Andrew Klavan Korupcja Z angielskiego przełożył Michał Madaliński Tę książkę dedykuję George’owi Dawesowi Greenowi Podziękowania Autor składa wyrazy wdzięczności sierżantowi Carmine Restivo juniorowi oraz biuru szeryfa okręgu Putnam w stanie Nowy Jork za życzliwość, gościnność i pomoc. Prolog RZEKA HUDSON 13 lipca, piątek Pewien chłopiec wyszedł w letni wieczór pobawić się na dworze. Miał na imię Barney, liczył dziewięć lat. Było już dość późno. Ściemniało się, prawdę mówiąc. Po schodach trzeba będzie zejść na paluszkach i prześlizgnąć się koło drzwi salonu, tak by nikt nie zauważył. Mama na pewno siedzi w salonie i robi na drutach przed ekranem, na którym kręci się „Koło Fortuny „. Tatuś chyba drzemie w fotelu z gazetą na twarzy, szykując się na wieczorny mecz. Rosemarie - co do tego Barney nie miał wątpliwości - leży na brzuchu w pokoiku Z tyłu domu, w tym swoim kretyńskim różowym łóżeczku, i usiłuje zjeść słuchawkę od tego swojego kretyńskiego różowego telefonu. Zresztą, kogo to obchodzi, gdzie ona jest i co robi, przecież i tak, choć taka piskliwa, nikomu nie piśnie ani słówka. Znalazł się na dolnym podeście schodów. Najciszej jak umiał, skulony, przekradał się, chyłkiem, chyłkiem, koło drzwi. Mijając je, zauważył kątem oka migający blask z ekranu telewizora, cień matki, a potem... tak, udało się. Udało się dotrzeć do wyjścia. Ostrożnie, ostrożnie pchnął drzwi siatkowe. - Wracaj przed zmrokiem - mruknęła matka. Tyle że Barney jej nie słyszał, bo drzwi siatkowe trzasnęły za nim głośno. Dzisiejszy wieczór jest super - pomyślał Barney. Ekstra. Wszędzie bombowa mgła. Wszedł w nią, rozglądając się bacznie. Jest Nocnym Zwiadowcą. W dół po schodach z ganku, skok na drugą stronę ulicy Adamsa, przyczaić się. Ale fajnie. Szeregi kanciastych domów, kanciaste ganki; kominy tkalni na wzgórzu nad miasteczkiem. Wszystko zamazane, udziwnione przez mgłę. Dziwaczne kształty, niczym dźwigające się z ziemi potwory, skradają się ku niemu. Odwrócił się i puścił za siebie serię: tatatatata! Przeskoczył przez krawężnik na trawnik Rafferty‘ego. Poczuł mokrą trawę na gołych kostkach. Wilgoć szybko przesiąkła przez tkaninę tenisówek. Kryjąc się zgodnie z regułami sztuki zwiadowczej, podbiegł pod dom, pod okno kuchni. Jest tam mama Jacka Rafferty’ego, stoi przy zlewie w czerwonym fartuchu, zmywa... Udało mu się przekraść za dom. Huśtawka Rafferty‘ego we mgle jak gigantyczny pająk, pełznący ku niemu, aż... tatatatata! Nocny Zwiadowca jest czujny. Barney strzelił jeszcze raz i w dwóch susach dopadł ogrodzenia na tyłach. Przesadził je bez trudu. Znalazł się w ogródku Bardazziego. Granatem utorował sobie drogę koło stolika ogrodowego. O mało nie potłukł się o piaskownicę. Przyspieszył. Musi zdążyć nad rzekę, zanim chłopaki pójdą do domu. Właściwie, jakby się tak zastanowić, to niektóre kształty we mgle naprawdę są dość przerażające. Na przykład to coś koło ogrodowego rusztu, chyba drzewo albo coś takiego, ale równie dobrze mógłby to być jakiś facet, który się gapi na niego przez mgłę... Ruszył pędem wykładaną łupkiem ścieżką koło domu. Przez trawnik frontowy, potem na skraj szerokiej szosy. Tu się musiał zatrzymać, zobaczyć, czy nic nie jedzie. Nie miał ochoty wyładować pod ogromną trąbiącą ciężarówą. Popatrzył w lewo i w prawo. Potem ukradkiem obejrzał się przez ramię, po prostu na wypadek, gdyby to drzewo czy co to tam było, postanowiło jednak się za nim skradać. Ledwo co widać. Mgła taka gęsta, że nawet światła domu Bardazziego wydają się przytłumione i dalekie. Spojrzał przed siebie i rzucił się na drugą stronę. Jest. Teraz przez rów i w górę, na nasyp kolejowy. Stopy grzęzły w żużlowej skarpie, podpierał się ręką o czarny kruchy brud. Przeskoczył przez tory na szczycie i zsunął się na drugą stronę. Zahamował przed łąką z wysoką trawą. Nie mógł złapać tchu i pocił się obficie w wilgotnym powietrzu. Ale zaraz ruszył przed siebie. Trawa sięgnęła mu prawie do pasa. Na pewno pełno w niej kleszczy, które przenoszą choroby. Nie wspominając już o zaślinionych demonach z piekła rodem, które czyhają, żeby rzucić mu się do gardła. Jeszcze przyspieszył - źdźbła trawy siekły po udach. Pasikoniki wyskakiwały wysoko, żeby uniknąć zmiażdżenia przez gigantyczne tenisówki. Jeszcze parę kroków i znalazł się na niskiej stromej skarpie, która schodziła do rzeki. Nad wodą mgła zrzedła. Drugi brzeg piętrzył się w oddali wysokimi, poszarpanymi urwiskami. Szeroki, kręty nurt Hudsonu srebrzył się jeszcze w resztkach światła dziennego, ale już powoli mroczniał posępnie. Barney przykucnął na zboczu, oddychając ciężko. Widział niewyraźne sylwetki na dole: Willy Hanrahan i Mike Riley. Stoją na brzegu i rzucają kamieniami do wody. Rozmawiają, słychać ich wysokie donośne głosy. Barney zadarł głowę i wydał okrzyk wojenny: „Nocny Zwiadoooowca!!!” Kosząc z automatu, rzucił się w dół stoku. - Giń, Rathgarze! - Tatatatata! - Tatatatata! Willy postąpił naprzód sztywnym krokiem, jak jeden z tych robotów, pachołków Rathgara. - Tatatata! Tatatata! - Barney słał kolejne serie. - Idą! - wrzasnął Willy. - Aaaa! Barney przycupnął nad wodą i z mulistej mazi wyciągnął kamień wielkości pięści. - Bomba! - zapiszczał i wprawnie rzucił kamień do wody, bezbłędnie trafiając tak, by ochlapać Willy’ego. - Hej, daj se siana, Barney! - Robot-pachołek zamachał rękami, odskakując od brzegu. - Aaa, wreszcie go zmoczyło! - zawołał Mike. - Co jest? Czemu masz suche włosy? - spytał Barney. - Daj se siana, Barney - powtórzył Willy. Wciąż machał rękami. - Bo ma cykora, dlatego. - Mike przeczesał palcami swoją czarną czuprynę, strząsając krople, żeby pokazać, że moczył głowę. Woda ciekła mu po bladej mopsiej, piegowatej twarzy i spływała na wątłą klatkę piersiową. - Jest lodowata! - oświadczył Willy z zuchowatą miną. - A zresztą, i tak już za ciemno. - Loodoowaata - przedrzeźniał Mike. - I zaa cieeemno. - Ajaj! - zmartwił się Barney. - No i można się utopić. - Można się utopić. - Ajaj! - rzekł Barney. - Można się utopić. - Nic mnie nie obchodzi. Można się utopić. - Cały Willy: ukucnął nadąsany pod skarpą, nabrał garść żwiru, przesiewał przez palce. Jego kwadratowa, pokryta marchewkowymi piegami buzia pod marchewkową czupryną przybrała zdecydowaną minę. Nie da się podpuścić za nic. Cały Willy. - Dobra. - Barney ruszył spacerowym krokiem, jakby nigdy nic - ja tam się przekąpię. Mike rzucił kamieniem w stronę drugiego brzegu. - Mówiłem ci, żeś cykor - mruknął na Willy’ego. Barney prychnął i podniósł najpierw jedną piętę, potem drugą, zrzucając pepegi. Ściągnął spodenki i trykotową koszulkę. Ułożył je starannie na ziemi. Podszedł do wody. Przeciągnął się. Zwlekał, słodka chwila zwłoki. Nie żeby się bał, skądże znowu. Ale jest ciemno. I można się utopić... Naprawdę wygląda groźnie, rozlana szeroko, opustoszała, tumany się nad nią tak kłębią i te góry okręgu Orange, wznoszące się ponuro, no i robi się coraz ciemniej. Popatrzył w dół. Zobaczył własne odbicie - niewyraźne i chwiejne na powierzchni wodnego wiru. Płotki i inna drobnica to zamierały w bezruchu, to myszkowały, to pryskały na boki. Tak, robi się ciemno jak licho, nie da się ukryć. Naprawdę. Ale, do diabła, nie pokaże, że ma stracha. Co to, to nie. Pochylił się, nagi, i skoczył. Kurczę, ale zimno. Woda zamknęła się nad głową. Kopnął nogami, wyciągnął ręce w stronę światła. Wyrwał się na powierzchnię z krzykiem. - Ajaj! Jezu! O Jezu! Willy i Mike stali obaj na brzegu. Obaj się z niego śmiali. - Zimno! - zawołał. - Patrzcie! - krzyknął Willy. - Zimno mu! - Cykor! - odciął się Barney. Mike zaśmiał się i rąbnął Willy‘ego w ramię. Barney z daleka usłyszał „Aj!” Willy’ego. Przez chwilę utrzymywał się w wodzie na stojąco. Prąd unosił go łagodnie, w dół, dalej od brzegu. Odwrócił się, żeby zobaczyć urwiska po drugiej stronie. Ale wysokie. Wysokie, ciemne, spiętrzone. Z każdą minutą coraz mroczniejsze. A te pasma mgły, jak one się snują nad powierzchnią, jakby szły na niego. A to zamglone niebo, zawieszone nad nim, takie ogromne i głębokie. Chłopaki są tak daleko, zauważył, odwróciwszy się. Małe skaczące figurki, nikłe odgłosy śmiechu zagłusza plusk wody, rozbijanej rękami, i jego sapanie. I jaka ta rzeka spokojna wokół, kiedy on tak cicho przebiera nogami w wodzie. Już się napływał na dziś, wystarczy. Dopłynąć do brzegu, wysuszyć się... ponabijać z Willy’ego, że taki z niego cykor. Za nim rozległo się głuche „plum”, donośne chlupnięcie. - Co to?! Obrócił się. Wielka kłoda, czarna od mułu, zbliżała się z prądem. Niecałe dwa metry. Obracała się i podrygiwała na falach. Barney wzdrygnął się. „Musiała wpaść... „ - pomyślał. Unosił się na wodzie, czekał. „Jakieś drzewo, pewno spadło...” Zęby zaszczekały... „Utkwiło na dnie, a potem...” Powoli, łagodnie, prąd niósł kłodę ku niemu. „Musiało się uwolnić, kiedy ja...” Kłoda przesunęła się i obróciła. Rzeczny muł ściekał po bokach. Barney zauważył, że jest już bardzo blisko. Była jakaś obrzydliwa. I jakoś tak strasznie być tutaj z nią samemu, dookoła tak spokojnie, a ta kłoda ocieka wodą i przewala się. Mógłby wyciągnąć rękę i jej dotknąć. „Rany, może lepiej...” Kłoda obróciła się i Barney zobaczył, że ma oko. Minęła sekunda, nim zrozumiał, co to jest. Ta mała rozmoczona kulka, umazana w mule, wpatrzona w niego. Minęła sekunda, nim jego umysł zarejestrował to, co Barney właśnie zobaczył. I wtedy już wiedział. Już wiedział, że to rozdziawione, czarne „o” poniżej to niegdyś były usta... A teraz jeszcze ręka, sterczy w bok, płynie prosto na niego, sięga, te pałce grube jak serdelki, chwytają... Barney patrzył zdrętwiały, unosząc się na wodzie. A ręka podpływała bliżej. Wlepił wzrok w te palce. Dotknęły go. Te palce. Połaskotały go w pierś. - Och! - powiedział. Ledwo łapał oddech. - Och, och, och... Otworzył usta, żeby wrzasnąć, ale woda wlała mu się do gardła. Zakrztusił się i poszedł pod powierzchnię. Przerażony, zaczął się miotać, szarpać, młócić wodę. Schodził w dół, coraz głębiej. Rzeka zamknęła mu się nad głową. Walczył, starał się wydostać, musi się wydostać, musi odetchnąć, płuca zaraz mu rozerwą klatkę piersiową... Rozgarnął wodę, wyskoczył na powierzchnię, zaczerpnął tchu, zakasłał, krztusząc się. Rozejrzał się. Gdzie to jest, do diabła?! A to coś znów było na nim, nad nim, zagarniało go. Barney zaczął krzyczeć, usiłował odepchnąć się od tego czegoś, żeby tylko tego nie dotykać. Jego krzyk stłumiła woda wlewająca się do ust. Spróbował ją wypluć, ale znów zalała mu gardło. „Utopi mnie, o Jezu”. Schodził w głąb, nie mógł znaleźć tego czegoś, gdzie to jest? Brakuje powietrza. Gdzie to jest? Brakuje powietrza, Chryste, głowę mu wzdyma od środka jak balon. „Pomóż, Jezu, pomocy”. Zaraz głowa mu pęknie niczym balon. „Powietrza, powietrza, mamusiu, pomocy”. Wydostał się, wydostał się w noc, w powietrze. Słodkie powietrze owionęło go, ogarnęło. Ze świstem zaczerpnął tlenu, ale rozkaszlał się, krztusił. Nie może przestać. Woda bulgocze w tchawicy. Niebo wariuje, zaczyna się kręcić. „Gdzie to jest, pomocy, pomocy, to się zbliża, mamusiu, gdzie to jest?...” Podniósł brodę. Wciąż kasłał, ale wyprostował szyję i trzymał brodę wysoko nad wodą. Widział niebo, światełka Gilead migocące na brzegu... I wtedy biała ręka wystrzeliła z wody i objęła go mocno za pierś. Jego chrapliwy, zduszony jęk ucichł natychmiast, gdy to coś wciągnęło go pod wodę. Tłukł to, szarpał, kopał, wił się bezradnie, jak we wściekłym ataku. To go trzyma. Nie może się uwolnić. Siły zaczęły go opuszczać, a ręka wzmocniła uchwyt, zaczęła go ściskać, nieść go... „Mamo... dlaczego nie ma tu mamy?...” Nagle noc z hukiem spadła mu na głowę. To coś wyciągnęło go znów na powierzchnię. - Barney! Jezu! Mam cię! Uderzył słabo w tę rękę, myśląc: „Mamusiu...” - Mam cię, Barney! Nie szarp się! Woda chlusnęła mu w twarz, potem znowu powietrze i ten głos. - Nie szarp się! Barney, nie szarp! „Mike?!” - Mam cię! - To był Mike. Zasapany. Trzyma go. - W porządku. Mam cię. Barney złapał rękę obejmującą go w pasie. Rękę Mike’a. Żywa ręka. Uchwycił się jej mocno, przywarł do niej. Leżał na plecach. Widział wysoko nad sobą nikłe gwiazdy, gwiazdy pojawiające się i niknące, gdy przesłaniały je pasma mgły żeglujące nad głowami, w dal. „Gdzie to jest? Mike, gdzie jest to coś?” Gdzieś daleko Barney słyszał rytmiczne uderzenia nóg i ręki Mike ‘a i jego zdyszany szept: - Mam cię, mam cię. Barney po prostu trzymał się opasującej go ręki. Usta miał otwarte i czuł, jak cieknie mu z nich zmieszana z mułem ślina, jak ścieka po brodzie. Czuł, że jego własne nogi wloką się bezwładnie w wodzie. „Mike?” - O mały włos, o mały włos, Barn. Trzymaj się, chłopie. „Trup, Mike. Trup”. - O Jezu - Mike łapał z trudem powietrze, bił nogami. - Jezu. O mało co. O mało co, Barn. „Trup „. Część pierwsza JODŁOWA KATEDRA Rozdział pierwszy PRZYBYCIE MERRIWETHERA 9 lipca, poniedziałek 1 Na wsi wcale nie jest cicho. Tak się tylko wmawia mieszczuchom. Tę opowieść propagują głównie handlarze nieruchomościami, żeby wywabić frajerów na zadupie. A może wielkomiejscy kamienicznicy, żeby się pozbyć starych lokatorów i podnieść czynsz albo założyć spółdzielnię. Niezależnie od tego, kto za tym stoi, jest to wierutne kłamstwo. Przynajmniej co do tego, pomyślał Merriwether, nie ma wątpliwości. Leżąc na wznak na materacu, wpatrzony w tajemnicze głębie sklepionego sufitu, jakby badał wzrokiem nie tyle czerń jako taką, ile raczej esencję wiejskiej ciemności, Merriwether zdołał rozróżnić nie mniej niż trzydzieści siedem różnych odgłosów, dochodzących zza siatek w oknach. Była to mieszanina gwizdów, fukań, świstów - jakby gdzieś daleko odbywał się zlot policjantów z drogówki; to świerszcze, tyle nawet on wiedział. Poza tym słyszał rytmiczne suche trzeszczenie i domniemywał - nie była to bowiem odpowiednia pora, by zwrócić się o konsultację do służby leśnej - a więc domniemywał, że są to cykady. Słyszał też jakiegoś ptaka, który wydawał z siebie od czasu do czasu niski świergot, i wielką żabę, wyjątkowo udanie naśladująca trąby Sądu Ostatecznego. Oprócz tego przez okna wlewał się nieustanny chór rozmaitych ćwierkań, kumkań, pisków, skrzypnięć, terkotów. Odkąd „Bar i Restauracja dla Owadów” Jasia Poczwarki zamknął swe podwoje i towarzystwo rozlazło się po zaroślach... Cóż, Merriwether nie będzie się zniżać, by rozróżnić te odgłosy, woli uznać to wszystko za „Jeszcze Jeden Dowód, Że Jest To Najbardziej Zabita Dechami Dziura, Do Jakiej W Życiu Trafił”. Przekręcił się na bok, strzepnął poduszkę pod głową, żeby ją spulchnić. Nie pomogło. Przewrócił się na drugi bok i przytulił do żony, zarzucając na nią rękę. Ciepło jej ud, ciche, przychylne mruknięcie, lekki uśmiech, jakim zawsze go obdarzała przez sen - choć przecież nie mógł dostrzec tego w ciemności - przyniosły mu chwilową ulgę. Potem, z westchnieniem, znów legł na wznak, gapiąc się w otchłań sufitu, słuchając owadziego chóru, lękając się nadejścia świtu. „Dajże spokój - powiedział w duchu - nie będzie tak źle”. Już raz, koło północy, próbował to sobie wmawiać, ale bez większego rezultatu. Miał nadzieję, że teraz pójdzie mu lepiej. „Wcale nie będzie tak źle. Nowa praca na pewno okaże się... co najmniej interesująca. A życie na prowincji, czemu nie, to dobrze robi. Jest zdrowe. Naturalne. Jędrne i przaśne. Czy coś w tym guście”. Trzeba z tym skończyć, to już przesada. Przecież w końcu wychował się na wsi. No, niektórzy może nie uważaliby Filadelfii za klasyczną wieś, ale tam, gdzie mieszkał, w Evergreen, w rodzinnej posiadłości, były hektary zieleni. Cała dolina zieleni wciśnięta pomiędzy dwie drogi biegnące na nasypach. Miedzy Bogiem a prawdą, za Evergreen też niespecjalnie przepadał. Te przyczajone krzaki, te ponure zakamarki ogrodu, ten ogromny biały dom, górujący groźnie nad otoczeniem, te ciężkie kolumny po obu stronach głównego wejścia, te łukowate wysokie okna, zawsze zasłonięte kotarami... Boże, to był raczej zamek złego czarownika, a nie dom, zwłaszcza gdy jego ojciec, „Smoczy Król”, fukał i parskał w gabinecie na piętrze... Wewnątrz wcale nie było lepiej. Monumentalny hol z marmurową posadzką, z wysokim sufitem zawieszonym hen, gdzieś wysoko nad ogromnym żyrandolem, mahoniowa balustrada wznosząca się zakosami w górę. Nawet portret matki nad schodami był wyniosły i nieprzystępny, przedstawiał kobietę w lśniącej białej sukni, z blond włosami upiętymi wysoko, dekoltem obwieszonym biżuterią, o pełnych cierpienia oczach i lodowatym uśmiechu. Zupełnie inną niż ta, którą zapamiętał, choć to wspomnienie, ta jedna jedyna chwila, kiedy miał cztery lata, chwila, która utkwiła mu w pamięci na zawsze. Ten drugi portret, z jego wewnętrznego domu, przedstawiał zupełnie inną osobę. Siedzi skromnie i cicho koło okna w pokoju dziecinnym. Przygląda mu się, jak buduje domki z klocków na dywanie, przekrzywia głowę na bok, promienie słońca zza pleców przesiewają się przez rozpuszczone włosy, tęskny uśmiech błąka się na ustach - jakby jej było czegoś żal... jego niewinności... czegoś, co straciła... Ach, do licha z tym, rozzłościł się Merriwether. Wspaniała metoda na zaśnięcie. Rzut oka na „Dwudziestą piątą doroczną paradę bolesnych reminiscencji”. Zacisnął rozpaczliwie powieki. „Bzyk” - odezwało się gdzieś z trawy za oknem. „Zgrzyt, trzask, szu-szu, cyk-cyk” - rozległy się miriady odpowiedzi. Merriwether otworzył oczy, głęboko zaczerpnął powietrza. Papierosa! Zabiłby za jednego papierosa. Niemal czuł smak dymu, tę ulgę, jaką przynosi. Powoli, w zadumie przytknąć filtr do ust. Powoli, z rozkoszą zaciągnąć się... Powrócił obraz matki. Nie wspomnienie, lecz ten inny obraz, jaki wytworzył w sobie w ciągu wielu lat. To ona powoli, z rozkoszą zaciąga się papierosem... Leży na kanapie w garderobie, przymyka oczy z błogiej przyjemności tego ostatniego, głębokiego zaciągnięcia się. Opuszcza z wolna dłoń z papierosem. Powoli, powoli opuszcza rękę, zamyślona, odpływając myślami w dal. Dłoń powoli opada, papieros powoli opada... I nagle płomienie strzelają wokół niej, otaczają ją, pożerają. To, oczywiście, wytwór jego wyobraźni, rozbuchanej wyobraźni o piątej nad ranem. Nie było go przy tym. Nie widział tego. Widział tylko ojca, sztywnego jak tyczka, z szerokimi ramionami ściągniętymi do tyłu i podniesioną głową, tą lwią głową, okoloną falistą srebrną grzywą, z męską kwadratową brodą, hardo wysuniętą. „Synu - szczeknął - twoja matka niestety zmarła”. Przemówił zwięźle, tonem lekkiej nagany, jakby chciał dodać: „I, moim zdaniem, raczej dobrze się stało. Stanowczo za bardzo byłeś od niej zależny”. Ach, kochany staruszek, pomyślał Merriwether. Czarujący jak zawsze. Smoczy Król. Cóż, nareszcie Smoczy Król jest górą, tym razem definitywnie. Zmusił swojego jedynaka, żeby znalazł się w tej zapadłej dziurze, z tymi wszystkimi hałaśliwymi robalami. I z tą przerażającą, mdlącą perspektywą jutra, tego jutra, które już zabarwia noc szarością świtu... Przeczesał ręką długie włosy. Do głowy wkradło mu się mgliste podejrzenie, że dziś już w ogóle nie zaśnie. Już prędzej zdrzemnie się kwadrans, nim budzik zacznie dzwonić. Tak jest przecież zawsze, prawda? Wślizgnie się w sen tylko po to, żeby go zeń brutalnie wyrwał łomot muzyki z radia, żeby zakosztować smaku tego, czego będzie pozbawiony. I już trzeba wstawać, stawić czoło temu, co z pewnością okaże się kompletną katastrofą... 2 Mój problem to nieumiejętność wyrażania złości, pomyślała Sally Dawes. W przeciwnym wypadku zmieszałabym go z błotem. Nakładała pędzelkiem drugą warstwę cienia na górną powiekę. W powiększającym lusterku do makijażu widać było okrągły fragment jej twarzy: jedno smutne brązowe oko, za szeroki nos. Wtarła palcem nowy puder w pierwszą warstwę. Lepiej niech nie próbuje zwalać winy na zwierzchników. To on jest redaktorem naczelnym. To jego obowiązek. Teraz miała w ręku szczoteczkę z tuszem i pochylała się nad lusterkiem, krótkimi ruchami malując krótkie, rzadkie rzęsy. I tak nie pomagało, ale przestrzegała tego rytuału niemal przesądnie, skrupulatnie powtarzając zalecenia zawodowo entuzjastycznej sprzedawczyni ze stoiska z kosmetykami w domu towarowym „Macy’s”. I niech nie próbuje na mnie naskoczyć, pomyślała. Albo rozśmieszać swoimi dowcipami. Nienawidzę tego. Idiotyczne wyśmiewanie się z jej upokorzenia. A jak znów wyciągnie sprawę Jerry’ego... Boże, błagam, żebym się tylko nie zarumieniła, jeśli to zrobi. Rzuciła szczoteczkę na tackę i stanęła przed oszkloną szafką, żeby ocenić efekty pracy. Przekrzywiła głowę w jedną i w drugą stronę. Blada twarz wydała się jej wymizerowana i wymięta, policzki poorane zmarszczkami, mina niepewna i bez wyrazu. Czterdzieści jeden, nie da się ukryć, pomyślała. I nieurodziwa, nie da się ukryć. I boi się Randalla Shanka jak jasna cholera, tego też się nie da ukryć. Usłyszała trzeszczenie podłogi na górze, popatrzyła na sufit. Matka wstała. Trzeba się wynosić. Teraz, oczywiście, już cała gazeta wie, co Shank jej zrobił. Czy da się coś utrzymać w tajemnicy w gmachu pełnym dziennikarzy? Nie ma wyjścia, musi zrobić awanturę, choćby tylko po to, żeby zachować twarz wobec personelu. Na kolegach chciała zrobić wrażenie osoby oburzonej, lecz takiej, która nic sobie z tego nie robi. Wjechała swoim pudełkowatym małym autem marki „Horizon” na ogromny parking, zerknęła w lusterko wsteczne i wypróbowała uśmiech kogoś, kto jest oburzony, ale nic sobie z tego nie robi. Przed nią wznosił się budynek numer jeden przy Sutcliffe Park Lane, jedyny dom przy tej ulicy. Była to ogromna, bezduszna szklano-betonowa forteca. Nazywano ją „Kombinatem”. Siedziba „Kuriera Codziennego”. Gmaszysko nieruchome, niewzruszone jak biurokrata, wznosiło się nad czymś, co zwano parkiem: plac świeżo zasadzony rachitycznymi jesionami i sumakami, rozległe płaskie przestrzenie pożółkłej trawy. Tkwił milczący, a jego ściany omywał nieustannie wzmagający się i opadający szum ulicznego ruchu. Samochody pędziły szosą międzystanową: gnały na południe, do centrum Nowego Jorku, niektóre skręcały do White Plains, stamtąd na północ ku przedmieściom Westchester, a potem do okręgów Putnam, Auburn i Dutchess - terenów „Kuriera”. Sally podeszła do gmachu z przyklejonym do twarzy uśmiechem osoby, która jest oburzona, ale nic sobie z tego nie robi. Najswobodniejszym krokiem, na jaki ją było stać, przeszła obok portierni i podążyła korytarzem do sali działu miejskiego. Weszła z rękami w kieszeniach spódnicy i ruszyła pod ścianą, z lewej strony. Ogromne, pozbawione okien wnętrze, zsunięte w grupki biurka pod bateriami świetlówek na suficie, reporterzy i redaktorzy porannej zmiany, którzy kręcili się, stali pojedynczo i grupkami, siedzieli, pochylali ku sobie głowy, rozmawiali przyciszonymi głosami, klekotali klawiaturami komputerów, zerkali w monitory. Niektórzy podnosili na nią wzrok, wtedy kiwała im głową na powitanie. Pozostali, jak jej się wydawało, przyglądali jej się ukradkiem. A wszystkich - tego była pewna - rozpierała ciekawość, czy pójdzie prosto w paszczę lwa. Zbliżała się do gabinetu Randalla Shanka. Po lewej miała korytarz do działu handlowego, a gabinet znajdował się na wprost, za wejściem z korytarza. Był to oszklony kiosk, ale szyby zasłaniały szczelnie od wewnątrz żaluzje z poziomych szczebelków, więc nie wiedziała, czy szef jest w środku, czy nie. Wzięła głęboki wdech. W tej ostatniej chwili jej uśmiech zaczął blaknąć. Zebrała się w sobie... Redaktor naczelny wyszedł z bocznego korytarza, tuż przed jej nosem. - Dzień dobry, Sally - mruknął. Jego jajowata głowa i jajowate ciało obróciły się ku niej. Nogi natomiast poniosły go dalej w stronę gabinetu. - Randall, Randall. Mogę z tobą porozmawiać? - Brzmienie własnego głosu napełniło ją rozpaczą. Takie delikatne, takie uprzejme. Jakby była zahukaną wiejską nauczycielką. - Randall! Shank podreptał do siebie, ale zostawił drzwi otwarte na oścież. Sally zatrzymała się w progu. Czuła na plecach oczy wszystkich obecnych dziennikarzy. Jeśli teraz się wycofa, agencje podadzą informację: „Szefowa redakcji terenowej stchórzyła w ostatniej chwili”. Weszła do ciasnego wnętrza. - Słuchaj, Sally, postawiłem sprawę na ostrzu noża, zaryzykowałem swój stołek, nie dało rady. Stał za biurkiem, mierząc w nią zwiniętą w rulon gazetą. - Randall, to naprawdę nie fair. - Ten głos. Taki miękki szept, dziewczynkowaty i miły. - Jego wuj jest członkiem zasranej dyrekcji, zrozum. Dyrekcji całej sieci. Słuchaj, Sally, byli już gotowi wylać mnie na zbity pysk. - No, przecież jesteś... redaktorem, myślałam jedynie, że... - Ja?! Ja?! - Shank rzucił gazetę. Pacnęła na fornirowany blat biurka, niemal zrzucając przy tym rodzinne zdjęcie: fotka jego wyfiokowanej, nadętej megiery i dwójki nadąsanych „milusińskich”. Wycelował w nią palec i trzymał ją cały czas na muszce. Wyszedł zza biurka, minął po drodze ścianę obwieszoną dyplomami uznania Associated Press i nagrodami za pracę społeczną i stanął plecami do okna. Teraz, majestatycznie obramowany framugą, z parkingiem samochodowym w tle (jedyny widok, jaki był z tej strony budynku), mierzył w nią palcem. - To ty jesteś szefem redakcji terenowej w Auburn, Sally. I ufam, że będziesz nią tak kierować, żeby nie zawracać mi głowy duperelami. - Ja nie zawracam... - Rozumiesz, gdybym miał przejmować się tymi wszystkimi szczególikami, pogrzebałbym się w tym na amen. Ogarnął ją pusty śmiech. Cholera, pomyślała. Próbowała się opanować, zaczesała kosmyk włosów za ucho i miłym, delikatnym tonem powiedziała: - Słuchaj, Randall, wydawało mi się tylko, że skoro mamy te wybory na karku i takiego szeryfa, jakiego mamy, sam wiesz, jaka jest sytuacja, no, że u ciebie, przede wszystkim u ciebie właśnie mogę liczyć na odrobinę poparcia. - Poparcia?! - Shank zaczął kroczyć z powrotem w stronę biurka. - Poparcia?! - Brwi podskoczyły mu niemal na czubek łysej głowy. - I to ty przychodzisz tu do mnie i opowiadasz, że nie daję ci poparcia. A kto, do diabła, pytam się, kto mianował cię szefem redakcji terenowej? Kto przyjął cię z powrotem, po tym jak zwiałaś z tym... jak mu tam, z tym Jerrym, no kto? - To nie ma nic... - Kiedy przyszłaś tu zapłakana, roztrzęsiona, na kolanach... nie poparłem cię wtedy? Sally poczuła, że policzki jej pałają. - Tak, Randall, ale... - No widzisz. Brak poparcia! - Masz tutaj dziesięciu reporterów - nie dawała za wygraną - i jeszcze pięciu w okręgu północnym. Ja mam dwójkę, odkąd odeszła Liz, a już za pięć miesięcy odbędą się najważniejsze wybory w historii tego okręgu. Wybory administratora okręgu! Pierwszego w historii administratora w tym okręgu! A teraz, bez żadnej konsultacji ze mną, wciskasz mi tego... tego... - Kogo? No, kogo? - Pochylił się nad biurkiem. - No cóż, jest bez doświadczenia. - Bez do... bez... - Otworzył gwałtownie szufladę, wyszarpnął z niej skoroszyt i rzucił go na biurko obok gazety, jakby to był ostateczny argument. Sally najpierw się zawahała, ale po chwili sięgnęła i otworzyła. Przebiegła oczami kwestionariusz Sidneya Merriwethera. - Przez rok samodzielnie wydawał czasopismo! - powiedział Shank. - „Helios”. - Co? - Magazyn poetycki. Ale splajtował. - Ale... zna języki. - Klasyczną grekę? - Zajmie się tymi planami zagospodarowania przestrzennego. - Doskonale. Skoro jest taki wspaniały, to dlaczego go nie weźmiesz do siebie? - Oszalałaś? - Ach, Randall. - Zabrzmiało to, jakby mówiła zawiedziona matka. Gorzej, jak jej własna zawiedziona matka. - Jak mogłeś? Pogrążyła się w dokładniejszej lekturze ankiety: studia na Harvardzie, specjalizacja klasyczna, pismo, które upadło... i żadnej prawdziwej roboty. Nigdy. Nawet jako gazeciarz. Pochyliła ramiona z rezygnacją. Szeryf pożre go żywcem. Wszystkich ich pożre żywcem i to jego oczko w głowie, ten Purdy, w cuglach zostanie administratorem w listopadzie. Od tej myśli ciarki przeszły jej po plecach. Spojrzała na Shanka jeszcze raz, błagając go bezgłośnie. - Walczyłem o ciebie, Sally - zaczął Shank. - Poszedłem tam i powiedziałem im... powiedziałem... - ale zobaczył wyraz jej oczu. Przerwał. Westchnął. Jego ręka w pół gestu opadła na biurko. Usiadł ciężko w fotelu, zwiesił owalną głowę, pulchny podbródek wsparł na klatce piersiowej. Gapił się smętnie na własne stopy. - Sally, zaryzykowałem swój stołek. Jego wuj jest w zasranej dyrekcji. „Sally, zaryzykowałem swój stołek”. Parodiowała go, jadąc szosą międzystanową. „Jego wuj jest w zasranej dyrekcji, zaryzykowałem swój stołek, ble, ble, ble”. Wysokie popielate gmachy White Plains znikły już z obu stron drogi. Ich miejsce zajął szpaler krzewiastych wierzb, kołyszących gałęziami nad trawą, soczyście zielone łąki, łagodnie falujące w stronę soczyście zielonych wzgórz. Gęste kępy drzew wznosiły się ku puszystym białym chmurom, kłębiącym się na błękitnym niebie. Dolina Hudsonu. Sally ściskała kierownicę, aż pobielały jej kostki palców. Trzymała się prawego pasa, pozwalając się wyprzedzać pędzącym ciężarówkom, mały samochód kołysał się w koleinach wyjeżdżonych przez olbrzymy. Trzeba było pójść na całość. Trzeba było powiedzieć: To moja redakcja, Randall. Nie mogę pozwolić, żeby szeryf jeździł nam po głowie. Zabieraj tego Merriwethera gdzie indziej albo do widzenia. Ty wazeliniarzu. Dlaczego nie umiała mu tak powiedzieć? Dlaczego po tylu latach wciąż się go jeszcze boi? Z sykiem wypuściła powietrze i potrząsnęła głową. Wiedziała dlaczego. Wiedziała aż za dobrze. Bo pamiętała, jaki był kiedyś. Kiedy jeszcze robił prawdziwą dziennikarską robotę, zanim awansowali go na niewolnika, do kierownictwa sieci. Pamiętała, jaki był, kiedy to on był szefem redakcji terenowej w Auburn, pierwszym szefem zupełnie nowej redakcji. A ona właśnie wróciła tutaj. To było siedem lat temu. To było zaraz po Jerrym, zaraz po tym, jak już wreszcie skończyło się z Jerrym, wtedy, kiedy trzęsła się od środka i nie miała ani dokąd iść, ani sił, żeby dokądkolwiek iść. Randall wtedy stoczył o nią walkę. Taka jest prawda. Szefostwo sieci wcale się nie paliło, żeby przyjmować do pracy kogoś, kto rzucił u nich robotę, a wtedy Randall powiedział: „Przyślijcie ją do mnie, chcę organizować tę redakcję razem z nią, dajcie mi ją”. I dali mu ją, tak zaczęła pracować w okręgu Auburn. Pamiętała pierwszy dzień, kiedy weszła do tej nędznej klitki, która nazywała się siedzibą redakcji terenowej, i zobaczyła go. Wyskoczył zza szarego metalowego biurka, rzuciwszy na widełki słuchawkę telefonu, którą miał w ręce. Wycelował w nią gruby paluch i trzymając go dwa centymetry od jej nosa, krzyczał: „A nie mówiłem, dziewczyno? A nie mówiłem, że ten facet to gnojek? Jerry! Gówniarz! Gnojek!” Próbowała obrócić to wszystko w żart, ale jej wygięte do uśmiechu usta zaczęły drżeć, a oczy zamgliły się łzami. Shank to zobaczył i zmitygował się. Poklepał ją delikatnie po ramieniu. „Dobra, w porządku - powiedział. - Bierz się do roboty i przynieś mi jakieś wieści do tego szmatławca”. Może tak się zdarzyło dlatego, że wtedy jeszcze ta jego megiera nie urodziła mu tych jego milusińskich. Może wtedy nie zależało mu tak bardzo na pracy. Wtedy tkwił po uszy w pogoni za informacjami i nie obchodziło go, co sobie myślą dyrektorskie garnitury gdzieś tam w White Plains ani czy mu zabiorą stołek, czy nie. Nieważne dlaczego, w każdym razie Randall był wtedy inny. Był zażarty. Tryskał energią. Na sam dźwięk jego głosu podskakiwała jak spięta ostrogą, a kiedy celował w nią tym swoim paluchem i trzymał go dwa centymetry od jej nosa - nie ważyła się z nim spierać ani nie miała na to ochoty; była mu wdzięczna. No i miała pełne ręce roboty. Bo Randall był nienasycony. Wiecznie głodny informacji. Informacji dla swojej redakcji. Informacji, żeby wypełnić gazetę. Pragnął ich rozpaczliwie jak powietrza. Grube ryby w White Plains dopingowały go: jesteśmy z tobą, popieramy cię, takie tam dyrdymały. Ale naprawdę byli w nerwach, ostrożni. Okręg Auburn to nie White Plains, to po pierwsze. To nie zamożne przedmieście Westchester, o, zupełnie nie. To peryferie peryferii, to zabita dechami dziura daleko od szosy. Kilometry i kilometry krętych dróg w gęstym lesie. Letniska. Domy spokojnej starości. Mieściny nad jeziorkami, gdzie sklep żelazny zamyka się na cztery spusty w dniu rozpoczęcia sezonu na okonie. To sielska okolica z gatunku tych, co to jak komuś szop pracz wlezie do pojemnika na śmieci, to jest to taka sensacja, że zlatuje się policja z całego okręgu. Ale grube ryby z Sutcliffe Park Lane w White Plains nie zamierzały puszczać na pierwszą stronę bomby o szopie praczu. Co to, to nie. Więc Randall był nienasycony jak cholera. A Sally dobrze pamiętała moment, w którym zaczęła podejrzewać, że szeryf ukrywa przed nim wiadomości. Głównie drobiazgi, ale dość istotne. Lokalna szyszka aresztowana za jazdę samochodem po pijanemu. Synalek miejscowego notabla zamknięty za chuligaństwo. Pamiętała, jak Shank z wolna nabrał pewności, że ma do czynienia z jawnym skandalem - szeryf Dolittle w zamian za poparcie polityczne kryje grzeszki okręgowej elity. Ach, pamiętała, jak miotał się między biurkami, jak wygrażał pięściami, jak wykrzykiwał, aż drżały szyby w przeszklonej ścianie redakcji: „Ten sukinsyn chce wykończyć moją redakcję terenową! Ja go załatwię! Popamięta mnie! Słyszysz? Zanotuj dobrze!” Dlatego właśnie posłał ją w teren tamtego wieczoru, gdy z nasłuchu policyjnych krótkofalówek dowiedzieli się o gwałcie. Normalnie czekaliby na komunikat od rzecznika prasowego szeryfa. Ale Shank tym razem postanowił pokazać, że będzie działał energicznie. Powiedział więc Sally: „Bierz tyłek w troki i jedź tam”. „Tam” oznaczało Bullet Hole Road, długi kręty pasek asfaltu, który biegł przez las na północ od miasteczka Hickory. Sally rozpędziła swojego grata, wysłużoną, rozklekotaną monzę, do maksymalnej szybkości. Pędem mijała czarne drzewa, bijące gałęziami w październikowym wietrze. Zatrzymała się za zakrętem, widząc noc rozbłyskującą czerwonymi kogutami wozów policyjnych. Zgasiła światła i zjechała na pobocze. Wysiadła i podkradła się na piechotę. Przybyła w samą porę, żeby zobaczyć, jak wynoszą z lasu tę dziewczynę. Leżała na noszach, przykryta kocem po szyję. Niosło ją dwóch sanitariuszy i funkcjonariusz straży szeryfa. Wydeptywali ścieżkę w gęstym poszyciu, spod drzew ku drodze. Kiedy wyszli na drogę, twarz dziewczyny oświetliła czerwona łuna świateł radiowozów. Sally zobaczyła, że to dziewczynka, dwunasto-, może trzynastoletnia. W czerwonym świetle siniaki wokół oczu i ust wydawały się czarne, tak samo krew, płynąca z rozbitego nosa i rozmazana po policzku. Rzucała głową w lewo i w prawo i nieustannie mamrotała: „Ene, ne, ne”. Kiedy nieśli ją do karetki, Sally zauważyła, że dolna szczęka zwisa jej luźno, była złamana. Pewnie próbowała powiedzieć: „Nie, nie, nie”. Sally wydawało się, gdy tak patrzyła, że cały ciężar minionego koszmarnego roku zwalił się jej na piersi. Wreszcie odwróciła się, nie mogąc dłużej znieść widoku. Stała tak, aż karetka odjechała, i wzięła się w garść dopiero, kiedy migające światła znikły za zakrętem i przycichło wycie syreny. Podeszła do grupki kręcących się przy drodze funkcjonariuszy straży szeryfa. Zwróciła się do najbliższego z nich, wysokiego, potężnego młodego mężczyzny w regulaminowym drelichu khaki. - Nazywam się Sally Dawes, jestem z „Kuriera Codziennego” - powiedziała cicho. - Czy mógłby mi pan powiedzieć, co się tutaj stało? Młody mężczyzna, właściwie chłopak jeszcze, ostrzyżony na jeża, o młodzieńczej, trochę pulchnej i piegowatej twarzy, spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami. Próbował odezwać się tym monotonnym tonem z lekkim odcieniem ironii, w którym specjalizują się policjanci. Ale nie udało mu się, zamiast tego wyjąkał: - No, ta dziewczyna, Jezu, skatował ją strasznie. To przecież... malutka dziewczynka, widziała pani? Jak moja siostra. Niech to szlag. Jak on mógł to zrobić. - To znaczy, że wie pan, kto jest sprawcą? Młody funkcjonariusz otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale nie zdążył. Z lasu dobiegł hałas, z tej samej strony w cieniu drzew, skąd wynieśli dziewczynę. Strażnik przerwał i odwrócił się, żeby spojrzeć. Sally podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem. I wtedy po raz pierwszy ujrzała szeryfa Cyrusa Dolittle. Ścieżka wspinała się gdzieś z dołu, z ciemnej kniei, ku migającym światłom. Grube pnie dębów i jaworów, nad nimi wiatr, konary kołysały się, skrzypiały, rzucały tańczące czarne cienie w czerwonych migających światłach. Z czerni wynurzyła się jakaś postać, z początku widać było tylko szarawą sylwetkę, a potem, gdy weszła w zasięg świateł, nabrała szczegółów. Rosły mężczyzna podchodził pod górę miarowym równym krokiem, rozkołysane ręce zwisały swobodnie po bokach. Wyszedł na ulicę. Wysoki, teraz widziała wyraźnie, z metr dziewięćdziesiąt, szczupły; rozluźniona, pewna siebie postawa. Miał na sobie czarne spodnie i czarną kamizelkę, rękawy białej koszuli podwinięte i zapięte na guzik. Mała srebrna odznaka na piersi, staromodna odznaka w kształcie gwiazdy. Zatrzymał się, a jego pomocnicy skupili się przy nim. Powiedział coś do nich i powoli, uważnie przeczesał spojrzeniem otoczenie. Wzrok mu zapłonął, kiedy zobaczył ją, Sally. I natychmiast ruszył w jej kierunku. Sally poczuła, jak lęk czy podniecenie, a może jedno i drugie, podchodzą jej do gardła niczym paląca gruda. Szeryf zbliżał się w czerwonych błyskach, aż stanął tuż przed nią. Teraz zobaczyła wyraźniej jego właściwie całkiem sympatyczną twarz. Wąska podłużna głowa, blond włosy zaczesane do góry, wyraźne zatoki nad czołem. Wargi miały naturalne wygięcie do uśmiechu, zmarszczki wokół oczu też tę skłonność zdawały się potwierdzać. Ale teraz się nie uśmiechał. Usta miał zaciśnięte, oczy zimne, czerwone światła wpadały w nie jak do studni. - Liczę do pięciu - powiedział, jego głos nie podnosił się ponad poziom chrapliwego szeptu - i już pani tu nie ma. Sally popatrzyła w głąb tych oczu i kolana zaczęły jej drżeć, nic nie mogła na to poradzić. Przycisnęła notatnik do piersi obiema rękami. - Jestem dziennikarką - oświadczyła. - Pracuję w... - Wiem, co pani za jedna - odparł szeryf. - I liczę do pięciu. - Nie wolno panu tak ze mną rozmawiać. - Pokręciła głową. - Raz - powiedział Dolittle. Jego pomocnicy zaczęli ich otaczać. Dwóch stanęło za szeryfem, jeden tuż przy niej z lewej strony, a inny, ten chłopak, który przed chwilą z nią rozmawiał, z prawej. - Dwa. Po twarzach strażników przelatywały czerwone błyski. Oczy mieli kamienne, usta zaciśnięte. Wiatr szarpał gałęzie drzew wokół nich. - To nie w porządku - powiedziała Sally. Ale ledwie ją było słychać. Zbierało jej się na płacz. - Trzy. Nie wytrzyma tego, wiedziała. Poczuła się jak ktoś, kto wychodzi z ciężkiej choroby i za wcześnie podniósł się z łóżka. Bała się, że nogi się pod nią ugną. - Cztery - powiedział Dolittle. Odwróciła się, nim zauważyli łzy. Poszła do swojego samochodu z notatnikiem ściśniętym pod pachą, z głową zwieszoną na piersi. Usiadła za kierownicą monzy, zapaliła motor i usłyszała, że pomocnicy szeryfa się śmieją. Nie spojrzała na nich. Odjechała. Teraz wjeżdżała właśnie na teren okręgu Auburn. Zjechała z szosy międzystanowej i skręciła w drogę numer 6, ponury korytarz między szeregami stacji benzynowych, autokomisów, bazarów i barów szybkiej obsługi. Minęła je wszystkie, wjechała na górę do skrzyżowania ze światłami i skręciła w prawo, w ulicę Główną. W tamtych czasach (a było to zaledwie siedem lat temu), w tamtych czasach Shank wiedział - myślała sobie - jak trzeba działać w sytuacji kryzysowej. Kiedy znalazł ją na parkingu tamtej nocy, szlochającą z twarzą w dłoniach za kierownicą monzy, kiedy wysłuchał jej relacji o tym upokarzającym incydencie, pokiwał po prostu głową i zaczął się drapać po brodzie. - Dobra jest, Sally - powiedział w końcu. - Weź się w garść, dziewczyno. Zrobimy tego cholernego drania na szaro. Unurzamy pióra w jego własnej posoce. Teraz znajdowała się w śródmieściu miasteczka Tyler, stolicy okręgu. Po lewej błyszczała tafla jeziora o tej samej nazwie, które ciągnęło się daleko. Z prawej miała sąd okręgowy, klasycystyczny, rozpadający się budynek sprzed półtora stulecia, z szerokimi zakurzonymi schodami, które wspinały się ku podstawom pseudodoryckich kolumn, ledwo podtrzymujących niebezpiecznie nachylony portyk. Tutaj mieściły się biura szeryfa. Rzuciła okiem na gmach i pojechała dalej. Tak, pomyślała. W tamtych czasach „unurzamy pióra w jego posoce, dziewczyno”, a teraz? Teraz, kiedy pupilek szeryfa Dolittle’a, Purdy, ma zostać pierwszym w historii administratorem okręgu Auburn, a nowy statut okręgu ma być narzędziem prywatnego zamachu stanu szeryfa, teraz mówi się: „Zaryzykowałem swój stołek, nie dało rady, Sally, jego wujek, Sally, dyrekcja, Sally”. A ponieważ Sally zabrakło charakteru, żeby mu się postawić, zostanie sam na sam z szeryfem, mając do dyspozycji tylko jakiegoś żółtodzioba. A odliczanie do wyborów już się zaczęło. Skręciła za róg Stillwater Lane. Tutaj, zaraz za rogiem, mieściła się terenowa redakcja „Kuriera”. Ta sama nędzna klitka, to samo wystawowe okno, ten sam płaski dach kryty papą. Wjechała na tyły baraku, na parking. Zatrzymała samochód pod tylnymi drzwiami. Chwilę trwało, nim pozbierała swoje rzeczy: torebkę, neseser, plik skoroszytów wypchanych notatkami i wycinkami... - No - mruknęła, wysiadając objuczona - przynajmniej mam dość charakteru, żeby sobie poradzić z tym całym Merriwetherem, czy ma wujka w dyrekcji, czy nie. Musi dać mu do wiwatu, żeby się do czegoś nadawał przed konferencjami ustalającymi listy kandydatów w sierpniu, zanim kampania wyborcza ruszy pełną parą. Nogą zamknęła drzwiczki samochodu, zachwiała się odrobinę pod stosem papierów w rękach. Powoli dobrnęła do tylnych drzwi i wysupłała rękę spod neseserka, żeby je otworzyć. Każę mu przeczytać każdziusieńki artykuł, jaki dotąd napisałam do tej gazety. Dam mu tak w kość, że pozna Auburn lepiej, niż gdyby się tu urodził i wychował... Wślizgnęła się do redakcji... i zobaczyła go. Stał tam, w przejściu między biurkami. Stanęła jak wryta. O rany, pomyślała, wygląda jak... wygląda zupełnie jak... Poczuła rumieniec na policzkach, miała wrażenie, że nie uda się jej już nigdy złapać tchu. Ale ruszyła energicznie do swojego biurka. No, no, pomyślała. 3 Jest prześliczny. Ten Merriwether jest prześliczny. Emily musiała to przyznać, a przecież jest jego żoną już całe dwa lata. Nawet kiedy tak zwyczajnie stoi sobie w oknie jak dziś rano, z rękami wsuniętymi w kieszenie spodni, ze skwaszoną miną, nawet wtedy działa na nią jak nie wiem co. Stała w kuchni, trzymała dzbanek z kawą, właśnie miała nalewać, jej dłoń zawisła w powietrzu nad dwoma kubkami... sam jego widok, ten profil, to wybitne inteligentne czoło, ten chłodny błękit oczu, ten nos, mocny, posągowy, te wargi, pełne, zmysłowe... Co za boska twarz, oblicze, pomyślała. O rany! To ponad moje siły. Smugi słonecznych promieni wpadały przez okno. Skóra na jego policzkach połyskiwała jak marmur. Włosy, długie niemal do ramion, rozrzucały złote blaski. W ciemnych spodniach i białej koszuli, smukłe ciało lekko przechylone i wsparte z gracją o framugę... niczym doskonały muzyczny pasaż. Emily uniosła ramiona i otrząsnęła się. Odwróciła wzrok, napełniła kubki. Pomyślała o tym, jak się będą kochać dziś wieczorem, o tym, jak owionie jej szyję jego oddech, jak pod ręką poczuje unoszenie się i opadanie tego biodra koloru kości słoniowej. Oblizała wargi. O rany! Po czym zmarszczyła czoło ze współczuciem i zaniosła mu kawę. - Czy termin „wewnętrzne umieranie” trafnie oddaje twój stan emocjonalny? - zapytała. Stała teraz przy nim, pod oknem salonu. - Coś w tym jest - odparł Merriwether. Wziął od niej kawę. - Ale wolałbym użyć w stosunku do siebie określenia „ponuro zdecydowany”. - Silny, zwarty, gotowy. Hej, chłopy, do roboty. - Otóż to. - Pociągnął maleńki łyczek kawy. - Wyobrażasz sobie, ile będę miał do opowiadania, jak wrócę z szychty. - Właśnie, pomyśl o tym. - Jeśli, oczywiście, nie zginę tu marnie wśród krwiożerczych tubylców. - O tym nie myśl. - Przepraszam. - Daj spokój, to przecież ekscytujące - tłumaczyła. - Będę tu na ciebie czekała z utęsknieniem. I robiła, co do mnie należy. Pisała doktorat. - Gestem pokazała pokój. W każdym kącie piętrzyły się wysoko stosy skrzynek i kartonów, trudno było dostrzec wolny kawałek podłogi z jasnych desek. - Rozpakuję to. Zobaczysz, to będzie przygoda. - Może dla ciebie, beztroskiej duszy, dzikiej i swobodnej, której nie obchodzi, że czyjeś życie legło w gruzach. Ale dla mnie, biednego wieśniaka z odludnej zachodniej Albanii... Roześmiała się. - Pomyśl o pieniądzach z mojego stypendium. I pomyśl o swojej pierwszej w życiu wypłacie. - Tak, ale to dopiero za dwa tygodnie. Dwa tygodnie bez papierosa, masz pojęcie. - Może to dobra okazja, żeby rzucić. - Tak - westchnął Merriwether. - Ale cudownie byłoby kurzyć bez opamiętania. Właściwie to pożegnanie z nim było rzeczywiście smutne. Stali oboje na ścieżce przed domem, ona przypomniała sobie, jak wyglądał kiedyś, w „Piwnicznej Izbie”, kafejce w suterenie koło Harvard Square. Tam był u siebie, wśród chłodnych i wilgotnych ścian, w żółtawej poświacie lampek, otoczony młodymi, pełnymi zapału twarzami. Pamiętała, jak jego czysty głos wznosił się ponad gwar, gdy deklamował: „Przyroda jest piękna, ale natura ludzka piękniejsza”. To był Keats. Listy Johna Keatsa. Pamiętała, jak perorował zapamiętale na ten temat. „To z listu do Baileya”, oświadczył. „Marzec 1818, jak sądzę”. Odblask świecy w czerwonym winie, krąg kieliszków na wielkim okrągłym stole. Emily niemal to widziała. „A ledwie w rok później, proszę, pisze «Odę do jesieni», która jest czystym opisem przyrody, a jest po prostu... genialna”. I wszyscy, nie tylko ona, wszyscy mieli wzrok przykuty do tego Merriwethera, z tymi jego słynnymi złocistymi splotami, z nonszalancko rozpiętą koszulą i papierosem, wysyłającym ku sklepieniu wijące się smugi dymu. „Rozumiecie? Rozumiecie?”, mówił. „O to mi chodzi. Tam gdzie piękno jest prawdą, a prawda - pięknem, tam nie ma przyrody, jest tylko ludzka natura postrzegana z oddali”. Emily uśmiechnęła się do siebie, choć raczej ze smutkiem. Dobrze to pamiętała. „Natura ludzka postrzegana z oddali”. Niewątpliwie wolałby, pomyślała, trochę większe oddalenie niż to tutaj. Bo oto znalazł się tu, wygnany na chłód lipca, wśród przyrody, wyłącznie przyrody, i wyglądał tak obco, taki był zagubiony. Po swojej lewej stronie miał domek, nędzny, trzypokojowy barak, obłożony białą, aluminiową blachą, kryty czerwoną papą. Za nim, na zakurzonym podjeździe stał ich żałosny volkswagen rabbit, wrak właściwie, smętno-ironiczne wspomnienie minionych złotych czasów Harvardu. Z prawej strony rozciągał się wielki owalny trawnik. Wznosił się kopułowato, rosła na nim kępa orzeszników. Zdziczał, trawy wybujały wysoko. I te chwasty, polne kwiaty, które Emily pamiętała z łąk na tyłach kościoła ojca: żółte mlecze, złocisty dziurawiec, kosmate fioletowe koniczyny, pomarańczowe liliowce widoczne na tle niskich pofałdowanych pasm wzgórz w oddali, szmaragdowych w lecie, pod zamglonym błękitem nieba. Dla niej, córki ubogiego pastora z pustkowi zachodniego Massachusetts, nie było tu tak źle. Dla niej to było dość miłe miejsce na jakiś czas. Spokojny zakątek, gdzie może dokończyć swoją pracę doktorską, przystanek przed powrotem do Cambridge czy do Nowego Jorku. Natomiast dla Merriwethera... Stał jak wyrzut sumienia, przygarbiony w tym swoim eleganckim ciemnym garniturze z wąskimi klapami, ruina własnej minionej świetności, unosząc rękę w ironicznym salucie, jakby szedł na wojnę, z której już nie powróci. - Hej-ho, do pracy by się szło! Nie wiedziała, co odpowiedzieć. On odwrócił się i powlókł do samochodu. Emily kamień spadł z serca, kiedy wyszedł. 4 Dla Merriwethera, zaprzysięgłego mieszczucha, te wszystkie pola i kwiaty to był jeden wielki chaos i bezsens. Prowadził swojego rozklekotanego volkswagena wyboistą wijącą się szosą, i po obu stronach nie miał nic prócz przyrody. Bezkresy zarośli. Morza chwastów. Stodoły chylące się ku upadkowi. Domy - majestatyczne, wiktoriańskie domy - rozsypujące się z godnością. Ogromne niebo, po którym pędzą chmury, obrzeżone zielonymi górami, nad którymi krąży jak sęp jakiś wielki ptak, pewnie to nawet rzeczywiście jest jakiś cholerny sęp, który tylko czeka, żeby zepsuł mu się samochód i żeby dopaść go w tej głuszy. Hej-ho!, pomyślał. Czy rzeczywiście tak powiedział do biednej Emily? Hej-ho? Mój Boże, ale ze mnie gnojek. No, ale musiał z tego zrobić jakiś cyrk. Nie chciał, by pomyślała, że stracił resztkę ducha, że to już zupełna klęska. Chociaż, rzecz jasna, to jest zupełna klęska, ale po co ona ma tak myśleć. Nie chciał, żeby wiedziała to, co wiedział on - że jest skończony. Ale teraz, teraz, kiedy patrzył przez przednią szybę na to... na to... zielone piekło, to chyba zgrabne określenie, z trudem mógł uwierzyć, że ledwie dwa dni temu znajdował się jeszcze w domu przy alei Massachusetts. Siedział na podłodze w salonie, powoli pakując książki w kartony. Starannie układał swojego Blake’a obok swojego Blooma, swoją Biblię obok swojego Frye’a, swojego Platona obok Derridy, Poego obok Lacana. Popatrzył na to, co było redakcją, w której tworzył swoje ukochane czasopismo - rozmontowany komputer, drukarka owinięta kablem zasilania, zakurzone sterty rękopisów, powiązane sznurkami, pudła wypełnione nie sprzedanymi egzemplarzami „Heliosa”. Wzdychał niczym bohaterka romansu, czując na duszy ołowiany ciężar i słysząc głos ojca, odbijający się echem dookoła: „Żaden mój syn... Żaden mój syn...” Tryumfujący Smoczy Król. Droga (szosa okręgowa numer 17), kręta, o popękanej nawierzchni, tu nosiła nazwę Drogi Królestwa Hickory. Ogromne, falujące, bezkresne pola wzdymały się wokół niego w ogromne, falujące bezkresne wzgórza. - Witajcie w mieście Hickory - mruknął Sidney Merriwether. - Gdzie szczęścia można zaznać dopiero po śmierci. Potem, kiedy zdawało mu się, że krajobraz nie może już bardziej sposępnieć, skręcił volkswagenem w lewo, w Stillwater Lane i zobaczył po prawej stronie tablicę, ledwie wystającą z zielska: „Miasto Tyler, 19 000 mieszkańców”. Przejechał granicę gmin i prawie od razu nieużytki Hickory zastąpiły spłachetki starannie skoszonej trawy z domkami pośrodku. Okropnymi domkami. Jeden domek za drugim, jeden trawnik za drugim. Bezczelne, głupkowate klocki bezdusznego aluminium albo zadowolonego z siebie tynku. I jakby tego było mało - jeszcze różne dodatki. Gipsowe krasnale na trawnikach, uśmiechające się spod czerwonych czapeczek na bakier. Plastikowe jelenie nad mętnymi oczkami wodnymi. Rządek drewnianych gęsi, plastikowe kwiaty w doniczkach, talerz satelitarny, łapiący Bóg wie jakie bzdury z wypełnionego bzdurami eteru. ...Takie oto jest Tyler. Merriwether mijał te straszliwe objawy ludzkiego bezguścia i nagle, za zakrętem - Jezu Chryste, właśnie tutaj - jest! Tuż przed skrzyżowaniem z ulicą Główną, między szklano-blaszanym barakiem poczty z prawej strony a ceglanym bunkrem szkoły z lewej, jakby za bramą tryumfalną zbudowaną z dwóch masztów flagowych obu sąsiednich instytucji, przy rzece chevroletów i buicków, tamowanej co parę chwil przez czerwone światło na skrzyżowaniu, stoi kryty papą blaszany klocek, ze zmętniałym oknem wystawowym. Redakcja terenowa Auburn. Jego nowe miejsce pracy. Stoi toto na zaśmieconym, żwirowanym placyku, przycupnięte za porośniętym trawą chodnikiem. Nad wejściem przymocowana krzywo drutem tablica z wymalowanym ręcznie koślawym napisem: „Kurier Codzienny”. Merriwether, zatrzymawszy volkswagena, gapił się z rozdziawionymi ustami. „Nic lepszego ci nie załatwię, póki twój ojciec się trochę nie uspokoi, Sidney”. Tak powiedział wujek Oliver. „Tam będziesz mógł spokojnie przeczekać burzę. To dobra gazetka. Naprawdę”. Merriwether z wysiłkiem zamknął usta i oblizał wargi. Może zanim znajdę miejsce do zaparkowania, wybuchnie wojna atomowa, pomyślał z nadzieją. Hałas. Uderzył w niego, gdy tylko stanął w drzwiach. Telefony się urywają. Radio trzeszczy i skrzeczy. Klekoczą maszyny do pisania - elektryczne IBM-ki z czasów kamienia łupanego. Gdzieś na tyłach perkocze ekspres do kawy. I jakaś kobieta o czysto brooklyńskim akcencie pokrzykuje w regularnych odstępach niczym mewa. Wewnątrz redakcja była jeszcze bardziej odpychająca niż z zewnątrz. Dwa rzędy szarych metalowych biurek pod ścianami. Przejście pośrodku nie szersze niż metr. Na biurkach stosy papierów. Kartki poprzypinane pinezkami do ścian. Szeregi świetlówek pod sufitem, brzęczących i migających fioletowo. Na podłodze brunatna wykładzina, pełna plam i wypalonych dziur. No i ci wszyscy ludzie. Nie przywitali go, kiedy wszedł. Nawet nie podnieśli głów na jego widok. Potężny rudowłosy młodzieniec, drugie biurko w lewym rzędzie, tłukł bez opamiętania w klawiaturę, mrużąc oczy od dymu trzymanego w zębach papierosa. O, ten mi da papierosa, pomyślał Merriwether. Za rudzielcem jakiś szalonooki troll ze zmierzwioną brodą i długimi włosami bujał się na trzeszczącym niebezpiecznie krześle, przyciskając do ucha słuchawkę. W rzędzie po prawej, ze szkarłatnych warg pod ogromną natapirowaną fryzurą wydawała swoje okrzyki mewa. Obok niej pisała na maszynie inna kobieta, o wyglądzie gospodyni domowej, równocześnie przyciszonym głosem mówiąc coś do przytrzymywanej barkiem słuchawki. Całkiem z tyłu siwy dżentelmen pykał fajkę i z nogami na biurku czytał gazetę. - Przepraszam! - odezwał się głośno Merriwether ni to do potężnego rudzielca, ni to w przestrzeń. - Szukam Sally Dawes. - Zaraz będzie - odkrzyknął rudzielec. Nie podniósł wzroku. Dalej stukał w klawisze. Nagle przestał. Popatrzył. - Hej, ty jesteś ten nowy?! W jednej chwili tumult ustał. Troll przestał się bujać, mewa przestała pokrzykiwać, gospodyni domowa przestała pisać, siwy dżentelmen odłożył gazetę. Wszystko, prócz ekspresu do kawy, ucichło. Merriwether przestąpił z nogi na nogę. - Jejku! - wymamrotała z rozmarzeniem mewa. - Ale z pana przystojniak. Merriwether wykonał zbolały uśmiech, modląc się o nagłą śmierć. - To jest Doreen - rudzielec wytknął w stronę mewy gruby paluch. Uśmiechnęła się i zatrzepotała rzęsami. Potem zaczął wskazywać po kolei. - To Alice, dział tematyczny. Les, Srebrny Lis, nasz człowiek od sportu w okręgu, Ernie Rumplemeyer, ten za mną, i ja, Chris Shea: reporterzy. Palisz? Wygrzebał otwartą paczkę spośród śmieci na biurku. Merriwether poklepał się po kieszeni koszuli. - Tak... zdaje się, że mi zabrakło. - Siłą woli zmusił rękę do powolnego ruchu. Wziął jednego. Pochylił się, niemal od niechcenia, nad osłoniętym dłonią płomieniem plastikowej zapalniczki Shea. Zaciągnął się i zawirowało mu w głowie. Znieruchomiał, zamknął na chwilę oczy, zapadając się w siebie... - Mogę zadać pytanie? To był wysoki, piskliwy jęk. Merriwether wyrwał swoją duszę spod nikotynowego zaklęcia i otworzył oczy, by zobaczyć trolla, Rumplemeyera, który szczerzył do niego zęby. Mały człowieczek odwiesił słuchawkę, ale znów kołysał się na krześle, które wydawało dźwięki, jakby szympans konał na zawał serca. Jego sztruksowa marynarka, stanowczo za duża i w pożałowania godnym stanie, powiewała przy każdym ruchu. Oczy jarzyły się gorączkowo spośród splątanej gęstwy kędzierzawych włosów i brody. Nim Merriwether zdążył coś powiedzieć, troll ciągnął: - Jedno pytanie. Chciałbym wiedzieć... znaczy, jeśli twój stary ma tyle forsy, to dlaczego to twoje pismo splajtowało? Merriwether zaciągnął się głęboko jeszcze raz i wydmuchnął dym przez nozdrza. Ładny początek. - Przepraszam - powiedział - ale wydaje mi się, że to nie pański interes. Ku zaskoczeniu Merriwethera pozostali zachichotali z aprobatą. Mewa roześmiała się w głos: - Będzie miał nauczkę - powiedziała. Ale Rumplemeyer nie zrażał się byle czym. Wzruszył ramionami i uśmiechnął się szerzej w gęstwinę brody, kołysząc się i trzeszcząc. - Nie, nie, nie. Chodzi mi tylko o jedno: ten magnat prasowy z Filadelfii, Sidney Merriwether, to twój ojciec, no nie? - Tak. - Czyli ty jesteś Sidney Junior. Merriwether stłumił wewnętrzny skurcz. - Niezupełnie - odparł. - No to jak? Znaczy, Sidney Trzeci? Kim jest ten gnom? - Nie. - Jezu! - jęknął Shea. Siwy od sportu znowu zachichotał. Gospodyni domowa najwyraźniej zamierzała zrobić to samo. Rumple szczerzył zęby i bujał się, teraz jeszcze kiwając głową jak piłka futbolowa. - Czwarty? Sidney Czwarty? - Tak. Czwarty - westchnął Sidney Merriwether. Niech to szlag, teraz już wszyscy będą wiedzieć, że jest od nich lepszy i znielubią go za to. Jakież to męczące. - Więc, znaczy, chciałem tylko zapytać - bełkotał Rumplemeyer szczerząc zęby - znaczy, majątek od pokoleń, dlaczegoś tu, znaczy, przyszedł pracować? I żeby ci, znaczy, brakowało na paczkę fajek? Słuchaj, padalcu... - miał powiedzieć Merriwether. Ale nim zdążył, ze skrzypieniem otworzyły się ciężkie metalowe drzwi na tyłach pomieszczenia. Weszła przez nie kobieta, a wszyscy obecni obrócili się w jej kierunku. Niemal uniżono zawołali: - Dzień dobry, Sally. Brzydula z tej jego nowej szefowej. Matowe ciemnoblond włosy wokół okrągłej twarzy. Piwne oczy w siateczce kurzych łapek. Wargi wąskie i blade. Drobna, szczupła figura, nawet wątła w tej białej bluzce i żółtawej dżersejowej sukience, wyciętej u góry w łódkę i długiej do kostek, niemodnej od co najmniej dwóch lat. Zasapana, przywalona ciężarem torby, neseseru i pliku skoroszytów. Drzwi trzasnęły za nią, a ona zwaliła wszystko na biurko z tyłu, za Rumplemeyerem. Rumplemeyer wciąż się bujał, uśmiechnięty, czekając na odpowiedź. Ale Merriwether wetknął do ust papierosa i milczał. Jeśli się nie myli, przyszło ocalenie. Rumplemeyer wyjęczał: - Więc, Czwarty, chodzi mi tylko, znaczy, chciałbym wiedzieć, czemu? Dlaczego nie odpowiesz na jedno proste... Aj! Merriwether omal nie roześmiał się w głos. Ta kobieta, Sally Dawes, pochyliła się przez biurko i wierzchem dłoni rąbnęła trolla solidnie w czaszkę. Krzesło Rumplemeyera zaskowyczało, kiedy się do niej odwracał. Mój Boże, jaki ona ma uśmiech, pomyślał Merriwether. Naprawdę cudowny. Zupełnie zmieniał jej twarz, robiła się śliczna jak twarz mamusi z etykiety płatków owsianych. - Daj spokój, kochany - powiedziała łagodnie. I kto by pomyślał, kochany usłuchał natychmiast. Odwrócił się i chwycił z widełek słuchawkę telefonu. Wybierając numer, uśmiechnął się porozumiewawczo do Merriwethera. Uśmiech mówił: „Poczekaj, bratku, jeszcze nie koniec”. Merriwether w odpowiedzi wydął wargi. Shea, ten wielki rudzielec, wrócił tymczasem do walenia w maszynę. Doreen i Alice zajęły się swoimi telefonami, a człowiek od sportu - gazetą. Sally pochyliła się i szperała w szufladach biurka. Merriwether pociągnął ostatniego dymka. Przyglądał się jej. Przestąpił z nogi na nogę. Naraz Sally wyprostowała się. Musiał się pilnować, żeby się na nią nie gapić. Ruszyła energicznie ku niemu między biurkami. Trzymała stos szarych segregatorów, który sięgał jej ponad głowę. Wychylała się spoza niego. Nie uśmiechała się już i jej twarz znowu była brzydka. - Cześć, Sidney. Nazywam się Sally Dawes. Głos miała jak dziewczynka, bliski szeptu i ciepły. Słodszy nawet od uśmiechu. Minęła go, zwaliła segregatory na biurko za nim. Wylądowały z łomotem i rozsypały się po całym blacie. Odwróciła się i stanęła z nim twarzą w twarz. - Zacznij od tego, dobrze? - powiedziała miękko. - Zacząć... - Znaczy, przeczytaj to. - Co? To wszystko? - Tak. - Aha - mruknął po sekundzie zwłoki. Postąpiła krok ku niemu. Zajrzał w ciemną głębię jej oczu. Nie były tak miłe jak jej uśmiech czy bliski szeptu głos. W każdym razie nie w tej chwili. W tej chwili, prawdę mówiąc, w ogóle nie były miłe. Nie patrzyły na niego tak, jak zwykle patrzyły oczy kobiet: z wachlowaniem rzęsami i szeroko rozwartymi źrenicami, nieruchome, pełne wyczekiwania. Nie, były zmrużone i twarde, mówiły - zdawało się - „no, spróbuj zrobić coś nie tak”. A mimo to ciągnęła tym ciepłym szeptem: - Posłuchaj mnie, dobrze? Nie odpowiedział. Patrzył w jej oczy. - Dobrze? - zaszemrała znowu. Zamrugał. - Ee... tak, oczywiście. - W listopadzie odbędą się wybory. Za pięć miesięcy, jasne? Bardzo ważne wybory, Sidney. Do tego roku okręgiem kierował zarząd złożony z naczelników, naczelników każdej gminy, wiesz, co to naczelnik? - Mmm... ee... - powiedział Merriwether. - To tak jak burmistrz. - Tak, oczywiście. - Ci naczelnicy zbierali się co miesiąc i wspólnie zarządzali okręgiem. - Rozumiem, tak, oczywiście. - Teraz - ciągnęła Sally - mamy nowy statut, rozumiesz? Zamiast kolektywnego zarządu naczelników będzie administrator okręgu, który jest władzą wykonawczą, oraz rada, która podejmuje uchwały. To tak samo jak, gdy krajem rządzi prezydent i kongres. - Aha. Mhm. - Zostanie też uchwalony nowy ogólny plan zagospodarowania przestrzennego i plany szczegółowe gmin. W całym okręgu zmieni się przeznaczenie terenów. Zostanie wyznaczona strefa na przemysł i usługi, taki korytarz, który przetnie tereny wszystkich pięciu gmin w okręgu. Rozumiesz? - Jasne, jasne - powiedział Merriwether. - Więc ten, kto wygra wybory na stanowisko administratora, będzie miał ogromny wpływ na to, jak się będzie rozwijał okręg przez następne parę lat. I, naturalnie, będzie w stanie uruchomić polityczną machinę, która pozwoli mu stworzyć dynastię. - Naturalnie, naturalnie. Twarzy Sally jeszcze sposępniała, w głosie zabrzmiało napięcie. Kciuk i palec wskazujący utworzyły kółko, którym poruszała dla podkreślenia wypowiadanych słów. Merriwether pomyślał, że wygląda kropka w kropkę jak stara panna nauczycielka. I jedyne, o czym marzył, to zniknąć jej z oczu, zanim się zorientuje, że on nie ma zielonego pojęcia, o czym ona mówi. - Szeryfem w okręgu jest człowiek nazwiskiem Cyrus Dolittle - ciągnęła. - To jest człowiek... nie umiem opisać, w każdym razie od dawna jest tu wpływową postacią, rozumiesz? I popiera kandydata, który się nazywa T Whitman Purdy, naczelnika miasta Tyler. Jego kontrkandydatem będzie najpewniej Ralph Jones, naczelnik Hickory. - Hickory. Tak jest - powiedział Merriwether. Czy ona oszalała? Co ona bredzi, pomyślał. Naczelnicy? Administrator okręgu? O co tu chodzi? Co ona gada? Po co ja stoję i słucham tej szpetnej baby? - I chodzi o to - mówiła Sally - że chcę, abyś od razu zorientował się w sytuacji, bo to jest ważna sprawa dla całego okręgu. Bardzo wiele zależy od tych wyborów. Rozumiesz? Składam wymówienie, natychmiast, pomyślał Merriwether. Uśmiechnął się do niej. - Doskonale. Z marszu biorę się do roboty. Na to, wreszcie, znowu się uśmiechnęła. Co za ulga, co za zmiana. Znów zaświeciło słońce, zaśpiewały ptaki w gałęziach drzew, nadeszła wiosna, oliwa uśmierzyła wzburzone fale. Nawet jej oczy odrobinę złagodniały. - To dobrze. - Hej-h... ee... tak jest - wyjąkał. Ale ona już odwróciła się na pięcie i ruszyła do swojego biurka, zostawiając go samemu sobie. Sam na sam z górą papierów. - Rany boskie - mruknął Christopher Shea. Zgarbił potężne bary i pokręcił głową. - Trafiło ci się, stary. Merriwether westchnął i pokiwał głową. Smętnie podszedł do biurka z segregatorami; do swojego biurka, swojego nowego biurka. Z ociąganiem podniósł okładkę pierwszej z brzegu teczki i omal nie jęknął głośno. Wewnątrz znajdował się plik wycinków prasowych wysokości niemal wieżowca „Prudential”. Zamknął oczy i przetarł czoło. Otworzył oczy... i dostrzegł na wierzchu fotografię tego szeryfa: „Szeryf okręgu Auburn, Cyrus Dolittle”, jak głosił podpis. Przyglądał się twarzy na zdjęciu, sadowiąc się równocześnie za biurkiem. Cóż, facet wygląda dość sympatycznie, pomyślał. Szczupły, ogorzały wieśniak, lekko drwiący uśmiech marszczy kąciki oczu. Taki typ, co mówi „jasna sprawa!” i cmoka językiem. Gdy patrzył na zdjęcie i myślał, co powiedziała mu Sally, w jego wyobraźni zrodził się obraz jakiegoś giganta, prawie tytana. Taki szeryf Zeus, majestatycznie siedzący na marmurowym tronie, na przykład gdzieś w chmurach. Zachmurzone czoło, żelazny grymas ust. Z olimpijskich wyżyn obserwujący mrowiący się ludek, gotów miotać błyskawice, zsyłać mór, gotów nawet wepchnąć Purdy’ego, kimkolwiek ten jest, na stanowisko administratora okręgu, cokolwiek miało by to znaczyć, w odwecie za prometejską zuchwałość nikczemnych śmiertelników. Merriwether uśmiechnął się i zachichotał bezgłośnie sam do siebie. Zaczął czytać. Rozdział drugi W JODŁOWEJ KATEDRZE 9 lipca, poniedziałek - 13 lipca, piątek 1 Szeryf Cyras Dolittle stał tego ranka w swoim domu na wzgórzu Wapataugh przed dużym panoramicznym oknem i wyglądał przez nie. Lewą rękę trzymał w kieszeni spodni, prawa zwisała swobodnie. Był już ubrany, jak zwykle w białą koszulę, czarną kamizelkę i czarne spodnie. Rzednące jasne włosy zaczesał gładko do góry. Marszczył twarz, mrużąc oczy w promieniach wschodzącego słońca. Jego żona, Liz, i córka, Cindy, znajdowały się w kuchni, na tyłach domu. Liz, wyobrażał sobie Dolittle, siedziała przy stole z głową wspartą na dłoni, z łokciem na stole. Pewnie gapiła się w swój kubek kawy tym tępym, bezmyślnym spojrzeniem, jakie miała zwykle rano, póki kofeina nie pobudziła jej do życia po środkach nasennych z minionej nocy. Jeśli idzie o Cindy, to, cóż, Dolittle też mógł ją sobie wyobrazić. Miota się między szafką a lodówką, klnąc po cichu pod nosem, z obrażoną miną, łomocze naczyniami, żeby cały świat wiedział, jaka jest wkurzona po wczorajszej wielkiej awanturze ze swoim paskudnym ojcem. Dolittle nie miał najmniejszej ochoty, by tam iść i stawić im obu czoło. Kącik ust wykrzywił mu wymuszony uśmiech, kiedy o tym pomyślał. O nie, proszę państwa, takie „śniadanie mistrzów” to coś zupełnie nie dla niego. Pomyślał, że poczeka, przynajmniej póki Liz nie będzie na chodzie, a Cindy się nie ulotni. Postoi sobie tu, przy oknie, i pogapi się na swój okręg. Z tego miejsca widać było spory kawał Auburn. Co prawda listowie drzew na zboczu było gęste o tej porze roku, a wielki jawor na spadzistym trawniku przed domem rozrósł się tak, że jego gałęzie dotykały szyb, lecz w lukach pomiędzy liśćmi i ponad wierzchołkami dębów rosnących poniżej miał widok na rozległy, spokojny pejzaż niemal do Gilead. Po prawej ciągnęła się zielononiebieska połać sosnowego lasu na terenie gminy Hickory, dziś niemal równie gęstego jak w czasach, kiedy Indianie chodzili tu na łowy na jelenie. Jeszcze bardziej na prawo było pasmo wzgórz, stanowiące granicę ziem kupionych niegdyś od Holendrów. Po południowej stronie lasu widać było kawałek toru kolejowego, prowadzącego w kierunku miasta Lincoln, tej samej trasy, po której kursowały dziewiętnastowieczne „pociągi mleczne”. Mógł też stąd dostrzec obszar zajęty niegdyś przez gospodarstwa mleczarskie: zapuszczone pola w Hickory na zachodzie, wzdłuż Drogi Królestwa Hickory. Dalej na południe, czyli ku lewej framudze dużego okna, widać było zalew Meadowbrook. Na południowym zachodzie natomiast - jezioro Wannawan. A jeszcze dalej, daleko, na zamglonym, sinym południowo-zachodnim horyzoncie można było zauważyć srebrne błyski porannego słońca na wodach