11724

Szczegóły
Tytuł 11724
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11724 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11724 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11724 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Andrew Klavan Korupcja Z angielskiego przełożył Michał Madaliński Tę książkę dedykuję George’owi Dawesowi Greenowi Podziękowania Autor składa wyrazy wdzięczności sierżantowi Carmine Restivo juniorowi oraz biuru szeryfa okręgu Putnam w stanie Nowy Jork za życzliwość, gościnność i pomoc. Prolog RZEKA HUDSON 13 lipca, piątek Pewien chłopiec wyszedł w letni wieczór pobawić się na dworze. Miał na imię Barney, liczył dziewięć lat. Było już dość późno. Ściemniało się, prawdę mówiąc. Po schodach trzeba będzie zejść na paluszkach i prześlizgnąć się koło drzwi salonu, tak by nikt nie zauważył. Mama na pewno siedzi w salonie i robi na drutach przed ekranem, na którym kręci się „Koło Fortuny „. Tatuś chyba drzemie w fotelu z gazetą na twarzy, szykując się na wieczorny mecz. Rosemarie - co do tego Barney nie miał wątpliwości - leży na brzuchu w pokoiku Z tyłu domu, w tym swoim kretyńskim różowym łóżeczku, i usiłuje zjeść słuchawkę od tego swojego kretyńskiego różowego telefonu. Zresztą, kogo to obchodzi, gdzie ona jest i co robi, przecież i tak, choć taka piskliwa, nikomu nie piśnie ani słówka. Znalazł się na dolnym podeście schodów. Najciszej jak umiał, skulony, przekradał się, chyłkiem, chyłkiem, koło drzwi. Mijając je, zauważył kątem oka migający blask z ekranu telewizora, cień matki, a potem... tak, udało się. Udało się dotrzeć do wyjścia. Ostrożnie, ostrożnie pchnął drzwi siatkowe. - Wracaj przed zmrokiem - mruknęła matka. Tyle że Barney jej nie słyszał, bo drzwi siatkowe trzasnęły za nim głośno. Dzisiejszy wieczór jest super - pomyślał Barney. Ekstra. Wszędzie bombowa mgła. Wszedł w nią, rozglądając się bacznie. Jest Nocnym Zwiadowcą. W dół po schodach z ganku, skok na drugą stronę ulicy Adamsa, przyczaić się. Ale fajnie. Szeregi kanciastych domów, kanciaste ganki; kominy tkalni na wzgórzu nad miasteczkiem. Wszystko zamazane, udziwnione przez mgłę. Dziwaczne kształty, niczym dźwigające się z ziemi potwory, skradają się ku niemu. Odwrócił się i puścił za siebie serię: tatatatata! Przeskoczył przez krawężnik na trawnik Rafferty‘ego. Poczuł mokrą trawę na gołych kostkach. Wilgoć szybko przesiąkła przez tkaninę tenisówek. Kryjąc się zgodnie z regułami sztuki zwiadowczej, podbiegł pod dom, pod okno kuchni. Jest tam mama Jacka Rafferty’ego, stoi przy zlewie w czerwonym fartuchu, zmywa... Udało mu się przekraść za dom. Huśtawka Rafferty‘ego we mgle jak gigantyczny pająk, pełznący ku niemu, aż... tatatatata! Nocny Zwiadowca jest czujny. Barney strzelił jeszcze raz i w dwóch susach dopadł ogrodzenia na tyłach. Przesadził je bez trudu. Znalazł się w ogródku Bardazziego. Granatem utorował sobie drogę koło stolika ogrodowego. O mało nie potłukł się o piaskownicę. Przyspieszył. Musi zdążyć nad rzekę, zanim chłopaki pójdą do domu. Właściwie, jakby się tak zastanowić, to niektóre kształty we mgle naprawdę są dość przerażające. Na przykład to coś koło ogrodowego rusztu, chyba drzewo albo coś takiego, ale równie dobrze mógłby to być jakiś facet, który się gapi na niego przez mgłę... Ruszył pędem wykładaną łupkiem ścieżką koło domu. Przez trawnik frontowy, potem na skraj szerokiej szosy. Tu się musiał zatrzymać, zobaczyć, czy nic nie jedzie. Nie miał ochoty wyładować pod ogromną trąbiącą ciężarówą. Popatrzył w lewo i w prawo. Potem ukradkiem obejrzał się przez ramię, po prostu na wypadek, gdyby to drzewo czy co to tam było, postanowiło jednak się za nim skradać. Ledwo co widać. Mgła taka gęsta, że nawet światła domu Bardazziego wydają się przytłumione i dalekie. Spojrzał przed siebie i rzucił się na drugą stronę. Jest. Teraz przez rów i w górę, na nasyp kolejowy. Stopy grzęzły w żużlowej skarpie, podpierał się ręką o czarny kruchy brud. Przeskoczył przez tory na szczycie i zsunął się na drugą stronę. Zahamował przed łąką z wysoką trawą. Nie mógł złapać tchu i pocił się obficie w wilgotnym powietrzu. Ale zaraz ruszył przed siebie. Trawa sięgnęła mu prawie do pasa. Na pewno pełno w niej kleszczy, które przenoszą choroby. Nie wspominając już o zaślinionych demonach z piekła rodem, które czyhają, żeby rzucić mu się do gardła. Jeszcze przyspieszył - źdźbła trawy siekły po udach. Pasikoniki wyskakiwały wysoko, żeby uniknąć zmiażdżenia przez gigantyczne tenisówki. Jeszcze parę kroków i znalazł się na niskiej stromej skarpie, która schodziła do rzeki. Nad wodą mgła zrzedła. Drugi brzeg piętrzył się w oddali wysokimi, poszarpanymi urwiskami. Szeroki, kręty nurt Hudsonu srebrzył się jeszcze w resztkach światła dziennego, ale już powoli mroczniał posępnie. Barney przykucnął na zboczu, oddychając ciężko. Widział niewyraźne sylwetki na dole: Willy Hanrahan i Mike Riley. Stoją na brzegu i rzucają kamieniami do wody. Rozmawiają, słychać ich wysokie donośne głosy. Barney zadarł głowę i wydał okrzyk wojenny: „Nocny Zwiadoooowca!!!” Kosząc z automatu, rzucił się w dół stoku. - Giń, Rathgarze! - Tatatatata! - Tatatatata! Willy postąpił naprzód sztywnym krokiem, jak jeden z tych robotów, pachołków Rathgara. - Tatatata! Tatatata! - Barney słał kolejne serie. - Idą! - wrzasnął Willy. - Aaaa! Barney przycupnął nad wodą i z mulistej mazi wyciągnął kamień wielkości pięści. - Bomba! - zapiszczał i wprawnie rzucił kamień do wody, bezbłędnie trafiając tak, by ochlapać Willy’ego. - Hej, daj se siana, Barney! - Robot-pachołek zamachał rękami, odskakując od brzegu. - Aaa, wreszcie go zmoczyło! - zawołał Mike. - Co jest? Czemu masz suche włosy? - spytał Barney. - Daj se siana, Barney - powtórzył Willy. Wciąż machał rękami. - Bo ma cykora, dlatego. - Mike przeczesał palcami swoją czarną