana oś wsunęła
się w „piastę”, leciutki wstrząs dał odczuć drobną niedokładność naprowadzenia,
ale to nie miało znaczenia, bo już po sekundzie mechaniczne chwytniki wysuwające
się z wewnętrznych ścian cylindra spoiły rakietę w jedną całość z wirującym
kołem satelity.
Odpięli pasy. Jan wstał z fotela i zszedł w kierunku wyjścia. Korpus rakiety
ustawiony był w ten sposób, że po otwarciu włazu schodziło się prosto w wylot
szybu, biegnącego wzdłuż jednej ze „szprych” satelity. W dół prowadziła wąska
metalowa drabinka. W miarę zagłębienia się w czeluść szybu Jan odczuł rosnące
ciążenie. To siła odśrodkowa, wytwarzająca sztuczną grawitację, wzmagała się ze
wzrostem promienia. Wreszcie stopy Jana dotknęły podłogi korytarza. Tu
„grawitacja” była już taka, jak na Ziemi. Korytarz miał metr szerokości i nie
więcej niż dwa — wysokości. W bocznych ściankach widniały pozamykane włazy do
pomieszczeń użytkowych, w podłodze można było zauważyć podobne kwadratowe klapy.
Biegnąca wzdłuż sufitu rura świetlna rozjaśniała korytarz. W jedną i drugą
stronę był on widoczny na długości kilkunastu metrów; dalsza część,
zakrzywiająca się ku górze, ginęła z oczu. Jan obliczył szybko, że korytarz
powinien mieć około 150 metrów i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że stacja nie
jest wcale taka mała.
— Oto twoja pustelnicza cela! — powiedział Bruno, otwierając jedno z bocznych
pomieszczeń. — Możesz się rozgościć. Tylko skafandra nie wieszaj w kabinie
mieszkalnej. Stary bardzo tego nie lubi.
Pokoik był maleńki, mieścił jedynie tapczan i mały stolik. Była również
niewielka szafa w ścianie, mała tablica rozdzielcza z wmontowanym głośnikiem
wewnętrznej łączności i kilkoma przyciskami, a na stole mikrofon.
— Nie należy także łazić bez potrzeby po stacji, a już w szczególności nie
trzeba chodzić w rejony pracowni szefa, dopóki sobie tego nie życzy —
poinformował Bruno. — Kuchnia jest tu, obok twojej kabiny. Stary jada u siebie.
— To znaczy gdzie?
— Po przeciwległej stronie. Lepiej nie chodź tam nie wzywany. Zamelduj mu
telefonicznie swoje przybycie. Jedzenie każdy przygotowuje dla siebie, ale jeśli
chcesz, możemy to robić na zmianę, co drugi dzień.
— W porządku. Jakoś to ustalimy.
— Pozostałe pomieszczenia są oznaczone tabliczkami na drzwiach. Tam gdzie
napisane: „Nie wchodzić”, nie należy się pchać. Tu na każdym kroku można wleźć w
coś paskudnego: jak nie promieniotwórczość, to wysokie napięcie. Tylko stary
wie, gdzie co jest…
— Czy on dawno tu siedzi?
— Podobno dwadzieścia kilka lat, nie wiem dokładnie.
— I przez cały czas nie opuszcza stacji?
— W ostatnich latach nie rusza się ani na krok. Dawniej ponoć latał kilka razy
na Ziemię, ale to było przed dziesięciu chyba laty.
— Dziwne, że dotąd nie zwariował…
— Kto go tam wie… — mruknął Bruno, patrząc w podłogę. — Grosza bym nie dał za
jego zdrowy rozum. Robi rzekomo jakieś eksperymenty, nikt nie wie. jakie. Coś
poza normalnymi obowiązkami kierownika stacji. Nikomu o tym nie mówił, ale
czasem coś tam dociera spoza tych wszystkich jego pozamykanych drzwi.
— Czy to coś w zakresie jego specjalności? Jest, zdaje się, biofizykiem?…
— Pojęcia nie mam! — Bruno rozłożył ręce. — Przy jego całym zachowaniu nie
zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że próbuje skonstruować perpetuum mobile…
Gdy Bruno wyszedł, Jan rozpakował swój skromny bagaż, wypróbował miękkość
tapczanu, po czym zasiadł przed mikrofonem i odchrząknąwszy, wcisnął przycisk.
— Haar, słucham! — burknął po chwili głośnik.
— Jan Link melduje swoje przybycie — powiedział Jan służbiście.
— Dobrze — zachrypiał starczy głos. — Za kwadrans w Labo–4!
— Tak jest.
To chyba znaczy, że mam się zgłosić do czwartego laboratorium — pomyślał Jan i
wyszedł. Po drodze zajrzał do kuchni i łazienki, wreszcie odnalazł drzwi
laboratorium. Było niewielkie — jak trzy połączone kabiny mieszkalne.