jeziora Tyler. Spokojne tafle, iskrzące się w świetle poranka, stanowiły elementy nowojorskiego systemu ujęć wody. W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku na potrzeby miejskiego molocha zalano całe gospodarstwa, całe osady. Cwani politycy, grube ryby w swoich brunatnych melonikach, z grubymi cygarami w zębach, nowojorscy ojcowie miasta, stwierdzili, że brakuje im wody, i - za zgodą władz stanowych w Albany - ukradli ziemię okręgowi Auburn, żeby zaspokoić potrzeby Nowego Jorku. Potem, jak już zalali najurodzajniejsze ziemie, zrujnowali kwitnące rolnictwo i wygnali mleczarnie, gdzie pieprz rośnie, mieli jeszcze czelność zażądać ulg podatkowych za zajęte tereny, bo „wartość gruntu spadła”! Jakieś sześć lat temu, Dolittle dobrze pamiętał, saperzy spuszczali wodę z zalewu Cow Corners w Auburn Hills, żeby naprawić zaporę, i wtedy, gdy lustro wody opadło, można było zobaczyć na dnie kamienne ściany starych gospodarstw, sieć krzyżujących się murów, stojących nadal w niemal księżycowym krajobrazie spękanego mułu: ruiny dawnej świetności okręgu Auburn. Okręg zaczął podnosić się z zapaści dopiero po wojnie, gdy wybudowano autostradę międzystanową i inne nowe drogi. Zwłaszcza ostatnio, w okresie boomu lat osiemdziesiątych, oznaki rozwoju widać było wszędzie. Na prawo od jeziora Tyler, zza wielkich klonów na równinie, we wschodzącym słońcu rzucały metaliczne błyski lustrzane okna Państwowych Zakładów Papierniczych. To tylko jedno z trzech wielkich przedsiębiorstw, które w ciągu ostatnich pięciu lat przeniosły tutaj swoje siedziby. Na wschód od zakładów wyrosło nowe, mające ledwo trzy lata osiedle mieszkaniowe - trawniki, parę dachów: ładne solidne domki dla pracowników i ich rodzin... Usłyszał łomot. To trzasnęły drzwi siatkowe. Dolittle zamrugał i obejrzał się przez ramię. W drugim oknie mignęła mu Cindy, wypadająca jak burza przez furtkę. Widział, jak podskakują jej podcięte z tyłu mysie włosy. No, jedna mniej, pomyślał. Z samą Liz jakoś wytrzyma. Tak czy owak, ma ochotę coś zjeść. Odwrócił się od okna i ruszył do kuchni. Po śniadaniu pojechał do siedziby „Łosi” w Tyler. Stary, zielony budynek w stylu kolonialnym na końcu ślepej uliczki. Po pierwszych letnich upałach w zaułku unosiły się tumany pyłu. Czarny cadillac Dolittle’a ciągnął za sobą chmurę kurzu. Zaparkował na końcu szeregu limuzyn. W opadającym kurzu podszedł do budynku, wspiął się po frontowych schodach i otworzył drzwi. Ekipa była w komplecie. Zebrali się w sali posiedzeń, przy holu wejściowym. Było to obszerne pomieszczenie, o ścianach wyłożonych boazerią i podłodze z desek. Na jednej ścianie wisiał obraz, przedstawiający ojców założycieli, sygnujących Konstytucję Stanów Zjednoczonych. Na drugiej - zdjęcie przedstawiające kilku miejscowych członków „Łosi” na zjeździe w Kansas City przed pięcioma laty. Z masztu przy frontowej ścianie zwieszała się amerykańska flaga. Całe pomieszczenie wypełniały gęste szarozielonkawe kłęby dymu z cygar. Dolittle odkaszlnął i zajął miejsce z tyłu, niedaleko drzwi. Pod flagą ustawiono stół prezydialny i mównicę. Na mównicy stał T. Whitman Purdy i żebrał o fundusze na kampanię i poparcie na konferencji partyjnej. Trzeba przyznać, że z tego Purdy’ego jest całkiem przystojny kandydat. Ruda, niemal pomarańczowa czupryna opada lokiem nad czoło. Iskry w błękitnych oczach. Na wargach ironiczny półuśmiech. Błysk bieli zębów, jeśli trzeba. Wysportowany i muskularny, napięte bicepsy pod krótkimi rękawami niebieskiej koszuli. - Pewni ludzie w tym kraju - mówił, potrząsając palcem w powietrzu - nie chcę wymieniać z nazwiska Ralpha Jonesa, rozumiecie, więc pewni ludzie w tym kraju utrzymują, że rozwój gospodarczy okręgu Auburn spowoduje problemy. Utrzymują, że rozwój gospodarczy to dla nas zła droga. I nieważne, ile dzięki naszym planom przybędzie nowych miejsc pracy, ile domów się zbuduje. Zwolennicy Jonesa robią ponure miny i gadają: „A przestępczość? A nasze wiejskie dziedzictwo? A ochrona środowiska?” Purdy obniżył teraz wyprostowany palec i wytknął go w stronę publiczności. - A ja twierdzę, że to nie są problemy. Twierdzę, że to są wyzwania. I ja takim wyzwaniom potrafię stawić czoło. Reszta towarzystwa siedziała na metalowych składanych krzesłach i słuchała apatycznie. Szeregi mężczyzn międlących cygara w kącikach ust. Szeregi opasłych mężczyzn, tłuste udo przy udzie, sapiących jak lokomotywy. Szereg opiętych białymi koszulami brzuchów, Dolittle pomyślał, że wyglądają jak szereg piłek lekarskich. Z roztargnieniem poklepał się po płaskim przodzie kamizelki i obrzucił spojrzeniem lokalnych notabli. Z przodu siedział Marcus Borden, przewodniczący komitetu okręgowego partii (którego w ciągu ostatnich pięciu lat dwukrotnie zatrzymano podczas rozrób w burdelu na Manhattanie, a od maja ubiegłego roku trzykrotnie za prowadzenie samochodu w stanie nietrzeźwym); dalej naczelnik Lincoln, Albert Schneider (raz przyłapany na akcie ekshibicjonizmu wobec nieletniego w męskiej toalecie kina siedem lat temu, a dwa lata temu zatrzymany za jazdę po pijanemu); potem Greg McManus, pośrednik w handlu nieruchomościami (jeden z głównych sponsorów kampanii wyborczej w zamian za informacje o przeznaczeniu gruntów w planach zagospodarowania przestrzennego, w zeszłym roku podbił żonie oko w trakcie domowej awantury)... Jezu, co za ekipa, pomyślał Dolittle: ich łączny tonaż posłałby na dno transatlantyk. I, rany boskie, te cygara! Z trudem oddychał. Nawet bez dymu byłoby tu duszno. Letnie słońce wlewało się żarem przez okna. Klimatyzator rzęził ostatkiem sił, roniąc krople wody na deski podłogi. A na dodatek płuca Dolittle’a od jakiegoś czasu szwankowały. Jakby utkwiła w nich jakaś boląca przeszkoda, przez którą powietrze nie mogło się przedostać głębiej. Ten krótki oddech irytował go, złościł. Pewnie z tego powodu tak się wściekł wczoraj na córkę. No i może jeszcze dlatego, że żona wieczorami jest nieprzytomna od leków i nie spali ze sobą już ze sześć tygodni... Purdy zakończył przemowę, publiczność nagrodziła go hucznymi brawami. Rozległo się parę okrzyków. Borden miał na szczęście dość rozsądku, żeby zarządzić koniec imprezy. Z łomotem powstawali z miejsc. Dolittle przyglądał się, jak skupiają się wokół Purdy’ego, którego uśmiech łyskał bielą przez szarozielonkawy opar dymu. Kiedy było już po wszystkim, Purdy i Dolittle stanęli razem na zewnątrz, oparci plecami o cadillaca szeryfa. - Jedyne, co mnie niepokoi, to ta Sally Dawes, z nią będą kłopoty - mówił Purdy. Przyczesał palcami rudy lok. - Sam widzisz, z tymi facetami nie ma żadnego problemu. Wystawiliby na kandydata każdego, kogo byś im polecił. Nie musisz ich straszyć, dobrze wiedzą, co ci zawdzięczają, wiesz przecież. Dolittle prychnął cicho i pokiwał głową. - Więc tu nie ma sprawy, jest okay - ciągnął Purdy. - Nominację mamy w kieszeni. Ale potem... - Gestem obu rąk powstrzymał Dolittle’a, który chciał coś powiedzieć. - Potem przyjdą wybory. I niezależnie od tego, co ty uważasz, Ralph Jones jest popularny. Z tym całym udawaniem chłopka-roztropka. Założę się, że nasza święta Sally jego będzie popierać. A nas weźmie na muszkę. Już zaczęła tą serią artykułów o narkotykach w naszym okręgu. Rozumiesz? Co na to poradzić? Wiesz, co się dzieje? Jones na tym korzysta, my tracimy. I tyle. - Wypuścił powietrze, oklapł oparty o samochód, jakby się poddawał. - Chodzi mi tylko o to, Cyrusie, że jeśli mamy coś na opozycję, na Ralpha Jonesa, użyjmy tego. Dobra? Zanim Sally rąbnie w nas czymś, co ma w zanadrzu. Tylko tyle mam do powiedzenia. Kiedy Purdy skończył, Dolittle przez chwilę przyglądał się pyłowi na ulicy. Potem podniósł wzrok i popatrzył w dal. Po obu stronach uliczki rosły dęby i klony. Z gęstwiny ich listowia dobiegały głosy ptaków: dzwonienie sikor, szczebiot gajówek. Na drucie siedziała synogarlica i wydawała z siebie co chwilę trzy smutne przytłumione tony. - Nie musimy mieć nic na Jonesa, Whit - rzekł w końcu cichym, chropawym głosem. - Już ci mówiłem. Zostaniesz wybrany w listopadzie na administratora okręgu. Odpręż się, masz to jak w banku. - Dobra - powiedział Purdy. - Dobra. - Podniósł rękę i podrapał się po czole. - Ty tu rządzisz. W porządku. Ale jeśli tu chodzi o starą znajomość, o jakieś twoje względy dla Ralpha Jonesa, jakieś sentymenty, to wolałbym, żebyś dał z tym spokój. Tyle mam do powiedzenia. On się nie przejmował znajomością, kiedy opowiadał Sally tę historię o Jodłowej Katedrze. Tyle mam do powiedzenia. - Żadna znajomość, nie o to chodzi. Chodzi o to, że to jest najlepszy sposób prowadzenia kampanii wyborczej. Skandal nikomu nie wyjdzie na dobre. - Dolittle uśmiechnął się i poklepał Purdy’ego po ramieniu. - Odpręż się. Mówię ci. Masz stanowisko jak w banku. Purdy zrobił minę, jakby chciał zacząć od początku, ale dał za wygraną. Oderwał się od samochodu, kręcąc głową. Dolittle zachichotał i klepnął go w plecy. Purdy odszedł zakurzoną ulicą. Biedny palant, myślał Dolittle, jadąc z powrotem do swojego biura. Nic dziwnego, że Sally go martwi. Gdyby wiedziała tylko ułamek tego co on, Purdy byłby skończony. Kumoterstwo, korzystanie z miejskich funduszy na cele prywatne, używanie służbowego samochodu prywatnie, siedem zatrzymań za jazdę w stanie nietrzeźwym w ciągu dwóch lat, dwie skargi w sprawie aktów seksualnych z małoletnimi w ciągu sześciu lat, jeden zatuszowany pozew o ojcostwo... Jezu, ten głupi drań to chodzący rejestr wykroczeń. Na szczęście Sally tego nie wie. Purdy powinien przetrzymać kampanię. Jest przystojny, wygadany, skrupulatnie wypełnia polecenia. Jedyny prawdziwy problem wisi mu między nogami, a raczej na ogół nie wisi tylko sterczy mu do pępka. Dolittle przypominał sobie pewien wieczór, przed rozpoczęciem kampanii. Popijał z Purdym piwo w barze u Seymoura w Lincoln, namawiając go do kandydowania. W pewnej chwili weszła sekretarka Grega McManusa. Purdy wymienił z nią jedno spojrzenie, po czym przeprosił go na chwilę, bo chciał zadzwonić. Ponieważ nie wracał przez dziesięć minut, Dolittle zniecierpliwiony wstał i poszedł do budki telefonicznej zobaczyć, co się z nim dzieje. Mieściła się w ciemnym zakątku, w korytarzyku niedaleko toalet. Dolittle zajrzał przez szklane drzwi budki, no i oczywiście, w środku był T. Whitman Purdy z rozpiętym rozporkiem oraz sekretarka z zadartą spódnicą i spuszczonymi majtkami. Spletli się tak, że wyglądali jak indiański totem. Dolittle roześmiał się do siebie za kierownicą i pokręcił głową. Jeśli Purdy’emu uda się utrzymać zamknięty rozporek do listopada - nie tylko rozporek, jeszcze i gębę, jeśli przestanie panikować i nie spaprze wszystkiego jakimiś szantażami, to nawet Sally nic nie poradzi. Wielki samochód sunął ulicą Kościelną szybko i cicho. Klony rzucały gęsty cień na chodniki. Ciepłe powietrze wpadało przez otwarte okno. Dolittle odetchnął tak głęboko, jak mógł. Zakasłał lekko. Pomyślał o Sally Dawes. Purdy ma rację, jeśli o nią idzie, bez wątpienia. Na pewno weźmie ich na celownik. Zawsze tak było. Nigdy nie lubiła Dolittle’a, nigdy. Z wzajemnością, trzeba przyznać. Od samego początku. Wtedy, kiedy zobaczył ją pierwszy raz, zakradła się podstępem, żeby zdobyć informację o córce Freda Denkingera. Ledwie zdążył z chłopakami wyciągnąć z lasu skatowane ciało biednej małej. Obnażonej, zgwałconej, jęczącej z bólu i szoku. A ta już była, już węszyła za sensacją, niech się wszyscy dowiedzą, gazeta musi mieć bombę za wszelką cenę. Znienawidził tę babę z całego serca. Przyjechała taka z wielkiego miasta i żeruje na ludzkich nieszczęściach. Pewnie próbowała zrobić parę dobrych tekstów, żeby mieć się czym pochwalić w Nowym Jorku albo w White Plains i tam dostać jakąś robotę. Nie rozumiała, że Denkingerowie mają tu sąsiadów, przyjaciół, znajomych, że zależy im na opinii. Nawet jeśli nazwisko dziewczyny nie padnie w gazecie i tak wszyscy będą wiedzieli, o kogo chodzi. Omal szlag go nie trafił, kiedy ją tam zobaczył. Może potraktował ją trochę za ostro, niepotrzebnie napędził strachu. A ona, psiakrew, od tamtego czasu uwzięła się na niego. Ta historia, o której wspominał Purdy, artykuł o Jodłowej Katedrze, który napisała... usta Dolittle’a wykrzywiły się, a ręce zacisnęły na kierownicy. Skręcił już w drogę numer 6, jechał w kierunku ulicy Głównej. Zatrzymał się na światłach koło bazaru Tyler Corners. Przebiegł wzrokiem długie szeregi sklepików. Samochody manewrowały po ogromnym parkingu. Kobiety pchały wózki z zakupami od „1001 drobiazgów” do perfumerii, od ciuchów do butów i tak dalej, od sklepu do sklepu. Ralph Jones, Sally Dawes, wszyscy ci zamożni ludzie, co mają ładne domy, i letnicy, którzy spędzają tu tylko parę tygodni w roku - wszyscy oni nienawidzą takich miejsc. Dawes nawet napisała wstępniak, w którym nazwała Tyler Corners szkaradztwem. A prawda jest taka, że ten bazar wcale nie ma być piękny. I nie ma służyć bogaczom ani letnikom, ani dziennikarzom, ani grubym rybom. Ma umożliwiać niedrogie zakupy młodym rodzinom, które tu się sprowadziły, żeby pracować w papierni i w zakładach komputerowych. Ma dostarczać rozrywek dzieciakom, żeby nie włóczyły się po torach albo napytywały sobie biedy, jak na przykład młodzież z Hickory. Dolittle musiał użyć rozmaitych znajomości, żeby załatwić przeznaczenie terenów wzdłuż drogi numer 6 na cele handlowo-usługowe. A Sally i Jones, i wszyscy im podobni nic nie poradzą, bo - jak już będzie po wyborach i uchwali się nowy plan zagospodarowania - powstanie znacznie więcej takich korytarzy gospodarczych w okręgu. Zapaliło się zielone. Cadillac ruszył do przodu, pod górę, do skrzyżowania z Główną. Sally musi trafiać szlag, pomyślał nie bez satysfakcji. Widzi, jak on lokuje swojego człowieka na stanowisku administratora. Od siedmiu lat musi ją trafiać szlag, kiedy obserwuje, jak on umacnia swoją pozycję, kształtuje statut okręgu po swojej myśli, załatwia zmiany ogólnego planu zagospodarowania, a teraz - szykuje decydujący ruch. Pewnie wyobrażała sobie, że wykończy go zaraz na początku, tym kawałkiem o Jodłowej Katedrze. Szpetna, złośliwa stara panna, wyładowująca na nim swoje frustracje... Może trzeba by przeciąć ten wrzód. Może powinien dać jej trochę satysfakcji. Ściąć się z nią raz, a porządnie. Kto wie, może obojgu im dobrze by to zrobiło. Znów spróbował głębiej odetchnąć i zakasłał. To cholerstwo, to coś w płucach, naprawdę człowieka denerwuje. Tak samo jak ta Sally Dawes. Dość już ma nieustannego myślenia o niej, od lat, ciągłych obaw, że dokopie się do czegoś albo on sam popełni jakiś fatalny błąd i ona go przygwoździ. Nagle znów pomyślał o córce. Rzeczywiście stracił wczoraj głowę, rzeczywiście wyszedł z siebie. Skręcił w Główną i podjechał pod biuro szeryfa. Zaklął z cicha. Pomyślał o Jodłowej Katedrze. 2 Dzisiaj była tam Cindy. Córka szeryfa. Była w Jodłowej Katedrze. Tak nazywano wielką okrągłą polanę w sosnowym lesie koło Hickory. Zdaniem Cindy było to fantastyczne miejsce. Większość spośród dzieciaków, które wałęsały się po dworcu kolejowym w Hickory, przychodziła tutaj czasami: skraj lasu zaśmiecony był puszkami po piwie, prezerwatywami, petami skrętów z marihuaną i zwykłych papierosów. Cindy jednak lubiła przychodzić tu sama, tak jak dzisiaj, siedzieć sobie po prostu w kręgu jodeł i sosen, z kolanami pod brodą, gapić się na pnie drzew, które mknęły w górę jak rakiety poprzez plamy światła i cienia, na sękate konary, czarne na tle wysokiego nieba, kołyszące się na wietrze, na słońce sączące na ziemię mgliste smugi światła, na wielkie białe głazy wystające z igliwia, marszczące się na nią jak jakieś staruchy. Lubiła tu przyjść i posiedzieć, kiedy była przygnębiona. Przygnębiona jak dzisiaj. Przez ojca, przez to całe zasrane życie. Miał wrócić późno wczoraj wieczorem. Wielki boss, szeryf z westernu. Miał gdzieś tam lizać tyłki tych tłustych wieprzy, swoich politycznych kolesiów, żeby wystawili kandydaturę tego dupka Purdy’ego, by tatuńcio miał swoją marionetkę na stanowisku. Purdy, który zrobił palcówe Candy Nolan, jak ją odwoził do domu, miała dopiero trzynaście lat, i wszyscy o tym wiedzą. Wprawdzie Candy już się wtedy puszczała, ale to wszystko jedno. Tak czy siak, szanownego pana szeryfa miało nie być w domu przed jedenastą, a na mamuńce, chodzącej aptece, można było polegać, że zaćpa się jak zwykle, zrobi zwałkę na małżeńskie łoże na górze i będzie z rozdziawioną gębą chrapać jak drwal. Więc Cindy zaprosiła Teddy’ego. I nic takiego nie robili. Czy staremu się zdaje, że oni się nigdy przedtem nie pieprzyli? Przecież ona ma, na litość boską, już prawie piętnaście lat, a Teddy to nie jakiś stary pierdoła polityk, który musi sobie pomagać palcem. Ale nawet się nie pieprzyli, to najbardziej Cindy wkurzyło. Byli całkowicie ubrani. Leżeli sobie na łóżku i Teddy tylko całował ją w szyję, no dobrze, może jeszcze miał kolano między jej nogami. Nawet nie słyszeli, kiedy stary wszedł. No i wtedy się zaczęło. Tatko, wielki szeryf, zrzucił z niej Teddy’ego. Wziął go za gors koszuli, podniósł do góry i zaczął nim walić o ścianę. Wielki mi siłacz. Cindy krzyczała i wrzeszczała, tłukła ojca pięściami. Ale ojciec się wściekł, wciąż walił Teddym o ścianę, miał obłęd w oczach. I powtarzał: „Znam cię, znam cię, ty zasrany Polaczku. Znam cię. Jesteś z bandy Scottiego. Handlujesz narkotykami, śmieciu. Śmieciu! Jeśli jeszcze raz zobaczę cię z moją córką, to Bóg mi świadkiem, że ci skręcę kark”. Wielki kutas. Teddy by go zabił, gdyby ojciec nie był gliną. Potem ojciec wyrzucił Teddy’ego za drzwi i zabrał się do niej. A ona prawie wpadła w histerię, wrzeszczała, płakała. Odwróciła się na pięcie, uciekła do swojego pokoju i zamknęła drzwi. Ale to nie zatrzymało takiego siłacza, o nie. Rozwalił drzwi, omal jej przy tym nie skaleczył. A kiedy Cindy leżała na łóżku z twarzą w poduszce, stał nad nią i syczał tym swoim zachrypniętym głosem, syczał jak wąż. „Coś ci powiem, mała. Ten chłopak i jego szef, Scotti, wszyscy ci handlarze narkotyków, ci twoi kolesie z dworca... ich dni są policzone, słyszysz? Ten kombinator, Billy Thimble, wsypał ich, słyszysz? Ten twój kochaś i jego kumple rozpoczną rok szkolny w Sing-Singu, a ty, jeśli nie będziesz, do cholery, uważać, też tam wylądujesz. Słyszałaś? Słyszałaś?!” Boże, ależ go nienawidziła. Nienawidzi go. Życzy mu, żeby przerżnął te zasrane wybory. Życzy mu, żeby przyszli do niego i powiedzieli: „Nie tylko nie chcemy Purdy’ego na administratora okręgu, ale i pana jako szeryfa. Zwalniamy pana. I jest pan gównianym ojcem”. Uśmiechnęła się ponuro do swoich myśli, objęła mocniej kolana rękami. Popatrzyła na czubki drzew, jak chwieją się i kołyszą w powiewach letniego zefirku. Odetchnęła leśnym powietrzem. Ach, uwielbia to miejsce. To jedyne miejsce, gdzie nikt jej nie zawraca głowy, gdzie wszystko jest dalekie, gdzie może być sama ze sobą. Czasami... czasami nawet jej się śni, a może raczej śni na jawie. Że grozi jej niebezpieczeństwo. Ucieka we mgle. A za nią... to coś... ten ktoś... Niedźwiedź albo morderca, albo gwałciciel czy coś tam. Ciemna sylwetka goni ją w lesie, las spowija mgła, świeci księżyc. I w tej mgle wszystko jest takie niesamowite, jak w filmach o wilkołakach, i ten niedźwiedź nie niedźwiedź wyłazi z tej mgły, robi się coraz większy i większy, i większy, a ona słyszy dyszenie, to odrażające parskanie, chrząkanie. Wbiega na polanę, do Jodłowej Katedry, potyka się, przewraca... (I jeśli była sama, to w chwili kiedy docierała do tego miejsca swojego snu nie snu - zaczynała się dotykać tam, dotykać cipki, drażnić palcem to czułe miejsce. I myślała o tym, jak upada)...i leży, zdyszana, bezradna, a to coś, ta obłąkańcza postać, robi się coraz większa i większa w tej mgle, i nagle... Nagle trzasnęła gałązka. Błyskawicznie obejrzała się w kierunku dźwięku. To on. Przyszedł. Idzie ścieżką, uchylając się przed gałęziami, wchodzi do Katedry. Skoczyła na równe nogi, żeby go przywitać. - Teddy! Teddy Wocek: niesamowity facet. Super. Jak fajnie zwiesza ramiona i przekrzywia głowę, wchodząc na polanę, długie włosy zasłaniają mu twarz. Jak zerka spod tych włosów, jakby nieśmiało, lękliwie. Jest niski, ale bardzo dobrze zbudowany. Raz widziała, jak się podciągnął dwadzieścia sześć razy na drążku. Podnosi ciężary. Koszulka prawie pęka na muskularnych ramionach i klatce piersiowej. Dżinsy ciasno opinają mocne uda. Nawet smar na ubraniu - bo właśnie przyszedł z warsztatu samochodowego - i czarna smuga na policzku dodają mu urody. Jest trzy lata od niej starszy, ma siedemnaście. A Cindy tak nie znosi swojego wyglądu, tej kwadratowej szerokiej twarzy, drobnego kościstego ciała, podciętych mysich włosów, które zawsze wiszą jak druty, żeby nie wiem, co z nimi robiła... To niesamowite, myślała, że Teddy w ogóle chce z nią być. Podszedł do niej. Nie mogła się nie uśmiechnąć. On też się uśmiechał, położył jej ręce na ramionach i pocałował. Całował długo, opuścił jedną rękę na jej tyłek, przycisnął jej biodra do swoich. Trochę obrzydliwe, kiedy tak jej wpycha język do ust, ale poza tym - jak w filmie. Robić takie rzeczy z nim tutaj, w lesie, w Katedrze, z tymi smugami słońca przesianymi przez listowie, wśród śpiewu ptaków, cykania świerszczy i pasikoników. Brak tylko prawdziwej muzyki. Teddy oderwał się od niej. Popatrzył jej głęboko w oczy. - Cześć - powiedział. - Cześć. - Co, wkurzona jesteś? Wzruszyła ramionami pod jego dłońmi. - Zasrani starzy. Sam wiesz. - Hej, wygadaj się. - Mam ich w dupie. Naprawdę. - Nie przejmuj się. Niech spadają. Jest fajnie, no nie? Niech spadają. Znów ją przygarnął, wtulił twarz w jej szyję. Rękę - szorstką, brudną, zimną rękę - wepchnął pod jej trykotową bluzkę. Chwycił za pierś, to ją wprawiło w zakłopotanie, ma takie małe. Ale cipka jej trochę zwilgotniała. - Hej, Teddy, poczekaj. - Nie chcę czekać - wyszeptał. - Chcę ci coś powiedzieć. - To mów, mogę słuchać. - Teddy! - Roześmiała się i spróbowała go odepchnąć. Jakby próbowała odepchnąć gmach albo coś w tym rodzaju. Odsunął się sam. - Co tam takiego ważnego? Bo ja mam dzikie żądze i nie mogę dłużej czekać. Próbowała tym razem się nie roześmiać, ale się nie udało. - Słuchaj, Teddy. To cholernie poważna sprawa. - Popchnęła go jeszcze trochę. - Naprawdę, dobra? Odsunął się z westchnieniem. Puścił ją, przeniósł ciężar na jedną nogę, skrzyżował ręce na piersi. - Dobra, co jest takie cholernie ważne? - Słuchaj, naprawdę, tu chodzi o tego twojego Vince’a Scottiego. - Dobra! - Odstąpił krok do tyłu, podniósł ręce do góry i opuścił z klepnięciem na uda. - Myślałem, że ten temat już skończyliśmy. - Chcesz posłuchać, czy nie? Ma być aresztowany. Ręce znów skrzyżowane. Uważne spojrzenie. - Wiesz coś? - Coś się szykuje. Teddy spróbował rzecz zbagatelizować. - Ej, Vince to handlarz dragów całą gębą, uważa na siebie. Sama wiesz. - Tak. - Cindy przeczesała włosy ręką. Zmarszczyła czoło, żeby znów się nie roześmiać pod tym jego uważnym spojrzeniem. - Tylko że tym razem może być gorzej. Tym razem Billy Thimble chce go wydać glinom. To zaskoczyło nawet Teddy’ego, ku zadowoleniu Cindy. Nawet lekko rozdziawił usta ze zdziwienia, zmrużył oczy. Tak, pomyślała, coś z tym Billym Thimble’em musi być nie tak. Wszyscy uważają, że jest super. Bo jest inny od reszty. Wielki prawnik, nosi garnitury i krawaty i jest wykształcony. I zawsze taki czyściutki, modnie ostrzyżony, oczy mu się iskrzą, kiedy się śmieje. Nawet Vince był dumny, że ma u siebie Billy’ego Thimble’a. Teddy często opowiadał, co śmiesznego zrobił Billy, jak bardzo Billy lubi Vince’a, że Billy robi zawsze to, co mu Vince powie, mimo że jest prawnikiem, i tak dalej. Teddy jeszcze przez chwilę przyglądał się jej spod zmrużonych powiek. - Nie robisz jaj? - Nie, Teddy. - Na pewno? Nie przesłyszałaś się? - Przysięgam. - A tam!... - Wzruszył ramionami, ale Cindy widziała, że się przejął. Wsunęła ręce do tylnych kieszeni dżinsów i zagryzła wargę. Próbowała wyglądać na bardzo poważną osobę. - Słuchaj, boję się, Teddy. - Czego? - Zadarł brodę. - No, czego? - No... gdyby ten pieprzony Vince Scotti, wiesz, dostał się w kłopoty... mógłby i ciebie wydać. - W życiu! - Teddy pochylił się do przodu. Zaczął wyliczać na palcach. - Przede wszystkim Billy Thimble gówno wie. Nie ma szans, żeby zamknęli Vince’a Scottiego na podstawie gadaniny Billy’ego, nie ma szans. To po pierwsze. Po drugie, nowojorskie gliny nie umiały przechytrzyć Vince’a, kiedy tam działał, no nie? I co? Mają go zamknąć te głupki stąd? Daj spokój. Dalej. Nie ma szans, żeby Vince Scotti zwalił coś na mnie, jestem przecież jego przyjacielem. To każdy wie. Na całym świecie. Zgadza się? Cindy przewróciła oczami. Vince Scotti to zasrany gangsterski gnojek i sypnie każdego, jeśli będzie mu tak wygodnie - to chciała dać do zrozumienia. - A po trzecie... czy czwarte, czy jak tam - Teddy stracił rachubę - co miałby powiedzieć glinom? No, Vince. Co by im powiedział, do cholery? Nic nie robię. No, co robię? Podparła się pod boki i rzuciła mu przeciągłe znaczące spojrzenie. - No co? - powtórzył. - No, wiesz, Teddy. - Co? No co? - Teddy! - Hej, słuchaj. Vince to mój prawdziwy przyjaciel. Oddaję mu czasem jakąś przysługę. Chodzi o marihuanę, też mi coś wielkiego. - No, nie wiem, co gliny na to powiedzą, Teddy. - Niby co! - Znów zaczął wyliczać na palcach. - Po pierwsze... - Dobra, dobra, daj spokój. - Nie, czekaj. Czekaj. Udowodnię ci. - Daj spokój, dobra jest, Teddy. - Udowodnię. - Dobra jest, naprawdę. Stali odsunięci od siebie przez kilka chwil. Potem Cindy podeszła do niego. - W porządku? Pokręcił głową. - Daj spokój - powiedziała. Nienawidziła, kiedy był na nią zły. - Daj spokój. Chodź, coś zrobimy. Zanim ktoś tu przyjdzie. Chodź. Westchnął, ale pokiwał głową. Ściągnął koszulkę przez głowę, obnażając płaski umięśniony brzuch, wypukłą, twardą klatkę piersiową. Ona też ściągnęła koszulkę, znów zawstydzona, że ma takie małe piersi. Zdejmując dżinsy odwróciła się do niego tyłem. Nadzy położyli się na igliwiu. Było dość niewygodnie, kłuło w tyłek. Palec Teddy’ego zajął się jej cipką, póki nie zwilgotniała, wtedy wspiął się i wszedł w nią. Położył głowę na jej ramieniu i pompował, w przód i w tył. Przez chwilę obcierało trochę, ale potem była mokra jak trzeba. On przyspieszył, po czym osunął się na nią. Powinni częściej używać gumy, pomyślała, obejmując go. Ale tu, w Katedrze, jest tak romantycznie. Tak sobie leżeć, patrzeć na wierzchołki drzew i na słoneczne promienie wpadające przez liście. Jak w filmie. Szkoda byłoby to psuć. Po jakimś czasie wstali, otrzepali się nawzajem z igieł i założyli dżinsy, na wypadek, gdyby ktoś przyszedł. Naga do pasa położyła głowę na jego klatce piersiowej. Naprawdę romantycznie. Za lasem, Drogą Królestwa Hickory przejechała ciężarówka - wielka, sądząc z odgłosu. Hałas zagłuszył na chwilę śpiew ptaków i cykad, szum wiatru w gałęziach... po czym zamarł w oddali. Spłynęły na nich cisza i spokój i zdawały się trwać długi, długi czas. - Powiesz mu? - zapytała w końcu. - Powiesz Vince’owi, że Billy Thimble to kabel? Nie odpowiedział od razu. Pogładził ją po głowie. - Muszę mu powiedzieć. Vince nauczył mnie niejednego. Naprawdę. Wie cholernie dużo o życiu, rozumiesz? Nie mogę inaczej. - A gdybyś mu nie powiedział? - Przyglądała mu się, jak patrzy na czubki drzew. - Wiesz, po prostu nic nie powiedział? Westchnął i pokręcił głową. - Muszę mu powiedzieć. Wiesz, to mój przyjaciel. - Vince Scotti to żaden twój przyjaciel, Teddy. To bandzior, a nie czyjkolwiek pieprzony przyjaciel. Tak chciała mu powiedzieć. Ale nie powiedziała. Leżała po prostu z głową na jego piersi, słuchając bicia jego serca. Rozkoszując się tą wspólną, dobrą nagością. 3 Jodłowa Katedra, pomyślała Sally. Niech to szlag. Kiedy zobaczyła, że Merriwether bierze ze stosu na swoim biurku skoroszyt podpisany „Jodłowa Katedra”, spróbowała najpierw zbagatelizować ten fakt. Starała się skupić uwagę na tekście, który miała przed sobą: drugi odcinek serii Rumplemeyera, „Wzrost narkomanii wśród nastolatków w okręgu Auburn”. Bardzo ważny artykuł. Zasadniczy. Niech ludzie zobaczą, do czego prowadzi popierana przez szeryfa polityka rozwoju... Czerwony ołówek skakał po maszynopisie. „Wprawdzie biuro szeryfa utrzymuje, że (poprawmy na «jakoby») liczby dotyczące przestępczości związanej z narkotykami nie zostały jeszcze podliczone (co jest wierutnym kłamstwem) ale naczelnik Hickory, Ralph Jones, twierdzi, że liczba wykrytych przypadków wzrosła (dodajmy «zatrważająco») o blisko 25% w przeciągu jednego tylko roku. Jones, który jest faworytem wśród ubiegających się o nominację swojej partii na kandydata w wyborach okręgowych, uznał ten wzrost za problem polityczny” (dlaczego nie schowałam tego tekstu o Jodłowej Katedrze? Niech to szlag) „i zamierza go wykorzystać w kampanii przeciwko T. Whitmanowi Purdy’emu, naczelnikowi Tyler, który cieszy się poparciem szeryfa Cyrusa Dolittle” (to już wszyscy wiedzą, niech ten Rumplemeyer przestanie czerpać wiadomości z „Timesa”). „Purdy odpowiada zarzutem” (a właściwie, co mnie obchodzi, co ten Merriwether sobie pomyśli, to nawet nie jest prawdziwy dziennikarz. On nie wie...) „że problem ten skupia się w Hickory i Gilead, ponieważ” (...że wygląda jak, rany boskie, dokładnie jak...) „te miejscowości «nie reagują na potrzeby i nie wykorzystują szans rozwoju». (Robi się ze mnie chodząca sztuka Tennessee Williamsa...). - Do cholery! - wyszeptała. Straciła wątek tego, co czyta. Podniosła wzrok w samą porę, by zobaczyć, że Merriwether otwiera skoroszyt i zagłębia się w lekturę. Jodłowa Katedra, pomyślała znowu. Niech to szlag. Siedzieli sami, Merriwether przy swoim biurku, z przodu, Sally z tyłu. Christopher Shea wyszedł na swoją copiątkową kolację (wiadomo, ryba - bo post) z teściami. Rumplemeyer, który mieszkał w White Plains, tak jak ona, pojechał do „Kombinatu” i pisze swój kawałek o obwodnicy bezpośrednio do komputera. Ona została tutaj, bo... cóż, bo tu jest spokój, to po pierwsze. Telefony już nie dzwonią. Smród papierosów Shea’a rozwiał się. Ostatnie promienie dnia kładą się spokojnym fioletem na frontowej szybie. Ruch uliczny ustał, tylko od czasu do czasu przemyka jakiś samochód. Żadnego hałasu, jedynie szum krótkofalówki włączonej na nasłuch pasma policyjnego, stojącej na regale za nią. Dobra pora, żeby trochę popracować. No i tak się złożyło, przypadkowo, że Merriwether też tu jest, też dziś pracuje dłużej. Widać, że się stara, przecież żona na niego w domu czeka. Czeka cierpliwie i wiernie. A on jest tutaj, przedziera się przez milion teczek ze starymi artykułami, które mu zwaliła na biurko. To już ostatnie, przegląda je równie pilnie i starannie, jak wszystkie od początku, przez cały tydzień. Nie można mu nic zarzucić. A teraz otworzył ostatni skoroszyt, ten zapomniany przez Boga i ludzi skoroszyt z postrzępionymi oślimi uszami... Sally rozpoznała go od razu, z daleka. Dlaczego go nie schowałam, dlaczego nie zostawiłam w szufladzie?... Pochyliła szybko twarz. Rumieni się. Rany boskie, zarumieniła się. Po tak długim czasie, po siedmiu latach, wciąż pamiętała, wciąż - jakby to było wczoraj - jak zbierała materiały do tej opowieści. Ta wstążka drogi między drzewami, z dala od warsztatów samochodowych i telefonów. Kierownica w zaciśniętej dłoni, aż bielały kostki palców. Chłodny naszyjnik potu pod okrągłym kołnierzykiem, gdy siłą woli starała się zmusić tego grata, tę zdezelowaną, nadającą się już tylko do muzeum monzę, żeby służyła jej jeszcze jedną godzinę, jeszcze jeden dzień. „To twoja wielka szansa, Sally” - powiedział jej wtedy Randall Shank. „Obiecałem ci, że unurzamy pióra w jego posoce, prawda? Mówiłem. No to idź i przynieś mi artykuł o Jodłowej Katedrze”. Dobrze pamiętała te twarze, nadal widziała te twarze, słyszała głosy ludzi, z którymi rozmawiała. Ralph Jones, gruby, podstarzały chłopak ze wsi, naczelnik gminy Hickory. Jej główne źródło informacji. Ta jego szeroka, tłusta twarz z obwisłym podwójnym podbródkiem mrugała na nią zza biurka w ratuszu Hickory. Dalej Maria MacMillan, skrzecząca sąsiadka rodziny szeryfa o twarzy wysuszonej jak rodzynka, podawała kawę w swoim zatęchłym salonie. I brat ofiary, Bert Marsh, ponury i szary na twarzy. I pozostali. Sally widziała wszystkich, słyszała ich głosy nawet teraz. I widziała siebie, jak gryzmoli pilnie w notatniku. Bardzo żywe wspomnienie tego, jak jej informatorzy i ona, opisywani i opisująca, razem tworzyli słowo po słowie jądro jej opowieści: ideę... nie, wizerunek, ten wizerunek, który - jak odniosła wrażenie wtedy i do dziś była o tym przekonana - stanowił sedno wszystkich spraw w okręgu Auburn. Ten wizerunek... postać Cyrusa Dolittle. Wtedy, siedem lat temu, w tym okresie tak dla niej żałosnym - w tej nieustannej panice, że nie zdąży na czas, nie dotrzyma terminu zamknięcia numeru; nie dostarczy Shankowi wiadomości, na które czeka tak gorączkowo; w tej rozpaczliwej świadomości, że nie ma już miejsca na porażkę, że to jej ostatnia szansa u szefów z Sutcliffe Park Lane w White Plains; w tej szaleńczej próbie zagrzebania się w pracy, by zapomnieć o Jerrym i o tym, co przeszła z Jerrym; nawet w tych wysiłkach, by zasnąć w nocy, kiedy zatykała sobie usta pięścią, by matka na górze nie usłyszała jej łkań - w tym całym skoncentrowanym szaleństwie trzydziestoparoletniej kobiety postać Dolittle’a przesłoniła wszystko. Myślała o nim bez przerwy, żeby nie myśleć o swoim własnym, osobistym cierpieniu. Przywoływała obraz tej postaci, żeby zagłuszyć wspomnienia porażek i własnych głupich błędów. Powoli, w miarę jak mijały dni, a historia o Jodłowej Katedrze stawała się wyraźniejsza, ten wizerunek służył jej za wzorzec, porządkujący bezładne relacje informatorów w krystalicznie jasny obraz, pozwalał układać poszczególne fragmenty łamigłówki w sensowną całość, umożliwiał napisanie tej opowieści, ba, stworzył ją - wtedy, kiedy Shank (i jej własny umysł) oczekiwał od niej takiej opowieści. I ta mityczna postać, ta postać szeryfa Dolittle’a stała się dla niej nie tylko kluczem do tego, co się w okręgu działo, ale też - w jakiś nieopisany sposób - stała się symbolem jej własnego dotychczasowego życia, jej własnego żałosnego życia. Ale nie była to postać Dolittle’a takiego, jaki był wtedy, siedem lat temu. Był to obraz znacznie starszy, wręcz odwieczny (jak to określała sama przed sobą). To był obraz postaci Dolittle’a takiego, jaki był całe trzydzieści sześć lat temu. W tamtym okręgu Auburn, Auburn lat pięćdziesiątych. Auburn zamierzchłych czasów. Postać Dolittle’a, który jest silny i młodzieńczy, dziki i swobodny. W każdym razie tak to sobie wyobrażała: on wznosi się nad śnieżną połacią Jodłowej Katedry jak słup dymu z ogniska. Samotny w centrum kręgu potężnych drzew, strzelba na jelenie przewieszona przez ramię. Ciało dziewczynki, które znaleźli z Jonesem, leży żałosne i bezwładne u jego stóp. Taki obraz zbudowała sama w trakcie tropienia śladów tej starej historii: Dolittle. Samotny. Nieugięty. Zdecydowany. Trzydzieści sześć lat temu. Zamierzchła przeszłość. Rok po tym, jak władze federalne wreszcie wymęczyły decyzję o przyznaniu funduszy na nową autostradę międzystanową. Okręg odpowiedział na to własnym czteroletnim planem wydatkowania miliona dolarów na kapitalny remont wszystkich dróg okręgowych, całych stu dwudziestu kilometrów tych dróg. Na to obaj - Cyrus Dolittle i Ralph Jones, wtedy dwudziestolatki - rzucili swoją robotę na kolei i odpowiedzieli na apel władz okręgu o nowych robotników drogowych. Poszli w ślady - jak mieli w zwyczaju - swojego przyjaciela, Hanka McGee. McGee miał lat dwadzieścia osiem, jego młodsi przyjaciele ubóstwiali go. Kiedy Sally przeprowadzała rozmowę z Ralphem Jonesem w trzydzieści lat później, Jones szczerze przyznał, że McGee był dla niego kimś w rodzaju przybranego ojca. Jego prawdziwy ojciec, farmer, hodowca bydła mlecznego, był - jak się Jones wyraził - w porządku facet, ale łatwo wpadał w złość, znużony ciężką pracą przy krowach, która przynosiła - mimo wszelkich wysiłków - nędzny dochód. Młody Ralphie potrzebował kogoś takiego jak McGee, żeby - jak jej powiedział - „no, jak by to powiedzieć, no, nadał człowiekowi szlif, jeśli pani wie, o co mi chodzi”. A ile znaczył McGee dla Dolittle’a? Ta kwestia fascynowała Sally od początku. Może była w tym jakaś niezdrowa kobieca ciekawość męskiego świata. Fascynowała ją przez te wszystkie lata, od czasu kiedy prowadziła pierwsze rozmowy z Jonesem i z innymi. Jak wiele McGee musiał znaczyć dla młodego Cyrusa Dolittle? Ojciec Dolittle’a był ogólnie znanym w Hickory pijakiem, niegdyś mleczarzem, który egzystował na granicy nędzy, hodując kury i handlując starzyzną. Zbutwiałe deski jego starej chałupy widać było z daleka od strony Drogi Królestwa Hickory. Okna pozalepiane w zimie folią patrzyły na zapuszczony trawnik, na którym walały się zardzewiałe karoserie samochodów, pogięte lampy, nadłamane komody, a czasami i sam stary gospodarz, twarzą do ziemi, w zielsku, brudny, śmierdzący. Matka Dolittle’a zmarła na rozedmę płuc, ale zanim umarła, przez wiele lat, wtedy, kiedy dorastał jej syn, leżała przykuta do łóżka w zaciemnionym pokoju, rzężąc po cichu, dusząc się powoli i systematycznie. Cyrus wyrósł (według relacji pani MacMillan, informatorki Sally z sąsiedztwa) na wyrostka o czujnym spojrzeniu, milczka, pełnego urazy do całego świata. Jak wiele - zadawała sobie nieustannie pytanie Sally - znaczył dla niego McGee? McGee, przynajmniej w jej opinii, reprezentował wszystko, czego młody chłopak oczekuje od bohatera. Twardy, męski, przystojny. Myśliwy. Siłacz. Wychował się gdzieś na południu. Gdzie dokładnie - nikt po prawdzie nie wiedział. Jako chłopak włóczył się po kraju, był też na wojnie, po czym osiedlił się w Auburn, bo - jak twierdził - spodobały mu się tu łagodne wzgórza i klimat. Wspaniale opowiadał o skakaniu w biegu do pociągów towarowych, o walkach na Sycylii pod generałem Bradleyem, o podróżach na południe i robieniu „tych rzeczy” z dziewczynami o imionach Mary Lou czy Lucy May, w miasteczkach o nazwach Gurley czy Hoxie, czy Zebulon. McGee uczył swoich podopiecznych pić i polować i uczył ich, jak postępować z kobietami - kobietami z przydrożnych knajp, opowiadał Jones (i nie chciał powiedzieć nic więcej, tłusty stary wieprz, choćby nie wiem jak Sally go naciskała). Ale McGee przede wszystkim gadał. Wspaniały gawędziarz, zawsze pełen nowych opowieści. Mówił im, że okręg, ten okręg Auburn lat pięćdziesiątych ma przed sobą przyszłość. A tak. I te nowe drogi, które budują, to jest dopiero początek. Od pół wieku, odkąd nowojorczycy zabrali okręgowi ziemię, odkąd wyklęto farmy i zalano je, żeby dać miastu wodę, okręg znajdował się w zapaści. Niektórzy cieszyli się, że mogą wziąć odszkodowanie od miasta i powędrować na Zachód w poszukiwaniu mniej kamienistego gruntu. Wielkie mleczarnie przeniosły się na północ, a po wojnie, kiedy spadł popyt na wełnę, skończyły się też owczarnie i większość przędzalni o napędzie wodnym. W latach pięćdziesiątych w Auburn ostały się tylko rezydencje bogaczy i - będące własnością miasta Nowy Jork - zalewy, żeby irlandzcy i włoscy robotnicy mogli sobie nad nimi budować letnie domki. Ale teraz wszystko się zmieni, dowodził McGee, a mówił to (zdaniem Ralpha Jonesa) z taką werwą i z takim przekonaniem, że nie można było mu nie uwierzyć. Nowe drogi sprawią, że Auburn znajdzie się tuż za progiem Nowego Jorku i White Plains. Patrzcie, jak się rozwija motoryzacja. Jak rozwijają się przedmieścia. Auburn nie będzie potrzebować gospodarstw rolnych, przemysłu spożywczego, całego tego bałaganu, wcale nie. Potrzebne są wyłącznie tereny, tereny pokryte siecią dróg. Tak jest, mówił McGee. Tereny z siecią dróg. Tak, tak, budują własnymi rękami przyszłość okręgu! Dolittle i Jones łatwo dali się przekonać. Przyswoili sobie kurtki w kratę, takie same, jakie nosił McGee. Przyswoili sobie jego rozkołysany krok, jego spojrzenie w dal spod przymrużonych powiek, kiedy opowiadał. Do polowania używali takiej samej jak on strzelby: samopowtarzalnego winchestera 30-06 i nazywali ją zero-szóstką, tak samo jak on. McGee powiedział im, że pewnego dnia zostanie szeryfem, kiedy Bart Thompson wreszcie przejdzie na emeryturę. I że okręg robi się za duży, żeby tylko dwóch ludzi utrzymywało w nim porządek, a policja stanowa sama nie da sobie rady, więc nowy szeryf będzie musiał mieć oddział własnej straży, a nie tylko jednego pomocnika, i co oni o tym sądzą? Jones nie miał większych ambicji, dobrze pracowało mu się w obwodzie drogowym, ale Dolittle powiedział: „Jasne, pewnie, że tak”. Z przyjemnością i z dumą zostanie pomocnikiem szeryfa Hanka McGee, jeśli do tego dojdzie i... Tak, Sally przez te wszystkie lata po prostu nie mogła się nie zastanawiać: co ten Dolittle naprawdę myślał, o czym marzył? Ile musiał znaczyć dla niego McGee? Teraz, udając, że adiustuje tekst Rumple’a, rzuciła Merriwetherowi spod grzywki ukradkowe spojrzenie. Odłożył już na bok wycinek z pierwszej strony (Jodłowa Katedra: Morderstwo, które Stworzyło Szeryfa. Część Pierwsza) i ślęczał nad tekstem z drugiej strony (Szeryf, dok. ze str. 1). Nie widziała, jaki ma wyraz twarzy. Niewykluczone, że uznał tę część za groteskową. Takiemu, jakkolwiek by było, błyskotliwemu młodemu człowiekowi jak on, mogłaby się ta pierwsza część, studium charakterologiczne, podobać bardziej niż zwykłe sensacyjne szczegóły... a może przeciwnie, pierwsza część wyda mu się płytka i przegadana... a może z niesmakiem zerwie się na równe nogi i podskoczy do niej, te piękne brwi ściągnięte nad przenikliwymi modrymi oczami, rzuci jej skoroszyt w twarz i krzyknie: „Jak mogłaś, Sally?! Jak mogłaś!” Opuściła szybko głowę, gdy Merriwether poprawił się na krześle. On ma rację, pomyślała. Jest przegadane. Płytkie. Niesprawiedliwe. Dlaczego pozwoliła Shankowi się w to wpuścić? To był błąd jej życia... Ach, Sally - pomyślała - jak mogłaś! Próbowała w tym tekście przekazać swoje poczucie, że stąd się biorą początki wszystkich spraw współczesnego Auburn. Sobota, początek grudnia, trzydzieści sześć lat temu. Sosnowy Las koło Hickory cichy i biały pod wczesnym śniegiem. Świtanie, pierwszy brzask. Dolittle i Jones są od godziny na polowaniu. Dwukrotnie już zmieniali stanowisko, ale żadna łania nawet nie mignęła. Idąc tropem racic i bobków dotarli do Jodłowej Katedry. Grube pnie stanowiły świetną zasłonę, spoza nich mieliby dobrą widoczność. Zbliżyli się do polany. Stanęli nieruchomo - jeden szczupły, wysoki, drugi tęgi - powoli rozglądali się, gdzie by tu założyć stanowisko. To Jones pierwszy zauważył kupę liści i brudny śnieg na skraju polany. - Cyrusie! - syknął. Dolittle powiódł spojrzeniem za wytkniętym palcem przyjaciela i zobaczył wystający z kupy liści błyszczący czerwony bucik. Szybko oparli strzelby o kamień. Uklękli przy śnieżnym pagórku. Grzebiąc jak psy, rozdrapywali zamarzniętą ściółkę wokół bucika. Najpierw pokazała się kostka, odziana w jasnoniebieską skarpetkę. Potem goła łydka, skóra zamarznięta na kolor kwarcu. Potem udo, potem nagi tułów, obnażony. Kopali dalej, palce drętwiały im i krwawiły. Jej pochwa, zobaczyli, była zmasakrowana i brunatna od skrzepniętej krwi. W klatce piersiowej ziała czarna dziura od kuli. Wreszcie przykucnęli na piętach i spojrzeli na nią. Jej twarz, mówił Jones, była twarzą śpiącego dziecka. Nazywała się Carol Marsh. Miała siedem lat. Wysłano ją na noc do babci, ale czegoś nie dogadano i nikt jeszcze nie zauważył, że zginęła, i nie zawiadomił policji. Obaj mężczyźni podnieśli strzelby i stali, wpatrując się w zaśnieżony las. Wreszcie Jones ruszył biegiem na policję, zostawiając Dolittle’a samego. Zza drzew pokazało się słońce. Zaiskrzył śnieg na ziemi i na gałęziach jodeł. Z drzew kapały krople wody i mieniły się w słońcu. Lśniły połyskliwe sople (Sally widziała to wyraźnie, jak na własne oczy; zawsze przebiegał ją wtedy dreszcz). Dolittle stał samotnie, zero-szóstka oparta o zgięcie łokcia prawej ręki, głowa lekko przechylona, wąskie piwne oczy nieruchomo wbite w postać dziecka. Prawa dłoń zaciśnięta, złożona na lewej piersi. Trzyma w niej mosiężną łuskę naboju Springfield, do winchestera 30-06. Podjął decyzję. Merriwether westchnął, czytając. Sally usłyszała. Usłyszała na pewno. Może, pomyślała, wzruszyła go śmierć dziecka. Może zrobił na nim wrażenie jej prosty, beznamiętny styl. Zerknęła ukradkiem i zobaczyła, że owszem, jest wzruszony, zadumał się. Na dworze zrobiło się już tak ciemno, że widziała odbicie jego twarzy w przeszklonej ścianie frontowej, mogła przyjrzeć się dokładnie szlachetnemu smutkowi zmarszczonego czoła, inteligencji bijącej ze sposobu trzymania głowy, tym przecudnym ustom... Rany boskie, on wygląda zupełnie jak... Opuściła wzrok. Nie może tak się na niego gapić. Pewnie zobaczył w szybie, że się na niego gapi. Może nawet sam się jej przyglądał. Trzeba się opamiętać. Musi wracać do roboty, do fascynującej i alarmistycznej analizy Rumplemeyera, z której wynika, że handel kokainą może stać się głównym tematem kampanii wyborczej... Podniosła wzrok, żeby znowu spojrzeć na Merriwethera. Gdyby nie to niesamowite podobieństwo, pomyślała. Gdyby tylko nie wyglądał zupełnie jak... zupełnie jak... Tak. O Boże, tak! Wygląda zupełnie jak „Mężczyzna Jej Marzeń”! Naprawdę. To niesamowite. Każdziusieńki rys twarzy. Gdy zdarzało się jej leżeć bezsennie w łóżku, pieścić się samej pod prysznicem, jechać samochodem do pracy, spacerować po parku... i marzyć o mężczyźnie, którego pragnęła - był nim on, właśnie on. Obojętne, czy był to „Groźny Facet, Który Obserwuje Ją Przez Okno Sypialni”, czy „Włóczęga, Który Zabłąkał Się Do Miasta w Upalny Letni Dzień”, czy „Ambitny, Młody Naukowiec, z Którym Miała Przeprowadzić Wywiad w Opustoszałym Laboratorium”, czy wreszcie (jej szczególny ulubieniec) „Tajemniczy Nieznajomy, Który Śledził Ją po Drodze z Pracy do Domu” - wszyscy oni mieli jego rysy, tę gładką, odrealnioną urodę, tę swobodną elegancję, ten ulotny wdzięk. Rany boskie, pomyślała, co za świństwo, że pojawił się dopiero teraz? Jak śmiał pojawić się dopiero teraz? Tyle razy w przeszłości udało jej się uwierzyć, że naprawdę go znalazła. Patrzyła przez palce na wady, znajdowała okoliczności łagodzące dla takiego czy innego sukinsyna, tylko dlatego, że to przecież mógł być on. A on zjawia się teraz? Człowiek z krwi i kości? Kiedy jest już zbyt zmęczona? Kiedy jest już za stara? Za jakie grzechy tak ją karze los?! Miała ochotę podskoczyć do jego biurka i wrzasnąć: „Spadaj stąd, gnojku! Wracaj, skąd przyszedłeś! I zabieraj ze sobą tę swoją cholerną żonkę!” Przebić mu serce osinowym kołkiem, pomyślała. Odetchnęła, kiedy znów opuścił wzrok na gazetowe wycinki. Chyba już zbliża się do końca artykułu, do końca części pierwszej. O Boże, a teraz weźmie część drugą, ten straszny, okropny dalszy ciąg. Przeczyta i odwróci się od niej ze wstrętem. O to chodzi. To był właśnie ten grzech, za który spotyka ją kara... Z niewysłowionym bólem patrzyła, jak Merriwether czyta. Część pierwsza artykułu kończyła się tak: Hank McGee mieszkał na osiedlu przyczep kempingowych Sunshine Trailer Park w północno-wschodnim zakątku Hickory, u stóp góry Wapataugh (inaczej Injun). Około południa tego dnia, kiedy Dolittle i Jones odkryli ciało Carol Marsh, McGee wracał do swojej przyczepy z torbą pełną piwa (to wzięła Sally z zeznania Dolittle’a w czasie przesłuchań, które przeprowadzono zaraz po wypadku, jedynego oficjalnego źródła informacji, jakie istniało). McGee postawił torbę na składanym stoliku kuchennym. Potem odwrócił się i zobaczył Dolittle’a. Młodzieniec siedział na jedynym wygodnym siedzeniu w przyczepie, bezkształtnym pomarańczowym fotelu, który McGee znalazł gdzieś w przydrożnym rowie. Jedną stopę położył na niskim stoliku, stojącym przed fotelem, zero-szóstkę trzymał w poprzek na kolanach. Koło niego, na półeczce pod lampą, leżał jeden z pistoletów McGee’ego. Jego ulubieniec, prawdę mówiąc: replika starego remingtona z 1875 roku, zwanego „wyjęty spod prawa”. Niklowany, z długą lufą. Załadowany pociskami kalibru 0,45. Twarz McGee’ego poszarzała. Raz wymówił imię przyjaciela: „Cyrus?”. Dolittle rzucił mu łuskę od zero-szóstki przez pokój. McGee, zaskoczony, klasnął i złapał ją w obie dłonie. Na zewnątrz policja stanowa przeczesywała lasy wokół Hickory, zatrzymywała kierowców na zalodzonych drogach, przepytywała mieszkańców, pokazując im fotografie siedmioletniej Carol Marsh, nadawała komunikaty przez radio z apelami o pomoc. Tymczasem wewnątrz McGee spojrzał na łuskę, którą trzymał w dłoni. Amunicja do zero-szóstki była bardzo popularna. Ten model winchestera uważany był za doskonałą broń myśliwską w średnim przedziale cenowym. Późniejsze badania balistyczne wykazały, że pocisk, który zabił dziewczynkę, rzeczywiście pochodził ze strzelby McGee’ego. Z tym że McGee, jak twierdził w zeznaniach Dolittle, w ogóle nie zamierzał się o to spierać. Według Dolittle’a McGee rzucił po prostu łuskę na sfatygowaną kanapę, która stała pod ścianą przyczepy. Głowę spuścił na pierś, pokręcił nią jakby z niedowierzaniem, wargi mu zadrżały, do oczu napłynęły łzy. Dolittle chwycił „wyjętego spod prawa”, spuścił odwiedziony kurek i odłożył rewolwer na swoje miejsce, na stolik. Pchnął go po blacie w stronę McGee’ego. - Hank, jesteś moim przyjacielem - powiedział. - Myślę, że wolisz sam załatwić tę sprawę. McGee kiwnął głową. - Dzięki, Cyrusie - odparł. Wyciągnął rękę, ujął obłożoną drewnem orzechowym kolbę, przełożył palec przez błyszczącą osłonę języka spustowego. Podniósł pistolet... i wycelował go w Dolittle’a. Pociągnął za spust. Dolittle wystrzelił z winchestera. McGee’em rzuciło o kuchenny stół, ramiona rozkrzyżował szeroko. Szyba w oknie rozsypała się w drobny mak, trafiona pociskiem kalibru 0,45 z remingtona. McGee stał wyprostowany jeszcze przez sekundę, chwiejąc się jak podcięte drzewo. Potem zwalił się na podłogę, z otwartymi oczami, w splamionej krwią koszuli, z wielką dziurą w piersi od pocisku z zero-szóstki. Rozdział trzeci TOPIELEC 13 lipca, piątek 1 Miłościwy Boże, pomyślał Merriwether, jak długo jeszcze trzeba będzie udawać, że czytam to wszystko? Teczka za teczką pożółkłych wycinków prasowych. Stosy ich walały się na jego biurku. Wyblakłe fotki obwisłych podbródków notabli i zgorzkniałych gąb ich szanownych małżonek. Stronice tekstu, można oszaleć z nudów. Dzięki Bogu, że wcale nie musi czytać. Wystarczy udawać. Ostatni raz zdarzyło mu się naprawdę przeczytać jakiś kawałek tak zwanych aktualności coś ze dwa przeraźliwe dni temu. Rany, co to za koszmarna nuda nie do zniesienia. Siedział, symulując uważną lekturę leżących przed nim wycinków, jego umysł błądził od rojeń na temat brutalnego stosunku miłosnego z aktorką Molly Ringwald do rozważań na temat, czy poststrukturaliści nie utracili swojego ugruntowania w swoistości myśli freudowskiej, gdy nagle jego nic nie podejrzewające oko przypadkowo padło na majstersztyk prozy dziennikarskiej, autorstwa tego perfidnego gnoma Rumplemeyera: „Postanowienie stanowego sądu apelacyjnego, czyli najwyższej instancji stanowej, z roku 1965, uznające regułę «jeden człowiek - jeden głos», ustanowioną przez Sąd Najwyższy, za mającą zastosowanie w samorządzie lokalnym, wprowadziło okręg Auburn na długą drogę do własnej legislatywy i statutu; jest też odpowiedzialne za aktualne, nieefektywne rozwiązanie z utworzeniem zarządu naczelników”. Fascynujące, nieprawdaż? Merriwether był przekonany, że znalazł się w szóstym kręgu piekieł: „Wstęp tylko dla mazgajowatych nieudaczników, którzy sprzeciwiają się własnym ojcom”. Morduje się tak od bitych pięciu dni, teraz jest piątkowy wieczór, a on nie może wrócić do domu i rozpocząć weekendu. Ta baba go pilnuje, jakby coś przeskrobał i musiał zostać w szkole po lekcjach. Całe szczęście, że nie kazała mu nic robić. Prawdę mówiąc, poza pierwszym dniem prawie wcale się do niego nie odzywa. Ale nie spuszcza go z oka, bez wątpienia, widać jej odbicie w oszklonej frontowej ścianie, podgląda go, sprawdza, czy pilnie pracuje, czy odsiaduje bite osiem godzin... Wystarczająco długo gapi się już na ten wycinek, żeby dała się nabrać? Tytuł: „Jodłowa Katedra”. „Morderstwo, które stworzyło szeryfa”. Łzawy melodramat w szczytowym wydaniu łzawego melodramatyzmu. Zerknął na akapit pod koniec artykułu: „Śmiałe, choć tragiczne stawienie czoła przyjacielowi przez Dolittle’a zjednało mu sympatię mieszkańców okręgu. Z pewnością nie zjednało mojej, pomyślał Merriwether. Ironia losu... Ironia losu? Ho, ho, ho! Ironia losu polega na tym, że zabijając Hanka McGee, stał się naturalnym kandydatem na stanowisko, którego pożądał McGee: stanowisko szeryfa”. Więc tak się tutaj załatwia takie sprawy. Mój Boże, przecież ci ludzie to bandyci. „Po przejściu na emeryturę Barta Thompsona Dolittle służył przez dziewięć lat jako pomocnik, po czym został wybrany na stanowisko szeryfa”. Pod ostatnim zdaniem artykułu widniały jeszcze niemal niewiarygodne słowa: „Dokończenie artykułu za tydzień”. Merriwether przewrócił wycinek, a pod spodem - rany Julek! - wypisane jak wół: „Jodłowa Katedra. Część druga: Śnieg sypał w noc morderstwa”. Śnieg sypał? - pomyślał. Oszalała, na litość boską, czy co...? - Nie musisz tego czytać. Aż podskoczył. Podniósł wzrok i zobaczył przed sobą Sally Dawes. Zanim cokolwiek przyszło mu do głowy, wyciągnęła rękę, zabrała skoroszyt i wsadziła sobie pod pachę. Spuściła oczy, policzki miała w czerwone cętki - czyżby się zarumieniła? - a głos jeszcze słodszy, bardziej spłoszony, bliższy szeptu niż zazwyczaj. - Nie wiem, skąd się to tutaj wzięło. Napisałam to... - wykonała gest, który miał pokazywać, że chodzi o odległą przeszłość - ...dawno temu. Merriwether nie wiedział, co powiedzieć. Czyżby się tłumaczyła? Przed nim? Przed kimś, kto w ogóle nie wie, o co tu, do jasnej cholery, chodzi? - To w zasadzie... bardzo interesująca sprawa. Skinęła głową. - Szeryf to, ee... interesujący człowiek. - Tak - potwierdził oględnie. - To widać. - W żadnym razie nie chciał wdawać się w szczegółową dyskusję. Zapadła cisza. - Cóż - powiedziała po chwili Sally. - W każdym razie mam nadzieję, że nie zwaliłam na ciebie zbyt dużo roboty. - Ależ skąd. Z przyjemnością to przeczytałem. Ten uśmiech, ten jej dobrotliwy uśmiech, on naprawdę przeistaczał jej twarz. Wysyłał taki obłok ciepła; prawdę mówiąc, ona wcale nie jest taka szpetna, jak mu się z początku wydawało. - Po prostu nie chciałam cię wysyłać w teren bez zrozumienia jak... to się tutaj wszystko kręci. Wiesz, chodzi o to, czy się już trochę rozeznałeś w tym, co tu jest grane? - Tak, to znaczy, chodzi mniej więcej... o to, że za wszystkim stoi jeden człowiek, za statutem, za decyzjami... - Właśnie. - Chyba zaczynam się orientować. - Chodzi o to, że pewni ludzie, z którymi będziesz miał do czynienia, będą się starali trzymać cię z daleka... od wszystkiego. Znaczy, szeryf to taki gość... który nigdy w życiu nie pokaże nam swojego kapowniczka, jasne? - Rany boskie, czego nie pokaże? - Chodzi o to, że może aresztować jakąś szychę za jazdę po pijaku, ale go puści i nigdy się o tym nie dowiemy. Potem taki ktoś chodzi u niego na pasku, rozumiesz? No cóż, nie bardzo rozumiał, ale ona robiła wrażenie, jakby bardzo jej na tym zależało, więc zrobił mądrą minę i pokiwał głową. To jest wbrew prawu - miała jeszcze dodać, ale nagle zamilkła. Zamilkła i odwróciła się ku zapleczu, napięta, uważna. - Co to jest?! - zapytała. Podążył za jej spojrzeniem. Patrzyła na pudełko, które stało na komodzie z tyłu. Takie czarne coś z migającymi czerwonymi lampkami. - Ach, to - powiedział - to chyba jakieś radio, ale, zdaje się, nie odbiera najlepiej... - Cśśś. Odwróciła się na pięcie i podeszła szybko do aparatu, a Merriwether skorzystał z okazji, żeby popatrzyć na jej nogi (tania spódnica, żółtawy len, chyba uszyła sobie sama wiele lat temu). Przystawiła ucho do radia. Merriwether też zaczął nasłuchiwać. Rozległ się szum zakłóceń, po czym męski, monotonny głos: „Wszystkie wozy w sektorze Harry...”. Potem znów trzaski. „Tu centrala...”. Trzask. „Powtarzam, mamy zgłoszenie topielca...”. Trzask, szum. „...przy końcu drogi 32, około ośmiuset metrów na północ od stacji kolejowej Gilead...” Trzask. „Wszystkie wozy, potwierdzić, odbiór”. Niezależnie od tego, o co chodziło, Sally zareagowała z dodającym otuchy spokojem. Popatrzyła chwilę w przestrzeń, podrapała się szczupłym palcem po brodzie. Odgarnęła kosmyk włosów z czoła. Przechyliła głowę na bok, jakby miała powiedzieć: „Aha”. Potem podeszła do biurka i otworzyła szufladę. Wyjęła z niej aparat fotograficzny. Przyniosła go do biurka Merriwethera. - Zajmiesz się tym? Zrobisz to dla mnie, dobrze? Nie mam w tej chwili nikogo innego. Chodzi o ciało w Hudsonie. - Mówiła tym swoim słodkim, powolnym, łagodnie siostrzanym głosem. Z niewiadomego powodu serce zaczęło mu walić jak młotem. - Droga 32 to ta szosa koło zalewu. Jedź prosto do granicy okręgu, przy rzece. Dowiedz się tyle, ile zdołasz, zrób parę zdjęć, jeśli ci się uda i zadzwoń. Dobrze? Dobrze, pomyślał Merriwether, Jezus, Maria! Stał na niepewnych nogach. Szefowa wtykała mu aparat do ręki. Uśmiechała się do niego tym ciepłym uroczym uśmiechem: mamusia z opakowania płatków owsianych wysyła synka na podwórko, żeby się pobawił. Mruknął coś w rodzaju: - Jasne, postaram się - i przełknął z trudem ślinę. Poklepała go łagodnie po ramieniu. Kiwnąwszy naprędce głową (to było wszystko, na co było go stać), ruszył przejściem między biurkami z aparatem w ręku. Stanął w tylnych drzwiach wyjściowych. Poczuł chłodny metal klamki. - Sally? - odwrócił się, głos mu się załamał. W odpowiedzi ten uroczy uśmiech. - Słucham, Sidney? - Ten sam uroczy uśmiech... i jego imię wypowiedziane tym łagodnym głosem... Już spokojniej rzekł: - Nie wiem, o co chodzi. Jakie ciało? Nie wiem, o co chodzi z tym ciałem. - Ach, pewnie. - Roześmiała się dobrotliwie. - Chodzi o trupa. - Aha - mruknął. - No jasne. Odwrócił się i pchnął drzwi, kompletnie ogłupiały. Może by tak pojechać, gdzie mnie oczy poniosą, pomyślał. Skręcił volkswagenem za róg, w Główną. Pusto. Po prawej wygaszone światła sklepów. Mury z białej cegły. Fioletowy neon włoskiej knajpy. Latarnie w miękkiej nocnej poświacie. Zabierzcie mnie stąd! Zielone światło. Skręcił w lewo. Przed sobą miał teraz nędzny klasycystyczny budynek sądu. Z prawej rozciągał się czarny akwen zalewu, błyskały nad nim światła domostw; w górze bezksiężycowe niebo, z bladymi punkcikami gwiazd. „Zrobisz to dla mnie, dobrze?” Ten jej łagodny, niezmącony spokój w głosie. Sama myśl o nim koiła mu nerwy. Dobra, pomyślał. Dobra. Ale nie miej mi za złe, proszę, że przez chwilę użalę się nad sobą, lękając się klęski i upokorzenia. Przed nim ukazała się droga numer 32: ulica Nadbrzeżna. Skręcił powoli w wąską jednopasmówkę, wijącą się łagodnie wzdłuż brzegu jeziora. Pod gałęziami drzew widział jakieś niskie baraki, hangary dla łodzi. Potem duży biały dom, wyglądający trochę na plebanię, opustoszały z wyglądu, z werandą od strony jeziora. „Dowiedz się, ile zdołasz. Dobrze?” Dobrze. Tyle to może spróbować. Dowie się, ile zdoła. Zada parę pytań. Prosta sprawa. Tyle się wymaga od reportera, no nie? Dobrze. Dobrze. Uda się. Przecież wie, jak wygląda gazeta, czytał. Nawet telewizję czasami ogląda. Wie, czego trzeba szukać. Ma być „naoczny świadek”, „funkcjonariusz prowadzący śledztwo”. Mają być „próby wyłowienia ciała”, „spekulacje dotyczące przyczyny zgonu”. Uda mu się. Poradzi sobie z tym. Będzie dobrze. Nerwowo zerkał na boki. Chwytał spojrzeniem migawki mijanego pejzażu. Wierzby nad wodą. Domy na zadrzewionym stoku po drugiej stronie drogi. Latarnie nad drzwiami ćmią żółtawo pomiędzy gałęziami drzew. Spoza zasłon w oknach ciepły blask bijący z jasnych wnętrz. Pora kolacji w okręgu Auburn. Mama i tata nakrywają do stołu, przekomarzają się z rozbrykaną dzieciarnią... Zabierzcie MNIE STĄD!!! „Zrób parę zdjęć, jeśli ci się uda i zadzwoń. Dobrze?” Dobrze. Dobrze. Zerknął na aparat leżący na fotelu pasażera. Małoobrazkowa lustrzanka „Pentax”. Dobrze, że przynajmniej wie, jak się tym posługiwać. Prawdę mówiąc, szczyci się swoimi umiejętnościami fotografika. Praca jego własnego autorstwa ilustrowała artykuł Bertrama Metzenbauma „Moda jako katharsis, katharsis jako moda” („Helios”, vol. 1, nr 2.): spirala z płatków róży, ułożona na kobiecej, pozbawionej uśmiechu twarzy. Odetchnął głęboko, aż zabolała przepona. Uczepił się wzrokiem przerywanego pasa na jezdni. Da się zrobić. Parę pytań, parę fotek. Będzie dobrze. „Dobrze?” Dobrze. Droga odsunęła się od jeziora i wpełzła w czarne leśne pustkowie, z którego - był tego pewien - już nigdy się nie wynurzy. Jedź prosto drogą 32, powiedziała. Jezu! Ten jej łagodny, senny głos. A teraz, co? Nic, tylko noc, noc i gęsty las, wzgórza, cienie drzew, cienie wzgórz, zamykają się nad nim, odcinają najmniejszy promyk nadziei i światła, zostaje tylko plama wyławiana z czerni reflektorami wozu, tylko to czarno-białe miganie przerywanej linii i nagle... ciężarówka! Rany boskie! Ciężarówka moloch wyłoniła się zza zakrętu, okrakiem na linii środkowej, wali prosto na niego. Merriwether skręcił kierownicę w prawo gwałtownym spazmem całej górnej połowy ciała. Opony zazgrzytały na żwirowanym poboczu, samochód podskoczył na wybojach. Za sekundę ciężarówka znikła z tyłu, rabbit wyrównał na jezdni, Merriwether z trudem odzyskiwał oddech. „Dobrze?” Zabiję ją. Przysięgam na wszystkie świętości. Teraz naprawdę się zdenerwował, o tak. Spocił się pod pachami. Zaciska zęby. Ciało spięte, ręce zaciśnięte sztywno na kierownicy. Z każdym kilometrem coraz gorzej. Droga coraz bardziej kręta, głusza coraz głuchsza. Drzewa, porośnięte wzgórza bez końca, przesuwają się posępnie za oknami. Migawki w światłach samochodu: jakieś domki kempingowe w zaroślach, wysypane śmieci na skraju lasu, upiornie opustoszała stacja benzynowa, sylwetka rozbitego pick-upa na poboczu, przydrożny cmentarz w nocnym mroku. A u nieuchronnego kresu drogi czeka na niego stary druh Pan Klęska i jego nieodstępna towarzyszka, Hańba. Nagle, nie wiadomo skąd - mgła. - Niech to szlag! Opatuliła go ze wszystkich stron, jego i auto. Przednia szyba zamieniła się w białawą zupę. Las znikł. Musiał gwałtownie nadepnąć hamulec, gdy światła reflektorów utknęły w białej ścianie. Wskazówka szybkościomierza opadała z 75 do 60, wreszcie do 30 kilometrów na godzinę. Wszystko, co było dalej niż metr przed maską, tonęło w mleku. No, teraz to jest załatwiony na dobre i na zawsze. „Była mgła, Sally. Zanim dojechałem, zwłoki zostały pochowane i wszyscy rozeszli się do domów, naprawdę nic nie mogłem...” Wyobrażał sobie, jak pokiwa głową, zaciśnie wargi. Słyszał, jak mówi: „nie ma sprawy”. Pot ciekł mu spod pach, spływał po policzkach... Niemal słyszał, jak z mgły dobiega szyderczy śmiech ojca. Ale zaraz. Zaraz, zaraz. Chwileczkę, miłośnicy świeżych wieści. Coś jest, światło, gdzieś z przodu, z prawej. Volkswagen wszedł w łagodny łuk i przez chwilę mgłę rozjarzył, rozświetlił blask z jasnych okien piętrowego, obitego szalówką przydrożnego domu. Mijając go, zauważył następny dom trochę dalej... i jeszcze jeden, a przynajmniej przyćmioną łunę we mgle, kawałek dalej. Gilead! Miasto Gilead. Ach, ach, cóż za balsam dla duszy. Gilead! Udało się! Wszedł w następny zakręt i mgła zabarwiła się krwawą czerwienią. - Psiakrew! Dał z całej siły po hamulcach. Czerwień znikła, zapaliła się znów, znikła. Opony volkswagena zapiszczały, Merriwethera rzuciło do przodu na kierownicę. Co to... co za cholerstwo... Gęsta mgła ściemniała, rozjarzyła się szkarłatem, znów ściemniała. Samochód stanął. Merriwether wytrzeszczał oczy przez przednią szybę. Żołądek przewrócił mu się na widok... Nasz stary druh, Pan K. Niecały metr przed jego przednim zderzakiem stał czerwono-biały radiowóz z emblematami biura szeryfa. Ustawiony w poprzek szosy, blokował drogę. Oba koguty wirowały, wysyłając w mleko mgły na zmianę białe i czerwone błyski. Merriwether właśnie siedział z gonitwą myśli w głowie, gorączkowo szukając pomysłu, jak wybrnąć z tej sytuacji, starając się pojąć nagłość i bezgraniczność własnej niemocy, kiedy... Z mgły, jak wyrzut sumienia, wyłoniła się postać uosabiająca męską skuteczność w najwyższym stopniu: wysoka, potężna sylwetka w khaki, stąpająca twardo - funkcjonariusz straży szeryfa w kowbojskim kapeluszu, ocieniającym twarz równie pełną wyrazu jak bryła granitu. Mężczyzna - właśnie: mężczyzna - pochylił się do opuszczonego okna. - Przepraszam pana. Droga jest zamknięta. Proszę zawrócić. Jestem dziennikarzem, chronionym przez pierwszą poprawkę do konstytucji. Opinia publiczna ma prawo wiedzieć - pomyślał Merriwether. Jednak powiedział: - Ale ja tu mieszkam. - Nie - strażnik pokręcił powoli głową. - Nie, proszę pana. Nie mieszka pan tutaj. - Cóż, zgadza się, jestem dziennikarzem. Mam napisać o topielcu. - A jakże, proszę pana. - Funkcjonariusz wyprostował się, odstąpił krok i pokazał kierunek, z którego Merriwether przybył. - Informację dla prasy otrzyma pan w biurze szeryfa. Teraz proszę zawrócić i nie blokować przejazdu. Zaraz będą tutaj pojazdy służbowe. Volkswagen wracał przez mgłę. Szybkościomierz wskazywał ledwo 25 kilometrów na godzinę. Merriwether niemal dotykał czołem koła kierownicy, wytrzeszczając oczy przez szybę. Nie ma żadnego zjazdu z tej drogi przez całe kilometry. A nawet gdyby był, nie umiałby znaleźć innego dojazdu do rzeki, w żadnym razie nie po ciemku i w tej mgle. Najlepiej byłoby porzucić tu grata i zostać pustelnikiem w łachmanach, odżywiającym się korzonkami i jagodami. Może takie rozwiązanie to ekstrawagancja, ale to na pewno lepsze, niż zobaczyć, jak Sally z trudem ukrywa swoje rozczarowanie i rozdrażnienie. Lepsze niż rezygnacja z pracy i życie w nędzy. Lepsze niż słuchanie wyrazów współczucia Emily: „Zawsze mogę na chwilę odłożyć ten doktorat i pójść do pracy”. Wszystko lepsze niż to. No i wszystko jest lepsze niż sięgnięcie po forsę ojca, nawet po fundusz powierniczy na jego własne nazwisko. I wysłuchiwanie kwaśnych uwag o tym, jak kiepsko sobie ze wszystkim radzi, albo rzucanych od niechcenia tekstów o nieudacznictwie i tak dalej... Merriwether zjechał na pobocze. Dotknął rękami warg: drżały. Zacisnął mocno oczy, próbując powstrzymać łzy. - O Boże - wyszeptał. Potem usłyszał jakiś dźwięk. Zabrzmiał z początku jak muzyka. Pojedyncza nuta, stała, ciągła. Potem... Co to takiego?! ...opadająca, powoli opadająca, zamierająca, a potem znów wznosząca się, znów nabierająca siły i... Syrena! ...coraz głośniejsza, coraz bliższa we mgle. Syrena. Podniósł głowę nasłuchując. Tak. Syrena. Jedzie następny radiowóz. Pojazd służbowy. No jasne. Przetarł oczy, ręce zacisnął na kierownicy. Siedział sparaliżowany podnieceniem, ze ściśniętym gardłem, wstrzymując oddech. Wpadł na pomysł. Nie, nie zrobisz tego, pomyślał. Nie dasz rady. To szaleństwo. A niech cię szlag - odpowiedział sam sobie. Zobaczysz, ty stary sukinsynu. Skierował auto