czuprynę, strząsając krople, żeby pokazać, że moczył głowę. Woda ciekła mu po bladej mopsiej, piegowatej twarzy i spływała na wątłą klatkę piersiową. - Jest lodowata! - oświadczył Willy z zuchowatą miną. - A zresztą, i tak już za ciemno. - Loodoowaata - przedrzeźniał Mike. - I zaa cieeemno. - Ajaj! - zmartwił się Barney. - No i można się utopić. - Można się utopić. - Ajaj! - rzekł Barney. - Można się utopić. - Nic mnie nie obchodzi. Można się utopić. - Cały Willy: ukucnął nadąsany pod skarpą, nabrał garść żwiru, przesiewał przez palce. Jego kwadratowa, pokryta marchewkowymi piegami buzia pod marchewkową czupryną przybrała zdecydowaną minę. Nie da się podpuścić za nic. Cały Willy. - Dobra. - Barney ruszył spacerowym krokiem, jakby nigdy nic - ja tam się przekąpię. Mike rzucił kamieniem w stronę drugiego brzegu. - Mówiłem ci, żeś cykor - mruknął na Willy’ego. Barney prychnął i podniósł najpierw jedną piętę, potem drugą, zrzucając pepegi. Ściągnął spodenki i trykotową koszulkę. Ułożył je starannie na ziemi. Podszedł do wody. Przeciągnął się. Zwlekał, słodka chwila zwłoki. Nie żeby się bał, skądże znowu. Ale jest ciemno. I można się utopić... Naprawdę wygląda groźnie, rozlana szeroko, opustoszała, tumany się nad nią tak kłębią i te góry okręgu Orange, wznoszące się ponuro, no i robi się coraz ciemniej. Popatrzył w dół. Zobaczył własne odbicie - niewyraźne i chwiejne na powierzchni wodnego wiru. Płotki i inna drobnica to zamierały w bezruchu, to myszkowały, to pryskały na boki. Tak, robi się ciemno jak licho, nie da się ukryć. Naprawdę. Ale, do diabła, nie pokaże, że ma stracha. Co to, to nie. Pochylił się, nagi, i skoczył. Kurczę, ale zimno. Woda zamknęła się nad głową. Kopnął nogami, wyciągnął ręce w stronę światła. Wyrwał się na powierzchnię z krzykiem. - Ajaj! Jezu! O Jezu! Willy i Mike stali obaj na brzegu. Obaj się z niego śmiali. - Zimno! - zawołał. - Patrzcie! - krzyknął Willy. - Zimno mu! - Cykor! - odciął się Barney. Mike zaśmiał się i rąbnął Willy‘ego w ramię. Barney z daleka usłyszał „Aj!” Willy’ego. Przez chwilę utrzymywał się w wodzie na stojąco. Prąd unosił go łagodnie, w dół, dalej od brzegu. Odwrócił się, żeby zobaczyć urwiska po drugiej stronie. Ale wysokie. Wysokie, ciemne, spiętrzone. Z każdą minutą coraz mroczniejsze. A te pasma mgły, jak one się snują nad powierzchnią, jakby szły na niego. A to zamglone niebo, zawieszone nad nim, takie ogromne i głębokie. Chłopaki są tak daleko, zauważył, odwróciwszy się. Małe skaczące figurki, nikłe odgłosy śmiechu zagłusza plusk wody, rozbijanej rękami, i jego sapanie. I jaka ta rzeka spokojna wokół, kiedy on tak cicho przebiera nogami w wodzie. Już się napływał na dziś, wystarczy. Dopłynąć do brzegu, wysuszyć się... ponabijać z Willy’ego, że taki z niego cykor. Za nim rozległo się głuche „plum”, donośne chlupnięcie. - Co to?! Obrócił się. Wielka kłoda, czarna od mułu, zbliżała się z prądem. Niecałe dwa metry. Obracała się i podrygiwała na falach. Barney wzdrygnął się. „Musiała wpaść... „ - pomyślał. Unosił się na wodzie, czekał. „Jakieś drzewo, pewno spadło...” Zęby zaszczekały... „Utkwiło na dnie, a potem...” Powoli, łagodnie, prąd niósł kłodę ku niemu. „Musiało się uwolnić, kiedy ja...” Kłoda przesunęła się i obróciła. Rzeczny muł ściekał po bokach. Barney zauważył, że jest już bardzo blisko. Była jakaś obrzydliwa. I jakoś tak strasznie być tutaj z nią samemu, dookoła tak spokojnie, a ta kłoda ocieka wodą i przewala się. Mógłby wyciągnąć rękę i jej dotknąć. „Rany, może lepiej...” Kłoda obróciła się i Barney zobaczył, że ma oko. Minęła sekunda, nim zrozumiał, co to jest. Ta mała rozmoczona kulka, umazana w mule, wpatrzona w niego. Minęła sekunda, nim jego umysł zarejestrował to, co Barney właśnie zobaczył. I wtedy już wiedział. Już wiedział, że to rozdziawione, czarne „o” poniżej to niegdyś były usta... A teraz jeszcze ręka, sterczy w bok, płynie prosto na niego, sięga, te pałce grube jak serdelki, chwytają... Barney patrzył zdrętwiały, unosząc się na wodzie. A ręka podpływała bliżej. Wlepił wzrok w te palce. Dotknęły go. Te palce. Połaskotały go w pierś. - Och! - powiedział. Ledwo łapał oddech. - Och, och, och... Otworzył usta, żeby wrzasnąć, ale woda wlała mu się do gardła. Zakrztusił się i poszedł pod powierzchnię. Przerażony, zaczął się miotać, szarpać, młócić wodę. Schodził w dół, coraz głębiej. Rzeka zamknęła mu się nad głową. Walczył, starał się wydostać, musi się wydostać, musi odetchnąć, płuca zaraz mu rozerwą klatkę piersiową... Rozgarnął wodę, wyskoczył na powierzchnię, zaczerpnął tchu, zakasłał, krztusząc się. Rozejrzał się. Gdzie to jest, do diabła?! A to coś znów było na nim, nad nim, zagarniało go. Barney zaczął krzyczeć, usiłował odepchnąć się od tego czegoś, żeby tylko tego nie dotykać. Jego krzyk stłumiła woda wlewająca się do ust. Spróbował ją wypluć, ale znów zalała mu gardło. „Utopi mnie, o Jezu”. Schodził w głąb, nie mógł znaleźć tego czegoś, gdzie to jest? Brakuje powietrza. Gdzie to jest? Brakuje powietrza, Chryste, głowę mu wzdyma od środka jak balon. „Pomóż, Jezu, pomocy”. Zaraz głowa mu pęknie niczym balon. „Powietrza, powietrza, mamusiu, pomocy”. Wydostał się, wydostał się w noc, w powietrze. Słodkie powietrze owionęło go, ogarnęło. Ze świstem zaczerpnął tlenu, ale rozkaszlał się, krztusił. Nie może przestać. Woda bulgocze w tchawicy. Niebo wariuje, zaczyna się kręcić. „Gdzie to jest, pomocy, pomocy, to się zbliża, mamusiu, gdzie to jest?...” Podniósł brodę. Wciąż kasłał, ale wyprostował szyję i trzymał brodę wysoko nad wodą. Widział niebo, światełka Gilead migocące na brzegu... I wtedy biała ręka wystrzeliła z wody i objęła go mocno za pierś. Jego chrapliwy, zduszony jęk ucichł natychmiast, gdy to coś wciągnęło go pod wodę. Tłukł to, szarpał, kopał, wił się bezradnie, jak we wściekłym ataku. To go trzyma. Nie może