Konstrukcja satelity narzucała ten dziwaczny kształt pomieszczeń; jak się Jan
zdołał zorientować, przekrój poprzeczny przez kiszkowate wnętrze torusa
przedstawiał się następująco: poziom podłogi korytarza i kabin dzielił torus na
dwie części. Bardziej zewnętrzna, czyli ta, którą miał pod nogami, musiała
stanowić pomieszczenia dla urządzeń energetycznych i automatycznych satelity.
Druga część, w postaci zwiniętego w pierścień półwalca, podzielona była na
biegnący środkiem korytarz i ciągi bocznych komór, z których każda była
odcinkiem zakrzywionej „kiszki” o przekroju zbliżonym do ćwiartki koła, tak że
sufit i zewnętrzna ściana tworzyły jedną zakrzywioną powierzchnię cylindryczną.
W zależności od przeznaczenia poszczególnych pomieszczeń „kiszkę” dzielono
poprzecznymi ściankami na odcinki różnej długości, do których wchodziło się
wprost z korytarza. Sufit korytarza był dalszą częścią zakrzywionego sufitu
kabin.
Wszystko razem musiało być jeszcze obudowane zewnętrzną warstwą osłon, której
grubość Jan oceniał na co najmniej sto kilkadziesiąt centymetrów.
Laboratorium pełne było przyrządów zaopatrzonych w samopisy i liczniki.
Większość z nich doskonale znał, bo nie były ostatnim krzykiem techniki
pomiarowej. Ucieszyło go to i zmartwiło równocześnie: będzie mu co prawda łatwo
zorientować się w obsłudze tych urządzeń, ale za to nie nauczy się tu niczego
rewelacyjnego….
Drzwi otworzyły się gwałtownie. Jan odwrócił się i wyprężył, by jak najlepiej
wypaść w oczach dowódcy.
W progu stał siwy starzec o pomarszczonej, zwiędłej twarzy, z której spoglądały,
do połowy przykryte opadającymi powiekami, jasnoniebieskie oczy. Trwał przez
chwilę bez ruchu, przyglądając się twarzy Jana, po czym mruknąwszy coś
niezrozumiale, wyciągnął kościstą dłoń. Jan boleśnie odczuł twardy uścisk tej
dłoni, lecz uśmiechnął się tylko, na co Haar odpowiedział kwaśnym grymasem.
— Będziesz to miał pod swoją opieką — powiedział bez wstępów, ogarniając gestem
wnętrze laboratorium. — Schematy są w kabinie dokumentacji. Dane odbiera się raz
na dobę. Nie chciałbym mieć do czynienia z tym wszystkim, rozumiesz? Musisz
sobie sam radzić, ja mam swoją pracę. Szczegółowe instrukcje znajdziesz w
bibliotece. Przejrzyj także instrukcję bezpieczeństwa i podpisz ją. Resztę zadań
będziesz otrzymywał na bieżąco.
Ledwie zamilkł jego skrzypiący głos, już go nie było. Odwróciwszy się na pięcie,
wybiegł prawie z laboratorium, pozostawiając Jana z dziesiątkiem nie zadanych
pytań na ustach.
Chłopak westchnął ciężko i powlókł się do biblioteki.
Tego dnia Jan przygotowywał śniadanie. Było już gotowe, gdy Bruno wpadł jak
bomba do kuchni i oznajmił podnieconym głosem:
— Uważaj, zaraz będzie awantura.
Porwał mikrofon i wywołał dowódcę.
— Tu Bruno — powiedział. — Miałem radiogram z Kontroli. Wysiadł trzeci
przekaźnik. Jeśli nie wystartujemy za pół godziny, trzeba będzie czekać do
następnego okrążenia.
— No, to lećcie…. — burknął głos Haara.
— Sam nie mogę, a Jan nie zna jeszcze rakiety…
— Powiedziałem przecież, że masz go zapoznać z systemem sterowania „Klepsydry”!
— głos szefa zabrzmiał nie tajoną wściekłością.
— Tego się nie da zrobić w ciągu kilku dni. Ja chcę mieć kogoś doświadczonego w
rakiecie, przecież pan wie, że nie wolno podchodzić do przekaźników bez dublera!
— Przywiozłeś go tu sam, możecie i teraz…
— Nie. Będę musiał wyjść w próżnię. Musi pan ze mną lecieć.
— Muszę?! Kto tu jest dowódcą?
— Pan. Ale instrukcja…
— Do cholery tam z instrukcją! Nie mogę teraz opuścić stacji…
— W takim razie da mi pan na piśmie swoją odmowę!
Bruno uśmiechnął się złośliwie i spojrzał porozumiewawczo na Jana. Głośnik
warknął i wyłączył się.
— Co zrobisz? — powiedział Jan, nic nie rozumiejąc.
— Polecę. On też.
— Jak to? Przecież ci odmówił…
— Bynajmniej! Zaraz zobaczysz go w skafandrze. On dobrze wie, co oznaczałaby
taka odmowa, udokumentowana na piśmie. Dawno już powinni go skierować na
emeryturę, a tego on boi się jak ognia.
Po chwili rzeczywiście zatupały w korytarzu ciężkie buty i głos Haara burknął
coś przez zamknięte drzwi. Bruno wyszedł. Po chwili siwa głowa dowódcy wsunęła
się do kuchni.