z powrotem na jezdnię. Zgasił światła. Powoli toczył się we mgle, w ciemności. Syrena zbliżała się. Przed sobą zauważył pierwszy różowy błysk, daleki kogut nadjeżdżającego radiowozu przez ścianę mgły. Ma mało czasu. Ten dom. Tutaj gdzieś był dom, ten pierwszy, który zauważył po drodze. Gdzieś tutaj. Tak mu się przynajmniej wydaje. Ściskał kierownicę z całych sił, wypatrując w gąszczu, aż bolały go oczy... Jest. Mdły blask: dom. Podjechał bliżej. Syrena coraz donośniejsza. Czerwone błyski pojawiają się, nikną, w miarę jak radiowóz się zbliża. Merriwether skręcił w podjazd do domu. Sypki żwir zazgrzytał pod oponami, kiedy zaczął zawracać na wstecznym. Biała plama lampy nad gankiem w otoczeniu opalizującego kręgu mgły. Kołatka w kształcie głowy lwa na drzwiach frontowych, zanurzona w gęstym cieniu, patrzy na niego pustymi oczami... Cofał jeszcze trochę, zakręcił. Nie ma czasu, nie ma. Syrena wyje ogłuszająco. Czerwone pulsujące światło zdaje się opatulać wszystko we mgle. Serce wali. Zgasił światła volkswagena, jechał prowadzony tylko blaskiem od domu, potem już tylko zgrzytem żwiru pod oponami, trawą... Jaskrawe błyski przebiły mgłę. Volkswagen znalazł się przy szosie w samą porę, by Merriwether zobaczył, jak samochód straży szeryfa wychyla się z mgły - tylko błysk czerwieni i metalu - i wbija się w nią z powrotem, pulsujący dźwięk syreny efektem Dopplera opadł o parę tonów niżej. Merriwether nacisnął gaz do dechy i rzucił się za nim. Jego umysł utrwalił tę sytuację, sam moment rzucenia się w pościg, jak w jakimś niesamowitym kadrze: błyskający szkarłat migacza policyjnego wozu, który pędził przed nim, wchodził w zakręt; potem volkswagen, bez świateł, który mknie w ślad za nim; wreszcie on sam, przy kierownicy, z wykrzywioną napięciem twarzą; blokada, czerwony blask blokady drogowej, ten pierwszy wóz policyjny ustawiony w poprzek, drugi wóz gna w tamtą stronę, Merriwether tuż za nim; pisk hamulców, łoskot uderzenia, brzęk tłuczonego szkła, zgrzyt metalu, ostatni spazm białego bólu... Nie doszło do tego, bo ten pierwszy radiowóz, blokujący drogę zjechał na bok - na co liczył Merriwether, o co się modlił - żeby przepuścić nadjeżdżający samochód. I w tym samym momencie - w tym jednym jedynym momencie, kiedy drugi radiowóz przejechał, w tym momencie, wychwyconym przez umysł Merriwethera w blasku czerwonego światła - przemknął sam Merriwether, przefrunął razem ze swoim volkswagenem tuż za policyjnym wozem, minął blokadę, uczepiony ogona poprzednika, i znalazł się w mieście Gilead, i pędził ku rzece, niepowstrzymany, niepokonany, wymachując pięścią, z wybałuszonymi oczami: - Ha, ha, ha, ha, ha! - pokrzykiwał Sidney Merriwether Czwarty. - Ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha! 2 „Nawracająca struktura mitu oznacza tym samym strukturę jako taką. Struktura jest zatem dekonstrukcją ostatecznych granic narracji, a w związku z tym, naszego postrzegania czasu. Mamy tu więc do czynienia z wyparciem, rearanżacją, rekonstrukcją - jako wynikiem prób dekonstrukcji. Podczas gdy koncepcja prawdy wciąż od nowa załamuje się pod ciężarem utożsamienia się samopoznającego podmiotu, empiryczne w swoim charakterze postrzeganie zależy, w rzeczy samej, od efektu, który powoduje postrzegającym podmiotem w momencie postrzegania. Paradoksalnie zatem - konstatujemy - jedynie Opowieść przekracza granice Narracji, i widzimy - pominąwszy koncepcję Prawdy - że jedyne, co nam pozostaje, to opowiedzieć historię”. Uff!, pomyślała Emily. Opadła na oparcie, zdjęła dłonie z klawiatury komputera. Uff, napisane! Zsunęła okulary na czubek nosa i popatrzyła ponad oprawkami szkieł. Oczami jeszcze raz przebiegła bursztynowożółte litery na monitorze. „Struktura i dekonstrukcja najdalszych granic narracji. No, no. Rany. Sama to napisałam!” Zajęło jej to trzy godziny, ten akapit. Siedziała nad nim, odkąd wyprawiła Sidneya do pracy o dziesiątej. Popatrzyła przez okno. „Utożsamienie się samopoznającego podmiotu”. Mglistozielone wzgórza. Zamglony błękit nieba. Jastrząb krążący posępnie pod chmurami. Emily, znużona, odetchnęła głęboko i westchnęła. Ciekawe, czy nie jest za późno, żeby założyć ogródek, pomyślała. Ktoś - pewnie jakiś dawny lokator domku - miał tu ogródek, za podjazdem. Na skraju trawnika koło kępy orzeszników wciąż widać było prostokąt skopanej niegdyś ziemi; spłachetek cztery na dwa metry zarośnięty chwastami. Emily przekąsiła coś i poszła mu się przyjrzeć. Postała chwilę, kontemplując bezładną plątaninę pędów, zieleń liści, mozolne pełznięcie brązowej gąsienicy. Kiedyś też uprawiała ogródek, wtedy miała dwanaście, trzynaście lat. Sterczące paliki do pomidorów, kopulaste główki sałaty, rozczochrana nać marchewki. Założyła go sobie pod kamiennym murem na zewnątrz kościelnego dziedzińca. Jej rówieśnice chodziły gromadą do McDonald’sa, siadywały razem przy stole, bujały się na krzesłach, sączyły colę, pochylały ku sobie głowy, chichotały na widok chłopaków, kręciły pupami na wspólnych spacerach. Były to na ogół ubogie dziewczyny, córki pomocy domowych, pracowników stacji benzynowych i tanich restauracyjek. Emily wiedziała, że nie czują się swobodnie w jej towarzystwie, w towarzystwie córki pastora, zwłaszcza że mówiła tak, jak mówiła i pisała w szkole takie wypracowania, jakie pisała. Więc prawie codziennie po szkole córka pastora tkwiła samotnie w ogródku za plebanią. Poważna kobietka, która piele warzywa, klęcząc przy niskim murze, patrząc ponad nim na szare pomniki nagrobne i schludnie skoszoną trawę cmentarza. Te pomniki - stele z wyblakłymi żałobnymi inskrypcjami, w głębi smutny anioł, którego mogła zobaczyć, jeśli podniosła wyżej głowę - to byli posępni świadkowie jej osamotnienia. Lubiła ich towarzystwo. I lubiła powiewy wiatru, które podrywały kosmyki jej włosów, wilgotną ziemię pod opuszkami palców, zapach mięty i nagietków, zlewający się w nozdrzach w jedną woń - te drobne szczegóły, które miały czas, by nabrać znaczenia, gdy była sama. Zajmowały ją na tyle, że mogła grzebać i grzebać w tej ziemi czasem tak długo, aż matka musiała ją odwoływać, żeby zabrała się do ćwiczenia na fortepianie, bo nie zdąży przed kolacją... Przyglądając się smętnym pozostałościom ogródka, pochyliła się i dotknęła jedwabistych liści najbliżej rosnącego chwastu. Jest dopiero lipiec. Za późno na siewy. Ale dałoby się pewnie kupić jakieś flance... Potrzebny szpadel, motyka, grabki. Folię do przykrycia gleby można zrobić z tych czarnych worków na śmieci. Praktycznie żadne koszty. Przyjemnie byłoby znów poczuć w rękach ziemię. Takie ładowanie akumulatorów, czas na przemyślenie planów na przyszłość... Bo jeszcze tydzień tego cholernego doktoratu i całkiem zwariuje. Wiatr zaszumiał w liściach orzeszników. Wystawiła twarz i poczuła jego świeżość na policzkach. Powietrze było ciepłe i lekko wilgotne. Drzewa i trawy rozbrzmiewały śpiewem ptaków, ćwierkaniem świerszczy, rwetesem cykad. Wracać do domu, do biurka... nie... Zapomniała już, jak to samotnie żyje się na wsi. Opuściła wzrok na zapuszczony ogródek, chwyciła w dłoń łodygę pnącego zielska, pociągnęła lekko, badając opór rośliny. Powoli uklękła i zaczęła wygrzebywać korzenie palcami. Wyrwała chwast, odrzuciła na bok, upadł bezwładnie na trawę. Tak, pomidory, sałata - pomyślała. Zielona papryka. Może cebula. Może trochę nagietków, odstraszają mszyce. No a przy domu można by posadzić niecierpki... Znów zaczęła grzebać w ziemi, wyrwała kolejny chwast, rzuciła koło poprzedniego. Rękawiczki... będą jej potrzebne rękawiczki; może wystarczą takie kuchenne. I jakieś stare dżinsy. A może w piwnicy znajdzie się motyczka... Sidney zadzwonił koło wpół do siódmej. - To potrwa jeszcze przynajmniej z godzinę - powiedział. Dołożyła starań, żeby w jej głosie nie słychać było zawodu. - W porządku. Wracaj, jak będziesz mógł. - Zacząłem dopiero o wpół do jedenastej. Nic nie powiedziała. Skinęła głową ze słuchawką przy uchu. Ciągnął zniżonym głosem: - Ona mnie obserwuje. Ta Sally. Obserwuje mnie od rana. Muszę symulować pilność, choć trochę. - W porządku, jasne. - Wlewając w swój głos tyle radości życia, ile mogła z siebie wykrzesać, dodała: - No to, pa! Odłożyła słuchawkę. Przeszła z kuchni do salonu. Rozejrzała się dookoła bezradnie. Niewiele zostało do roboty, pomyślała. Zrobiła, ile się dało, żeby jakoś wyglądało, choć z tym, co miała do dyspozycji, niewiele można było zdziałać. Dywan (który domagał się czyszczenia) na środku podłogi, skórzana kanapa (wysiedziana) przy ścianie, jej trzy krzesła z czasów panieńskich (stare, składane, płócienne) rozstawione z wystudiowaną niedbałością, półki z desek opartych na cementowych pustakach, wypełnione po sufit książkami. Popatrzyła na to wszystko i przygarbiła ramiona. Świeżo odmalowane ściany i podłoga, jej własne, panieńskie, skąpe umeblowanie... cóż, wygląda to jak wygląda, i na razie tak musi być. No, właściwie to jeszcze nie czas spocząć na laurach. Znalazłoby się to i owo do roboty. W kącie zostały trzy kartony z książkami do rozpakowania. Trzeba by zrobić jakieś zasłonki. No i komputer - kłuje w oczy z biurka pod oknem jak wyrzut sumienia... Ale po tym całym pieleniu, po ciepłej kąpieli... Ciało takie rozgrzane, takie zmęczone. Tak tu cicho i spokojnie... Wyciągnęła mały telewizor z szafy w sypialni, postawiła na krześle przy kanapie. Włączyła go i wpatrzyła się w migający obraz na ośmiocalowym monitorku. Z wdzięcznością przyjęła szmer głosów, nawet ten sztuczny śmiech z ekranu. Położyła się na boku i z przyzwyczajenia obciągnęła szlafrok na nogach, chociaż przecież pies z kulawą nogą jej by tu nie zobaczył. Poprawiła turban z ręcznika na głowie. Oparła głowę na poręczy i próbowała skupić się na programie. Jakieś głupkowato uśmiechnięte twarze, znów wybuch śmiechu z konserwy. Biedny Sidney, pomyślała. Wpadł jak śliwka w kompot w tę, jak mówił, czeluść piekielną. No i ten „Shea, Obrońca Uciśnionych”, i ten „Rumplemeyer, Sprośny Żyd”. I ta „Szpetna Poganiaczka Niewolników”, Sally Dawes. Emily uśmiechnęła się z lekka i przymknęła oczy. Z telewizora rozległ się gromki wybuch śmiechu. Poderwała się z kanapy, ręcznik spadł na podłogę, włosy rozsypały się wokół twarzy. - W porządku - powiedział. - Wszystko w porządku. - Co?... „Show o Północy”? Która godzina? - Prawie pierwsza. Nie denerwuj się. Właśnie... - Sidney! - Usiadła wyprostowana. Jest lekko zamroczona ze snu, a on... Boże, on jest poturbowany. - Co się stało? Co ci się stało? - Przetarła mocno oczy dłońmi. Przyglądała mu się, mrugając. Brudna smuga na policzku, otarcie na czole, opada na nie kosmyk włosów. Marynarka - ta brązowa od Louisa, którą tak lubiła - rękaw w błocie, klapy poplamione trawą. Spodnie rozdarte i utytłane do kolan. Eleganckie mokasyny w jeszcze gorszym stanie. - Nic się nie stało, to tylko ubranie. - Zwalił się na jedno ze składanych krzeseł, aż zatrzeszczało. Wsadził palec do dziury w spodniach. - Chyba pralnia nie pomoże. - Zaczął ściągać półbuty... Zachowuje się, jakby naprawdę nic się nie stało. Wlepiała w niego wzrok, poruszyła wargami. - Gdzie byłeś, Sidney? - Ach, zbierałem materiał reporterski. Wiesz. Topielec. - Trup?! Przerwał zdejmowanie skarpetek, zmarszczył brwi, zirytowany. - Tak, w rzeczy samej. - Rzucił skarpetki na pantofle. Zaczął zdejmować marynarkę. - Wróciłem do redakcji dopiero godzinę temu. Nie dzwoniłem, bo nie chciałem cię budzić. „Do redakcji”?! A co się stało z Piekielną czeluścią? Emily wciąż bezgłośnie poruszała wargami. - Sally ma bez wątpienia rację co do tego szeryfa okręgu - wymamrotał. - Zdecydowanie nas nie lubi. To znaczy, prasy. Nas? Prasy?! Nas?!! - Doprawdy? - powiedziała. - Musiałem się przebić przez blokadę drogową, żeby dotrzeć do rzeki. - Dorzucił marynarkę do rosnącej sterty na podłodze, zaczął rozpinać koszulę. - Potem musiałem dosłownie przeczołgać się pod barierami policyjnymi, żeby zrobić zdjęcia. - Zwłok? - Tak. - Z trudem ukrywał zawadiacki uśmieszek. - Paskudny widok. W daleko posuniętym rozkładzie. Policjanci próbowali wyciągnąć go z wody bosakiem, ale ciało rozpadało się na kawałki... - Fuj! Obrzydliwość! Po co mi to opowiadasz? Ściągnął koszulę, obnażył tors. Ach, jaki zadowolony z siebie. Z siebie, swoich trupów, barykad drogowych... - Pełno było straży szeryfa - ciągnął coraz szybciej. - Obserwowali z nasypu kolejowego, tak jak ja, ale byli niżej. No i musiałem do nich podejść, jakby nigdy nic, rozumiesz, udawać Greka, bo nic by mi nie powiedzieli. Schowałem aparat, tu słówko, tam słówko. Tak się zbiera informacje. I właśnie wtedy podjechał ten strażnik, co stał przy blokadzie drogowej. Emily założyła ręce na piersi, zacisnęła wargi. Patrzcie tylko, siedzi tu sobie, w samych spodniach, zuchowaty i pociągający, z czego pewnie cholernie dobrze zdaje sobie sprawę, z puklami włosów nad otartym czołem i smugą brudu na policzku, z rozjarzonymi modrymi oczami. I to wszystko się wydarzyło, kiedy ona wyrywała chwasty. - I ten strażnik - mówił dalej - wyskoczył i wrzeszczy: „To ten, to jeden z tych parszywych dziennikarzy”. Albo coś w tym rodzaju. Kapujesz? Ale Merriwether nie w ciemię bity, nogi za pas i już go nie ma. A ona tymczasem rozstawiała meble. Albo analizowała Miltona. Czy on wie, na miłość boską, jaka to nuda?! - I zgadnij, co było potem? Uśmiecha się olśniewająco. Śmieje się jak chłopak, tak autentycznie zachwycony sobą, że jej samej z zaciśniętych warg niemal wypsnął się krótki śmiech: - No dobrze, nigdy nie zgadnę. - Wyrwałem jak szalony, okropnie się bałem, że skonfiskują mi zdjęcia. Tędy, owędy, opłotkami, ogródkami, a ci wszyscy faceci w kowbojskich kapeluszach za mną i wrzeszczą „Stój!”, i depczą mi po piętach... - Goniła cię policja? - No. Całe tłumy, żebyś wiedziała. Przełaziłem przez płoty, przedzierałem przez chaszcze, brnąłem w błocie, potykałem się o... piaskownice, gipsowe krasnale i Bóg wie co... Nie była w stanie dłużej powstrzymać śmiechu. Pokiwała głową nad tym idiotą. - Wreszcie wygramoliłem się na jakąś ulicę i cóż ukazało się moim zdziwionym oczom? Kolejny samochód straży szeryfa, który stał przy krawężniku dokładnie naprzeciwko mnie. Zamknęła oczy, pokręciła głową, starając się nie uśmiechnąć. - Już myślałem, że jestem załatwiony na amen - ciągnął - ale wtedy właśnie, kiedy tak stałem z duszą na ramieniu, radiowóz po prostu odjechał. I zobaczyłem, że przed tym pudełkiem z aluminium, które tutaj nazywają domami, stoi mężczyzna, kobieta i dziecko i machają na pożegnanie. Otworzyła oczy. Sidney stał i rozpinał pasek spodni. - I zauważyłem, że ten chłopak chyba pływał, rozumiesz. Włosy miał zmierzwione, jakby dopiero co wyschły, i owinięty był w wielki ręcznik. No to pomyślałem sobie, że może to chłopak, który znalazł zwłoki. Więc... - Nie zrobiłeś z nim wywiadu - powiedziała stanowczo. - Musiał być okropnie roztrzęsiony. - Ale policja nie chciała puścić pary z gęby. - Zdejmował z siebie podarte spodnie, podnosząc najpierw jedną, potem drugą nogę, żeby oswobodzić stopy. Kiedy skończył, podszedł ku niej zuchowatym krokiem, ach, ta jego mleczna skóra, i - tak, widać to dobrze przez szorty - ma już erekcję, gra wielkiego macho, policyjny pościg, barykady na drogach, wywiady z biednymi wystraszonymi chłopcami... Ale analizowanie Miltona to też brudna robota, wiesz. Uśmiechnęła się kącikiem ust, bo zabawnie wyglądał, dumny jak paw, napuszony jak mały chłopczyk, no i ta erekcja, taka twarda, taka szybka, bohater zdobywca, patrzcie go. - Trzeba było dać mu spokój - udało jej się powiedzieć. - Temu chłopakowi. Pewnie był bardzo wystraszony. Pochylił się ku niej, przycisnął wargi do jej warg, jego gorący język w jej ustach. Dotknęła jego policzka, ach, jak dobrze: jego oddech, jego pożądanie, miękka tkanina frotte, nareszcie czyjaś obecność. Rozsuwał ręką szlafrok, poczuła twardość członka. Dała za wygraną, rozluźniła się, wydała pomruk, a on cofnął język i delikatnie pocałował ją wargami. - Ach - usłyszała jego szept - ale jaką historię mi opowiedział, Emily. Oczy miała zamknięte, ale czuła, że się jej przygląda. Z trudem chwytała oddech, gotowa. - Mój Boże - wymamrotał - mój Boże, co za tekst! Część druga DOM PRZY ULICY OWCZARSKIEJ Rozdział czwarty ZWŁOKI BILLY’EGO THIMBLE’A 16 lipca, poniedziałek -17 lipca, wtorek 1 Dolittle czuł się pod psem. Bolał go brzuch. Płuca też. Siedząc u szczytu długiego stołu, dużo wysiłku wkładał w to, żeby wyglądać na rozluźnionego. Bujał się lekko na krześle, kciuki zatknął za pas. Na ustach miał krzywy uśmieszek, robiły mu się od niego zmarszczki w kącikach oczu. Tak czy siak, myślał kwaśno, będę musiał załatwić tę sprawę. Siedział w sali konferencyjnej budynku urzędu szeryfa. Jego ośmiu funkcjonariuszy dochodzeniowych - Kryminalne Biuro Śledcze, jeśli ktoś lubi szumnie brzmiące nazwy - usadowiło się po bokach stołu. Curtis, Rożek, Wayward, Conti, O’Hara, Flanagan, Dean, DiMola. Cała ekipa. Ośmiu trzydziestoparoi czterdziestoparoletnich mężczyzn o surowych obliczach. Pogniecione granatowe albo kraciaste marynarki. Wymięte białe koszule, poluzowane krawaty. I wszyscy, co do jednego, kurzą papierochy. W sali konferencyjnej, obszernym kwadratowym pomieszczeniu można by siekierę powiesić. Jasnoniebieskie ściany pożółkły i poszarzały od dymu. Dolittle’a dusiło to paskudztwo. Ta cholerna chmura w płucach tkwi i ani myśli się ruszyć. Ale bujał się na krześle i uśmiechał. Przyglądał się Henry’emu Benoit, słuchał Henry’ego Benoit. Henry Benoit siedział z przeciwnego krańca stołu. Zastępca szeryfa Benoit, odpowiedzialny za działalność dochodzeniową. Właśnie przekazywał informacje na temat zwłok, które wyłowili z Hudsonu w zeszłym tygodniu, tych, które znalazł chłopiec. - No więc - powiedział jakby półgębkiem - ten gość się moczył gdzieś od środy, tak twierdzi lekarz. Woda, wiecie, jest teraz ciepła, rozkład idzie szybko, zwłoki napęczniały, większość śladów zmyła woda. No a przy ich wydobywaniu kupę spraw pochrzaniono. Jak mówię, kupę spraw. Dolittle patrzył na niego, żołądek go ćmił. - Ta pieprzona straż miejska z Gilead była tam przed nami - ciągnął Benoit. - A od przybycia pierwszego funkcjonariusza straży szeryfa do pojawienia się kogoś z ekipy dochodzeniowej minęło pół godziny. Kupę czasu, żeby coś pochrzanić. Kupę czasu! Ci durnie wzięli pieprzone bosaki, żeby wydobyć ciało. Wyobraźcie sobie, bosaki! Narobili w gościu dziur! Adwokaci od razu zaczną w sądzie: a czy to dziura od kuli, może to ci idioci zrobili bosakiem? - Pokręcił ze znużeniem głową, uśmiechnął się chłodnym półuśmiechem. - Palanty - mruknął Curtis, teraz on z kolei kręcił ze znużeniem głową i uśmiechał się chłodnym półuśmiechem. - Podobno się bali, że odpłynie, zanim dojedziemy - wyjaśnił mu Benoit. - Banda palantów i tyle. Pozostali członkowie ekipy po kolei kręcili ze znużeniem głowami i uśmiechali się chłodnymi półuśmiechami. I zapalili nowe papierosy. Dolittle zakasłał lekko. - No dobra - powiedział Benoit. - Lekarz nie jest na razie pewny, czy był cios w głowę. Ale bez wątpienia jest rana od strzału z dubeltówki w klatkę piersiową. Wydobyto śruciny. I rana postrzałowa w głowie. Z trzydziestki ósemki, pocisk jest. - To znaczy, że dostał z dubeltówki w pierś, a potem z pistoletu w głowę - powiedział Flanagan. - A na dodatek utopili biedaka - roześmiał się O’Hara. Benoit skarcił go spojrzeniem. - Nie ma się z czego śmiać. Miał wodę w płucach. - Zalewasz. - Mówię ci. Co prawda, lekarz mówi, że na razie niewiele z tego wynika. Nie wiadomo, czy żył, czy nie, jak się dostał do wody. - Rany boskie. Benoit zaciągnął się papierosem, zmrużył te swoje bystre oczy. - Co jeszcze mamy? Płetwonurkowie odnaleźli betonowy pustak, którego użyto, żeby go posiać na dno. I resztę liny. Funkcjonariusze pokiwali głowami. Mrużyli oczy, kiedy zaciągali się papierosami, i albo wydmuchiwali kłęby dymu przez usta i nozdrza, albo trzymali papierosy w palcach i wysyłali pod biały niegdyś sufit zygzakowate smużki dymu. Dolittle wyjął dłoń zza pasa i pokasłując, tym razem zakrył usta. - Aha, no i lekarz musiał ściągnąć mu skórę z palców, słyszeliście? - Benoit uśmiechnął się półgębkiem. - Gość miał palce tak porozwalane, no całkowicie, że, tego, żeby zdjąć odciski musiał mu zedrzeć skórę z palców i założyć sobie jak rękawiczki, kapujecie? Dopiero wtedy mógł odbić te odciski. - Tego gościa, co to zrobił, trzeba złapać raz-dwa. Uwiniemy się. - To był Rożek, z tym swoim rżącym śmiechem. - Złapiemy go jak nic - dodał DiMola. - Nie wywinie się. - Wsadzimy go za kratki - dorzucił Curtis. Sztachnął się ostro papierosem. Pozostali zachichotali. Dolittle, z kciukami znów zatkniętymi za pas, kiwał się jakby nigdy nic na krześle. Uśmiechał się własnym chłodnym półuśmiechem. Inni gwarzyli, śmiali się, żartowali. Dolittle myślał. Zanosi się na nie lada kłopot. Topielec prawie na pewno zostanie zidentyfikowany jako Billy Thimble, nie później niż dziś wieczorem. A jak to dojdzie do Sally Dawes... Muszę załatwić tę sprawę. Nie ma na co czekać, trzeba się za to wziąć od razu. Chce czy nie chce, ale będzie potrzebował pomocy Benoita. Henry Benoit miał czterdzieści dwa lata. Potężny gość, twardziel, szerokie bary. Okrągła twarz, jak wyciosana z piaskowca, zwarta, nos boksera. Ironiczny uśmiech, bystre, uważne czarne oczy. Zastępcą Dolittle’a jest od czterech lat. Prawa ręka, szef Kryminalnego Biura Śledczego. Przedtem służył w policji nowojorskiej. Benoit był wtedy sierżantem, szefem komisariatu na Bronksie. Zwolnił się w pośpiechu, przeszedł na wcześniejszą emeryturę, nawet bez pełnych świadczeń. W pół roku po jego odejściu ze służby w Nowym Jorku gazety roztrąbiły skandal związany - co za zbieg okoliczności - z komisariatem, w którym ostatnio służył Benoit. To była prawdziwa afera, wspominał Dolittle. Gliniarze konfiskowali narkotyki, a potem wynajmowali dealerów, żeby je dla nich rozprowadzali w innych dzielnicach. Wynajmowali się jako uzbrojeni po zęby ochroniarze i goryle nadzianych Murzynów ze złotymi zębami w gębach i złotymi łańcuchami na szyjach. Doszło do tego, że ci stróże prawa zajęli się na własną rękę pakowaniem w fiolki i dystrybucją skonfiskowanych narkotyków. Na fiolkach nalepiali etykiety z nazwą firmową „Midnight Blue”. Tak, to była paskudna sprawa. Ale nawet w części nie tak paskudna, jak sprawa z człowiekiem o ksywce „Śmiały Posiadacz Winiarni”. Otóż ten człowiek umówił się na spotkanie z funkcjonariuszami wydziału spraw wewnętrznych. Chciał się podzielić informacjami o policyjnych nadużyciach w okolicy. Nagle, bez uprzedzenia, zmienił zdanie. Zamiast przyjść na spotkanie z ludźmi z wydziału spraw wewnętrznych, wolał najwyraźniej rozdysponować swoje doczesne szczątki pomiędzy kilka worków na śmieci i złożyć je na wysypisku w Queens. Naprawdę paskudna sprawa. Nikogo nie oskarżono o zamordowanie „Śmiałego Posiadacza Winiarni”. Prokurator okręgowy z Brooklynu powiedział, że nie miał dość dowodów, by sporządzić akt oskarżenia. Dolittle przeczytał wszystko o tej aferze, a kiedy na jego biurku pojawiło się podanie Benoita o przyjęcie do pracy, wykonał parę telefonów do znajomych w Nowym Jorku. Potem wezwał Benoita na rozmowę kwalifikacyjną na stanowisko zastępcy szeryfa. Benoit wszedł ubrany w niezobowiązującą brązową marynarkę. Miał wygląd człowieka pewnego siebie i odprężonego. Z prawdziwą klasą wysunął mankiety koszuli, siadając przed biurkiem Dolittle’a. Szeryf okręgu Auburn siedział po drugiej stronie biurka i uśmiechał się do tych czarnych, twardych jak kamień oczu Benoita. Benoit uśmiechnął się w odpowiedzi, nawet zaśmiał. Dolittle skinął głową i także się zaśmiał. - Henry - powiedział Dolittle - nikt z moich ludzi nigdy nie wziął łapówki. I nigdy nie weźmie. Nikt z moich ludzi nigdy nie handlował narkotykami. A gdyby spróbował, urwę mu jaja i zrobię z nich przycisk do papierów. Benoit w miejsce zwyczajnego życzliwego uśmiechu przybrał teraz uśmiech zrozumienia i aprobaty. - Może myślisz sobie, Henry - ciągnął Dolittle - że jestem tępym prowincjonalnym szeryfem. I wiesz, co? Pewnie nawet masz rację. Może myślisz, że ja nie znam życia. Może nawet i w tym masz rację. Benoit uśmiechnął się teraz nowym uśmiechem, uśmiechem świętego oburzenia, by pokazać, że nigdy w życiu coś takiego by mu przez głowę nie przeszło. - Ale posłuchaj, Henry, jeśli najdzie mnie cień podejrzenia, że wziąłeś w łapę albo że handlujesz dragami, albo robisz cokolwiek, co stoi w sprzeczności z regulaminem, to moja w tym głowa, żebyś został oskarżony nie tylko o zabójstwo właściciela winiarni, ale także o przekupienie prokuratora okręgowego, żeby umorzył postępowanie przeciwko tobie. Benoit przestał się uśmiechać. Dolittle pochylił się, złożył przed sobą ręce na blacie biurka. - Jako zastępca szeryfa okręgu Auburn - powiedział wtedy Dolittle - będziesz robił dokładnie to, co ci każę. I nie waż się postąpić kroku bez mojej wiedzy. Zgodnie z oczekiwaniami tożsamość zwłok została potwierdzona około piątej po południu. Dolittle siedział właśnie w swoim gabinecie, gapiąc się w okno. Będzie musiał załatwić tę sprawę - nie przestawał o tym myśleć. Będzie musiał załatwić to krok po kroku. Siedział na skórzanym obrotowym fotelu z wysokim oparciem. Z jednej jego strony stała flaga stanowa, z drugiej - sztandar okręgu. Bujał się lekko, w przód i w tył, ze splecionymi pod brodą palcami. Biurko, solidne, mahoniowe biurko, było puste. Tylko aparat telefoniczny, notatnik, kalendarz i pióro z emblematem stanowego stowarzyszenia szeryfów. Gabinet był umeblowany skąpo. Dwa drewniane fotele przed biurkiem, regał na akta, staromodny wieszak na płaszcze, stojący w kącie za otwartymi drzwiami. Na jednej ścianie, tej naprzeciwko niego, kilkanaście oprawionych w ramki dyplomów i świadectw. Fotografia żony, Liz, jak obejmuje Cindy. Cindy chichocze, zasłaniając ręką aparat ortodontyczny. Miała wtedy dopiero dziewięć lat. Patrzył przez okno, znajdujące się po jego lewej stronie. Wychodziło na ulicę Główną i dalej na jezioro Tyler, z trawiastymi skarpami, opadającymi ku zmarszczonej wodzie, mrocznej pod szarym niebem. Ktoś wypłynął na jezioro wiosłową krypą. To pewnie Fred Denkinger, wziął wolny dzień z banku. Wędka sterczy przed nim, rękami manipuluje przy kołowrotku. Pewnie ciągnie błyszczkę w przydennych wodorostach. Ostrzy sobie zęby na okonia. Dolittle patrzył na Denkingera, ale myślami błądził wokół tego wieczoru, dawno temu, kiedy wyciągnął z lasu Hickory zgwałconą i skatowaną córkę Denkingera. Pomyślał o Sally Dawes, ściągnęła tam wtedy jak sęp, wietrząc sensację. Co też ona zrobi, kiedy dowie się o Billym Thimble’u. Niedobrze. Po prostu fatalnie. Jak można było do tego dopuścić. Zaledwie miesiąc do konferencji, przecież wciąż są ludzie, mnóstwo ludzi, którzy nie chcą Purdy’ego na stanowisku administratora okręgu. Trzeba trzymać rękę na pulsie. Niczego nie przeoczyć. Partię musi mieć w ręku. Nie może sobie pozwolić na chorobę. Nie może sobie pozwolić na słabość. I nie może sobie pozwolić na atak ze strony Sally Dawes. Rany - pomyślał - rany boskie, jak ja dawno już nie byłem na rybach. Benoit zastukał głośno w drewnianą futrynę. Dolittle zamrugał i spojrzał na potężnego mężczyznę w drzwiach. - Szeryfie - głos Benoit był cichszy niż w sali konferencyjnej. I więcej w nim było uszanowania. - Zidentyfikowano zwłoki. - Wejdź, Henry. Benoit przekroczył przez próg, ale nie usiadł w żadnym z dwu foteli. Podszedł do okna i usadził swój ciężki tyłek na parapecie. Zasłonił Dolittle’owi prawie całe jezioro. W ręku trzymał papierosa. Popiołem prószył na swój wymięty granatowy garnitur. Patrzył na szeryfa uważnie, czujnie, jakby obawiał się, że Dolittle się na niego rzuci. - Facet nazwiskiem Billy Thimble - powiedział. - Obiło ci się o uszy? - Nie bardzo - skłamał Dolittle. - O’Hara twierdzi, że przy skrzynił go jakiś czas temu za posiadanie kokainy. - Racja. Tak, pamiętam. - Nie ma o tym śladu w aktach, więc chyba go puściliśmy? - To było taktowne ujęcie sprawy. Benoit dobrze wiedział, że lepiej nie pytać za wiele na temat śladów w aktach. O wielu sprawach wiedział tylko szeryf. Ale Dolittle powiedział po prostu: - Tak, rzeczywiście. Powiedziałem O’Harze, żeby zamknął sprawę. Thimble miał rodzinę: żonę, dzieciaka. Dobrą posadę. - W notariacie - powiedział Benoit. - Tak jest. Młody chłopak. Bystry, giętki. Odpuściłem mu, ale powiedziałem, żeby to rzucił, bo następnym razem nie ujdzie mu na sucho. - No - Benoit przekrzywił głowę. - Wygląda na to, że rzucił na dobre. Dolittle roześmiał się. - Widocznie inaczej się nie dało. Benoit też się roześmiał, rozluźnił. - Tak czy siak, nie zanosi się na sprawę dla Sherlocka Holmesa. Na Bronksie mawialiśmy: udusić można z nienawiści, zatłuc z miłości, ale jak kogoś zastrzelą, to chodzi wyłącznie o biznes. - Cwaniaczki z was na tym Bronksie. - Prawdę mówiąc, tak. - To znaczy, co? Twoim zdaniem załatwił go Vincent Scotti. - Jak cholera. A któż by? - Benoit wzruszył ramionami, podniósł papierosa do ust i zaciągnął się głęboko. - Skoro to biznes, jak powiedziałem, to chodzi o narkotyki. Może Thimble nie zapłacił za swoją działkę albo chciał go orżnąć, bo ja wiem. Może Scotti chciał od niego pożyczyć krawat, a Thimble nie chciał mu dać. Ale że to Scotti, dam sobie rękę uciąć. - Rzucił znużonym okiem na jezioro. Łódka Denkingera wypłynęła mu zza ramienia. Dolittle zobaczył, jak bankier podnosi wędzisko nad głowę i zarzuca daleko przed siebie. Benoit mówił dalej: - Chcę dziś posłać chłopaków na stację kolejową w Hickory. Mam przeczucie, że tam się czegoś dowiedzą. Mamy wśród dzieciaków paru dobrych informatorów. - Aha. - Dolittle słuchał jednym uchem. Przyglądał się Denkingerowi. - Słyszałem, że nasz Scotti wziął sobie mały urlop. - Prychnął. - Pewnie wybrał się do ciepłych krajów. - Benoit przerwał. Szeryf patrzył na niego, próbując uzmysłowić sobie, o czym jego zastępca właśnie mówił. - Chcesz list gończy? - zapytał wreszcie. - Nie. Podobno ma wrócić. Podobno chce tylko przeczekać, żeby zobaczyć, jak się sprawy ułożą. Myślę, że powinniśmy przyczaić się na parę dni. Popytać tu i ówdzie, ale bez większego entuzjazmu. To go zmyli. - W porządku - powiedział Dolittle. - Dobry pomysł. - Minie kilka dni, Scotti poczuje się pewniej, wróci. A wtedy my go cap! I ptaszek nam się nie wymknie. Zastępca szeryfa wykrzywił usta w ironicznym kamiennym uśmieszku, a potem zachichotał szorstko, gardłowo. W czarnych oczach zamigotała iskra. Dolittle pochylił się jeszcze bardziej, ręce trzymał złożone na biurku. Przeszył Benoita spojrzeniem. Kaszlnął sucho. - Słuchaj, co masz robić, Henry - powiedział. Benoit natychmiast przestał się śmiać. - Ee... tak... co sobie życzysz, Cyrusie. - Oczy przestały mu się iskrzyć śmiechem. Znów były czujne. - Posłuchaj mnie dobrze. Jest chłopak, nazywa się Teddy Wocek. Benoit spojrzał w bok, szukając w pamięci. - Tak, tak. To jeden z pionków Scottiego, handluje dla niego. Gadaliśmy z nim. - Dobrze. Teraz z nim nie rozmawiajcie. - Ee... Co? - Nie rozmawiajcie z nim, Henry. Wocek kręci się koło mojej córki, Cindy. Kapujesz? Nie chcę jego zeznań w tej sprawie. Absolutnie żadnych. Nie chcę słyszeć, czy coś wie, nie chcę wiedzieć, co powiedział. Jasne? Benoit czekał, co będzie dalej, ale Dolittle siedział w milczeniu, wpatrując się w niego uważnie, z rękami złożonymi na biurku. - Mamy go chronić - powiedział wreszcie Benoit. - Nie - odparł oględnie Dolittle. - Niezupełnie. Mówiąc ściśle, gówno mnie obchodzi, co się z nim stanie. Byle tylko nie był łączony z tą sprawą. Ma być wyłączony z tego śledztwa. Bezwzględnie. Zrozumiano? Minęła dłuższa chwila. Wreszcie zastępca szeryfa przekrzywił kwadratową brodę. - Mówisz, że za wszelką cenę. Po prostu. To mi chcesz powiedzieć. Dolittle skinął głową. - To ci chcę powiedzieć, Henry. Benoit rozłożył szeroko ręce. - Jasne! - Jego okrągła, szorstka twarz pękła w krzywym uśmiechu. - Znasz mnie, szeryfie. Cokolwiek rozkażesz. - W porządku - powiedział Dolittle. - W porządku. - Teraz on się uśmiechnął. W kącikach oczu pojawiły się zmarszczki. - Znam cię, Henry. 2 Następnego dnia, przy starym dworcu kolejowym w Hickory, Cindy Dolittle spotkała się ze swoją koleżanką, Bobbi Scorsese. Stały na parkingu niedaleko torów kolejowych, oparte o stary krążownik marki „Pontiac”, należący do starszego brata Bobbi, Hermana. Ponieważ Herman przebywał na zwolnieniu warunkowym z więzienia i zawieszono mu prawo jazdy, pozwalał korzystać z auta siostrze. Był ciepły, letni dzień, niebo pokrywała mgiełka, Bobbi i Cindy opierały się wygodnie i paliły papierosy. Bobbi właśnie wyszła z „Burger Kinga” przy szosie numer 6, gdzie pracowała, i wciąż miała na sobie służbowy czerwono-brązowy uniform. Lubi go nosić, pomyślała Cindy, bo odsłania jej nogi, wciąż po dziecięcemu pulchne, ale mimo to apetyczne. Czapeczka pasowała do jej perkatego nosa i krótkich kędzierzawych, kruczoczarnych włosów. Opowiadała właśnie Cindy o swoich przejściach z tym jej paskudnym szefem. Twierdziła, że daje jej całą najparszywszą robotę: szorowanie piekarnika, mycie toalet, ponieważ bluznęła mu, kiedy „przypadkowo” musnął ją ręką po tyłku. Bobbi trajkotała na ten temat bez przerwy, ale Cindy nie słuchała. Myślała o Teddym. O Teddym i o topielcu w rzece. Nie mogła myśleć o niczym innym od piątku, kiedy znaleziono ciało. Od razu wiedziała, czyje to zwłoki. Nietrudno było się domyślić. Ledwie zdążyła powiedzieć Teddy’emu, że Billy Thimble ma zamiar wsypać Vince’a Scottiego, a tu od razu z Hudsonu wyławiają ciało uwiązane do betonowego pustaka. Jasne jak słońce. Billy Thimble został załatwiony. A Teddy - jej własny Teddy - zniknął. Czuła w środku ciężar, przygniatający ciężar, od którego aż mdliło. Tego dnia, kiedy znaleziono zwłoki, Teddy po prostu przepadł na amen. Nie dzwonił do niej, nie odpowiadał na telefony. Co o tym myśleć? Że uciekł przed glinami? Przed Vince’em? Mdliło ją od tego. - Cześć, Cindy, Bobbi! Słyszałyście? Cindy podniosła wzrok i zobaczyła Ala Delgado, jak wychodzi ze sklepu „1001 drobiazgów” po drugiej stronie ulicy. - Wiecie co? Posłuchajcie! Wołał do nich, idąc tym swoim podrabianym krokiem Murzyna. Kowbojskim butami kopie kamyki na zakurzonym placu. Dżinsowa kurtka haftowana w trupie czaszki. Anioł Śmierci od siedmiu boleści. Wymachiwał świeżo kupioną paczką papierosów. Cindy zamarło serce, gdy go zobaczyła. Za jego plecami szereg domostw ulicy Głównej w Hickory, fryzjer, zieleniak, „1001 drobiazgów”, tak beznadziejne, że zerzygać się można. Kurde, pomyślała. Już wiedziała, co Al chce im powiedzieć. Zagryzła wargi. Niech to szlag trafi. Gdzie do cholery jest Teddy? Gdzie on, do jasnej cholery, się podziewa? - Słyszałyście? Słyszałyście? - wrzeszczał bez przerwy Al. Bobbi rzuciła niedopałek na szyny. Dymił między podkładami. - Nie, Al - powiedziała. - Właśnie stoimy tu i czekamy, aż nas oświecisz. Ala, pryszczatego Ala, guzik obchodziło, co mówi Bobbi. Po prostu wpadł w trans. - Wiecie o tym zabitym? O facecie, co go znaleźli w rzece? - Tak - powiedziała Bobbi. - Wszyscy wiedzą o facecie w rzece, Al. - Tak, ale wiecie, kto to taki? Błagam, pomyślała Cindy. Niech to nie będzie Billy Thimble. Proszę, niech okaże się, że to ktoś zupełnie inny. Błagam. Ktoś zupełnie nieznajomy. Czekała jak na szpilkach. - Właśnie słyszałem przez radio - obwieścił Al. - Mówią, że to Billy Thimble. Boże, pomyślała Cindy. Skrzywiła się i złapała za brzuch. Naprawdę zwymiotuje. Bobbi wzruszyła ramionami. - I co z tego? Co to za Billy Thimble? - Nie pamiętasz go? Nie pamiętasz? To ten facet, co go Teddy wtedy tu przyprowadził. Ten cwany elegancik, prawnik. - A tak. Z neseserkiem. - No. I miał w nim pełno towaru. Garniturek, uśmiech, błyszczący neseserek, trzask, otwiera, a w środku towar, pamiętasz? Wiesz który, Cindy. Teddy go kiedyś przyprowadził z towarem, no nie? Cindy wzruszyła ramionami. - Nie pamiętam - powiedziała cicho. Ale Bobbi spojrzała na nią. Przyglądała się jej uważnie tymi brązowymi dużymi oczami. Bobbi pamiętała, Cindy była pewna. Al zachichotał radośnie. - Ludzie, założę się, że Teddy robi dzisiaj w portki. Już go gliniarze wezmą w obroty. A stary obedrze go ze skóry, jak się dowie, że synalek handluje towarem. - Roześmiał się donośnie, aż się zachłysnął. - Widziałeś go? - wyrzuciła z siebie Cindy. - Wiesz, gdzie jest Teddy? - Ja mam wiedzieć? To ty nie wiesz? Bobbi popatrzyła na niego z pogardą. - Ona wie. Sprawdza cię tylko, Al. To teleturniej. - Mówię tylko, że Teddy znał faceta i tyle. Przyprowadził go wtedy. Cindy obrzuciła go ponurym wzrokiem. Popatrzyła na pryszczatą gębę, długie przetłuszczone włosy. Jest zazdrosny o Teddy’ego, bo wszyscy go podziwiają, pomyślała. Dlatego mówi to wszystko. Chrzanić Ala. Nie do wiary, że dała mu się obmacywać na balandze u Bobbi w zeszłym roku. - Może nie chce odpowiadać glinom na pytania - ciągnął Al z tym swoim głupkowatym śmiechem. - Pewnie się gdzieś zamelinował. - Brawo, Al - powiedziała Bobbi. - W konkursie już byś odpadł. Cindy prychnęła. Bobbi jest niezła w przycinkach. A jak na niego patrzy: jakby był powietrzem. Opiera się o karoserię w tym uniformie Burger Kinga, pokazuje mu nogi, drwi z niego jawnie. A Al ją naprawdę pieprzył: tuż przed wakacjami schlał ją, że ledwie się na nogach trzymała. To jego stara metoda. Uśmiechnął się do niej zjadliwie i już miał coś powiedzieć... ale go zatkało. I uśmiech gdzieś się rozpłynął. Najpierw Cindy, potem Bobbi obejrzały się za siebie, podążając za jego spojrzeniem. - O rany! - powiedziała Cindy bez tchu. - Nareszcie. Z cienia góry Wapataugh, daleko, gdzie Droga Królestwa Hickory dotykała horyzontu, wyłoniła się sylwetka pędzącego sportowego wozu Teddy’ego Woceka. Cindy wyprostowała się, potrząsnęła przyciętymi blond włosami i spojrzała dumnie na Ala. - Był w górach - powiedziała. - Pewno mnie szukał. Na to Al nie znalazł nic do powiedzenia. Cindy czekała z biciem serca. Zielony kształt rósł w oczach, basowe dudnienie silnika rozbrzmiewało coraz głośniej. Skrzyżowanie z Główną, przejazd kolejowy. Pisk tylnych opon, auto zakręciło prawie w miejscu, stanęło na wprost trójki nastolatków. Otworzyły się drzwiczki. Teddy wychylił się, włosy opadły mu na oczy. - Cześć, Cindy. - Zadzwonię do ciebie - powiedziała Cindy do Bobbi. Ala nawet nie zaszczyciła spojrzeniem. Teddy zawrócił, wcisnął gaz do dechy. Usłyszała, jak opony plują żwirem, pod stopami poczuła grzechot uderzających w podłogę kamyków, samochód ruszył jak rakieta. Droga Królestwa Hickory wiła się i falowała. Zanurkowała pod starym wiaduktem, minęła stare wielkie domy na skraju miasta, mknęła w stronę pól. Sznurki z praniem, dziecięce rowerki, trawniki, warsztaty... wszystko zamazywało się w pędzie powietrza z otwartego okna, Cindy miała wrażenie, że serce wyskoczy jej przez gardło, co za pęd, jak jakiś filmowy pościg albo coś w tym rodzaju. Musiała przekrzykiwać szum wiatru i huk motoru. - Czemuś, do cholery, nie zadzwonił? Czemuś nie zadzwonił? Czekałam, myślałam, że oszaleję. Cały weekend! Patrzyła na niego, wiatr szarpał mu włosy, wyraz twarzy miał taki dramatyczny, w oczach tyle cierpienia, jego wargi wyraźnie drżały. - Nie wiem - odparł. - Musiałem pomyśleć. - Mogłeś przynajmniej zadzwonić. - Musiałem pomyśleć, kapujesz? Jezu, mówię ci. Nie mogłem... nie mogłem się pozbierać. - Co się stało? - spytała, nie mogąc się uspokoić. - Co się, do cholery, stało? - Nie... rany, o Jezu. - No bo wiesz, powiedziałam ci, że Billy Thimble chce wsypać Vince’a Scottiego, a tu nagle Billy Thimble, kurde, nie żyje. Teddy nagle rąbnął pięścią w tablicę. - Niech szlag trafi Vince’a! - krzyknął. Mijali właśnie stary cmentarz, poprzechylane wyblakłe płyty wyglądały zza kutej bramy. Silnik wył wysokimi obrotami na stromym podjeździe. - Niech go szlag! - Powiedziałeś mu? Naprawdę mu powiedziałeś, co ci mówiłam? O Billym Thimble’u? Powiedziałeś? - Niech szlag trafi Vince’a! On nie ma... tego... - Teddy uderzył się pięścią w klatkę piersiową. - Nie ma... tego... no wiesz, tego. Nie ma, no wiesz... tego - jeszcze raz uderzył się w pierś, żeby pokazać, czego Vince jest pozbawiony. - Cholera! - powiedziała Cindy. - O cholera! Naprawdę go zabił? Cholera, Teddy. Teddy jeszcze raz uderzył się w pierś. - Wiesz? Wiesz, o co mi chodzi? - Co się stało, Teddy? Policja cię będzie przesłuchiwać? Nic im nie mów. O Jezu. Nie podpadnij Vince’owi. O Jezu. Co robić? - Nie wiem, nie wiem. Z piskiem opon weszli w zakręt, wyszli z niego, mijali zarośnięte trawą i fioletowymi chwastami pole. Zerzygać się można, po prostu zerzygać od tego wszystkiego... Teddy powiedział coś zbyt cicho, by dosłyszała. - Co? - Najpierw muszę iść na spotkanie... - Co? Jakie spotkanie? Nawis wielkich drzew. Gęsty cień. Wicher, motor. Jej własny oddech. - Jutro wieczorem! - krzyknął do niej. - O ósmej. Vince chce nas wszystkich zebrać. - Boże, Teddy, nie... - Vince, do cholery, zwołał zebranie w tym domu na Owczarskiej. A co mam robić? Muszę iść! - Nie. Nie. Nie idź z nim na żadne cholerne zebranie. Jezu. To zasrany morderca. Wariat. Nie chodź na żadne zebranie. - Muszę. - Trzymaj się od tego z daleka. Nic nie rób. Powiedz mu to. Trzymaj się z daleka. Musisz się od nich trzymać z daleka. - Muszę iść, Cindy. Vince każe. - O Jezu, Teddy. - Załkała. Łzy wypełniły jej oczy, a kiedy zacisnęła powieki, jedna czy dwie naprawdę pociekły po policzkach. - O Jezu, Teddy, nie idź. Wyjechali spod drzew, z obu stron drogi znów ciągnęły się nieużytki zarośnięte kwitnącymi fioletowo chwastami... Zdjął nogę z gazu. Dudniący łomot silnika zamienił się w niski pomruk. Auto zwolniło, zjechało na bok, podskoczyło na poboczu i stanęło. Jak cicho. Niesamowite, jak od razu może być cicho. Za oknem wysokie trawy kołyszą się w łagodnych podmuchach. Cindy słyszała brzęczenie owadów. - Nie idź - powtórzyła cicho. Teddy oparł czoło na kierownicy. - Muszę. Potem, wieczorem, powietrze było chłodne, wilgotne i nieruchome. Jodłowa Katedra pachniała liśćmi i igliwiem. Cindy opierała się o biały głaz. Zaciągała się skrętem z trawki. - Musi iść do niego na to zasrane spotkanie - mówiła. - Jutro wieczorem, w tym domu przy Owczarskiej. Powiedziałam mu, żeby się trzymał od niego z daleka. To straszny skurwiel. - Pójdzie? - Tak. Chociaż mu powiedziałam. Powinien się trzymać z daleka. Powinien trzymać gębę na kłódkę. Scotti to po prostu zasrany morderca. Teddy’ego mogą posadzić za współudział. Bobbi Scorsese przebrała się już w dżinsy. Siedziała po turecku na ziemi, pośrodku polany. Wygląd miała zatroskany, poważny. - Rany, Cindy - powiedziała po chwili. Sikorka zadzwoniła melodyjnie w cieniu drzew. Odpowiedziała jej druga. - Nikomu o tym nie mów, dobra, Bobbi? Nikomu, choćby nie wiem co? Kapujesz? Rozdział piąty RUMPLEMEYER I WDOWA 17 lipca, wtorek Jak by to było, zadumał się Rumplemeyer, zostać wychłostanym przez tę wdowę? Brodaty reporter pchał się swoim garbusem przez bezksiężycową noc i snuł fantazje z detalami. Widział ją oczami wyobraźni, ach, niezła jest, mleczna skóra kontrastuje z czarnym skórzanym bikini, jedwabistym głosem grucha: „Brzydki Ernie, niedobry, be, be!” Śmiga go pejczem po gołym tyłku, a on wije się, skuty łańcuchami, żebrząc o litość... Ech... - zamyślił się Rumplemeyer. Musiał się przesunąć na niewygodnym siedzeniu za kierownicą garbusa. Problem z jego samochodem polega na tym, że nie ma w nim miejsca na erekcję. Niemiecka konstrukcja, pomyślał, w tym sęk. Volkswagen wciskał się w noc wśród dzikich ostępów północnej części gminy Hickory. Leśna gęstwina, niczym jakieś armie zielonych skrzatów, zdawała się brać w posiadanie drogę z obu stron. Strop czarnych liści zasłaniał widok na bezgwiezdne niebo. To, że cywilizacja jest o krok, przypominał jedynie Bruce Springsteen - słowa piosenki Bom in the USA. I was... born in the USA! charczały z taniego odbiornika samochodowego. Poprawił sobie portki, uwolnił sztywniejącego członka z kalesonów. Spróbował sobie wyobrazić twarz tej wdowy. Bardziej by go podniecało, gdyby wiedział, jak wygląda, ale ponieważ jej nie znał, musiał coś wymyślić. Może dać jej twarz Sally, ten słodki uśmiech, tkliwe spojrzenie... Ale trochę mu się przejadła. Wykorzystywał ją w swoich seksualnych fantazjach, odkąd zatrudnił się w tej gazecie rok temu, chyba ją już bolała ręka od tego biczowania. W dodatku Sally była teraz stanowczo zbyt zajęta robieniem słodkich oczu do tego nowego, Sidneya Czwartego, żeby mieć czas na chłostanie Erniego, nawet w jego marzeniach. A poza tym już mamy zjazd w osiedle Orchard Hills. Born-in the USA - I was-born in the USA... Zwolnił. Sięgnął, żeby doprowadzić spodnie do porządku. Na pana Penisa przyszła pora spać. Wyrzucił z głowy obraz Chłoszczącej Wdowy. Popróbował siłą woli zmiękczyć wzwód. Nie pomogło, więc uciekł się do myśli o nieprzyjemnych rzeczach. Na przykład o swoim psychoterapeucie. Doskonały pomysł: odrażający doktor Schuster rozparty w fotelu przygładza wąsy, zerka w sufit, plecie piramidalne bzdury w rodzaju: „A więc wydaje się panu, że te masochistyczne fantazje biorą się z poczucia winy, iż pociągała pana seksualnie matka, co pana zdaniem sprawiło, że pański ojciec porzucił rodzinę, kiedy miał pan zaledwie pięć lat...” Tak, zamyślił się Rumplemeyer, może te masochistyczne fantazje biorą się z poczucia winy, iż będzie próbował przeprowadzić wywiad z tą biedną kobieciną, której męża zaledwie cztery dni temu wyłowiono z Hudsonu, przywiązanego do bloku betonu i naszpikowanego ołowiem... A może, pomyślał Rumplemeyer, mam te masochistyczne fantazje ponieważ - świst! - są takie przyjemne. Prawda była jednak taka, że miał wyrzuty sumienia, iż będzie dręczył tę biedną wdowę. Taka myśl by mu w głowie nie postała, gdyby nie to, że ten pan i władca Auburn, szeryf Dolittle, to palant, który położył łapę na wszelkich informacjach. Po dzisiejszej konferencji prasowej stało się jasne, że nie ma innego wyjścia. To kwestia szacunku dla samego siebie. I tyle. Po prostu kwestia szacunku dla samego siebie. Było tak. Dziś wieczorem Rumplemeyer miał telefon od sekretarki z biura szeryfa: konferencja prasowa za dziesięć minut, proszę przyjechać. Co było robić, mały reporter wybiegł z redakcji „Kuriera”, ruszył za róg, na Główną. Krzywonogi, garbaty, z rozwianym włosem i brodą, w ogromnej sztruksowej marynarce, łopoczącej na przedwieczornym wietrze, pośpieszył wzdłuż ciemniejącej tafli jeziora Tyler do starego gmachu sądu, zwróconego fasadą ku wodzie. Podrygiwał, kuśtykając po schodach. Bez tchu pchnął frontowe drzwi i potykając się wpadł do poczekalni przed gabinetem szeryfa. Poczekalnia to była ni mniej, ni więcej, tylko kolekcja papierosowych niedopałków na podłodze pokrytej starym jak świat linoleum, oszklona budka dyżurnego i kontuar recepcji pod ścianą. Zebrał się tutaj w komplecie kwiat żurnalistyki okręgu Auburn: Dog Saunders z Radia WAUB, Buzzy Farquharson z „Tygodnika Handlowego”, Debbie Pullman z „Biuletynu Hartfordzkiego”, lokalnej gazety z sąsiedniego okręgu, spoza granicy stanu - i, właśnie przybyły, dzielny przedstawiciel imperium prasowego Sutcliffe, Rumplemeyer, we własnej osobie. Wszyscy czekali z niecierpliwością. Konferencja prasowa miała się zacząć za siedem minut. Rumplemeyer podrygiwał na palcach stóp. Minęło czterdzieści minut. Czterdzieści pięć. Rumplemeyer wyszczerzył zęby do recepcjonistki. Wyglądała na znudzoną. Odezwał się brzęczyk. Drzwi od pomieszczenia na tyłach otwarły się na oścież i wyłonił się z nich zastępca szeryfa Henry Benoit. Zdaniem Rumplemeyera, dupek pierwszej wody. Słoniowaty osiłek w granatowym poliestrowym garniturze obszedł bez słowa gromadkę dziennikarzy, wręczając każdemu pojedynczą kartkę. Podając ją Rumplemeyerowi, spojrzał na małego reportera z góry i prychnął. Rumplemeyer wyszczerzył zęby. Wspiął się na palce, spojrzał w dół, na kartkę. Widniały na niej słowa: „Szeryf Cyrus Dolittle oświadcza, iż urząd szeryfa, na podstawie opinii biura lekarza sądowego okręgu Westchester, potwierdza, że ciało odnalezione w rzece Hudson w piątek zostało zidentyfikowane jako zwłoki niejakiego Williama Thimble’a”. - To sensacja, nie przegapcie - powiedział Benoit. Ruszył z powrotem ku drzwiom. - Czy może pan podać wiek ofiary? - zawołała za nim Debbie Pullman. Benoit zatrzymał się w drzwiach i obejrzał sennym wzrokiem. - Nie udzielamy więcej żadnych informacji ze względu na dobro śledztwa. Życzę miłego wieczoru. - Chwileczkę! - To był Dog Saunders. Wyciągnął mikrofon swojego dyktafonu. - Czy mógłby pan powiedzieć coś, co będę mógł puścić w radiu, szeryfie? Będę zobowiązany. Zastępca westchnął. Odczekał chwilę z oczami wzniesionymi w niebo, aż Doggie przygotuje mikrofon. Wreszcie zapytał: - Gotów? - Tak - odparł Dog. - Wspólnie z lekarzem sądowym z Montclair urząd szeryfa ustalił, iż nazwisko ofiary brzmi William Thimble. W chwili obecnej nie można udostępnić żadnych więcej informacji ze względu na dobro toczącego się śledztwa. W porządku? - Dzięki - powiedział Dog. Wetknął mikrofon z powrotem pod pachę. Benoit otworzył drzwi. - Dziękujemy za bieżące informacje - powiedział Buzzy Farquharson. Smutnooki mały Buzzy. Uwielbia szeryfa ponad wszystko. Wycieraczka pod drzwiami, pomyślał Rumplemeyer. Wycieraczka, która marzyłaby, żeby zostać butem. Benoit zaszczycił go pożegnalnym gestem. Już miał zniknąć za drzwiami, gdy jego wzrok trafił na Rumplemeyera. Zawahał się. - Co się dzieje, Ernie? Nie masz żadnych pytań w imieniu wszystkich sześciu czy siedmiu czytelników „Kuriera”? Rumplemeyer, wciąż podrygując, uśmiechnął się promiennie, aż rozwichrzona broda uniosła się ku rozwichrzonym włosom. - Jasne - odparł. - Jak się pan dziś czuje, panie zastępco szeryfa? Benoit prychnął. - Na razie, Ernie. - I wyszedł. Po tak zwanej konferencji prasowej Rumplemeyer wpadł jak burza do restauracji „Sądowej” tuż obok. Była tam Sally, siedziała u krańca długiego kontuaru, sącząc kawę. Niedaleko w głębi sali stał Shea. Grał na staromodnym automacie bilardowym o nazwie „Człowiek z Dżungli”: pięć bil za ćwierć dolara, plansza z pochylniami, zastawkami i otworami, dekoracja z tygrysów i palm, tło z Tarzanem bujającym się na lianie, trzymającym pod pachą skąpo odzianą Jane. Fred, właściciel lokalu, tkwił przy kasie, czytając gazetę. Podniósł wzrok i uśmiechnął się na widok Rumplemeyera. Reszta lokalu - stoliki i bar - świeciła pustkami. - Nie uwierzycie, co zrobił ten drań Dolittle. Posłuchajcie! - Niech to szlag - odezwał się Shea, tłukąc z boku w automat bilardowy. - Dlaczego Tarzan mnie nienawidzi? Dlaczego? Co mu zrobiłem? No powiedz? - Dał nam takie gówniane oświadczenie dla prasy, a potem nie odpowiedział na żadne pytanie. - Rumplemeyer rzucił kartkę na bufet przed Sally. Podniosła ją i przeczytała, sącząc kawę i kręcąc głową. - Co za pieprzony palant! - ciągnął Rumplemeyer. Wcisnął się pomiędzy Shea a automat i odebrał mu przyciski. Wystrzelił bilę na planszę. - To faszysta, Chris! Nie dbam, co ty powiesz. Szeryf i Hitler to do cholery jedna i ta sama osoba. Jak myślisz, dlaczego nigdy nie widzieliśmy ich razem? Bila odbiła się rykoszetem od górnych zderzaków. Shea przeczytał oświadczenie prasowe ponad ramieniem Sally. - A to sukinsyn - powiedziała Sally. - To Hitler! - oznajmił Rumplemeyer. - Dajcie spokój - łagodził Shea. - Kto ci dał to oświadczenie? - Benoit. To Goebbels. Oni wszyscy zamelinowali się tutaj po wojnie. - Bila spadła na zastawkę Rumplemeyera. Wystrzelił kulkę daleko, ku kartom z punktami. Odbiła się w dół, wystrzelił ją znowu, strącając jedna za drugą karty z punktami. - No, nie można obwiniać Dolittle’a za to, co robi Benoit - powiedział Shea. - Benoit to głąb. Szeryf nie odpowiada za to, co ten dureń wymyśla. - Jasne. Purdy też działa wyłącznie na własną rękę. - Dlatego tak samo nie można obwiniać szeryfa za wszystko, co robi Purdy. Zapaliło się czerwone światełko, oznaczające premię: dodatkową bilę. Rumplemeyer natychmiast wprowadził ją w otwór. Maszyna zadzwoniła głośno i wyrzuciła jeszcze jedną. - Tak, jasne, Chris - wymamrotał Rumplemeyer. - I nie można obwiniać Reagana za aferę Iran-Contras. - To nie to samo. Reagan starał się wprowadzić całkowicie legalnie... - Chłopcy - wyszeptała Sally. Podniosła do góry rękę. - Nie zajmujcie się aferą Iran-Contras, dobrze? Ani Watergate, ani Iran-Contras. Zgoda? Proszę. Shea westchnął. Rumplemeyer się dołączył. Bila spadła na boczną pochylnię i „Człowiek z Dżungli” zaczął wydzwaniać tysiące premiowych punktów. - Niech to szlag, Ernie - powiedział Shea. Plasnął dłonią w automat. - Jak ty to robisz? Powiedz mi, jak ty to robisz? Rumplemeyer obrócił się na pięcie i zabrał kartkę sprzed nosa Sally. - Ja tego nie robię, człowieku - powiedział, zmierzając do drzwi. - Po prostu samo mi przychodzi. Poszedł przez noc z powrotem do redakcji. Kłopot z Shea polega na tym, że to katolik. O to chodzi. Ci ludzie każdego, kto jest u władzy, uważają za pierwszego po Bogu. Ale on, Rumple, prędzej skona, niż napisze tekst na podstawie tego oświadczenia. Chryste, nawet Przystojniaczkowi Merriwetherowi Czwartemu poszło lepiej z tym tekstem o wyłowieniu topielca w piątek wieczorem. Wciąż pamiętał, jak Sally się nad nim rozpływała. Ach, tiu-tiu-tiu, taka jestem z ciebie dumna, Sid, trele-morele. Dupa Jasio. Numer zamyka się o północy. Ma jeszcze czas. Zrobi tekst, choćby miał szeryfowi z gardła wyciągać informacje. Wpadł do redakcji przez drzwi frontowe, w biegu musnął włącznik światła. Zanim jarzeniówki skończyły migotać pod sufitem, już siedział przy biurku. Przerzucał sterty papierów, aż wyciągnął swoją kartotekę telefonów. Poszperał w niej, wreszcie znalazł numer, którego szukał. Wystukał go, usadowił się na krześle i zaczął się bujać, rozluźniając jednocześnie krawat. Pierwszy sygnał, nikt nie odbiera, wreszcie po piątym: - Halo? - Doktor Schneiderman?! - wrzasnął Rumplemeyer. - Rumplemeyer, ty draniu - wrzasnął Schneiderman. - Spadaj, jem kolację. - Możesz mi powiedzieć tylko jedną rzecz? - Wszędzie mnie znajdziesz, o co chodzi? - Możesz mi podać przyczynę śmierci Billy’ego Thimble’a? - Do diabła. Nie wolno mi puścić pary z gęby. Informacji udziela wyłącznie szeryf okręgu Auburn. - Proszę! - powiedział Rumplemeyer. - Zostanę twoim najlepszym przyjacielem. - Boże, tylko nie to. Dobra, i tak wszyscy wiedzą. Tylko nie cytuj mnie z nazwiska. - Powiem tylko, że dowiedziałem się z dobrze poinformowanego, błyskotliwego i niebywale młodzieńczego źródła w urzędzie koronera okręgu Westchester. - Nie, nie, wtedy każdy się domyśli, o kogo chodzi. Tak czy owak, nie za wiele wiadomo. Facet za długo przeleżał się w wodzie. Co tam było? Uraz głowy, rana od strzału śrutowego z czterdziestki czwórki w klatce piersiowej. Pocisk kalibru 0,38 w głowie. Co jeszcze? Aha, woda w płucach. Rumplemeyer, który bazgrał gorączkowo w notatniku, przerwał na moment i popatrzył przez oszkloną ścianę. Na ulicy panowały ciemności, w szybie odbijał się obraz redakcyjnego bałaganu. - To znaczy co? Jeszcze żył, jak go wrzucili do wody? - Możliwe. Albo woda przesączyła się potem. Może być jakaś anomalia. Cholera wie. - Kiedy zginął? - Kiedy go znaleźli? W piątek? Nie żył już około dwóch dób. Wypada na środę. - Coś jeszcze? - Ee... tak. Kokaina. Mnóstwo kokainy. Zaćpany. - Narkoman? - Absolutnie. Znaczy wiesz, wiele z niego nie zostało, ale to, co zostało, wygląda na narkomana. Jeszcze coś? - Co masz na kolację? - Wątróbkę cielęcą. - Paskudny osobnik z ciebie. - Pogadamy później, Rumple. - Dzięki, doktorku. Rumplemeyer odłożył słuchawkę. Teraz bujał się jeszcze szybciej, właściwie wibrował na swoim krześle. Znów przerzucił kartotekę telefoniczną. Tym razem wyciągnął numer funkcjonariusza policji stanowej Margaret Hartigan. Odebrała po pierwszym sygnale. Rumplemeyer zaczął śpiewać: - Z daleeeekich stron zawołam cięęęęę. - Rumplemeyer, nie robisz na mnie wrażenia. - Co ty mówisz? Dlaczego? - Bo jesteś mały, garbaty, paskudny i masz krzywe nogi. - I jestem Żydem, co? Hartigan roześmiała się. - Ty gnojku! - Powiedz mi jedną rzecz. Tylko jedną. - O co chodzi? Chcesz wiedzieć, co mamy na temat Billy’ego Thimble’a. - Dolittle usiadł na temacie. - Wiem. Mamy ścisły zakaz udzielania jakichkolwiek informacji. - Nie podam twojego nazwiska. Powiem tylko: „Szepnęła mi do ucha najprzystojniejsza funkcjonariuszka z całej policji stanowej”. - Dobra, dobra, oberwańcu. Pójdę po notes. Rumplemeyer czekał, huśtając się w przód i w tył. Born in the USA - śpiewał pod nosem - Born. In the USA. - Okay. - Funkcjonariusz Meg była z powrotem. - Niewiele mamy na razie. Dwadzieścia siedem lat. Prawnik w agencji nieruchomości „Rainbow” w Hickory. Przyczynę śmierci już masz? Wiesz o kokainie? - Tak. - To wiesz już wszystko. - Śniła mi się twoja kabura - powiedział Rumplemeyer. - Halo? Halo! Zachichotał, bujnął się do przodu i przycisnął widełki. Dostał z biura numerów telefon agencji „Rainbow”, ale było już po ósmej i nikt tam nie odbierał. Właśnie odkładał słuchawkę, gdy weszła Sally. - Sally! Gdzie Chris? - Musiał pójść do domu na kolację z żoną i dzieciątkiem, bo inaczej smażyłby się w piekle przez całą wieczność. Potem o dziewiątej ma komisję zagospodarowania przestrzennego w Tyler. - Słuchaj, mogłabyś zerknąć w jego kartotekę telefoniczną i podwędzić mu numer szefa komisji gospodarki gruntami w Hickory? Pochyliła się nad kartoteką. Rumplemeyer popatrzył na krągłości jej siedzenia i westchnął. - Harold Haskins - powiedziała. Odczytała mu numer. Zaczął naciskać guziki. - No więc, jak tam, Sally - mówił, słuchając sygnału. - Zakochałaś się w Czwartym? - Co? - Machnęła ręką i poszła do swojego biurka. Okręcił się za nią z fotelem. - No wiesz, gapisz się na niego bez przerwy. O rany! Zarumieniłaś się! - Zamknij się, Rumplemeyer, nie twój in... - Halo? - Harry! - wrzasnął Rumplemeyer do słuchawki. Odwrócił się z powrotem do biurka, a Sally usiadła przy swoim. - Mówi Ernie Rumplemeyer z „Kuriera”. - O nie! - Słuchaj, możesz mi powiedzieć jedną rzecz? - Nic o tym nie wiem, Rumple. Rumplemeyer chwycił pustką kartkę papieru z biurka i zaczął jej się przyglądać. - Wiesz, właśnie się przyglądam tej fotografii z pikniku rotariańskiego w zeszłym roku. Obejmujesz ramieniem Billy’ego Thimble’a. - Co? Nie pamiętam. - No wiesz, oni chcą ją wydrukować, więc powiedziałem, że... - Co?! - Powiedziałem im, rozumiesz, że ten gość to ćpun, i to rzuci złe światło na Harry’ego. - Ernie, naprawdę, ja wcale nie znałem tego faceta. - To samo im powiedziałem. No i wiesz, zastanawiałem się, może mógłbyś mnie skontaktować z kimś, kto go znał, może z kimś z „Rainbow”... Harry dał mu numer telefonu Sandy Ferguson, sekretarki w agencji nieruchomości „Rainbow”. Rumplemeyer zadzwonił do niej. - Piknik rotariański? - zdziwiła się Sally znad jego ramienia. - Jaki piknik rotariański? - Halo?... - Sandy? Cześć. Tu Ernie Rumplemeyer z „Kuriera”. Dostałem twój telefon od Harry’ego Haskinsa. Chcę się czegoś dowiedzieć o Billym Thimble’u. - O rany, przykro mi - powiedziała Sandy Ferguson, mówiła tak, jakby język uwiązł jej w nosie - ale ludzie z biura szeryfa zabronili mi z tobą rozmawiać. Stawiali sprawę bardzo zasadniczo. Rumplemeyer zniżył głos do poziomu poufnego szeptu. - Słuchaj, możesz mi powiedzieć tylko jedną rzecz? Szefowa kazała mi się dowiedzieć, czy Thimble był żonaty, czy miał rodzinę. Chce, żebym porozmawiał z jego żoną. - O Boże - powiedziała Sandy Ferguson. - To straszne. - Sama rozumiesz, nie chcę jej zawracać głowy w takiej ciężkiej żałobie - mówił Rumplemeyer. - Więc gdybyś ty mi mogła coś powiedzieć, to nie musiałbym tego robić, rozumiesz? - Och - powiedziała po chwili - no dobrze, chyba tak będzie lepiej. Tak, był żonaty i ma synka, Williama Juniora. Ma dopiero trzy latka. Uroczy chłopaczek. Nancy... jego żona, czasem go przywoziła do pracy. Bawił się na podłodze. - Co za straszliwa tragedia - powiedział Rumplemeyer, sądząc z tonu wstrząśnięty, przerażony, zaskoczony i/lub pogrążony w smutku. - Tak - wydusiła Sandy Ferguson przez nozdrza. - Wszyscy jesteśmy bardzo, bardzo poruszeni. - Och, nie wątpię. Długo u was pracował? - Trzy lata. Przeniósł się tu z Kalifornii. Bardzo pilny pracownik. - Naprawdę? - Ach, tak. - Teraz ona przybrała ton poufnych zwierzeń. - Według mnie martwił się o pieniądze. - Naprawdę? Martwił się? - Nie powinnam tego mówić. Nie opublikujesz tego, co? - Sprawiał wrażenie, jakby miał długi? - Wciąż pracował. Coraz więcej i więcej, dłużej i dłużej. Wciąż żartował, że mu wejdą na hipotekę, że przyjdą i połamią mu nogi, jak nie zapłaci, i tak dalej. Według mnie to nie były tylko żarty. - Cmoknęła językiem. - Och, mam nadzieję, że za dużo nie powiedziałam. Nie wolno mi nic mówić. Muszę się rozłączyć. - Jeszcze tylko jedna rzecz. Możesz mi powiedzieć, czy miał jakichś przyjaciół, ludzi, z którymi mógłbym pogadać? - Nie, nie znam nikogo. Zresztą nikomu nie wolno nic mówić, jedynie szeryfowi. Muszę się rozłączyć, naprawdę. Tym razem mówiła serio. Dał jej spokój. Wtedy postanowił spróbować z wdową. Zabójstwo w związku z narkotykami to prawdziwa sensacja w okręgu Auburn. Zwłaszcza że Purdy rozgłasza wszem i wobec, iż rozwój gospodarczy nie sprowadzi tutaj takich wielkomiejskich problemów jak narkomania. I szczególnie, że sam Rumplemeyer napisał serię artykułów na temat zażywania narkotyków wśród miejscowej młodzieży. Nic dziwnego, że szeryf chce wyciszyć sprawę. Znalazł adres Thimble’a w książce telefonicznej. Zerwał się na równe nogi i zaczął upychać notatniki w ogromne kieszenie obszernej marynarki. - Co znowu? - zapytała łagodnie Sally. - Ee... - powiedział Rumplemeyer - muszę iść. - Rumplemeyer. Rumplemeyer dreptał ku tylnym drzwiom, tym wychodzącym na parking. - Rumplemeyer - powtórzyła Sally, podnosząc swój jedwabisty głos. Rumplemeyer znał ten ton. Zatrzymał się. Odwrócił. Uśmiechnął. - Tak, Sally? Przekrzywiła głowę, okrasiła twarz tym swoim słodkim uśmiechem. - No co, Rumplemeyer? - spytała. - Ee... no... wiesz, są czasem takie sprawy, kiedy reporter musi coś zrobić, a jeśli jego redaktor go zapyta co, no to reporter będzie musiał jej powiedzieć, a ona może mu na to powiedzieć „nie”, a wtedy on nie zdobędzie naprawdę wielkiej, wielkiej sensacji, więc może lepiej, żeby nie pytała? Sally westchnęła. Rumplemeyer pospieszył do wyjścia. Bom. In the USA-hej. Born. In the... Teraz Rumplemeyer i jego garbus krążyli powoli po nowiutkich uliczkach osiedla Orchard Hills, szukając domu Nancy Thimble. W brzuchu zaczęło mu burczeć na myśl o tym, co sobie zaplanował. Ale szukał numerów na tabliczkach, zwalniał, żeby odczytać nazwy ulic, zerkał na mijane domy, które wyglądały zupełnie tak samo. Całe osiedle sprawiało wrażenie, jakby ustawiono je dziesięć minut temu. „Łagodne wzgórza”, które z pewnością stanowiły mocny punkt broszury reklamowej, były poryte i obnażone, nieliczne rachityczne drzewka wetknięte w glinę, na której wciąż widniały ślady gąsienic koparek. Dziesięć czy dwanaście „stylowych amerykańskich domów” rozrzuconych tu i ówdzie wśród pagórków, identycznych jak spod sztancy: lekko wysunięte piętro z czerwonawego drewna, tworzy podcienia, nad drzwiami pseudoantyk: latarnia od wozu albo płaskorzeźba. Rumple mijał je powoli, myśląc: Może nie uda mi się znaleźć. Może nie będzie jej w domu. Ale nagle jest: Aleja Jabłoniowa numer 33. Dom jak inne. Nazwisko Thimble na skrzynce pocztowej od frontu. Zgrabny, nieduży czerwony wóz zaparkowany na podjeździe, za nim dość miejsca na garbusa Rumplemeyera. Ale postawił auto na ulicy, na wszelki wypadek, gdyby musiał salwować się ucieczką. Odwrócił się, sięgnął na tylne siedzenie. Spomiędzy starych gazet, opakowań z McDonald’sa, skoroszytów i pożółkłych papierzysk wyciągnął notatnik, w którym było jeszcze kilka czystych kartek. Siedział jeszcze przez chwilę, kuląc się ze strachu. Nienawidzę tego, pomyślał, nienawidzę. Potem wysiadł. Noc była parna. Niebo przesłaniała mgiełka. Rumplemeyer człapał chodnikiem z płytek. Z każdym krokiem obraz Nancy Thimble stawał się coraz wyraźniejszy w jego umyśle. Próbował sobie wyobrazić, co zrobi, kiedy go zobaczy. Może dostać wylewu albo zawału serca. Może go zabić albo zadzwonić do jego matki. Może rozorać sobie ciało własnymi paznokciami... Ewentualność, że przykuje go nagiego łańcuchem do ściany i wychłosta, można było uznać za marzenie ściętej głowy. Dotarł na próg. Podrygiwał nerwowo. Nacisnął dzwonek. Czekał w żółtawym świetle latarni. Powietrze było gęste i wilgotne. Żołądek miał ściśnięty jak wyżęta szmata. Beknął, co za ulga. Drzwi się otworzyły. - Słucham? - Nawet nie zabezpieczyła drzwi łańcuchem. Po prostu stanęła w otwartych drzwiach. Ładna ciemna blondynka, jakieś dwadzieścia pięć lat. Blade wargi, łagodne oczy. Początki macierzyńskich zmarszczek, które mogłyby tygodniami podsycać masturbacyjne fantazje Rumplemeyera. Popatrzyła mu prosto w oczy, choć nieco sennie. A on pomyślał, że przeraźliwa samotność bije z domu za jej plecami. Gdzie są krewni? Dlaczego zostawili ją samą w czas żałoby? Chryste, a teraz jeszcze i on. Płakać mu się chciało. Ale wziął się w garść i wyrzucił z siebie ze swoim najlepszym obłudnym uśmiechem: - Naprawdę bardzo mi przykro, że panią niepokoję, pani Thimble, naprawdę mi przykro, ale chciałbym zadać pani jedno albo dwa pytania, dobrze? Nazywam się Ernie Rumplemeyer i pracuję w „Kurierze Codziennym”. - Ach tak - wyszeptała, położyła rękę na ustach i pokręciła głową. Patrzyła na niego wielkimi, mokrymi, niebieskimi oczami. O nie, pomyślał Rumplemeyer. - Przepraszam - powiedziała. W oczach natychmiast pojawiły się łzy, jakby dopiero co przestała płakać. - Po prostu... zdaję sobie sprawę... To musi być dla pana bardzo trudne. Oooo, nieeee, pomyślał Rumplemeyer. - Nie wiem, co mogłabym panu powiedzieć... - musiała przerwać, zakryć usta, łzy popłynęły. - Przepraszam. - A teraz sięga do kieszeni tej niezwykle wdzięcznej niebieskiej podomki i wyciąga... OOOOO NIEEEE!!! ...przesiąkniętą łzami chusteczkę. Wyciera nią oczy. - To był naprawdę dobry człowiek. Mamy synka. Trzy latka. Nie rozumie jeszcze, co się stało. Billy był dla niego taki dobry. - Głos jej się załamał. Nie mogła dokończyć. Rumplemeyer uśmiechał się, aż bolały go kąciki ust. - Czy pani, no, czy pani domyśla się, dlaczego ktoś mógł... - Ach. - I przez sekundę, w geście ręki, w zbolałym uśmiechu zobaczył, jaka jest, jaka była zazwyczaj. Wspaniały, macierzyński typ, miła i wesoła, cudowna strażniczka domowego ogniska, serce domu. Wolałby umrzeć. - To narkotyki. - Rzeczywiście? - Kiedyś... brał. Był im winien... dużo pieniędzy... Musiał zacząć dla nich sprzedawać i to go... to go zabijało. Nienawidził tego... zwłaszcza chodziło mu o Juniora, ale nie mógł... - Wie pani, dla kogo rozprowadzał towar? - Nie mogę panu powiedzieć, po prostu nie mogę. - W porządku, w porządku. Ee... czy wie pani, no, dlaczego... kto postanowił się go, ee... pozbyć? - Nie. Ale chodziło o narkotyki. Tylko o to mogło chodzić. Wszyscy zadają mi te pytania, naprawdę nie mogę... och... - Rozkleiła się zupełnie. Oparła głowę o