się uwolnić. Siły zaczęły go opuszczać, a ręka wzmocniła uchwyt, zaczęła go ściskać, nieść go... „Mamo... dlaczego nie ma tu mamy?...” Nagle noc z hukiem spadła mu na głowę. To coś wyciągnęło go znów na powierzchnię. - Barney! Jezu! Mam cię! Uderzył słabo w tę rękę, myśląc: „Mamusiu...” - Mam cię, Barney! Nie szarp się! Woda chlusnęła mu w twarz, potem znowu powietrze i ten głos. - Nie szarp się! Barney, nie szarp! „Mike?!” - Mam cię! - To był Mike. Zasapany. Trzyma go. - W porządku. Mam cię. Barney złapał rękę obejmującą go w pasie. Rękę Mike’a. Żywa ręka. Uchwycił się jej mocno, przywarł do niej. Leżał na plecach. Widział wysoko nad sobą nikłe gwiazdy, gwiazdy pojawiające się i niknące, gdy przesłaniały je pasma mgły żeglujące nad głowami, w dal. „Gdzie to jest? Mike, gdzie jest to coś?” Gdzieś daleko Barney słyszał rytmiczne uderzenia nóg i ręki Mike ‘a i jego zdyszany szept: - Mam cię, mam cię. Barney po prostu trzymał się opasującej go ręki. Usta miał otwarte i czuł, jak cieknie mu z nich zmieszana z mułem ślina, jak ścieka po brodzie. Czuł, że jego własne nogi wloką się bezwładnie w wodzie. „Mike?” - O mały włos, o mały włos, Barn. Trzymaj się, chłopie. „Trup, Mike. Trup”. - O Jezu - Mike łapał z trudem powietrze, bił nogami. - Jezu. O mało co. O mało co, Barn. „Trup „. Część pierwsza JODŁOWA KATEDRA Rozdział pierwszy PRZYBYCIE MERRIWETHERA 9 lipca, poniedziałek 1 Na wsi wcale nie jest cicho. Tak się tylko wmawia mieszczuchom. Tę opowieść propagują głównie handlarze nieruchomościami, żeby wywabić frajerów na zadupie. A może wielkomiejscy kamienicznicy, żeby się pozbyć starych lokatorów i podnieść czynsz albo założyć spółdzielnię. Niezależnie od tego, kto za tym stoi, jest to wierutne kłamstwo. Przynajmniej co do tego, pomyślał Merriwether, nie ma wątpliwości. Leżąc na wznak na materacu, wpatrzony w tajemnicze głębie sklepionego sufitu, jakby badał wzrokiem nie tyle czerń jako taką, ile raczej esencję wiejskiej ciemności, Merriwether zdołał rozróżnić nie mniej niż trzydzieści siedem różnych odgłosów, dochodzących zza siatek w oknach. Była to mieszanina gwizdów, fukań, świstów - jakby gdzieś daleko odbywał się zlot policjantów z drogówki; to świerszcze, tyle nawet on wiedział. Poza tym słyszał rytmiczne suche trzeszczenie i domniemywał - nie była to bowiem odpowiednia pora, by zwrócić się o konsultację do służby leśnej - a więc domniemywał, że są to cykady. Słyszał też jakiegoś ptaka, który wydawał z siebie od czasu do czasu niski świergot, i wielką żabę, wyjątkowo udanie naśladująca trąby Sądu Ostatecznego. Oprócz tego przez okna wlewał się nieustanny chór rozmaitych ćwierkań, kumkań, pisków, skrzypnięć, terkotów. Odkąd „Bar i Restauracja dla Owadów” Jasia Poczwarki zamknął swe podwoje i towarzystwo rozlazło się po zaroślach... Cóż, Merriwether nie będzie się zniżać, by rozróżnić te odgłosy, woli uznać to wszystko za „Jeszcze Jeden Dowód, Że Jest To Najbardziej Zabita Dechami Dziura, Do Jakiej W Życiu Trafił”. Przekręcił się na bok, strzepnął poduszkę pod głową, żeby ją spulchnić. Nie pomogło. Przewrócił się na drugi bok i przytulił do żony, zarzucając na nią rękę. Ciepło jej ud, ciche, przychylne mruknięcie, lekki uśmiech, jakim zawsze go obdarzała przez sen - choć przecież nie mógł dostrzec tego w ciemności - przyniosły mu chwilową ulgę. Potem, z westchnieniem, znów legł na wznak, gapiąc się w otchłań sufitu, słuchając owadziego chóru, lękając się nadejścia świtu. „Dajże spokój - powiedział w duchu - nie będzie tak źle”. Już raz, koło północy, próbował to sobie wmawiać, ale bez większego rezultatu. Miał nadzieję, że teraz pójdzie mu lepiej. „Wcale nie będzie tak źle. Nowa praca na pewno okaże się... co najmniej interesująca. A życie na prowincji, czemu nie, to dobrze robi. Jest zdrowe. Naturalne. Jędrne i przaśne. Czy coś w tym guście”. Trzeba z tym skończyć, to już przesada. Przecież w końcu wychował się na wsi. No, niektórzy może nie uważaliby Filadelfii za klasyczną wieś, ale tam, gdzie mieszkał, w Evergreen, w rodzinnej posiadłości, były hektary zieleni. Cała dolina zieleni wciśnięta pomiędzy dwie drogi biegnące na nasypach. Miedzy Bogiem a prawdą, za Evergreen też niespecjalnie przepadał. Te przyczajone krzaki, te ponure zakamarki ogrodu, ten ogromny biały dom, górujący groźnie nad otoczeniem, te ciężkie kolumny po obu stronach głównego wejścia, te łukowate wysokie okna, zawsze zasłonięte kotarami... Boże, to był raczej zamek złego czarownika, a nie dom, zwłaszcza gdy jego ojciec, „Smoczy Król”, fukał i parskał w gabinecie na piętrze... Wewnątrz wcale nie było lepiej. Monumentalny hol z marmurową posadzką, z wysokim sufitem zawieszonym hen, gdzieś wysoko nad ogromnym żyrandolem, mahoniowa balustrada wznosząca się zakosami w górę. Nawet portret matki nad schodami był wyniosły i nieprzystępny, przedstawiał kobietę w lśniącej białej sukni, z blond włosami upiętymi wysoko, dekoltem obwieszonym biżuterią, o pełnych cierpienia oczach i lodowatym uśmiechu. Zupełnie inną niż ta, którą zapamiętał, choć to wspomnienie, ta jedna jedyna chwila, kiedy miał cztery lata, chwila, która utkwiła mu w pamięci na zawsze. Ten drugi portret, z jego wewnętrznego domu, przedstawiał zupełnie inną osobę. Siedzi skromnie i cicho koło okna w pokoju dziecinnym. Przygląda mu się, jak buduje domki z klocków na dywanie, przekrzywia głowę na bok, promienie słońca zza pleców przesiewają się przez rozpuszczone włosy, tęskny uśmiech błąka się na ustach - jakby jej było czegoś żal... jego niewinności... czegoś, co straciła... Ach, do licha z tym, rozzłościł się Merriwether. Wspaniała metoda na zaśnięcie. Rzut oka na „Dwudziestą piątą doroczną paradę bolesnych reminiscencji”. Zacisnął rozpaczliwie powieki. „Bzyk” - odezwało się gdzieś z trawy za oknem. „Zgrzyt, trzask, szu-szu, cyk-cyk” - rozległy się miriady