— Wracamy za trzy do czterech godzin, łączność na kanale szóstym. — Oczy Haara
miotały złe błyski. — W laboratorium zostawiłem dla ciebie robotę. Wynotuj z
ostatnich dwóch lat wszystkie zarejestrowane ulewy promieniowania
korpuskularnego powyżej normy średniej. Chcę to mieć na dziś wieczór!
Jan spojrzał na zegarek. Od chwili startu tamtych minęły dwie godziny, a on
niewiele posunął się z robotą. Już po pierwszej godzinie doszedł do wniosku, że
to, co robi, nie ma najmniejszego sensu. Wydało mu się, iż dowódca chciał tylko
stworzyć pozory, że jest mu potrzebny ten wykaz, a w rzeczywistości chodziło o
to, by on, Jan, miał co robić przez kilka godzin.
Zabrzęczał sygnał wzywający do radiokabiny. Zgłosił się Bruno i oznajmił, że
dotarli już do przekaźnika. Jan potwierdził odbiór meldunku i wrócił do pracy.
Po chwili znów radiostacja wezwała go niecierpliwym sygnałem.
— Mamy awarię silnika. Jakiś defekt w systemie kontrolnym. Wątpię, aby udało się
coś zrobić przed upływem dwóch godzin, trzeba się dostać do obwodów sterowania
stosem. Będziemy musieli przeczekać jeden cykl obiegu bezwładnego…
— To znaczy — podchwycił Jan — że nie wrócicie wcześniej jak za trzydzieści
godzin?
— Mniej więcej, choć stary upiera się, by wracać pełnym ciągiem natychmiast po
usunięciu uszkodzenia. Ale i on zdaje sobie sprawę, że na taki wariant lotu nie
starczy paliwa. Może wyliczymy jakiś kompromisowy sposób, ale to i tak niewiele
nam skróci powrót.
— Gdzie on teraz jest?
— Stary? Wyszedł w próżnię… Trochę się pożarliśmy i poszedł się przespacerować
na linie. To doskonale uspokaja nerwy. Stoimy na cumie przy trzecim przekaźniku,
zamelduj o tym Kontroli.
— W porządku — powiedział Jan. — Macie żywność i powietrze na dwie doby. Jak
naprawisz, zamelduj. Myślę, że obejdzie się bez ekipy ratowniczej?
— Na pewno! Znam tego grata na pamięć; wiem, co mogło nawalić. To tylko kwestia
czasu — zapewnił Bruno.
Po komunikacie Bruna Jan przestał się spieszyć ze swą robotą. Jeżeli szef nie
powróci dziś po południu, to nie pali się z tym pisaniem. Wyszedłszy z
radiokabiny, spojrzał na zegarek. Kilka minut po trzynastej umownego dnia.
Ponieważ na obiad było nieco za wcześnie, poszedł korytarzem obejrzeć te części
stacji, których dotąd nie zwiedził. Oprócz kilku laboratoriów natrafił tylko na
rozdzielnię energetyczną i magazyny.. Te ostatnie zajmowały znaczną część
satelity.
Po przejściu kilkudziesięciu metrów Jan natrafił na przepierzenie zagradzające
dalszą drogę. Zawrócił i, odmierzając odległość krokami, poszedł w przeciwną
stronę. Mijał od czasu do czasu biegnące w górę szyby — powinno ich być cztery,
tyle bowiem „szprych” miało „koło” satelity. Minąwszy trzeci wylot z biegnącą w
górę drabiną, Jan natrafił na drugie przepierzenie. Z liczby kroków wynikało, że
odcięta od reszty stacji część korytarza stanowi co najmniej ćwierć jego
długości. A więc tyle miejsca zastrzegł sobie Haar do prywatnego użytku. Po co
mu aż tyle miejsca? Co on tam robi?
Na te pytania Jan nie potrafił sobie odpowiedzieć przede wszystkim dlatego, że
nie potrafił dostać się poza przepierzenia. Widoczne w nich przejścia zamknięto
metalowymi odrzwiami. Innego wejścia nie było.
Około trzeciej Bruno zakomunikował, że awaria została usunięta. Czekali tylko na
odpowiedni moment, by wystartować w kierunku „Młyna”. Obecnie znajdowali się
jednak w zbyt dużej odległości, by ryzykować powrót najkrótszą trajektorią.
„Klepsydry” nie przystosowano do takich lotów, zapas paliwa był zbyt mały. Do
wieczora Jan miał spokój. Udało mu się dostać bezpośrednią łączność z ziemską
siecią radiotelefoniczną i rozmawiał z Liss. Słyszał ją nie najlepiej, a o wizji
nawet mowy nie było, ale i to niezmiernie go ucieszyło. Pełen przyjemnych myśli
zjadł kolację i ułożył się wygodnie na tapczanie, z interesującą lekturą w ręku.
Nie sądzone mu było jednak przebrnąć spokojnie pierwszego rozdziału. Radiostacja
zaalarmowała go po pięciu minutach.
— Czy wszystko w porządku, Link? — głos dowódcy brzmiał na p