futrynę, szlochając z przemokniętą chusteczką przy ustach. - Mamusiu?! - z wnętrza ciemnego domu zabrzmiał dziecięcy głosik. Aaaaaaajaj, pomyślał Rumplemeyer. - Muszę kończyć - wyszeptała. - Ma dopiero trzy latka. Nie rozumie, co się stało. Przepraszam. Przykro mi. Głosik odezwał się znowu: - Mama? Tatuś przyszedł? - Naprawdę. Naprawdę muszę kończyć. Przepraszam. Wsunęła się za drzwi i zamknęła je cicho. Rumplemeyer gapił się na klamkę. Ona przeprasza, pomyślał. Odwrócił się. Pokuśtykał szybko do samochodu. Pomyślał: Okay, okay, okay. Było dobrze, udało się. Facet wszedł w układy z handlarzami narkotyków, oni go zabili. To dowodzi, że Auburn nie jest odporne na wielkomiejską przestępczość, to ważna informacja. Opinia publiczna powinna wiedzieć, a więc dobrze, dobrze. Dobra robota. Dobra. Dotarł do volkswagena, szarpnął drzwiczki. Zwalił się na siedzenie. Wciągnął za sobą nogi. Wsunął kluczyk w stacyjkę i siedział. Ręce na kierownicy mu się trzęsły. Dobra. Jutro do Hickory, na stację kolejową, popytać dzieciaki, czy mieli do czynienia z gościem, już choćby tylko po to, żeby szeryf nie mógł zawsze, za każdym razem, postawić na swoim... Przekręcił kluczyk, rozrusznik zarzęził, silnik zaskoczył. Okay, okay. Dobrze. Jest dobrze. Puścił kluczyk. Zacisnął dłoń w pięść. Walnął się w czoło z całej siły. Aż stęknął. Opadł na oparcie fotela. Siedział jeszcze chwilę. W głowie mu łomotało. Potem wyprostował się. Okay. Wrzucił bieg i odjechał. Rozdział szósty „MACIE MNIE” 19 lipca, czwartek Czwartkowy wieczór. Za kwadrans ósma. Dzień jak co dzień, pomyślał Sidney Merriwether. Promienie zachodzącego słońca wpadały ukosem przez wystawowe okno redakcji, niczym zwiastun jakiegoś niebezpieczeństwa. Smugi światła padały na szary metal biurka. Biurko jak biurko, pomyślał Merriwether. Jedyna różnica, że przy tym biurku siedzi Sid Merriwether, „Łowca Tematów”, czołowy reporter „Kuriera Codziennego”. Rondo sfatygowanego kapelusza opuścił nisko na czoło - właściwie nie miał sfatygowanego kapelusza, ale gdyby miał, to opuściłby jego rondo nisko na czoło - sękatymi palcami wali w klawisze maszyny do pisania. Mruży oczy poprzez dym „gwoździa do trumny” przyklejonego w kąciku warg, a kolejna sensacyjna historia wysuwa się z wałka maszyny. Nagle zadzwonił telefon. Wyciągnął rękę i chwycił słuchawkę. - „Kurier”. - Sidney? - Ee... cześć. - To jego żona. Psiakrew, pomyślał. - Przepraszam, że ci przeszkadzam. - Pauza, bez wątpienia w oczekiwaniu na jego „Skądże znowu, wcale mi nie przeszkadzasz”. - Skądże znowu, wcale mi nie przeszkadzasz - powiedział. - To cudownie, że dzwonisz. - Siedzę sobie, liczę te małe punkciki na ekranie telewizora i zaczynam się zastanawiać, czy ty jeszcze kiedykolwiek wrócisz do domu. Merriwether odchrząknął. - Ee... przepraszam, kochanie - powiedział ze śmiechem. - Chcę tylko po prostu wykończyć jeden artykuł. To nie potrwa długo. Kolejna pauza. Raczej chłodna, pomyślał. Potem Emily rzekła: - W porządku. - A on wyobrażał sobie jej oczy, wiedział, jak wyglądają, te jej ciepłe, brązowe, sarnie oczy, jak wyglądają, kiedy stara się dzielnie uśmiechnąć mimo żalu i zawodu, kiedy robi dobrą minę do złej gry... - No to do zobaczenia, jak wrócisz. Położył słuchawkę. Odchylił się z krzesłem i westchnął. Zaciągnął się i spojrzał poprzez dym na stronicę wystającą z maszyny: ,.Naczelnik Hickory, Ralph Jones, zapowiedział dziś, że będzie walczył o utrzymanie «wiejskiego dziedzictwa» gminy Hickory. Czołowy kandydat na stanowisko administratora okręgu przemawiał na zebraniu komitetu gminnego stowarzyszenia «Shamrock»...” Wzniósł oczy do sufitu. O co chodzi tej Emily, pomyślał. Mój Boże, czy ona myśli, że jemu to sprawia przyjemność? Siedzenie godzinami wśród spoconych facetów, którzy dyskutują, gdzie ma się mieścić wysypisko śmieci. Kłócą się nad jakimiś mapami. Stowarzyszenie „Shamrock”, rany boskie! Czy ona sądzi, że to rozrywka? Rozejrzał się po redakcji. Chris Shea nadal na posterunku, proszę bardzo. Nie poszedł jeszcze do domu, a przecież to wzór cnót rodzinnych. Nawet nie pracuje, po prostu siedzi z nogami na biurku Rumplemeyera, z papierosem w zębach i gada z tym obleśnym karłem, który, nawiasem mówiąc, też tkwi na posterunku, podrygując w przód i w tył na krześle. Ta kołtuniasta kosmata głowa kołysze się, te przeraźliwe zębiska sterczą ze zmierzwionej brody. I ta sztruksowa marynarka... szkoda słów. Ale chodzi o to, że on też siedzi tutaj, nie spieszy się na kolację do żony, choć trudno sobie wyobrazić, żeby miał żonę. I Sally tak samo. Jest tutaj, a właściwie siedzi w RS (restauracji „Sądowej”, dla niewtajemniczonych), dokąd poszła, żeby kupić sobie kanapkę, którą zje, należy zaznaczyć, przy biurku, redagując dzisiejsze teksty. Wyjrzał przez frontowe okno, wypatrując jej. Zobaczył jaskrawą zieleń młodych wiązów rosnących wzdłuż alei Stillwater na tle ceglanej czerwieni budynków po drugiej stronie; zobaczył, jak te kolory z wolna, z wolna szarzeją, zlewają się w zapadającym mroku... Tak, robi się późno, to prawda, ale dziennikarskiego kołowrotka nie da się tak łatwo zatrzymać. Opinia publiczna ma prawo wiedzieć o... różnych rzeczach. Pochylił się i położył dłonie na klawiaturze. Ale nie zaczął pisać. Odwrócił się, żeby popatrzeć na rozmawiających Shea i Rumplemeyera. Nawet uśmiechnął się idiotycznie w nadziei, że włączą go do rozmowy. - ...no więc poszedłem na stację, żeby pogadać z dzieciakami - mówił Rumplemeyer - i ledwo zdążyłem wysiąść z wozu, a tu kto wyrasta jak spod ziemi? No nie, nasz stary kumpel Benoit. Podchodzi gnojek prosto do mnie, pokazuje paluchem na papierek od gumy leżący w rynsztoku i mówi: „To zaśmiecanie terenu. Mogę cię o to oskarżyć”. Shea machnął lekceważąco ręką. - I co z tego, Ernie? To palant. Czepia się ciebie po prostu. - No więc wiesz, przeraziłem się nie na żarty, bo jeszcze mi życie miłe, i mówię: „Przepraszam, szeryfie, nie wiedziałem”. A ten palant: „Nieznajomość ustawodawstwa nie zwalnia od odpowiedzialności, Rumplemeyer”. A ja mu na to: „A jak się pisze «ustawodawstwo»?” Zmiażdżył mnie wzrokiem. - Rumplemeyer wyszczerzył zęby. - No dobra, Benoit to Benoit, wiadomo jaki jest. Nie mam pojęcia, dlaczego Dolittle zatrudnił tego typa. - Bo jak szukasz bojówkarzy, to właśnie tacy się zgłaszają. - Dolittle jest po prostu wkurzony na ciebie, Ernie - mówił Shea. - Też bym był na jego miejscu. Piszesz cały cykl artykułów o wzrastającej fali narkotyków w okręgu i insynuujesz, że to wszystko jego wina. Potem jest morderstwo, Benoit daje to oświadczenie dla prasy, a ty dokopujesz się do tych rewelacji o narkomanii Billy’ego Thimble’a i piszesz artykuł, z którego wynika, że Dolittle to wszystko próbował tuszować. - Bo próbował! Shea obejrzał się przez swoje potężne ramię i zauważył Merriwethera. - Nie słuchaj tego gościa, Sid. Ernie, jak był mały, został porzucony przez ojca. Rozpoznaję u niego głęboko zakorzenioną wrogość wobec autorytetów. - Ostatnie osoby, za którymi warto podążać, to przywódcy - oznajmił Rumplemeyer. - Przykro mi, że ojciec cię porzucił - powiedział Merriwether. - Ale nie powinieneś nadmiernie uogólniać. Jestem pewien, że w twoim przypadku uczynił to z pobudek czysto osobistych. - Dziękuję, Czwarty. - Podrygujący troll jeszcze bardziej wyszczerzył zęby. - No więc, jak to się stało, że Trzeci nie zasypał cię dolcami na ten twój magazyn, co? - To po prostu paranoja, Ernie - ciągnął Shea. - Wszystko przez Sally. Sally ma coś do Dolittle’a i stąd to wszystko. Cała gazeta dostaje obłędu, kiedy ona chce dołożyć szeryfowi. To znaczy przez cały czas. - Sally w ogóle nie wiedziała, że pracuję nad tym tematem - wrzasnął Rumplemeyer. - Chodzi o jej postawę. Tutaj panuje jakiś cholerny wirus. Weźmy to, Purdy prowadzi kampanię pod hasłem: „Możemy stawiać na rozwój gospodarczy okręgu, nie obawiając się wielkomiejskich problemów, bo strzeże nas szeryf Dolittle, który mnie popiera”. W porządku, taką prowadzi kampanię. Nagle wyskakuje Sally i robi wielkie halo z każdej drobnej historii narkotykowej, jaka się tylko napatoczy. Nawet ja daję się czasem w to wrobić. To się udziela, wchodzi w krew. Chodzi mi o to, że gdyby szeryf Dolittle powiedział: „Niebo było błękitne”, to Sally na pierwszej stronie dałaby: „Zachmurzenie całkowite”. - Wiecie co, muszę przyznać - wtrącił się Merriwether, zerkając nerwowo przez szybę, czy Sally nie wraca - że sam też zauważyłem u niej objawy wręcz chorobliwej wrogości. Ona naprawdę go nie lubi. Znaczy szeryfa. - To nerwica - powiedział Shea. - Tak - powiedział Rumplemeyer. - A ja to nazywam Demokracją. - O rany! - Shea odwrócił się od Merriwethera. - Ona ma obsesję, Ernie. To jedna z tych... tych kobiet... - Jakich kobiet? - Zawiedzionych. Wiem, nie powinniśmy tak mówić, ale taka jest prawda. Ach! - zmienił nagle ton - to mi przypomniało... - opuścił stopy, pochylił się do Rumplemeyera. - Słyszałeś o Purdym i Susie Wyman? To ci się spodoba... Obaj reporterzy pochylili ku sobie głowy, a Shea zaczął coś po cichu mamrotać. Merriwether znów poczuł się wykluczony. Został sam na sam z Ralphem Jonesem i stowarzyszeniem „Shamrock”. Zaczął czytać tkwiącą w maszynie stronicę. „Jones oświadczył, że nie pozwoli «zachłannym rzecznikom rozwoju za wszelką cenę» zniszczyć tradycji wyniesionych z przeszłości oraz środowiska naturalnego, które mamy obowiązek przekazać przyszłym pokoleniom w nienaruszonym stanie...” Znów umieścił „gwóźdź do trumny” w kąciku ust... ale jak zwykle każda próba wykonania sztuczki Shea z równoczesnym paleniem i pisaniem na maszynie kończyła się łzawieniem i atakiem kaszlu. Rozejrzał się w poszukiwaniu popielniczki wśród kłębowiska papierów na biurku... i wtedy zauważył Sally. Zobaczył ją przez oszkloną ścianę frontową. Spieszyła drobnym kroczkiem chodnikiem po przeciwnej stronie ulicy do redakcji. Zwolniła na moment, żeby przepuścić furgonetkę jadącą w stronę Głównej. Prawie przebiegła ulicę. Zbliżyła się na tyle, że widział ją wyraźnie w wieczornej poświacie, i zauważył... zauważył przede wszystkim to, jaka jest pociągająca, smukła, poważna, że stąpa w taki uroczy kobiecy sposób, z rękami lekko odsuniętymi... No i zauważył, że ma puste ręce: nie wzięła kanapki. - Hm! - chrząknął Merriwether, mając nadzieję, że któryś z pozostałych zwróci na niego uwagę. - ...i cały czas, kiedy ta ponura baba, radna Wyman - opowiadał Shea - siedziała i wygłaszała tę swoją wielką tyradę o zgubnych skutkach deficytu budżetowego, ta dziewczyna z biura rady siedziała na czworaka pod biurkiem Purdy’ego... - Ee... panowie! - odezwał się Merriwether. - Żartujesz - powiedział Rumplemeyer. - Mówię ci, obciągnęła panu naczelnikowi fujarę, jak się patrzy. Tak było. - Panowie - Merriwether wstał ze swojego miejsca. - Wydaje mi się, że szykuje się coś poważnego. - Właśnie widziałam Curtisa, Waywarda, Flanagana i Deana... - wyrzuciła Sally, zanim drzwi się za nią zamknęły. Shea zerwał się na równe nogi. - Rany, to połowa KBŚ! - Musi chodzić o zabójcę Thimble’a - Rumplemeyer wystrzelił zza biurka jak z katapulty. - ...szli parami - mówiła Sally. - Skręcili w Owczarską. - Tam jest ten nawiedzony dom. - Shea był już w drzwiach. Rumplemeyer zatrzymał się przy biurku Sally. Merriwether stał w miejscu, przestępując z nogi na nogę. Głos Sally nie tracił spokojnego i jedwabistego brzmienia, uśmiech niezmiennie znamionował pogodę ducha. Wręczyła Rumple’owi aparat fotograficzny. - Biegnijcie tam z Chrisem. Jeden z was niech zadzwoni natychmiast, jak zorientujecie się, co jest grane. - Za Shea już trzasnęły drzwi. Rumple z rozwianym włosem porwał się za nim. - Zadzwonię do „Kombinatu” i zarezerwuję pierwszą stronę. - Podniosła słuchawkę telefonu, drzwi trzasnęły znowu, po Rumplemeyerze zostało tylko wspomnienie. Merriwether stał jak zamurowany. Przygładził dłonią czuprynę. Popatrzył na Sally rozgorączkowanym wzrokiem. - Czeeść - mówiła do słuchawki swoim niespiesznym, życzliwym tonem sympatycznej gospodyni domowej, przeciągając melodyjnie sylaby. - Coś tu się nam szykuje, podejrzewam, że będzie nam potrzebne miejsce na pierwszej stronie. Tak. - Zdawała mu się delikatna, niemal krucha, w tej bluzce z bufiastymi rękawami, z tą żółtawą lamówką przy kołnierzyku. Szczupłe ramiona, nagie i miękkie. Makijaż, bardzo dyskretny na biednej, nieurodziwej twarzy, potrafił sobie wyobrazić, jak go nakłada, starannie... „To jedna z tych kobiet...” - ...wydaje mi się, że coś pewnego będziemy wiedzieli za jakieś pół godziny - powiedziała ciepło. - Dobrze? - Odłożyła słuchawkę. - Ja też chcę iść - wyrzucił z siebie Merriwether. - Co?! - Musisz mi pozwolić. Muszę zobaczyć... chcę zobaczyć. Przez chwilę mierzyła go zdziwionym wzrokiem, z głową przekrzywioną na bok. Potem nią pokręciła: - Nie potrzeba, żeby więcej niż dwóch ludzi tym się zajmowało, bo jeśli zdarzy się coś nowego... - Sally, proszę! Znów pokręciła głową, przyglądając mu się, ferując wyrok... I nagle, nie wiadomo skąd, ten uśmiech, ta niespodziewana słodycz. Ma zamiar powiedzieć „tak”. Merriwethera zaskoczyła fala czułości, która go ogarnęła. - Dobrze - powiedziała Sally. - Leć. A on po prostu stał, wpatrując się w ten uśmiech. „Daruj mi, pani, albowiem moje lędźwie stanęły w płomieniach”. - Powiedziałam, leć. Ale minęła jeszcze chwila, nim udało mu się oderwać od niej oczy. Kiedy to nastąpiło i ruszył ku drzwiom, zawołała za nim: - Sidney! Stanął, obejrzał się przerażony, że go zatrzyma. - Kryminalne Biuro Śledcze - wyszeptała. - Co?! - KBŚ. KBŚ właśnie to znaczy. Roześmiał się. W Cambridge, na Harvardzie, a także i później, kiedy prowadził „Heliosa”, nie miał naprawdę wielu okazji, by zajmować się takimi rzeczami. Takimi jak bieg przez noc, z determinacją na obliczu, ku mrocznemu miejscu zbrodni. Takie rzeczy nie trafiają się często. Ale jak człowiek popróbuje, to chwyta bakcyla... wchodzi mu to w krew. Pędem wzdłuż brzegu jeziora. Świetliki tańczą nad trawiastą skarpą. Kiczowata bryła pseudoklasycystycznego gmachu sądu, pierwsze gwiazdy na granatowym niebie... Ćwierkanie świerszczy, chlupot wody. Zwodniczo spokojne oblicze małego miasteczka, które tylko czeka, by eksplodować gwałtem i przemocą... Takie przeżycia mają swój nieuchwytny urok. Zasapał się, krawat nonszalancko powiewał mu przez ramię. Dobiegł do rogu Owczarskiej. Ponury zaułek. Dość tu ciemno, ciemniej niż na Głównej, górą strop z powykręcanych konarów klonów, latarni na lekarstwo. Prawdziwa ślepa uliczka. Zszedł na jezdnię, żeby uniknąć najgłębszych cieni. Teraz posuwał się wolniej. Żywego ducha. Nawet ptak się nie odezwał. Nawet żaba czy jakiekolwiek boże stworzenie. Wygląda na to, że wszystko się stąd wyniosło. Cwane te żaby, pomyślał Merriwether. Szedł spięty, z rękami lekko uniesionymi po bokach, gotów na wszystko. Z przodu trochę jaśniej. Przynajmniej cienie nie tak gęste. Jakaś luka w drzewach, a dalej... A dalej - widok jak z filmu grozy. Shea nazwał to „nawiedzonym domem” i miał rację. Merriwether stanął jak zamurowany. Nagle zdał sobie sprawę, że wokół ani śladu Shea czy Rumplemeyera, nie wspominając już o mężnych i uzbrojonych po zęby ludziach z KBŚ. Jest sam na sam z tym domem, przytłaczającą neogotycką ruiną. Trójkondygnacyjna potworność na opustoszałej działce zamykającej uliczkę. Gapi się na niego czarnymi oknami, z tuzin ich, rozmaitych: zwykłych, mansardowych, lukarn, facjatek; okien poutykanych w załomach tego nieprawdopodobnego dachu. Każde z nich wydawało się jakimś kosym, wybitym okiem, nie sposób było stwierdzić, co się za każdym kryje. Niżej, na ganku, w głębokim cieniu pod daszkiem, mroczniały jakieś niezgrabne kształty, oparte o kolumny ganku, czające się przy drzwiach. Też zdawały się w niego wpatrywać. Panowała cisza; okrywała wszystko jak kirem - przyszło mu do głowy. Znikąd wysunęła się jakaś ręka. Palce chwyciły go za łokieć. - Aj! - wrzasnął Merriwether. - Zamknij się - powiedział Shea. Potężny Irlandczyk wciągnął Merriwethera pod drzewo. Merriwether był sztywny, usta miał otwarte, oddychał szybko. Klonowe gałęzie zwieszały się wokół niego, zamykały go w swoim gęstym cieniu. Powoli, bardzo powoli, zaczął odzyskiwać zdolność widzenia: szary kształt głowy Shea powyżej, z lewej; po prawej biały błysk oczu Rumplemeyera, podrygujących w górę i w dół. - Ho, ho, Czwarty. - Cicho bądź, Rumplemeyer. - Zamknijcie się - burknął Shea. - Wchodzą. - Kto wchodzi? Tu nie ma niko... - Zamknij się. - Ho, ho, Czwarty. Merriwether odwrócił się, żeby wyjrzeć spod liści. Rzeczywiście, po drugiej stronie ulicy widać było trzech mężczyzn, niewyraźne sylwetki trzech mężczyzn, którzy wynurzyli się znikąd. Szli wzdłuż zapuszczonego żywopłotu, zarośniętą chwastami ścieżką do schodków przed gankiem. Weszli równocześnie po stopniach i znikli pod daszkiem. Po sekundzie Merriwether zobaczył, że biały prostokąt drzwi odchyla się do wnętrza. Zauważył ruch w ciemności: mężczyźni wślizgiwali się do środka. Gdzieś miał śmiałość odezwać się lelek. Dom, martwe okna domu, chowające się w załomach dachu, nagle się ukazały, wbiły w nich swój wzrok. Jakby zahipnotyzowany tym spojrzeniem Merriwether stał, gapiąc się w nie, czując łomot serca. W myślach komponował opowieść dla żony: „...i nagle, pierwszy raz, zauważyłem leciutki, pełgający blask płomienia świecy w jednym z okien na poddaszu i...” Myśli kłębiły mu się w głowie. Sekunda za sekundą nie działo się nic, tylko ten kir ciszy i ta leciutka, pełgająca poświata w jednym z okien na górze. Jego tętno zaczęło się uspokajać. Przestąpił z nogi na nogę. Miał ochotę spojrzeć w bok, na coś innego, niż na te wpatrujące się w niego okna, na tę budowlę bez ładu i składu, na ten dom - ale bał się, że przeoczy to sedno, ten główny punkt programu, cokolwiek by to miało oznaczać. Bał się, że jeśli nie będzie patrzył w tym jednym, kluczowym momencie, to nie będzie w końcu w stanie opisać Emily tego mrożącego krew w żyłach wydarzenia tak, aby popatrzyła na niego z zazdrością, podziwem i - w końcu - z przebaczeniem. Ale wciąż nie działo się nic. Jego ciało rozluźniło się. Westchnął, wzruszył ramionami, pokręcił głową. I wtedy dom wybuchł strzelaniną. Pierwszy był krzyk. Pojedynczy, bezsłowny krzyk: „Ha!” Potem - trzask! Strzał. I czerwona błyskawica w oknie na poddaszu. Nagle pojawili się wszędzie, zaroili się na ulicy: mężczyźni. Biegną. Wyłonili się spoza krzaków, spod drzew, wypadli z zaparkowanych samochodów. Kluczą po nie skoszonym trawniku, klękają, wyciągają przed siebie ręce z pistoletami. Biały snop światła z reflektora wystrzelił spod krawężnika, omiótł fasadę domu. Teraz Merriwether widział jeszcze więcej mężczyzn, pędzą pod klonami, chowają się za żywopłotami, czają pod ścianami domu... W tej samej chwili z wnętrza dobył się rozdzierający huk. Trzask łamanego drewna, następne krzyki - „Ha! Oj!”, niezrozumiałe słowa. Strzały, teraz już regularna kanonada, w której rozbłyskiwały zygzakowate kontury powybijanych szyb w oknach, za nimi kuliste cienie kłębów dymu. - Kurde - powiedział Rumple. - Jezu Chryste - powiedział Shea. - Rany boskie - powiedział Merriwether. I wtedy okno na poddaszu eksplodowało. Rozległ się miękki, niemal melodyjny brzęk, odpryski szkła wytrysnęły z ciemnego kadłuba budynku. Deszcz odłamków wpadł w snop światła, widać było, jak szybują, mieniąc się kolorami, w dół, w ostrym, nieruchomym świetle. Mężczyźni, którzy otaczali dom, ci biegnący i przyklękający policjanci, zatrzymali się jak wryci. Popatrzyli do góry, ręce z pistoletami zawahały się niezdecydowanie. Patrzyli, jak szyba rozsypywała się, okruchy szkła płynęły migocąc w dół... I zobaczyli, wysoko nad głowami, postać człowieka. Wyleciał wśród deszczu odłamków, spadał wirując, jak wirując spadały odłamki, uchwycony jak i one w snop światła, które przeszywało czerń, rozdzierało jakby tę czerń, tę noc po to, by tego człowieka uwolnić. Spadał zwinięty w kłębek, z rękami skrzyżowanymi na twarzy. Jak nietoperz, pomyślał Merriwether. Wygląda jak nietoperz. Spadał i spadał, rozprostowując się w trakcie lotu. Rozłożył ręce, pikując ku daszkowi ganku, wyprostował nogi... Jak jakaś maszkara albo... I wylądował z łoskotem na daszku. Snop światła natychmiast opadł, żeby go przygwoździć. Zatrzymał się na skulonej sylwetce, błyskających dziko oczach, palcach wczepionych jak szpony. ...jakieś ucieleśnienie wszelkiego zła, pomyślał Merriwether. Mężczyzna odsłonił zęby, warknął na policjantów poniżej. - Stój! - krzyknął ktoś. - Nie ruszać się! - Stój! Policjanci zbliżali się ze wszystkich stron. Pistolety trzymali teraz pewnie oburącz. Unosili ramiona w górę, jak w jakimś powitalnym geście. - Stój! - krzyczeli. - Nie ruszać się! - Stój! Człowiek na dachu wykręcił się na bok, na lewo. Wypatrywał drogi ucieczki. - Stój! Spojrzał w prawo, wyciągnął ręce. - Nie ruszać się! - Stój! - Stój, skurwysynu! Z wybitego okna na poddaszu wychylił się ostrożnie, uważając na ostre krawędzie szyby, ciężko zbudowany detektyw. Wycelował z góry pistolet. - Nie ruszaj się, Vince - powiedział. - Nie masz szans. Ale człowiek odwrócił się jeszcze raz. Zmrużył oczy w oślepiającym blasku reflektora. Popatrzył w dal, jakby poszukując jakiegoś źródła pomocy, jakiejś ostatniej furtki ku wolności. Merriwether obserwując go, pokręcił głową: nie ma szans. Nie ma drogi ucieczki. Jasne jak słońce. I rzeczywiście, mężczyzna zaczął się prostować. Opuścił ręce. Policjanci zbliżyli się czujnie. Trzymali go na muszkach, półkole luf zacieśniało się dookoła. Człowiek na dachu ganku przyglądał się im. Ręce miał opuszczone. Wykrzywiony grymas odpływał z twarzy. Patrzył nieruchomo na zbliżających się mężczyzn. Uśmiechnął się ironicznie. Patrzcie go, pomyślał Merriwether. Patrzcie go! Funkcjonariusze zbili się w gromadę u podnóża ganku. Mężczyzna na dachu pokręcił głową, jakby z niesmakiem. Podniósł obie ręce i trzymał je wyprostowane w bok. - Dobra, dranie - powiedział cicho. - Macie mnie. Część trzecia ARTYKUŁ W SPRAWIE WOCEKA Rozdział siódmy PISANIE ARTYKUŁU 21 lipca, sobota - 23 lipca, poniedziałek 1 Cholera, pomyślał Rumplemeyer. W życiu by nie uwierzył, że któryś ze strażników szeryfa przyjdzie sprawdzać ten dom jeszcze raz. A jednak pojawił się jeden z nich, kwadrans temu. Wpół do pierwszej w nocy! No i Rumplemeyer musi leżeć na brzuchu w wysokiej mokrej trawie, schowany za żywopłotem, obłażą go prawdopodobnie kleszcze, jest ciemno i gałąź jakiegoś krzaka łaskocze w nos, a po ręce przeszła jakaś galareta na nogach, a gdyby tylko drgnął - ten pachołek Adolfa Dolittle’a obróciłby się na pięcie i wywalił w niego cały magazynek, a potem zawołał: „Stój, bo strzelam!”, a potem zawieźliby jego podziurawione kulami ciało do jego matki i powiedzieli: „Przykro nam, pani Rumplemeyer, ale mówiliśmy mu, żeby się zatrzymał, a on nie chciał”, a ona by powiedziała: „Ach, tak, zawsze taki był, nigdy nie reagował, jak się go wołało, mogłabym wam niejedno opowiedzieć. Wierzcie mi, sama parę razy miałam ochotę go zastrzelić”. Boże, miejmy nadzieję, że bieliznę ma czystą. Ale wreszcie funkcjonariusz Nadgorliwiec skończył swoje zadanie. Zrobił ostatni obchód Przeraźliwego Nawiedzonego Dworu Śmierci. Obskoczył światłem latarki wybite okna i kupę gruzu na ganku, i żółtą ostrzegawczą taśmę policyjną, która otaczała wszystko niczym wstążka. Rzucił kilka spojrzeń w stylu Dicka Tracy’ego, nie zauważył nic podejrzanego i wrócił do radiowozu, zaparkowanego przy krawężniku. Wsiadł i zatrzasnął za sobą drzwiczki. Ale zapalił światło we wnętrzu. Rumple widział go wyraźnie ze swojego miejsca, w którym właśnie nabawiał się od kleszczy zapalenia opon mózgowych. Przyglądał się, jak strażnik otwiera torbę, wyjmuje z niej kanapkę i różową karteczkę od żony: „Miłego dnia, kochany. Zabij dziś dla mnie Żyda”. Lub coś w tym rodzaju. Nie ma co czekać. Rumple podniósł się na łokcie i kolana i zaczął pełznąć przez trawę w kierunku domu. Szybciej, coraz szybciej, wstał, czuł, jak serce mu wali, ta potworna rudera coraz bliżej, wysokie niebo pełne gwiazd, klony wszędzie dookoła na skraju nocy. Ach, cza-cza-cza, gnam jak wicher, pomyślał. I, jak wicher, podskoczył w powietrze: potknął się na kępie trawy. Upadł ciężko, wymachując rękami. Łup! - powietrze mu uszło (również jak wicher). Leżał na wznak i łapał z trudem oddech, gapiąc się na gwiazdy. Usłyszał trzask otwieranych drzwiczek samochodu. Oho, jestem w kłopocie. Nie dacie wiary, w jakim jestem kłopocie. - Jest tam kto? - zawołał strażnik. Tak. Ja, ty palancie. A tam ktoś jest? Snop światła z latarki przemknął mu nad głową. Leżał nieruchomo, na wznak, śledząc wzrokiem, jak światło przesunęło się w bok, wróciło, przesunęło na drugą stronę. Potem zgasło. Dobrze, dobrze, dobrze. To pewnie wiewiórka. - To pewnie szop - mruknął funkcjonariusz. Wiewiórka, szop, ja mam zawał serca, a on się zajmuje detalami. Skoro tylko usłyszał odgłos zatrzaskiwanych drzwi, obrócił się na brzuch, wstał, i klnąc swoje cholerne, niedorzeczne, kulawe, krzywe nożyska ruszył, żeby się schować za dom. Jeszcze parę metrów. Coraz bliżej. „Nagle krzyk za plecami: «Nie ruszać się!» Bach! Klinga bólu w plecach. I ryk tryumfu: «Żyd, Żyd, mam Żyda, zabiłem własnymi rękami Żyda...»„ I już był bezpieczny, przycisnął się całym ciałem do spróchniałych desek szalunku, poza polem widzenia strażnika, i dyszał, dyszał... Bezpieczny. Zatrzymał się tylko na sekundę. Odwrócił się. Podniósł oczy ku oknu nad sobą. Żółta policyjna taśma ostrzegawcza przedzielała je w poprzek na pół. Ale chwycił się jakiegoś występu w drewnie, podciągnął, zanurkował pod taśmą, położył na brzuchu na parapecie. Wtaszczył się do... piekielnej czeluści, czarnej jak najczarniejszy koszmar ...wnętrza domu. Mrugając oczami, usiłując przeniknąć wzrokiem pomrokę, zaczął się przedzierać przez labirynt pełen niespodziewanych przeszkód. Jeden wielki śmietnik: graty, rupiecie, wszystko w bezładzie. Łaskotanie kurzu w nozdrzach. Zapach... ...rozkładających się ciał, próbujących pazurami wydobyć się z katakumb ...stęchlizny. Balustrada zatrzeszczała, jakby miała się rozlecieć. Scena w rodzaju tych z filmów grozy, kiedy publika szepce: „Nie idź tam na górę, nie idź tam na górę”, ale bohater idzie, a tam, u szczytu schodów, wyskakuje skądś typ z rzeźnickim nożem w garści i sieka po twarzy. „Ajaj!” Dotarł do półpiętra. Ruszył następnym ciągiem schodów i... Na zewnątrz rozległo się ciche łup tych cholernych drzwiczek radiowozu. Ten facet nie potrafi usiedzieć na tyłku przez dwie minuty! Rumplemeyer przyspieszył, trzeszczenie schodów zamieniło się pod nim w skrzypiący jęk. Zatrzymał się na drugim piętrze i zobaczył właśnie to. Właśnie tutaj, po prawej. Właśnie te strzaskane drzwi. Zwieszały się krzywo, trzymając się tylko na dolnym zawiasie. W dolnej płycie wybity poszarpany otwór. Dziura po kuli, bez wątpienia dziura po kuli. Rumple zbliżył się do drzwi powoli, z nabożnym szacunkiem. Dotknął ich, nacisnął. Pchnął mocniej, aż ustąpiły z głośnym skrzypieniem i szuraniem o podłogę. Rozgorączkowany przestąpił próg. I znalazł się w tym pokoju. W tym właśnie pokoju, gdzie wydarzyło się to wszystko. Podłużne niskie pomieszczenie, skosy sufitu po bokach, jak to na poddaszu. Przechylony stół ze złamaną nogą. Drewniane krzesła, dwa z nich przewrócone. I okna, poszczerbione odłamki szyb sterczą w ramach; blade światło gwiazd migoce na ostrych krawędziach, załamuje się na nich, pada na szare wytarte deski podłogi. Według wersji przedstawionej przez policję późną nocą do tego pomieszczenia weszło trzech ludzi. Vincent Scotti - herszt - i jego dwóch kompanów: John Barnes i Teddy Wocek. Spotkali się tutaj, żeby przedyskutować sprawy związane z morderstwem Billy’ego Thimble’a: co będą mówić, gdyby policja ich przesłuchiwała; gdzie znajdą kryjówkę, gdyby musieli uciekać przed aresztowaniem; jak się będą kontaktować, gdyby to się okazało konieczne; wreszcie - co najważniejsze - jak podzielą między siebie kawałek rynku narkotykowego osierocony przez Billy’ego Thimble’a. To właśnie tutaj siedzieli, przy tym stole, tym stole z wyłamaną nogą, myślał Rumplemeyer, mało nie pęknąć z podniecenia. Scenę oświetlała stojąca na stole pojedyncza świeca. Pochylali ku sobie głowy, twarze częściowo kryły się w cieniu, częściowo rozjaśniał je płomień świecy. Scotti, według relacji policji, miał ze sobą kokainę i pieniądze, żeby kupić milczenie dwóch młodszych towarzyszy. Nie wiadomo, kto przyniósł broń. I wtem... Otwartymi szeroko oczyma Rumplemeyer obejrzał się na strzaskane drzwi. I wtem rozległo się walenie w drzwi, pomyślał. „Otwierać, policja!” Krzesła zatrzeszczały, stół zaskrzypiał. Płomień świecy zachwiał się, przygasł, rozjaśnił się, oświetlił otwarte usta, przerażony wzrok trzech spiskowców. Policja twierdzi, że jeden z nich chwycił za broń. „Bach!” Rumplemeyer niemal słyszał strzał. „Bach!” Wystrzelony przez drzwi, w policjantów. „Trach! Trach! Trach!” Policjanci otworzyli ogień przez drzwi. Wyłamali je i zasypali wnętrze pokoju gradem kul... Rumplemeyer rozglądał się, kręcił po wnętrzu, oszołomiony faktem, że jest właśnie w tym miejscu, dokładnie tu, gdzie to wszystko się wydarzyło. Oto okno, przez które Scotti wyskoczył w noc. Oto krzesło, które przewrócił John Barnes, zrywając się z rękami do góry. I tutaj, właśnie tutaj, w tym miejscu na zakurzonych deskach podłogi... Właśnie tutaj, dwa dni temu, zmarł Teddy Wocek. 2 A teraz zamknęli go w tej skrzyni, pomyślała Cindy. W tej skrzyni, pod tym białym całunem z naszytym na wierzchu krzyżem. W środku. Jej Teddy’ego. Twarz, którą tak dobrze znała, długie włosy i nieśmiałe wygięcie warg, nisko opuszczone brwi i te oczy, wpatrzone teraz w wieko trumny, zatrzaśnięte szczelnie na zawsze... Cindy siedziała w ostatnim rzędzie kościelnych ławek i płakała tak długo, aż wydawało jej się, że roztrzęsie się na kawałki. Tusz spływał jej z rzęs, gromadził się pod oczami i zostawiał czarne smugi na policzkach. Musiała trzymać chusteczkę przy ustach, żeby tłumić zbyt głośne szlochy. Obok niej siedziała Bobbi Scorsese. Też płakała, ale Cindy była zdania, że robi to zbyt widowiskowo. Kiwa się w przód i w tył z twarzą ukrytą w rękach. Przecież nawet nie znała bliżej Teddy’ego. Całe towarzystwo robi z tego płaczu wielki cyrk, przynajmniej tak uważała Cindy. W każdym razie wszystkie dziewczyny. A chłopaki oczywiście robią, co mogą, żeby wyglądać poważnie i dostojnie w tych krawatach i marynarkach, z umytymi głowami. Całe trzy ostatnie rzędy w kościele wypełnia młodzież z gimnazjum w Hickory, a pewnie połowa wcale nie znała Teddy’ego. Są tu, bo to sensacja. Większość z młodzieży nie miała nawet porządnych ciuchów na pogrzeb. Tylne rzędy stanowiły dziwaczną mozaikę kolorowych kurtek i sukienek: granatowych, ciemnozielonych, brązowych, popielatych i tak dalej. Dopiero mniej więcej w połowie drogi do ołtarza ławki zapełniały się czystą czernią odzieży dorosłych. Cindy rozpoznawała większość z nich. Rodzice Bobbi, Pułascy, MacDonaldowie... A z samego przodu mama i tata Teddy’ego. Cindy nie znała osobiście pani Wocek, ale widywała ją w szkole i w sklepach. Nie miała jeszcze czterdziestki, jak powiedział jej Teddy, ale twarz miała pomarszczoną i sporo siwizny w rudawych włosach. Siedzi tuż przy tej skrzyni, z przodu, koło centralnego przejścia, a jej syn leży zamknięty w środku, a ona siedzi, zgięta wpół i chlipie w chusteczkę. Cindy chciałaby podejść do niej, usiąść obok, objąć ją za ramiona, chciałaby móc popłakać sobie z nią razem. Ale pani Wocek nie wiedziała o niej i o Teddym. Teddy nie chciał jej powiedzieć. Więc Cindy może tylko patrzeć, jak pan Wocek, tęgi, krótko ostrzyżony mężczyzna, kładzie jej rękę na ramieniu i poklepuje. Pewnie mu teraz przykro, że była z niego zawsze taka zachlana świnia, która tylko potrafiła lać Teddy’ego. Teddy by się ucieszył, widząc, że przynajmniej teraz płacze. Ostatnia nuta wyśpiewana przez Esther Morrison, solistkę, wdowę, rozległa się znad dębowej balustrady chóru i odbiła od wysokich, zanurzonych w cieniu krokwi kościoła. Ojciec Flynn, siwowłosy stary pryk o bladym uśmieszku wyższości, wspiął się powoli po krętych schodach na ambonę. Uśmiechnął się z jej wyżyn, spod rzeźbionego drewnianego orła. Cindy zapłakała donośniej. - Widzę, że niektórzy z was płaczą - powiedział stary ksiądz. Nie, pomyślała Cindy. Tańczymy z radości. - Dlaczego płaczecie? - Głos miał również blady, mówił jakby przez nos. Ton miał taki, jakby wszystkie rozumy pozjadał. - Dlaczego płaczecie, skoro żegnamy się tylko z ciałem naszego drogiego Teodora? A tymczasem jego dusza, uwolniona z oków ciała, może teraz bujać swobodnie przed obliczem Majestatu...? Cindy spojrzała znad chusteczki, poprzez mgłę łez, na skrzynię, w której leżał Teddy. Jego twarz, jego ciało. Jego ręce, które wciąż czuła na swoich rękach, na swoich sutkach. Jego ramiona, twardość jego mięśni wciąż czuła pod swoimi dłońmi. Nawet ten jego kutas, taki twardy, kiedy był wewnątrz niej, jest teraz w tej skrzyni, zatrzaśnięty wiekiem... - Ciało jest tylko chwilowym nośnikiem, który dusza odrzuca, kiedy przestaje być potrzebny - mówił ojciec Flynn. Cindy zmrużyła oczy, spod powiek wycisnęła jeszcze kilka łez. O Jezu, Teddy, pomyślała, najpierw naplotą bzdur, kurde, a potem cię zakopią do piachu! Tę wieść przyniósł ojciec. Owej nocy, owej czwartkowej nocy, kiedy Teddy poszedł na spotkanie ze Scottim. Od popołudnia nie wychodziła ze swojego pokoju. Słuchała radia. Leżała na łóżku ze słuchawkami na uszach. Wyglądała przez okno na zapadający zmierzch. Przyglądała się plątaninie gałęzi starej czereśni, która rośnie po tej stronie domu. Tej pamiętanej od dzieciństwa czereśni... zimą z nagimi, powyginanymi gałęziami jak paluchy wiedźmy, wiosną w jasnozielonej mgiełce liści i białym kwieciu, w zielonych owocach latem, wreszcie jesienią - w czerwonych. Patrzyła na nią, nie widząc jej, tak do niej przywykła, drzewo rosło tu od zawsze. Patrzyła teraz na gałęzie w zapadającym zmierzchu, stanowiły po prostu deseń na tle ciemniejącego nieba. Słuchała radia, wyglądała przez okno i myślała sobie, że gdyby cokolwiek się stało, cokolwiek złego, to podaliby to w dzienniku. Ale wieczorem skończyła nadawanie lokalna stacja, a żadna inna i tak nie powiedziałaby nic na ten temat. Niedługo potem zasnęła, słuchając jak Madonna śpiewa o Romeo i Julii. Kiedy się ocknęła, zobaczyła ojca. Cień ojca w otwartych drzwiach. - Cindy. - Co się... Była jeszcze w półśnie i nie widziała dobrze. Usiadła na łóżku. Słuchawki spadły jej z uszu, ale wciąż dobiegało z nich ciche brzęczenie muzyki, stłumione dźwięki, jakby z bardzo daleka. Ojciec zapalił światło, zmrużyła oczy, przysłoniła je dłonią. - Cindy, mam ci coś do powiedzenia. Minęła dłuższa chwila, nim wzrok jej się zaadaptował i zobaczyła go wyraźnie. Jego podłużna, jakby wyciosana w kamieniu twarz, tym razem wydawała się obwisła. Nigdy nie widziała, by miał takie oczy: takie ciemne i znużone. Za jego plecami zobaczyła matkę. Matka miała na sobie różową flanelową koszulę nocną. Tlenione blond włosy spadały na czoło. Wyłamywała sobie palce i gryzła wargi. - Cindy, ten chłopak, ten Teddy Wocek... - powiedziała. - Co? - zapytała. Zsunęła się na krawędź łóżka, spuściła stopy na podłogę. Miała wrażenie, że krew zamieniła się jej w ogień. - Rany boskie - powiedziała, zdaje się. - Rany boskie. - Własny głos wydał się jej dziwaczny, taki piskliwy i skrzeczący. - Strzelił do jednego z moich ludzi - powiedział Dolittle. - Oni... - Teddy? Nic mu się nie stało? Szeryf okręgu Auburn powoli pokręcił głową i spuścił wzrok. - Przykro mi, Cindy. Następne, co pamięta, to to, że stała przed nim i tłukła go zaciśniętymi pięściami, wrzeszcząc: - Teddy! Co z Teddym?! Ojciec chwycił ją za przeguby obiema rękami. - Przestań, Cindy! Przestań! Matka stała obok niej. Próbowała ją odciągnąć, próbowała wziąć w ramiona. - Dobrze, już dobrze - powtarzała. Ale wcale nie było dobrze. Po co wygaduje takie rzeczy? - Nieprawda! - krzyczała. - Ty kłamco! Zasrany kłamco! Gdzie jest Teddy? Co mu zrobiłeś?! Matce udało się ją oderwać, Cindy upadła na wznak na łóżko. Matka usiadła przy niej. - Dobrze, już dobrze - powiedziała. - Cindy - odezwał się ojciec - on próbował zabić jednego z moich ludzi. Przenosiła wzrok z twarzy matki na twarz ojca i z powrotem. Miny mieli zatroskane, poważne. Obstawali przy swoim. Obstawali przy tym, że to prawda. Nie zanosiło się na to, że zrezygnują. - Rany boskie! Na zasrane rany boskie! - krzyczała. Upadła twarzą na narzutę w nieutulonym płaczu. - Dobrze już, dobrze - powiedziała matka, głaszcząc ją po głowie. - Cindy... - powiedział cicho ojciec. - Wynoście się, wynoście, wynoście się stąd! - krzyczała. I nie podniosła twarzy, póki oboje sobie nie poszli. Po nabożeństwie trzeba było Teddy’ego przewieźć do Greenlawn. Kościół pod wezwaniem świętej Elżbiety został co prawda zbudowany dopiero dziesięć lat temu, ale cmentarz przykościelny był maleńki i zabytkowy, liczył ponad dwieście lat, nikogo więc już na nim nie chowano. Trumnę Teddy’ego przeniesiono do karawanu i zatrzaśnięto za nim drzwi. Potem wszyscy wsiedli do samochodów i pojechali na nowy, większy cmentarz. Najpierw rzędem czarnych limuzyn ruszyła rodzina. Samochody miały pozapalane reflektory, które zdawały się mdłe w jaskrawym świetle południa. Za nimi ruszyły duże brązowe buicki i niebieskie chevrolety z resztą dorosłych. Potem koleżanki i koledzy, w niskich, smukłych trans-amach, łomoczących podrasowanych „garbusach”, w furgonetkach z trupimi czaszkami, wymalowanymi na drzwiach, i jaskrawożółtych mustangach, malowanych w zielone płomienie na masce. Długi wąż samochodów wił się Drogą Królestwa Hickory. Biała dzwonnica kościoła świętej Elżbiety schowała się za wzgórzami. Cindy jechała z Bobbi, w pontiacu jej brata. Już nie płakała. Oparła głowę o szybę, patrzyła na mijane pola. Te same pola, które mijali z Teddym. Te same, gdzie go błagała: „Teddy, nie odchodź”. Te same zasrane pola. Co do Bobbi, to Cindy z zadowoleniem skonstatowała, że sprawia jej niejaką trudność robienie tego widowiska ze szlochami i równoczesne obsługiwanie ręcznej skrzyni biegów. Z trudem utrzymywała odległość ozdobnej atrapy chłodnicy od logo zespołu „Purple Rage” przyklejonego z tyłu furgonetki, która ich poprzedzała. Przy ratuszu trzeba było skręcić w ulicę Milltown, a potem jechać kawał drogi wąską wstążką asfaltu, prawie do granicy stanu. Kiedy dotarły na miejsce, zaparkowały na poboczu na końcu kolejki. Bobbi - dokładnie w chwili, kiedy wrzuciła lewarek na luz - zalała się potokami łez, zaczęła łkać, bu-hu-hu. Wsadziła twarz w chusteczkę, znów cały ten cyrk. Cindy zaczęło to złościć. Poklepała ją parę razy po ramieniu, ale przecież, do cholery, to był jej, Cindy, chłopak, a nie Bobbi. Po chwili Cindy po prostu otworzyła drzwiczki i wysiadła, zostawiając Bobbi z tym jej ryczeniem. Ciepły dzisiaj dzień. Ciepły, suchy, czysty. Letnie słońce świeciło przez wysokie korony drzew, cienie liści pstrzyły chodnik, co przypominało Cindy Katedrę, cudowną Jodłową Katedrę w lesie. Za rzędem samochodów widziała w dole zielony cmentarz - z szarymi kwadratami tablic, białymi kryptami, żwirowanymi ścieżkami - skąpany w słońcu. Sponad dachów samochodów dostrzegła, jak wyładowują karawan, przenoszą tę skrzynię, w której jest Teddy, do świeżo wykopanego dołu, jakieś pięćdziesiąt metrów od bramy wejściowej. Za trumną postępowali państwo Wocek, brat i dwie siostry Teddy’ego, wszyscy razem. I krewni, których Cindy zapamiętała z kościoła, w ciemnych strojach, wszyscy idą przygarbieni. I ten mały facecik... co to za jeden? Cindy zmrużyła oczy. Co to za jeden, ten mały krzywonogi jegomość, w ogromnej sztruksowej marynarce, który kuśtyka za nimi? Chyba coś pisze w notatniku albo... - Cindy... To była Bobbi, wysiadła, patrzyła na nią ponad dachem samochodu. Całą twarz miała też umazaną tuszem do rzęs, z brudnymi zaciekami od łez. - Cindy - powtórzyła - myślę, że mój brat mógł... - Nie była w stanie mówić dalej. Zadławiła się szlochem. - Myślę, kurde, że mój brat mógł coś powiedzieć, kapujesz? Przez dłuższą chwilę Cindy po prostu dalej stała i patrzyła na nią. O czym ona mówi? Jej brat? Herman? Ten, który jest na warunkowym zwolnieniu? O co jej chodzi, co mógł powiedzieć? Powiedzieć coś o czym? Do kurczyflaka, pomyślała, Teddy nie żyje, jej Teddy, a tamta pieprzy jakieś banialuki. - Myślę, że mógł coś powiedzieć o spotkaniu - ciągnęła Bobbi. - Mógł powiedzieć coś kuratorowi sądowemu, kapujesz? Że Scotti i... i wszyscy mają być w tym nawiedzonym domu tamtej nocy. Rozumiesz, o co mi chodzi? Cindy poczuła, że szczęka jej opada. - Co?! - Strasznie cię przepraszam, Cindy. - Bobbi wybuchła nową falą łkania. - Nie wiedziałam, że on powie, bo nigdy, kurde, jak Boga kocham, bym mu nie powiedziała... Gadała dalej, ale zdarzyło się coś dziwnego: Cindy przestała ją słyszeć. Bobbi nadal była obok niej, Cindy widziała, jak wciąż płacze i gada, próbuje coś jej powiedzieć, i wszystko było normalnie, oprócz tego, że słowa, dźwięk słów gdzieś odpłynął. I ten pocętkowany cieniem liści chodnik, i odgłosy ulicy, i ta zalana słońcem dolina z szarymi tablicami, i ta brązowa trumna z Teddym wewnątrz, wszystko odpłynęło gdzieś bardzo, bardzo daleko. Wszystko odpłynęło daleko, z wyjątkiem jednej myśli, która tkwiła w głowie, tej myśli, która wracała nieustannie: Gliny wiedziały, że on tam był. Tylko o tym mogła myśleć, nieustannie: Wiedzieli. Wiedzieli. Ojciec wiedział. 3 To było w poniedziałek, ten poniedziałek po pogrzebie. Sally stała w lokalu redakcji, wpatrując się w drzwi do toalety. Shea siedział za nią, przy swoim biurku, rozparty w fotelu, z rękami pod głową. Z kącika ust zwisał mu papieros. On także wpatrywał się w drzwi do toalety. Nagle drzwi do toalety otwarły się z trzaskiem. Wypadł z nich Rumplemeyer z palcem wytkniętym jak lufa pistoletu. - Bum! - ryknął. - Bum-bum-bum-bum-bum-bum! - Rumple, było tylko pięć strzałów - jęknął Shea. Rumplemeyer zatrzymał się. Popatrzył na swoją dłoń. - A ile teraz było? - Bo ja wiem, ze czterdzieści. - Dobra, chłopaki - roześmiała się Sally. - Spróbujmy jeszcze raz. - Dajcie spokój - powiedział Shea. - To bzdury. Rumple wytoczył się z powrotem do toalety. Zatrzasnął drzwi. - A tam! - Shea machnął ręką i zrobił ruch, jakby miał wrócić do pisania. Z nim tak zawsze, kiedy jest różnica zdań, pomyślała Sally. Odwraca się. Tylko dlatego, że zgadza się z polityką szeryfa, nie chce widzieć, jaki ten człowiek jest naprawdę. Nie, nie odwrócił się. Przygląda się jej. Znów się rozpiera w fotelu, cmokając papierosa. Gromi ją wzrokiem. Z całą tą katolicką nieprzejednaną moralną surowością, pomyślała. Próbuje się wgryźć w nią jak jakiś... Termit Wyrzutów Sumienia. Jak gdyby robiła coś niewłaściwego. Tak czasami się w nią wpatruje. Albo patrzy w bok. Osądza. Powiedzmy, że stoi i rozmawia sobie z kimś... Co w tym zdrożnego? No, dobrze, niech będzie, że z Merriwetherem, ale przecież i tak... Rozmawia sobie z nim po prostu, gawędzi z jednym ze swoich reporterów, na litość boską. Tylko dlatego, że Merriwether jest żonaty, to jeszcze nie znaczy, że Shea może rzucać jej te swoje spojrzenia: Shea - Chodzący Wyrzut Sumienia. Przerzuca na nią tę całą swoją stłamszoną, wypartą seksualność. A jak przychodzi do szeryfa, to - choćby nie wiadomo, co ten zrobił, wszystko jest jak trzeba w opinii świętego Christophera Shea. Wyprzedaje okręg firmom budowlanym? W porządku. Kryje grzeszki lokalnych notabli, a potem ich szantażuje? Świetnie! Robi pośmiewisko z ich gazety? Cudownie! Chris nie odezwał się ani słówkiem, nawet nie pisnął od piątku, od tego poranka po najściu na dom przy Owczarskiej. Kiedy w świat poszło okręgowe wydanie „Kuriera” z tym niewiarygodnym tytułem na pierwszej stronie: STRAŻ SZERYFA NIE PATYCZKUJE SIĘ Z PRZESTĘPCAMI. Tak, to był naprawdę grzech. Ten tytuł. Dolittle mógłby go sobie oprawić w ramki i powiesić nad biurkiem jak najwspanialszy dyplom. Widziała go, jak siedzi w swoim gabinecie, nogi na biurku, a ta gazeta, jej gazeta wisi tryumfalnie na ścianie nad jego głową. STRAŻ SZERYFA NIE PATYCZKUJE SIĘ Z PRZESTĘPCAMI. Och, Sally omal nie dostała wtedy szału. Ledwie weszła do redakcji, od razu chwyciła za telefon. Zadzwoniła do „Kombinatu”, do działu miejskiego. Mimo tego łagodnego głosu, mimo tych uprzejmych sformułowań, kierownicy działu musieli wiedzieć, że zmywa im głowy. Co oni sobie wyobrażają? - mówiła. Piszą Dolittle’owi slogany do kampanii. Na pierwszej stronie! Purdy na spotkaniach przedwyborczych będzie mógł wymachiwać nad głową tym numerem gazety, niczym Truman tamtą, która omyłkowo obwieściła jego przegraną. Grube ryby z całego okręgu rzucą się na łeb na szyję, żeby go poprzeć, kandydata wspieranego przez bohatera z ulicy Owczarskiej. STRAŻ SZERYFA NIE PATYCZKUJE SIĘ Z PRZESTĘPCAMI. Dolittle wyszedł na bohatera w dawnym stylu. Taki John Wayne z westernu. I w doskonałym momencie, tuż przed sierpniową konferencją. No, ale Chris... Chris po prostu wzruszył ramionami, kiedy to zobaczył. Chris się tym ani trochę nie przejął... - Gotowi? - Głos Rumplemeyera ledwie było słychać spoza drzwi. Sally rzuciła okiem na zegar. A właściwie, to gdzie się ten Merriwether podziewa? Jest już za dwadzieścia pięć jedenasta. Wszyscy dawno na posterunkach. Doreen przy telefonie, Alice przy maszynie do pisania. Shea przy biurku. Rumplemeyer w toalecie. Wszyscy na miejscu oprócz Sidneya. - Gotowi? - zakrzyknął jeszcze raz Rumplemeyer. Popatrzyła przez szybę na ulicę. Samochody mknęły jezdnią, miejscami oświetloną jaskrawym słońcem, miejscami osłoniętą cieniem drzew i budynków. Pewnie jeszcze siedzi w domu, pomyślała. Wyleguje się troszkę dłużej z żonką, po długiej, niespiesznej, wspólnej niedzieli. Pewnie oboje... - Bum-bum-bum-bum! Wspaniała narkotykowa akcja pana szeryfa, pomyślała. Wspaniały pokaz męstwa. Och, wydaje mu się, że owinął sobie dookoła palca konferencję, myśli, że ma nominację Purdy’ego w kieszeni. Czekaj, czekaj, bratku, niech grube ryby zobaczą, co my tu mamy. Niech Purdy spróbuje powiewać tym cholernym tytułem w czasie kampanii... - Bum! - zaskrzeczał Rumplemeyer. - Ach, jak ładnie się bawicie. Mogę się z wami pobawić? Jest, pojawił się wreszcie. Merriwether. Po prostu wszedł spacerowym krokiem. Marynarka na jednym ramieniu. Złote loki rozrzucone przez powiew wiatru. Zapewne tuż po śniadaniu z nią, z Emily, swoją żoną. Pewnie patrzyli sobie w oczy ponad stołem, wymieniając pełne wzajemnej czułości uwagi. Albo kpiące żarciki o ludziach, z którymi mu przyszło pracować. Ta biedna, brzydka, stara Sally, tak pewnie o niej mówi... Odwróciła się i obdarzyła go swoim najładniejszym uśmiechem. - Dasz wiarę?! - krzyknął do niego Shea. - Rumplemeyer poszedł na pogrzeb Woceka i dopadł jego matkę, żeby zrobić z nią wywiad. Wyobrażasz sobie?! Na pogrzebie! Rumple wspiął się na palce i udał zażenowanego. - Nie mogłem znaleźć jej adresu. Pomyślałem, że tam na pewno będzie. - Ho, ho, spryciarz z ciebie, Rumplemeyer. - Merriwether zamaszyście zdjął marynarkę z ramienia i z nonszalanckim wdziękiem powiesił ją na oparciu krzesła. - I co ci powiedziała? - A co miała powiedzieć? - wtrącił się Shea. - Popraw mnie, jeśli się mylę, Rumple. - Zaczął zaciągać wysoko modulowanym głosem: „To był dooobry chłopak. Nawet muuuchy by nie skrzywdził. Zastrzelili go jak psaaa! Nic ich nie obchodziło, że to mój kochany syyynek”. Absolutna sensacja: „Mój syn to dobry chłopak, twierdzi matka”. Trafiłem? - No cóż, wydrukowaliśmy już oficjalną wersję - wyjaśnił Rumple Sidneyowi. - Fakt, że oświadczenie policji nadawało się na śmietnik - powiedział Shea. - No właśnie, więc ja... - Więc Rumple - Shea zwrócił się do Merriwethera - wślizgnął się do domu przy Owczarskiej w środku nocy, nawet bez latarki. - Miałem taką malutką. - I teraz, jako słynny ekspert kryminalistyczny twierdzi, że Wocek nie mógł strzelać do policjantów. - Na pewno nie mógł. Nie było dziur po kulach po tej stronie pokoju. - Na litość boską, skąd on może wiedzieć, Sid? Mógł ich nie zobaczyć. A tam! - znowu machnął ręką i tym razem naprawdę odwrócił się do swojej maszyny do pisania. Nawet zdołał wystukać parę słów. Rumplemeyer powlókł się z powrotem do łazienki i stanął tam, przesuwając ręką po drzwiach, od góry do dołu, jakby sprawdzając uszkodzenia. Tymczasem Merriwether podszedł niespiesznie do Sally, która stała z tyłu pomieszczenia, przy toalecie. Oparł się o jej biurko, zapalił papierosa. Uśmiechnął się do niej, jego modre oczy poweselały. Westchnęła. O rany, o rany, o rany. - „Wojna ojcem wszystkich rzeczy” - oświadczył. - Kto... - Musiała odchrząknąć. - Kto to powiedział? - Heraklit. - Ten z „Trybuny”? - Nie, ten z Efezu. Masz zamiar go wydrukować? - Heraklita? - Nie, Rumplemeyera. O Woceku. - Nie wiem. - I wtedy, ku własnemu zaskoczeniu, usłyszała własny głos, ten zdyszany szmer uczennicy: - A ty, co o tym sądzisz? Merriwether przechylił głowę, rozważał, a Sally pomyślała: Co on o tym sądzi? A kogo to obchodzi?! O co ja go pytam? Przecież to nie reporter. Cytuje Heraklita. Co on wie o dziennikarstwie? Ale z drugiej strony, co będzie, jeśli on powie „nie”? Jeśli on powie: „Sally, to taka sama historia, jak z tym oskarżeniem szeryfa o morderstwo. To tak, jakbyś twierdziła, że jego ludzie zastrzelili Teddy’ego Woceka przez pomyłkę albo nawet - z zimną krwią. Tego nie wolno robić. Nie masz dowodów”. A co będzie jeśli powie: „Przepraszam, ale nie chcę mieć nic wspólnego z aferą wykorzystywania prasy do niskich osobistych celów, do folgowania obsesjom szefowej redakcji lokalnej”. Albo jeszcze gorzej, co będzie, jeśli on jedynie na nią popatrzy, tylko zmruży oczy, albo wydmie wargi, jakby chciał powiedzieć: „Och, ależ Sally, jak możesz”. A co, jeśli...? - No cóż... - zaczął. - Wiesz, co to znaczy, Sid. - Shea okręcił się z fotelem i wyciągnął przed siebie palec wskazujący. - To jest oskarżenie o morderstwo. Tak jest. Bez żadnych dowodów. Sally poczuła, że serce podchodzi jej do gardła. Zerknęła ukradkiem na Sidneya, ale on zdążył wymamrotać tylko nowe „No cóż”, kiedy wskoczył na niego Rumple, skowycząc: - To nie kwestia oskarżeń, Czwarty. To jest opinia strony zaangażowanej w sprawę. - To jest matka, na miłość boską, czego się po niej można spodziewać?! - To, co widziałem w tamtym domu, to dowody, które potwierdzają jej wersję, a szeryf nie dał nam... - Co za dowody? Jakie dowody? Nic nie znalazłeś. Sally przyglądała się Sidneyowi, którego opadli dwaj reporterzy. Policzki robiły się jej coraz gorętsze, modliła się, żeby się nie zarumienić, chociaż obawiała się, że to się już stało. Oskarżanie szeryfa o morderstwo. Bez dowodów. Czekała. Co on powie? Co o niej myśli? Czy myśli, że ona jest...? W tym momencie głos Shea wdarł się w jej myśli. - No, Sidney - Shea prawie krzyczał - powiesz jej? I Sally poczuła, że pieczenie w żołądku wzmaga się do granic mdłości. Przekonują Sidneya! - zdała sobie sprawę. Rumplemeyer i Shea kłócą się, każdy stara się przeciągnąć go - Merriwethera - na swoją stronę... Bo myślą, że ona zrobi to, co on jej powie. Szybko uniosła dłonie. Wydała z siebie doskonale naturalny perlisty śmiech. - Dobra, dobra, chłopcy - powiedziała łagodnie. - Już podjęłam decyzję. Rozdział ósmy CZYTANIE ARTYKUŁU 24 lipca, wtorek „Mój syn był niewinny” - twierdzi matka zgładzonego podejrzanego Ernest J. Rumplemeyer KORESPONDENCJA WŁASNA Matka podejrzanego o morderstwo Theodora Woceka twierdzi, że jej syn nie był mordercą i został niesłusznie zastrzelony przez policję w czasie akcji w dniu 19 bm. w mieście Tyler. Pani Margaret Wocek, 38 lat, zamieszkała przy ulicy Kopalnianej w Hickory, twierdzi, że to funkcjonariusze biura szeryfa okręgu Auburn sami „popełnili morderstwo”, otwierając ogień do jej syna w czasie akcji, która miała miejsce w pokoju na poddaszu w opuszczonym domu przy ulicy Owczarskiej. Siedemnastoletni Wocek został trafiony pięcioma pociskami w klatkę piersiową i poniósł śmierć na miejscu. Biuro szeryfa utrzymuje, że Wocek oddał jeden strzał przez drzwi i potem jeszcze dwa strzały do funkcjonariuszy, którzy chcieli zaaresztować go wraz z dwoma innymi mężczyznami w związku z niedawnym morderstwem na prawniku z agencji nieruchomości Williamie Thimble. „Mój syn nie popełnił morderstwa. To policja popełniła morderstwo” - powiedziała zalana łzami pani Wocek w trakcie rozmowy z naszym wysłannikiem. „Mój syn był dobrym chłopakiem. Nie skrzywdziłby muchy, a co dopiero kogoś zabić. Zastrzelili go jak psa. Kochałam go. Tak bardzo go kochałam. Ich to nic nie obchodzi”. W oficjalnym komunikacie szeryf Cyrus Dolittle odmówił dalszych komentarzy na temat tego wydarzenia, pod pozorem, że „dochodzenie jest jeszcze w toku”. Biuro odmawia także podania informacji, który z trzech funkcjonariuszy biorących udział w akcji - zastępca szeryfa Henry Benoit czy detektywi Frank Curtis i Harry Wayward - oddał śmiertelne strzały. W trakcie dokładnego przeszukania pomieszczenia, w którym miała miejsce akcja, nasz reporter nie stwierdził żadnych śladów po pociskach, które potwierdzałyby wersję oficjalną - patrz dokończenie artykułu na ostatniej stronie. Dolittle nie popatrzył na ostatnią stronę. Trzasnął gazetą w kuchenny stół. - Niech to szlag trafi! - powiedział na głos. Wstał od stołu, krzesło zachrobotało po płytkach z PCW. Podszedł do tylnych drzwi, które wychodziły na podjazd. Otworzył je na oścież. Miał wyjść, kiedy zobaczył Cindy. Weszła właśnie do kuchni i podchodziła do stołu. Przez moment myślał, że to jej matka, jego żona. Wyglądała jak Liz w tym rozchełstanym szlafroku, z półotwartymi ustami, z rozczochranymi, zwisającymi na twarz włosami. Słyszał, jak szura kapciami po podłodze. Zobaczyła go. Podniosła wzrok i zobaczyła go, jak stoi z ręką na klamce drzwi. Szła dalej, zbliżała się do kuchennego stołu, ale teraz wpatrywała się w niego, a jej usta wygięły się w lekkim grymasie niesmaku. Dolittle popatrzył na gazetę i chciał coś powiedzieć. Ale nie zrobił tego. Nie przyszło mu nic sensownego do głowy. Ręka jego córki podniosła się, sięgnęła po gazetę. Dolittle wyszedł z domu. Siedział za kółkiem cadillaca, pędził górską szosą i miał wrażenie, że się dusi, że dławi go jego własne ciało. Wziął głęboki wdech - a raczej usiłował to zrobić. Wciąż ten bolesny punkt, ta chmura w głębi płuc, przez którą nie mogło się przedostać powietrze. To wywołuje potworne uczucie, uczucie panicznego lęku. Jeszcze trochę mocniej nadepnął pedał gazu. Za oknem przemykały iglaste lasy na zboczach Wapataugh. Mignęło parę dużych białych domów, zanurzonych w wysokich sosnach. Myślał o Sally Dawes. Myślał o niej niemal z żalem. Gdyby ją dostał w swoje ręce, to złapałby ją za klapy, potrząsnął nią i wrzasnął jej w twarz: „Dlaczego to robisz? Dlaczego wciąż to robisz? Czego trzeba, żebyś wreszcie zrozumiała?” Nawierzchnia szosy, czarna jak smoła i równa jak stół, umykała spod opon. Miałby ochotę powiedzieć Sally: „To ja zbudowałem tę drogę. Własnymi rękami. Wciąż czuję w dłoni ciężar szufli ze żwirem. Gdzie byłaś, kiedy ja tu budowałem? Jakie masz prawo? Jakie masz prawo?” Nie tylko tę drogę zbudował, chciałby jej powiedzieć, ale dziesiątki innych. A następne dziesiątki poszerzył i ulepszył. Nie było jej tu wtedy, nic ją to nie obchodziło. To on i jego kumple, Ralph Jones i Hank McGee, byli tutaj, to oni tego dokonali, za pomocą spychacza „Cat”, paru pił mechanicznych i starej wielkiej koparki, którą nazwali „Millie”. Przebili się przez gęste bory i dąbrowy, klnąc i pomstując... Jeszcze miał w nozdrzach jesienne powietrze tamtych czasów i spaliny spychacza, jeszcze miał w uszach trzask chylącego się pnia, jeszcze widział zamiatającą niebo koronę, jeszcze czuł ten dreszcz emocji, kiedy pada drzewo... „Człowieku, motoryzacja to przyszłość. Koleje to przeżytek. Zapanuje samochód”. Tak mawiał Hank McGee. „Za parę lat w tym okręgu na każdą milę kwadratową przypadną dwie mile bitych dróg. Poczekaj, zobaczysz, to zmieni wszystko. Tym terenom da drugą młodość, mówię ci”. Tak, właśnie tak. Rzeczywiście. Hank miał rację. Ale tylko do pewnego stopnia. Drogi się pojawiły i to zmieniło wszystko. Auburn znalazł się w odległości umożliwiające codzienne dojazdy do White Plains, a nawet do Nowego Jorku, otrzymał połączenia z trasami ciężarówek, otworzył się na rozwój. Ale Hank nie rozumiał, żaden z nich wtedy nie rozumiał, jakie to ma naprawdę znaczenie, jakie to będzie miało znaczenie dla okręgu. A jej tu nie było, myślał Dolittle. Panny Sally Dawes. Nie było jej tutaj, o niczym nie miała pojęcia. Dolittle pamiętał jak było, kiedy zaraz po wyborze na szeryfa, w początku lat sześćdziesiątych - pamiętał dobrze - stał przed dawnym zarządem naczelników... banda tłuściochów w białych koszulach, bez marynarek, ciemne plamy potu pod pachami... pamiętał, jak stał przed nimi, a za nim ludzie, dwadzieścia, trzydzieści osób na sali. I ci ludzie bili mu brawo, kiedy wstał i zaczął mówić. Wychylali się przez balustradę, żeby go poklepać po ramieniu, uścisnąć mu dłoń. Ci ludzie uważali go za bohatera, bo rozwiązał zagadkę morderstwa tej małej Marshow. A co więcej, sam, osobiście, stawił czoło mordercy. Nie prosił o nic, nie wyjaśniał niczego. Sam stanął oko w oko z mordercą dziewczynki i zastrzelił go, mimo że mordercą okazał się Hank McGee, jego najlepszy przyjaciel. A więc stał przed pięciu tłuściochami, stał przed zarządem naczelników i mówił im: „Dla Auburn nadchodzi czas kłopotów. Kłopotów powodowanych przez młodzież. Gospodarstwa rolne upadają, wraz z nimi dawne społeczności lokalne. Młodzież nie ma oparcia, nie ma dokąd się zwrócić. Nie ma gdzie spędzać czasu, nie ma dla niej żadnych obiektów rekreacyjnych. Nigdzie nie można się ruszyć, jak się nie ma prawa jazdy. A to znaczy, że dziewczyny będą się umawiać ze starszymi, którzy umieją prowadzić auta, a starsi palą papierosy i piją alkohol i wpędzają dziewczyny w kłopoty. A młodsi chłopcy będą się włóczyć po nie używanych torach kolejowych, nie mając nic do roboty. I też zaczną pić i sprowadzać na siebie kłopoty. Ten okręg musi zastanowić się nad swoją przyszłością - tak im powiedział. Nie możemy pozostać tylko letniskiem dla nowojorczyków. Nie możemy być jedynie miejscem, gdzie bogacze kupują sobie domy na letnisko. Nie możemy, jeśli chcemy wychować tu nasze dzieci. Trzeba nam przemysłu, rozwoju. Musimy stworzyć nowe osiedla, gdzie znajdą się miejsca, w których młodzież będzie mogła bawić się i spędzać czas, gdzie będą sklepy, gdzie będzie można znaleźć pracę na wakacje, gdzie ulokują się firmy oferujące perspektywy zawodowe...” Mówił tak blisko kwadrans, powoli, z chłodną rozwagą. Przemawiał najlepiej, jak umiał, i nawet pokazał im ostatnie dane statystyczne: wzrost aresztowań młodocianych, mnożenie się wybryków chuligańskich, coraz powszechniejsze picie wśród młodzieży, a - co najbardziej niepokojące - ujawnione przypadki zażywania przez miejscową młodzież narkotyków, które dotąd zdawały się zarezerwowane wyłącznie dla Murzynów. Kiedy skończył, stanął przed nimi w milczeniu i czekał. A ci mężczyźni, naczelnicy miast, tych pięciu tłuściochów - siedzieli przy tym wielkim stole, uśmiechali się do niego uprzejmie, potakiwali, cmokali. Pozostali, którzy przecież uważali go za bohatera, ściskali mu dłoń i poklepywali po plecach - teraz poklaskali mu uprzejmie, a potem zaczęli szurać stopami, pochrząkiwać i uciekać wzrokiem w bok. Bo wszyscy wiedzieli, że rolnictwo przeżywa trudności, ale przecież nie wszystkie gospodarstwa upadały, jeszcze nie wszystkie, jeszcze nie ich gospodarstwa. A co w tym złego, że bogacze z miasta kupują tu domy - tak sobie myśleli. Można zbić niezły majątek, sprzedając ziemię takiemu mieszczuchowi. Letnicy też nic złego, bo przywożą ze sobą forsę. Nieźle można na nich zarobić. I nie słuchali go. Nikt go wtedy nie słuchał. Wtedy jeszcze nie. A Sally tu nie było. Nie było jej tu, a teraz, ponad piętnaście lat później, przyłazi taka z White Plains, dojeżdża tu codziennie z White Plains, żeby robić gazetę, i gada jakby z byka spadła: „O jejku, wśród młodzieży kwitnie narkomania! Chuligaństwo! Mają broń, strzelają! To wszystko na pewno wina szeryfa! To wszystko przez tego złego szeryfa i jego niedobrych kompanów z wielkimi strzelbami!” Zakasłał. Znów poczuł to coś głęboko w klatce piersiowej. To wszystko z tego stresu, w którym ostatnio żyje, pomyślał. Wszystko z nerwów, taka nerwicowa astma. Boże, ta baba, ona mnie dobije. Droga przed nim przestała się wznosić i opadać, zarośnięte sosnami stoki, z domami tu i ówdzie, zostały z tyłu. Wjechał w Drogę Królestwa Hickory. Minął ulicę Główną, minął tory nieczynnej linii kolejowej. Po prawej zaczęły się kępy karłowatych choinek, zwiastuny sosnowego lasu koło Hickory. Z rzężeniem próbował głębiej odetchnąć. Rzucił okiem na las. Pomyślał o Jodłowej Katedrze. Pomyślał o Sally Dawes. Wydaje się takiej, że wszystkie rozumy zjadła. I te jej wyobrażenia o życiu. Jakby spadła z księżyca. I czego to nie nawypisywała. Jodłowa Katedra: Morderstwo, które Stworzyło Szeryfa. Wciąż widział ten tytuł przed oczami. Część druga: Śnieg sypał w noc morderstwa Zacisnął wargi, stłumił kaszel. Jechał dalej, wpatrzony w drogę, w białą linię wślizgującą się pod przedni zderzak cadillaca. Oczy miał ciemne i gniewne. Pomyślał sobie: Śnieg sypał. Areszt znajdował się w podziemiach budynku sądów. Cel było niewiele. Za mało. Jedna z pierwszych rzeczy, którą będzie musiał zrobić Purdy, jeśli dostanie stanowisko, to znaleźć fundusze na nową siedzibę biura szeryfa z dobrze wyposażonym aresztem. Obecnie mieli zaledwie cztery oddziały, każdy po cztery cele. Obiekt był tak zatłoczony, że muszą trzymać część aresztantów w Dutchess i Putnam i ponosić koszty dowożenia ich na rozprawy sądowe. Ale, pomyślał, na szczęście Barnes jest tutaj. Johnny Barnes. Chłopak, którego przyskrzynili razem z Vince’em Scottim w trakcie strzelaniny przy ulicy Owczarskiej. Ten, który przeżył strzelaninę. Sam Scotti wyszedł za kaucją. Wyznaczono 250 tysięcy, ale jakoś wykombinował tyle. Natomiast Barnes nie wyszedł. Siedzi tu, w areszcie. Z tego Johnny’ego to żałosny osiemnastoletni gówniarz. Czarna czupryna spada na czoło, grube wargi odęte, oczy jak u chomika: czarne, puste i wyłupiaste. Dziś rano, kiedy Dolittle zszedł na dół do jego celi, chłopak siedział na pryczy w obwisłym więziennym drelichu, zgarbiony, wyłamując palce i gapiąc się w ścianę. Nic innego nie miał zresztą do roboty. Cela mierzyła cztery kroki od ściany do ściany, poza pryczą znajdowała się w niej tylko metalowa muszla klozetowa, umocowana do ściany w kącie. Do wyboru miał więc: albo chodzić po cztery kroki w tę i z powrotem, albo siedzieć na pryczy, albo srać. Siedział więc, kiedy szeryf otworzył zamek, odsunął segment kraty z ciężkich stalowych prętów i wszedł do środka. Chłopak podniósł wzrok, opuchnięte wargi zaczęły drżeć, chomikowe oczy stały się jeszcze bardziej wyłupiaste. Dolittle zasunął kratę. Oparł się o nią. Założył ręce na piersiach. Starannie panował nad wyrazem twarzy: wargi zaciśnięte, oczy bez wyrazu. Nie da chłopakowi żadnej nadziei. Ten patrzył na niego. Dolittle nie odzywał się. Chłopak potarł dłonie. Ruchem głowy odrzucił włosy z czoła. Dolittle stał oparty o kratę, z założonymi rękami. Przyglądał się z kamienną twarzą. Wreszcie chłopak nie wytrzymał. - No? - powiedział. - No co? Szeryf pochylił głowę, potem znów popatrzył na chłopaka. - Synku - powiedział tonem pozbawionym modulacji, powoli i chłodno. Z przyjemnością zauważył, że chłopak się skulił. - Synku, na każdego młodego człowieka przychodzi czas, kiedy musi się zastanowić nad swoją przyszłością. Czy ty mnie rozumiesz? Chłopak rozdziawił gębę. Z trudem skinął głową. - Kiedy ja zastanawiam się nad twoją przyszłością - ciągnął Dolittle - to widzę młodego człowieka, pochylonego twarzą nad więziennym kiblem, którego rżnie w dupę wielki czarny kutas. - Chłopak podniósł wzrok. Dolittle podniósł do góry wskazujący palec. - A trzeba ci wiedzieć, że naukowe badania wykazały, iż jedna kropla murzyńskiej spermy zawiera więcej wirusa AIDS niż całe miasto San Francisco. Więc kiedy wyobrażam sobie ciebie w przyszłości, przyjacielu, widzę pustą dziurę po Johnie Barnesie. Czy ty mnie rozumiesz? Chomikooki gówniarz rozdziawił usta jeszcze szerzej, a nawet wyjąkał: - Chcę, no, tego, widzieć się z adwokatem, wie pan? - Tak, wiem - oznajmił Dolittle. I w końcu zaszczycił biedną kreaturę jednym ze swoich przyjaźnie życzliwych uśmiechów, z marszczeniem powiek i iskierką w oku. - Możesz się zobaczyć z adwokatem - oświadczył Barnesowi. Chomik ani nie zamrugał, ani nie zamknął gęby. - Możesz widzieć się z adwokatem - powtórzył szeryf. - Ale możesz też mieć cień szansy na skruchę. W kwadrans później, wróciwszy do gabinetu, zaczął kaszleć. Zdawało mu się, że coś mu utknęło w gardle, więc zakasłał raz, żeby się tego pozbyć, a potem nie mógł już przestać. Kaszlał chrapliwie, flegma bulgotała mu w płucach. Zamknął drzwi, zaciągnął żaluzje. Tylko tego brakowało, żeby ktoś to zobaczył, żeby rozeszło się, że jest chory, słaby... Jezu, gdyby to doszło do Sally Dawes, ale zrobiłaby sobie używanie. - Eche-che! - z głębi trzewi wydobywał się starczy kaszel. Oparł się o biurko, zgiął wpół, zakrył usta zwiniętą w pięść dłonią. Zacznie pluć krwią, bez wątpienia, to na pewno rak płuc. Szarpał się, jak mógł, żeby to robić po cichu, rzężąc i charcząc w zaciśniętą garść, aż całkiem stracił dech, aż głowa wydała mu się lekka jak balon, a wielkie mahoniowe biurko, flaga stanowa, flaga okręgu i dyplomy na ścianie zaczęły się chwiać i przechylać, i pomyślał sobie, że zaraz straci przytomność. Usiadł ciężko na blacie biurka, zaczerpnął powietrza. Zakasłał. Zaczerpnął powietrza jeszcze raz. Nie ma krwi. Nie było krwi, może to nie rak. Może rozedma jak u matki. Zrobił dwa wdechy, oba zatrzymały się w tym samym punkcie, na tej dziwnej, gniotącej, strasznej kłodzie na dnie płuc. No, ale jakoś udało się złapać dech. Jakoś daje się oddychać. To pewnie jakaś astma albo coś takiego. Może jakaś alergia. Obszedł biurko, aby dojść do fotela. Opadł nań, z ręką na oczach. Rozmasował czoło. Oddycha znowu. Rytmiczne, płytkie oddechy. To tylko stres. Właśnie. To na pewno stres. Opuścił dłoń na pierś i zaczął masować ją powolnymi kolistymi ruchami. To przez tę polityczną kołomyję. I przez żonę, wiecznie na prochach. I tę zbuntowaną małolatę, Cindy. No i brak seksu... Uśmiechnął się kątem ust. Tak, najlepiej by było, gdyby spotkali się z Sally i popieprzyli ze sobą solidnie, zamiast... pieprzyć się tak ze sobą cały czas. Parsknął... i odkaszlnął. Potem podniósł wzrok i zobaczył w drzwiach zastępcę szeryfa Henry’ego Benoit. Benoit wszedł, a raczej wkroczył, ciężko stąpając potężnymi nogami, wymachując od niechcenia ręką z papierosem. Okrągła, odpychająca twarz wykrzywiona była w porozumiewawczy uśmiech. Nowy uśmiech, uśmiech, którego dotąd nie obnosił. Spacerowym krokiem podszedł do okna. Posadził tyłek na parapecie. Dolittle poczuł w żołądku skurcz niesmaku na widok tego