odpowiedzi. Merriwether otworzył oczy, głęboko zaczerpnął powietrza. Papierosa! Zabiłby za jednego papierosa. Niemal czuł smak dymu, tę ulgę, jaką przynosi. Powoli, w zadumie przytknąć filtr do ust. Powoli, z rozkoszą zaciągnąć się... Powrócił obraz matki. Nie wspomnienie, lecz ten inny obraz, jaki wytworzył w sobie w ciągu wielu lat. To ona powoli, z rozkoszą zaciąga się papierosem... Leży na kanapie w garderobie, przymyka oczy z błogiej przyjemności tego ostatniego, głębokiego zaciągnięcia się. Opuszcza z wolna dłoń z papierosem. Powoli, powoli opuszcza rękę, zamyślona, odpływając myślami w dal. Dłoń powoli opada, papieros powoli opada... I nagle płomienie strzelają wokół niej, otaczają ją, pożerają. To, oczywiście, wytwór jego wyobraźni, rozbuchanej wyobraźni o piątej nad ranem. Nie było go przy tym. Nie widział tego. Widział tylko ojca, sztywnego jak tyczka, z szerokimi ramionami ściągniętymi do tyłu i podniesioną głową, tą lwią głową, okoloną falistą srebrną grzywą, z męską kwadratową brodą, hardo wysuniętą. „Synu - szczeknął - twoja matka niestety zmarła”. Przemówił zwięźle, tonem lekkiej nagany, jakby chciał dodać: „I, moim zdaniem, raczej dobrze się stało. Stanowczo za bardzo byłeś od niej zależny”. Ach, kochany staruszek, pomyślał Merriwether. Czarujący jak zawsze. Smoczy Król. Cóż, nareszcie Smoczy Król jest górą, tym razem definitywnie. Zmusił swojego jedynaka, żeby znalazł się w tej zapadłej dziurze, z tymi wszystkimi hałaśliwymi robalami. I z tą przerażającą, mdlącą perspektywą jutra, tego jutra, które już zabarwia noc szarością świtu... Przeczesał ręką długie włosy. Do głowy wkradło mu się mgliste podejrzenie, że dziś już w ogóle nie zaśnie. Już prędzej zdrzemnie się kwadrans, nim budzik zacznie dzwonić. Tak jest przecież zawsze, prawda? Wślizgnie się w sen tylko po to, żeby go zeń brutalnie wyrwał łomot muzyki z radia, żeby zakosztować smaku tego, czego będzie pozbawiony. I już trzeba wstawać, stawić czoło temu, co z pewnością okaże się kompletną katastrofą... 2 Mój problem to nieumiejętność wyrażania złości, pomyślała Sally Dawes. W przeciwnym wypadku zmieszałabym go z błotem. Nakładała pędzelkiem drugą warstwę cienia na górną powiekę. W powiększającym lusterku do makijażu widać było okrągły fragment jej twarzy: jedno smutne brązowe oko, za szeroki nos. Wtarła palcem nowy puder w pierwszą warstwę. Lepiej niech nie próbuje zwalać winy na zwierzchników. To on jest redaktorem naczelnym. To jego obowiązek. Teraz miała w ręku szczoteczkę z tuszem i pochylała się nad lusterkiem, krótkimi ruchami malując krótkie, rzadkie rzęsy. I tak nie pomagało, ale przestrzegała tego rytuału niemal przesądnie, skrupulatnie powtarzając zalecenia zawodowo entuzjastycznej sprzedawczyni ze stoiska z kosmetykami w domu towarowym „Macy’s”. I niech nie próbuje na mnie naskoczyć, pomyślała. Albo rozśmieszać swoimi dowcipami. Nienawidzę tego. Idiotyczne wyśmiewanie się z jej upokorzenia. A jak znów wyciągnie sprawę Jerry’ego... Boże, błagam, żebym się tylko nie zarumieniła, jeśli to zrobi. Rzuciła szczoteczkę na tackę i stanęła przed oszkloną szafką, żeby ocenić efekty pracy. Przekrzywiła głowę w jedną i w drugą stronę. Blada twarz wydała się jej wymizerowana i wymięta, policzki poorane zmarszczkami, mina niepewna i bez wyrazu. Czterdzieści jeden, nie da się ukryć, pomyślała. I nieurodziwa, nie da się ukryć. I boi się Randalla Shanka jak jasna cholera, tego też się nie da ukryć. Usłyszała trzeszczenie podłogi na górze, popatrzyła na sufit. Matka wstała. Trzeba się wynosić. Teraz, oczywiście, już cała gazeta wie, co Shank jej zrobił. Czy da się coś utrzymać w tajemnicy w gmachu pełnym dziennikarzy? Nie ma wyjścia, musi zrobić awanturę, choćby tylko po to, żeby zachować twarz wobec personelu. Na kolegach chciała zrobić wrażenie osoby oburzonej, lecz takiej, która nic sobie z tego nie robi. Wjechała swoim pudełkowatym małym autem marki „Horizon” na ogromny parking, zerknęła w lusterko wsteczne i wypróbowała uśmiech kogoś, kto jest oburzony, ale nic sobie z tego nie robi. Przed nią wznosił się budynek numer jeden przy Sutcliffe Park Lane, jedyny dom przy tej ulicy. Była to ogromna, bezduszna szklano-betonowa forteca. Nazywano ją „Kombinatem”. Siedziba „Kuriera Codziennego”. Gmaszysko nieruchome, niewzruszone jak biurokrata, wznosiło się nad czymś, co zwano parkiem: plac świeżo zasadzony rachitycznymi jesionami i sumakami, rozległe płaskie przestrzenie pożółkłej trawy. Tkwił milczący, a jego ściany omywał nieustannie wzmagający się i opadający szum ulicznego ruchu. Samochody pędziły szosą międzystanową: gnały na południe, do centrum Nowego Jorku, niektóre skręcały do White Plains, stamtąd na północ ku przedmieściom Westchester, a potem do okręgów Putnam, Auburn i Dutchess - terenów „Kuriera”. Sally podeszła do gmachu z przyklejonym do twarzy uśmiechem osoby, która jest oburzona, ale nic sobie z tego nie robi. Najswobodniejszym krokiem, na jaki ją było stać, przeszła obok portierni i podążyła korytarzem do sali działu miejskiego. Weszła z rękami w kieszeniach spódnicy i ruszyła pod ścianą, z lewej strony. Ogromne, pozbawione okien wnętrze, zsunięte w grupki biurka pod bateriami świetlówek na suficie, reporterzy i redaktorzy porannej zmiany, którzy kręcili się, stali pojedynczo i grupkami, siedzieli, pochylali ku sobie głowy, rozmawiali przyciszonymi głosami, klekotali klawiaturami komputerów, zerkali w monitory. Niektórzy podnosili na nią wzrok, wtedy kiwała im głową na powitanie. Pozostali, jak jej się wydawało, przyglądali jej się ukradkiem. A wszystkich - tego była pewna - rozpierała ciekawość, czy pójdzie prosto w paszczę lwa. Zbliżała się do gabinetu Randalla Shanka. Po lewej miała korytarz do działu handlowego, a gabinet znajdował się na wprost, za wejściem z korytarza. Był to oszklony kiosk, ale szyby zasłaniały szczelnie od wewnątrz żaluzje z poziomych szczebelków, więc nie wiedziała, czy szef jest w środku, czy nie. Wzięła głęboki wdech. W tej ostatniej chwili jej uśmiech zaczął blaknąć. Zebrała się w sobie... Redaktor naczelny wyszedł z bocznego korytarza, tuż przed jej nosem. - Dzień dobry, Sally - mruknął. Jego jajowata głowa i jajowate ciało obróciły się ku niej. Nogi natomiast poniosły go dalej w stronę gabinetu. - Randall, Randall. Mogę z tobą porozmawiać? - Brzmienie własnego głosu napełniło ją rozpaczą. Takie delikatne, takie uprzejme. Jakby była zahukaną wiejską nauczycielką. - Randall! Shank podreptał do siebie, ale zostawił drzwi otwarte na oścież. Sally zatrzymała się w progu. Czuła na plecach oczy wszystkich obecnych dziennikarzy. Jeśli teraz się wycofa, agencje podadzą informację: „Szefowa redakcji terenowej stchórzyła w ostatniej chwili”. Weszła do ciasnego wnętrza. - Słuchaj, Sally, postawiłem sprawę na ostrzu noża, zaryzykowałem swój stołek, nie dało rady. Stał za biurkiem, mierząc w nią zwiniętą w rulon gazetą. - Randall, to naprawdę nie fair. - Ten głos. Taki miękki szept, dziewczynkowaty i miły. - Jego wuj jest członkiem zasranej dyrekcji, zrozum. Dyrekcji całej sieci. Słuchaj, Sally, byli już gotowi wylać mnie na zbity pysk. - No, przecież jesteś... redaktorem, myślałam jedynie, że... - Ja?! Ja?! - Shank rzucił gazetę. Pacnęła na fornirowany blat biurka, niemal zrzucając przy tym rodzinne zdjęcie: fotka jego wyfiokowanej, nadętej megiery i dwójki nadąsanych „milusińskich”. Wycelował w nią palec i trzymał ją cały czas na muszce. Wyszedł zza biurka, minął po drodze ścianę obwieszoną dyplomami uznania Associated Press i nagrodami za pracę społeczną i stanął plecami do okna. Teraz, majestatycznie obramowany framugą, z parkingiem samochodowym w tle (jedyny widok, jaki był z tej strony budynku), mierzył w nią palcem. - To ty jesteś szefem redakcji terenowej w Auburn, Sally. I ufam, że będziesz nią tak kierować, żeby nie zawracać mi głowy duperelami. - Ja nie zawracam... - Rozumiesz, gdybym miał przejmować się tymi wszystkimi szczególikami, pogrzebałbym się w tym na amen. Ogarnął ją pusty śmiech. Cholera, pomyślała. Próbowała się opanować, zaczesała kosmyk włosów za ucho i miłym, delikatnym tonem powiedziała: - Słuchaj, Randall, wydawało mi się tylko, że skoro mamy te wybory na karku i takiego szeryfa, jakiego mamy, sam wiesz, jaka jest sytuacja, no, że u ciebie, przede wszystkim u ciebie właśnie mogę liczyć na odrobinę poparcia. - Poparcia?! - Shank zaczął kroczyć z powrotem w stronę biurka. - Poparcia?! - Brwi podskoczyły mu niemal na czubek łysej głowy. - I to ty przychodzisz tu do mnie i opowiadasz, że nie daję ci poparcia. A kto, do diabła, pytam się, kto mianował cię szefem redakcji terenowej? Kto przyjął cię z powrotem, po tym jak zwiałaś z tym... jak mu tam, z tym Jerrym, no kto? - To nie ma nic... - Kiedy przyszłaś tu zapłakana, roztrzęsiona, na kolanach... nie poparłem cię wtedy? Sally poczuła, że policzki jej pałają. - Tak, Randall, ale... - No widzisz. Brak poparcia! - Masz tutaj dziesięciu reporterów - nie dawała za wygraną - i jeszcze pięciu w okręgu północnym. Ja mam dwójkę, odkąd odeszła Liz, a już za pięć miesięcy odbędą się najważniejsze wybory w historii tego okręgu. Wybory administratora okręgu! Pierwszego w historii administratora w tym okręgu! A teraz, bez żadnej konsultacji ze mną, wciskasz mi tego... tego... - Kogo? No, kogo? - Pochylił się nad biurkiem. - No cóż, jest bez doświadczenia. - Bez do... bez... - Otworzył gwałtownie szufladę, wyszarpnął z niej skoroszyt i rzucił go na biurko obok gazety, jakby to był ostateczny argument. Sally najpierw się zawahała, ale po chwili sięgnęła i otworzyła. Przebiegła oczami kwestionariusz Sidneya Merriwethera. - Przez rok samodzielnie wydawał czasopismo! - powiedział Shank. - „Helios”. - Co? - Magazyn poetycki. Ale splajtował. - Ale... zna języki. - Klasyczną grekę? - Zajmie się tymi planami zagospodarowania przestrzennego. - Doskonale. Skoro jest taki wspaniały, to dlaczego go nie weźmiesz do siebie? - Oszalałaś? - Ach, Randall. - Zabrzmiało to, jakby mówiła zawiedziona matka. Gorzej, jak jej własna zawiedziona matka. - Jak mogłeś? Pogrążyła się w dokładniejszej lekturze ankiety: studia na Harvardzie, specjalizacja klasyczna, pismo, które upadło... i żadnej prawdziwej roboty. Nigdy. Nawet jako gazeciarz. Pochyliła ramiona z rezygnacją. Szeryf pożre go żywcem. Wszystkich ich pożre żywcem i to jego oczko w głowie, ten Purdy, w cuglach zostanie administratorem w listopadzie. Od tej myśli ciarki przeszły jej po plecach. Spojrzała na Shanka jeszcze raz, błagając go bezgłośnie. - Walczyłem o ciebie, Sally - zaczął Shank. - Poszedłem tam i powiedziałem im... powiedziałem... - ale zobaczył wyraz jej oczu. Przerwał. Westchnął. Jego ręka w pół gestu opadła na biurko. Usiadł ciężko w fotelu, zwiesił owalną głowę, pulchny podbródek wsparł na klatce piersiowej. Gapił się smętnie na własne stopy. - Sally, zaryzykowałem swój stołek. Jego wuj jest w zasranej dyrekcji. „Sally, zaryzykowałem swój stołek”. Parodiowała go, jadąc szosą międzystanową. „Jego wuj jest w zasranej dyrekcji, zaryzykowałem swój stołek, ble, ble, ble”. Wysokie popielate gmachy White Plains znikły już z obu stron drogi. Ich miejsce zajął szpaler krzewiastych wierzb, kołyszących gałęziami nad trawą, soczyście zielone łąki, łagodnie falujące w stronę soczyście zielonych wzgórz. Gęste kępy drzew wznosiły się ku puszystym białym chmurom, kłębiącym się na błękitnym niebie. Dolina Hudsonu. Sally ściskała kierownicę, aż pobielały jej kostki palców. Trzymała się prawego pasa, pozwalając się wyprzedzać pędzącym ciężarówkom, mały samochód kołysał się w koleinach wyjeżdżonych przez olbrzymy. Trzeba było pójść na całość. Trzeba było powiedzieć: To moja redakcja, Randall. Nie