faceta. Wziął jeszcze kilka uspokajających wdechów, stłumił świszczący odgłos, z którym wychodziło z niego powietrze. Przyglądał się Benoitowi uważnie. Ten patrzył na jezioro, po czym spojrzał na szeryfa. - Zapukałem - oznajmił Benoit - ale nie usłyszałem odpowiedzi. Dolittle zmusił się do uśmiechu. - No to zapraszam - powiedział. Ty wredny skurwysynu, dodał w myśli. Skurwysyn się roześmiał. Popatrzył śmiało w oczy. Bezczelnie. No tak. To coś zupełnie nowego u Henry’ego Benoit. Całkiem odmieniony człowiek. Człowiek silny i groźny. Ten człowiek zastrzelił Teddy’ego Woceka w domu przy ulicy Owczarskiej. Szeryfowi udało się utrzymać uśmiech. Czekał. - Pomyślałem sobie, że to cię zaciekawi - odezwał się po chwili Benoit. - Znaleźliśmy ten pocisk, który wystrzelił Wocek. Ten mały drań. DiMola musiał odsunąć tę wielką, no, komodę. Pocisk się wklinował... Jest na niej takie lustro, odchylane... I tam właśnie wlazła ta kula. Tak czy owak, wreszcie sprawa dopięta na ostatni guzik. Właśnie podaliśmy tę wiadomość do prasy, to im zatka gęby, wszystko będzie cacy. Bystre, ciemne oczy wytrzymały spojrzenie Dolittle’a. Mierzyli się wzrokiem dłuższą chwilę, Dolittle prędzej by skonał, niż odwrócił oczy. Wreszcie Benoit kręcąc głową, odwrócił się do okna. - Interesuje mnie, czy zagrają fair i wydrukują to. Wiesz? Ten Rumplemeyer, niech go szlag trafi - mówił. - Pieprzona prasa, przez nich tylko problemy, kapujesz? Zawsze i wszędzie, nie tylko tutaj. To samo było na Bronksie, nigdy nie wiedzą, kogo się czepiać. Nic nie kumają. To bydlaki, i tyle. Nie wiedzą, co jest grane. Nienawidzę takich typów. Ten Rumplemeyer, nienawidzę tego gnojka. Co oni sobie myślą, palanty, że my się tutaj bawimy w kotka i myszkę? - Benoit odwrócił się z powrotem do szeryfa, usta wygiął w porozumiewawczym grymasie. - Coś ci powiem: dobrze, że żaden z nich nie słyszał nic z tego, o czym tu mówimy. No nie? Co by sobie pomyśleli, prawda, kolego? Dolittle popatrzył na kosz na śmieci. Wargami wydał cichy odgłos splunięcia. - Tak, tak. Same problemy z tymi gośćmi z prasy - ciągnął Benoit. - Nie dadzą człowiekowi spokoju. Dajmy na to ten Rumplemeyer. Mówię ci. Wiesz, gdzie polazł przedwczoraj? Tam, na stare tory w Hickory. Tak, tak. Cholera, pomyślał Dolittle. Ale nie pozwolił sobie na zmianę wyrazu twarzy. - Jak myślisz, kogo mógł szukać? Może mi powiesz, że nie szukał twojej córki, Cindy? Może mi powiesz, że nie miał zamiaru zadać jej paru pytań na temat Teddy’ego Woceka? Dobrze, że tam byłem. Mówię ci. Benoit zrobił pauzę. Wreszcie Dolittle musiał spytać: - I co zrobiłeś? - Popędziłem mu kota - odparł Benoit. - A co miałem zrobić? Powiedziałem mu, no wiesz, że dostanie w tyłek za zaśmiecanie terenu. A wiesz, co on na to? - Zachichotał. - Szkoda, żeś go nie widział. Wskoczył do tego swojego grata i spieprzał, aż się kurzyło. Do mamusi. Szkoda, żeś go nie widział. - Podrapał się po karku. - Ale, sam wiesz, kiepska sprawa. Lepiej, żebyś miał oko na tę swoją małą, szeryfie. Ja tam się nie chcę wtrącać, skądże znowu, to nie moja sprawa, ale byłoby dużo lepiej, gdyby ktoś miał na nią oko. Przynajmniej przez jakiś czas. Póki wszystko nie przycichnie. Na zewnątrz, za oknem, za ulicą, jezioro zdawało się pękać na dwie części, rozcięte pasmem białego ognia - odbiciem południowego słońca w wodzie. Benoit spojrzał na nie, nucąc pod nosem. Dolittle przyglądał mu się. Prawie czuł, jak zaciska dłoń na gardle tamtego, wyobrażał sobie niemal, jak tamtemu wyłażą z orbit oczy, najpierw z zaskoczenia, potem ze strachu... Ale przypomniał sobie też Cindy, przypomniał sobie, jak wyglądała dziś rano. Półprzytomna, zdruzgotana, lunatyczna postać, wchodzi pociągając nogami do kuchni, sięga po gazetę... Matka podejrzanego o morderstwo Theodora Woceka twierdzi, że jej syn został niesłusznie zastrzelony przez policję... - W porządku - powiedział cicho. - Obserwuj ją. Ale dyskretnie, Henry. Benoit wzruszył ramionami. Dźwignął się z parapetu. Przeszedł nonszalancko przez gabinet, siejąc popiołem z papierosa po podłodze szeryfa. Stanął przed fotelem Dolittle’a. Potem pochylił się, wyciągnął rękę i poklepał Dolittle’a po ramieniu. Dolittle wbił w niego wzrok. - Jasne, Cyrusie. - Benoit puścił oko. - Jak rozkażesz. Rozdział dziewiąty PRZESŁUCHANIE HUNTLEYOWSKIE 19 sierpnia, niedziela - 20 sierpnia, poniedziałek 1 - Nie chcę wybierać pomiędzy fallocentryzmem a dekonstruktywizmem. Pierwsze podejście jest zbyt... zbyt konstruktywne, drugie - za mało konstruktywne, a żadne nie trafia w sedno. Nawet nie słucha, Emily widziała to wyraźnie. Siedzi na kanapie w salonie, z łokciem wspartym na dłoni drugiej ręki, z papierosem na wysokości czoła, z jowiszową miną, jakby rozważał dokładnie to, co ona mówi, porusza wargami, potakuje od czasu do czasu we właściwych odstępach... a cały czas myśli o... GAZECIE! Mimo to Emily naciskała dalej, przechadzając się w tę i z powrotem po dywanie przed nim, podkreślając słowa okrągłymi gestami dłoni. - Gdyby istniał wzorzec, rozumiesz, jakiś Wszechwiedzący, wtedy fallus byłby jeszcze jedną kategorią w tym wzorcu, to jasne, ale dekonstruowanie każdej kategorii tylko dlatego, że nie jest niepoznawalnym wzorcem samym w sobie, to akt małostkowej irytacji, to tak, jakby się obrazić, bo nie jest się bogiem. Rozumiesz, co mam na myśli? Zamrugał oczami. - Ee, no... chyba tak... Prze... przepraszam, Emily. To przepełniło czarę goryczy. Opadła na płócienne krzesło przy oknie. Sidney rozłożył bezradnie ręce pod jej pełnym wyrzutu spojrzeniem. - Przepraszam - powtórzył. - To przecież były twoje kretyńskie poglądy, Sidney. - Naprawdę? - Mógłbyś przynajmniej udawać, że cię to obchodzi. - Obchodzi mnie, Emily. Powiedziałem przepraszam. Odwróciła się od niego. Nie dlatego, żeby ukryć łzy, co to, to nie, nie ma zamiaru płakać, odwróciła się jedynie po to, żeby wyjrzeć przez okno. Była upalna letnia niedziela, powietrze ociekało wilgocią. Orzeszniki na skraju trawnika wyglądały na zmęczone dźwiganiem własnych liści. Na nieboskłonie ani chmurki, błękit wyczyszczony prawie do białości. Ale upał nie jest tępy, nie jest duszno, przynajmniej nie tak, jak potrafiło być w mieście, tam, w Cambridge. Tutaj, gdy otworzyło się drzwi frontowe, powietrze poruszało się, przepływało lekko przez siatkę, od drzwi do okna, omywało wnętrze domku. Leciał ku niej przyjemnie cierpki dym z papierosa męża, dolatywało też chrapliwe krakanie wron przeganiających ze swojego terytorium jastrzębia... W Cambridge, przypomniała sobie, tam, w Cambridge, spacerowali razem ścieżkami wśród nagich zimowych drzew. Na dziedzińcu uniwersyteckim leżał śnieg, w oświetlonych oknach domów akademickich z czerwonej cegły widać było siedzących na parapetach studentów z podkurczonymi kolanami, na których opierali książki. A on przecież naprawdę mówił do niej te rzeczy. Pamiętała dokładnie. Patrzył w przestrzeń i powtarzał cytaty z jej własnego ukochanego Augustyna, podnosząc w wizjonerskim ferworze twarz ku niebu: „Jakże mogą istnieć te dwa czasy, przeszłość i przyszłość, skoro przeszłość już minęła, a przyszłość jeszcze nie nadeszła?” Miał zaledwie dwadzieścia lat i był Jednym z Nich, Jednym z Nich do kwadratu, Jednym z Wybranych. Zstąpił ku niej jak Apollo, ku niej, która nie była Jedną z Nich, która była Zakałą w swoim własnym plemieniu. Zstąpił z wyżyn tych sal z czerwonej cegły, żeby ją odprowadzić do mizernego akademika. Nieświadom niczego brnął przez śnieg z ramieniem przy jej ramieniu. „Może to tylko oddanie się w niewolę złudzeniom” - mówił wtedy. „Wspomnienia i marzenia; skąd się bierze ten upór w przypisywaniu znaczenia większego, niż mają same w sobie: że są przeszłością i przyszłością”. Oddanie się w niewolę złudzeniom - naprawdę tak powiedział, właśnie tak do niej powiedział. Jakież to wszystko było pilne, naglące. A ona, próbując wpaść w jego ton, odparła wtedy: „Jednakże bez swoich wspomnień mógłbyś być... kimkolwiek, byłbyś każdym. A bez marzeń byłbyś... sam. Nie byłbyś tym jedynym w swoim rodzaju”. Tak, wtedy to nie brzmiało jak bicie piany. Prawdę mówiąc, wtedy zdawało się mieć większą wagę niż cokolwiek innego, w każdym razie znacznie większą niż jakieś powszednie bzdury. Wydawało się mieć taką wagę wtedy, później, kiedy na zasypanych śniegiem stopniach jej odrapanego akademika wspomniał o tym, że w dzieciństwie przeszedł depresję po śmierci matki i wspomniał o tym, aby zilustrować Wyobcowanie Człowieka z Czasu Rzeczywistego... Wspomniał o tym, że jego matka umarła, kiedy miał cztery lata, po to, żeby zilustrować zagadnienie filozoficzne, wielkie nieba! A ona, idiotka, przyjęła to do wiadomości jako przykład ilustrujący zagadnienie i odparła - kontynuując filozoficzną dysputę - twierdzeniem, że Czas Iluzoryczny jest Nieodłącznym Elementem Człowieczeństwa. Właśnie to powiedziała: Czas Iluzoryczny... Nieodłączny Element... Nawet przez myśl jej nie przemknęło, że on jej coś mówi, coś ważnego. O matce. Że umarła, kiedy miał mizerne cztery latka, że chce, aby ona o tym wiedziała, i że nigdy już więcej nie będzie z nią o tym rozmawiał, nigdy przenigdy, i że to będzie tkwiło między nimi skulone, jak jakiś paskudny złośliwy gnom, o którym nie wolno mówić, z całym tym ciężarem, prawdziwością i namacalnością takich rzeczy jak ból zęba, obiad albo potrzeba pójścia do ubikacji... I że tymczasem... że tymczasem te ich wysmakowane, naglące i pilne idee zamienią się, na to przynajmniej wygląda, w proch i pył, ulotnią się bez śladu jedynie pod wpływem tego letniego upału. I tego krakania wron, i tych pól w głębi za trawnikiem, i tego, jak te pola zmieniają się w trakcie powolnego przemijania tego lipca, w trakcie nabierania tych złocistości, bieli i fioletów od kwitnących ziół; i pod wpływem tej bujnej i zamglonej zieleni wzgórz w oddali... Może później wyjdzie do ogródka, podleje go. Zerwie główkę sałaty i nacieszy oko coraz żywszym rumieńcem pomidorów... - No to o czym myślałeś? - zapytała nagle, stając przed kanapą, na której siedział, i patrząc mu prosto w twarz. Merriwether uśmiechnął się z zakłopotaniem. Bo to było, oczywiście, coś związanego z gazetą. Wiedziała, że to musiało być związane z gazetą. - O niczym - odparł. - Nieprawda. O czym? Zgniótł papierosa w popielniczce, ustawionej chwiejnie na poręczy kanapy. Wypuścił z płuc z westchnieniem ostatni kłąb dymu. - No dobrze. O przesłuchaniu. Myślałem o przesłuchaniu w sądzie. Mam je jutro zrelacjonować. To należy do sprawy Scottiego. - Rozłożył ręce. - O tym myślałem. Emily kiwnęła głową i znów wyjrzała przez okno, w górę, na bezchmurne niebo. Wrony się pochowały. Jastrząb, mała brązowa plamka, krążył wysoko we wznoszącym się prądzie powietrza. „Sprawa Scottiego. Należy do sprawy Scottiego”. Z przykrością pomyślała o poniedziałku, będzie tu cały dzień sama. 2 W poniedziałek lało jak z cebra. Z czarnego nieba chlustało falami. Parking na tyłach redakcji stał pod wodą. Merriwether wyskoczył ze śmiechem ze swojego rabbita i wpadł po kostki w wodę. Mankiety jego wełnianych spodni od garnituru przemokły natychmiast. Skacząc z asfaltowej wysepki na wysepkę i rozchlapując kałuże, zamoczył się do reszty. W drzwiach zamaszyście zdjął kapelusz i zrobił eleganckie entree. W tym momencie jego oczom ukazał się obraz katastrofy. Przeciekł dach. Boże jedyny, z pół tuzina razy słyszał, jak Sally przez telefon tłumaczyła temu geniuszowi żurnalistyki, Randallowi Shankowi, że konieczny jest remont. To płaski dach, kryty papą, więc porobiły się na nim kałuże i... w najrozmaitszych miejscach ciurkało dziesięć, dwanaście, piętnaście srebrnych strumieni z sufitu. Alice dwoiła się i troiła, podstawiając pojemniki na śmieci pod coraz to nowe potoki. Shea, z wygasłym, rozmokłym papierosem w ustach, próbował przestawić swoją maszynę do pisania w jakieś suche miejsce. Rumplemeyer - burza włosów przyklepana na mokro do czaszki - kiwał się na krześle, wjeżdżając pod wodospad i wyjeżdżając spod niego, przed biurkiem oczyszczonym z papierów, żeby mogła na nie swobodnie kapać woda. A Sally - ze słuchawką przy jednym uchu, drugie zatykając palcem, żeby odciąć się od plusku wody do wiader - próbowała uzyskać pomoc. - Wiem, Randall - mówiła słodziutko. - Wiem, że masz ważniejsze sprawy... Bardzo ważna figura z ciebie, Randall. Tak, naprawdę tak myślę. Ale ja mam konferencje partyjne do zrelacjonowania dokładnie za tydzień i... Merriwether znów zaczął się śmiać. - Czy to dlatego reporterzy zawsze chodzą w kapeluszach? Shea splunął okruchem tytoniu. - Idź i daj im popalić, Sid. Powodzenia. - Siemasz, Czwarty - powiedział Rumplemeyer. - Tylko nie zawal sprawy, dobra? Merriwether poczłapał przez mokry dywan do swojego biurka, złapał notatnik, długopis, chwycił aktualny egzemplarz gazety. - Idźcie na dno z tą swoją redakcją, chłopcy. Nie potrafię wyrazić, jak zazdroszczę wam tej okazji do bohaterstwa. Kocham was. - Przesłał im pocałunki i wycofał się do drzwi. - Powodzenia - zawołała do niego Sally. Miał zaledwie sekundę na posmakowanie jej uśmiechu i tego wyrazu w jej oczach: może odrobinka sympatii, a bo co? Leciutka skłonność, no, no, czemu nie? Potem znów zatkała sobie ucho i odezwała się do telefonu. - Nie, to nie do ciebie, Randall. A Merriwether zamknął za sobą drzwi. Biegł, rozchlapując kałuże, chodnikiem ulicy Głównej, używając „Kuriera” w charakterze parasola. To był całkiem miły widok, ten uśmiech poranka, pomyślał. Zwłaszcza w porównaniu ze smętnym nastrojem panującym w domowym siedlisku. Weekend niewypowiedzianych wzajemnych pretensji i uraz sam w sobie da się znieść, ale jest jeszcze coś... No cóż, dotąd tej myśli nie sformułował, ale tęskni za nią, za Sally, kiedy nie są razem. Tęskni za jej obecnością. Przy niej czuje się dobrze, lepiej niż kiedykolwiek od bardzo dawna. Dobrze mu to robi, i ona, i ta dziennikarska robota. Czy się to Emily podoba, czy nie. A jej, rzecz prosta, wcale się to nie podoba. To widać na pierwszy rzut oka. Po wyrazie jej oczu, kiedy on tylko zaczyna opowiadać. Co ona sobie wyobraża? Że będzie przesiadywał po całych dniach w domu i... dumał? Wałkował jakieś hermetyczne idee, które nawet przestał już rozumieć, a co dopiero uważać za swoje? Założy nowe czasopismo i znów splajtuje? Może należy do tych kobiet, które podświadomie chcą, żeby ich mężczyzna ponosił nieustanne klęski, które próbują wzbudzić w nim poczucie winy, w chwili kiedy... Nie, wcale tak nie myśli, bynajmniej tak tego nie odbiera. Sedno w tym... Sedno w tym, że Sally ma do niego zaufanie. Tego mu było trzeba. Nie przejęła się jego brakiem doświadczenia. Nigdy o tym nawet nie wspomniała, ani razu. Z marszu dała mu polecenia i wierzyła głęboko, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by je wypełnić. Tak jak dzisiejszy przydział. To doskonały przykład. Wbiegł po wysłużonych stopniach sądu i znalazł się pod zdezelowanym portykiem. No właśnie, pracuje dopiero od sześciu tygodni, wyobraźcie sobie, a ona go przydzieliła (Sida Merriwethera, czołowego reportera „Kuriera Codziennego”), przydzieliła go do relacjonowania wstępnego przesłuchania w sprawie Scottiego. Sprawa Scottiego! Najważniejszy w okręgu proces o morderstwo od lat! Dziesięcioleci! Stuleci... No, w każdym razie to wyraz wielkiego zaufania. Wszedł do wnętrza budynku sądu, do ponurego, odrapanego holu biura szeryfa. Tam zobaczył ręcznie wypisaną kartkę ze strzałką: DO SALI ROZPRAW, wskazującą w lewą stronę. Nucąc pod nosem piosenkę An Actors Life for Me, wbiegł energicznie po schodach. Trzeba docenić, myślał po drodze, trzeba w pełni zdać sobie sprawę z implikacji tego dzisiejszego przydziału, żeby zrozumieć, do jakiego stopnia Sally mu zaufała. Reporter, na którego miejsce został przyjęty, był starym wyjadaczem sądowym. Temat Scottiego należał do Rumplemeyera {alias Maszkarona). Jednakże teraz Rumplemeyer zajęty był tropieniem informacji na temat tego typa Woceka, co go gliniarze rozwalili z zimną krwią. Więc nie będzie naginaniem faktu stwierdzenie, że ten przydział może być próbą, przymiarką przed właściwym... PROCESEM VINCENTA SCOTTIEGO O MORDERSTWO, najważniejszym w okręgu procesem o morderstwo od... Stanął jak wryty na górnym podeście schodów. Wargi mu się rozchyliły, wypłynęło z nich długim westchnieniem powietrze. Przed sobą miał krótki wąski korytarz: przedsionek sądu. Po lewej drzwi do sali rozpraw. Po prawej wąskie brudnawe okna, wychodzące na ulice. W głębi dwoje drzwi do toalet. I Vincent Scotti. Właśnie tutaj. W samym środku. Sam. Merriwether zagapił się na niego. Temu człowiekowi, temu właśnie człowiekowi zarzuca się zabójstwo Billy’ego Thimble’a. Dealer narkotykowy oskarżony o zatłuczenie i zastrzelenie młodego prawnika, a następnie obciążenie ciała betonowym pustakiem i wrzucenie go do Hudsonu. Ten sam człowiek, który wyskoczył, wybijając szybę przez okno nawiedzonego domu przy ulicy Owczarskiej, człowiek, który leciał w dół wśród huraganowego ognia i szydził z kul i spojrzeń otaczających go policjantów. Oto jest, właśnie tutaj, stoi sobie, bardzo wysoki mężczyzna o szerokich barach, po trzydziestce, lekko zgarbiony, wsparty na lasce, odwrócony tyłem, tak że Merriwether ma szansę wziąć nogi za pas, zbiec ze schodów, popędzić do domu, spakować manatki, zabrać żonę i przeprowadzić się do innego stanu... Scotti odwrócił się i zobaczył go. Zobaczył go przez półprzymknięte, ciężkie powieki. Wargi wygięły mu się powoli. - No, no, no - powiedział. - Coś ty, kurwa, za jeden? - Ee, Sid... - Niech to szlag. Musiał przełknąć. - Sidney Merriwether, „Kurier Codzienny”. - Ach, Sidney Merriwether, „Kurier Codzienny” - parsknął Scotti. Laska zastukała po podłodze, lewą nogę ciągnął za sobą. - A to co takiego? To twoja buźka? - wyszeptał zbliżając się. - Ta staroć? Zakładam to tylko, jak już nie mam co na siebie włożyć. - Merriwether uśmiechnął się z przymusem, gardło miał ściśnięte. Scotti stanął przy nim, popatrzył na niego z góry. - He, he - dodał Merriwether. Scotti pochylił twarz, podłużną, o oliwkowej cerze, kędzierzawe czarne włosy zwieszały się nisko na czoło. - I co to ma być, Buźka. Wynajmują cię dla twojej buźki? Twój redaktor to człowiek, który lubi ładne buźki? - Właściwie, to ona... - Ach, cipka redaktorka? Założę się, że wie, co zrobić z taką śliczną buzią. No, trzeba przyznać, że Merriwether zdołał zmarszczyć się surowo na te słowa, mimo że nie umiał pływać z pustakiem betonowym u szyi. Wyciągnął nawet papierosy i dla dodania sobie animuszu wetknął jednego gniewnie między zęby. - Jeśli liczył pan, że wygra pan sprawę, stawiając na wdzięk osobisty, panie Scotti, to zdecydowanie radziłbym panu uruchomić zapasowy plan awaryjny. - Aaach, Buźka! - Scotti wyciągnął rękę, Merriwether uchylił się. Ale mężczyzna tylko wyrwał mu z ręki paczkę papierosów. - Co z tobą, Buźka? Nerwowy? - Włożył sobie papierosa do ust, a paczkę wsunął do kieszeni marynarki. - Wiesz, chodzi o to - powiedział - że jak nie będziesz dla mnie miły, to będę musiał porozmawiać z inną gazetą. „Zwierzenia zabójcy”. Na wyłączność. A potem, Buźka... będziesz musiał mocno wylizywać tę twoją cipkę redaktorkę, żeby ci wybaczyła. Merriwethera zatkało, tymczasem Scotti wyjął płaską srebrną zapalniczkę. Zapalił swojego papierosa i - czy Merriwether miał szansę tego uniknąć? - podał i jemu ogień. - Ale nie na tym polega problem - Scotti wydmuchnął kłąb dymu Merriwetherowi w twarz. - Bo ja wiem, że przede wszystkim ty sam chciałbyś tego wysłuchać. No nie, Buźka? No nie? O tym, jak się wił na ziemi. Billy Thimble. Jak błagał, żebym do niego nie strzelał? Taki balach? Dobrze się słucha, co? Dobry balach. Wił się na ziemi, wył i błagał: „Nie, proszę, nie zabijaj mnie”, a ja nad nim stałem z pistoletem wymierzonym mu w głowę i wydawało mi się, że czuję, jak jego serce pompuje jego krew w mój krwiobieg, bo wiedziałem, że pociągnę za spust. Słuchałem jego wycia dla samej frajdy. - Dźgnął Merriwethera w pierś wyciągniętym palcem. - Szkoda, żeś go nie słyszał, Buźka. Jak baba. Tak jęczy baba, kiedy się ją dobrze posuwa. Kurwa, było mi tak dobrze jak wtedy, kiedy masz pod sobą nabrzmiałą, ciepłą cipkę, broczącą sokiem. A potem... Bum! Jakbyś się spuścił. - Mrugnął okiem. - Dobry balach, co nie, Buźka? Merriwether wyprężył się, wygiął z niesmakiem wargi, władczo uniósł jedną brew. Boże, chcę być stąd jak najdalej, pomyślał. - Czy mam to uznać za pańskie przyznanie się do winy, panie Scotti? - Uśmiechnął się beztrosko. Scotti wybuchnął śmiechem: „He!” Odgłos, jakby upadły zwłoki. - To nie moje zeznanie, Buźka. To zeznanie Johnny’ego Barnesa. - Co?! - Merriwether zamrugał oczami. - Właśnie tak, Buźka. Coś ty, z byka spadł, nie wiesz, co tu jest grane? - Chyba... nie bardzo. Powiedziano mi, że tu będzie... coś w rodzaju przesłuchania. - Przesłuchanie huntleyowskie - powiedział Scotti. Uśmiechnął się czy też raczej skrzywił szyderczo, trudno powiedzieć. - Johnny, nasz Johnny, śpiewa jak z nut. - Odwrócił się powoli. Zaczął się oddalać, kulejąc, stukając laską i szurając bezwładną stopą. - Johnny śpiewa jak z nut. 3 Do południa przestało padać. Pluskanie kropli padających do podstawionych wiader rozlegało się coraz rzadziej. Sally podniosła wzrok znad maszyny, na której wystukiwała rozkład zajęć na dzień dzisiejszy. Zlustrowała swoje królestwo. W redakcji nie było nikogo poza nią i Shea. Doreen i Alice poszły coś zjeść. Les miał dziś wieczorem mecz, z którego robił sprawozdanie, więc wziął wolne popołudnie. Rumplemeyer miał relacjonować wystąpienie Purdy’ego przy okazji wmurowania kamienia węgielnego pod nowy podmiejski kompleks handlowy przy szosie numer 4, ale - ponieważ uroczystość przełożono na później z powodu deszczu - wykorzystał wolną chwilę, żeby podskoczyć na stary dworzec w Hickory i pociągnąć za język młodzież na temat Teddy’ego Woceka: z kim się kolegował, z jaką dziewczyną chodził. Niestety, jak dotąd nikt nie chciał gadać - wszyscy się bali, chyba zastraszeni. Tak czy owak, przy biurku siedział tylko Shea i rozmawiał przez telefon, zdaje się z Ralphem Jonesem. Udało mu się wreszcie zapalić papierosa, strząsał popiół do pełnego wody kosza na śmieci, który stał koło stolika z maszyną do pisania. Sally podniosła się i przeciągnęła. Podeszła ostrożnie do okna. Czuła, jak woda wyciśnięta z wykładziny dywanowej dostaje się pod paski sandałów, jak nasiąkają pończochy. Zagryzła zęby i, mijając Shea, obdarzyła go pokrzepiającym uśmiechem. Wyjrzała na zalaną ulicę, na ociekające wodą wiązy, samochody mknące z sykiem opon po mokrej nawierzchni ku skrzyżowaniu z Główną. W chmurach pokazały się dziury, niebieskie plamy, błysnęło słońce. - I zstąpił spokój - wyszeptała do szyby. W złą godzinę, bo zza węgła wypadł pędem Merriwether z rozwianymi połami prochowca, powiewając kapeluszem w ręku. Niech to szlag, pomyślała Sally. A niech to szlag trafi! Wyraz jego twarzy nie pozostawiał wątpliwości: stało się coś ważnego. Zacięte wargi, szeroko otwarte spanikowane oczy. Wyzwała się w myśli od kretynek. W żadnym wypadku nie wolno go było wysyłać na to przesłuchanie. To miała być formalność, zwykła przedprocesowa rutyna... Niech to szlag. Trzeba było wysłać Shea. Co jej do łba strzeliło? Merriwether zawsze wszystko pokiełbasi, poprzekręca nazwiska, zapomni szczegółów, nie zada podstawowych pytań. Chciała mu po prostu poprawić samopoczucie. To znaczy chciała, żeby westchnął z wdzięczności do niej, popatrzył na nią tymi swoimi modrymi oczyma... A teraz wygląda na to, że skopała sprawę, i to potężnie. - Niech to szlag! - powiedziała w głos. Merriwether przebiegł przez ulicę, uskakując przed samochodami. Sally otworzyła drzwi na jego przyjęcie. Nawet nie zwolnił, wpadł jak pocisk. Stanął przed nią, podskakując jak podniecony szczeniak, zziajany, bez tchu. - Sally! Sally! Przyznał się. - Co?! Scotti? Boże jedyny! - Nie, nie. Ten drugi, Barnes. Współoskarżony. O’Day, adwokat Scottiego, próbował skłonić sędziego, żeby to utajnić, nikogo nie było, ani Doga, ani Buzzy’ego, żadnego dziennikarza. Jesteśmy jedyni. A oskarżyciel mi powiedział... - Okay, okay. Uspokój się, kotku. To jest sensacja. Chwyciłeś wszystko? Masz notatki? - Tak, tak. Chyba tak. Na pewno. Merriwether rozluźnił się trochę, przysiadł na krawędzi biurka. Miał wypieki, włosy rozczochrane... Nie wyciągnąć ręki, by poprawić mu opadający na czoło lok, to chyba ponad jej siły. Redaktor deprawuje młodzież, pomyślała. Patrz „Wykaz czynów idiotycznych”, strona 3. Wyciągnęła rękę i poprawiła mu opadający na czoło lok. Podniósł oczy, te swoje modre oczy - a jak na nią popatrzył! - cóż, zatrzyma jeszcze przez chwilę palce w jego włosach. A on na nią patrzy, chwyta powietrze, wargi ma rozchylone... Pokoooochaj mnie, bo tylko ty możesz położyć kres męce nie spełnionych pragnień... Shea trzasnął słuchawką na widełki, szybko cofnęła rękę. A Shea (Moralna Wyrocznia) warknął: - No i co się takiego stało, Panie Sensacja? - Barnes przyznał się, żeby dostać złagodzenie wyroku. Wyśpiewał wszystko. - A to kawał drania - roześmiał się Shea. Sally z trudem oderwała wzrok od Merriwethera. - Wyszło z tego przesłuchanie huntleyowskie - wyjaśniła jemu i Shea. - Próbowali to utajnić. - Rany. Nieźle. - To nie wszystko, Sally - powiedział Merriwether. Ton miał poważny i jakby przepraszający. Jakby mu było przykro. Nietrudno było zgadnąć, co teraz powie. Uśmiechnęła się ciepło do tych jego szczerych lazurowych oczu. Oblizała wargi, wargi, które były suche jak pieprz. - Co? - Sędzia jeszcze nie wydał decyzji o dopuszczeniu tego zeznania do wiadomości publicznej - powiedział. - Ale zdaniem prokuratora, no, tego starszego asystenta prokuratora okręgowego, jak mu tam... - sięgnął po notatnik. - Stern - powiedziała Sally. - Stern? - zdziwił się Shea. - Stern ci to powiedział? - Tak jest. Stern. Oświadczył, że zeznania Barnesa nie tylko wskazują na udział Teddy’ego Woceka w morderstwie Billy’ego Thimble’a, ale zawierają także szczegółowy opis policyjnej akcji przy ulicy Owczarskiej, który dokładnie zgadza się z wersją przedstawioną przez funkcjonariuszy. Barnes podobno wprost oświadczył, że Wocek oddał strzały do policjantów i że tamci zastrzelili go w obronie własnej. Innymi słowy, pani Wocek w tej historii Rumplemeyera nie ma racji. Shea wstał, zagryzł papierosa w zębach. - Stern ci to powiedział? Chyba nie do publikacji? - Do publikacji. Ale bez powoływania się na niego. Sally odwróciła się od nich, spojrzała w okno, na ociekające drzewa, na słońce świecące na niemal bezchmurnym teraz niebie. Cholera, cholera, cholera!, pomyślała. - Rany boskie! - powiedział Shea. Sally odwróciła się do niego, zobaczyła, jak gniewnie rzuca niedopałek do kosza. Zasyczał dotknąwszy powierzchni wody. - No, nie jest w końcu tak źle. - Merriwether zaoferował jej pocieszający uśmiech. - To pani Wocek się myliła, nie my. Nie sądzę, aby to był taki wielki błąd, że to opublikowaliśmy. Nawet jeśli to matka Teddy’ego. - Patrzył raz na nią, raz na Shea. - Prawda? - No... - zaczęła Sally. Ale Shea, oczywiście, nie mógł sprawy tak zostawić. - Co Barnes zyska w zamian za to zeznanie? O co się targował? - Ee... zabójstwo nieumyślne, zdaje się. - Aha. Świetnie. Używał broni? Teraz Merriwether wyciągnął swój notatnik. Zaczął kartkować. - Zgodnie z jego zeznaniem tylko Scotti i Wocek posługiwali się bronią palną. - Pewnie. Założę się. - Barnes właściwie przyznaje się tylko do młodzieńczego wygłupu i uderzenia łyżką do opon w tył głowy Billy’ego Thimble’a. Przecież w końcu jest lato i każdy chce się zabawić. - I to wszystko powiedział ci asystent prokuratora okręgowego? Stern? Do publikacji? - Ale bez powoływania się na niego. Tak. Shea zaklął szpetnie. Odwrócił się z prychnięciem i ruszył przejściem ku drzwiom. Chwycił za klamkę i odwrócił się dramatycznie przez ramię, spojrzał na nich - na nią! - i zawołał: - Wyjaśnij mu, o co chodzi, dobrze, Sally? - I wyszedł trzasnąwszy drzwiami. - Wyjaśnij co? - Ach... On tak zawsze... jak to Chris. - Machnęła ręką bagatelizująco, zachichotała cicho. - Myśli, że się czepiam szeryfa. Cokolwiek bym robiła, zawsze twierdzi, że zawzięłam się na szeryfa. Przekrzywiła głowę, ominęła wzrokiem jego spojrzenie, odeszła w głąb pomieszczenia. Patrzył za nią. - Tak, zauważyłem to - powiedział. - To znaczy, że on tak uważa. - Zaczekał, aż podeszła do stolika pod ścianą w głębi i stanęła nad ekspresem do kawy. Stary, dobry ekspres do kawy, pomyślała. Dzięki Bogu, że oszczędziła go powódź. - A czepiasz się? - zapytał Merriwether. - Jesteś zawzięta na szeryfa? - Nie. To znaczy... Nie. Napijesz się kawy? - Pokazała mu stos jednorazowych filiżanek, a on przyglądał się ze zmarszczonym czołem, z tak poważnym wyrazem twarzy, że dodała: - Nikt nie może być do końca obiektywny, Sidney. Ja naprawdę uważam, że szeryf dławi życie polityczne w tym okręgu, ale przecież nie jestem do niego uprze... Słuchaj, ile razy jakaś szycha podpadnie za coś, mówi się: „Prasa się na niego uwzięła”. Ale ci ludzie naprawdę robią rozmaite kombinacje. Właśnie oni. Przerwała, zastanowiła się. Odgarnęła włosy z czoła. - Tak, napiję się, chętnie - powiedział tymczasem Merriwether. Postawiła obok siebie dwie papierowe filiżanki i nalała kawy, myśląc: Chris, niech to szlag! Przeklęty Chris. - Więc co masz mi wyjaśnić? Co, zdaniem Chrisa, musisz mi wyjaśnić? - Mleko, cukier? - Tylko cukier. Jedną kostkę. Sally wzięła głęboki wdech, wypuściła powietrze z długim westchnieniem. - Chciał, żebym ci wyjaśniła, o co chodzi z tym przesłuchaniem huntleyowskim. Z tym zeznaniem Barnesa. - Zyskała moment zwłoki, wybierając cukier z zalanej cukiernicy. - Słuchaj, całe biuro prokuratora okręgowego chodzi na pasku u szeryfa. Prokurator okręgowy, Muncie, to jego protegowany. Tak więc zazwyczaj nie dostajemy od nich żadnych informacji poza tymi oficjalnymi oświadczeniami, które się nadają tylko na śmietnik. Od czasu do czasu coś nie do publikacji przecieknie od Sterna. To właśnie tak zmartwiło Shea. - Dała mu przerwę do namysłu na czas mieszania kawy, po czym przyniosła filiżanki do jego biurka. Wręczyła mu jedną, a on popatrzył na nią przeciągle. Nie oskarżycielsko, po prostu... przeciągle. - Chcesz powiedzieć, że jest w tym coś dziwnego, że Stern podał mi szczegóły z zeznania Barnesa? - Tak jest. I to do publikacji. Bez powoływania się na źródło, ale jednak do druku. - Podejrzana wylewność. - Otóż to. Przyglądała mu się, jak popija kawę, namyśla się. Sama przełknęła łyk, poczuła kwaśną falę w żołądku. - A więc, innymi słowy, wygląda na to, że to szeryf chce, byśmy o tym wiedzieli. - Podniósł na nią wzrok. - I wydrukowali. - Tak jest. - Ponieważ chce... żebyśmy wiedzieli... i wydrukowali... że tamten artykuł z matką Woceka był niesłuszny. - Tak jest. Świetnie się dla niego składa. Barnes przyznaje się nie tylko do współudziału w zabójstwie Billy’ego Thimble’a, ale także oczyszcza ludzi szeryfa z zarzutu zastrzelenia Woceka podczas akcji. A więc za jednym zamachem pomaga Dolittle’owi uzyskać wyrok skazujący w sprawie Thimble’a i dyskredytuje nasz materiał o Woceku. - A sam dostaje niższy wyrok. - Właśnie. A Shea uważa, że szeryf nie pozwoliłby Barnesowi się tak wykpić, gdyby nie ten nasz artykuł. Uważa, iż właśnie dlatego, że opublikowaliśmy ten materiał, szeryf nie miał innego wyjścia, tylko namówić Barnesa do złożenia tych zeznań. - Wielkie nieba. Myślisz, że to prawda? Sally gniewnie odstawiła filiżankę, aż stuknęła o blat. Tego już za wiele. - Słuchaj, Sidney - powiedziała tym swoim łagodnym, słodziutkim szeptem... A jemu grzywka opadała zawadiacko na oczy... (I dlaczego muszą gadać o takich głupotach, pomyślała). - Szeryf ma swoją robotę, a ja mam swoją. Taki głośny proces o morderstwo, zakończony skazaniem sprawcy, to bezpłatna reklama wyborcza dla szeryfa i tego jego protegowanego, Purdy’ego, i wsparcie dla nich... w tych bzdurnych deklaracjach o oczyszczeniu Hickory z „elementu” i oskarżeniach Ralpha Jonesa o wszystko co złe. A jeśli myślisz, że Dolittle nie zdaje sobie sprawy z tego, że robimy mu praktycznie reklamę na pierwszej stronie... no, wierz mi, że... - Boże, jak on na nią patrzy... jakby to wszystko była jej wina... jakby wiedział o tym, że to jej wina, tylko nie chciał być pierwszym, który jej to powie... Usłyszała, że głos jej więźnie w gardle. - No więc... - On cię rzeczywiście denerwuje, prawda? Prawie przewróciła oczami. Dlaczego Shank jej to zrobił? Zmusił do niańczenia żółtodzioba, i to teraz, kiedy wszystko się tak pokomplikowało. Dlaczego? - Po prostu uważam, że jego wersja wydarzeń nie jest jedyna, i to wszystko. Nawet to zeznanie... to może być po prostu jeszcze jedna jego kombinacja. - To znaczy podejrzewasz, że szeryf mógł namówić Barnesa do kłamstwa? - Cóż, to przecież możliwe. - Pewnie tak, ale po co by to robił? - Po co? Sidney, zrozum. Jego ludzie zastrzelili jak psa siedemnastoletniego chłopca. Zabili Teddy’ego Woceka w czasie tej akcji. Zabili go. Nie ma dowodów, które by potwierdzały, że stało się to w obronie własnej. Nie wiemy na pewno, co się stało. To mogło być niedbalstwo. Mogła być brutalność. A zeznanie Barnesa wybiela ich wszystkich. Są teraz czyści jak łza. Mamy w to tak od razu uwierzyć? Merriwether pociągnął długi łyk kawy. Uśmiechał się, kiedy podniósł znów wzrok. Lodowaty uśmiech... poczuła się jeszcze gorzej. - Oczywiście, to wszystko idealnie pasuje: przyznanie się Barnesa do zabójstwa i jego zeznanie na temat śmierci Woceka po wkroczeniu policji. Jeśli udowodnimy, że nasz tekst o Woceku był prawdziwy, to zarazem udowodnimy, że zeznanie Barnesa jest fałszywe - powiedział odkrywczo. - No tak, ale... - A to postawi pod znakiem zapytania cały akt oskarżenia, kiedy przyjdzie do udowadniania, że Vince Scotti wysłał Billy’ego Thimble’a na dno Hudsonu z blokiem betonowym u szyi. - No tak, ale to nie ja namawiałam Barnesa do kłamstwa, Sidney. - Tak, ale Scotti się wtedy wymiga. Prawda? To przecież zupełnie jasne. - To nie ja skłoniłam Barnesa do kłamstwa - powtórzyła z naciskiem. Merriwether uśmiechał się nadal, ale i kręcił głową. - Ale przecież nie jesteś pewna, że kłamał, Sally. Nie masz powodu, żeby go podejrzewać o kłamstwo, poza twoimi własnymi, osobistymi uprzedzeniami do szeryfa... - Jego wzrok spoczął na niej, spoczął na dłuższą chwilę. Wytrzymała jego spojrzenie z całą stanowczością, na jaką ją było stać. Skonam, jeśli go nie będę miała. - Cóż - powiedziała łagodnie. - Witamy w branży dziennikarskiej. Rozdział dziesiąty CINDY 25 sierpnia, sobota -27 sierpnia, poniedziałek 1 Ten dom, ten stary dom przytłacza ją. Sylwetka, układ wnętrza. Wszystko. Czasami miała wrażenie, że te ciemne korytarze, pokoje, zakamarki, wycisnęły swoje piętno na jej własnym wnętrzu. Wciąż ten sam dom. Czasem zdawało jej się, że wysysa z niej powoli wszystkie siły witalne. Dziś właśnie jest taka noc. Sobotnia noc. Sally siedzi rozparta w starym fotelu przed telewizorem. Fred Astaire tańczy na ekranie; niebieska poświata migocze w ciemnym salonie. Siedzi znużona. Dochodzi pierwsza w nocy. Przed chwilą jej matka nareszcie - nareszcie! - poszła na górę do łóżka. Po drzemce z otwartymi ustami w drugim fotelu. Chrapała tak głośno, że nie było słychać muzyki z telewizora. Mrugała oczami tylko od czasu do czasu, nie bardzo wiedząc, gdzie się znajduje... - Co...? Co...? Wszystko w porządku? - W porządku, mamo. Połóż się do łóżka. - Nie, nie. Oglądam film. Zdrzemnęłam się tylko. Oglądam film. Aż wreszcie wstała, pojękując. Poczłapała wolno w stronę schodów. Zaczęła wchodzić na górę. Sally siedziała z półprzymkniętymi oczami, czekając w napięciu. Wejdzie na górę, zatrzyma się, wróci? Zapomniałam czegoś... Ale nie. Tym razem, dzięki Bogu, nie. Wygląda na to, że poszła na dobre. A Sally ma wreszcie błogosławioną samotność. Przed telewizorem. W tym strasznym domu. Osunęła się głębiej w fotel. Ten dom ją przytłacza. Za długo tu mieszka, to dlatego, pomyślała. Jej rodzice sprowadzili się tutaj, kiedy ojciec dostał posadę redaktora działu miejskiego w „Trybunie”. Miała wtedy zaledwie dziewięć lat. Mieszkała tutaj do pełnoletności, potem poszła na studia i wyprowadziła się na dłuższy czas, ale wróciła, gdy była już po trzydziestce, kiedy znów zaczęła pracować w „Kurierze”, po ostatecznym zerwaniu z Jerrym. Ojciec już wtedy nie żył, papierosy zabiły go, kiedy jej tu nie było. Ale wciąż czuła jego obecność, ilekroć tu wracała. I to ją między innymi tutaj trzymało. Jego obecność. To ona między innymi ją przytłaczała. Wchodzi sobie, na przykład, do kuchni - i nagle opadają ją wspomnienia. Widziała go tutaj kiedyś, jak tańczył z matką. Podkradła się na dół ze swojej sypialni i podglądała ich. Jej ojciec, Terry, był wysokim, szczupłym dżentelmenem z Południa, o wąskiej i przystojnej twarzy, wirował ze swoją piękną żoną pomiędzy kuchenką gazową a lodówką. Trzymali w zaciśniętych dłoniach goździk. Albo w jadalni. Pamiętała, jak siadywał u szczytu długiego dębowego stołu. Jak sączył białe wino do obiadu, jak opowiadał im historyjki. Na przykład o tym, jak się oświadczał ich matce. To była letnia noc jak dzisiaj, mówił. Letnia sobotnia noc. Amerykański bombowiec wojskowy wpadł na Empire State Building, a on znalazł się pierwszy na miejscu, żeby zrelacjonować to dla „Trybuny”. Następnego dnia wysłał do niej telegram: „«Trybuna» wszędzie na czele. Wyjdziesz za mnie?” Za każdym razem, gdy to opowiadał, mama udawała, że się rumieni. Sally pamiętała też, że raz słyszała, jak płakał w sypialni. Usłyszała go przez ścianę. Nigdy nie dowiedziała się dlaczego. A raz natknęła się na niego w łazience, rozebranego. Nigdy przedtem nie widziała członka dorosłego mężczyzny. Zadziwił ją swoim rozmiarem, wydawał się jej ogromny. Ojciec nie odzywał się do niej potem przez cały dzień. W salonie, właśnie tutaj, kłócili się chyba z tysiąc razy. Zwłaszcza kiedy przyjeżdżała do domu z uczelni. Lubiła szokować go swoimi radykalnymi poglądami i doprowadzać do szału - chociaż tak naprawdę były to radykalne poglądy jej przyjaciół, a nie jej własne. Wpadał w furię, kłócili się w sprawach politycznych albo na temat jej stylu życia, co było zupełnie idiotyczne, jeśli wziąć pod uwagę nagie fakty. Gdyby ją widział, gdyby zobaczył, jak to wyglądało naprawdę: jak przemykała nieśmiało pod ścianami kampusu podczas demonstracji antywojennych i strajków, przez dziedziniec zatłoczony studentami, studentami wznoszącymi okrzyki, wszędzie wokół niej brodate twarze, krzyczące twarze, pupy w wystrzępionych dżinsach, piersi luźno kołyszące się pod koszulkami, pięści wzniesione w niebo, gdy tymczasem ona potulnie spieszyła na wykład o „Aspektach demokracji przedstawicielskiej” albo coś w tym stylu, z książkami pod pachą, w watowanym staniku pod bluzką, z oczami wbitymi w czerwone cegły chodnika, z wciąż nietkniętym dziewictwem. Jej tak zwany styl życia nie wykroczył nigdy poza sferę marzeń. Tak naprawdę potrafiła jedynie marzyć. Dlatego właśnie musiała drażnić i prowokować ojca, kiedy przyjeżdżała do domu: ponieważ nigdy niczego nie robiła i to właśnie doprowadzało ją do szału, była tym tak strasznie sfrustrowana. Co noc, za ścianami sal sypialnych, inne dziewczyny wykrzykiwały w niebo swoje nowe wspaniałe orgazmy, a ją stać było tylko na fantazje i marzenia, marzenia o mężczyznach, o Merriwetherze, o kimś takim jak Merriwether, właśnie Merriwether, który odkrywał wciąż i od nowa swoją urodę, swoją elegancję, maniery, wiedzę... który wyłania się z tłumu ze swoim uprzejmym powitaniem... Sally opadła na oparcie fotela i westchnęła. Wyobrazi sobie Merriwethera. To jego spojrzenie, którym ją obdarzył. I dezaprobatę w tym spojrzeniu. „Tak, ale Scotti się wtedy wymiga. Prawda? I to tylko z powodu twoich własnych, osobistych...” Widziała to wszystko wyraźnie w tym jego łagodnym modrym spojrzeniu: nieskażona moralność, niezłomne przekonania prawd pisanych, akademicki idealizm - widziała, jak to wszystko gotuje się w jego umyśle przeciwko niej... i chciałaby mu powiedzieć: „To nie takie proste. To wcale nie jest proste”. Konferencja partyjna odbędzie się w poniedziałek wieczorem. Lada dzień. Purdy ma nominację w kieszeni - zwłaszcza teraz, po publikacji „Kuriera” na temat aresztowania Scottiego. A wybory już w listopadzie. Czy on nie widzi...? - Ach, daj spokój - wyszeptała. Przyłożyła dłoń do czoła. Po chwili wstała. Nasłuchiwała. Na górze żadnego ruchu. W starym domu panuje cisza i spokój. Może nawet udałoby się wślizgnąć do kuchni i nalać sobie lufę szkockiej, nie sprowadzając na dół Matczynego Patrolu. To byłaby niebezpieczna misja. Jeden lekki grzechot kostek lodu i z góry spłynie cienki skrzypiący głos: „Sally, co tam się u ciebie dzieje?” Może się uda. Zaczęła się skradać, przystając po każdym skrzypnięciu desek podłogi. Na palcach pokonała ciemny korytarz, zostawiając za sobą migotliwą poświatę z ekranu telewizora na meblach. Wsunęła się do kuchni. Ostrożnie zamknęła drzwi. Zapaliła światło. I wrzasnęła. - Ach! Jezu Chryste! - Oparła się o szafkę, ręką przyciskając roztrzepotane serce. - Ach, Rumplemeyer, Jezu, o mało nie umarłam ze strachu! Ach! Siedział przy stole kuchennym z blatem z biało-niebieskich płytek glazury. Siedział u szczytu, opatulony w swoją ogromną welwetową marynarkę. Przed nim stała blacha po szarlotce. Został na niej jeden mały kawałek. Jeden kawałek i mnóstwo okruszków. Z trudem łapała oddech, a on patrzył na nią z tym swoim udającym zakłopotanie uśmiechem. - Przepraszam, Sally. Ale wiem, że twoja mamuńcia mnie nie znosi. - Naprawdę, Ernie. Ach! - Wciąż trzymała rękę przy piersi, czując, jak serce uspokaja się pod dłonią. Boże, żeby tylko matka się nie obudziła... Ale krzyki jej nie ruszą. Co innego grzechot kostek lodu. - Strasznie długo się nie kładła - mówił Rumplemeyer. - Czekałem i czekałem. Kręcąc głową Sally podeszła do barku koło lodówki. Niepewną ręką wyciągnęła szklaneczkę i butelkę. Nalała „J&B” do szklanki i łyknęła solidnie. - Wreszcie zgłodniałem - kontynuował Rumplemeyer. - Podglądałeś nas przez okno? - Strasznie długo się nie kładła. - Wlazłeś przez okno?! - No cóż, Sally, było otwarte. - Mamy w oknach siatki, Rumplemeyer. - Pociągnęła drugi solidny łyk. - O tak. Namęczyłem się, żeby ją zdjąć. A jeszcze trudniej było założyć z powrotem. Strasznie nudno było w tych krzakach. - Spróbował znowu udawać zakłopotanie. - I naprawdę zgłodniałem. Strasznie. Oparła się o blat. Teraz sączyła whisky spokojniej, oddychała wolniej. Przyglądała mu się. - Zrobić ci jajecznicę? - zapytała po chwili. - Nie. Najadłem się. Miałem, no wiesz, mnóstwo czasu, żeby się najeść. Strasznie długo się nie kładła. - Czemu nie zapaliłeś światła, ty rozczochrańcu? - Nie chciałem nikogo wystraszyć. Nie myślałem, że to tyle potrwa. - W porządku. - Roześmiała się. Napiła się znowu, ach, to słodkie pieczenie whisky w nozdrzach. Odstawiła pustą szklankę na blat. - No to teraz już wiesz, jak się bawię w sobotnie wieczory. Możesz to puścić w obieg. Wszystkich takie wieści zaciekawią. - Jezu, przepraszam, Sally. - Kosmata głowa Rumplemeyera zaczęła podrygiwać. - Sama wiesz: wszyscy się zastanawiali. Społeczeństwo ma prawo do informacji. - Bez komentarza. - Przecież miałaś, zdaje się, jakiegoś chłopaka parę miesięcy temu? - Daj spokój, kotku. Przecież ta katastrofa była tematem dyżurnym w czerwcu. Nie masz zaufanego źródła wśród naszych dziewczyn? - Mam. Ale staram się być miły. - Dzięki. - Roześmiała się. - Nie zrozum mnie źle, ale myślę, że podjęłaś słuszną decyzję. Gość był strasznie nadęty, sama wiesz. Miał kompleksy. - Jakbyś zgadł, Ernie. Ciesz się, że go nie musiałeś znać osobiście. Rumplemeyer jeszcze bardziej się wyszczerzył, głowa podrygiwała mu szybciej. Cień jego zgarbionych pleców tworzył dziwaczną plamę na kwiecistej tapecie i drewnianych drzwiczkach szafek. - On był za kiepski dla ciebie - wykrzywił się. - I wiesz co? Nie miał dość klasy. No i nie był wystarczająco przystojny. - Wbił w nią wzrok. - No i nie dość wykształcony. I za stary. I za mało arystokratyczny. I... - Zamknij się, Ernie, dobrze? - Chwyciła butelkę szkockiej, złapała szklankę. Postawiła z łomotem na stole. Usiadła na krześle naprzeciwko niego. - Mam za sobą ciężki tydzień, kapujesz? - Nalała sobie kolejną działkę. - A on, nawiasem mówiąc, jest żonaty. - Wypiła. - I, nawiasem mówiąc, nie znosi mnie. - Czwarty? - odparł Rumplemeyer. - Jasne. Nie znosi cię. Pewnie. - Naprawdę. - Robi do ciebie słodkie oczy. - Uważa, że nie przestrzegam Kodeksu Rycerskości Prasowej czy coś w tym rodzaju. Że gram nie fair. Bo ja wiem. W każdym razie widzę, jak na mnie patrzy: potępia mnie. - Przetarła oczy. - A jeszcze nie przeczytał drugiej części tego tekstu o Jodłowej Katedrze. Mój Boże, to już byłby koniec. - Jeśli ma takie zdanie o tobie, Sally, to kawał z niego, no, głąba. - Wcale nie, Ernie. Przestań się go ciągle czepiać. Bez przerwy to robisz. - Rumplemeyer wyszczerzył zęby. Zaczął podrygiwać silniej. - Po prostu... żaden z niego dziennikarz i tyle - dodała. - Nie ma doświadczenia. Nie rozumie... nie rozumie, na czym to polega. I o co tu idzie. - Wiem, wiem. No bo przecież, tego, gdyby był reporterem z prawdziwego zdarzenia, to wiesz co? Znaczy, gdyby nie był tylko zbędnym balastem, który musimy ze sobą holować, i to podczas najważniejszych wyborów w historii tego okręgu, bo jego wujaszek jest w dyrekcji, a jego tatulek z niewiadomego powodu żałuje mu pieniędzy... Sally pociągnęła znów ze szklaneczki, unikając jego rozbawionego wzroku. - Czyli gdyby był rasowym dziennikarzem, to wiesz co? - ciągnął Rumplemeyer. - Wtedy, zamiast myśleć, że jego szefowa bez skrupułów przygniotła biednego, Bogu ducha winnego szeryfa, bezlitosną potęgą krytyki prasowej, wiesz, czym by się zajął? Wtedy naraziłby się na ryzyko skatowania przez gestapowca zastępcę szeryfa, który zastraszył wszystkich potencjalnych informatorów! Wtedy śmiało i odważnie wytropiłby dziewczynę Teddy’ego Woceka, bo ta może się okazać jedyną osobą, która zna prawdę o tym, co wydarzyło się przy ulicy Owczarskiej i kto tu jest prawdziwym zbrodniarzem, kapujesz, i dostarczyłby bombowe materiały, które byłyby sensacją w przeddzień tej cholernej konferencji, którą Dolittle trzyma w tej swojej żelaznej garści! Kapujesz? Zapadła cisza. Sally zauważyła, że Rumplemeyer ma w brodzie okruszki. Wyciągnęła rękę poprzez stół i wyskubała je. - To mi przypomniało, że od dawna miałam cię o coś zapytać - wyszeptała miękko. - Co, do jasnej cholery, robisz u mnie w kuchni o pierwszej w nocy?! Rumplemeyer zaczerwienił się lekko pod kudłatą gęstwiną. Przeczesał brodę palcami. Jeszcze szerzej wyszczerzył zęby. - Pomyślałem sobie, że może chciałabyś wiedzieć, kapujesz, że ten chłopak, taki obwieś, co się włóczy na starej stacji, no wiesz, taki gówniarz nazwiskiem Al Delgado powiedział mi, co prawda nieoficjalnie, poufnie, bez żadnych dowodów, nie zdążymy tego potwierdzić i wydrukować na czas przed poniedziałkową konferencją, aleja mu wierzę, jestem pewien, że to prawda... - No? - No więc on mi powiedział, że Teddy Wocek miał dziewczynę imieniem Cindy. Sally czekała. Wreszcie powtórzyła: - No? - Znaczy, tego, Cindy Dolittle. - Co? - No tak, znaczy się, córkę szeryfa. Kapujesz? 2 Tak, załatwi go na amen. I to właśnie dzisiaj. W dniu tej jego ważnej konferencji, myślała Cindy. Zasrany kutas. Pieprzony stary. Biegła przez las. Był poniedziałek. Jego wielki dzień. To ten kutas cię zabił, Teddy. Wiedział, że miałeś tam być. Pożałuje. Zobaczy, jak to jest. Obchodzi go tylko ta zasrana konferencja. W lesie jest ciemno. Za ciemno. Strasznie. Jak w tym śnie. W tym śnie, kiedy śni się jej, że biegnie przez mgłę, a ktoś ją goni. Teraz wygląda zupełnie tak samo. Pnącza mgły wiją się nisko pomiędzy drzewami, rogalik księżyca przyświeca szarawo, pnie i konary drzew wyglądają jak duchy. Cholernie ponuro. Cindy co chwilę zerka przez ramię. Wciąż ma wrażenie, że coś się za nią porusza, słychać szelest deptanej ściółki, trzask gałązki. Ale za każdym razem, gdy się oglądała, nie widziała nic. Tylko nieruchome drzewa, jak zakapturzone sylwetki ludzkie, wpatrują się w nią w tumanach mgły i przyćmionym świetle księżyca. Przyspieszyła kroku, odgarniała gałęzie sprzed twarzy. Pomyślała, że przecież naprawdę mógłby ktoś za nią iść, ktoś taki jak we śnie, gwałciciel albo coś w tym rodzaju. Albo mogłaby nadepnąć na żmiję. Są tu przecież, wszystko możliwe. No i co z tego? Gówno ją to obchodzi. Zrobi to, co ma zrobić. Zrobi to jemu na złość. Właśnie w ten najważniejszy dla niego wieczór, tak mu zależało na tej konferencji, gadał tylko o tym. Tylko to go obchodziło. Dzisiaj pożałuje. Jeszcze będzie płakał. Bo on wiedział, że ty miałeś tam być, Teddy. I wysłał swoich ludzi, żeby cię zabili. Jodłowa Katedra. Nagle las się przed nią rozstąpił. Strzeliste jodły, ustawione w diabelski krąg, pną się w górę z wyścielonej mgłą ziemi. Białawe głazy, duchy... jak one połyskują w srebrnych promieniach, jak ciemnieją, kiedy przykrywa je pasmo mgły, i... Co to, do cholery? Cindy aż się potknęła na skraju polany. Odwróciła się. Cofnęła się kilka kroków, szeroko otwartymi oczyma wypatrywała czegoś między drzewami, śledziła ich kołyszące ruchy, nasłuchiwała poszumu liści w ciepłym wietrze. Coś - mogłaby przysiąc na Boga - było tam, do cholery, coś się za nią skradało. Skrzyżowała ręce i zadrżała. Dokładnie jak w tym pieprzonym śnie, tyle że... nic nie widać. Jeszcze. Wycofała się ku środkowi polany. Obróciła na pięcie... bo widziała w filmach, jak to bywa, coś się może czaić za plecami... Ale widziała tylko demoniczne drzewa i upiorne głazy, to wszystko. W porządku, pomyślała, w porządku. Wróciła do tego, co ją tu sprowadziło. Sięgnęła do tylnej kieszeni dżinsów. Wyciągnęła nóż kuchenny. Ostry. Podprowadziła go z domu. Żaden problem, oczywiście, matka nawet nie zauważy, wciąż zaćpana tymi lekami... Przytknęła ostry szpic do wewnętrznej strony nadgarstka. Przytrzymała. Mocniej. Powiedziała do siebie: „Ten zasraniec go zabił”. I wiedziała dlaczego. Dlatego, że ich znalazł razem, właśnie dlatego. Bo znalazł ich razem w łóżku - wielkie mi coś. Zasrany zboczeniec. Wielki pan szeryf. Ciekawski. Jakby robili coś złego. Trochę zabawy w łóżku. Co on sobie wyobraża. Że nie mogli tego robić gdzie indziej. W lesie, na przykład. Kiedy im przyszła na to ochota. Albo u Teddy’ego w domu, kiedy jego matka była w pracy... I podobało mi się to, tatuńciu. Lubiłam, jak pieprzył mnie tym swoim wielkim kutasem, dużo większym niż twój, choćbyś się zesrał, pedale jeden. Wiedziałeś, że ma tam być. Bobbi ci powiedziała, powiedziała bratu, a brat powiedział tobie, a ty wysłałeś tam swoich zasranych morderców, żeby zastrzelili Teddy’ego, a teraz pożałujesz... Przytrzymywała chłodne ostrze na ciepłym przegubie i... Tam. Zobaczyła coś. Podniosła szybko wzrok i uchwyciła ruch między drzewami. A teraz dźwięk. Zbliża się. Odgłos inny niż szum liści. Trzask gałązki. Wiewiórka, a może skunks, a może nawet jeleń. Może ktoś przyszedł do Katedry na skręta z trawki. Trzeba się spieszyć. Znów opuściła wzrok... Ale chłodne ostrze po prostu opierało się o ciepły nadgarstek. Cindy usiadła po turecku na iglastej ściółce. Oddychała głęboko, żeby się uspokoić. Spróbowała zamknąć oczy, by się lepiej skoncentrować, ale zerkała przez zmrużone powieki - na wypadek, gdyby to stworzenie, które ją prześladuje, wyskoczyło nagle i okazało się niedźwiedziem albo czymś tak strasznym jak... Położyła znów ostrze na przegubie. Musi to zrobić. Chce, żeby ją tu znaleźli. Tu, gdzie się kochała z Teddym. Chciała, żeby ją znaleźli dokładnie w tym samym miejscu, gdzie się kochali z Teddym. Teraz będzie leżała sama na tych igłach. Rano, po konferencji, znajdą ją tu samą. I włożą do skrzyni, tak jak włożyli Teddy’ego, i wszyscy przyjdą i będą jej żałować i będą płakać. Nawet ON będzie musiał na nią popatrzeć. A ona będzie leżała w skrzyni z rękami skrzyżowanymi na piersi i będzie od niej bił niebiański spokój. Wtedy on pożałuje. I zapłacze. Będzie ryczał jak ojciec Teddy’ego, będzie ryczał z żalu, że był takim draniem. Wszyscy pożałują. Dobrze im tak. Chciałaby to zobaczyć. Wcisnęła ostrze mocniej, mocniej, głębiej... aż przecięło skórę. Bolało, bolało, ale cisnęła mocniej, aż się wbiło. I pociągnęła, ciągnęła, napierała, bolało, bolało jak nie wiem co, wreszcie odjęła ostrze i przez sekundę nic się nie działo, a potem... Krew. Trysnęła z niej... ale wysoko. Coś takiego. Wielki, krwawy łuk. Zabębniło, gdy plusnęła o ziemię. O cholera. Przestało. Nie ma więcej krwi. Może przestało, pomyślała. W uszach szum. Jezu, patrzcie tylko. Krew trysnęła znowu. I jeszcze raz. Wyraźnie czuła w sobie, jak wypływa z jej serca. Czuła bicie, uderzenia serca, a potem chluśnięcia krwi, a potem bębnienie o ziemię. Chwyciła się za przegub drugą dłonią. O cholera... A serce wciąż pompowało. Czuła, jak gorący strumień wytryska spod palców. Patrzyła, gapiła się, oszołomiona. Ile krwi. Podniosła wzrok na las dookoła. Pomocy... Rozejrzała się po głazach, po kręgu wysokich drzew. Mamo! Nikogo. Nikt nie odpowiedział. Cicho, nieustannie, krew tryskała z niej, wypływała spomiędzy palców. Ręka, dłonie, wszystko ciemne i lepkie. Ile krwi. Co, pomyślała sennie. Co to? Spojrzała spod ciężkich powiek. Ach tak, pomyślała. Jest. Teraz widać. To coś. To coś z jej snu. Wyłazi z gęstwiny drzew. Cień. Idzie po nią. Cień coraz większy, coraz bliższy we mgle. Szeleści, potyka się, tupie coraz głośniej, głośniej... Sylwetka... Jakby człowiek. Chciała biec, wstać, uciec. Ale tak jak we śnie, tak samo jak we śnie, mogła tylko czekać, nie mogła się ruszyć. Głowa robiła się coraz cięższa, otępiała, krew wyciekała z niej, czuła, jak przecieka przez palce. Jak słabo. Nic się nie chce. Zmęczenie. Nie chce jej się ruszać. Posiedzi tutaj. Ale to coś, to coś się zbliża. Mgła zasłania to coś jak kurtyna, ale cień jest coraz ciemniejszy, coraz większy. Kształt człowieka, człowieka w kowbojskim kapeluszu, człowieka, który przybył ją odnaleźć... Nagle wyrwał się. Wyrwał się z mgły ku niej. - Cindy! - O Boże! - wrzasnęła. Wyciągnęła ku niemu rękę. - Patrz! O Boże. - Cindy! Jest nad nią. To jest to złe coś. Machnęła szaleńczo nożem. - Rzuć to, Cindy. Rzuć! Silna dłoń chwyciła ją za rękę, potrząsnęła. Nóż wypadł z garści. Druga ręka chwyciła za nadgarstek, ześlizgnęła się najpierw po krwi, chwyciła mocniej, mocno. Zabolało, zapiekło. Podniósł jej rękę wysoko do góry... - W porządku, w porządku. Wszystko będzie dobrze - powiedział. Głowa opadła jej na piersi. Nie może... nie może myśleć. Mocne ręce uniosły ją. W powietrze. Jest w jego mocy. Tego kowboja. Trzymają w mocnych ramionach. Przyciskają do piersi, jej głowa opadła mu na ramię. - Wiedziałam, że przyjdziesz - wyszeptała. A potem wszystko znikło. 3 W sali konferencyjnej w Lincoln było gęsto od dymu, ale Dolittle przysiągł sobie, że prędzej się zadusi na śmierć, niż ktokolwiek ujrzy go, jak kaszle. Stał w drzwiach do bocznej salki, z rękami założonymi na piersi; wysoka, swobodna szczupła postać w czarnej kamizelce i czarnych spodniach. Wargi miał lekko rozchylone, ale jego świszczący oddech ginął w ogólnym gwarze. Nikt poza nim go nie słyszał. Na ustach igrał mu ironiczny uśmieszek. Obserwował. Konferencja rozkręciła się na dobre. Składane krzesła wypełniały salę od prezydialnego podium z przodu aż pod tylne drzwi, od ściany z nagrodami, zdobytymi na wystawach bydła do ściany z trofeami myśliwskimi. A na tych krzesłach ponad setka mężczyzn i kobiet, głównie mężczyzn, w większości tłustych, tych samych tłuściochów, którzy od zawsze rządzili okręgiem, ich uda grube jak pnie drzew, ich białe koszule wzdymające się na brzuchach. Naprawdę dziw, że podłoga się nie zarwie. Większość obecnych trzymała w ustach cygara. Niektórzy ściskali pliki papierów w spoconych garściach. Niektórzy z nich bardzo duże pliki. To mandaty, głosy nieobecnych. Koszule mieli przepocone na wylot w dusznym, nagrzanym pomieszczeniu. Ich głosy rozlegały się jak nieustanny grzmot. Niskie i gardłowe, dźwięk ten wznosił się pod sklepienie i wirował wraz z wirującym dymem. Okręgowy przewodniczący partii Marcus Borden siedział przy stole prezydialnym i stukał młotkiem w pulpit. Ledwie go było słychać. Jego wielorybi brzuch podrygiwał, wąskie usta zamykały się i otwierały. Głos z trudem przebijał się przez gwar. - ...tak więc mam ogromną przyjemność... - głos brzmiał cienko, jakby z daleka - ...przedstawić do nominacji naszego pierwszego kandydata na radnego z obwodu czwartego: Nicka Twomeya! Wybuchły oklaski i owacja. - Brawo! - ktoś krzyknął. - Tak, brawo! - zawtórował ktoś inny. Z metalowego krzesła wstał przewodniczący komitetu partyjnego z Lincoln, Bob Hotchkiss. Hotchkiss prowadził doskonałą restaurację na Hudson Corners. Ostatnia przeprowadzona tam kontrola sanitarno-epidemiologiczna, której przewodził szeryf, wykazała co najmniej trzydzieści sześć uchybień. To było sześć lat temu. - Popieram kandydaturę! - zawołał Hotchkiss. - Popieram kandydaturę - powtórzyło kilkanaście głosów. Nowe oklaski, nowe okrzyki. - Głosujmy na Nicka Twomeya! - Hotchkiss starał się przekrzyczeć wrzawę. - Tak jest! - odparła jednogłośnie sala. Znów wybuchły owacje. Dym snuł się ponad ich uniesionymi rękami. Głosy wznosiły się aż do lamp, zawieszonych pod wysokim sklepieniem. Szeryf Dolittle tymczasem pokiwał do siebie głową. Rozplótł ręce i też zaczął klaskać. W tym tempie, pomyślał, nie minie godzina, a dojdą do Purdy’ego. Pozwolił sobie na lekkie kaszlnięcie. Potem oderwał się od framugi i wyszedł do salki pomocniczej. Znajdował się tam Purdy. Siedział przy stoliku i bębnił weń palcami. Miał na sobie niebieską koszulę z krótkimi rękawami. Krawat w prążki wisiał na szyi nie zawiązany. Dolittle widział, jak grają mu mięśnie przedramienia, kiedy tak bębni palcami. - To był czwarty obwód - powiedział mu. Kandydat skinął głową. Ciemnoruda grzywka opadła mu na czoło. Włosy, zauważył Dolittle, ma trochę wilgotne. - Idzie dobrze, Cyrusie - powiedział Purdy. - Bez wątpienia. Bankowa sprawa. Jak dotąd wybrali każdego z naszej ekipy. Prowadzisz ich na sznurku. Dolittle nie mógł nic na to poradzić: twarz rozjaśnił mu szeroki uśmiech, który odmłodził mu twarz. Teraz wyglądał niemal młodo. - Tak, wybrali wszystkich - powiedział. - Cztery obwody jeden po drugim. - I prokuratora okręgowego, jak zwykle. I sekretarza okręgu. - Purdy kiwał głową jakby do taktu z palcami. Palce nie przestawały bębnić. Dolittle prychnął, podszedł do niego, klepnął go po ramieniu. Poczuł pot przez koszulę. - I administratora okręgu też wybiorą. Tu też pójdzie jak po sznurku. - Tak twierdzisz. - Rany, ale z ciebie nerwus. Niech to szlag trafi, Whit. Fred Denkinger ma tu dość mandatów, żeby nominować Sally Dawes, jeśli mu każę. Ty wiesz, ile mnie to kosztowało? Wiesz, ile ten człowiek mi zawdzięcza? Znaczy... Ugryzł się w język. Powiedział dosyć, omal nie za dużo. Jest w dobrym humorze, bez wątpienia, ale trzeba się trzymać na wodzy. Trzymać język za zębami. To podstawowa reguła w tej grze. - Wszystko będzie dobrze, naprawdę, Whit - dokończył. Jeszcze raz poklepał Purdy’ego po plecach i wrócił na poprzednie miejsce. Popatrzył przez zasłonę dymu. Nick Twomey stał teraz na podium i wygłaszał swoją mowę. Krępy, czerwony na twarzy Irlandczyk. Był szefem towarzystwa ubezpieczeniowego „Evergood” z Tyler. Ubezpieczał biuro szeryfa i większość instytucji miejskich, ze strażą pożarną włącznie. Tłukł pięścią w pulpit, usta otwierały mu się i zamykały, żyły na czole nabrzmiały. Ponad nieustannym rumorem gardłowych głosów nie słychać było ani słowa z tego, co mówił. Dolittle przyglądał mu się z uśmiechem i kręcił głową. Purdy odezwał się za jego plecami: - Dlaczego nie wykorzystamy tych materiałów na Jonesa? Bardzo bym chciał wiedzieć. Dolittle zacisnął usta. Nie odwrócił się. - Bo nie ma potrzeby, Whit. Wygramy wybory w cuglach. Byłoby głupotą zużywać coś bez potrzeby. Purdy bębnił w stół palcami. - Przed nami jeszcze dwa miesiące kampanii, Cyrusie. A Ralph, ten stary, tłusty Ralph, sam wiesz, nie można go nie doceniać. To ciągłe odwoływanie się do chłopskich korzeni. Nie można go lekceważyć. - Chyba wiem o tym, Whit - powiedział szeryf. - Wiem, wiem. Masz do niego słabość z dawnych czasów, z czasów służby drogowej, sto lat temu. Mówię tylko, że... Słowa stłumiło westchnienie. Szeryf odwrócił się i stanął przed nim. Purdy powoli podniósł wzrok i popatrzył spod rudej grzywki, która opadła mu na czoło. - Co? - Mówię tylko, że nie przypadł mi do gustu ten artykuł o Woceku w gazecie. No wiesz, ten, w którym matka Woceka twierdzi, że jesteś mordercą i tak dalej. To nie zrobiło dobrego wrażenia. I tylko tyle chcę powiedzieć. Wiem, wiem, wszystko się wyjaśniło. Zeznanie Barnesa oczyściło atmosferę, ale... - Ale co? - No, niech to licho, Cyrusie. Chyba nie wierzysz, że ta wiedźma Dawes na tym poprzestanie. Chodzi mi o to, że z tym, co mamy na Jonesa, z tym, co mi pokazywałeś, z tymi dokumentami, co mi pokazałeś, no wiesz, Ralph Jones i jego kampania „chrońmy okręg przed szkodliwymi zwolennikami rozwoju” jest skończona. Wiesz przecież. I to mnie gryzie. I tyle. Gryzie mnie, Cyrusie, że nie idziesz na całość, kiedy stawka jest taka wysoka. Tu nie chodzi tylko o urząd administratora okręgu. Chodzi o całą radę, o nowy plan zagospodarowania przestrzennego. Gryzie mnie, że nie idziesz na całość. To chciałem powiedzieć. Dolittle tylko stał i patrzył na niego. Siłą woli pohamował gniew. Zmusił się do uśmiechu. Nie miał już nic do powiedzenia temu człowiekowi, nie umiał mu już niczego więcej wyjaśnić. Skoro nie rozumie, trudno. Gdyby Purdy miał trochę więcej oleju w głowie, chociaż kropelkę, Dolittle mógłby spróbować wyłuszczyć mu swoją ideę: czasami bywa tak, że gdy się wie coś ważnego, to całą siłę stanowi milczenie. A kiedy zaczyna się mówić, przychodzą kłopoty. - Whit... - zaczął. Ale właśnie w tej chwili przez drzwi wetknął głowę młody człowiek, Marty Lewis z Seed Barn w Wannawan. - Przepraszam, szeryfie - powiedział - ale jest do pana telefon. To zastępca Benoit. Mówi, że pilne. Własny spokój zaskoczył go. Siedział teraz za kierownicą swojego cadillaca i pędził przez ciemność. Nad nawierzchnią szosy snuły się pasma mgły. Reflektory rozpędzały je na boki. Opary zsuwały się kłębami po szybach i znikały. Dolittle ścinał zakręty. Z obu stron drogi pochylał się nad nim las. Naprawdę zaskakiwał go własny spokój. Z początku się przestraszył, ale tylko z początku, kiedy Benoit relacjonował, co się stało. Potem Benoit powiedział, że nic jej nie będzie, i lęk minął. Jeśli coś później czuł, to jedynie irytację. Rozdrażniła go konieczność opuszczenia konferencji, na której jego kandydaci, jeden za drugim, uzyskują nominacje. Teraz przepuści moment nominacji Purdy’ego na kandydata partii, na administratora okręgu. Taka sprawa jest mu dziś potrzebna jak dziura w moście. Właśnie dzisiaj, niech to szlag trafi. Melodramatyczny wygłup. Ale i rozdrażnienie szybko mu minęło. Może powinien był współczuć Cindy. Może powinien się o nią martwić albo nawet rozzłościć się na nią. Ale nic takiego się nie stało. Był absolutnie spokojny. Myślał o niej, prowadząc auto. O Cindy. Myślał o niej jako o małej dziewczynce. Miał ją przed oczami, taką, jaka była, kiedy miała dwa lata, może nawet mniej. Widział, jak drepcze w dół trawiastego zbocza w parku Roosevelta. Jest tam i Liz, Liz klęczy i wyciąga do małej ręce. Cindy, kołysząc się niepewnie na nogach, zbiega ze wzgórza, wygląda jak marionetka, pędzi do Liz, do mamusi. Rozpędza się, rozpędza, wreszcie pada. Zerka na Liz, oceniając jej reakcję. „Bęc!”, woła Liz i śmieje się, więc Cindy po chwili też zanosi się śmiechem. Dolittle gdzieś ma zdjęcia z tamtych czasów. Gdzieś w szafie, w pudełku od butów. Szkoda, że nie ma ze sobą dzisiaj tych starych fotek. Pokazałby je. Podstawiłby jej przed nos, niech widzi. Pewnie i tak by nie zrozumiała, nic by nie zrozumiała z tego, co chciałby jej powiedzieć. A chciałby jej dać szansę, żeby zobaczyła, jak im było kiedyś, i porównała to z tym, jak jest teraz, żeby zobaczyła, co się z niej zrobiło. Zwolnił trochę, zbliżając się do ostatniej ciasnej serpentyny. Nie, pomyślał, nie, nie będzie jej żałował. Nie będzie jej żałował nic a nic. Przed nim pokazał się podjazd do domu lekarza. Położył stopę na hamulcu i wcisnął pedał. Nie czuł nic. Był bardzo spokojny. Benoit czekał na niego na piaszczystym placyku przed domem. Stał we mgle, potężna sylwetka zawinięta w prochowiec. Palił papierosa, trzymał go w opuszczonej ręce. W domu, za plecami zastępcy szeryfa, okna jarzyły się jasno. Niezły dom. Wysiadając z cadillaca Dolittle omiótł go spojrzeniem. Pałac nie dom. Dwupiętrowy kolonialny pałac. Biała elewacja aż błyszczy od świeżej farby. Nowo posadzona aleja przed domem. A gabinet: całe dobudowane parterowe skrzydło. Dolittle ruszył w stronę Benoita. Wciąż przyglądał się domowi. Usta miał zaciśnięte w wąską linię. Co za rezydencja, pomyślał. Pewnie kupiona za forsę, którą wydusił z jego żony na środki uspokajające i pobudzające. Doktor Steinbach mógłby pewnie wytapetować ściany listami pochwalnymi od firm farmaceutycznych. Stanął tuż przed swoim zastępcą. - Co się stało? - spytał. Głos miał pewny i pozbawiony modulacji. Wyprany z emocji. Benoit wypuścił dym z płuc. Wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że go to nic nie obchodzi. Miał jednak dość rozsądku, żeby się nie uśmiechnąć. - Była śledzona, tak jak się umówiliśmy. Dobrze się stało, no nie? Funkcjonariusz Modzelewski. Zdążył w samą porę. Lekarz mówi, że nic jej nie będzie. Dolittle skinął głową. Rzucił okiem na dom. Funkcjonariusz Modzelewski. Mój własny funkcjonariusz znajduje Cindy w lesie z rozchlastanym przegubem i melduje o tym zastępcy. Nie szeryfowi, własnemu szefowi, ojcu dziewczyny. Nie. Dzwoni do Benoita, jakby to on był szefem. Jakby miał swoje własne biuro wewnątrz biura szeryfa. Zapamiętamy to sobie, pomyślał Dolittle. Funkcjonariusz Modzelewski. - Dobra - powiedział. Odwrócił się od Benoita. Z wolna podszedł do domu. Tuż za drzwiami znajdowała się poczekalnia. Była ciemna i pozbawiona okien. Dolittle zakasłał, przechodząc. Trudno mu było oddychać. Minął pusty kontuar recepcji, wszedł na korytarz. Tu światła się paliły. Odbijały się w jaskrawo pomalowanych ścianach, żółtych z pomarańczową lamperią. Mijał kolejne drzwi do zaciemnionych pomieszczeń. Widział kształty aparatów, urządzeń, pojemników, stalowych narzędzi połyskujących w świetle z korytarza. Nie znoszę takich miejsc, pomyślał. Szedł szybko, ale wciąż czuł spokój wewnętrzny. Naprawdę zadziwiało go, że nie jest ani trochę zdenerwowany. Dotarł do końca korytarza. Ostatnie drzwi były zamknięte. Ze szpary pod nimi wydobywało się światło. Zatrzymał się. Popatrzył na zamknięte drzwi, nasłuchując. Usłyszał zza nich głos swojej córki: - Odwal się ode mnie! Zostaw mnie w spokoju! - mówiła. Usłyszał przyciszone mamrotanie Steinbacha w odpowiedzi. Nie dosłyszał słów. Chwycił szybko za klamkę i otworzył