mogę pozwolić, żeby szeryf jeździł nam po głowie. Zabieraj tego Merriwethera gdzie indziej albo do widzenia. Ty wazeliniarzu. Dlaczego nie umiała mu tak powiedzieć? Dlaczego po tylu latach wciąż się go jeszcze boi? Z sykiem wypuściła powietrze i potrząsnęła głową. Wiedziała dlaczego. Wiedziała aż za dobrze. Bo pamiętała, jaki był kiedyś. Kiedy jeszcze robił prawdziwą dziennikarską robotę, zanim awansowali go na niewolnika, do kierownictwa sieci. Pamiętała, jaki był, kiedy to on był szefem redakcji terenowej w Auburn, pierwszym szefem zupełnie nowej redakcji. A ona właśnie wróciła tutaj. To było siedem lat temu. To było zaraz po Jerrym, zaraz po tym, jak już wreszcie skończyło się z Jerrym, wtedy, kiedy trzęsła się od środka i nie miała ani dokąd iść, ani sił, żeby dokądkolwiek iść. Randall wtedy stoczył o nią walkę. Taka jest prawda. Szefostwo sieci wcale się nie paliło, żeby przyjmować do pracy kogoś, kto rzucił u nich robotę, a wtedy Randall powiedział: „Przyślijcie ją do mnie, chcę organizować tę redakcję razem z nią, dajcie mi ją”. I dali mu ją, tak zaczęła pracować w okręgu Auburn. Pamiętała pierwszy dzień, kiedy weszła do tej nędznej klitki, która nazywała się siedzibą redakcji terenowej, i zobaczyła go. Wyskoczył zza szarego metalowego biurka, rzuciwszy na widełki słuchawkę telefonu, którą miał w ręce. Wycelował w nią gruby paluch i trzymając go dwa centymetry od jej nosa, krzyczał: „A nie mówiłem, dziewczyno? A nie mówiłem, że ten facet to gnojek? Jerry! Gówniarz! Gnojek!” Próbowała obrócić to wszystko w żart, ale jej wygięte do uśmiechu usta zaczęły drżeć, a oczy zamgliły się łzami. Shank to zobaczył i zmitygował się. Poklepał ją delikatnie po ramieniu. „Dobra, w porządku - powiedział. - Bierz się do roboty i przynieś mi jakieś wieści do tego szmatławca”. Może tak się zdarzyło dlatego, że wtedy jeszcze ta jego megiera nie urodziła mu tych jego milusińskich. Może wtedy nie zależało mu tak bardzo na pracy. Wtedy tkwił po uszy w pogoni za informacjami i nie obchodziło go, co sobie myślą dyrektorskie garnitury gdzieś tam w White Plains ani czy mu zabiorą stołek, czy nie. Nieważne dlaczego, w każdym razie Randall był wtedy inny. Był zażarty. Tryskał energią. Na sam dźwięk jego głosu podskakiwała jak spięta ostrogą, a kiedy celował w nią tym swoim paluchem i trzymał go dwa centymetry od jej nosa - nie ważyła się z nim spierać ani nie miała na to ochoty; była mu wdzięczna. No i miała pełne ręce roboty. Bo Randall był nienasycony. Wiecznie głodny informacji. Informacji dla swojej redakcji. Informacji, żeby wypełnić gazetę. Pragnął ich rozpaczliwie jak powietrza. Grube ryby w White Plains dopingowały go: jesteśmy z tobą, popieramy cię, takie tam dyrdymały. Ale naprawdę byli w nerwach, ostrożni. Okręg Auburn to nie White Plains, to po pierwsze. To nie zamożne przedmieście Westchester, o, zupełnie nie. To peryferie peryferii, to zabita dechami dziura daleko od szosy. Kilometry i kilometry krętych dróg w gęstym lesie. Letniska. Domy spokojnej starości. Mieściny nad jeziorkami, gdzie sklep żelazny zamyka się na cztery spusty w dniu rozpoczęcia sezonu na okonie. To sielska okolica z gatunku tych, co to jak komuś szop pracz wlezie do pojemnika na śmieci, to jest to taka sensacja, że zlatuje się policja z całego okręgu. Ale grube ryby z Sutcliffe Park Lane w White Plains nie zamierzały puszczać na pierwszą stronę bomby o szopie praczu. Co to, to nie. Więc Randall był nienasycony jak cholera. A Sally dobrze pamiętała moment, w którym zaczęła podejrzewać, że szeryf ukrywa przed nim wiadomości. Głównie drobiazgi, ale dość istotne. Lokalna szyszka aresztowana za jazdę samochodem po pijanemu. Synalek miejscowego notabla zamknięty za chuligaństwo. Pamiętała, jak Shank z wolna nabrał pewności, że ma do czynienia z jawnym skandalem - szeryf Dolittle w zamian za poparcie polityczne kryje grzeszki okręgowej elity. Ach, pamiętała, jak miotał się między biurkami, jak wygrażał pięściami, jak wykrzykiwał, aż drżały szyby w przeszklonej ścianie redakcji: „Ten sukinsyn chce wykończyć moją redakcję terenową! Ja go załatwię! Popamięta mnie! Słyszysz? Zanotuj dobrze!” Dlatego właśnie posłał ją w teren tamtego wieczoru, gdy z nasłuchu policyjnych krótkofalówek dowiedzieli się o gwałcie. Normalnie czekaliby na komunikat od rzecznika prasowego szeryfa. Ale Shank tym razem postanowił pokazać, że będzie działał energicznie. Powiedział więc Sally: „Bierz tyłek w troki i jedź tam”. „Tam” oznaczało Bullet Hole Road, długi kręty pasek asfaltu, który biegł przez las na północ od miasteczka Hickory. Sally rozpędziła swojego grata, wysłużoną, rozklekotaną monzę, do maksymalnej szybkości. Pędem mijała czarne drzewa, bijące gałęziami w październikowym wietrze. Zatrzymała się za zakrętem, widząc noc rozbłyskującą czerwonymi kogutami wozów policyjnych. Zgasiła światła i zjechała na pobocze. Wysiadła i podkradła się na piechotę. Przybyła w samą porę, żeby zobaczyć, jak wynoszą z lasu tę dziewczynę. Leżała na noszach, przykryta kocem po szyję. Niosło ją dwóch sanitariuszy i funkcjonariusz straży szeryfa. Wydeptywali ścieżkę w gęstym poszyciu, spod drzew ku drodze. Kiedy wyszli na drogę, twarz dziewczyny oświetliła czerwona łuna świateł radiowozów. Sally zobaczyła, że to dziewczynka, dwunasto-, może trzynastoletnia. W czerwonym świetle siniaki wokół oczu i ust wydawały się czarne, tak samo krew, płynąca z rozbitego nosa i rozmazana po policzku. Rzucała głową w lewo i w prawo i nieustannie mamrotała: „Ene, ne, ne”. Kiedy nieśli ją do karetki, Sally zauważyła, że dolna szczęka zwisa jej luźno, była złamana. Pewnie próbowała powiedzieć: „Nie, nie, nie”. Sally wydawało się, gdy tak patrzyła, że cały ciężar minionego koszmarnego roku zwalił się jej na piersi. Wreszcie odwróciła się, nie mogąc dłużej znieść widoku. Stała tak, aż karetka odjechała, i