drzwi na oścież. W środku było jasno, bardzo jasno. Aż musiał zmrużyć oczy. Zobaczył Cindy. Siedziała na leżance, skulona, wciśnięta w kąt pod ścianą. Odsuwała się od lekarza. Jednym ramieniem przyciskała się do ściany. Lewą rękę miała zabandażowaną prawie do łokcia. Dolittle zobaczył plamę krwi na nogawce jej spłowiałych dżinsów. Krew plamiła też białego kościotrupa na jej czarnej podkoszulce. Tapeta na ścianach była w żółte żyrafy, Dolittle pomyślał: Jezu, żyrafy. Gdzie on dostał takie ohydztwo? - Tato! - zawołała Cindy. Łzy natychmiast zaczęły jej płynąć strumieniem po twarzy. - Tato... - Zwiesiła głowę. Steinbach czatował nad nią ze stetoskopem. Wyglądał dokładnie tak jak ci zwariowani naukowcy z filmów. Biały fartuch, matowe czarne włosy opadające na okulary. Szkła w grubych czarnych oprawkach, grube soczewki. Oczy w nich zdawały się wielkie i zezowate. Dolittle spojrzał na niego. - Zaczekaj pan na zewnątrz - powiedział. Lekarz zamrugał zza szkieł. - Szeryfie, myślę, że absolutnie powinienem... - Jeśli będę musiał powtórzyć, to następne dwadzieścia lat spędzisz w stanowym kryminale. Zejdź mi z oczu, do cholery, pieprzony konowale. Powiedział to po cichu. Nie podniósł głosu ani odrobinę, a mimo to Steinbach pierzchnął niczym wystraszony krab. Drzwi zamknął za sobą delikatnie. Dolittle wziął głęboki wdech. Popatrzył na córkę. Na jej widok powróciło rozdrażnienie. Jak to się przed nim kuli, jaka rozmazana, ależ to wkurza. Szeroka, kwadratowa twarz zaczerwieniona, włosy rozczochrane. Wargi drżą, z nosa leci. Kiedy tak na nią patrzy, to właściwie nawet jej nie lubi. - Jak mogłaś coś takiego zrobić matce?! Drży, kuli się, siąka nosem. Naprawdę można się wkurzyć. - Akurat ją to obchodzi. Chodzi wiecznie kołowata. - Jak ty się wyrażasz o matce! - Wiesz, że tak jest, tato. - Co ja powiedziałem?! - Tato... - Dość! - Ach! - krzyknęła nagle. Wyciągnęła do niego zabandażowaną rękę. Rozczapierzyła palce. - Och, co ty powiesz! Co ty powiesz! Popatrz na mnie! Popatrz na mnie, tato! Przyglądał się jej kamiennym spojrzeniem. Nie było mu jej żal. Byłby skończony, gdyby zmiękł. - Widzę - powiedział. - Och! - zawyła. - Szkoda, że mi się nie udało. Szkoda, przysięgam na Boga! Szkoda, że nie umarłam i że nie jestem teraz z Teddym! - Spuściła głowę i zaczęła głośno szlochać. Dolittle prychnął. No tak, Teddy. Można się było domyślić. O to chodzi w tym całym melodramacie. Teddy Wocek. Jej uroczy przyjaciel. Pokręcił głową, uśmiechając się zimno. - Cindy - powiedział - pozwól, że ci coś wyjaśnię. Teddy Wocek był handlarzem narkotyków i śmieciem. Kupą gówna. I nikim więcej. Kupą gówna. - Przestań! - Wspólnie z Vince’em Scottim i Johnem Barnesem zabili Billy’ego Thimble’a. - Przestań. - A potem próbował zastrzelić jednego z... - Zamknij się! Zamknij! - chlipnęła. Dolittle poczuł, że krew napływa mu do twarzy. - Nie waż się tak do mnie mówić! - Zabiłeś go! - Cindy zaniosła się szlochem. - Zabiłeś go! Jezu! Odczekał chwilę, nim się odezwał. Tym razem naprawdę go rozgniewała. Teddy Wocek. Przypomniał sobie, jak znalazł ich razem na łóżku, wczepionych w siebie. Pogroził jej wskazującym palcem. Musiał się natrudzić, żeby nie podnieść głosu. - Słuchaj - powiedział. - Mam cię dość na dzisiaj. Rozumiesz mnie, młoda damo? Skoro nie umiesz się zachować, dam ci nauczkę. Rozumiesz? - Boże! - zawołała. Płakała i dygotała. - Boże! Co ty powiesz! Jesteś mordercą, tato! Zamordowałeś go! Stoisz tu i gadasz, a ja niby mam cię słuchać, kiedy ty go zamordowałeś! Powiem! - Usta miała wykrzywione i odstręczające. - Wystarczy - powiedział. - Dość tego. Słyszysz? - Wszystkim powiem! - załkała. - Powiem im i nigdy już na ciebie nie zagłosują. Dam to do gazet, wszyscy się dowiedzą, co zrobiłeś. Zabiłeś go! Zabiłeś Teddy’ego. Nienawidzę cię! - Powiedziałem, wystarczy! - Jesteś mordercą, zabiłeś chłopaka, którego kochałam, zabiłeś go, bo go kochałam! Postąpił krok ku niej. Zanim zdążył pomyśleć, ręka poderwała mu się w powietrze. Zasłoniła rękami twarz. - Nie waż się mnie tknąć! - Wcisnęła się w żółte żyrafy. - Nie waż się mnie tknąć! Ręka zawisła w powietrzu. Zacisnął ją w pięść. Pięść opadła powoli na udo. - Nie uderzę cię - wychrypiał z trudem. Miał wrażenie, że go coś dusi. - Nigdy cię nie uderzę, nigdy. Mój ojciec mnie bił. Nie wiesz, jak to jest. Nie masz pojęcia. Cofnął się, a ona nadal kuliła się i jęczała. Nie mógł znieść tego widoku. - W porządku - powiedział gardłowo, powoli, starając się opanować głos. - W porządku. Pożałujesz tego, młoda damo. Dam ci nauczkę na całe życie. Cindy opierała się o ścianę i płakała, jej ramiona drgały. - Tato! - powiedziała. Dolittle zaklął cicho. Pchnął drzwi i wyszedł na korytarz. Z trudem łapał oddech. - Tato, proszę! Tato?! Zamknął drzwi. Steinbach podskoczył do niego natychmiast, wykręcając sobie dłonie, te spocone dłonie. Szeryf popatrzył na jego zgięty kark. Usta miał zaciśnięte. Czuł lekkie mdłości. - Zaraz przyślę po nią radiowóz. Zawiezie ją do Green Hills - powiedział spokojnie. - Chcę, żeby ją hospitalizowano. - Ee... ja... To znaczy - lekarz stał chwilę z otwartą gębą. - To znaczy, nie sądzę, żeby stan był na tyle... - Owszem, tak, właśnie sądzisz. Ma zostać przyjęta do Green Hills i już. Ordynatorem jest doktor Jeffrey Bloom. Niech mu pan powie, że ma ją przyjąć na obserwację na 72 godziny z powodu poważnej groźby samouszkodzenia. Będę tam rano i podpiszę nakaz przymusowego leczenia psychiatrycznego. - Przymusowego?! - zdumiał się Steinbach. Zamachał spoconymi dłońmi. - Nie, nie, szeryfie, nie ma takiej potrzeby... - Jeśli zażąda przesłuchania u sędziego, zawiadomcie mnie, załatwię to. Tak czy siak, nie powinno być problemu, nie ma jeszcze szesnastu lat. Lekarz stał z otwartymi ustami. - Mam na pana haka w dokumentach, doktorze - powiedział Dolittle. - Jasne, ona rzeczywiście jest bardzo roztrzęsiona... - wybełkotał Steinbach. - Jak pan załatwi w Green Hills, niech pan przyjedzie do nas. Moja żona się tym bardzo zdenerwuje. Trzeba jej będzie dać coś na uspokojenie. Rozdział jedenasty SYPAŁ ŚNIEG 28 sierpnia, wtorek 1 Dopiero dziesiąta wieczór i już po wszystkim. Christopher Shea, oparty wraz z Merriwetherem o ścianę na tyłach sali konferencyjnej, wciąż kręcił z niedowierzaniem głową. Wokół, w szarych kłębach dymu z cygar, kręcili się tłuści, podstarzali mężczyźni. Wypięte brzuchy. Uściski dłoni. Podskakujące w kąciku ust cygara. Kartki z mandatami podarte, pogniecione, podeptane, zapomniane na podłodze między składanymi krzesłami. Już po wszystkim. Wszystkie obwody, nie mógł się nadziwić Shea. Wszystkie sześć. I administrator okręgu, i prokurator, i sekretarz. Wszyscy kandydaci, co do jednego, to protegowani szeryfa Cyrusa Dolittle. Konferencja partyjna podporządkowała się jednemu człowiekowi bez szmeru sprzeciwu. Shea wetknął papierosa w kąt ust. Jego kanciastą nalaną twarz wykrzywił grymas. Jasne oczy mrużyły się przed dymem z papierosa. Dajcie spokój, myślał. W życiu czegoś takiego nie widział. W każdym razie nie tutaj, w Auburn. Wychował się w tym okręgu. Przeżył tu całe życie, oprócz czterech lat spędzonych w Fordham. Nie pamiętał czegoś takiego, nawet nie przypominał sobie, żeby ktoś mu o czymś takim opowiadał. Niesamowita koncentracja władzy. Jeśli partia wygra wybory, Dolittle będzie rządził tym kramem praktycznie jednoosobowo. Od góry do dołu. Sterowanie rozwojem, planowanie przestrzenne, inwestycje. I niewiarygodny wpływ na obsadzanie pozostałych stanowisk. Poruszył potężnymi ramionami pod sportową marynarką. Czuł, jak pot płynie mu spod pach i plami białą koszulę. Wąski krawat uciskał szyję. - Niezła impreza - mruknął kątem ust. Odwrócił się do Merriwethera. Ten tylko kiwnął głową i nie odpowiedział. Opierał się o ścianę, ręce trzymał w kieszeniach. Wyglądał na zmordowanego. Już dawno po „Dobranocce”. - Mamy wszystkich? - spytał go Shea. - Masz wypowiedzi Twomeya i Williamsa? Merriwether zasłonił pięścią usta, tłumiąc ziewnięcie. - Zanotowane i autoryzowane. Brakuje nam tylko grubych ryb: Purdy’ego i szeryfa. - Dobra. Purdy się tu gdzieś kręci. Ale Dolittle’a nie widziałem. Dokąd go poniosło? - Nie mam pojęcia. Od godziny go nie widziano. - Cholera. Mógłby posiedzieć chwilę, skoro całą partię ma w kieszeni. - Shea wyciągnął papierosa z ust. Przeglądał kłębiące się twarze za zasłoną cygarowego dymu. - Dobra. Pójdę na górę go poszukać. Ty się rozglądaj tutaj. Jeśli zobaczysz któregokolwiek, dopadnij go, wyciągnij parę słów. - Rzucił okiem na zegarek. - Musimy się spieszyć do redakcji, żeby zdążyć z tekstem. - Dobra jest - odparł dziarsko Merriwether. - Jasne, dobra jest. Poszedł w stronę schodów, jego ruda czupryna górowała nad wszystkimi dookoła. Musiał się przepychać między grupkami działaczy. Zobaczył go Marcus Borden, przewodniczący okręgowy i klepnął po plecach: - Tylko dobrze o nas piszcie, Chris. Dmuchnął mu prosto w twarz dymem z cygara. Shea uśmiechnął się z wysiłkiem i przemknął bokiem. Dotarł do schodów i ruszył na górę. Na piętrze było cicho. W korytarzu pusto. Po obu stronach drzwi: kilka gabinetów, kancelaria, toaleta. Zajrzał do dwóch gabinetów z brzegu. Ciemno, pusto. Zatrzymał się przed toaletą. Właściwie można by się odlać, pomyślał, skoro tu jest. Już miał wejść do środka, kiedy coś usłyszał. Jakby rzężenie. Dochodziło z ostatniego gabinetu, tego na końcu korytarza. Zatrzymał się. Nastawił ucha. Rzucił niedopałek na podłogę i zgniótł po cichu obcasem. Znowu. Westchnienie i cichy jęk. Kobiecy. Co to może być, u diabła, pomyślał. Drzwi gabinetu były przymknięte, ale nie do końca. Zbliżył się ostrożnie. Zajrzał. Wewnątrz paliła się tylko mała lampka na biurku. Górne światło było zgaszone. Shea zobaczył ją w świetle lampki. Bezkształtna, podstarzała kobieta o włosach ufarbowanych na kruczą czerń. Miała na sobie fioletową sukienkę w deseń z winogron. Chwilę trwało, nim rozpoznał Jackie Schneider, żonę Ala Schneidera, naczelnika gminy Lincoln. W tym roku pełniła funkcję przewodniczącej partyjnego komitetu do spraw rozrywki, przypomniał sobie Shea, i najwyraźniej bardzo przejęła się swoimi obowiązkami, bo teraz stała zgięta wpół nad krzesłem, z sukienką zadartą do pasa i rajstopami spuszczonymi do kostek. Tyłek ma jak przywiędły pomidor, pomyślał Shea. Ale to nie powstrzymało Purdy’ego. Cóż zresztą byłoby w stanie go powstrzymać. Świeżo nominowany kandydat partii w wyborach na administratora okręgu - który, jak się wydaje, miał kutasa o rozmiarach kija baseballowego - stał z tyłu za panią Schneider i z klaszczącym odgłosem wsadzał i wyjmował z niej rzeczonego kutasa w regularnych odstępach. Shea zerknął na zegarek. Cholera, pomyślał. Jeśli nie zrobi wywiadu z Purdym, zanim będzie trzeba wracać do redakcji, to mają przechlapane. Zwłaszcza jeśli Sid nie znajdzie na dole szeryfa. Ukradkiem wycofał się do toalety. Wszedł do środka, trzaskając głośno drzwiami. Odlał się, potem otworzył drzwi, żeby odgłos spłukiwania rozległ się na korytarzu. Wreszcie wyszedł na korytarz, chrząkając i pokasłując donośnie. - No - odezwał się na głos - Purdy musi gdzieś tu być. - Cześć, Chris! Z drzwi na końcu korytarza wyłonił się Purdy, z wyciągniętą do powitania ręką. Miał na sobie krawat - jak tu go nie lubić! - trochę poluzowany, ale nadal zawiązany w węzeł. Błysnęły białe zęby, kiedy potrząsał dłonią Shea. - Zdawało mi się, że ktoś idzie - powiedział Purdy. - Właśnie cię szukałem. Co za zbieg okoliczności. Purdy roześmiał się. Dwaj rudzielcy stali tuż koło siebie. Shea wyciągnął notatnik i pióro. - Chciałbym mieć kilka twoich wypowiedzi na temat dzisiejszego wieczoru. Na przykład, co sądzisz o liście kandydatów? - No a co mam sądzić? - powiedział Purdy. Rozłożył swoje potężne łapska. - Wymarzona lista, jeśli chcesz znać moje zdanie. Po dzisiejszym wieczorze jestem spokojny o przyszłość naszej partii, o przyszłość naszego okręgu. - Ci wszyscy ludzie cieszą się popar... Nic ci nie jest? Trzeba ci chwili dla złapania oddechu? - Nie, nic mi nie jest, w porządku. - No więc, wszyscy mają poparcie szeryfa Dolittle - ciągnął Shea. - Niektórzy powiedzieliby, że to jego protegowani. Czy można by tę listę nazwać listą kandydatów Dolittle’a? - Do licha, nie, Chris. Nie uważam tak. Każdy z kandydatów ma swoje zasługi i stoi na własnych nogach. Ja swój sukces zawdzięczam sobie samemu i sądzę, że tak się sprawa przedstawia z każdym, którego dzisiaj mianowano. To znaczy, chciałbym dodać ze swojej strony, że nie wstydzę się moich związków z szeryfem. On udowodnił wielokrotnie, że jest w stanie zapewnić bezpieczeństwo okręgu w okresie żywiołowego rozwoju i wzrostu gospodarczego, a ostatnim przykładem jest aresztowanie Vincenta Scottiego, którego podejrzewa się o to, że jest największym dealerem narkotykowym w naszym okręgu. Ble, ble, ble i tak dalej, pomyślał Shea. Zadał jeszcze parę pytań, uzyskał bełkot, o który mu chodziło, żeby mieć, co trzeba, i zamknął notatnik. - To co, prokurator okręgowy urządzi Scottiemu piękny, przedwyborczy proces pokazowy? - zapytał. Purdy roześmiał się. - Rozmawiamy nieoficjalnie? - Skąd. - No to, po pierwsze, nic nie wiem na ten temat. Ale, ale, słuchaj, niech ta twoja Sally Dawes nie szczuje na nas zbyt mocno tego swojego tresowanego żydowskiego teriera, dobra? Vince Scotti to człowiek, który powinien odsiedzieć swoje w kryminale, niezależnie od tego, czy ja zostanę wybrany, czy nie. Shea przekrzywił głowę. - Znasz przecież Sally. Do zobaczenia na łamach prasy. Ruszył w stronę schodów. - Hej, zaczekaj. Shea zatrzymał się, obejrzał. Purdy stał w korytarzu z rękami w tylnych kieszeniach spodni. Robił wrażenie lekkoducha, uśmiechnięty, włosy w nieładzie. - Chris, zaczekaj. Posłuchaj, naprawdę. Shea zaczekał. - Tak? - Chodzi o to, kapujesz, że nasi przeciwnicy, nasz stary tłusty przyjaciel Ralph Jones, ten uroczy stary wieśniak Ralph, znaczy, kapujesz, też nie jest święty. Sally powinna was, chłopaki, wysłać, żebyście i jemu się czasem przyjrzeli, nie uważasz? Shea podniósł bezradnie ręce. - Ja tu tylko piszę, Whit. Rządzi ona. - No tak, ale gdybyś, kapujesz, miał dobry temat, to tego... chyba mógłbyś pójść do Sally, gdybyś miał coś na wielkiego tłustego Ralfusia, no nie? Shea stał bez ruchu. Purdy nie rozwijał tematu. Wreszcie Shea odezwał się: - Masz na myśli jakiś konkretny temat? Purdy chrząknął. - Nie patrz tak na mnie. Nie mieszaj mnie w to. Co to, to nie. W żadnym razie. Ralph Jones i pewien znany nam obu, noszący spluwę i pozbawiony humoru szeryf okręgowy, to starzy przyjaciele, od bardzo, bardzo dawna, od zamierzchłych czasów. Nie zamierzam mieszać się w coś, co by mnie pozbawiło poparcia. Mówię tylko... no wiesz, słuchaj, Chris, jesteś w porządku facet, da się z tobą pogadać. Nie powiedziałbym tego nikomu innemu. Mówię tylko: rusz głową, a będziesz miał temat. Nie musisz szperać wyłącznie tam, gdzie cię posyła Sally, no nie? Shea nie mógł powstrzymać uśmiechu. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. Wsadził sobie jednego do ust. - A gdzie miałbym poszperać na początek? Powiedz? - No wiesz, pogłówkuj - nie dawał za wygraną Purdy. - Pomyśl o tym, że cały okręg będzie miał zmieniany plan zagospodarowania przestrzennego, kapujesz? Od pierwszego stycznia otworzy się nowy korytarz dla zagospodarowania, korytarz ciągnący się przez wszystkie gminy okręgu. Mnóstwo nowych terenów pod działalność gospodarczą. Centra handlowe, parkingi, usługi, biura, knajpy. Nowy administrator okręgu i jego ludzie będą dysponowali wielką forsą na rozwój. W każdej gminie, Chris. Także w Hickory, w Hickory Jonesa też. Może nawet bardziej w Hickory niż gdzie indziej, bo Jones jak dotąd blokował tam wszystkie tereny, więc będzie więcej pod rozwój. Pomyśl o tym, Chris. Tyle ci tylko powiem. Shea pozwolił sobie na krótki śmiech, zapalając papierosa. - Dobra. Mów dalej. - Och, nie. - Purdy zaczął się wycofywać. - Nic z tego. Więcej nie powiem. A ty sobie pogłówkuj, kapujesz. Shea wydmuchnął kłąb dymu. Zmrużonymi oczami patrzył, jak Purdy odwraca się i idzie korytarzem, z powrotem do gabinetu, gdzie czekała pani Schneider. Sięgnął do suwaka rozporka, jeszcze zanim całkiem znikł z oczu. Kiedy Shea i Merriwether kończyli swoją relację z konferencji, dochodziła pierwsza w nocy. Merriwether był bez samochodu, bo jego żona tego dnia pojechała po zakupy do White Plains. Shea podwiózł go do domu swoim starym chevroletem. Przez dłuższy czas obaj dziennikarze jechali w milczeniu. Shea palił za kierownicą, Merriwether, znużony, opierał się o okno. Maska wozu połykała wyjeżdżoną nawierzchnię Drogi Królestwa Hickory. Za oknami, w zmętniałych od mgły ciemnościach, Shea widział rozległe przestrzenie nieużytków, zarośnięte chwastami, falującymi ku niewidocznemu horyzontowi. To mu nasunęło myśl o Ralphie Jonesie, o tym, co mówił o nim Purdy. Jones rządził gminą Hickory od blisko piętnastu lat. Zdaniem Shea te puste, leżące odłogiem przestrzenie to wina Jonesa. Naczelnik nazywał to ochroną rolniczego dziedzictwa okręgu. Albo obroną przed spekulantami gruntem, albo sterowanym rozwojem. Wynajdywał na to najrozmaitsze nazwy. Ale zdaniem Shea prawda wyglądała tak, że Jones został przekupiony przez bogaczy. Mimo tworzenia pozorów „prostego wieśniaka”, dla którego liczy się wyłącznie praca na roli, Jones był głównym rzecznikiem letników i właścicieli dacz, ludzi, którzy nie chcieli, by ich piękne pejzaże za oknem zostały zniszczone przez nowe inwestycje. Oczywiście, ludziom potrzeba miejsc do pracy i do życia, to każdy przyzna, ale nie tutaj, nie w naszej gminie. Dlatego Jones pozwalał wymierać starym gospodarstwom rolnym i absolutnie niczym ich nie zastępował. I dlatego cała gmina popadała w ruinę, a młodzież nie miała nic do roboty poza włóczeniem się w pobliżu starej stacji kolejowej i popadaniem w kłopoty. Stary Jones ochraniał ich wiejskie dziedzictwo. Dlaczego więc zgodził się na nowy plan zagospodarowania przestrzennego? O to chodziło Purdy’emu i jest to bardzo dobre pytanie, jeśli się nad tym zastanowić. Szeryf przez lata uzgadniał plan, który przewidywał korytarz handlowo-usługowy, ciągnący się przez cały okręg, takie pasmo rozwoju gospodarczego, przecinające każdą gminę w okręgu. Jones przez długi czas sprzeciwiał się planowi, aż wreszcie się zgodził. Dlaczego? Shea zakładał dotychczas, że to z powodu kampanii na stanowisko administratora okręgu. Aby pokonać Purdy’ego, musiał odwołać się do wyborców w całym okręgu, również tych, którzy są zwolennikami rozwoju, są stąd i chcą mieć mieszkania i miejsca pracy. Ale czy to jedyna przyczyna? Może Purdy ma coś innego na naszego tłuścioszka? A jeśli ma, dlaczego się z tym kryje? Nie z powodu dawnej przyjaźni Jonesa i Dolittle’a. Na pewno nie o to chodzi. Przyjaźnili się, owszem, ale to było dawno temu. Naprawdę dawno. Ich przyjaźń skończyła się na dobre w dniu, kiedy Jones udzielił wywiadu Sally, w dniu, kiedy stał się jej głównym informatorem do tych jej artykułów o Jodłowej Katedrze. To on podsunął jej te bzdury, że owej nocy sypał śnieg. Rany boskie. Nie, żadna dawna przyjaźń nie powstrzymałaby Dolittle’a, gdyby miał coś przeciwko Jonesowi, wykluczone... - Widziałeś ją dziś wieczorem? - Co?! - Pytanie Merriwethera wyrwało Shea z zamyślenia tak nagle, że aż podskoczył. - Widziałeś Sally? W redakcji. Widziałeś, jak wyglądała? - Sally? - Tak. Była taka blada. Zauważyłeś? - Ach. Tak. Chyba tak. Nie wiem. - I bez przerwy wydzwaniała do szeryfa do domu. Nie dawała za wygraną. Była chyba... strasznie zła, że nie rozmawialiśmy z nim. Ale co mogliśmy zrobić?... Wyszedł. Nie było go. - Nie, to nie o to chodzi - odparł Shea. - Była wkurzona i tyle. Nie może się pogodzić z tym, że Dolittle owinął sobie partię dookoła palca. - To będzie następny zjazd w lewo. - Naprawdę? Wynajmujesz ten domek Freda Denkingera? - Tak jest. - Moja żona mówi, że wciąż go widuje, jak się wślizguje do porno-shopu w Wannawan. Mówi, że musi mieć odchyłkę. - Chevrolet podskoczył na wybojach gruntowej drogi. Merriwether zapalił papierosa. Siedział w milczeniu, a samochód wspinał się pod górę. Przez chwilę Shea też się nie odzywał. Nie wiedział, co powiedzieć. Przede wszystkim było mu żal Merriwethera. Najwyraźniej jako jedyny w redakcji nie zdawał sobie sprawy, że jest zakochany. Prawdę mówiąc, nikogo to nie zaskoczyło. Każdy na początku podkochiwał się w Sally. Ma naprawdę miły charakter, jakąś łagodność i tyle macierzyńskości. I ten głos, ten uśmiech. Tylko martwy kawał drewna pozostałby na to obojętny. Problem w tym, że Sid traktuje to wszystko odrobinę zbyt serio. Nie potrafi od niej oderwać oczu, bez przerwy ględzi z nią na tyłach redakcji. Shea nienawidzi takich rzeczy. Nienawidzi, kiedy osobiste bzdury zakłócają pracę redakcji. A w ogóle problem z ludźmi prasy polega na tym, że powinni mieć żony czy mężów i dzieci, rodzinę. Inaczej tracą umiar. Człowiek zaczyna rozumieć, na czym polega życie, dopiero gdy ma rodzinę. Rodzinę i dzieciaki. Tylko to pozwala człowiekowi zrozumieć sens. A nasz drogi Merriwether, myślał Shea, powinien właśnie teraz zdać sobie z tego sprawę. Jednak się nie odezwał. Wiedział, że ma niedobry zwyczaj udzielania nieproszonych rad. Chevrolet minął bramę, wjechał na piaszczysty podjazd przed domem. Stał tam volkswagen Merriwethera, co oznaczało, że małżonka wróciła z White Plains. Natomiast ciemne okna świadczyły, że poszła spać. Shea zatrzymał samochód. Ustawił dźwignię biegów na luz. Wsłuchiwał się w melodyjny klang starego sześciocylindrowca. Czekał, czy Merriwether coś powie. - Ona tak się wszystkim przejmuje - mruknął po chwili Merriwether. - Słuchaj - Shea niemal dźgnął go swoim papierosem - pozwól, że ci coś powiem, dobra? Problem polega na tym, że oni nie mają swojego życia. Tacy ludzie jak ona, jak Rumplemeyer. Zobacz, Sid, Rumplemeyer, kocham gościa jak własnego brata, ale on nie ma własnego życia. Żyje gazetą. A Sally... po prostu to samo. Nie ma własnego życia, Sid. Mówię ci. Merriwether patrzył na niego ponuro, ale milczał. Shea poszedł na całość, nie mógł się powstrzymać. - Chodzi mi o to, że dla nich liczy się, nieważne, czy kogoś lubią, nieważne sympatie, dla nich liczy się tylko robota. Gazeta. Zawsze gazeta. Na pierwszym miejscu. Ich osobistym życiem jest praca. - Nie rozumiem. Chcesz powiedzieć, że nas wykorzystuje? - Nie, tego nie powie... - Chodzi ci o to, że jest taka miła, żeby zdobyć naszą sympatię, żebyśmy byli po jej stronie? I wtedy będziemy pisać artykuły po jej myśli? Zrobimy, co zechce? Shea pokręcił głową. Trzeba było trzymać gębę na kłódkę. Wszystko się poplątało. - Chcę tylko powiedzieć - powiedział - że jest tak: ty masz własne życie. Wiesz? Masz żonę, możesz mieć dzieci, możesz mieć życie, przyszłość. Musisz... to chronić. Chronić siebie. Musisz... unikać okazji do grzechu. To ci chcę powiedzieć. Unikaj okazji do grzechu, choć odrobinę. Merriwether zaciągnął się z wolna papierosem. Jego przystojna twarz była zupełnie nieruchoma i poważna. Chryste, Sid, myślał Shea, ona ma czterdziestkę na karku i mieszka z matką. Obudź się. To kaleka emocjonalna. - Słuchaj - powiedział na głos. - Sally ma problemy. Rozumiesz? Przecież czytałeś ten kawałek o Jodłowej Katedrze, prawda? Merriwether pokręcił głową. - Tylko pierwszą część. Shea gniótł papierosa w popielniczce. Otworzył szeroko oczy. - Coś ty? Jaja sobie robisz? Nie czytałeś drugiej części? Tej o śniegu? - Nie... jakoś nigdy nie wpadła mi w ręce. Nie wiem dlaczego. - Ale to jest właśnie to! Od tego się wszystko zaczęło. Gdy Sally to napisała, wypowiedziała wojnę szeryfowi i odtąd cały czas stara się udowodnić, że miała wtedy rację... Nagle błysnęło żółte światło nad gankiem. Drzwi się otworzyły i wyszła z nich pani Merriwether. Ciasno owijała się niebieskim szlafrokiem. W świetle lampy nad drzwiami smukłe, miękkie kształty jej ciała rysowały się wyraźnymi konturami. - Sidney? - zawołała. Shea spojrzał... i zamarł. Gapił się na nią przez przednią szybę samochodu. Z wysiłkiem się opamiętał. Wreszcie odwrócił się do Merriwethera. W ciemnym wnętrzu auta rzeźbione rysy Sida wyglądały smętnie, jego twarz sprawiała wrażenie bladej i wymęczonej. Okażę się draniem, pomyślał Shea. Okażę się pozbawionym skrupułów draniem. - Muszę iść - powiedział Merriwether. Uśmiechnął się. Raczej smutno. - Dzięki za wszystko, Chris. Naprawdę. - No - wymamrotał Shea. - No jasne. Odjeżdżając, zobaczył Merriwethera w lusterku wstecznym. Zobaczył, jak podchodzi do żony i obejmuje ją ramieniem. Chryste, pomyślał. Ciekawe ile czasu zajmie Rumplemeyerowi, nim to ze mnie wyciągnie. Zajęło pięć minut z zegarkiem w ręku. A może mniej, zależy kiedy uruchomić stoper. Mniej więcej kwadrans po dziesiątej następnego ranka Shea poszedł do restauracji „Sądowej” na drożdżówkę i kawę. Ktoś w „Kombinacie” posiekał mu ostatnie dwa akapity tekstu o Purdym. Shea chciał odreagować swój niesmak za pomocą automatu do gier i „Człowieka z dżungli” nim wróci do redakcji, złapie za telefon i wybuchnie wściekłą furią przed kierownikiem działu. W restauracji było rojno. Poranny tłum dopiero zaczynał się przerzedzać. Strażnicy miejscy w mundurach khaki i urzędnicy okręgowi w eleganckich garniturach siedzieli przy stolikach i dopijali swoje kawy. Shea wystrzelił pierwszą bilę, zresztą kiepsko, kiedy zobaczył wchodzących Erniego i Sally, wcześnie, biorąc pod uwagę wczorajszą zarwaną noc. Sally usiadła na skraju bufetu z filiżanką kawy. Ernie wyciągnął dwudziestkę piątkę i położył na szklanej tafli „Człowieka z dżungli”, rezerwując w ten sposób następną grę, i zaczął kibicować Chrisowi. Dochodziło może dwadzieścia po dziesiątej. - Widziałeś, co zrobili z tym twoim tekstem o Purdym? - zagaił Rumple. - No. - Bila opadła. Minęła zderzaki i znikła z oczu. Udało się zdobyć najwyżej sześć punktów. - Cholera! Ta maszyna mnie nienawidzi! - Rozmawiałam o tym z Bernsteinem - zagruchała Sally. - Myślę, że zrozumiał. Przecież ja to już redagowałam. Shea wystrzelił następną bilę. Rumplemeyer uśmiechnął się swoim uśmiechem kota z Cheshire. - Odwoziłeś wczoraj Czwartego do domu, nie? - powiedział. Było około 10.22. Bila trafiła teraz nieco lepiej. Zdobyła trochę punktów. - No - powiedział Shea. - Jego żona zabrała samochód. - Zaczyna się, pomyślał. - I co, zapytałeś go, dlaczego ojciec go wydziedziczył? - O rany, Ernie, nie zgadało się jakoś, rozumiesz? Teraz się zamknij, dobra, chcę sobie pograć. - Daj spokój. Powiedz, czego się dowiedziałeś. - Nie. - Więc się dowiedziałeś. - Zamkniesz się? Gram. - Nie spytałeś go, ale coś masz, no nie? Co, zwierzył ci się? Shea usłyszał śmiech Sally i wybił bilę znów w górne partie. - Rumple! - powiedziała, ale jej głos nie brzmiał zbyt surowo. - Nic mi nie powiedział, Ernie - zaparł się Shea. - Daj spokój, dobrze? - Nic ci nie powiedział?! - Rumplemeyer wspiął się na końce palców, tak był podekscytowany. - Aha, więc zobaczyłeś coś, co wyjaśnia, dlaczego tatuś wypisał go z rodziny i tak dalej? Czyli zobaczyłeś coś, co wyjaśniło ci wszystko... zaraz, zaraz... - Zamilkł na chwilę. - Aaaaha! Shea musnął bilę krawędzią zastawki, ale poleciała gdzieś w bok... Jak, do cholery, ma się skupić na grze, kiedy Rumplemeyer tak na niego wsiadł? - Zobaczyłeś jego żonę - oświadczył Rumplemeyer po chwili. - To jedyne, co mogłoby być wystarczająco ważne. Zobaczyłeś jego żonę i jest w niej coś takiego, co wyjaśnia, dlaczego Sid został wydziedziczony. Ale co to może...? Shea usłyszał, jak Sally robi głośny wdech za jego plecami. Słyszał, jak dzwoni jej filiżanka, odstawiana na spodeczek drżącą ręką. Bila poleciała bocznym korytarzem. „Człowiek z dżungli” zaczął wydzwaniać premiowe punkty. Shea sprawdził zegarek. Była 10.25. Rumplemeyer roześmiał się tryumfalnie. - Jest czarna - powiedział. „Jest czarna”. Te słowa wprawiały Sally w drżenie. Siedziała teraz w redakcji. Za biurkiem, po ciemku, sama. Jest czarna, pomyślała. O rany, o rany, o rany. Dzień pracy zakończył się wcześnie. Wczoraj wszyscy pracowali do późna z powodu konferencji, a dziś przyszli wcześnie rano, żeby opisać pierwsze reakcje. Shea i Merriwether ulotnili się koło szóstej. Nawet Rumplemeyer wyruszył do „Kombinatu”, żeby napisać swoje dzisiejsze teksty wcześniej niż zwykle. Została tylko Sally. Siedziała przy biurku w głębi. Nie zapaliła świateł. Przy wyłączonej klimatyzacji ciepło wieczoru zaczęło przesiąkać do środka. Dłonie splecione, leżą na spódnicy. Półprzymknięte oczy obserwują jak zwykle wnętrze redakcji: papiery na biurkach, śmieci na wykładzinie. Cienie poruszyły się i przesunęły w reflektorach przejeżdżającego samochodu. Samochód przejechał, ciemności zgęstniały. Jest czarna, pomyślała Sally. Zadrżała. O rany. Pewnie było tak, myślała, że rzucił dla niej wszystko. Musiał z lwią odwagą stawić czoło swojemu fanatycznemu, władczemu ojcu. „Ależ nie, ojcze - musiał mu powiedzieć - kocham ją i za nic mam wszelkie ziemskie dobra, jeśli nie dane by mi było spoczywać w jej ramionach”. Albo coś w tym rodzaju. Jego matka z pewnością zalewała się łzami. „Ach, mój chłopcze, mój drogi chłopcze”. A on, z podniesionym i chmurnym czołem, modre oczy wzniesione ku niebu, odrzucił należne mu Majątek i Przywileje i oddalił się dumnym krokiem, wszystko w imię Miłości... Rany boskie, ale wsiąkła w tego faceta. Odrzuciła głowę do tyłu. Zamknęła oczy. Wyszeptała: - Ojej. Rewelacja, co? Absolutnie w stylu Sally Dawes: zakochała się w mężczyźnie z tego samego powodu, dla którego nie może go mieć. Czegóż więcej oczekiwać od związku z mężczyzną? Pochyliła głowę. Dotknęła ręką kącika oka i otarła łzę, nim popłynęła. „No dobrze, a co przede wszystkim pociągało w nim panią, panno Dawes?” „Cóż, panie doktorze, jego honor i poświęcenie, które kazało mu porzucić wszystko dla kobiety, która nie jest mną”. Westchnęła głośno. - Ach, ty ofiaro, znowu się wrobiłaś. Nabrała powietrza głęboko w płuca. Otarła drugie oko. Trzeba zaraz jechać do „Kombinatu”, pomyślała. Zredagować dzisiejsze teksty. Pójść o ludzkiej porze do domu. Mama już pewnie rozgrzewa stary telewizor. „Tak mi wpadł w oko ten prezenter” - mawia mama. Dobra, stara mama. Denerwująca, banalna, jak tu jej nie kochać. Odsunęła krzesło i wstała. Odgarnęła ręką włosy do tyłu. Przebiegła wzrokiem ciemnawe pomieszczenie. Ostatni rzut oka. Bezmyślnie ruszyła przestrzenią między biurkami. Ni stąd, ni zowąd znalazła się przy biurku Merriwethera i położyła rękę na blacie. Za jej plecami otworzyły się drzwi. Odwróciła się i zobaczyła Merriwethera we własnej osobie. Nie zauważył jej z początku. Obserwowała go, jego sylwetkę w otwartych drzwiach, na tle nocy. Rozejrzał się po sali. Potem wszedł, drzwi za nim się zatrzasnęły. Nie odezwała się, patrzyła na niego, patrzyła na jego cień. Podszedł szybko do jej biurka. Zobaczyła, że schyla się, sięga po coś. Usłyszała zgrzyt otwieranej szuflady. Wyprostował się, trzymał coś w ręku. Podniósł do góry. To skoroszyt. Rzucił go z hałasem na blat. - Miałaś coś jeszcze? - zapytał nagle. Sally z trudem złapała oddech. - Co?! - Miałaś coś oprócz śniegu? Nawet w ciemności mogła wyczuć jego wzrok, to nieruchome błękitne spojrzenie: dezaprobata. - Co robisz? Co ty tu robisz? - Przepraszam. - Odszedł od jej biurka, zrobił ku niej parę kroków. Przebiegł palcami po swoich blond włosach. Roztrzęsiony: to widać w jego ruchach, słychać w głosie. - Wróciłem, żeby to przeczytać, po prostu. Myślałem o tym cały dzień. - Tekst... - Tekst o Jodłowej Katedrze. Shea mi o tym wczoraj wieczorem przypomniał. Sally zamknęła oczy, opuściła głowę. Chris, pomyślała. No tak. - Zacząłem o tym myśleć - ciągnął Merriwether. - I uświadomiłem sobie, o co chodzi. Chyba chciałem się po prostu dowiedzieć, czy miałaś jeszcze coś. Znaczy, oprócz śniegu. Sally kiwnęła powoli głową i popatrzyła mu w oczy. - Nic - powiedziała. - A w każdym razie niewiele. Nie odezwał się. Skinął tylko głową w odpowiedzi. Usiadł przy najbliższym biurku, Chrisa. Potarł policzek. Uśmiechnął się do niej z wysiłkiem. Rozłożyła ręce i też się uśmiechnęła. - Randall chciał to mieć - usłyszała własny szept. - Shank? - Był wtedy naczelnym tutejszego oddziału. To była nowo otwarta redakcja lokalna, a Randall był redaktorem działu miejskiego, miał świetną opinię, więc przysłali go tutaj, żeby rozkręcił interes. Posterunek na rubieżach imperium Sutcliffe. - Nagle błysnęło coś pomarańczowo. Odwróciła się, zmrużyła oczy. Merriwether zapalał papierosa. - Ja byłam przez jakiś czas... daleko. Nie pracowałam w gazecie, a jak wróciłam... No, Randall pomógł mi odzyskać pracę. Przysłali mnie tutaj razem z nim. Byłam jego reporterką. - Merriwether milczał, nie okazywał żadnej reakcji. Po prostu czekał, palił, przyglądał się jej. Sally przełknęła ślinę i ciągnęła: - Randall wiedział, że za rok zwolni się stanowisko naczelnego, chciał mieć jak najwięcej sukcesów. Jeśli udałoby mu się uruchomić redakcję w Auburn, rozkręcić ją, miałby duże szanse na awans. Jedyny problem polegał na tym, że redakcja kulała, bo, rozumiesz... szeryf... Chodzi o to, że nie chciał z nami rozmawiać. Nic nam nie mówił, kompletnie nic. Próbował nawet skłonić wszystkich w całym okręgu, żeby nie udzielali nam informacji. Było właściwie gorzej niż teraz. A biedny Randall... wściekł się. Zaczął nienawidzić szeryfa. Z całego serca, naprawdę. Był pewien, że szeryf coś ukrywa. - Więc polecił ci, żebyś go zniszczyła. - Zlecił mi, żebym się dowiedziała, o co tu chodzi. Żebym napisała artykuł o tym, co on ukrywa. Dlaczego w ogóle nie chce rozmawiać z prasą. Wiedzieliśmy, co on za jeden. - Tak? - Tak. Nie obchodzi mnie, co mówi Chris. Nie obchodzi mnie, co mówi ktokolwiek. Szeryf nie ma czystych rąk. Jest arogancki, brutalny, nieuczciwy... - przerwała. Westchnęła z drżeniem. - Ale nie mogliśmy tego udowodnić. Nie mogliśmy znaleźć dowodów, a Randall... - machnęła ręką. - Zrobił falstart. Przesadził trochę. Rozdął sprawę. Założył z góry, że znajdziemy, czego szukamy. Miał nóż na gardle. No, w każdym razie... Zanim miałam cokolwiek, zanim przeprowadziłam pierwsze rozmowy, on umieścił w niedzielnym wydaniu zapowiedź: „W przyszłym tygodniu: Obnażenie niecnych sprawek szeryfa Dolittle...” - Podniosła obie ręce. - A ja nie miałam jeszcze nic. - No tak, ale mimo wszystko... - Merriwether pokręcił głową. - Chodzi mi o to, że oskarżyłaś go o morderstwo. Oskarżyłaś go o zamordowanie Hanka McGee, najlepszego przyjaciela, jakiego miał na świecie. I to tylko z powodu śniegu?! - Musisz coś zrozumieć - powiedziała, z niechęcią myśląc o brzmieniu własnego głosu, nienawidziła siebie, kiedy tak skamląco prosi o coś. - Musisz coś zrozumieć... Miałam wrażenie, że go rozumiem. Dolittle’a. Miałam przed oczami ten jego... wizerunek. Obraz Cyrusa Dolittle. - Sally, oskarżyłaś go o morderstwo! - Słuchaj, co ci mówię. Miałam w głowie ten obraz Dolittle’a, jak stoi w Jodłowej Katedrze z... z Carol Marsh, tą siedmioletnią zamordowaną dziewczynką, którą znaleźli z Jonesem w lesie. Patrzył na nią i... - Wyciągnęła do niego rękę, ale on przyglądał się jej beznamiętnie. - Co mam powiedzieć, Sidney? - wyszeptała. - Musiałam utrzymać tę pracę. Nie miałam dokąd pójść. Skinął głową, w końcu opuścił wzrok. - A ja... połączyłam się z nim, z szeryfem - mówiła cicho po chwili milczenia. - Możesz sobie myśleć, co chcesz. Widziałam ten jego obraz, w mojej głowie. W Katedrze. Z dziewczynką... po prostu pojawiło mi się to w głowie. I tyle. Pamiętasz, jak razem z Jonesem przyszli do Katedry? Byli na polowaniu i zobaczyli ją, dziewczynkę, zobaczyli jej bucik wystający ze śniegu. - Tak, tak, tak, pamiętam. - No i przyszło mi do głowy... ten jego obraz... i uzmysłowiłam sobie, że był śnieg. Rozumiesz? Leżał śnieg. W nocy spadł śnieg. W nocy, kiedy ta mała poszła do babci, w nocy, kiedy Hank McGee miał ją rzekomo zgwałcić i zabić. - Podniosła rękę do góry, ale tym razem nawet na niego nie spojrzała. - Rozumiesz? Dolittle, Jones i McGee, ci trzej przyjaciele, pracowali razem w służbie drogowej. Właśnie tam pracowali, wszyscy trzej. A tej nocy, kiedy zginęła dziewczynka, wysłano do odśnieżania wszystkie pojazdy służby drogowej. Pługi, piaskarki. Kiedy spytałam o to Ralpha Jonesa, powiedział, że coś sobie przypomina. I powiedział, że nikt go dotąd o to nie pytał, a on jest prawie pewien, że tej nocy Hank McGee miał dyżur razem z Dolittle’em. Tej nocy, kiedy zabito dziewczynkę. - Jones był prawie pewien! - Głos Merriwethera zabrzmiał niemal grobowo. Żarzący się koniec papierosa wędrował powoli do góry i na dół. - Prawie pewien, Sally. Po tylu latach?! Wiesz przecież, że w takich sprawach określenie, kiedy nastąpił zgon, nigdy nie jest dokładne. Wtedy też były wątpliwości, prawda? No i zrobiono testy balistyczne. Udowodniono, że dziewczynka zginęła z karabinu McGee’ego. Sally poczuła, że jej twarz oblewa gorąco. Odwróciła się do niego plecami, wyjrzała przez okno, na jasne plamy latarni, w noc. - Miałam hipotezę. Zapadła cisza. Przejechał z szumem radiowóz straży szeryfa. Sally przyglądała się, jak ich mija. Widać nas, mogliby zajrzeć i zobaczyć, że jesteśmy tu razem, pomyślała. Wtedy odezwał się Merriwether: - Miałaś hipotezę? - Tak. - Odkaszlnęła. - No wiesz... to było zabójstwo na tle seksualnym, prawda? Tę dziewczynkę zabił jakiś... jakiś zboczeniec. Ktoś straszny, ktoś ciężko chory. A jeśli zrobił to Hank McGee, no to... znaczy, że to on był tym ciężko chorym. Chodzi mi o to, jak wiele to musiało znaczyć dla Dolittle’a. Rozumiesz, o co mi chodzi? Byli ze sobą tak blisko. Dla Dolittle’a, wychowanego bez matki, z ojcem alkoholikiem. Hank McGee, wielki romantyk, zapaleniec musiał być wielkim autorytetem, sam rozumiesz. Znaczy, wydaje mi się, że Dolittle po prostu... ubóstwiał McGee’ego. Myślę, że Dolittle zrobiłby dla niego wszystko. Wszystko, co by mu McGee kazał. - Odwróciła się i spojrzała mu w twarz, starając się opanować drżenie warg. - A co wtedy, jeśli McGee był naprawdę chory? Jeśli to był człowiek, który zdolny jest do zabicia bezbronnej dziewczynki... A co, jeśli zażądał, żeby Dolittle do tego dołączył? - Co? Co takiego? - A co, jeśli namówił Dolitte’a, żeby zrobił coś tej dziewczynce, coś okropnego, i wtedy Dolittle odkrył w sobie coś, czego nie mógł znieść? To tylko hipoteza. Twierdzę tylko, że mogła być jakaś przyczyna... - Na litość boską, Sally! - Merriwether wstał od biurka. - A jeśli... - Sally przełknęła z trudem ślinę. - A jeśli było tak, że Dolittle zaprowadził Jonesa nazajutrz do Katedry? Jeśli ukartował to tak, żeby razem znaleźli zwłoki? Jeśli wysłał Jonesa po pomoc, żeby się go pozbyć, żeby zostać samemu z ciałem dziewczynki po to, by podrzucić łuskę z karabinu McGee’ego, jedyny dowód rzeczowy przeciwko niemu? I wtedy mógł zwalić wszystko na McGee’ego, wszystko. Nie tylko przed sądem i opinią okręgu, ale także w swoim własnym umyśle. Mógł w ten sposób... zatrzeć to, co razem z Hankiem zrobili tej małej. - Rany boskie! Nie wydrukowałaś tego. Nie mogłaś. - Nie. - Ale zainsynuowałaś. - Tak. - W gazecie? - Tak. - Tylko z powodu śniegu? Podniosła dłoń i zakryła sobie nią oczy. - Tak - odparła cicho. - Zadowolony? Wystarczy? - Czy ty nie zdajesz sobie sprawy... jak bardzo prawdziwie to wygląda, kiedy jest wydrukowane w gazecie? - Wystarczy. - Teraz rozumiem. Nic dziwnego, że traktuje nas tak, jak traktuje... - Zawsze był taki. Zawsze. - ...zwłaszcza, jeśli jest niewinny. Ten facet musi nieustannie dyszeć zemstą i bać się... - głos mu zamarł - że zrobisz mu coś takiego jeszcze raz - dokończył słabo. Sally opuściła rękę, dłoń opadła na spódnicę, dołączyła do drugiej. - Ty wiesz, prawda? - spytała. - Wiesz, co do ciebie czuję. Nie zwrócił na to uwagi. Powolnymi, starannymi ruchami zgniótł papierosa w popielniczce Shea. Wsadził ręce do kieszeni. Niespiesznie podszedł. Uśmiechnął się lekko w ciemnościach, stojąc przed nią. Poczuła w piersi ogromny ciężar. - I już zrobiliśmy, prawda? - rzekł. - Zrobiliśmy mu to drugi raz. - Nie. - Tak. Tym tekstem o Woceku. Nie mając żadnych dowodów, oskarżyliśmy go, że zastrzelił Teddy’ego Woceka. - To inna sprawa, Sidney. - Tak - roześmiał się ostro. - Zupełnie inna. Tym razem jestem w to wmieszany. - Co? - Ty mnie w to wciągnęłaś. Tą swoją słodyczą. Krok po kroku. O to chodzi w tym całym „wiesz-co-do-ciebie-czuję”. Prawda? Tylko o to ci chodzi. - Nie rób tego. Nie mów takich rzeczy. To podłe. - Każdego chcesz omotać, by przyznał, że miałaś rację, całkowitą rację w tym, co się stało w Jodłowej Katedrze. - Nie mów tak - powiedziała cicho. - To nie szeryf próbował zatrzeć to, co zrobił z Hankiem McGee. To ty próbujesz zatrzeć to, co zrobiłaś szeryfowi. Pokręciła głową. - Jezu, Sally, a jeśli on wygra? Co będzie, jeśli Purdy rzeczywiście wygra wybory? - Nie analizuj mnie tak. Nienawidzę tego. - Wyjdzie na to, że tym samym cały okręg wypowie się, że nie miałaś racji, prawda? Że wszyscy jak jeden mąż uznają, że sprzedałaś się, żeby utrzymać stołek, że zaatakowałaś Dolittle’a, bo masz obsesję na jego punkcie, że wykorzystujesz... - Robisz to tylko po to... - ...wykorzystujesz wszystkich. Wciągasz. Omotujesz tą swoją słodyczą. Wciągasz, żeby potwierdzali twoją wersję... - Robisz to tylko po to, żeby zapobiec temu, co ma się stać. Temu, co ma się stać między nami. - ...ten twój dziwaczny mały świat, świat spisków i korupcji, który w ogóle nie istnieje. - Przerwał. - Co? Co powiedziałaś? Co to ma znaczyć? Nie wiem, o czym mówisz. - Ależ wiesz. Chcesz temu zapobiec. Powstrzymać to, co się między nami dzieje. Chcesz... chcesz... - Popatrzyła na niego. Dostrzegła jego drżące wargi, rozgorączkowane oczy. Zniżyła głos. Wyszeptała: - Chcesz po prostu powstrzymać to, co się dzieje z nami. Pokręcił głową, usta wciąż mu drżały, oczy się rozpłomieniły dziko. Wyciągnął rękę i położył dłoń na jej policzku. - Na to już trochę za późno - powiedział. Przyciągnął ją do siebie i pocałował. Zesztywniała i wstrzymała oddech. O cholera, pomyślała. Chciała się wyrwać. Cały czas. Jego wargi dotknęły jej warg, potem jej policzka, a potem znowu jej warg. Jego język wcisnął się do jej ust, ręce przycisnęły plecy, a ona wciąż chciała się wyrwać, ale nie zrobiła tego. Dotknął ustami jej ucha. Wyszeptał: - Jesteś taka piękna. - Nie mów tak. Nie jestem. - Bała się, że się rozpłacze. Jego ręce znalazły się pod jej bluzką, pod stanikiem, na jej piersiach, a ona całowała go, obejmując obiema rękami jego głowę, tuląc się do niego z uniesieniem w oczach. - Co my robimy? - wyszeptała mu w twarz. - Musimy przestać. Położył jej ręce na barkach, zacisnął, całując bez przerwy, a ona osunęła się powoli na podłogę. - Co my robimy? - powtórzyła. Wykładzina cuchnęła starymi papierosami. Była wilgotna, brudna, poplamiona, zakurzona, pełna papierów. Reporter, jej reporter całował gorączkowo jej szyję, rozpinał bluzkę, odsłaniał piersi, całował je, Chryste, nawet nie sprawdziła, czy zamknął drzwi. A jeśli ktoś przyjdzie? A jeśli ulicą będzie jechał szeryf?... Jego dłoń znalazła się teraz pod spódnicą, pod bielizną, ściągała majtki z ud... Ee... na litość... co ja robię, do diabła?! Wspiął się na nią, poczuła, że wtargnął w nią, bez trudu, ale aż jęknęła ze zdumienia. - Boże, Sally, kocham cię. - Och - krzyknęła cicho. - Och, nie. Wtuliła w niego twarz. Trzymała go najmocniej, jak potrafiła. Część czwarta KRÓLESTWO HICKORY Rozdział dwunasty PROCES SCOTTIEGO Część pierwsza: pierwsze zeznania 22 października, poniedziałek Drzewa po drugiej stronie jeziora zmieniły się: klony, dęby i wiązy wśród białych domów. Pochylały się nad wodą, a ich nowe barwy - złoto i szkarłat, brąz i żółć - mieszały się na powierzchni wody, kiedy marszczyły ją chłodne powiewy. Merriwether patrzył na nie z okna w sądowej poczekalni, jedną rękę opierał na parapecie, a w drugiej trzymał papierosa. Mógł stąd dostrzec, w gęstym lesie na tyłach stanicy wodnej, kępę brzóz, ich białe pnie i żółte liście, prześwitujące przez czerwień klonów, rosnących nad samą wodą. Pod tymi brzozami jest ich miejsce, jego i Sally, niewidoczne z drogi ani z okolicznych domów. Samo patrzenie na nie sprawiało, że zaczynał tęsknić, tęsknić za nią, za jesiennym zapachem liści, za leżeniem we dwójkę na szorstkim kocu, tam, pod tymi wszystkimi drzewami. I za tym, jak jej włosy poruszają się, kiedy igra nimi wiatr, i za tym, jak jej oczy patrzą na niego niemal błagalnie... Odetchnął głęboko, przeniósł wzrok, popatrzył na flagę wiszącą na zewnętrznej ścianie budynku, tuż pod oknem. Kiedy wracał do domu, Emily zwykle już spała, otwarta książka leżała na podłodze koło łóżka. Często wtulała się w niego, kiedy wsuwał się pod kołdrę i kładła głowę na jego piersi. Jej kruczoczarne włosy miały tajemny zapach, który uwielbiał. Lubił patrzeć, jak Emily się czesze wieczorem. Jutro - mówił sobie często, przytulając ją - wrócę do domu w porę, żeby zobaczyć, jak się czesze. Potem kołysały go do snu marzenia o tym, że Emily ginie w katastrofie lotniczej, a on jest wolny i może zostać z Sally. W tym momencie usłyszał wrzawę na schodach. Głosy. Odwrócił się. Błysnęły światła, z dołu wylał się tłum dziennikarzy z notatnikami, długopisami, mikrofonami, aparatami, fleszami, śpieszyła nawet jedna ekipa telewizyjna z minikamerą i reflektorkiem. Ruszyli ku podwójnym drzwiom sali rozpraw, jakby byli jednym stworzeniem, wysuwającym czułki, pełznącym przez ciasny korytarz. I odzywającym się jednym głosem: „Proszę spojrzeć w tę stronę, czy czuje się pan ofiarą rozgrywek politycznych, czy zbliżające się wybory mają coś wspólnego z terminem rozprawy?” Podwójne skrzydła drzwi otworzyły się, Vince Scotti wynurzył się z brzucha potwora, jego chuda twarz górowała nad pozostałymi, i wkroczył do sali rozpraw. Drzwi się zamknęły i bestia, pozbawiona jądra, rozproszyła się na dziesięć czy piętnaście oddzielnych osobników, kręcących się po korytarzu. Merriwether rzucił papierosa na podłogę, zgniótł obcasem. Podszedł do wejścia prowadzącego do sali, przed którym stała młoda kobieta naprzeciwko kamery i mówiła do mikrofonu: - ...morderstwo, które wstrząsnęło pewnego cichego letniego wieczoru tą spokojną, podmiejską społecznością. - Przepraszam - powiedział Merriwether. Przecisnął się koło niej i wszedł do sali sądowej. Nic nie mógł poradzić na skojarzenia ze spektaklem teatralnym. Nie chodziło tylko o jego w tym udział, o tę szansę na relacjonowanie największego w okręgu procesu o morderstwo, ale i o całą resztę: zatłoczone ławy dla publiczności, dziennikarze z tak odległych stron jak Nowy Jork i Stamford, ściśnięci w pierwszych dwóch rzędach, skumulowane napięcie tych wszystkich wpatrzonych oczu. Także pamięć o Billym Thimble’u, która przede wszystkim ściągnęła tu tę prasę i tłumy, a także dramatyczne okoliczności odkrycia zwłok w Hudsonie przez kąpiącego się chłopca. No i dochodziło jeszcze zastrzelenie Teddy’ego Woceka podczas zatrzymywania Scottiego i domniemanie, rozsiewane przez prokuratora okręgowego i jego ludzi, że Scotti to jakiś podmiejski grubszy mafioso. To wszystko sprawiało, że atmosfera zapierała dech w piersiach. Merriwether poddał się temu nastrojowi, kładąc notes na kolanach i wznosząc nad kartką długopis. To oczywiste, myślał, przecież sąd jest sam w sobie teatrem. Zwłaszcza gdy się wspomni antyczne widowiska ofiarne. Weźmy sędziego Poseya - tłuściutki starszy pan, o pyzatych policzkach, królujący nad wszystkimi w poważnej czarnej todze. Przysięgli: mechanik, bibliotekarka, emerytowany kierownik sklepu i Bóg wie jacy jeszcze prostacy; uformowani w jedną nieubłaganą wyrocznię, fatum; usadowieni w długiej ławie pod wysokimi, łukowatymi oknami, podzielonymi słupkami na wąskie segmenty. Główny bohater, a zarazem ofiara, Vince Scotti, ubrany w szykowny trzyczęściowy garnitur w prążki, przechylony nonszalancko w stronę adwokata za jednym z długich stołów, z nogami wygodnie wyprostowanymi, z miną - na ile Merriwether mógł stwierdzić, widząc go z profilu - znamionującą szyderstwo i drwinę z całego przedsięwzięcia. A przed ławą przysięgłych przechadza się w tę i z powrotem, wygłaszając swoje kwestie, starszy prokurator prokuratury okręgowej, Michael Stern, szczupły, przygarbiony Żyd koło czterdziestki, o zmierzwionych włosach i jastrzębim obliczu. Tani czarny garnitur wygnieciony na krzywych plecach. Przenikliwe oczy osadzone głęboko pod wysokim czołem. Rozwija dramatycznym tonem wstępną tyradę. - Motywem była zbrodnia. Kluczem zaś kokaina - mówił. - Billy Thimble, dobry, porządny człowiek, dobry mąż i ojciec, został uwiedziony przez narkotyk. Został zniewolony przez kokainę do tego stopnia, że gotów był uczynić wszystko, żeby zdobyć na nią środki, tak, był nawet zdolny sam rozprowadzać narkotyki. Ale... - podniósł do góry wskazujący palec, nie przerywając marszu w tę i z powrotem przed ławą - ...ale kiedy się opamiętał, kiedy zdał sobie sprawę z tego, co robi, co robi nie tylko sobie, ale swojej żonie i dziecku, a więc kiedy się opamiętał, postanowił udać się na policję. Postanowił zaryzykować życie, żeby położyć kres panowaniu Vincenta Scottiego i pladze narkotyków, którą ten człowiek sprowadził na nasz okręg. Jednakże, panie i panowie ławnicy, Billy’emu Thimble’owi nie dane było dokonać tego heroicznego czynu. Nie dane, ponieważ Vincent Scotti i jego dwaj kompani zamordowali go. Zamordowali go brutalnie, a ciało obciążyli betonowym blokiem i pogrążyli w odmętach Hudsonu. Merriwether siedział w drugim rzędzie ławek, obok dziennikarki „Wiadomości Codziennych” i smarował w notatniku - „dobry mąż... ojciec... uwiedziony przez narkotyk... gotów uczynić wszystko, żeby zdobyć...” - najszybciej jak umiał. Gdy Stern zakończył i usadowił się z powrotem za stołem po prawej stronie stanowiska sędziego, Posey skinął głową ku lewej stronie, gdzie siedziała obrona. Merriwether ścisnął mocniej długopis w dłoni i obserwował Douglasa O’Daya, który wstał i podszedł ku ławie przysięgłych. Z daleka widać było, że obrona przywiązuje znacznie więcej wagi do schludności i w ogóle do wyglądu zewnętrznego. O’Day był eleganckim facetem, popielatoblond włosy miał krótko ostrzyżone i starannie uczesane. Ubrany był w wytworny wełniany garnitur, z dwurzędową marynarką, od Versace’a, jeśli Merriwether się nie mylił, jasnopopielaty, może o trochę zbyt śmiało skrojonych klapach, ale bardzo ładny. Stanął przed ławą przysięgłych, pośrodku, z jedną ręką w kieszeni, a drugą uniesioną. - Mój klient, Vincent Scotti - zaczął łagodnym, pouczającym tonem - to ktoś, kogo niekoniecznie trzeba lubić czy podziwiać. „...niekoniecznie trzeba lubić czy podziwiać” - długopis Merriwethera skrobał po kartce. - Jego ojciec, jak łaskawie wspomniał oskarżyciel, rzeczywiście jest przestępcą, skazanym za udział w przestępczości zorganizowanej. A Vince jako nastolatek rzeczywiście współpracował z ojcem, jak to tutaj powiedziano. Nie powiedziano jednakże, że Vince zerwał ze swoim ojcem ponad dziesięć lat temu i od tego czasu ze sobą nie rozmawiali. Nie powiedziano też, że Vince wielokrotnie podejmował wysiłki, by znaleźć uczciwą pracę zarobkową, nim zajął się tym, czym się obecnie zajmuje. O’Day przerwał i trwał z uniesionym palcem, „...wielokrotne wysiłki... uczciwą pracę zarobkową... tym, czym się obecnie zajmuje” - gorączkowo gryzmolił Merriwether. - Owszem, to czym się obecnie zajmuje, to handel narkotykami - powiedział O’Day. - Obrona to przyznaje. I Vince Scotti omawiał właśnie sprawy handlu narkotykami z Johnem Barnesem i Teddym Wocekiem owej nocy, dziewiętnastego lipca, kiedy wpadła policja i aresztowała go pod zarzutem zabójstwa Billy’ego Thimble’a. „...sprawy handlu z JB i TW w nocy 19.07, kiedy policja aresztowała go...” Teraz O’Day podniósł dłoń i głos, i - nie ruszając się z miejsca - mierzył wzrokiem jednego ławnika po drugim. - Ale Vincent Scotti - obwieścił - nie został aresztowany z powodu jakiegoś byle handlu narkotykami. Nie staje przed wami oskarżony o handel narkotykami ani też za posiadanie narkotyków. Jest oskarżony o zabójstwo Billy’ego Thimble’a, a obrona wykaże, że tego czynu nie popełnił. - Obrócił z gracją dłonią w powietrzu. - Czemuż miałby to robić, panie i panowie? Vince Scotti nie miał motywu, żeby zabijać Billy’ego Thimble’a. Czemuż miałby to robić? Byli przecież przyjaciółmi. Prowadzili wspólne interesy. Ach, nie - pokręcił głową. W oczach miał żal i smutek. - Ach, nie - powtórzył. - Obrona wykaże, że to John Barnes i Teddy Wocek zamordowali Billy’ego Thimble’a. Zamordowali go, ponieważ zaczął przejmować handel narkotykami na ich terenach. Zamordowali go z chciwości i zawiści i bez najmniejszych skrupułów. A Vincenta Scottiego nawet przy tym nie było. „...handel narkotykami na ich terenach - pisał Merriwether - chciwość, zawiść... przy tym nie było...” - Dlaczegóż więc Vincent Scotti stoi dziś na ławie oskarżonych? - ciągnął smutno Douglas O’Day. - Panie i panowie, obrona zamierza wykazać, że Vincenta Scottiego zaciągnięto na tę salę i oskarżono o tę zbrodnię nie dlatego, że popełnił morderstwo, ale dlatego, że był świadkiem morderstwa. Tak jest. Vincent Scotti był świadkiem zabójstwa Teddy’ego Woceka przez funkcjonariuszy biura szeryfa okręgu Auburn. „...był świadkiem zabójstwa... Co?!” - Merriwether przestał pisać. Z rozdziawionymi ustami popatrzył przed siebie. - Wieczorem dziewiętnastego lipca - mówił O’Day - funkcjonariusze biura szeryfa okręgu Auburn wtargnęli z bronią w ręku do budynku przy ulicy Owczarskiej. W tej brutalnej, nie przemyślanej i nieudolnej akcji zastrzelili nie uzbrojonego i bezbronnego siedemnastolatka, Teddy’ego Woceka. - Ponownie zatrzymał poważne spojrzenie po kolei na każdym członku ławy przysięgłych. - Vincent Scotti był świadkiem tego czynu, panie i panowie. Vincent Scotti poprzysiągł powiedzieć prawdę o tym zabójstwie. Dlatego też wskutek machinacji szeryfa został fałszywie oskarżony. Fałszywie oskarżony o zabójstwo Billy’ego Thimble’a. Biuro szeryfa skłoniło jednego z prawdziwych zabójców, Johna Barnesa, do kłamliwych zeznań na temat śmierci Teddy’ego Woceka, które to zeznania tuszowały skandaliczną bezmyślność funkcjonariuszy szeryfa, którzy lubią się pobawić spluwą, oraz wmanewrowywały Vincenta Scottiego w zabójstwo Billy’ego Thimble’a. A ponieważ John Barnes zgodził się opowiedzieć te wszystkie kłamstwa w ramach tak zwanego przyznania się do winy, zarzut morderstwa przeciwko niemu wycofano. - O’Day pokiwał głową, powoli, kilkakrotnie, wbijając wzrok w ławników. - Lecz Vincent Scotti jest nadal zdecydowany powiedzieć całą prawdę. I powie ją, panie i panowie, tutaj, w tej sali rozpraw. Oto dlaczego jest tutaj dzisiaj sądzony. Merriwether siedział bez ruchu, z długopisem zawieszonym nad kartką notatnika. Wypuścił powietrze z płuc z długim westchnieniem, długim i smętnym. O’Day twierdzi, że John Barnes zgodził przyznać się do winy, by ludzie szeryfa mogli wyłgać się z zabójstwa Teddy’ego Woceka, a w zamian dostanie złagodzony wyrok. Z czego wynika, że zarzut morderstwa postawiono Scottiemu tylko po to, by uprawdopodobnić tę mistyfikację. Wielkie nieba, pomyślał Merriwether, Shea miał rację, to my daliśmy Scottiemu linię obrony. Jest wzięta prosto z gazety, prosto z łamów „Kuriera”. Prościuteńko z artykułu Rumplemeyera o pani Wocek. Cała obrona oparta jest na tym tekście. Szeryf wcale nie wyjdzie na tym źle, jeśli się uda. Odwrócił wzrok od O’Daya i spojrzał na podsądnego. A moja ładna Sally wcale nie będzie tym zachwycona. Vince Scotti przekręcił się powoli na swoim miejscu. Popatrzył przez ramię na Merriwethera. Wpatrywał się w niego tępo. Uśmiechnął się. Rozdział trzynasty „GDZIE ONA JEST, DO JASNEJ CHOLERY?!” 23 października, wtorek - 25 października, czwartek 1 W parku miejskim Lincoln grał zespół instrumentów dętych. Jakie to zabawne, pomyślał Dolittle. Muzycy siedzieli na estradzie, czyli drewnianym podium wzniesionym na wąskim pasku murawy. Czterech tłustych gości w tyrolskich kapelusikach i chłopskich kurtkach grało na tubach, puzonach i akordeonie. Nad ich głowami powiewał biały transparent, rozciągnięty między słupem telefonicznym a latarnią. „Octoberfest” - głosił napis. Transparent łopotał na wietrze i połyskiwał w jesiennym słońcu. Z dwóch stron estrady dwie licealistki z nadwagą, blondynki całe w loczkach, podrygiwały wyrzucając w górę pulchne nogi spod koronkowych marszczonych krynolinek. Dookoła, na trawie, stali ludzie w grupkach, brali ze składanych stolików papierowe talerzyki i plastikowe widelce i podchodzili do polowych kuchni, na których skwierczały w żeliwnych rondlach wieprzowe kiełbaski, ustawiali się w kolejkach do metalowych beczek i podstawiali kufle pod strumienie pienistego piwa. Na jednym końcu parku - staromodny, biały budynek stacji kolejowej, po przeciwnej stronie - dwa rzędy sklepów z czerwonej cegły, czyli ulica Główna, wokół wysokie wzgórza, nadające miasteczku Lincoln ten jego alpejski charakter... Jaka to zabawna rzecz, pomyślał Dolittle, że to wszystko nadal tu będzie, powiedzmy za rok. Zakasłał ostrożnie, przenosząc znów wzrok na trawnik. Twarz miał wymizerowaną, oczy zapadnięte i podkrążone. Zakasłał znowu. Zabawna rzecz. Po lewej stronie trawnika do słupa telefonicznego przywiązano drutem mały plakat wyborczy. Bardzo skromny, biały prostokąt z czerwonymi literami. WYBIERZ PURDY’EGO NA ADMINISTRATORA OKRĘGU - głosił - WYBIERZ PRZYSZŁOŚĆ AUBURN. Przed plakatem, tuż na skraju trawnika, stał Purdy we własnej osobie. Wyglądał dobrze. Marynarka zawieszona na ramieniu, spod podwiniętych rękawów koszuli wystają muskularne ręce, ruda czupryna lśni w słońcu, błyska bielą uśmiech. Ściskał ręce na prawo i lewo i zaczynał swoją gadkę, gdy tylko zgromadził się wokół niego wystarczający tłumek. - Rozwój wcale nie musi pociągać za sobą zniszczenia okręgu, to przede wszystkim. Nie należy go bynajmniej kojarzyć z narkotykami i tymi wszystkimi miejskimi problemami. Nowe plany rozwoju miast wykazały, że możemy razem wypracować model wyważonego rozwoju. A jeśli chcecie wiedzieć, jak sobie radzimy z handlarzami narkotyków, którzy się tu zjeżdżają, to poczytajcie sobie gazety... Błysnęły zęby. Szeryf przyglądał mu się, wsparty o pomnik ofiar wojny domowej - betonowy obelisk ze spiżową tablicą zapisaną nazwiskami. Oparł łokieć o postument i patrzył spokojnie, oddychając jak najpłycej, żeby tylko nie dosięgnąć tego ciemnego miejsca w głębi płuc. Purdy’emu idzie dobrze, pomyślał. Wybory tuż-tuż, a jak dotąd nie było żadnej poważniejszej wpadki. Sondaże, chociaż nie było ich wiele, wskazują, że obaj kandydaci idą łeb w łeb, ale proces Scottiego powinien przeważyć szalę. Purdy w każdym razie spisuje się dobrze, uderza we właściwy ton. I on też nadal tu będzie, pomyślał Dolittle. Tak jak sklepy i stacja kolejowa, i wysokie wzgórza. Purdy nadal będzie za rok od dzisiaj. Będzie gadał, śmiał się, oddychał. Może nawet będzie zarządzał okręgiem... Dolittle ukłonił się i wyszczerzył zęby, kiedy mijał go Jeny Schmit ze sklepu żelaznego (jedno prowadzenie pojazdu w stanie po użyciu, jedno zakłócanie porządku publicznego). Uśmiechnął się także i mrugnął do córki Virginii Horstmann. Dochodziła trzydziestki; Dolittle pamiętał noc jej narodzin. Przyglądał się jej, jak kroczyła przez trawę. Przyglądał się, aż jego wzrok spoczął wreszcie na Ralphie Jonesie. Jones też miał swój plakat. Po drugiej stronie trawnika. Jego plakat przyczepiony był do cienkiego drewnianego wspornika. Wspornik tkwił wbity w ziemię. RALPH JONES NA ADMINISTRATORA OKRĘGU - głosił plakat. - CZŁOWIEK DLA OKRĘGU. Jones stał przed plakatem, szczerzył zęby, fundował grabę, klepał po plecach, szczerzył się jeszcze bardziej. Tłusty jest ten Jones. Zawsze był, nawet kiedy obaj z Dolittle’em byli młodzi. Teraz, zgadywał Dolittle, musi ważyć ponad sto dwadzieścia kilo. Na jego wełnianą koszulę w krzykliwą kratę zużyto pewnie kilka ładnych metrów materiału. Z dżinsów, które miał na sobie, uszyłoby się spodnie dla wszystkich mieszkańców jakiegoś biednego kraju Trzeciego Świata. Miał kwadratową głowę i twarz całą w fałdach, które trzęsły się i podrygiwały przy każdym ruchu. To była zwyczajna sympatyczna twarz, a kwadratowe okulary sprawiały, że wyglądała jeszcze sympatyczniej. Do Dolittle’a dolatywało jego gwarowe zaciąganie. - Zara, zara, zara, Tom, chwileczkę - mówił do mężczyzny stojącego naprzeciwko. - No nie, nie zrozum mnie źle, kapujesz. Nie można brać serio wszystkiego, co gada pewien gość, no nie. Ja nie mówię: „żadnego rozwoju”, co to, to nie. Co to, to nie. Znasz mnie kupę lat, wiesz, że tak nie myślę. Tyle że nie uważam, żebyśmy musieli iść na hura. Sprzedać wszystko, co mamy, to wszystko dobre, co mamy w okręgu. Są teraz nowe tereny pod rozwój przemysłowy. Weźmy się do tego powolutku, tyle tylko chcę powiedzieć. Przechowajmy to, co mamy dla naszych dzieci i wnuków. Nie wolno przechlapać wszystkiego naraz. Hej, pani P. - wrzasnął nagle. - Dałaby pani trochę tych kiełbasek. Człowiek się robi głodny jak wilk od tej kampanii. Dolittle nie mógł się powstrzymać. Roześmiał się, pokręcił głową. Zakasłał. Jones też tu będzie. Za rok. Jones. Chryste. Ralph Jones będzie tu do końca świata. Z ostatnim gromkim „um-pa-pa” zespół skończył grać. Muzycy z kuflami w wyciągniętych dłoniach ruszyli ze śmiechem ku beczkom. W ciszy, która zapadła, Dolittle odetchnął z jękiem. - Opanuj się - powiedział. Jego głos wydobywał się z chrapliwym rzężeniem. Brzmiał jak głos dziewięćdziesięciolatka. Zastępca szeryfa, Benoit, splunął na ziemię. Z rękami w tylnych kieszeniach spodni stał koło Dolittle’a, oparty ramieniem o pomnik ofiar wojny domowej. Patrzył pod nogi, starannie wdeptując w ziemię własną flegmę. - Ja jestem opanowany jak cholera - powiedział. - Tyle że wszystko się popieprzyło. To sytuację trzeba opanować. Niech pan pamięta, panie Opanowany, że obaj jedziemy na jednym wózku. Benoit podniósł wzrok, a Dolittle dostrzegł zły błysk w jego oczach. Za rok od dziś on może być szeryfem, pomyślał Dolittle. - Nigdy o tym nie zapominam, Henry. - Uśmiechnął się szeroko. Benoit też się uśmiechnął, na twarzy przy tym pojawiły się jakby pęknięcia. - To dobrze. W takim razie pogadajmy o Sally Dawes i tym jej żydowskim pupilku. Pogadajmy o zasranym Ernie Rumplemeyerze. Szeryf spróbował wziąć głębszy wdech, ale się nie dało. Zakasłał, tym razem ostrzej. Zapiekło w klatce piersiowej. - Cześć, szeryfie! - zawołał ktoś od strony trawnika. Podniósł wzrok i uśmiechnął się. To był George Gruber, opychał się jakąś kiełbachą. Gruber to cieśla. Miły gość. W zeszłym roku próbował wcisnąć łapówkę Tedowi Danningowi. Dolittle znów popatrzył na Benoita. Uśmiech na jego twarzy zbladł. - Jak przyjdzie pora, zajmiemy się Rumplemeyerem. Przyjdzie pora, że zajmiemy się obojgiem, Dawes i Rumplemeyerem. - Rumplemeyer kręci się po stacji w Hickory i rozpytuje o Cindy. Po imieniu, do cholery. Tylko dlatego jeszcze nikt nie puścił farby, bo się boją, że im się dobiorę do dupy. Najwyższy czas, do cholery, żeby załatwić tego gnoja. Panie szeryfie - dodał niewyraźnie. Szeryf pokręcił głową i cmoknął parę razy. - I co, utopisz go w studni? - Już ja się nim zajmę. - Daj spokój. Henry, jak rany boskie, czego on się niby może dogrzebać? Co mu te dzieciaki powiedzą? - Jak to co? Myślisz, że nie wiedzą, gdzie jest twoja córka? Myślisz, że gówniarze nie wiedzą o wszystkim, co się dzieje z innymi gówniarzami? Wiedzą, szeryfie. - Próbowała się zabić. Jest w szpitalu. Jeśli Dawes zechce to wykorzystać, to tylko przysporzy nam głosów wyborczych ze współczucia. Nie dostaną się do niej, żeby zrobić wywiad, a nawet, gdyby im się udało, ona jest teraz niepoczytalna, nikt jej nie uwierzy. - Nie chodzi mi o żadne zasrane wybory. - Benoit musiał zdławić głos w krtani, żeby nie zacząć krzyczeć. - Chodzi mi o to, że w przyszłym tygodniu mam zeznawać na procesie Scottiego. W cholernym sądzie, pod cholerną przysięgą. I wiesz, jaka jest ich cholerna linia obrony, Cyrusie. Wiesz, jak na mnie naskoczą. Powiedzą, że zamordowałem biednego, bezbronnego, małego Teddy’ego Woceka. Szeryf spróbował odchrząknąć. Czuł bulgocącą flegmę. - Teorie na temat policyjnych spisków są stare jak adwokatura, Henry. Może ludzie łapią się na to na Bronksie, ale nie tutaj, w Auburn. Tak czy owak, O’Day okres świetności ma za sobą. Nie miał poważniejszej sprawy od czasów zabójstw Norville’a w Poughkeepsie. Jedzie na opinii i ćwiartce gorzały dziennie. Leje wodę w wielkim stylu. Poradzisz sobie. - Dolittle wyprostował się. - Poradzisz sobie - powtórzył. Klepnął Benoita po plecach. - Teraz idę objąć za ramię Purdy’ego i szczerzyć się jak idiota. Ogrzać ludziom serca naszą przyjaźnią. - Załatwię Rumplemeyera - powiedział Benoit. - Dam gnojowi nauczkę, że popamięta. Może mi zabronisz, szeryfie? Dolittle westchnął, w piersiach mu zagrało. A niech to szlag, niech to szlag, niech to szlag, pomyślał. Ale nic na to nie poradzi. W każdym razie nie teraz, kiedy do wyborów niecałe dwa tygodnie. Zęby tylko pożyć wystarczająco długo, by wykończyć tego drania. Chociaż tyle. Rozłożył ręce przyjaźnie. Uśmiechnął się swoim wiejskim uśmiechem i mrugnął po luzacku do Benoita. - Nie mój interes, czym się zajmujesz po służbie, w cywilnych ciuchach i w ciemną noc - powiedział. - Ale jeśli dojdzie mnie jakiś rykoszet, jeśli zepsuje szanse mojego chłopaka w wyborach, no, to wtedy, synku, własnymi rękami urwę ci jaja. Odszedł wolnym krokiem przez murawę. 2 Cindy obudziła się następnego ranka o wpół do ósmej. O tej porze obudzili się wszyscy, więc ona też. Leżała parę chwil w łóżku, a sala wsiąkała w jej umysł jak dym. Okna, zakratowane okna, umieszczone tak wysoko, że widać przez nie jedynie niebo. Stara, wytarta bura wykładzina. Trzy inne łóżka, na których siedzą trzy inne dziewczyny. Otwarte drzwi, zawsze otwarte na oścież, na korytarz. Pozostałe dziewczyny wstały i zaczęły ścielić łóżka. Nawet dziewczyna, która cały czas mówiła do siebie, sama pościeliła łóżko. Więc Cindy wstała i też pościeliła łóżko, zielony koc równiutko jak stół, brzegi równo pozakładane na krawędziach materaca. Kiedy pozostałe trzy poszły do łazienki, ona też poszła. Miały wspólną łazienkę z drugim pokojem, było więc razem osiem dziewcząt. Potem dziewczyny wyszły na korytarz, długi korytarz o jasnozielonych ścianach i szeregach otwartych drzwi po obu stronach. Cindy szła z innymi. Udawała, że jest jedną z nich. Chodziły po korytarzu jak upiory, jak istoty z filmów w rodzaju „Noc żyjących trupów”. Powłóczyły nogami, kołysały ramionami. Cindy robiła to samo, rozdziawiała odrobinę usta, wbijała wzrok przed siebie w dal. Ach, Teddy by się uśmiał. Teddy by ryczał ze śmiechu, gdyby ją tutaj zobaczył. Ale teraz nie mogła o tym myśleć, teraz, w ciągu dnia. No bo jeśliby o tym pomyślała, to zaraz ujrzałaby oczami duszy błękitne niebo nad wierzchołkami ogromnych jodeł i płynące po nim obłoki, jak w kinie, i Teddy’ego, który ją całuje... wtedy łzy wypełniłyby jej oczy. Gdyby oni to zobaczyli, myślała - te siostry, nawet te salowe - gdyby one to zobaczyły, to pomyślałyby, że ona nie jest taka jak reszta, że w środku nadal jest sobą i że ukrywa to przed nimi. Szurając stopami dotarły do jadalni, dość paskudnej, prawdę mówiąc. Przez zakratowane okna wysoko pod sufitem wchodziło za mało światła. Pomieszczenie wydawało się ciasne i zatłoczone, chociaż miało się wrażenie, że długie stoły z drewnianymi krzesłami dookoła ciągną się rzędami bez końca. Dziewczęta wypełniały salę i siadały na swoich miejscach. Nadal były w zielonych koszulach nocnych. Cindy nienawidziła tego. Wstrętem napawał ją fakt, że musi paradować w tej idiotycznej zielonej koszuli przed oczami wszystkich. Pielęgniarki i salowe na pewno się z nich wyśmiewały, była tego pewna. Kryjąc się za tymi ugrzecznionymi profesjonalnymi uśmiechami. Jakby rzeczywiście dziewczynami trzeba się było opiekować niczym małymi dziećmi. To wszystko jeden wielki pic na wodę, jej zdaniem. Zwłaszcza te uśmiechy. Te uśmiechy znikają w wielkim, wielkim pośpiechu, gdy tylko zacznie się wrzeszczeć. Albo kiedy się powie: wypuście mnie stąd, do cholery, wy pieprzone zasrańce. Wtedy się nie uśmiechają. Wtedy wyłamują człowiekowi ręce ze stawów. Ta tłusta czarnucha, jak jej, Roberta? Potrafi usiąść na człowieku, kiedy wkłuwają mu igłę w ramię, żeby pozbawić go przytomności. Potrafią też przywiązać do łóżka i zostawić, niech krzyczy, niech woła, mamusiu, przyjdź tu i zabierz mnie stąd, niech krzyczy, nie zostawiaj mnie tu. Boże, Boże. Wtedy się nie uśmiechają, o nie, jeśli człowiek zrobi coś takiego. Ale Cindy już tego nie robi. Zmądrzała. Teraz udaje, że jest taka sama jak inni. Salowe podały jedzenie. Zawsze te same paskudztwa. Płatki w poniedziałek, naleśniki we wtorek, płatki z owocami w środę, czyli dzisiaj. Z tych owoców robią wielkie halo, należy się nimi zachwycać. Też mi, cholera, coś. Cindy zjadła w milczeniu. Niektóre dziewczyny rozmawiały przy jedzeniu, ale zdaniem Cindy gadały jak jakieś mutanty. Chichotały i robiły miny. Większość jednak jadła w milczeniu, więc ona także. Kiedy skończyły, zgarniały resztki z talerzy i misek do specjalnych pojemników i ustawiały naczynia na metalowych tacach. Potem szły tym upiornym krokiem przez korytarz do świetlicy. To duża jasna sala, z wielkimi oknami - oczywiście zakratowanymi jak wszędzie - stolikami, starymi kanapami i nawet telewizorem. Została tam przez godzinę. Można tam grać w karty i inne gry, rozwiązywać łamigłówki, czytać albo oglądać telewizję, chociaż o tej porze idą tylko stare kreskówki. Cindy usiadła po prostu w fotelu przed jednym z dużych okien. Wyglądała przez siatkę. Szpital znajdował się na szczycie stromego zbocza. Patrząc przez okno, widziała inne wzgórza w oddali na tle nieba, a za nimi kolejne pasma wzgórz. Wzgórza porośnięte były drzewami i wyglądały bardzo ładnie. Liście mieniły się kolorami i wyglądały jak pudełko płatków owocowych „Trix”: cytrynowożółte, malinowoczerwone, pomarańczowopomarańczowe... Liście miały takie same zgaszone kolory jak słodkie płatki. Cindy wyglądała i zastanawiała się, czy koleżanki i koledzy pytali o nią, kiedy nie wróciła do szkoły po wakacjach. Nie żeby zależało jej specjalnie na szkole. Musiałaby chodzić na lekcje tej głupiej fizyki z panem Beckerem, a wszyscy wiedzą, co to za palant. I wiedziała, że potrafi dać poprawkę na wakacje, więc do cholery z tym wszystkim... Trzeba natychmiast przestać o tym myśleć. Tak samo jak o Teddym. Łzy same napływają do oczu. Pielęgniarki roznoszą teraz filiżanki z lekarstwami, jak zobaczą, że płacze, wszystko pójdzie na marne. Z tego samego powodu nie sprzeciwiała się przyjmowaniu tabletek. Jeśli nie chciała brać, robiły się podejrzliwe, więc łykała, co jej przynosiły. Tak czy siak, te prochy jej nie szkodzą. Przymulają i tyle. A poza tym, jak się już łyknęło proszki, pozwalały wrócić do pokoju i wreszcie się ubrać. Więc znów poszła długim korytarzem, powłócząc nogami, kołysząc ramionami. Umyła zęby, założyła dżinsy i trykotową bluzkę. Ledwie skończyła, a pielęgniarka zabrała ją do doktora Blooma. Do doktora Blooma prowadzono ją co drugi dzień. W poniedziałki, środy i piątki. Sam pan doktor to wielka szycha. Ordynator szpitala czy coś w tym guście, Cindy nie miała pewności. Żadnej z pozostałych dziewcząt do niego nie prowadzano i Cindy wykoncypowała, że wszystko dlatego, iż jej ojciec jest szeryfem. No, żeby to był jakiś przywilej, to nie da się powiedzieć. Uważała, że ten gość to, generalnie, wielki gnój i nic więcej. Doktor Bloom był rosły, kościsty i łysy, nosił okulary w idiotycznych grubych, kwadratowych oprawkach. Zawsze siedział rozparty w swoim wielkim, czarnym, skórzanym obrotowym fotelu, za wielkim „patrzcie-jaki-jestem-ważniak” biurkiem ze szklanym blatem. Ręce trzymał zawsze złożone pod nosem, jakby się modlił. I bujał się w przód i w tył, w przód i w tył, tak że Cindy musiała oglądać jego lśniącą łysinę, jak przesuwa się od oprawionego w ramki dyplomu na ścianie z jej lewej strony, do ściany na wprost, a potem na prawo i z powrotem przez trzy zasrane kwadranse. I zaczynał zawsze tak samo: „No to jak się dziś czujesz, Cindy?” A ona zawsze odpowiadała tak samo: „Chcę się stąd wydostać”. Nigdy nie udawało jej się powstrzymać od płaczu, kiedy to mówiła. Dziś też. Zaczęła płakać i płakała przez całą wizytę. Zawsze płakała, nim wróciła do swojego pokoju. - Jak sądzisz, dlaczego tu jesteś? - zapytał. To pytanie też zawsze zadawał. - Bo podcięłam sobie żyły - deklamowała. - A czy pamiętasz, dlaczego podcięłaś sobie żyły? - Bo... bo Teddy... - z trudem jej to przychodziło, łkała coraz głośniej, to było tak cholernie upokarzające. - Bo umarł. - A pamiętasz, jak umarł? - Zastrzelili go. - A kto go zastrzelił, Cindy? - Przecież pan wie. - Ale to nic nie dawało: patrzył na nią po prostu. Trzeba było przejść przez wszystko. Jak zwykle: - Ludzie mojego ojca go zastrzelili... - A dlaczego to zrobili? Nie miała sił walczyć, tak jak kiedyś. Wiedziała, że to nie ma sensu. Szlochając, po prostu udzielała odpowiedzi, jakiej oczekiwał: - Bo Teddy strzelał do nich, kiedy chcieli go zaaresztować. W porządku? - I teraz już to rozumiesz, prawda? - W przód i w tył, huśtawka, w przód i w tył, światło błyskające na łysinie. Z trudem udawało jej się wykrztusić: - Tak. - I rozumiesz, dlaczego trzeba było aresztować Teddy’ego, prawda? - Dlatego, że... dlatego, że Billy Thimble... - nienawidziła, kiedy musiała wziąć chusteczkę higieniczną z pudełka na biurku, ale nie mogła tego uniknąć, musiała wydmuchać nos, wytrzeć policzki. Zanosiła się płaczem jak niemowlę. - Bo Billy Thimble został zamordowany, nieprawdaż? - Dobra, dobra: Tak! - I to nie twój ojciec go zamordował? - Nie. - A kto? - Niech pan mnie nie zmusza do tego. Ale zmuszał ją, huśtając się w przód i w tył. Zawsze to robił. - Kto go zabił, Cindy? - Vince Scotti i John Barnes - odpowiadała z przekorą. - I kto jeszcze? - nalegał. - No, powiedz. - Teddy!!! - krzyczała. Wiedziała, że nie da jej spokoju, póki tego nie powie. Zakrywała twarz rękami. - To zrobił Teddy. W porządku? Tego pan chce? To zrobił Teddy. Gdy tej nocy leżała w łóżku, jej głos, szlochanie, słowa, które wykrzyczała huśtającemu się lekarzowi, wydawały się odbijać echem od ścian jej mózgu. Musiała je wypowiedzieć. Wiedziała, że musi im to powiedzieć. Musi oszukać lekarza, tak jak oszukała wszystkich tutaj. Ale wiedziała coś jeszcze. Znała sekret. Znała prawdę. I była jedyną, która wiedziała. Przygarnęła tę prawdę do siebie. Objęła ramionami i trzymała wewnątrz siebie. Nie wiedziała, jak długo będzie ją w stanie tam utrzymać, ile to potrwa, nim wzbierze i wykipi z jej ust. Było tak, jakby miała wewnątrz siebie żywą istotę, jakiegoś demona, który próbuje się wyrwać. Nikt na świecie, poza nią, tego nie wie. Nikt nawet sobie nie wyobraża. A kiedy te rzeczy, które mówiła doktorowi Bloomowi odbijały się tak jak teraz echem w jej głowie, miała ochotę wykrzyczeć wszystko, wykrzyczeć prawdę w oczy każdemu. Cholera, jeśli nie będzie uważać, stanie się z nią coś takiego jak z tymi dziewczynami, które wykrzykują nagle różne rzeczy. Jak z jedną z tych dziewczyn, która ni stąd, ni zowąd zaczyna wrzeszczeć na korytarzu albo w świetlicy, wykrzykuje rozmaite rzeczy do nikogo, w sufit, w powietrze. „Znam prawdę! - będzie wołać. - Znam tajemnicę. Tylko ja!” Wtedy wszyscy pomyślą, że rzeczywiście zwariowała. Otuliła się narzutą pod brodę. Zacisnęła szczęki, żeby szloch wychodził z niej tylko jako cichutkie chlipanie. Łzy spływały cicho wzdłuż policzków, do uszu, na poduszkę. Mamusiu, pomyślała. Gdyby przyszła mamusia, gdyby tylko przyszła mamusia, gdyby ją tylko odwiedziła, chociaż raz, gdyby ktokolwiek chociaż raz ją odwiedził, żeby nie była taka cholernie sama, taka kurewsko sama, wtedy powiedziałaby im, kolegom, matce, wyznałaby im tę prawdę i wtedy doktor Bloom przestałby się liczyć, mogłaby dalej łgać doktorowi Bloomowi. Gdyby tylko... Ach, Teddy. Gdyby tylko przyszedł on, gdyby mógł wstać z grobu, jak w tych telewizyjnych horrorach, w podartej koszuli, z kośćmi sterczącymi poprzez mięśnie, z pół twarzą, pół trupią czaszką, zgrzytając zębami: ZEMSTA! Oczami wyobraźni widziała fotosy przed kinem... Gdyby tu przyszedł Teddy. Ale nikt nie przyszedł. Zapłakała silniej, załkała, z nosa ciekło na prześcieradło. Nikt jej nie odwiedził. Wkrótce słowa się z niej wyleją - chyba że, chyba że - i wypowie je na głos, i doktor Bloom się dowie, dowie się, co ona wie, dowie się, że wszystko to wymyśliła. A wtedy... A wtedy nigdy jej nie wypuszczą. Jej ojciec nigdy nie pozwoli, by ją wypuszczono, i nikt jej nie uratuje, i wszyscy o niej zapomną. Otworzyła usta, zaczerpnęła powietrza najciszej jak umiała. Mamusiu, mamusiu, moja mamusiu... Pewnie już wszyscy o niej zapomnieli. Już nikt się pewnie nie zastanawia, gdzie ona jest, do jasnej cholery. 3 Gdzie ona jest, do jasnej cholery - zastanawiał się Ernie Rumplemeyer. Zazwyczaj tego rodzaju pytania dzielny i niezmordowany reporter zadaje swojemu uważnemu, pełnemu zainteresowania i inteligentnemu szefowi. Ale czy pani szefowa była obecna w redakcji tego wietrznego czwartkowego popołudnia? Nieeeee. Obecny był Rumplemeyer, kołyszący się energicznie w swoim krześle tak szybko, że powiewała mu broda. Obecny był też Shea, siedział przy biurku, z papierosem w zębach, pisząc jakiś propagandowy kawałek na temat proponowanej obwodnicy czy coś w tym rodzaju. Obecna była Doreen, szczebiocząca w telefon jak zwykle. I Alice, zbierająca wycinki z pomysłami na nowe artykuły. Lecz gdzież, ach, gdzież podziewa się Sally - ich redaktor, ich nieustraszony przywódca, wódz naczelny redakcji? Siedzi w restauracji „Sądowej”, oto gdzie. Rozpoczyna właśnie drugą godzinę lunchu ze swoim czołowym Nadwornym Reporterem. Sidneyem „Specem od Morderstw” Czwartym. Sidneyem Dyletantem Merriwetherem. Który nie tylko dostał przydział do najlepszego cholernego procesu o morderstwo w tym okręgu od czasów ustąpienia ostatniego lodowca, ale także całkowicie zmonopolizował instruktaż redaktorski w tej firmie. No tak, pomyślał Rumplemeyer, jedyne instrukcje redaktorskie, jakie otrzymuje ten typ to: „Ach, kochanie, już, już, już”. A Sally mogłaby przecież spędzać wieczory na chłostaniu przyszłego asa „New York Timesa”, na litość boską. Zadzwonił telefon, Rumplemeyer wychylił się do przodu i chwycił gniewnie słuchawkę. - „Kurier”. Dobiegł go żeński głos. Nie kobiecy, nie. Dziewczęcy. - Poproszę z Ernestem Rumplemeyerem. - Cześć, to ja. Kto mówi? - Nie mogę... nie mogę powiedzieć. - Ee... Co? Nie możesz mi powiedzieć, kim jesteś? - Nie. Nie. Ale mam dla pana temat. Dobrze? Mógłby się pan ze mną spotkać dzisiaj wieczorem o dziesiątej w sosnowym lesie koło Hickory? Rumplemeyer przestał się huśtać. Uśmiechnął się. Kurczę, pomyślał, co za fajny telefon! - W porządku - powiedział. - Da się zrobić. Gdzie się chcesz spotkać w tym lesie? Zapadła cisza, rozległo się ciche kaszlnięcie. Potem dziewczyna powiedziała: - Słyszał pan kiedy o Jodłowej Katedrze? Rumplemeyer nigdy przedtem tu nie był, ale kiedy wyszedł na polanę, wydała mu się znajoma. Jak Empire State Building, Łuk Triumfalny, twarz Paula Newmana. Wyróżniała się z tła, miała realność sławy. Tu, na własne oczy, myślał, widzi te smukłe wieże jodeł kołyszące się na tle pochmurnego nocnego nieba i te białe głazy przycupnięte na ciemnym podłożu. Oto miejsce, na skraju okrągłej polany, skąd Jones i Dolittle zobaczyli nóżkę zabitej dziewczynki, wystającą ze śnieżnej zaspy. Oto miejsce, gdzie Dolittle stał, zastanawiając się co dalej. Pamiętał to wszystko z tekstu Sally. I las - skąpany w świetle księżyca, pełen powykrzywianych cieni - otaczający go ze wszystkich stron. I dmie zimny październikowy wiatr, trzeszczą konary, szumią korony drzew i krzaki, w głębi na pewno czai się niedźwiedź, który już wyczuł jego zapach i za chwile rozedrze go na strzępy i pożre, a nim to się stanie, póki jeszcze ostatnie krople krwi krążą w jego żyłach, słyszy głos matki: „Och, Ernie, uciekaj stąd, zanim zginiesz i zostawisz mnie na pastwę losu, tak jak twój ojciec, jesteście wszyscy tacy sami, zaraz będę miała atak, nie żartuję, Ernest, nie mogę złapać tchu...” Wzdrygnął się. Zgarbił. Wiatr się wzmagał i rozwiewał mu welwetową marynarkę. Była dziesiąta, nawet trzy po, a jej ani śladu, kimkolwiek była ta jego tajemnicza rozmówczyni. Ani śladu. Powinien był wziąć ze sobą latarkę. Na pewno zabłądzi, wracając. To pewnie jakiś kawał Dolittle’a. Stary numer, wywabić do lasu i złożyć w ofierze jakiemuś leśnemu bożkowi. - Pan Rumplemeyer? - Aaaaa! Tak - odparł Rumplemeyer. Aż podskoczył do góry, obrócił się w powietrzu i zobaczył ją. Stała wewnątrz kręgu jodeł. Dziewczynka, uczennica. Z czupryną krótkich czarnych włosów, zalotnym loczkiem na czole. Zdaje się, że ładna, chociaż nie widział jej zbyt dobrze w mroku. - Wiem, że rozpytywał pan o Cindy - powiedziała. Miała na sobie długi płaszcz z paskiem. Otulała się nim obiema rękami, długie poły łopotały na wietrze. - Chcę panu o tym powiedzieć, bo to, co się stało, to moja wina. To wszystko moja wina. Rumplemeyer zamrugał w kierunku małej postaci na tle przyczajonego nocnego lasu. Czy to się dzieje naprawdę, pomyślał. Wyglądała jak mała zjawa. - O czym powiedzieć? - zapytał. - O czym chcesz mi powiedzieć? - To ja pierwsza powiedziałam, rozumie pan? - mówiła dziewczyna, niemal z dumą, jak zauważył Rumplemeyer. - Powiedziałam mojemu bratu o spotkaniu, no, w tym domu, z Teddym, Vince’em i Johnem. Powiedziałam bratu, a on poszedł na policję, rozumie pan. A Cindy się wściekła, bo uważa, że jej ojciec zabił Teddy’ego z jej powodu, no, że byli ze sobą. Wie pan? W każdym razie tak twierdziła. Do cholery, to wszystko moja wina. Nie powinnam była nic mówić, a teraz oni ją... Mocniejszy powiew zaszumiał w koronach. Dziewczynka postąpiła krok do przodu, poły płaszcza tańczyły wokół jej nagich łydek. Rumplemeyer wyciągnął przed siebie rękę, zmrużył oczy. Musiał podnieść głos, żeby przekrzyczeć szum wiatru. - Teraz oni co? Gdzie ona jest? - Słuchaj pan - powiedziała dziewczyna - mogę mieć spore kłopoty przez to, że panu to mówię. Więc nie wolno panu nikomu powiedzieć, skąd pan to wie, dobrze? Widziałam o tym film, dziennikarz musi tak zrobić, jeśli ktoś sobie tego życzy. - Nikomu nie powiem! - zawołał Rumple, bo wiatr wzmógł się znowu. Ponad zawodzeniem wichru odkrzyknęła: - Nie jestem tego całkowicie pewna, ale siostra koleżanki ma chłopaka, który jest strażnikiem u szeryfa. I powiedziała mi, że on mówi, że Cindy została umieszczona w szpitalu. - W szpitalu? - Bo chciała się zabić, próbowała się zabić. Zamknęli ją tam. Gałęzie trzeszczały pod naporem wiatru. - W którym szpitalu...? - zaczął Rumplemeyer, ale w zaroślach za nim rozległ się jakiś tętent, więc obejrzał się szybko. Kiedy się odwrócił, dziewczyny już nie było. Wiatr ucichł na moment. Szum liści zamienił się w szmer. Sam jak palec na polanie Rumplemeyer wpatrywał się w miejsce, gdzie przed chwilą stała dziewczyna, wpatrywał się w ciemną ścianę lasu. Nagle dobiegł go jej głos. Szept wśród szeptu wiatru. Dobiegł znikąd. - Niech pan nie zdradzi, że to byłam ja, dobrze? Nie wolno mi mówić. Kurczę, ale to było niesamowite, nie? Wracając swoim parkoczącym volkswagenem do redakcji, Rumplemeyer włączył radio na cały regulator, napawał się rytmem muzyki, czuł czyste uderzenia basów w klatce piersiowej. O kurczę! Prowadził garbusa przez wiraże i wyboje alei Stillwater, wzdłuż rzędów cichych nudnych domków, którymi tak się chełpił szeryf. Słuchajcie, słuchajcie, myślał. I śpiewał - raczej skrzeczał - w rytm muzyki: - Spotkajmy się o dziesiątej w lesie, o yes, nie powiem ci jak się nazywam. Spotkajmy się w lesie, tak się cieszę, że cię wiiiidzę...! „Panie Rumplemeyer, czy to prawda, że pańska najbłyskotliwsza w historii Ameryki kariera dziennikarska rozpoczęła się w przeciekającej budzie, gdzie mieściła się redakcja gazety o tytule, ha, ha, ha! - «Kurier»„? „Tak, młodzieńcze. Wciąż mam ją przed oczami...” I właśnie w tym momencie ujrzał ją rzeczywiście. Czarne frontowe okna, patrzące ślepo przez rozkołysane na wietrze wiązy. Skręcił garbusem w boczną uliczkę i wjechał na parking za barakiem. Chciał wejść do środka, wziąć swoją torbę, zadzwonić do „Kombinatu” do Sally i oznajmić jej, że jest o krok od rozwikłania „Tajemnicy zniknięcia Cindy Dolittle”. „Nie powiem ci, jak się nazyyyywam...” Zahamował z piskiem i stanął na samym środku placu, nie na wyznaczonym miejscu, ale dokładnie na środku. Uwielbiał to robić późno w nocy, kiedy nikogo w redakcji nie było. - Tam-tam-tam-tam - nucił wraz z muzyką. Wyłączył stacyjkę, muzyka urwała się przy ostatnim „tam”. - Spotkajmy się w lesie o dziesiątej wieczór, o yes, spotkajmy się w Jodłowej Katedrze, je-je. Wyskoczył z wozu i z hukiem zatrzasnął drzwi. Ruszył podrygując ku wejściu, kiwając głową i pstrykając palcami do rytmu. Rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy jest jeszcze czyjś samochód. Ale było za ciemno, żeby zobaczyć cokolwiek i... Rumplemeyer stanął nagle. Stał przez chwilę, próbując sobie uświadomić, co mu nie pasuje, co jest nie tak. Latarnia. Halogenowa lampa, która zazwyczaj oświetlała parking. Dzisiaj się nie świeciła. - Ho, ho, ho - powiedział na głos Rumplemeyer. Z sykiem wypuścił powietrze z płuc. Rozejrzał się jeszcze raz. Egipskie ciemności. Nic nie widać. Zarysy drzew na skraju parkingu. Sylwetki samochodów. Dwa samochody stojące pod murem. Odchrząknął. - Niedobrze... Znów ruszył do drzwi wejściowych. Tym razem szybciej, pociągając krzywymi nogami. Wyciągnął rękę do klamki. Brakowało mu całe dziesięć metrów do drzwi, ale mimo to wyciągnął rękę do klamki. Już dostrzegł drzwi. Prostokąt szarego metalu. Coraz bliżej, coraz wyraźniej... Wtem postać, potężna postać, stanęła na tle drzwi. O cholera. Rumplemeyer stanął jak wryty. Oddychał ciężko. Próbował dostrzec coś więcej przez mrok, ale widział tylko gigantyczną sylwetkę na tle mdło połyskujących drzwi. Przez chwilę stał nieruchomo. Potwór także stał nieruchomo, groźnie. Rumplemeyer obrócił się na pięcie. Zrobił trzy szybkie kroki w stronę samochodu... Ale teraz i tam stała jakaś postać. Mniejsza, drobniejsza, przyczajona. Czekała. Gotowa. O nie. O nie. Jestem załatwiony, pomyślał Rumplemeyer. Nie do wiary, że dałem się tak załatwić, o nie. Szczupła postać oderwała się od samochodu. Podchodziła powoli w stronę Rumplemeyera, czujna, napięta, z rękami wysuniętymi na boki. Rumplemeyer odwrócił się na pięcie, z powrotem ku drzwiom redakcji. Potężna postać także ruszyła z miejsca. Podchodziła ku niemu. Powoli. Rumplemeyer miał ściśnięte gardło, tak ściśnięte, że omal się nie udławił. Serce waliło mu tak mocno, miał wrażenie, że zaraz rozerwie się w piersi. Mniejsza postać z tyłu podkradła się bliżej jak pantera. Ogromna postać przed nim kołysała się, idąc naprzód, niczym jakiś gigant. Rumplemeyer miał ochotę rozpłakać się jak dziecko. Nie mógł uwierzyć, że oni z nim to zrobią, że naprawdę zamierzają z nim to zrobić... Znów odwrócił się do niższego. Widział już jego oczy w ciemności, widział, jak się jarzą, czuł oddech. Okręcił się do wyższego. Był tuż tuż, stał nad nim, górował, patrzył z góry. Rumplemeyer widział błysk zębów. - Nie...! - krzyknął. Większy go uderzył. Piekący cios w ucho. - Oł! Rumplemeyer zachwiał się, upadł na żwir. Miał wrażenie, że rozwalił kolana, opadł na ręce. Czuł, że zdziera sobie skórę z dłoni. Stał na czworaka i próbował zebrać siły. Pokręcił głową. Dzwoniło mu w uszach, głowę wypełniało dzwonienie. Łzy napłynęły mu do oczu. Jeden z mężczyzn zachichotał. Podeszli bliżej. Rumple słyszał chrzęst ich butów w żwirze. Położył się, obrócił na bok na uwierających kamykach i zwinął się w kłębek. Leżał u stóp obu mężczyzn. Rękoma osłonił głowę. Łzy płynęły mu z oczu. Zaczęło lecieć z nosa. - Dalej, gnoje - powiedział. Głos mu drżał. Śluz ciekł do gardła. - Nienawidzę was. Nienawidzę was jak psy, wy zasrane gnoje. Wy gnoje. - Zachowuj się jak mężczyzna, ty rozmazany śmieciu. Wielka dłoń chwyciła Rumplemeyera za ramię. Krzyknął. Dłoń zaczęła go podnosić na nogi. Wtem, nagle rozległ się donośny trzask... i błysnęło światło. - O Boże, zastrzelili mnie, teraz umrę, o nie - łkał Rumplemeyer. Ale dłoń puściła go, upadł z powrotem na ziemię. Światło paliło się nadal, oświetlało go. Rumplemeyer zerknął przez palce, żeby zobaczyć co to... Jasny promień. Cudowny jasny promień spływał na niego. I w tym promieniu... W tym promieniu pojawił się obraz anioła. Nie. Nie obraz. Prawdziwy anioł. Płynął, żeglował w jego stronę łagodnie, wśród świecących pyłków i iskier. Jakiż piękny, pomyślał Rumplemeyer. Anioł o złocistych włosach spływających na ramiona, o doskonałym obliczu, rozjaśnionym niebiańskim ogniem... - Czwarty! - wrzasnął Rumplemeyer. - Ratunku! Pomocy! A anioł szedł dalej, płynął w jego stronę, nieulękły. Żeglował w smudze światła z otwartych drzwi redakcji. A mężczyźni - Rumple zerknął i na nich spomiędzy palców - a oni, skurwysyny, uciekali, oddalali się w ciemność, w miarę jak Merriwether się zbliżał. Bandyci uciekali, znikali, rozpływali się, jakby przegnani z powrotem w ich naturalne środowisko ciemności przez czystą, jasną sprawiedliwość, bijącą od tej zbliżającej się istoty, tego serafina, tak, naprawdę, on jest aniołem, zawsze był aniołem Bożym, to właśnie o to chodziło, teraz to pojął, to wszystko wyjaśniało, hurra, hurra... Wyciągnął rękę, Merriwether złapał za nią. - Ho, ho, Rumplemeyer - powiedział cicho - jak to miło widzieć cię w tym stanie. Pociągnął, a Rumplemeyer pozbierał się na nogi. Merriwether chwycił go, objął w pasie ramieniem, żeby go podtrzymać i zaczął wlec w stronę drzwi. Rumplemeyer, czując mdłości, wycieńczony, z łomotem w głowie, podniósł oczy ku światłu, które emanowało z wnętrza redakcji na parking. Oto jest. Zobaczył ją. Sally. Czeka nań w sercu jasności. Wyciąga do niego ręce, matka ich wszystkich. To zupełnie jak przeżycia ludzi, którzy przeszli śmierć kliniczną, czytał o tym w jakimś piśmie. Jest ocalony. Jest ocalony. Alleluja, allelu... Ale chwileczkę... Zaraz, zaraz... - Ty, Czwarty... - Rumple zdołał podnieść oczy na Merriwethera. Zdołał wykrzesać nikły uśmiech. - Dlaczego siedzieliście po ciemku? Hę? - Ach, minimum kultury, Rumplemeyer - burknął Merriwether i rzucił go w rozpostarte ramiona Sally. Rozdział czternasty PROCES SCOTTIEGO Część druga: pani Thimble 26 października, piątek Myślał o tym, jak trzymał ją w ramionach, przyciskał do ściany, jej ręce na jego karku, jej uda oplatają go w biodrach, jej spódnica zadarta wysoko (ach, członek mu nabrzmiewa w spodniach, kiedy o tym myśli), jej spódnica zadarta, głowa odrzucona w tył, przyciśnięta do tablicy ogłoszeń, włosy spływają w dół, usta rozchylone... A potem, kiedy było już po, ten jej głos, ten szmer. Zapytała go wtedy znowu. Siedział obok niej na podłodze za jej biurkiem. Trzymał ją, a ona opierała mu głowę na ramieniu i szeptała: „Co teraz, Sidney? Co teraz?” - To jest... zły człowiek. - Sprzeciw! Merriwether podniósł tępo wzrok. Obrońca, O’Day, stał przy swoim stole z podniesionym palcem. Stern, oskarżyciel, pochylał się nad barierką oddzielającą stanowisko sędziego. - Tak - powiedział sędzia Posey swoim nosowym dyszkantem. - Sędziowie przysięgli nie wezmą tego pod uwagę. Nie interesują nas opinie świadka na temat podsądnego, pani Thimble. Kobieta na ławie świadków zwiesiła głowę. Mięła w dłoni chusteczkę, owijała ją wokół poczerwieniałych kostek palców. Ręce pomywaczki, pomyślał mgliście Merriwether. Kurze łapki w kącikach oczu, oczy łagodne. Pobladłe wargi wygięte w dół i drżące. Powoli pokiwała głową. O’Day usadowił się z powrotem na ławce koło Vincenta Scottiego. Gdzie my jesteśmy, pomyślał Merriwether. Opuścił wzrok na swój notatnik. U góry kartki widniał napis: „Nancy Thimble”. Reszta stronicy była biała. „Hm!” Zdaje się, że się wyłączył. - Inaczej sformułuję pytanie, pani Thimble. - Sędziowie przysięgli wodzili wzrokiem za prokuratorem, który podniósł się ze swojego miejsca, podszedł powoli do ławy świadków i stanął na wprost kobiety. Pochylił nad nią swoją jastrzębią twarz. - Czy przed lipcem ubiegłego roku, zanim pani małżonek spotkał Vincenta Scottiego, uważała go pani za dobrego męża? - Tak. - Była bliska łez. - I za dobrego ojca? - Bardzo dobrego. - Był miły dla pani i waszego synka? - Tak, był bardzo... - podniosła wzrok do sufitu, oczy jej zalśniły. Łupkowoszare niebo wypełniało szyby wysokich okien. - Wygłupiał się... - powiedziała - to znaczy był wesoły. Wciąż żartował. Tak samo jak w czasach studenckich. Rozśmieszał mnie... - Nie była w stanie mówić dalej. Znów opuściła głowę. Miętosiła chusteczkę w dłoniach. „Rozśmieszał ją”, zapisał Merriwether. Potem, korzystając z jej milczenia, zerknął na Scottiego. Oskarżony nadal rozpierał się na krześle obok O’Daya, nonszalancko wyciągał nogi pod stołem. Nadal szydził, przyglądając się żonie ofiary przez półprzymknięte powieki, jakby wystawiono ją tu na pośmiewisko. Merriwether gapił się na niego sennie. Na rozluźnioną, odprężoną sylwetkę, na drwiąco wygięte wargi. Znów odpłynął myślami ku ostatniej nocy, ku Sally. Wkrótce przestał być świadom tego, co się dzieje w sali rozpraw. Myślał o Rumplemeyerze, o tym, jak wyglądał, kiedy napadło go tych dwóch oprychów na parkingu... Jak oderwał się od Sally, zatoczył do toalety, w wielkim pośpiechu, by zamknąć za sobą drzwi, jak pochylił się nad sedesem wymiotując. Fioletowa szrama lśniła wilgocią pod jego brodą. Merriwether wstrząsnął się i poczuł chłód w kroczu. Sally tymczasem podskoczyła do telefonu, zadzwoniła po policję stanową. Wytarła resztki łez z policzków grzbietem wolnej ręki. Merriwether stał oparty o biurko. Patrzył na nią i ponuro cmoktał papierosa. Myślał: Teraz to będzie w gazecie. To, że tutaj byłem. Że byłem tutaj z nią. Przedtem powiedział Emily, że będzie robił wywiad z prawnikiem na temat procesu. Skłamał. Co teraz? To dobre pytanie. Przed nim Scotti wzruszył ramionami i spojrzał na swojego adwokata. Uśmiechał się krzywo, kącikiem ust. - ...odkąd poznał Vince’a Scottiego, zmienił się - mówiła pani Thimble z ławy świadków. - Na zewnątrz pozostał taki sam. Nadal żartował ze wszystkiego. Ale wyglądało to tak, jakby tkwił w nim ktoś inny, kto kazał mu to robić. Ten ktoś kazał Billy’emu zachowywać się jak zawsze, żartować, rozśmieszać i tak dalej. Ale to było tylko po to, żeby mnie zmylić, żebym nie nabrała podejrzeń. Ten drugi Billy w nim samym myślał już tylko o narkotykach. O’Day już miał zgłosić sprzeciw, ale najwyraźniej się rozmyślił i opadł z powrotem na krzesło. Merriwether próbował notować... „myślał o narkotykach” - bazgrolił niewyraźnie. Stern kontynuował przesłuchanie swoim głębokim głosem, poważnym tonem. - Pani Thimble, czy rozmawiała pani z mężem o tej zmianie? Skinęła głową. Przełknęła ślinę. - Tak. W czerwcu. Pod koniec czerwca. Mniej więcej na dwa tygodnie przed... śmiercią Billy’ego. Właśnie położyłam małego spać. Zeszłam na dół i zobaczyłam Billy’ego na kanapie. Mamy w salonie kanapę, a on... po prostu siedział na niej po ciemku. A kiedy podniósł wzrok, zobaczył mnie u podnóża schodów, wie pan, jak patrzyłam na niego. I wydał... wydał taki odgłos... Zaczął płakać. Było cicho jak makiem zasiał. Ławnicy, większość z nich z rękami złożonymi na kolanach, siedzieli w milczeniu, przyglądając się kobiecie z szacunkiem. W ławach dla publiczności siedziało dziś tylko paru ciekawskich, głównie starszych ludzi, tkwili bez ruchu i w ciszy. Tłumy publiczności i dziennikarzy rozpłynęły się po dniu inauguracji. Nie było nawet Buzzy’ego Farquharsona, a Dog Saunders z lokalnego radia wpadał tylko od czasu do czasu, żeby nagrać jakąś migawkę dźwiękową z którymś z prawników. Merriwether siedział sam w drugim rzędzie, jego długopis wędrował po notatniku... „zaczął płakać”. - I co stało się potem? - zapytał Stern łagodnie. - Powiedział mi... Powiedział, że musiał zacząć sprzedawać narkotyki dla Yincenta Scottiego. Powiedział, że musiał to robić dla pieniędzy. Powiedział, że tego nienawidzi. Ze nie może tego znieść i... - Sprzeciw. - O’Day stał znowu, mówił cicho. - To zasłyszana opinia, Wysoki Sądzie. - Nie - powiedział Posey. - Oddalam sprzeciw. - Proszę kontynuować, pani Thimble - włączył się oskarżyciel. Pani Thimble kiwnęła głową. - Powiedział, że nie może tego znieść, że go to rozdziera wewnętrznie, zabija. Pamiętam, usiadłam obok niego na kanapie... a on po prostu położył mi głowę na kolanach i płakał. - Doradziła coś pani mężowi, pani Thimble? - Tak. - Głos jej się załamał, w oczach pojawiły się łzy. Pokręciła głową i pochyliła twarz. - Powiedziałam mu, że musi pójść na policję. Powiedziałam mu, że musi teraz postąpić jak należy, żeby mały Will wiedział, że jego ojciec... postępował słusznie. - Chlipnęła, a Merriwether, który właśnie zapisywał „żeby Will, że to zrobił”, podniósł na nią wzrok. A ona, pani Thimble, popatrzyła na niego, na wszystkich, na całą salę. - I zrobiłby to - powiedziała. - Sprzeciw! Kobieta odwróciła się do O’Daya: - Tak, zrobiłby! - Proszę świadka - odezwał się spokojnie sędzia Posey. - Może świadek mówić tylko o tym, co świadek wie... Opuściła znów głowę, przyłożyła chusteczkę do oczu. - Przepraszam - powiedziała cicho. - Ale ja naprawdę wiem. Poszedłby na policję. - Pani Thimble - powiedział sędzia - tego pani nie może być pewna. Merriwether obserwował ją z półotwartymi ustami, z długopisem przyłożonym do kartki, bez ruchu. - Jestem jego żoną - wyszeptała. - Naprawdę wiem. Jestem żoną. Jezu. O Jezu. Jezu, Jezu, pomyślał Merriwether. Ukrył twarz w dłoniach. „Naprawdę wiem. Jestem jego żoną. Ja wiem”. O Jezu, Jezu, Jezu, Jezu, Jezu. Był teraz w męskiej toalecie, sam. Ogłoszono przerwę obiadową. Podniósł twarz i popatrzył w lustro nad zlewem, w którym odbijały się dwie kabiny i pisuar koło niego. I jego własna pożałowania godna twarz. „Jestem jego żoną. Ja wiem”. Jęknął i odwrócił się od własnego odbicia. Oparł się o umywalkę. Zapalił papierosa. Zaciągnął się łapczywie i wypuścił dym wąską strużką, kręcąc głową. Całe szczęście, że notatka prasowa o Rumplemeyerze nie zawierała zbyt wielu szczegółów. Rumple nie był w stanie zidentyfikować napastników, a Randall Shank, do którego zadzwonił w nocy kierownik działu miejskiego, nie wyraził zgody na druk gniewnych insynuacji Sally, że to szeryf jest w sprawę zamieszany. W końcu były tylko trzy akapity na stronie wiadomości lokalnych pod nagłówkiem „Napaść na reportera”. Całkiem niewiele. Niemniej uznał, że lepiej będzie powiedzieć Emily, zanim sama to zobaczy. „Jestem jego żoną. Ja wiem”. Emily wysłuchała opowieści bez uwag. Wydawała z siebie wszystkie właściwe okrzyki zgrozy i współczucia dla „sprośnego” Rumplemeyera. Ale potem, później, kiedy wychodził do pracy, zapytała całkiem niewinnie: „Więc Sally też tam była?” Stała w drzwiach, głos miała cienki, ciało napięte, kwadraciki kawowej barwy ciała prześwitywały przez haft nocnej koszuli... Merriwether zaciągnął się po raz drugi i wzdrygnął. Nadal opierał się o umywalkę i wspominał, jak pierwszy raz pocałował Emily. Stali na ganku jej domu przy ulicy Cambridge. Trzymał ją za ramiona z wielką powagą, a płatki śniegu wirowały nad trawnikiem, złociste w świetle lampy nad drzwiami. A ona wznosiła ku niemu twarz. Patrzyła na niego z takim... takim radosnym podziwem, że po prostu musiał ją mieć. Jeszcze zanim ją pokochał, wiedział, że musi ją mieć. Nie z powodu jej urody, ale z powodu sposobu mówienia, czytania, formułowania myśli, dla niego, z wahaniem, niepewnością, póki nie skinął zachęcająco, póki nie wyraził swojej akceptacji. A kiedy on mówił, te wszystkie idiotyzmy płynęły z niego jak woda. Filozoficzny i literacki bełkot, i te wielkie plany wspaniałego miesięcznika. Zazdrościł swoim dzieciom, dzieciom, które chcieli mieć z Emily. Zazdrościł im, że będą widziały zachętę w tych jej oczach, ten cierpliwy uśmiech, kiedy same zaczną swój bełkot, kiedy zaczną snuć swoje plany... - O Boże - powiedział Sidney Merriwether Czwarty. Zwiesił głowę na piersi. Nie będzie w stanie popatrzyć jej w oczy, jeśli dowie się o Sally. Rozległ się jakiś hałas za drzwiami. Drzwi się otworzyły i kulejąc wkroczył Vincent Scotti. Prychnął na widok Merriwethera. Wysoki i szczupły w smolistoczarnym garniturze, pokuśtykał do pisuaru i stanął przy nim, plecami do reportera. Merriwether rzucił papierosa na podłogę i zgniótł go podeszwą. Zerknął na drzwi, ale się nie poruszył. Odetchnął głęboko. To z pewnością jedna z tych okazji, które bystry dziennikarz chwyta w lot... Scotti spuścił wodę w pisuarze i odwrócił się, zasuwając suwak rozporka. Powlókł się powoli do umywalki. Kącik warg wygiął mu się w coś na kształt uśmiechu, kiedy Merriwether ustąpił mu przejścia. Powiesił laskę na krawędzi umywalki i pochylił się, żeby umyć ręce. Merriwether, z rękami w kieszeniach, stał za nim. Obserwował. Jak idiota przyglądał się człowiekowi, który myje ręce w toalecie. Scotti wyprostował się, zobaczył Merriwethera w lustrze i roześmiał się chrapliwie. - „Szczałem z mordercą”, korespondencja własna Buźki - powiedział. Merriwether obdarzył go swoim najmroźniejszym z uśmiechów. - Wszelkie odchody, które wydalisz w mojej obecności, Vince, potraktuję jako całkowicie nieoficjalne. Z kolejnym głuchym chichotem Scotti oderwał kawałek papierowego ręcznika z dystrybutora i wytarł ręce, cały czas uśmiechając się drwiąco do odbicia Merriwethera w lustrze. - Dość zabawne te dzisiejsze zeznania, co? - Czyżby? Musiałem coś przeoczyć. - Ach, Buźka. Nie gadaj. Nie gadaj, że dałeś się nabrać na ten numer z Zapłakaną Żoną. Nie gadaj, że jesteś z tych, co to jak zobaczą jakąś cipkę, a ona założy jedną obrączkę sobie na palec, a drugą im na fiuta i nazwie się żoną, to zaraz są załatwieni na amen. Prawda? „Jestem jego żoną. Ja wiem”. Gęsiej skórki się od tego dostaje. Jezu! - Zgniótł ręcznik i wyrzucił do śmieci. Odwrócił się. - Pokażę ci coś. Sięgnął za pazuchę, a Merriwether z trudem powstrzymał odruch ucieczki. Ale zamiast spluwy, kosy czy kastetu Scotti wyciągnął swój portfel, otworzył i podsunął mu pod nos. Merriwether zobaczył zdjęcie kobiety. Kobiety około trzydziestki. O słodkiej buzi. Bujnych rudych splotach. Krągłych piersiach, wzdymających się pod bluzą z napisem „Jestem mamusią”. Z dzieckiem na ręku, uśmiechającą się nieśmiało blondyneczką z różowymi policzkami. - Też mam żonę - oznajmił Scotti. - Też ma cipę. I obrączkę także. I też płacze. - Popatrzył na fotografię. - Musiałem ją wysłać do Nowego Jorku, żeby trzymać dziecko z dala od tego gówna. Obie płaczą dzień w dzień. - Wsunął portfel z powrotem do kieszeni marynarki. - Więc napisz o tym. Napisz, tak dla odmiany. - Chwycił laskę. Kuśtyknął krok w stronę Merriwethera. - Bo cała reszta to brednie, Buźka. Billy Thimble był kłamliwą kupą gówna. - Zaśmiał się znów: he, he, he... - Prosto na policję. Jasne. Pewnie. Sam mi o tym powiedział. - Powiedział ci, że idzie na policję? - No. Wielki człowiek. Wisiał u mnie na kupę szmalu. I mówił mi, chwalił się, że ma u szeryfa Dupola forsę. Mówił, szeryf Dupol zapłaci mi grubszą forsę. Grubszą forsę. A ja, dureń, co robię? Czekam. No nie? Spodobało mi się, że dostanę forsę szeryfa Dupola. Więc czekałem, aż ją od niego wyciągnie. Scotti uśmiechnął się, wyglądało na to, że sam do siebie. Potem bez słowa pokuśtykał do drzwi. Merriwether patrzył za nim, zastanawiając się, co powiedzieć. Z pewnością powinien coś powiedzieć. Zadać jakieś pytanie czy coś w tym stylu. - Za co... - zaczął, a Scotti zatrzymał się z dłonią na klamce. - Za co szeryf Dupo... ee... Dolittle mógłby płacić Billy’emu Thimble’owi? Scotti posłał mu długi drwiący uśmiech przez ramię. - Dlaczego sam się nie dowiesz? - Roześmiał się. - Jesteś reporterem, Buźka, no nie? - I pchnął drzwi. Rozdział piętnasty WŚRÓD BRZÓZ 29 października, poniedziałek - 31 października, środa 1 - Parafernalia! Parafernalia?! - Shank rzucił wydruk na biurko. - To, że zna klasyczną grekę, nie upoważnia go, cholera, do używania jej w mojej gazecie! Skuliła się w fotelu przed naczelnym, skuliła wewnętrznie, myśląc cały czas: Nie dbam o to. - Wychwyciłam to, Randall. Nigdy nie poszło do druku - wyszemrała. Mały tyran podszedł energicznie do okna i podparł się pod boki. - Nie mogę pozwolić, żebyś codziennie przepisywała na nowo te jego wszystkie wypociny. - Ja nie przepisuję... - A w ogóle, co to za bzdety o żonie i córce Scottiego? Że musiał jej wywieźć z miasta i te de. Gówno. Ofiara też miała rodzinę, wiesz przecież. Billy Jakmutam też miał rodzinę, a nie żyje. Nie dbam o to, pomyślała. - Sidney chce się utrzymać w łaskach u Scottiego, Randall. Chodzi po cienkiej linie. - Tak, między nieudolnością a bezrobociem. Masz mu odebrać proces. Masz dać do tego Rumplemeyera. Sally spuściła wzrok na swoje ręce złożone na spódnicy. - Najpierw musisz mnie zwolnić. - Co powiedziałaś? - Że najpierw musisz mnie zwolnić, Randall. - Zwalniam cię. - Świetnie. - Ach, daj spokój, Sally, wcale cię nie zwalniam. Usiądź. Zdążyła się podnieść, opadła z powrotem na krzesło. Shank westchnął. Potarł ręką oczy. Sally wzięła się w garść, myśląc: Nie dbam o to. Cokolwiek byś mi powiedział, nawet to, co zawsze mi mówisz, nie dbam o to... Ale Shank jedynie zgarbił się na tle parkingu za oknem. - Miałem ciężką przeprawę dziś rano, Sally. Cholernie ciężką. - Cóż, przykro mi, Randall. - Ale tak naprawdę, co mnie to obchodzi. - Wezwano mnie na dywanik. Musiałem stać, jak na cenzurowanym, a ci wszyscy dyrektorzy się na mnie gapili. Truli, że przedsiębiorstwo prasowe Sutcliffe życzy sobie tego, oczekuje tamtego. Nienawidzę tego. Rany! - Jęknął cienko i oparł się o ścianę. - Dlatego, że Sidney użył słowa „parafernalia” w artykule? Nigdy w to nie uwierzę. - Nie dbam o to. Nic a nic. - Nie chodzi o to - powiedział Shank. - Nie tylko o to. Chodzi o te historie Rumplemeyera. O to pobicie na parkingu. Cholera, wiem, że mu się należało, ale na takie rzeczy dyrektorzy robią się czujni. Wiesz, o co mi chodzi? Teraz nawet zaczęli czytać gazetę, a mówię ci, Sally, to nie jest dobry znak. - Podrzucił głową i podszedł sztywno do biurka. - Chcą, żebyś zdjęła Merriwethera z procesu, słyszysz? Chcą, żeby Rumplemeyer siedział na sali rozpraw, a nie tracił czas na jakieś bzdurne kawałki o tym żulu Woceku. - Opadł ciężko na krzesło, obrócił się ku niej. - Zrozum, to nie była grzeczna prośba, kapujesz? Po krótkim namyśle Sally pokręciła głową: - Chyba nie rozumiem. Sidney dobrze się spisuje z tym procesem. Sama go do tego wyznaczyłam i podtrzymuję ten przydział. Zostaje. Shank zamknął oczy, odchylił głowę na oparcie fotela, zaczął się kołysać. - Dobra. Dobra. Sama tego chciałaś. Zapomnijmy o Merriwetherze. W porządku? Tylko przydziel do czegoś innego naszego Kosmatego Gnoma. Co ty na to? Potrzymaj go z daleka od gorących spraw przez parę dni, póki nie miną wybory, dobrze? Mimowolnie roześmiała się. - Każesz mi odebrać Rumplemeyerowi temat z powodu próby zastraszenia przez policję? - Czy ja mówię po chińsku? Oczywiście, że właśnie to ci każę. Mam to jaśniej wyrazić? - Nie, Randall. On pracuje nad tematem. Nie rozumiem, o co ci chodzi. Co jest grane? Shank rozhuśtał się mocniej. - Cholera, cholera, cholera - westchnął. Wytknął w jej stronę krótki paluch. Palec kołysał się wraz resztą. - Przejrzyj na oczy. Masz już z głowy. - Co z gło...? - Wybory - powiedział Shank. - Masz z głowy wybory. Głosowanie jest we wtorek, od jutra za tydzień, i Purdy wygra. Wygra Purdy i wszyscy ludzie szeryfa. Każde gówniane stanowisko w okręgu będzie od góry do dołu obsadzone ludźmi szeryfa. Od wtorku Auburn może się nazywać Dolittleland, a ty się lepiej do tego przyzwyczaj. Mając taką siłę w ręku, tyle stanowisk do rozdania, tyle decyzji lokalizacyjnych, zezwoleń budowlanych, ulg podatkowych i czego jeszcze chcesz, Dolittle może stawiać warunki nawet władzom stanowym. Nawet gubernatorowi. Sally wlepiała w niego wzrok. - Chcesz powiedzieć, że ktoś do nich dotarł - powiedziała. - Ktoś nacisnął twoich przyjaciół tam na górze, tę bandę z Sutcliffe. Jakaś gruba ryba zadzwoniła do nich, przycisnęła i kazała się pozbyć Rumple’a, kazała ukręcić głowę tematowi Woceka. Tu nie chodzi wcale o Sidneya, prawda? - Niech to szlag, Sally - zaskrzeczał Shank. - Nikt do nich nie musiał dzwonić. Nikt tu nie musiał naciskać na kierownictwo. To oni są grube ryby. I tylko o tym myślą. - Dobrze, zapomnijmy o tym, Randall, ja... - Sally. - Zapomnijmy - powtórzyła. Westchnął jeszcze raz, rozhuśtany fotel zatrzymał się nagle. Popatrzył na nią nieruchomo. Dał jej odczuć całą siłę spojrzenia swych małych świńskich oczek. - Więc pozwól, że ci coś powiem, przyjaciółko - powiedział po trwającej wieczność chwili. - Cokolwiek to jest, to, na co wpadliście z Rumplemeyerem albo czego się jeszcze dokopiecie na naszego ukochanego i szanowanego szeryfa okręgu Auburn, niech to będzie coś cholernie konkretnego. Coś naprawdę ekstra. I nie do obalenia. Coś murowanego. Tym razem żadnego „padał śnieg” czy tym podobnych bzdur. - Jak możesz, Randall! - I jeszcze jedno - ciągnął Shank. - Lepiej miejcie to przed wtorkiem. Niech zobaczą to wszyscy na pierwszej stronie, zanim pójdą do urn. Bo jeśli nie, dziewczyno, to on wygra, słyszysz? A jeśli on wygra, jesteś gównem pod jego podeszwą, masz to jak w banku. Nie odpowiedziała. Wstała ze złością. - A co do Merriwethera... - mówił dalej Shank. Spojrzała na niego wściekle. - Co z nim?! Shank przyglądał się jej badawczo, ale głos mu złagodniał, niemal zmiękł. - Jest żonaty, wiesz. Sally spuściła oczy, jej policzki spurpurowiały. - Wiem o tym, Randall - wyszeptała. - Nie dbam o to. Wieczorem znów się spotkali nad jeziorem. Czekała na niego w brzozowym zagajniku, oparta o biały pień. Jaskrawożółte liście, srebrne w świetle księżyca, szumiały w chłodnych powiewach, sfruwały w dół wokół niej, toczyły się po ziemi, gnane wiatrem... i do diabła z Randallem Shankiem, bo to jest wspaniałe, nie mogłaby sobie wymarzyć nic wspanialszego. A kiedy zobaczyła światła jego wozu na drodze, krtań ścisnęła jej się obawą i podnieceniem. Potem rozległ się szelest kroków przytłumiony odgłosami wiatru, a ona zacisnęła ręce po bokach. Smukła postać śpiesząca w dół zbocza, na spotkanie z nią, i w końcu był przy niej, jego oddech mieszał się z jej oddechem, jego dłonie na jej ramionach. Pocałował ją. - Sally. Cofnął się, żeby się jej przyjrzeć, w modrych oczach romantyczny błysk, ależ on młody, tak młody, że aż boli. Kochankiem był niewyszukanym, kładł ją na kocu, pośpiesznie rozpinał bluzkę, ściągał stanik, spódnicę zadzierał do pasa, zrywał majtki, a jak szybko robił się twardy, jak gwałtownie się w nią wdzierał, Chryste, i do tego w lesie, i w ogóle, zupełnie jak w czasach młodzieńczych, nie jej młodzieńczych czasach, prawdę mówiąc, tylko młodzieńczych czasach tych innych dziewcząt, ładniejszych... i ciekawe, gdzie się podziała ta cała jej pogarda dla nich, dla tych dziewcząt, gdzie się podziała - jeśli się nad tym zastanowić - jej powaga, jej właściwe średniemu wiekowi opanowanie, kiedy tak tłumi skowyt, żeby nie wrzeszczeć pełnym głosem, kiedy próbuje nie poddawać się do końca temu chłopakowi, ocalić choć trochę samokontroli, choć odrobinę, kiedy próbuje... aż w końcu daje za wygraną, odsyła do lamusa ten cały żałosny bezorgazmiczny świat i pozwala sobie na rajd ku najwyższym pułapom wszechświata, gdzie - jak sobie zawsze wyobrażała - nikogo nic nie obchodzą te wszystkie dyrdymały. Skończywszy, kładł się z głową na jej piersiach, a ona mierzwiła jego blond włosy i całowała je, wdychając ich aromat, i przestawała zastanawiać się - na minutę, a może nawet dziesięć - co, na litość boską, z tego wszystkiego wyniknie, ponieważ wtedy było jej zupełnie, ale to zupełnie wszystko jedno. Prawdę mówiąc, w takim momencie była gotowa na wszystko. Ale kiedy odezwała się do niego po chwili, pierwsze jej słowa dotyczyły Emily. - Czy widziała? Twoja żona? To o pobiciu Erniego? Widziała to? - Sam jej powiedziałem - mruknął. - Wszystko w porządku. Ona się nie domyśla. - Ach, domyśla się, domyśla - powiedziała Sally. Zagryzła wargę. - Założę się. Merriwether odsunął się od niej. Delikatnie pocałował jej pierś na do widzenia. Odwrócił się na wznak, położył rękę na czole. Podążyła za jego zadumanym spojrzeniem na chwiejącą się plątaninę gałęzi, zobaczyła prześwitujące przez nią gwiazdy i księżyc zbliżający się do pełni. Tym razem on powiedział to pierwszy: - I co teraz, Sally? Usiadła na kocu. Ogarnęła trochę ubranie. Sięgnęła po sweter, leżący obok na ziemi. Robiło się chłodno. - Niedługo nie będziemy tu mogli przychodzić, to na pewno. - Roześmiała się. - Po pierwsze, nie będzie liści. - O tym nie pomyślałem. Cóż za kłopot. „Miłosne gniazdko ogołocone przez jesienne wichry”. - Szukajcie na stronie trzeciej. - Zarzuciła sweter na ramiona, otuliła się nim. Zaraz znalazł się za nią, dotykał włosów, całował w kark. - Nie mogę przestać myśleć o Emily - powiedziała. - Kiedy myślę, ileście przeszli, ty i ona, oboje... Merriwether westchnął. Przestał ją całować. - Co masz na myśli? - spytał ze znużeniem. - No to, ile musiałeś porzucić, żeby być z nią... Zerwać z matką i z ojcem... Przecież tak się stało? Zerwałeś z nimi z powodu Emily? - Ach, nie wiem. Coś w tym sensie. - Słyszała, jak się poprawia na kocu. - Moja matka nie żyje, to po pierwsze. A mój ojciec... Cóż... Między moim ojcem i mną istnieje zasadnicza filozoficzna różnica zdań: on chciałby, żebym był eunuchem, ja chciałbym, żeby go szlag trafił. Uśmiechnęła się. - Mimo wszystko, musiałeś ją naprawdę kochać, żeby... żeby wytrwać. Kiedy cię wydziedziczył. Musiałeś ją kochać naprawdę. Tak? Zapadła długa cisza. Daleko, za ciemnymi drzewami zobaczyła dalekie migotanie wód jeziora, odbicie księżyca na falach. - Tak - powiedział Merriwether. - Kocham ją naprawdę, kochana. Zacisnęła wargi. No tak, zaczęła tę rozmowę specjalnie. Specjalnie, żeby sobie zadać ból. Oczywiście. - Kiedyś kochałam człowieka imieniem Jerry. To było okropne. Usłyszała trzask i syk zapałki, podpłynął ku niej swąd papierosa, pomieszany z zapachem jesiennych liści. - Naprawdę? - Tak. Okropne. Rany. Był muzykiem jazzowym, saksofonistą. Wychudzony, zagłodzony, z takimi głębokimi... rozżarzonymi oczami i taką rudą brodą... Nie wiem, co mnie w nim wzięło. Pracowałam wtedy w White Plains z Randallem. Randall był redaktorem działu miejskiego. Strasznie się wkurzył, kiedy się zwolniłam. - Roześmiała się. - Jerry powiedział, że musimy jechać do Nowego Orleanu, że tam znajdzie robotę. Ja miałam trochę pieniędzy... trochę pieniędzy, które zostały po ojcu... - Nie musisz mi tego opowiadać, wiesz. - Nie chcesz? - Nie odpowiedział. Zamknęła oczy, pokręciła głową, pławiła się w bólu, w starym bólu, wciąż świeżym mimo tylu lat. - Nigdy przedtem nie byłam zakochana, wiesz. I samą siebie przekonałam, że to - hurra! - jest to. Zachowywałam się tak, jakbym była bliska wynajęcia kwartetu smyczkowego, żeby chodził za mną krok w krok i grał w kółko melodię z Love Story. A tymczasem Randall się wściekał, tupał, darł się na mnie: „To drań nad dranie, Sally, to kompletne dno. Potwór, demon...” A ja myślałam, że to typowa dla Randalla przesada. Wiesz? Otworzyła oczy, lśnienie jeziora rozmywało się, nieostre. - Niestety, tak się złożyło, że w tym wypadku nic a nic nie przesadzał. Przeciwnie. Nie doceniał. Jerry był gorszy, niż Randall go przedstawiał. Dużo gorszy, po prostu straszny. Po pierwsze, nałogowy heroinista. Wydaje się, że musiałam o tym wiedzieć, zanim wyjechaliśmy na południe, ale jakby mnie coś zaćmiło. Coś w tym rodzaju. - Poczuła, że Merriwether położył jej dłoń na ramieniu, sięgnęła po nią ręką, uchwyciła. - A kiedy skończyły mi się pieniądze, zaczęły się rozmaite takie... inne kobiety... i w ogóle. Wróciłam do domu - pracowałam w Associated Press, żeby trochę dorobić - wróciłam do domu i znalazłam jakąś kobietę z nim w łóżku... po prostu w łóżku z nim. Pożarliśmy się okropnie. On wrzeszczał, ja płakałam. - I wtedy wróciłaś do tej gazety. Nie odpowiedziała. Nie potrafiła. Ukarała się nad siły, musiała teraz walczyć ze łzami. Merriwether ciągnął: - A oni cię wysłali do nowo tworzonej redakcji terenowej w Auburn, żebyś pracowała z Shankiem. I wtedy właśnie zrobiłaś te teksty o Jodłowej Katedrze. Rozumiem teraz. - Randall naprawdę nieźle się namęczył, żeby mi dali z powrotem tę pracę. Byli na mnie nieźle wkurzeni. - I wtedy właśnie doszłaś do tej swojej... teorii na temat szeryfa? Tak było? - Mhm. - Otarła kącik oka. Jezioro, las, wszystko teraz było zamazane. - Tyle tylko... - powiedziała. - Tyle tylko, że to wszystko zdarzyło się w rok później. Zapadła cisza. - Rok? Nie rozu... Jak to, rok? - Tak to, że zostałam z nim - wyszeptała Sally. - Z Jerrym. Zostałam z nim jeszcze prawie rok. - Po tym, jak cię w ten sposób potraktował? - Tak. Merriwether milczał, marszcząc czoło, jak sobie wyobrażała. Siedział za nią i marszczył czoło z dezaprobatą, po cichu zadając sobie pytanie: dlaczego. - ...po tym, jak mnie traktował. Po mnóstwie złych rzeczy. Zostałam. Zostałam z nim. - A on pewnie siedzi za nią jak kłoda, pewnie się na nią gapi, pewnie zatkało go ze zgrozy. Dzięki Bogu, wiatr się wzmógł i drzewa zaczęły trzeszczeć i szumieć, więc nie musi słuchać jego miarowego oddechu, czuć jego osądzającego spojrzenia ani czekać na jego... - On mnie uderzył, Sidney - powiedziała cicho. Głos jej się załamał: nigdy nikomu o tym nie mówiła. - Bił mnie. Merriwether wziął ją za ramiona. Odchylił do tyłu. Zobaczyła jego gładką marmurową twarz ponad sobą. - Nie - powiedziała. - Nie patrz na mnie. Jestem taka ohydna, kiedy płaczę. Nienawidzę tego, przestań... Przestał. Na sekundę. Przestał kłaść ją na ziemi. Popatrzył niepewnym wzrokiem. Ale po chwili wrócił do dzieła. Położył ją na kocu, wbrew protestom, mrucząc do niej tak łagodnie, że zdawało się jej, że serce jej pęknie, całował ją po policzkach, mimo że się wykręcała. Spijał jej łzy... i stwardniał znowu, a jakże. Jezu, ależ on młody. Popatrzyła na niego, oko w oko. Siąknęła nosem. - A tam, do cholery z saksofonistą - szepnął. - Wyrzucam wszystkie jego płyty jutro z samego rana. - Sally roześmiała się przez łzy. - Z wyjątkiem tej naprawdę dobrej, na której jest „My Blue Heaven”... Dobrze, dobrze, tę też. - Pocałował ją delikatnie w usta. - Jedno pytanie. Czy mogę zadać jedno pytanie? - Zachowujesz się jak Rumplemeyer. - Tylko jedno pytanie. - Dobrze. Jakie? - Czy z nim było ci w łóżku tak samo dobrze jak ze mną? - Sidney! - W porządku, to nic takiego. Przeprowadzam ankietę. Popatrzyła na niego, przyjrzała się badawczo twarzy, kawałek po kawałku. - A co, jeśli powiem, że tak? - To nie będzie szybkiego numerku. Pocałowała go. - Nie, nie było. Znów podniósł jej spódnicę, a ona obserwowała jego twarz. Obrysowała palcami jego policzki, poczuła miękką szorstkość zarostu. Przytuliła go, przysunęła wargi do ucha: - Myślałam, że on był moją ostatnią szansą. Znów był w niej, leżał na niej, całował, głaskał jej włosy - i właściwie, właściwie, tak - zrobiłaby wszystko, co musiałaby zrobić. 2 Następnego dnia o trzeciej po południu Dolittle stał samotnie w barze „Tahitańskim” na szczycie Dutchman’s Mountain. Opierał się o blat. Podniósł do ust kieliszek i pociągnął maleńki łyk brandy. Odetchnął płytko, opuścił koniakówkę i niecierpliwym ruchem dłoni zamieszał zawartość. W lokalu nie było żywego ducha poza nim i barmanem, który stał na końcu długiego kontuaru. Okolice Dutchman’s Mountain były jedynym ośrodkiem narciarskim w okręgu, przed zimą nie było tu żadnego ruchu. Pustka sprawiała, że lokal wyglądał tandetnie. Okapy z imitacji strzechy, pseudopochodnie migoczące na ścianach, rzeźby polinezyjskich bożków w każdym zakamarku oraz, z okazji Halloween, papierowe lampiony w kształcie dyni, zawieszone w oknie, a także kilka tekturowych czarnych kotów. Cały lokal wyglądał tandetnie i nie na miejscu. Dolittle zerknął na zegarek. Trzy po trzeciej. Obejrzał się na front i wejście do lokalu. Nie ma czasu na takie rzeczy. Stać i popijać w środku dnia. Jutro Halloween, trzeba się przygotować na kłopoty z młodzieżą. Musi wracać do biura, przejrzeć grafik służb, mapy z trasami patroli, sprawdzić, czy wszyscy funkcjonariusze są w pogotowiu, wydać oświadczenia dla prasy i tak dalej. Będzie kupę roboty przez cały wieczór... A na dodatek tylko tydzień do wyborów. Podniósł kieliszek, przechylił i łyknął połowę płynu. Poczuł pieczenie w gardle, zakasłał chrypliwie. Przynajmniej trochę ulżyło w płucach. Rozluźniło ten skurcz. Odstawił kieliszek na kontuar. Bębniąc palcami po blacie, wyglądał przez oszkloną ścianę. Ponad falistym szczytem Dutchman’s Mountain widział swoją własną górę, Wapataugh, wraz z całym jej pasmem. Widział z góry, od wierzchołków drzew, sosnowy las koło Hickory. Widział brązową tonsurę polany, Jodłową Katedrę. Tylko tydzień, pomyślał, jeszcze tylko tydzień. Usłyszał odgłos otwieranych drzwi. Odwrócił się i zobaczył wchodzącego Ralpha Jonesa. Tłuścioch toczył się ciężko wzdłuż baru. Dżinsy miał wzdęte jak balon, a chłopska wełniana koszula opinała ciasno brzuch. Machnął na barmana. - Jedno piwko dobrze mi zrobi, kolego. Hej, hej, hej - powiedział. Stanął przed Dolittle’em, mrugając powiekami za swoimi dużymi okularami. Przez chwilę Dolittle myślał, że Jones wyciągnie do niego swoją pulchną dłoń. Ale wielka, obwisła twarz zmarszczyła się w puszczone oko i Jones powiedział tylko: - Cyrusie. - Po czym odwrócił się do baru. Przycisnął ogromny brzuch do kontuaru, łokcie oparł na blacie, stopy na podpórce. Barman postawił przed nim pienisty kufel. Jones kiwnął głową. - Dzięki, dzięki, dzięki - powiedział i westchnął. Podniósł kufel i siorbnął pianę. - Aaach - sapnął. Pokręcił głową. - Ale dobre piwko, ale dobre. Dolittle niemal się roześmiał. - Daj spokój, Ralph, przestań robić uniki. Chciałeś ze mną rozmawiać. - Tak. Tak. Tak, tak, tak. - Pociągnął następny łyk, po czym wstał od bufetu. Z jedną ręką w kieszeni dżinsów i z kuflem w drugiej podszedł ciężko do okna. - Chciałem z tobą porozmawiać - mruknął z westchnieniem. I stanął, gapiąc się na widok z okna. Na las. Na ciemnobrązowy krąg polany. - Jak daleko chcesz się posunąć, Cyrusie? - odezwał się wreszcie. Ręka w kieszeni zaczęła się bawić kluczykami: dzyń, dzyń, dzyń. Dolittle uniósł kącik ust. Ten dźwięk, te kluczyki: pewny znak, że Jones kombinuje o polityce, obmyśla strategię. Dolittle spokojnie patrzył na jego plecy. Prędzej czy później tłuścioch przejdzie do rzeczy. Jones obracał się z wolna, aż wreszcie stanął z nim twarzą w twarz. - Chodzi o to, Cyrusie - powiedział - że miałem telefon. Miałem telefon od Chrisa Shea z tego „Kuriera”. Tak, tak. Prosto z redakcji. Zadzwonił do mnie. Spytał mnie, wiesz, o co mnie spytał? Dolittle pociągnął winiak. - Nie. - Zapytał mnie, dlaczego ustąpiłem i wyraziłem zgodę na zmianę planu zagospodarowania przestrzennego, mimo że twierdziłem, iż to nie będzie dobre dla okręgu. Powiedział mi, że Purdy coś na ten temat przebąkuje. - Co? - Tak. Tak mi powiedział. Tak powiedział, Cyrusie. Powiedział, że Purdy go nachodzi w tej sprawie od tygodni. Minęła chwila nim Dolittle był w stanie odpowiedzieć. Taki był zaskoczony i wściekły. Purdy zaczął działać na własną rękę, puścił farbę do prasy bez uzgodnienia. Zabiję go, pomyślał Dolittle z kamienną twarzą. Złapię za jaja i tak ścisnę, że mu gały wyjdą na wierzch. - Ach - powiedział wreszcie na głos. - Znasz tych pismaków. To bzdury. - Dobra, dobra. Ja ci mówię, mówię ci. Mnóstwo bzdur wypisują, zgadzam się. Mnóstwo bzdur wypisuje ta Sally i ten, jak mu tam. Ale ten Chris, ten Shea, to facet w porządku, szczery gość. Nie powiedziałby mi, że Purdy mu coś mówił, gdyby to nie była prawda, nie wymyśliłby tego. - Jones pokręcił z powagą wielką kwadratową twarzą, potrząsając wszystkimi fałdami. Dolittle musiał opanować gniew. Czuł, jak ściska go w klatce piersiowej. Próbował odetchnąć i zakasłał lekko. Mimo to przechylił głowę na bok i uśmiechnął się, marszcząc kąciki oczu. - No cóż - powiedział przeciągle. - Purdy to Purdy. A Jones odparł: - Nie. O nie, nie. - Wyciągnął przed siebie kufel i wytknął nim Dolittle’a. - Purdy to nie Purdy. Purdy to ty, Cyrusie. Tylko tyle znaczy Purdy. - Ręka bawiła się kluczykami w kieszeni: dzyń, dzyń, dzyń. - Przyszedłeś do mnie i powiedziałeś, Ralph, powiedziałeś. Ralph, powiedziałeś, chcę skoordynować plany zagospodarowania gmin, żeby okręg mógł się rozwijać jako całość. Nie musisz nic mówić, nie musisz zmieniać swojego oficjalnego stanowiska, swego poparcia dla wiejskiej tradycji. Pozwól tylko, żeby komisja planistyczna mogła robić swoje, nie wtrącaj się. Było tak? Prawda? Pokazałeś mi mapę zmian, które chciałeś wprowadzić. Nie tak? Szeryf podniósł kieliszek i powąchał, starając się rozpędzić tę chmurę w płucach, usiłując zachować zimną krew. Poczuł pot na czole. - Musiała ci się spodobać ta mapa, mój drogi Ralphie - powiedział. - I to chyba trochę za bardzo. Na to Jones podszedł z dudnieniem do baru, zasapany. Odstawił z hukiem kufel. Mrugał wściekle za swoimi szkłami. - Myślisz, że nie wiem, o co chodzi Purdy’emu? Przecież, do licha, Billy Thimble próbował mnie podejść, chciał dziabnąć na trochę forsy. Dolittle parsknął, starając się przybrać wygląd, jakby o wszystkim wiedział. - Wciąż się koło mnie czaił - ciągnął Jones - chciał coś wycyganić, chciał więcej. Pewnie na ćpanie. Nie dałbym mu grosza, gdybym wiedział, że i tak do ciebie pójdzie. - Nie oceniaj go zbyt surowo. Sam do mnie nie przyszedł. Został przyłapany za posiadanie towaru z zamiarem sprzedaży. Wytargował tylko zwolnienie. - Tak, tak. Podejrzewałem, że musiał być taki układ. Fałdy pod brodą Jonesa zafalowały w długim sapnięciu. Dzwonienie kluczyków ustało. Wyjął rękę z kieszeni i położył na swoim ogromnym brzuszysku. - No tak. Chyba chciałem po prostu zapytać cię wprost - powiedział. - Chciałem cię zapytać: Czy chcesz iść na całość? Chcesz to dać do prasy? Mamy siedem dni do wyborów, dokładnie siedem dni. Chcesz mnie skompromitować, Cyrusie? O to cię chciałem zapytać. Dolittle nie odpowiedział. Miał ochotę powiedzieć: „Idź i spytaj tego zasranego Purdy’ego, on już teraz sam prowadzi swoją zasraną kampanię”. Ale nie powiedział tego. Nie powiedział nic. - Dobra - rzekł Jones po chwili milczenia. Wysupłał portmonetkę z kieszeni, pacnął banknotem o kontuar. Przeszedł koło Dolittle’a, zmierzając ciężko w stronę drzwi. Ale po chwili się zatrzymał. Zatrzymał i odwrócił. Obwisła skóra na twarzy pomarszczyła się, kiedy zmrużył oczy za grubymi szkłami. - Chodzi o to - powiedział - chodzi o to i chcę, żebyś wiedział, że jeśli przeczytam o tym w gazecie, to sam do nich pójdę, pójdę do „Kuriera”. Pójdę i pogadam sobie z Sally. Zapytam ją: jak to jest, że Billy Thimble wypłynął martwy w takim dogodnym momencie? I dla kogo dogodnym? Kto najbardziej skorzystał na jego śmierci? Mogę ją o to zapytać, Cyrusie. To jej da do myślenia. Chrypa Dolittle’a zamieniła mu się w gardle w charkot. Poczuł czerwone pulsowanie złości, jak rytm serca, niepowstrzymane. - Zawsze świetnie ci się gadało z Dawes, Ralphie. Naprawdę dobrze ci to idzie. - Tylko ci mówię. Nie jesteśmy już dziećmi. Nie wyrolujesz mnie. - Zawsze cię mogę wyrolować - powiedział Dolittle. Cały się trząsł. - Zawsze. Jones wytknął w jego stronę tłusty palec. - Po prostu zatkaj gębę swojemu pupilkowi. Zatkaj Purdy’emu gębę i to na dobre. Odwrócił się i wytoczył z baru. Ach, zamknę mu pysk, popamięta mnie, myślał Dolittle. Zajechał na parking sądowy z piskiem opon. Co za głupi skurwiel. Zatłukę go. Co on sobie, do jasnej cholery, myśli, ten Purdy. Trzaska dziobem nieproszony. Żeby pójść do Shea za jego plecami. Tydzień przed wyborami. Ostatni głupi tydzień. Czy myśli, że Dolittle przestaje panować nad sytuacją? Albo że brak mu siły, by wykorzystać informacje, które ma. Albo może myśli, że szeryf ledwo dyszy i lepiej samemu zadbać o własną przyszłość, przyszłość bez protekcji szeryfa? O to chodzi? Co on sobie myśli, do jasnej cholery. Żeby postawić go w takiej sytuacji. Żeby Ralph Jones mógł przyjść do niego i tak go potraktować. Może by samemu pójść do Sally Dawes i pogadać z nią. Dać jej do myślenia. Dolittle wysiadł z samochodu. Zatrzasnął za sobą z hukiem drzwiczki. Przeszedł przez parking wielkimi krokami, pokasłując cały czas. Człowiek próbuje coś zrobić. Coś, w co wierzy. Może niezbyt czystymi metodami, tylko co dziś jest czyste do końca. Ale w słusznej sprawie, przecież robi, co może, dla dobra swojego terenu, swojego kawałka świata, jakikolwiek by był. I robi swoją robotę dzień po dniu, ciągnie swój wózek, podejmuje decyzje, dzień w dzień. A oni tylko siedzą i czekają. Za zamkniętymi drzwiami. I szepczą. Siedzą i czekają na najlżejsze potknięcie. I czekają na twój ruch. Na twój ostatni kończący ruch, ruch, który wieńczy dzieło. Siedzą i wypatrują. I gdy tylko znajdą ziarnko brudu, wyciągają je, pokazują wszystkim i wrzeszczą: on jest brudny! Nieuczciwy! Ludzie za zamkniętymi drzwiami, którzy nigdy nie skalali się prawdziwą robotą. Nigdy nic nie robią. Dzień po dniu. Tylko obrzucają człowieka błotem. I jak się człowiek obejrzy na swoje życie, to już sam nie wie, co było prawdą? Czy to, co było, czy to, co oni mówią, że było. I nie wiadomo, czy być dumnym, czy się wstydzić. Rujnują, wszystko rujnują. Dolittle dotarł do budynku. Wszedł po schodach między kolumnami. Otworzył drzwi. Funkcjonariusze i sekretarki rozpierzchali się przed nim, kiedy gnał wielkimi krokami przez korytarz. Wskakiwali do gabinetów. Pochylali głowy nad biurkami. Purdy, myślał. Purdy i Benoit, ten też. Dzieło mojego życia zagrożone przez tych dwóch. Błazen i osiłek. Jeden za moimi plecami figluje z prasą, a drugi próbuje dać w nos reporterowi na jego własnym parkingu i jeszcze mu się nie udaje... Wpadł do swojego gabinetu i trzasnął drzwiami. Dopadł biurka. Chwycił słuchawkę telefonu. - Szeryfie. Wstrzymał na moment rękę, zobaczył swojego zastępcę, Benoita, opartego niedbale o ścianę. Arogancki, chory z ambicji i żądzy zemsty skurwysyn. Szeryf prychnął ze złością i przyłożył słuchawkę do ucha. Benoit wspierał się o tę cholerną ścianę jak jeden z tych młodocianych chuliganów na dworcu w Hickory. Zgięta noga oparta stopą o mur. Ten sam arogancki uśmiech jak u ulicznika. Dolittle zaczął przyciskać guziki na tarczy. Dzwonił do biura Purdy’ego. - Czego tu szukasz, do jasnej cholery? Benoit uśmiechnął się szerzej. - No cóż, myślałem, że będziesz chciał się o czymś dowiedzieć. Jest coś, co jak sądzę, może cię zainteresować. - A nie powinieneś teraz nadzorować przygotowań do Halloween, mój zastępco? Benoit zignorował pytanie i ciągnął: - Wiesz, co się stało na parkingu „Kuriera”? Z Dawes i tym drugim, którzy wyszli z redakcji? - Tak wiem. - Szeryf mocno stuknął ostatnią cyfrę. - Kolejna twoja błyskotliwa operacja. Wiem już wszystko. - Tak, ale wiesz, dlaczego nie wiedzieliśmy, że oni są w środku? Bo światło mieli zgaszone. Rozumiesz? Benoit nie przestawał się uśmiechać. Dolittle miał ochotę rozwalić mu głowę o ścianę. Nie odzywał się. Stał, nasłuchując sygnału ze słuchawki. - Więc zacząłem myśleć - ciągnął Benoit. - Och, to fatalny pomysł, Henry. - Kazałem O’Harze poniuchać w tej sprawie. Okazało się, że dobrze się domyślałem. Nikt nie podnosi słuchawki. Drugi sygnał. Szeryf niecierpliwie zabębnił palcami w biurko. - Dawes i ten gość, Merriwether, ten, co ma kolorową żonę, otóż oni oboje co wieczór jeżdżą do lasu. I rżną się w lesie, aż miło. Rozumiesz? Dlatego mieli zgaszone światła. Rżną się, aż miło. Rozległ się trzask w słuchawce i odezwała się sekretarka Purdy’ego. - Biuro naczelnika, słucham? Ale Dolittle opuścił słuchawkę. Trzymał ją teraz przy szyi. Trzymał ją i patrzył na Benoita. - Co? - Mówię ci - odparł Benoit scenicznym szeptem. - Dupczą się, aż huczy. Może ci się przyda ta wiadomość. - Halo? - powiedziała sekretarka. - Może ci się przyda ta wiadomość - powtórzył Benoit. Dolittle delikatnie odłożył słuchawkę. 