wzięła się w garść dopiero, kiedy migające światła znikły za zakrętem i przycichło wycie syreny. Podeszła do grupki kręcących się przy drodze funkcjonariuszy straży szeryfa. Zwróciła się do najbliższego z nich, wysokiego, potężnego młodego mężczyzny w regulaminowym drelichu khaki. - Nazywam się Sally Dawes, jestem z „Kuriera Codziennego” - powiedziała cicho. - Czy mógłby mi pan powiedzieć, co się tutaj stało? Młody mężczyzna, właściwie chłopak jeszcze, ostrzyżony na jeża, o młodzieńczej, trochę pulchnej i piegowatej twarzy, spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami. Próbował odezwać się tym monotonnym tonem z lekkim odcieniem ironii, w którym specjalizują się policjanci. Ale nie udało mu się, zamiast tego wyjąkał: - No, ta dziewczyna, Jezu, skatował ją strasznie. To przecież... malutka dziewczynka, widziała pani? Jak moja siostra. Niech to szlag. Jak on mógł to zrobić. - To znaczy, że wie pan, kto jest sprawcą? Młody funkcjonariusz otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale nie zdążył. Z lasu dobiegł hałas, z tej samej strony w cieniu drzew, skąd wynieśli dziewczynę. Strażnik przerwał i odwrócił się, żeby spojrzeć. Sally podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem. I wtedy po raz pierwszy ujrzała szeryfa Cyrusa Dolittle. Ścieżka wspinała się gdzieś z dołu, z ciemnej kniei, ku migającym światłom. Grube pnie dębów i jaworów, nad nimi wiatr, konary kołysały się, skrzypiały, rzucały tańczące czarne cienie w czerwonych migających światłach. Z czerni wynurzyła się jakaś postać, z początku widać było tylko szarawą sylwetkę, a potem, gdy weszła w zasięg świateł, nabrała szczegółów. Rosły mężczyzna podchodził pod górę miarowym równym krokiem, rozkołysane ręce zwisały swobodnie po bokach. Wyszedł na ulicę. Wysoki, teraz widziała wyraźnie, z metr dziewięćdziesiąt, szczupły; rozluźniona, pewna siebie postawa. Miał na sobie czarne spodnie i czarną kamizelkę, rękawy białej koszuli podwinięte i zapięte na guzik. Mała srebrna odznaka na piersi, staromodna odznaka w kształcie gwiazdy. Zatrzymał się, a jego pomocnicy skupili się przy nim. Powiedział coś do nich i powoli, uważnie przeczesał spojrzeniem otoczenie. Wzrok mu zapłonął, kiedy zobaczył ją, Sally. I natychmiast ruszył w jej kierunku. Sally poczuła, jak lęk czy podniecenie, a może jedno i drugie, podchodzą jej do gardła niczym paląca gruda. Szeryf zbliżał się w czerwonych błyskach, aż stanął tuż przed nią. Teraz zobaczyła wyraźniej jego właściwie całkiem sympatyczną twarz. Wąska podłużna głowa, blond włosy zaczesane do góry, wyraźne zatoki nad czołem. Wargi miały naturalne wygięcie do uśmiechu, zmarszczki wokół oczu też tę skłonność zdawały się potwierdzać. Ale teraz się nie uśmiechał. Usta miał zaciśnięte, oczy zimne, czerwone światła wpadały w nie jak do studni. - Liczę do pięciu - powiedział, jego głos nie podnosił się ponad poziom chrapliwego szeptu - i już pani tu nie ma. Sally popatrzyła w głąb tych oczu i kolana zaczęły jej drżeć, nic nie mogła na to poradzić. Przycisnęła notatnik do piersi obiema rękami. - Jestem dziennikarką - oświadczyła. - Pracuję w... - Wiem, co pani za jedna - odparł szeryf. - I liczę do pięciu. - Nie wolno panu tak ze mną rozmawiać. - Pokręciła głową. - Raz - powiedział Dolittle. Jego pomocnicy zaczęli ich otaczać. Dwóch stanęło za szeryfem, jeden tuż przy niej z lewej strony, a inny, ten chłopak, który przed chwilą z nią rozmawiał, z prawej. - Dwa. Po twarzach strażników przelatywały czerwone błyski. Oczy mieli kamienne, usta zaciśnięte. Wiatr szarpał gałęzie drzew wokół nich. - To nie w porządku - powiedziała Sally. Ale ledwie ją było słychać. Zbierało jej się na płacz. - Trzy. Nie wytrzyma tego, wiedziała. Poczuła się jak ktoś, kto wychodzi z ciężkiej choroby i za wcześnie podniósł się z łóżka. Bała się, że nogi się pod nią ugną. - Cztery - powiedział Dolittle. Odwróciła się, nim zauważyli łzy. Poszła do swojego samochodu z notatnikiem ściśniętym pod pachą, z głową zwieszoną na piersi. Usiadła za kierownicą monzy, zapaliła motor i usłyszała, że pomocnicy szeryfa się śmieją. Nie spojrzała na nich. Odjechała. Teraz wjeżdżała właśnie na teren okręgu Auburn. Zjechała z szosy międzystanowej i skręciła w drogę numer 6, ponury korytarz między szeregami stacji benzynowych, autokomisów, bazarów i barów szybkiej obsługi. Minęła je wszystkie, wjechała na górę do skrzyżowania ze światłami i skręciła w prawo, w ulicę Główną. W tamtych czasach (a było to zaledwie siedem lat temu), w tamtych czasach Shank wiedział - myślała sobie - jak trzeba działać w sytuacji kryzysowej. Kiedy znalazł ją na parkingu tamtej nocy, szlochającą z twarzą w dłoniach za kierownicą monzy, kiedy wysłuchał jej relacji o tym upokarzającym incydencie, pokiwał po prostu głową i zaczął się drapać po brodzie. - Dobra jest, Sally - powiedział w końcu. - Weź się w garść, dziewczyno. Zrobimy tego cholernego drania na szaro. Unurzamy pióra w jego własnej posoce. Teraz znajdowała się w śródmieściu miasteczka Tyler, stolicy okręgu. Po lewej błyszczała tafla jeziora o tej samej nazwie, które ciągnęło się daleko. Z prawej miała sąd okręgowy, klasycystyczny, rozpadający się budynek sprzed półtora stulecia, z szerokimi zakurzonymi schodami, które wspinały się ku podstawom pseudodoryckich kolumn, ledwo podtrzymujących niebezpiecznie nachylony portyk. Tutaj mieściły się biura szeryfa. Rzuciła okiem na gmach i pojechała dalej. Tak, pomyślała. W tamtych czasach „unurzamy pióra w jego posoce, dziewczyno”, a teraz? Teraz, kiedy pupilek szeryfa Dolittle’a, Purdy, ma zostać pierwszym w historii administratorem okręgu Auburn, a nowy statut okręgu ma być narzędziem prywatnego zamachu stanu szeryfa, teraz mówi się: „Zaryzykowałem swój stołek, nie dało rady, Sally, jego wujek, Sally, dyrekcja, Sally”. A ponieważ Sally zabrakło charakteru, żeby mu się postawić, zostanie sam na sam z szeryfem, mając do dyspozycji tylko jakiegoś żółtodzioba. A odliczanie do wyborów już się zaczęło. Skręciła za róg Stillwater Lane. Tutaj, zaraz za rogiem, mieściła się terenowa redakcja „Kuriera”. Ta sama nędzna klitka, to samo wystawowe okno, ten sam płaski dach kryty papą. Wjechała na tyły baraku, na parking. Zatrzymała samochód pod tylnymi drzwiami. Chwilę trwało, nim pozbierała swoje rzeczy: torebkę, neseser, plik skoroszytów wypchanych notatkami i wycinkami... - No - mruknęła, wysiadając objuczona - przynajmniej mam dość charakteru, żeby sobie poradzić z tym całym Merriwetherem, czy ma wujka w dyrekcji, czy nie. Musi dać mu do wiwatu, żeby się do czegoś nadawał przed konferencjami ustalającymi listy kandydatów w sierpniu, zanim kampania wyborcza ruszy pełną parą. Nogą zamknęła drzwiczki samochodu, zachwiała się odrobinę pod stosem papierów w rękach. Powoli dobrnęła do tylnych drzwi i wysupłała rękę spod neseserka, żeby je otworzyć. Każę mu przeczytać każdziusieńki artykuł, jaki dotąd napisałam do tej gazety. Dam mu tak w kość, że pozna Auburn lepiej, niż gdyby się tu urodził i wychował... Wślizgnęła się do redakcji... i zobaczyła go. Stał tam, w przejściu między biurkami. Stanęła jak wryta. O rany, pomyślała, wygląda jak... wygląda zupełnie jak... Poczuła rumieniec na policzkach, miała wrażenie, że nie uda się jej już nigdy złapać tchu. Ale ruszyła energicznie do swojego biurka. No, no, pomyślała. 3 Jest prześliczny. Ten Merriwether jest prześliczny. Emily musiała to przyznać, a przecież jest jego żoną już całe dwa lata. Nawet kiedy tak zwyczajnie stoi sobie w oknie jak dziś rano, z rękami wsuniętymi w kieszenie spodni, ze skwaszoną miną, nawet wtedy działa na nią jak nie wiem co. Stała w kuchni, trzymała dzbanek z kawą, właśnie miała nalewać, jej dłoń zawisła w powietrzu nad dwoma kubkami... sam jego widok, ten profil, to wybitne inteligentne czoło, ten chłodny błękit oczu, ten nos, mocny, posągowy, te wargi, pełne, zmysłowe... Co za boska twarz, oblicze, pomyślała. O rany! To ponad moje siły. Smugi słonecznych promieni wpadały przez okno. Skóra na jego policzkach połyskiwała jak marmur. Włosy, długie niemal do ramion, rozrzucały złote blaski. W ciemnych spodniach i białej koszuli, smukłe ciało lekko przechylone i wsparte z gracją o framugę... niczym doskonały muzyczny pasaż. Emily uniosła ramiona i otrząsnęła się. Odwróciła wzrok, napełniła kubki. Pomyślała o tym, jak się będą kochać dziś wieczorem, o tym, jak owionie jej szyję jego oddech, jak pod ręką poczuje unoszenie się i opadanie tego biodra koloru kości słoniowej. Oblizała wargi. O rany! Po czym zmarszczyła czoło ze współczuciem i zaniosła mu kawę. - Czy termin „wewnętrzne umieranie” trafnie oddaje twój stan emocjonalny? - zapytała. Stała teraz przy nim, pod oknem salonu. - Coś w tym jest - odparł Merriwether. Wziął od niej kawę. - Ale wolałbym użyć w stosunku do siebie określenia „ponuro zdecydowany”. - Silny, zwarty, gotowy. Hej, chłopy, do roboty. - Otóż to. - Pociągnął maleńki łyczek kawy. - Wyobrażasz sobie, ile będę miał do opowiadania, jak wrócę z szychty. - Właśnie, pomyśl o tym. - Jeśli, oczywiście, nie zginę tu marnie wśród krwiożerczych tubylców. - O tym nie myśl. - Przepraszam. - Daj spokój, to przecież ekscytujące - tłumaczyła. - Będę tu na ciebie czekała z utęsknieniem. I robiła, co do mnie należy. Pisała doktorat. - Gestem pokazała pokój. W każdym kącie piętrzyły się wysoko stosy skrzynek i kartonów, trudno było dostrzec wolny kawałek podłogi z jasnych desek. - Rozpakuję to. Zobaczysz, to będzie przygoda. - Może dla ciebie, beztroskiej duszy, dzikiej i swobodnej, której nie obchodzi, że czyjeś życie legło w gruzach. Ale dla mnie, biednego wieśniaka z odludnej zachodniej Albanii... Roześmiała się. - Pomyśl o pieniądzach z mojego stypendium. I pomyśl o swojej pierwszej w życiu wypłacie. - Tak, ale to dopiero za dwa tygodnie. Dwa tygodnie bez papierosa, masz pojęcie. - Może to dobra okazja, żeby rzucić. - Tak - westchnął Merriwether. - Ale cudownie byłoby kurzyć bez opamiętania. Właściwie to pożegnanie z nim było rzeczywiście smutne. Stali oboje na ścieżce przed domem, ona przypomniała sobie, jak wyglądał kiedyś, w „Piwnicznej Izbie”, kafejce w suterenie koło Harvard Square. Tam był u siebie, wśród chłodnych i wilgotnych ścian, w żółtawej poświacie lampek, otoczony młodymi, pełnymi zapału twarzami. Pamiętała, jak jego czysty głos wznosił się ponad gwar, gdy deklamował: „Przyroda jest piękna, ale natura ludzka piękniejsza”. To był Keats. Listy Johna Keatsa. Pamiętała, jak perorował zapamiętale na ten temat. „To z listu do Baileya”, oświadczył. „Marzec 1818, jak sądzę”. Odblask świecy w czerwonym winie, krąg kieliszków na wielkim okrągłym stole. Emily niemal to widziała. „A ledwie w rok później, proszę, pisze «Odę do jesieni», która jest czystym opisem przyrody, a jest po prostu... genialna”. I wszyscy, nie tylko ona, wszyscy mieli wzrok przykuty do tego Merriwethera, z tymi jego słynnymi złocistymi splotami, z nonszalancko rozpiętą koszulą i papierosem, wysyłającym ku sklepieniu wijące się smugi dymu. „Rozumiecie? Rozumiecie?”, mówił. „O to mi chodzi. Tam gdzie piękno jest prawdą, a prawda - pięknem, tam nie ma przyrody, jest tylko ludzka natura postrzegana z oddali”. Emily uśmiechnęła się do siebie, choć raczej ze smutkiem. Dobrze to pamiętała. „Natura ludzka postrzegana z oddali”. Niewątpliwie wolałby, pomyślała, trochę większe oddalenie niż to tutaj. Bo oto znalazł się tu, wygnany na chłód lipca, wśród przyrody, wyłącznie przyrody, i wyglądał tak obco, taki był zagubiony. Po swojej lewej stronie miał domek, nędzny, trzypokojowy barak, obłożony białą, aluminiową blachą, kryty czerwoną papą. Za nim, na zakurzonym podjeździe stał ich żałosny volkswagen rabbit, wrak