3 Promienie słońca zaczęły czerwienieć, kiedy Emily Merriwether wyczerpały się słowa. Smugi światła wpadały przez okno za jej plecami, a ona siedziała przy biurku, klekocząc klawiaturą komputera. Pisała, słowa migały bursztynowo na bezdennej szarzyźnie monitora. „Jeśli autorstwo samo w sobie staje się podejrzane, jeśli jako złudzenie nie może zostać ocalone w obliczu zrozumienia, iż jest właśnie złudzeniem, jeśli - w rezultacie - impuls pchający w stronę kompromitacji, ten pociąg do obnażania ludzkiego wnętrza do tego stopnia narusza integralność wypowiedzi, że wypowiedź jako taka staje się niemożliwa, to wobec tego... yyyyyyyyyyy” - napisała nagle. - „Dlaczego musimy wiedzieć? Wiedzieć wszystko. Zawsze. Czy musimy? Niektóre sprawy mogą pozostać tajemnicą, mogą istnieć sprawy ukryte, a jeśli nie, to wobec tego...” I na tym poprzestała. Roztańczone ręce zamarły nagle. Bursztynowy kursor migał do niej z ekranu - migał, migał - ale nie poruszył się więcej. A ona, gapiąc się nań, na to „wobec tego...”, nieskończone, nie do skończenia, poczuła, jakby jej myśli przywalił ciężki kamień. Nie tylko nie była w stanie napisać kolejnego słowa, ale wiedziała, wiedziała z niezachwianą, przerażającą pewnością, że nie będzie kolejnego słowa. Cała pasja ją opuściła. Przestało ją to obchodzić. Tak niezmierna była ta jej obojętność, że zaskoczyło ją zupełnie, gdy pochyliwszy głowę i ukrywszy twarz w dłoniach, zaniosła się nieopanowanym płaczem. Potem, później, wyszła na dwór. Był już wczesny wieczór. Słońce zachodziło za wzgórzami na zachodzie. Niebo było jeszcze niebieskie. Powietrze chłodne i orzeźwiające. Musiała otulić się mocniej swetrem, kiedy tak stała w chłodnej trawie, wpatrując się w krajobraz. Było bardzo cicho. Czasem ptak odezwał się w orzesznikach. Czasem pasikonik na polu, fioletowym teraz od astrów. W pastelowej dali wzgórz pojawiły się brązowe plamy bezlistnych drzew. Dziś Halloween, uświadomiła sobie Emily. Opuściła wzrok na piaszczystą ścieżkę do bramy. Szkoda, że nie przyszły żadne poprzebierane dzieciaki, w poniedziałek kupiła dla nich parę czekoladowych batoników. Ale nikt się nie zjawił, ich domek stoi zanadto na uboczu. Przeniosła spojrzenie. Na skraju działki zobaczyła swój ogródek: bladozielony, właściwie bezbarwny; chwasty wyrastały z pokrywy brązowych liści. Przyglądała mu się dłuższy czas ze smutkiem. W domu odezwał się telefon. Nasłuchując, skrzywiła się i zamknęła oczy. Dzwoni, żeby jej powiedzieć, że dziś znów późno wróci. Nie odebrała. Położyła się spać o dziewiątej. Ostatnimi czasy często kładła się tak wcześnie. Nie lubiła tego, ale co miała na to poradzić. Wcześnie czuła się zmęczona. Nierzadko budziła się dopiero następnego dnia o ósmej rano, kiedy mąż wstawał do pracy. Samotność, to dlatego. Przygnębienie. Musi się stąd ruszyć, zawrzeć jakieś znajomości, nie być taka zależna od Sidneya. Pewnie dlatego natchnienie do doktoratu tak się wyczerpało. Wciąż praca i praca, za dużo. A Sidney wciąż na tym procesie, wciąż do późnej nocy... Otworzyła oczy, on był w domu. Słyszała znajomy szum prysznica zza drzwi łazienki. Musiała się zdrzemnąć. Która to godzina. Budzik przy łóżku pokazuje dopiero jedenastą. Szum ustał. Otworzyły się z trzaskiem drzwi łazienki. Wyszedł z nich, widziała go w świetle z salonu. Nagi, smukły, biały jak śnieg. Wyciera się, wykręca swoje długie włosy. Zgasił światło i przydreptał do łóżka po ciemku. Udawało się jej dostrzec jego sylwetkę, cień zatrzymujący się nad łóżkiem. - Czy ty masz kogoś? - zapytała go. Roześmiał się. - Co się stało, że nie śpisz? - Zastanawiam się, czy kogoś masz? - Ach. - A masz? - Niejedną. Uwodzę po kolei wszystkie kobiety z ławy przysięgłych. Uśmiechnęła się do niego w ciemnościach. - Sidney! - Kochanie! Relacjonuję proces o morderstwo. Kiedy miałbym znaleźć czas na romanse? Materac ugiął się pod jego ciężarem, kiedy usiadł koło niej. Położył dłoń na jej włosach. Wyciągnęła rękę, chwyciła ją, przyciągnęła do ust i pocałowała. Pachniała mydłem i wodą. - Nie wiem. Wracasz tak późno. - To prawda. - Z westchnieniem zmęczenia ułożył się koło niej. - Codziennie upycham osiem godzin zeznań w jedną kolumnę druku. I robię to najwolniej, jak potrafię. Położyła mu głowę na piersi. Wtuliła się w niego. Zamknęła oczy i wdychała jego zapach, a on gładził ją po włosach. - Tak ci serce mocno bije. - Naprawdę? Leżała i słuchała. Dudnienie spowolniało. - Nie mogę już nic napisać - powiedziała. - Jak to? Dlaczego? - Nie wiem. Dziś pisałam rozdział o Blake’u, to o niechęci Miltona do przyznania, że prawdziwy poeta jest stronnikiem diabła... - Ach ten Blake. Stary oszust. - Nic w tym śmiesznego. - Klepnęła go w pierś. - Aj! - To się zrobiło... bo ja wiem... takie strasznie skomplikowane, i... po prostu przestało mnie obchodzić. Tulił ją mocno, obejmował za ramię, a ona zagryzła wargę, szukała schronienia w cieple jego ciała. Wiedziała, że nie mówi mu prawdy, że kłamie, nie mówiąc, jak bardzo płakała... - To minie - powiedział. - Popatrz na Miltona. Był ślepy, a nigdy go to nie powstrzymywało. Mówiono o nim - wesoły stary Milton. Ślepy jak kret, a jaki zadowolony. Roześmiała się. - Sidney. - Wesoły jak szczygiełek, a głupi jak but. - Przestań. To poważna sprawa. - Niemożliwe. Jak może cię nie obchodzić własny doktorat. - A dlaczego miałby mnie obchodzić, skoro ciebie nie obchodzi? - Prawie nie mogła uwierzyć, że to powiedziała. - Obchodzi cię tylko ten głupi proces - spróbowała obrócić to w żart. - Ehe! - odchrząknął. Przeturlał się na nią. Przycisnął, jego oddech owiewał ją. - Czy to prawda? Bawiła się włosami na jego piersi. - O niczym innym nie mówisz. Tylko o tym swoim głupim kolesiu mordercy. Nie rozumiem, co może być ciekawego w takim durnym mordercy. - Mm. - Pocałował ją. - A co to ma wspólnego z twoim doktoratem? Emily krnąbrnie zadarła brodę. - Bo obchodzi mnie tylko to, co obchodzi ciebie. - Ach, oczywiście. Że też nie pomyślałem. - Pocałował ją w szyję. Przeciągnęła się pod nim. - I dlatego nie możesz mieć nikogo innego - powiedziała. - Naprawdę? - Pocałował ją mocno w usta. Czuła, że jest twardy. - A to dlaczego? Przeciągała pocałunek jak najdłużej. Zadowolona, że jest ciemno, że nie może widzieć jej oczu, odparła: - Bo jeśli przestanie ci na mnie zależeć - powiedziała chrapliwie - to umrę. Rozdział szesnasty PROCES SCOTTIEGO Część trzecia: zastępca szeryfa Benoit 1 listopada, czwartek No tak, pomyślał Sidney Merriwether. Naprawdę nędzny gnojek ze mnie. Siedział w drugim rzędzie ławek. Jego długopis biegał po kartce. Pisał bezmyślnie. Zeznawał zastępca szeryfa Benoit. Zastępca szeryfa, potężny, kulistogłowy, z kamienną twarzą, przebiegał bystrymi czarnymi oczami po sali. Ręce założone przed sobą. Szerokie ramiona pochylone do przodu. Absolutnie koszmarna marynarka, jakaś krzykliwie kraciasta szmata. Wszyscy urzędnicy okręgowi potrzebowali nowego krawca, przynajmniej zdaniem Merriwethera. - No, jak weszliśmy do budynku przy ulicy Owczarskiej - mówił Benoit - to poszliśmy na górę. Zapukaliśmy do drzwi. - I co dalej? - zapytał Stern. Benoit poruszył ramionami pod kraciastą marynarką. - Zapukałem, oznajmiłem, że jesteśmy funkcjonariuszami policji i zażądałem otwarcia drzwi. - I co dalej? - No i wtedy oddali strzał. Znaczy ci, co w środku. Pocisk przeszedł przez drzwi i niewiele brakowało, żeby trafił mnie i innych funkcjonariuszy. Więc my, no, wie pan, schowaliśmy się za ścianę. I słyszeliśmy ze środka jakiś ruch, jakby krzątali się ludzie. Wtedy postanowiłem, że wchodzimy. - I wtedy świadek wszedł wraz z pozostałymi funkcjonariuszami? - Tak. - I co świadek zobaczył? - No, było zamieszanie. Wielkie zamieszanie. Wszyscy biegali w różnych kierunkach. Ale ja wtedy miałem uwagę zajętą tylko jednym człowiekiem, ponieważ to on właśnie strzelał do mnie z pistoletu. - Czy udało się świadkowi zidentyfikować tego osobnika? - Tak. Został później zidentyfikowany jako Theodore Wocek. Stern podszedł do stolika z dowodami rzeczowymi przed stanowiskiem sędziego. - Czy rozpoznaje świadek tę broń? - Podniósł do góry mały zgrabny pistolet o srebrnej rękojeści. Z osłony spustu zwisała etykietka identyfikacyjna. - Tak jest - powiedział Benoit. - To jest broń Woceka. - I z tej broni oddał do świadka strzały? - Tak jest. - I co potem? - No potem, mówię, było mnóstwo zamieszania. Jeden z podejrzanych, Vincent Scotti, próbował uciec przez okno. A drugi, John Barnes, podniósł ręce do góry. Ale w tym momencie, jak mówiłem, Wocek strzelał w moim kierunku. Więc w odpowiedzi otworzyłem ogień, co spowodowało w rezultacie jego śmierć. „jego śmierć...”, pisał Merriwether w roztargnieniu. Pomyślał: Mąż z piekła rodem ze mnie. Właściwie, to wolałby być taki jak Vince Scotti. Kroczył gniewnie chodnikiem wzdłuż jeziora. Kopał leżące na betonie liście. Podrywały się w chłodne powietrze. Znowu opadały. Kroczył dalej. Była przerwa obiadowa, ale nie poszedł jeść. Sama myśl o wejściu do „Sądowej” była nie do zniesienia. Będą tam ci wszyscy prawnicy, policjanci. Nawet Scotti. Wszyscy będą się obżerać hamburgerami i frytkami. Stolik koło stolika. Może i Sally tam będzie. Przychodzi czasami, żeby się z nim spotkać na lunchu... Sama myśl o tym... Sama myśl o niej... „Myślałam, że to moja ostatnia szansa na miłość, Sidney”. Rany boskie. Woli być głodny. Roześmiał się gorzko, kopiąc na boki liście. Minął ogniście czerwony klon. Do pnia drzewa przywiązany był plakat jak fartuszek gosposi: GŁOSUJCIE NA PURDY’EGO, 6 LISTOPADA, WTOREK. Woda jeziora po jego prawej stronie błyszczała stalowym błękitem w południowym słońcu. Wolałby choć trochę przypominać Vince’a Scottiego. I tyle. Wystarczy popatrzeć na Scottiego. Tylko popatrzeć. Jak on siedzi. Senne oczy. Ma wszystko gdzieś. Dobry Boże. Jak te czarne charaktery w starych filmach. A właściwie, dlaczego nie? Jeśli już gra się czarny charakter, można to robić z zaangażowaniem, prawda? Rzucić im wszystkim w twarz, co się o nich myśli. Policjantom. Świadkom. Sędziom. Chryste, zwłaszcza tym sędziom przysięgłym. Jak marszczą czoła. Osądzają. Ubliżają mu tą swoją... plebejską moralnością. Co to za sąd? Same głupki. Mechanik, bibliotekarka, kierownik sklepu na emeryturze. Takim ludziom daje się napiwki, jak się jest w dobrym humorze. A teraz go osądzają. Te tępe spojrzenia. Te obwisłe policzki niczym psie fafle. Te łapska złożone na podołkach. Te zezowate gały starych panien, wybałuszone z niezdrowego podniecenia, jakby były na szypułkach. Te złośliwe, durne, pałające świętym oburzeniem gęby, pomarszczone dezaprobatą. Każdy ich może nabrać, każdy gliniarz, każda rozbeczana żona... Merriwether zatrzymał się, zadyszany. Stanął na brzegu chodnika i gapił się niewidzącym wzrokiem na lśniącą toń. Wsadził ręce do kieszeni. Pokręcił głową. Popatrzeć na tego Scottiego, myślał. Jak on się rozpiera na tym swoim miejscu. Jak szydzi. W to swoje łotrostwo wkłada więcej rozmachu niż my wszyscy w naszą tak zwaną poczciwość. A jest oskarżony o morderstwo, na litość boską! O morderstwo! A o co oskarżony jest on, Merriwether? O drobny skok w bok? Figle-migle w lasku? To dlaczego wije się od wyrzutów sumienia? Dlaczego ma się biczować? Dlaczego ma tak cierpieć? Powinien brać przykład ze Scottiego. I tyle. Właśnie tak. Prychnął ze złością. Wyciągnął papierosy. Wetknął jednego do ust i zapalił. Dmuchnął dymem na jezioro, na odległy, drugi brzeg, na małe wskutek oddalenia sosny, których zieleń była teraz wyraźniejsza na tle bezlistnych gałęzi innych drzew... Nastroszył brwi, posłał dalekim sosnom otwarcie szydercze spojrzenie. Pomyślał o Emily... „Jeśli przestanie ci na mnie zależeć, po prostu umrę”. - Dupa! - powiedział. Rzucił niedopałek w trawę. Mąż z Piekła Rodem. Wrócił do sądu wcześnie, przed końcem przerwy. Wałęsał się naburmuszony po pustych korytarzach, z nie zapalonym papierosem, dyndającym między wargami. Wszedł do toalety, stanął nad pisuarem, odlał się. Skończywszy, podszedł do umywalki i umył ręce. Odgarnął lok złotych włosów z oczu. Sięgnął do kieszeni koszuli po pudełko zapałek... W tym momencie z kabiny za jego plecami rozległa się potworna eksplozja, gargantuiczne pierdnięcie, po czym dał się słyszeć chlupot spadających do sedesu kawałków stolca. W jednej chwili pomieszczenie wypełniło się smrodem tak straszliwym, że Merriwether aż się zatoczył. - Cześć, Buźka - rozległ się przytłumiony głos zza drzwi kabiny. - Oto co myślę o dzisiejszym zeznaniu. Merriwether wybuchnął śmiechem. - Ach, Vince, ty to umiesz celnie spuentować. - Zapalił papierosa i otoczył się zasłoną dymną. Scotti wydawał z siebie dalsze odgłosy, a odór był powalający. - Zapamiętaj sobie... uch... - stęknął Scotti - że Benoit, Barnes, Stern i Dolittle - po ostatnim słowie znów stęknął - to jedno i to samo, to jedno, wielkie... - rozległ się kolejny plusk - gówno! - zakończył z westchnieniem ulgi. - Chodzi ci o ten fragment z Wocekiem, który do nich strzelał? - Merriwether kręcił głową, starając się otrząsnąć z otumaniającego odoru. - A jak, do diabła - odezwał się Scotti zza drzwi. - A coś ty myślał. Trzech pieprzonych gliniarzy wpadło do środka jak lokomotywa, myślisz, że komuś przyszło do głowy do nich strzelać? Wocek i Barnes zesrali się w gacie ze strachu. Mieli ręce w górze. Benoit po prostu rozstrzelał tego małego. Merriwether chciał się zaciągnąć papierosem, ale omal nie udławił się panującym smrodem. - A ty widziałeś to wszystko, kiedy wyskakiwałeś z okna. W kabinie się poruszyło, słychać było darcie papieru. - A jak, kurwa. Poczytaj własną gazetę, Buźka. Nikt inny nie strzelał, tylko gliny. A ten gnojek... - resztę zdania zagłuszył odgłos spuszczanej wody. Kiedy ucichła, Merriwether usłyszał dźwięk zapinanej klamry u paska. - A Johnny Barnes niczym się nie różni - mówił. - Poczekaj, aż usłyszysz jego tak zwane przyznanie się do winy. Bujda na resorach. Tak, Buźka. Od początku do końca. Kryje gliniarzy. Próbuje zrobić z Woceka gangstera. Żeby samemu się wyłgać z oskarżenia o morderstwo, a szeryfa wybronić z zarzutu o zabójstwo Woceka. I wszyscy są zachwyceni. Ale powiem ci jedno: Teddy’ego nawet nie było przy tym, kiedy Billy Thimble został załatwiony. Kapujesz? Nawet go przy tym nie było. Rygiel odskoczył. Drzwi kabiny się otworzyły. Wionęła nowa fala smrodu, Scotti wyszedł ze środka, stukając laską po kafelkach posadzki. Zatrzymał się, popatrzył na Merriwethera z bezbrzeżnym niesmakiem. - Co? - zapytał. - Co się tak gapisz? - Skąd o tym wiesz, Vince? - zapytał go Merriwether. - Skąd wiesz, czy Wocek był przy tym, czy nie? Scotti uśmiechnął się. - Chcesz, to coś ci powiem. Ale zupełnie nieoficjalnie. Merriwether skinął głową. - Nie, nie, mówię poważnie. Nieoficjalnie. To bardzo ważna dla mnie sprawa osobista. I nie chcę o tym czytać w twoim szmatławcu jak te bzdety, które nawypisywałeś o mojej żonie i dziecku i tak dalej. - W porządku - powiedział Merriwether. - Słowo honoru? - Tak, tak, oczywiście. - Jestem winny - powiedział Scotti. Podszedł, odepchnął Merriwethera od umywalki i pochylił się, żeby umyć ręce. - A teraz spieprzaj. Rozdział siedemnasty CHRISTOPHER SHEA ODKRYWA KRÓLESTWO HICKORY 5 listopada, poniedziałek W przeddzień wyborów Christopher Shea znalazł się w budynku urzędu okręgu przed godziną dziewiątą rano. Był to mały betonowy klocek, z przyklejonymi od frontu paroma pilastrami, żeby nie wyglądał tak blado i nie na miejscu u boku starego budynku sądu. Shea wchodził po frontowych stopniach, kiedy Margaret Mulligan, sekretarz urzędu, odryglowywała szklane drzwi. Otworzyła je przed nim na oścież. - Cześć, Chris - powiedziała. - Jak leci? - Pomaleńku, Margaret - odparł Shea. Wszedł do środka. - Jak twoja mama? - W porządku. U ciebie wszystko dobrze? - Tak jest. Dobrze. Zamknęła drzwi. Shea poczuł żal, że musi zostawić za sobą to czyste, śliczne, chłodnobłękitne jesienne niebo. Kolorowe drzewa wokół jeziora Tyler. Odbicie liści tych drzew jak wymalowane na lustrzanej toni. Minie wiele godzin w dusznych pomieszczeniach, zanim je znów zobaczy. Westchnął i powlókł się korytarzem. To cholerstwo, pomyślał, zajmie całą wieczność. Nie zmrużył oka całą noc. Po prostu leżał na boku w ciemnościach. Albo przewracał się na drugi bok. Raz i drugi przytulił się do żony, Rosie, ale musiał z tego zrezygnować, ponieważ koszula nocna podjechała jej wysoko na biodro, a dotyk jej nagiego pośladka podniecał go nieodmiennie. Teraz nie jest dobra pora miesiąca na te rzeczy, nawet gdyby zdecydował się ją obudzić. Jeszcze jeden dzieciak i będzie musiał pójść pracować w firmie przewozowej ojca. Więc leżał i myślał o baseballu. Zastanawiał się nad szansami w przyszłym sezonie. Próbował przypomnieć sobie całą listę zawodników ulubionej drużyny i grafik meczów. Ale po chwili przestawał myśleć o baseballu, tylko znów myślał o szeryfie, o Purdym, o Jonesie i o wtorkowych wyborach. Jutro. Kiedy maleństwo poskarżyło się cichutko w sąsiednim pokoju, zerwał się na równe nogi. - Zajmę się nią. Żona nawet się nie poruszyła. Wdzięczny, że może się czymś zająć, Shea wyciągnął małą z łóżeczka i zaczął nosić na rękach w tę i z powrotem po ciemnym pokoju dziecinnym. Poczuł się lepiej. Dobrze jest trzymać maleństwo w ramionach i przechadzać się po pokoju, mrucząc monotonną kołysankę. Jedyna istota na świecie, która słucha go, gdy śpiewa, z taką rozkoszą, z taką przyjemnością. Był zadowolony z towarzystwa i z tego, że ma co robić. W końcu Rosie popsuła zabawę. Stanęła w drzwiach, otulając się szlafrokiem i mrugając oczami. - Nic jej nie jest? Shea musiał przyznać, że nic i że to nie ojciec dziecko, ale raczej dziecko usypia ojca. Rosie podeszła i wyjęła mu małą z rąk. Rosły, rudowłosy mężczyzna stał na plecionym dywaniku pod plakatem z Myszką Miki, pociągając nosem, rozżalony, kiedy małżonka układała niemowlę w łóżeczku. - Dlaczego nie śpisz? - zapytała go Rosie, kiedy położyli się do łóżka. - Myślę. Myślę o tym, żeby rzucić tę robotę. - Znowu? - Nie mogę pracować z tymi ludźmi, Rosie. Chodzi o to, chodzi o to, że dla nich to tylko zabawa. Oni tu nie mieszkają, ich nie obchodzi, co tu się stanie. Oni tu nie są u siebie, dla nich to tylko... miejsce pracy albo odskocznia w tych ich cholernych, przemądrzałych życiowych planach. - Ach, Chris - powiedziała Rosie sennie. Zamknęła powieki. - Tak jest, tak jest - wyszeptał Shea. - Chodzi mi o to, że Rumplemeyer chce za wszelką cenę narozrabiać, żeby móc pokazać sensacyjne wycinki, kiedy pójdzie się ubiegać o robotę w „New York Timesie”. Merriwether chce narozrabiać, żeby Sally go pochwaliła. A Sally chce narozrabiać, bo... bo nie ma nic lepszego do roboty, bo trzeba jej, do cholery, męża. - No... - głos Rosie był już tylko odległym mamrotaniem. - Dlaczego nie możesz ich ignorować? Robić po prostu swoją robotę? - Jak ja mogę robić swoją robotę? Cokolwiek zrobię, oni to wykorzystają. Wykorzystają do tych swoich wielkich planów! Głowa Rosie opadła na jedną stronę. Potrząsnęła nią i otworzyła na chwilę oczy: - Co, boisz się robić swoją robotę, bo możesz znaleźć coś, co im pomoże? - Nie. Nie o to chodzi - powiedział Shea z irytacją. Po czym zamilkł. Wpatrywał się chwilę w ciemność, po czym powiedział cicho: - Tak. Dokładnie tak. Rosie zachrapała u jego boku. Poszedł więc tam z samego rana. Do budynku urzędu okręgu. Do rejestru gruntów na parterze. W przeddzień głosowania. Nie ma tu okien. Lokal - niewielkie pomieszczenie obok gabinetu sekretarza urzędu - to labirynt korytarzyków utworzonych przez regały i szerokie stoły do czytania. Półki zapełnione są ogromnymi księgami rejestrów i zwojami map w tubach. Shea podszedł do półki oznaczonej tabliczką: „Akty własności”. Przyniósł ze sobą mapę nowego planu zagospodarowania gminy Hickory, chociaż znał ją dość dobrze na pamięć. Wiedział, na przykład, że nowy korytarz otwarty dla działalności handlowo-usługowej ma przebiegać równolegle do szosy numer 17. A okręgowa szosa numer 17 to Droga Królestwa Hickory. Znaczyło to, z czego zdawał sobie sprawę, że niemal cały rozwój na tym terenie będzie zależał od zgody okręgowego dyrektora planowania przestrzennego, którego na stanowisko powołuje administrator okręgu. To z kolei oznaczało, że Jones, który już kontrolował gminną komisję planowania, a jej zdanie bardzo się liczyło, będzie miał - jeśli zwycięży Purdy’ego w wyścigu do stołka administratora okręgu - niemal absolutną kontrolę nad wszystkimi procesami rozwojowymi w gminie. Shea wiedział, że to nie była błahostka. Gość, który odpowiada za planowanie przestrzenne i rozwój, może podpowiedzieć kolesiom, jaki kawałek ziemi opłaca się kupić. Ziemię można kupić tanio, a potem bardzo szybko odsprzedać z wielokrotnym zyskiem, kiedy plany zagospodarowania zostaną wyłożone do wglądu publicznego. Taki gość może przysporzyć przyjaciołom mnóstwo forsy, zapewnić sobie ich lojalność i cieszyć się ogromną władzą. Zwłaszcza w takiej gminie jak Hickory, gdzie mnóstwo ziemi leży jeszcze odłogiem. Dlatego Shea pragnął się dowiedzieć, kto kupuje ziemię na obszarach, które mają zostać w nowym planie przeznaczone na rozwój. Księgi wieczyste były ułożone w kolejności chronologicznej, więc Shea musiał najpierw zdecydować, od którego roku zacząć szukać. Założył, że na dwa lata przed ostatecznym zatwierdzeniem ogólnego planu zagospodarowania. Wyciągnął pierwszą księgę z półki i zataszczył ją - ważyła chyba z tonę - do stołu. Usiadł na taborecie, usychając z tęsknoty za papierosem. Zaczął przewracać ogromne karty, jedną po drugiej. Fotokopie starych umów kupna-sprzedaży. Pochylił się, żeby je odczytać. Ależ kiedyś pisali! Nie sposób się w tym połapać: „Dziesięć akrów, dwa kroki na wschód, od zagonu ziemniaków Earla, do starej piwnicy ciotki May, stają się własnością...” - Niech to szlag - szepnął, przewracając stronicę. Trzy kwadranse minęły - trzy księgi - nim trafił na pierwszą działkę. Cztery i pół hektara nieużytków tuż obok domku Merriwethera. Trzy lata temu kupiła to firma o nazwie „Hektary na Wsi”. - „Hektary na Wsi” - powiedział Shea. Dźwignął się ze stołka i wrócił do regałów. Tym razem do mniejszych ksiąg, tych z etykietą: „Nazwy”. To były rejestry spółek nowo utworzonych albo zmieniających nazwy. Podawały też nazwiska głównych udziałowców. Te księgi były ułożone alfabetycznie, co pozwoliło szybko odnaleźć „Hektary na Wsi”. I szybko znaleźć nazwiska właścicieli. Byli to John Feller, znajomy ojca Shea, który był właścicielem pola minigolfowego przy drodze nr 20, Richard Avery, właściciel większości sklepów przy dworcu kolejowym w Hickory, i - łatwo zgadnąć - Numer Jeden w Hickory, Ralph „Zachłanny” Jones. Na widok jego nazwiska Shea prychnął i pokręcił głową. Niby się spodziewał, ale jednak serce mu zabiło, kiedy wstawał i wracał do księgi aktów własności. Kolejne pół godziny i znalazł następną parcelę. Dwa i pół hektara koło linii kolejowej. Nowy właściciel? „Hektary na Wsi”. Po następnych dziesięciu minutach - następną: dwa hektary na wsi przy zakręcie u podnóża góry, na której stoi domek Merriwethera. Wszystkie działki zostały kupione, zanim ogólny plan zagospodarowania przestrzennego został wyłożony do wiadomości publicznej - ale najwyraźniej po tym, jak szeryf pokazał go Jonesowi. Królestwo Hickory, rzeczywiście, pomyślał Shea. Ralph Jones nie chce zostać wybrany. On chce zostać koronowany. Pomieszczenie już się trochę wypełniło. Paru prawników z notariatu. Kręcili się i szperali po księgach. Mimo to Shea zachichotał na głos, gdy pomyślał o minie Rumplemeyera, kiedy dostarczy mu taki smaczny kąsek. Jutro dzień wyborów, Szalejący Rumple bezskutecznie próbuje znaleźć Cindy Dolittle, bo chce udowodnić, że szeryf montuje tutaj coś w rodzaju Imperium Zła. A tymczasem Shea ma w ręku informacje, pewne informacje, do wydrukowania natychmiast, które będą kosztować Jonesa stanowisko, nawet jeśli ukażą się dopiero jutro rano. Shea poszedł do gabinetu sekretarza i wydębił od Margaret Mulligan trochę drobnych, co przyszło mu tym łatwiej, że była znajomą jego matki. Potem zataszczył księgi do archaicznej kserokopiarki w rogu. Uruchomił zabytek, którego wózek przesuwał się z trzaskiem w tę i z powrotem, w tę i z powrotem, wypluwając za każdym razem jedną kopię. Ale co z szeryfem, myślał, przyglądając się pracującemu urządzeniu. Dlaczego on sam nie chciał tego ujawnić? Najwyraźniej dał Jonesowi błogosławieństwo na kupno działek, żeby w zamian dostać jego zgodę na zmianę planu. Albo bał się, że to będzie źle wyglądało w gazecie. Tak czy siak, te informacje z pewnością bardziej zaszkodzą Jonesowi niż Purdy’emu. Shea pomyślał, że szeryf na tym nie straci, jeśli prawda wyjdzie na jaw. Maszyna skończyła robotę. Shea pozbierał kopie. Ułożył je w stos. Przebiegł szybko oczami leżącą na wierzchu. I wtedy zauważył. Dojrzał nazwisko u dołu aktu własności. Nazwisko prawnika, który sporządzał umowę i podpisał ją jako pełnomocnik firmy „Hektary na Wsi”. Shea zbladł jak ściana. Ułożył kartki na stole i zaczął przeglądać jedną po drugiej. Jest. I tu. I tu. To samo nazwisko na każdym akcie. Ten sam facet prowadził wszystkie transakcje nieruchomościami dla „Hektarów na Wsi”. - Co to może znaczyć, do diabła? - wyszeptał Shea. Nazwisko brzmiało William Thimble. Rozdział osiemnasty PROCES SCOTTIEGO Część czwarta: John Barnes 5 listopada, poniedziałek - William Thimble - powiedział John Barnes. - Tak, znałem go dość dobrze. Widziałem się z nim jakieś, no, parę razy, zanim, no tego, go zabiłem. Sala rozpraw znowu była wypełniona po brzegi. Dziennikarze, prawnicy, urzędnicy sądowi, starsi ludzie mający dużo czasu - wszyscy, którzy znikli po dniu inauguracji procesu, wrócili dzisiaj, tłocząc się w ławkach. Merriwether siedział na swoim zwykłym miejscu w drugim rzędzie, ściśnięty pomiędzy Dogiem Saundersem i kobietą z nowojorskiej telewizji. Oni, tak jak wszyscy pozostali, przyglądali się Barnesowi. Popołudniowe słońce sączyło się przez wysokie, łukowate okna na podium sędziego, na stoły obrońcy i oskarżyciela, na barierkę dla świadków i ławę przysięgłych. Barnes siedział na krześle i patrzył na prokuratora uważnie, z przekrzywioną głową, tak jak pilny uczeń słucha nauczyciela. Taki małolat, wyraźnie nie przyzwyczajony do białej koszuli, ciemnej marynarki i krawata. Nerwowo zacierał ręce. Stern stał pośrodku i dudniącym głosem strzelał pytaniami, Merriwether się zastanawiał, kiedy się zachłyśnie. To jego koronny świadek. Dobrze zaplanowane, na dzień przed wyborami. - Czy świadek znał Teddy’ego Woceka? - No, tego, tak. Tak - głos Barnesa był beznamiętny, głuchy, przytłumiony. Co chwilę potrząsał głową, żeby odrzucić z czoła kosmyk czarnych włosów. - Czy świadek znał oskarżonego Vincenta Scottiego? - Tak, jego też znałem. - Czy świadek może zidentyfikować dziś oskarżonego Scottiego w sali sądowej? - Ee, no, tak, mogę zidentyfikować go dzisiaj w sali sądowej, jak siedzi tam, przy stole, obok tego człowieka. Scotti osunął się, popatrzył sennie. Szydził. - W porządku - ciągnął żywo Stern. - Czy świadek może nam opowiedzieć, w jaki sposób zaangażował się w działalność oskarżonego Scottiego? - No, ja, tego, zaangażowałem się w działalność oskarżonego Scottiego wtedy, no, dwa lata temu, bo byłem w szkole dla mechaników i tego, w tym czasie nabywałem marihuanę od jednego mojego znajomego, no i ten znajomy, no, tego, powiedział, ee, wiesz, Vince mówi, że z ciebie dobry klient... - Sprzeciw - wymamrotał cicho O’Day. Nawet nie trudził się, by wstać. - Podtrzymuję - powiedział sędzia Posey. Uszczypnął się ze znużeniem w nasadę nosa. - Niech świadek nie powtarza, co mówili inni, tylko co sam robił. Chyba że oskarżony Scotti mówił coś takiego w obecności świadka. Barnes popatrzył na sędziego, potem z powrotem na prokuratora. Wyraz jego twarzy pozostał nie zmieniony. - Co zaszło w rezultacie tej konwersacji ze znajomym świadka. - W rezultacie konwersacji ze znajomym... znaczy z tym moim znajomym, poszedłem do domu Vince’a, to znaczy do domu oskarżonego Scottiego - powiedział Barnes. - I usiedliśmy. I to było w październiku, pamiętam, bo szedł ten serial w telewizji. A Vince miał taki wielki telewizor. I Vince powiedział: „To jest pięćdziesięciocalowy ekran w tym moim telewizorze”. A ja powiedziałem „O rany, ale fajny, Vince”. Bo, no tego, był niesamowicie fajny. Więc obejrzeliśmy mecz, wypaliliśmy parę skrętów, walnęliśmy parę piwek. I wtedy, tego, Vince powiedział: „Ten towar” - chodziło mu o to, co paliliśmy, więc powiedział: „To jest bardzo dobry towar”. A ja powiedziałem „Tak, wiem, bardzo dobry”, bo to był bardzo dobry towar. A Vince powiedział, tego „możesz zarobić kupę szmalu na tym towarze w tej swojej szkole dla mechaników i, tego, gdzie tylko chcesz”. A ja powiedziałem: „O co ci chodzi, Vince?”, bo, tego, nie rozumiałem, o co mu chodzi, no nie? A wtedy on, znaczy Vince, wstał i poszedł do drugiego pokoju i wrócił z taką walizeczką. I otworzył ją i pokazał, a w środku było pełno torebek z marihuaną. - Sprzeciw - powiedział O’Day, podnosząc się lekko tym razem. - Ee... - sędzia Posey się zawahał. - Skąd świadek może być pewien, że to była marihuana? - No bo trochę wypaliliśmy, a resztę sprzedałem i nikt nie składał reklamacji. Przez salę przeleciała fala śmiechu, ale szybko zamarła. Chłopak popatrzył krzywo na publiczność. - Oddalam sprzeciw - powiedział sędzia. - Proszę mówić dalej. - A więc zaczął świadek rozprowadzać marihuanę dla oskarżonego - powiedział Stern. - A co ponadto? Barnes potarł nos. - No, ponadto, tego, proszki, wiecie, czasami kokainę. Co się dało. Tylko dla przyjaciół, rozumiecie. - A jednym z tych przyjaciół był Theodore Wocek? - Ee.. tak, był. Theodore, ee... pan... Teddy, on chodził razem ze mną do tej szkoły, ale tylko trochę, znaczy, wieczorowo, bo on musiał pracować. - A czy świadkowi wiadomo z bezpośredniego doświadczenia, żeby on kiedykolwiek rozprowadzał narkotyki? - Tak, z bezpośredniego doświadczenia, rozprowadzał. Stern kiwnął głową, odwrócił się, przeszedł parę kroków, odwrócił się, znowu zrobił kilka kroków. - Przed chwilą świadek zeznał - mówiąc to, zrobił okrągły gest - że w pewnym momencie doszło do tego, iż świadek zaznajomił się z Williamem Thimble. - Tak - recytował Barnes. - W pewnym momencie doszło do tego, że... to znaczy, że ja zaznajomiłem się z Billym, znaczy z Williamem Thimble, kiedy Teddy i ja byliśmy u Vince’a, po nasze, tego, zaopatrzenie. - Chodzi o zaopatrzenie w narkotyki. - Tak. - Czy świadek pamięta, kiedy to było? - To było, no, chyba w styczniu, bo pamiętam, że był wtedy superpuchar w telewizji. No i, tego, zadzwonił dzwonek do drzwi, a potem Vince przyprowadził takiego chudego, nerwowego faceta. No i tego, Vince, objął go ramieniem i powiedział, znaczy Vince powiedział: „To jest ważna figura w handlu nieruchomościami, Billy Thimble. To mój klient”. A my z Teddym powiedzieliśmy: „Aha, no to fajnie, Vince, czy coś takiego, no bo, tego...” A potem usiedliśmy sobie razem, oglądaliśmy mecz i wypaliliśmy parę skrętów i walnęliśmy parę piwek. A Vince powiedział: „Billy też będzie u mnie pracował”. A ja powiedziałem: „Aha”. A potem, tego, zrobiliśmy, znaczy Vince przyniósł trochę kokainy, żeby, tego, uczcić to. A ten Billy to był taki wesołek, jaja sobie robił cały czas. Vince mówił, że to nasz, tego, Nadworny Błazen. Z rękami założonymi na plecach zastępca prokuratora okręgowego znów przeszedł się w tę i z powrotem po parkiecie, przyglądając się ponuro swoim butom. - Jak wobec tego świadek scharakteryzowałby swoje stosunki z panem Thimble? - Ja bym scharakteryzował jako, tego, no, bardzo wesoły. Fajny. - Nie był świadek na niego zagniewany? Nie złościło świadka, że on wpycha się w interesy świadka? - Nie. No bo tego, ja miałem swoje miejsca, gdzie sprzedawałem, a on swoje. Oskarżyciel przechadzał się, kiwając głową. Sędzia oparł swoją okrągłą głowę na dłoni. O’Day coś notował. Scotti się uśmiechał. Przysięgli, z rękami złożonymi na kolanach, patrzyli przed siebie. Publiczność kręciła się w ławkach w przeciągającej się ciszy. - Proszę nam powiedzieć - odezwał się Stern - co wydarzyło się wieczorem dziesiątego lipca. Barnes kiwnął głową. - Okay - powiedział - tego wieczoru musiałem pójść do Vince’a do domu. No bo musiałem kupić, tego, towar, proszki, te rzeczy. A Vince był z Teddym Wocekiem, no i oglądali ten mecz na dużym telewizorze. No ten mecz o mistrzostwo ligi. Więc usiedliśmy razem i przez chwilę żeśmy oglądali. No i tego, wypaliliśmy parę skrętów, walnęliśmy parę piwek, no i niedługo usłyszałem dzwonek do drzwi i myślę sobie: „Kto to może być?” No i tego, to był Billy. Billy Thimble. A Vince poszedł go wpuścić. No i on wchodzi i też ogląda mecz z nami, i cały czas się śmieje i robi jaja. Poprawił uwierający go najwyraźniej kołnierzyk. Ktoś kaszlnął w głębi sali. Przez okna wciskał się szum ulicznego ruchu. Kurz wirował w smugach słonecznego światła. - No więc siedzieliśmy sobie przez jakiś czas - ciągnął John Barnes. - No i tego, wypaliliśmy parę skrętów, walnęliśmy parę piwek, no i musiałem pójść do kibla, tego, znaczy, do toalety. No to poszedłem. No i nic nie podejrzewając, wychodzę sobie, z tej, no, toalety, a tu pod drzwiami stoi Vince. Znaczy, w przedpokoju i patrzy na mnie. To ja mówię: „Vince, tego, o co chodzi?” A Vince mówi ni z tego, ni z owego: „Idź, weź coś, co się nada, bo trzeba, znaczy, zawieźć Billy’ego nad rzekę i go załatwić”. No to ja powiedziałem: „Vince, tego, o co ci chodzi?”, bo nie rozumiałem, o co mu chodzi, no nie? A on mówi: „Weź łyżkę do opon albo kij baseballowy, albo cokolwiek, żeby, tego, ee... walnąć Billy’ego. Zawieziemy Billy’ego nad rzekę, a kiedy zatrzymam samochód, ty go walniesz i go załatwimy”. Dobra. No to poszedłem do garażu, tego, i znalazłem łyżkę do opon, bo tam była. No i wsadziłem do samochodu Vince’a. Zastępca prokuratora okręgowego wręczył mu zdjęcie wzięte ze stołu z dowodami rzeczowymi. - Czy świadek może zidentyfikować, co jest na tej fotografii? - No, tak, tego, świa... znaczy mogę zidentyfikować, że to jest samochód Vince’a. - Proszę zapisać w protokole, że świadek zidentyfikował dowód „J”, granatowego cadillaca. Proszę świadka o kontynuowanie. Świadek znów potrząsnął głową, żeby odrzucić włosy. Obserwując go z ław dla publiczności, Merriwether uświadomił sobie, że sam mimowolnie odgarnia włosy z czoła. - No dobra - ciągnął Barnes - więc wróciłem, tego, do salonu. Usiadłem i oglądałem jeszcze kawałek meczu, ci, no, Metsi, właśnie wtedy przegrywali. A my siedzieliśmy sobie, tego, piliśmy piwo i paliliśmy skręty i w ogóle. Po chwili, zdaje mi się, że to było siódme zagranie, Vince mówi: „Hej, Billy,”, a Billy mówi, tego: „No co?” A Vince mówi: „Chodźmy nad rzekę, tam weźmiemy tę kokainę, co mam”. A, wiecie, Billy, wiadomo, jak kokaina to on, tego, ale mówi: „A dlaczego nie możemy tutaj, żeby obejrzeć mecz?” No a na to Vince: „Bo nad rzeką będzie lepiej” czy coś w tym stylu. No więc Billy mówi: „Okay”. No to okay. Wsiedliśmy do samochodu. Vince i Billy z przodu, ja z Teddym z tyłu. A tam leżała na podłodze, tego, ta łyżka do opon. No i stała tam też na podłodze taka torba, no, taka sportowa, tam gdzie siedział Teddy. Stała tam. No i zaczęliśmy jeździć, słuchać meczu przez radio. A po jakimś czasie Billy zaczyna mówić, żeby Vince powiedział, co z tą kokainą. A Vince mówi, że, tego, no: „Lepiej, żeby się trochę ściemniło”. Bo, tego, teraz już idzie film po meczu, ale jeszcze jest jasno, chociaż to niby już wieczór. No to, tego, skręciliśmy w te kręte drogi w stronę rzeki, no nie? No a Billy, jak to Billy, cały czas robi jaja, wiecie, z tego meczu. A my, tego, śmialiśmy się cały czas. I wszyscy się świetnie bawili w tym samochodzie. No więc tak. A potem wjechaliśmy na tę drogę, na tę Nadbrzeżną, to ta wąska uliczka koło szosy nad jeziorem. No i dojechaliśmy do tego znaku stopu i Vince zatrzymuje samochód jak trzeba. I odwraca się, i, tego, tak na mnie patrzy. A Billy się pyta, „Co jest grane, Vince, dlaczego stajemy”. No bo, tego, nie wiedział, co jest grane. A Vince, cały w nerwach, mówi do mnie, „Teraz!” No to ja, tego, biorę tę łyżkę i walę w głowę Billy’ego. Tylko że nie wyszło mi najlepiej, chyba się zdenerwowałem czy co. No to chciałem go rąbnąć drugi raz, tylko że Billy podniósł ręce i mówi: „Ojej ojej”, no i tego, i próbuje się wydostać z wozu. Ale Vince go trzyma, tyle że nie mógł go dobrze chwycić na drugim fotelu, no bo ma tę nogę. A tymczasem Teddy się nachyla i otwiera tę swoją torbę. Więc Billy woła coś takiego: „Vince, Vince, o co chodzi?” I otwiera drzwiczki i wylatuje. No to ja też otwieram drzwi i wysiadam. I tak samo Teddy. I wtedy dopiero widzę, tego, pierwszy raz, że Teddy ma dubeltówkę, musiał ją wyciągnąć z tej torby. No i trzyma ją w ręku i celuje w Billy’ego. A Billy’emu chyba trochę, tego, odbiło. Łazi po ulicy, w światłach reflektorów, jakby nie wiedział, gdzie jest. No nie? Głowę ma zakrwawioną, krew mu leci tu z boku, po twarzy. I cały czas mówi: „Vince, Vince, o co chodzi? i, tego, Dlaczego to robisz, Vince?”, takie rzeczy, no bo nie wiedział, o co chodzi, no nie? No i, tego, teraz to i Vince wysiadł, choć ma niełatwo z tą nogą. I mówi do Teddy’ego: „Rozwal go! Rozwal skurwysyna!” No a Billy cały czas się snuje z rozłożonymi rękami, a wygląda jak nie wiem co. I odwraca się do Teddy’ego, a Teddy rąbnął do niego z tej strzelby. Barnes podrapał się po nosie. - No i tego - powiedział. - No i wtedy, tego, zobaczyłem, coś takiego, no, nie wiem, coś takiego, jakby Billy’emu rozwiało koszulę. No i pomyślałem, no tego, bo, bo można było zobaczyć cały przód Billy’ego, cały brzuch, rozwalony. Jakby czarna dziura, tylko że, tego, wszędzie była krew. Ale Billy, nie wiedzieć czemu, cały czas chodził. Machał do nas rękami, wyciągał ręce do Vince’a i cały czas gadał: „Vince, Vince, proszę”. Albo: „Nie róbcie mi tego”. No więc, tego, Vince się trochę, tego, zdenerwował, no bo Billy cały czas tak robił. No to tego, Vince wrócił do samochodu, wyciągnął swój pistolet, ten pistolet, co go miał w skrytce. Ale jak był w tym wozie, no to, ee, no Billy wreszcie padł na ziemię, no nie? No i on, tego, tak się czołgał po ziemi, po ulicy, i, tego, widzieliśmy go, bo reflektory wozu świeciły na niego. No to Vince musiał pójść za nim, z tą laską i z tym pistoletem w drugiej ręce, a Billy, tego, próbował się odczołgać. Zatrąbiła przeraźliwie ciężarówka na ulicy. Merriwether - i wiele osób z publiczności i ławnicy także - obejrzeli się ku oknom, a potem znów popatrzyli na Barnesa. Chłopak wziął szklankę z wodą, popił i odstawił, przełknąwszy z zadowoleniem. Ciągnął: - No więc dalej Billy nie mógł już się czołgać. Więc Vince stanął nad nim i celował z pistoletu w dół, w głowę. A Billy po prostu, tego, no patrzył na niego. Z tej ziemi. No i mówi, tego, „Vince, Vince”. Właśnie tak. A Vince, tego, strzelił mu w głowę. No a Billy tak jakby, no, tak jakby podskoczył całym ciałem i potem, tego, upadł na ziemię płasko i tak leżał. Z przodu to był cały, twarz i brzuch, tego, rozwalony, jakby petarda wybuchła, tylko ta krew wszędzie. - Barnes rozłożył ręce, żeby zademonstrować, ile tego było. - No więc, tego, popatrzyliśmy na niego przez chwilę, no i Vince mówi: „No dobra, to, tego, ładujcie go do wozu”. No to Teddy i ja podeszliśmy do Billy’ego. No i tego, Teddy wziął go za ręce, a ja za nogi i, tego, żeśmy go podnieśli. Billy jakby zajęczał, no nie? To ja mówię, „Vince, mówię, on jeszcze oddycha”. Bo, tego, wcale mi się to nie podobało. Ale Vince mówi: „Nie, on nie żyje. Wsadźcie go do wozu”. Tak powiedział. Wtedy ja z Teddym władowaliśmy go do wozu. Wcale nie było łatwo, bo trzeba było wpychać i ciągnąć z drugiej strony. No, ale wreszcie się udało. Vince powiedział, żeby Teddy usiadł z przodu, a ja z tyłu, koło Billy’ego. To ja powiedziałem: „Vince, dlaczego ja mam tu siedzieć”, bo, no bo, tego, byłem zdenerwowany tym, co się stało, no nie? Ale, tego, wsiadłem z tyłu z Billym. A on leżał w poprzek i widziałem z bliska, że on nie miał, tego, twarzy, no, tej części z przodu. A wnętrzności, jak to się mówi, czyli brzuch jest cały rozwalony i we krwi. Ale jak tam siedziałem, to cały czas słyszałem takie, no takie szmery, jakby on oddychał. No więc mówię Vince’owi: „Vince, on jeszcze żyje”. No nie? No i musiałem, bo Vince mi kazał, siedzieć na Billym, kiedy jechaliśmy do rzeki. Wiecie, żeby Billy coś nie zrobił, jakby mógł. No i, tego, dojechaliśmy do tej, no, rzeki. I Vince podjechał samochodem, no, tam są tory, nasyp, za te tory, i stanął na górze. Widzieliśmy z góry rzekę. Wtedy to już była prawie, no tego, noc, ale nie całkiem ciemno, bo dało się widzieć rzekę i trochę nieba. Więc zostawiliśmy Billy’ego w samochodzie i wysiedliśmy. A Vince miał parę, tego, piw, i, tego, towaru w bagażniku, i przywiózł też linę i betonowy pustak. No i mówi: „Musimy odpocząć, i poczekamy, póki się nie zrobi, tego, ciemniej”. I tak zrobiliśmy. Usiedliśmy sobie, popatrzyliśmy trochę na rzekę, wypaliliśmy parę skrętów, walnęliśmy parę piwek, no i ten moment mi się bardzo podobał, bo, no bo się porządnie napracowaliśmy. Wtedy zrobiło się już całkiem ciemno i Vince mówi: „No więc, tego, wiecie”. A Teddy mówi, tego: „Vince, i co teraz?”, bo, tego, nie wiedzieliśmy, co teraz będzie się działo. A Vince mówi: „Zwiążemy teraz Billy’ego i utopimy w rzece. Z tym kawałem betonu, no nie?” No to, tego, tak zrobiliśmy. Teddy i ja wyciągnęliśmy Billy’ego z samochodu i położyliśmy na, tego, no, tam jest trawa na tej skarpie. A Billy tymczasem już w ogóle nie oddychał, nic nie było słychać, tylko leżał na tej trawie. No więc tak, no nie, Vince przyniósł nam linę, no i ja obwiązałem Billy’ego parę razy i przywiązałem do tego betonowego bloku, no nie? Ja to dobrze umiem, wiecie, bo kiedyś należałem do skautów. No więc wtedy Teddy i ja... no bo Vince, wiecie, on sam nie mógł zejść z góry przez tę nogę. Został na górze i pomagał nam latarką, no, świecił latarką. Przyświecał. No to żeśmy z Teddym położyli mu ten betonowy pustak na piersi i go wzięliśmy, znaczy Teddy wziął za nogi, a ja, tego, za ręce. I podnieśliśmy go, tego, i znieśliśmy po skarpie na brzeg rzeki. No więc, tego, Vince został na górze i trzymał latarkę. I słyszeliśmy, jak do nas wołał: „Wrzućcie go”. Znaczy, tego, chodziło o Billy’ego, o to, żebyśmy wrzucili Billy’ego do rzeki. Tylko że on był strasznie ciężki, bo miał ten pustak na sobie. I było strasznie gorąco i pociłem się cały czas, no nie? Teddy i ja zaciągnęliśmy Billy’ego do rzeki, ale nie dało się za daleko. Ledwo metr czy coś takiego od brzegu, a on nie chciał pójść na dno. W końcu utonął, ale za blisko brzegu, bo tam było za płytko, i było go widać, tego, znaczy pod wodą, jakby prześwitywał z dołu. No to popatrzyłem do góry i widzę latarkę Vince’a. I słyszę, że on woła: „Zaciągnijcie go głębiej”. Bardzo zdenerwowany, bo chyba nie chciał, żeby ktoś nas zobaczył. No to wszedłem głębiej do wody, wziąłem linę Billy’ego i zacząłem ciągnąć coraz głębiej w wodę, no nie? No i jestem, bo ja wiem, może do ud w rzece, ciągnę Billy’ego, a wtedy Billy złapał mnie za rękę, jak nie wiem co. To znaczy, no, złapał mnie za nadgarstek. No to ja się przeraziłem jak nigdy w życiu do tej pory, no nie. No, tego, tak się przeraziłem, aż wrzasnąłem. I przewróciłem się w rzece. Puściłem Billy’ego i odsunąłem się od niego, bo naprawdę się przestraszyłem, on naprawdę mnie trzymał, tak myślałem, chociaż potem Vince powiedział, że to tak jest, no, naukowo udowodnione, że mięśnie się kurczą. Ale wtedy tego nie wiedziałem. No to tylko byłem w stanie jeszcze raz go popchnąć i już nic, bo, tego, byłem zdenerwowany. A on wreszcie poszedł pod wodę. To ja wyszedłem na brzeg, najszybciej jak mogłem. I mówię Teddy’emu, wiecie, mówię: „Chodźmy stąd”, no bo wiecie, chciałem stamtąd uciekać jak najszybciej, bo to było bardzo denerwujące. Ale wtedy Vince świeci z góry latarką i woła: „Billy jest za płytko”. To ja patrzę i co widzę: no że widać coś takiego białego, jakby coś pływało tuż pod powierzchnią. No i stałem tam, na górze, i patrzyłem za tą latarką, i myślałem sobie, za nic tam nie pójdę, do Billy’ego, za nic. I mówię: „Vince, co teraz?”, a Vince mówi: „Rzucajcie na niego kamienie, może się utopi”. A wtedy ja z Teddym zaczęliśmy szukać największych kamieni. No takich prawie głazów. I zaczęliśmy rzucać je na Billyego i wreszcie, tego, utonął i już go nie było widać. No dobra, więc wróciliśmy, wspięliśmy się na skarpę, tam gdzie stał Vince. I musieliśmy usiąść, bo tak żeśmy się zmęczyli. Jak popatrzyłem na zegarek Vince’a, no to zobaczyłem, że jest prawie jedenasta, a to znaczy, że robiliśmy to przez, no, tego, trzy godziny. Usiedliśmy na skarpie, no i tego, gapiliśmy się na rzekę i czekaliśmy, czy Billy wypłynie z powrotem. I zapaliliśmy parę skrętów, wypiliśmy parę piw. No i pamiętam, że powiedziałem Vince’owi: „Vince, Vince, dlaczegośmy to zrobili?” No bo, tego, no, nie wiedziałem. A Vince mówi: „Musieliśmy to zrobić. Musieliśmy, no nie?” No to... - Barnes wzruszył nieznacznie ramionami. - No to okay - powiedział. - Okay. No nie? Chłopak umilkł i popatrzył tępo na oskarżyciela. Przez chwilę w sali panowała cisza, a publiczność i przysięgli patrzyli na Barnesa. Sędzia nadal opierał głowę na dłoni. O’Day z namysłem zapisywał coś na żółtych kartkach notatnika. Vincent Scotti opuścił wzrok na stół, uśmiechnął się krzywo, pokręcił głową. Uliczny hałas dobiegał zza okna, pod okapem zagwizdał jakiś ptak. Wtedy sędzia obwieścił cichym głosem: - Myślę, że to dobry moment, żeby zarządzić przerwę do jutra. Wszyscy odetchnęli, zaczął się ruch i gwar. Woźny odprowadził przysięgłych. Funkcjonariusz straży szeryfa wyprowadził bocznymi drzwiami Barnesa. Merriwether stał między ławkami, czekając, aż ludzie po jego lewej stronie wyjdą do przejścia. Stał jeszcze, kiedy droga była już wolna, tamując przejście tym, których miał z prawej. Stał i obserwował Scottiego, któremu trzęsły się ramiona od bezgłośnego śmiechu. - Hej, pospiesz się, Czwarty, kolacja czeka - popędził go Dog Saunders. - Co? Aha, przepraszam. - Wyszedł spomiędzy rzędów do przejścia. Ruszył wraz z tłumem do drzwi. Okropnie chciało mu się papierosa, więc zatrzymał się pod oknem, żeby zapalić. Oparł się ręką o parapet, w drugiej trzymał papierosa, wyglądał przez okno na maszt z flagą, na jezioro, na drzewa po tamtej stronie, siejące liśćmi w listopadowym wietrze. Tłum oddalił się w stronę schodów. Za jego plecami odezwał się przeciągle cichy, chrapliwy, zduszony głos, słyszalny dobrze mimo ogólnego gwaru. - Panie Merriwether. Odwrócił się od okna i znalazł się twarzą w twarz z wysokim mężczyzną o sympatycznej twarzy. Pomarszczona swojska twarz, przerzedzone włosy, zaczesane gładko do góry, w kącikach oczu przyjazne zmarszczki. Mężczyzna był ubrany w gładko odprasowane czarne spodnie i czarną kamizelkę na białej koszuli. - Szeryfie - powiedział Merriwether. Mężczyzna kiwnął głową, uśmiechnął się. Nawet mrugnął nieznacznie. - Chciałbym cię o coś prosić, synu - powiedział. Głos miał schrypnięty, jakby był przeziębiony. - Tak? - Powiedz swojej szefowej, pannie Dawes, że chciałbym się z nią spotkać dziś wieczorem o dziesiątej. Dobrze? - Tak, oczywiście. Z przyjemnością. Dolittle puścił do niego kolejne oko. - Dobrze - powiedział. - Powiedz jej, że spotkamy się w lesie na północno-wschodnim brzegu jeziora Tyler. - Uśmiechnął się mile. - Tam jest taka kępa brzóz. Minęła sekunda, nim do Merriwethera dotarła ta informacja, a kiedy już to się stało, nie mógł wydobyć z siebie głosu. Szeryf przerwał milczenie: - Znaczy, w tym waszym miejscu. - Odwrócił się i odszedł. Merriwether stał przy oknie i patrzył za nim. Szeryf przeciskał się pod prąd rzednącego tłumu, wszedł do sali rozpraw. Drzwi się za nim zamknęły. Merriwether zamknął oczy. Część piąta CZEKANIE NA RUMPLEMEYERA 5 listopada, poniedziałek 21.17 A więc nadeszła wigilia wyborów. Merriwether, sam w redakcji „Kuriera”, pisał relację z zeznań Barnesa. Palący się papieros, leżący na popielniczce koło maszyny do pisania, wysyłał pod sufit wijącą się strużkę dymu. Maszyna „Selectric” klekotała zawzięcie. „Według zeznań Barnesa zniósł on wraz z Wocekiem zwłoki Thimble’a ze skarpy na brzeg rzeki” - pisał Merriwether. „Scotti wydawał im polecenia ze szczytu nasypu i przyświecał latarką, jak twierdzi Barnes”. Przez stukot maszyny Merriwether usłyszał skrzypienie otwieranych tylnych drzwi. Pisał dalej, wpatrywał się w czarne linie wysuwające się z maszyny. „Trzy godziny zajęło utopienie ciała, powiedział Barnes”. Teraz słyszał zbliżające się kroki. Pukanie laski, szuranie bezwładnej nogi. Cofnął wałek, przekreślił ostatnie zdanie, zaczął pisać od nowa. „Przez trzy godziny...” Przekreślił. „Trzy godziny zajęło...” Kroki zbliżały się coraz bardziej, a on pisał coraz szybciej. „...utopienie ciała...” Przekreślił wszystko. „Zwłoki...” Przekreślił...Zwłoki...” Merriwether łapał szybko powietrze. Przerwał pisanie. Odwrócił się i spojrzał w przejście. Nikogo nie ma. Jest sam w redakcji. Ramiona rozluźniły się. Otarł pot z górnej wargi. 21.24 Jeszcze pół godziny i zaczną się kłaść spać. Cisza nocna to najlepsza pora. Wtedy można znów myśleć. Cindy klęczała na fotelu przy oknie w szpitalnej świetlicy. Wyglądała przez kratę, przez okno. W ciemnościach nie było widać nic oprócz własnego odbicia w szybie, przyglądającego się jej przez siatkę. Bidula, pomyślała, jak ona wygląda, sam smutek, ta powyciągana bluza, te rozczochrane włosy, te rozdziawione usta... Bidula, Teddy, zobacz, co jej zrobili. To nie fair, człowieku. Tak się nie robi. Pokręciła głową, wargi jej się wygięły, oczy zwilgotniały. To naprawdę nie fair. To naprawdę... ale teraz nie trzeba o tym myśleć, bo się rozpłacze, a wtedy oni się dowiedzą. Dowiedzą się, że tylko udaje wariatkę. Z drugiej strony sali dobiegły dźwięki z telewizora. Szła jakaś komedia, słychać było podłożony śmiech. Pozostałe dziewczyny zgromadziły się przed odbiornikiem, niektóre na kanapie, inne na plastikowych krzesłach albo po turecku na podłodze. Wszystkie się gapią. Niektóre coś mówią. Jedna śmieje się głośno w zupełnie niewłaściwych momentach. Inna co chwilę pokrzykuje. Jedna dziewczyna na podłodze gada do siebie półgłosem cały czas. Pół godziny, pomyślała Cindy. Jeszcze tylko pół godziny. Jakoś minął ten dzień. Zachowywała się jak reszta, nikt by nie poznał. Udało jej się nawet odbyć wizytę u doktora Blooma. „Cindy, kto go zastrzelił? Tak jest. A dlaczego go zastrzelili?...” Na wszystkie pytania odpowiedziała prawidłowo. Nawet rozpłakała się dopiero wtedy, kiedy doszli do śmierci Teddy’ego. „I to nie twój ojciec zamordował Billy’ego Thimble’a, prawda?” Odpowiedziała posłusznie: Nie. I nie wygadała swojego sekretu. Udało jej się przechować go przez jeszcze jeden dzień. Zatrzymać przy sobie jeszcze jeden dzień. A teraz już za pół godziny położy się do łóżka. Pójdzie do łóżka i będzie myślała o tym, jak to jest być Za Murem. Zamknie oczy i będzie myślała, że jest Za Murem, wśród drzew. Że leży na wilgotnym igliwiu. Leży na plecach, bez tchu, otoczona kręgiem wysokich jodeł. Czeka - oddycha - czeka - na ten kształt, który przedziera się ku niej przez mgłę. Na To Coś Podobne do Człowieka, które zbliża się ku niej przez zamglony las, wyłania się z mgły, żeby mogła zobaczyć, że to jest... Poderwała się z szeroko otwartymi oczami. Jakaś twarz zawisła na zewnątrz, za oknem. Wisiała w powietrzu nad horyzontem wzgórz. Patrzyła na nią. Pływała w powietrzu jak... Nie. Nie, teraz widzi dobrze: to tylko odbicie, odbicie w szybie, takie same jak jej własne. Odwróciła się szybko i spojrzała w twarz małego człowieczka, który przysunął się do niej. To lekarz. Nowy lekarz... Ale jakiś dziwny, pomyślała Cindy. Dziwnie wyglądający lekarz. Wcale nie wygląda na lekarza. No widać, że lekarz, bo ma taki sam bladoniebieski fartuch jak wszyscy i to pióro w kieszeni na piersi... ale ta zmierzwiona broda, ta czupryna, te zgarbione ramiona... I ten wyszczerzony krzywy uśmiech na twarzy. Wcale nie wygląda na lekarza. Prawdę mówiąc, wygląda... jakoś tak znajomo. Tak, widziała go kiedyś. Gdzieś... Za Murem... Serce zabiło jej mocno. Lekarz popatrzył na swoje ręce. Trzymał w nich zdjęcie, jej zdjęcie. Rozpoznała swoje stare zdjęcie ze szkolnej legitymacji. Popatrzył na nie, potem na nią. - Cindy? - wyszeptał jej imię, jakby to była wielka tajemnica, jakby przybył tu do niej z tajną misją. - Ty jesteś Cindy Dolittle? Cindy powoli otworzyła usta. - Wiem, kim pan... - Cśśś! - Gorączkowo podniósł rękę. Cindy rozejrzała się. Dziewczyny oglądały telewizję. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Pielęgniarka, ta wielka Murzynka, Roberta, „Czołg”, jak ją nazywały, też była zajęta. Siedziała w dyżurce pielęgniarek, w głębi sali. Dyżurka pielęgniarek to był mały pokoik przylegający do świetlicy, zawsze otwarty. Jeszcze jedna pielęgniarka, taka mała, nazywała się Janet, stała koło Roberty i podawała jej po jednym papierowe kubeczki wypełnione tabletkami. Roberta rozstawiała starannie kubki na blacie. Cindy znów spojrzała na człowieczka. I ona zaczęła szeptać. - Pan był na pogrzebie Teddy’ego, prawda? Widziałam, jak rozmawiał pan z panią Wocek. Człowiek skinął głową. - Tak, byłem. Cindy gapiła się na niego, czuła, że usta otwierają się jej jak u ryby. - Jest pan prawdziwy? Zza Muru? - zaszemrała. - Nie, nie - powiedział człowiek. - Jestem dziennikarzem. Z gazety. - Ale... - głosik Cindy zabrzmiał bardzo niepewnie. - Ale może mi pan pomóc? Czy pomoże mi pan? Zabawny człowieczek podszedł krok bliżej. Przyklęknął koło niej. Położył swoją rękę na jej dłoni. - Tak - wyszeptał. - Pomogę ci. Tak. 21.26 Do licha, wystarczy spojrzeć, to wariatka jak cholera, pomyślał Rumplemeyer. Ukląkł przed Cindy, trzymał ją za rękę. Widział blizny na nadgarstku, ciemnoczerwoną linię rozmywającą się na skórze. A kiedy podniósł wzrok, zobaczył jej rozbiegane oczy. Jezu. Ma nie więcej niż dwie minuty, zanim ta pielęgniara w rogu - ta, która wygląda na skrzyżowanie murzyńskiego zapaśnika sumo z bombą atomową przebraną za murzyńskiego zapaśnika sumo - przyjdzie tu, złapie go i zmiażdży własną dupą, aż łeb mu odpadnie. Najwyżej dwie minuty, a tutaj ta mała, kompletnie otępiała, z rozdziawioną gębą, kłakami w strąkach i oczami jak na szypułkach... - Słuchaj - szepnął desperacko. - Musisz mnie posłuchać, dobra? - Odpowiadaj mi na pytania, tylko szybko, dobra. Skinęła głową, gęba rozdziawiona. - Tak. Dobrze. Może i dobrze, pomyślał Rumplemeyer, tyle że ta mała wygląda jak zaśliniony bakłażan. - Cindy, dlaczego cię tu wsadzili? Zamrugała oczami. Wargi zeszły się, rozwarły znowu. No, dalej, dalej, pomyślał Rumplemeyer. Obejrzał się przez ramię, żeby rzucić okiem na siostrę Parowóz. Brała od drugiej pielęgniarki tabletki i wrzucała je do jednorazowych filiżanek, ustawiała filiżanki w rządkach na stole. Dwuskrzydłowe drzwi, prowadzące na korytarz, znajdowały się tuż za plecami Rumplemeyera, więc droga ucieczki stała otworem. Wciąż ma czas. - Bo sobie podcięłam nadgarstki - odszepnęła Cindy. - Racja. - Rumplemeyer popatrzył na nią, skinął głową. - Racja, racja. Ale dlaczego to zrobiłaś? - Przez Teddy’ego. Bo umarł. W tym momencie zaczęła płakać. Koniec ze mną, pomyślał Rumplemeyer. Nie ma się co oszukiwać, koniec ze mną. Zakryła dłońmi twarz, a całym jej ciałem wstrząsnął szloch. Próbowała go stłumić, ale powtarzające się rytmiczne piskliwe łkania wyrywały się spomiędzy jej palców. - Cśś - powiedział Rumplemeyer. - Cśśś, ćśśś... Cindy chlipnęła głośno. Rumplemeyer obejrzał się i zobaczył, że siostra Morderczyni przerwała pracę. Ludzkie monstrum podniosło wzrok... Koniec ze mną nieodwołalnie. ...po czym wróciła do swoich filiżanek, wrzucając kolejną porcję pigułek. Rumplemeyer odwrócił się do Cindy, chwycił mocniej dłoń dziewczynki. Łzy płynęły jej po policzkach. Żółty glut zdobił górną wargę. - Cindy, kto go zabił? Wiesz, kto zabił Teddy’ego? Możesz mi powiedzieć? Możesz? Wyrwała mu swoją dłoń, wyprężyła się na wyściełanym siedzeniu, jakby prąd ją poraził. - Już wam mówiłam - powiedziała napiętym szeptem, przechodzącym niemal w pełny głos. - Już dziś mówiłam doktorowi Bloomowi. Dlaczego mam przez to przechodzić drugi raz dzisiaj? To niesprawiedliwe. - Co? - Ludzie mojego ojca zabili Teddy’ego, bo strzelał do nich, kiedy chcieli go aresztować. W porządku? Tak mam mówić? Tak dobrze? - Co? Poczekaj. Czy to prawda? - Co? Co? - To, co powiedziałaś, że Wocek strzelał do policjantów. Że policjanci zabili go w samoobronie. Czy to prawda? Jesteś tego pewna? Popatrzyła na niego, oszołomiona, zasmarkana, machając rękami. Stuknięta ewidentnie. Zaczęła znów wydawać z siebie te szlochy: uu... uu... uu... Broda opadła jej na pierś. - Co mam powiedzieć? Nie znam już prawidłowej odpowiedzi. Proszę... chcę tylko położyć się spać... Dobra? Chcę iść spać. Dupa, pomyślał Rumplemeyer. - W porządku - wyszeptał. Znów złapał ją za rękę. Poklepał łagodnie. - Ćśśś. Ćśśś. W porządku. Naprawdę. Chciałbym tylko wiedzieć, dlaczego tu jesteś. Myślałem, że mogli cię tu wsadzić, ponieważ... - Pokręcił smutnie głową - Ale teraz już wiem. W porządku. - Uśmiechnął się, jego własne oczy zwilgotniały. - Teraz już wiem. Dziewczyna popatrzyła na niego gniewnie. Z krnąbrną miną wytarła sobie twarz bluzą, rozcierając smarki po policzkach. Rumplemeyer pomyślał, że to jest naprawdę odrażające. Poklepał ją znów po ręku. - Wsadzili mnie tutaj, bo wiem, kto zabił Billy’ego Thimble’a - powiedziała Cindy na głos. - Ćśśś, ćśśś... w porządku. W... - Rumplemeyer zamilkł. Wlepił w nią wzrok. - Co?! - Wiem, kto zabił Billy’ego Thimble’a. - Billy’ego Thimble’a? Myślałem, że zabił go Vincent Scotti. Wyprostowała się i, wciąż zapłakała, popatrzyła na niego niemal z góry. - Tak, on. - No właśnie. - Tylko że... - Tylko że co? - zapytał z biciem serca Rumplemeyer. - Ee... panie doktorze?! O nie. Tylko nie to. To był fletowy trel Siostry Śmierci. Rumplemeyer odwrócił się, kryjąc twarz w rękawie, o ile to było możliwe. Nadal stała przy stole rozkładając leki, ale tym razem przerwała pracę i patrzyła prosto na niego. Oczy miała zmrużone, wargi zaciśnięte. Coś się jej nie podobało. - Chwileczkę, siostro, zaraz do siostry idę. Pielęgniarka nie odpowiedziała, a Rumplemeyer nie śmiał spojrzeć w jej stronę, żeby sprawdzić, czy nadal go obserwuje. Może już się toczy w jego stronę, obnażając po drodze tyłek, żeby go nim zmiażdżyć... Gorączkowo popatrzył na Cindy. - Tylko że co? Cindy pokręciła głową, słowa ruszyły strumieniem. - Tylko że tata mi powiedział... to on mi powiedział, że Billy chce wydać Scottiego. - Pociągnęła nosem, starając się stłumić głos, mówić cicho. - Dlatego, że mnie złapał razem z Teddym. Właśnie dlatego. Nic takiego nie robiliśmy. Byliśmy tylko w moim pokoju. Cholera. Mogliśmy pójść do lasu. - Znów otarła twarz rękawem. - Wyrzucił Teddy’ego i powiedział mi. - Powiedział ci - powtórzył Rumplemeyer. - Powiedział, no wie pan, że „Teddy i ci jego zasrani kolesie wszyscy pójdą siedzieć, bo Billy Thimble wyda mi Scottiego”. - Skrzywiła się z niechęcią. - Ważniak! - powiedziała. - Doktorze, czy mogę z panem zamienić słówko? - obejrzał się i zobaczył, że Siostra Katastrofa wciąż siedzi w swoim kącie, ale teraz odwróciła się już do niego całą postacią. Ręce na gigantycznych biodrach, gigantyczna głowa przekrzywiona w bok. Oczy jarzą się jak u jastrzębia. Wygląda właśnie tak, jakby miała człowieka zgnieść między półdupkami. - Jedną chwileczkę, siostro - powiedział Rumplemeyer. Póki ona tkwi na swoim miejscu, zawsze jest czas rzucić się do drzwi. Popatrzył na Cindy. - A ty powiedziałaś Teddy’emu, tak? A Teddy powiedział Vince’owi? Cindy płakała teraz zbyt żywiołowo, żeby coś powiedzieć. Ale skinęła głową. - Tata nigdy przedtem mi nie mówił takich rzeczy. Nigdy mi nic nie mówił. Powiedział, bo chciał, żeby to się stało. Rozumie pan? Po to mi to powiedział. Chciał, żeby zabili Billy’ego, bo wtedy mógł zabić Teddy’ego. O to mu tylko chodziło. Bo złapał mnie z Teddym w łóżku. A my nawet nic nie robiliśmy, po prostu leże... - Przepraszam, doktorze - powiedziała Siostra Półdupki. - Czy pan jest stąd? Rumplemeyer klęczał i nie mógł się ruszyć, gapił się tylko na Cindy, kręcąc głową. Dziewczyna rozkleiła się całkowicie. Siedziała na kanapie, bez tchu, wstrząsana spazmami płaczu. - Powiedziałam, przepraszam, doktorze! - Czy pan... - Cindy z trudem chwytała powietrze. - Czy zostawi mnie pan tutaj? Zostawi na zawsze? Rumplemeyer poklepał ją po ręku. - Wydostanę cię stąd, choćbym miał rozwalić tę budę w drobny mak! Dobrze? Pokiwała głową niepewnie. - Dobrze? - powtórzył - Dobrze - odparła Cindy. - Doktorze!!! Z tymi słowy pielęgniarka ruszyła przez świetlicę. - Ale nie teraz - powiedział Rumplemeyer. - Na razie. - I skoczył na równe nogi, i rzucił się ku drzwiom. - Ej, ty! - wrzasnęła pielęgniarka. Rumplemeyer poczuł, jak zadrżała pod nią podłoga. Rany, pomyślał. Zagrał jej na nosie... i wziął nogi za pas. 21.38 Wicher się wzmógł, deszcz liści padał na piaszczystą dróżkę. Drzewa wzdłuż podjazdu kołysały się, zamiatały gałęziami. Merriwether jechał do domu. O północy mija ostateczny termin oddawania materiałów do druku, a tekst o Barnesie nie był jeszcze gotowy. Jednak musiał wyjść z redakcji. Musiał się zobaczyć z Emily. Volkswagen przejechał przez kamienną bramę. Merriwether zobaczył swój domek i zaklął szpetnie. Światła pogaszone, Emily musiała się położyć spać. Wygląda na to, że co dzień idzie wcześniej do łóżka, pomyślał. Stanął przed domem i zgasił silnik. Wysiadł. Wiatr dął jednostajnie. Zwiewał mu grzywkę z czoła. Orzeszniki na skraju podwórka trzeszczały i stękały, zrzucały ostatki liści, gnąc się pod naciskiem wichury. Chmury mieniły się czarno i srebrzyście, przepływając przez księżyc. Merriwether podszedł powoli do drzwi. Wszedł do środka. Zamknął za sobą cicho drzwi. Nasłuchiwał chwilę, zanim ruszył dalej, potem na palcach wszedł do pokoju. Omijając meble - ciemne kształty stołu, kanapy, krzeseł - przeszedł do sypialni. Stał w mroku, czekając, aż przyzwyczai mu się wzrok. Wreszcie zobaczył ją, leżącą pod kołdrą na materacu. Przysunął płócienne krzesło i usiadł przy łóżku. Wziął z półki popielniczkę. Usiadł z popielniczką na kolanach. Włożył w usta papierosa, zapalił zapałkę, przyjrzał się śpiącej żonie. Płomień pełgał żółtawo na jej kawowej skórze. Czarne kędziory spłynęły na policzek. Usta miała lekko rozchylone. Leżała na boku, kołdrę odsunęła do pasa. Widział, jak jej krągłe piersi unoszą się i opadają pod białą koszulą w rytm oddechu. Zapalił papierosa, zdmuchnął zapałkę. Ciemność obstąpiła go dookoła, wycofując się tylko przed czerwonawym żarem papierosa. Zastanawiał się, jakim wzrokiem by na niego spojrzała, gdyby musiał jej to powiedzieć. Jaki będzie miała ton głosu. Będzie musiał jej powiedzieć. Skoro szeryf wie. Teraz wszystko wyjdzie na jaw. Poczuł, że serce ciąży mu kamieniem. Zerknął na zegarek. Dziesiąta. Sally pewnie zaraz spotka się z szeryfem. 22.00 Zobaczyła go tam, w dole, wśród szarych sylwetek brzóz. Widać było tylko jego sylwetkę: stał oparty plecami o brzozę, nieruchomy, z rękami w kieszeniach. Czekał na nią, patrzył prosto na nią. Musiała odczekać chwilę, zebrać siły, nim zeszła ze wzgórza, by spotkać się z nim, a przecież zbiegała z tego samego zbocza ledwie cztery dni temu, niczym bohaterka romansu, jak dziewczynka podskakując i wzbijając nogami tumany liści. Wichura tłukła i klekotała gałęziami. Wsadziła ręce w kieszenie spódnicy i ruszyła w dół, stawiając ostrożnie stopy na stromym zboczu. Dolittle stał cały czas tak samo: oparty plecami o pień, ręce w kieszeniach - póki do niego nie dotarła. Nie zbliżyła się zanadto, stanęła jakieś trzy metry od niego. Mimo to, miała wrażenie, że znajome brzozy otoczyły ich oboje, zobaczyła tę samą wodną toń, posrebrzoną tym samym znajomym księżycem, który to chował się, to wyglądał zza chmur. Było dość jasno, by dostrzec pomarszczoną sympatyczną twarz szeryfa, błysk jego oczu. - Tak, to ładne miejsce, Sally - powiedział cicho. - Muszę wam to przyznać. Przyszedłem trochę wcześniej, naprawdę bardzo tu miło. - Zauważyła, że unosi ramiona. - Ale zimno. Nie marzliście tutaj? - To okrutne z twojej strony - wypowiedziała to tym swoim miękkim szeptem wzorowej uczennicy, ale bez drżenia. - To paskudne, nawet jak na ciebie. - Nawet jak na mnie? - Zakasłał. Silnie. Słyszała, że z trudnością odzyskuje oddech i pomyślała: Dobrze mu tak. Miejmy nadzieję, że jest chory. Miejmy nadzieję, że umrze. - Tak - potwierdził. Odwrócił się do pnia brzozy. Splunął na ściółkę. Popatrzył w stronę drogi. Zachichotał. - Masz rację, to było chyba dość niemiłe, rzeczywiście. No bo tak: czekasz na coś bardzo długo, właściwie całe życie. A kiedy wreszcie udaje ci się to zdobyć, co się nagle dzieje? Ktoś na tym kładzie swoją brudną łapę. Wszystko zaczyna wydawać się plugawe, godne potępienia; to wszystko, co przedtem wydawało się słuszne i piękne. Tak to jest, prawda? Sally nie odpowiedziała. - Tak - cedził dalej szeryf. - Tak, wiem, jak to boli, Sally. Dobrze wiem. - Zakasłał znowu, zarzęził, wciągając powietrze jak starzec. Sally nadal milczała. Obserwowała go po prostu, bojąc się, że się rozpłacze, płacz podchodził jej do gardła, ale mimo to stała zupełnie spokojna. Po następnym ataku kaszlu Dolittle oparł się o drzewo. - To wszystko przez te wątpliwości, co? Chodzi mi o to, wiesz, że póki się nie ma nikogo, kto by człowieka niepokoił, wszystko wydaje się słuszne, prawda? Nawet jeśli wiesz, że to coś jest niesłuszne według powszechnych kryteriów, zwyczajnych zasad. Ale przecież wiesz, że to, co robisz, jest słuszne podług... większej miary. Prawda? Cel uświęca środki, coś w tym rodzaju. - Tak - mruknęła Sally i ugryzła się w język. Szeryf pokiwał głową. - Aż tu, do diabła, zjawia się ktoś, zaczyna zadawać pytania. Zaczyna mówić, że może to wszystko jest błąd. Że te zwyczajne zasady są nienaruszalne. I do ciebie też się stosują. I rodzą się wątpliwości. Wszystko zaczyna wydawać się... plugawe. Godne potępienia. - Wydał cichy chrapliwy odgłos. Pomyślała, że się z niej śmieje. - Przykro mi, że muszę ci zakomunikować tę smutną prawdę, moja droga, ale jak raz zacznie się mieć wątpliwości, to one już nigdy nie odejdą. Nigdy. Z trudem skończył zdanie, bo znów zaniósł się kaszlem. Zgiął się wpół, opierając się o drzewo jedną ręką. Sally stała i patrzyła, z początku chłodno i obojętnie. Ale po jakiejś minucie zaczęła się zastanawiać, czy on rzeczywiście nie jest chory. Do licha, może podejść do niego, jakoś pomóc. W końcu atak zelżał, minął. Dolittle wyprostował się z cichym, gardłowym przekleństwem. Musiała coś powiedzieć: - Nic ci nie jest? - Nic. - Chyba jesteś chory. - Tak, do diabła. Chyba trochę tak. Dmuchnęło mocniej, Sally skuliła się. Wysoki mężczyzna wciąż opierał się o drzewo i oddychał ciężko. Dlaczego nie przeskoczy tych wszystkich wstępów, pomyślała, dlaczego nie przejdzie wprost do szantażu. Zacisnęła wargi w wąską kreskę, przyglądała mu się, czekała. - Wszystko zaczyna się wydawać trochę ważniejsze - powiedział - kiedy jest się chorym. - Czyżby? - spytała chłodno. - Tak. Tak właśnie jest. - Chrząknął, odepchnął się od drzewa i podszedł do niej. Zbliżał się tym aroganckim kowbojskim krokiem. Stanął tuż obok, a ona, podniósłszy w górę oczy, zobaczyła, jaki jest wycieńczony: oczy podkrążone, policzki zapadnięte. Odwróciła wzrok, popatrzyła na swoje buty. - No tak - powiedział. - Co ty na to, Sally? - Prychnął. - Daj spokój. Powiem prosto z mostu. Kobieta w twoim wieku. Żeby szlajać się po lesie z takim chłopakiem. I to jeszcze na dodatek żonatym. Nie, nie twierdzę, że zostaniesz wywieziona z miasta na taczkach, nic takiego. W dzisiejszych czasach takie rzeczy się nie zdarzają, nawet w Auburn. - Potarł się po głowie otwartą dłonią. - Ale i tak, jeśli podam to do publicznej wiadomości, sprawa będzie dla ciebie bardzo nieprzyjemna. Wiesz dobrze. Żona się dowie. Zaczną się żale, pretensje. Kłamstwa i przeprosiny, następne kłamstwa. Wyjdą na jaw wszystkie szczegóły. Wszystko. Publicznie. Każde słówko, zadbam o to. Bardzo ciężko ci będzie funkcjonować w roli dziennikarki, kiedy ludzie zaczną się z ciebie wyśmiewać. - Cmoknął ze współczuciem: „c-c”. - Że nie wspomnę o tym, co na to powiedzą twoi szefowie, tam, w White Plains. Nie sądzę, żeby im to szczególnie przypadło do gustu. Pewnie stracisz posadę, Sally. No a potem, najważniejsze... - W porządku! - popatrzyła mu w oczy, zobaczyła, że patrzy na nią z błyskiem. Miała ochotę go uderzyć. - Wiem to wszystko. - A najważniejsze - ciągnął spokojnie - że stracisz jego. Musisz o tym wiedzieć. Może masz nadzieję, że to wymusi drastyczne kroki. On rzuci żonę albo ona go opuści. A on zostanie z tobą. Ale nie, przecież niegłupia z ciebie dziewczyna, Sally. Wiesz dobrze, na pewno wiesz w głębi duszy, że... - Czego chcesz, szeryfie? Przejdź do rzeczy, dobrze? Przerwał. Uśmiechnął się kątem ust, zmrużył oczy. - Chcę, żebyś się odczepiła, Sally. Tylko tyle. Odczepiła od Woceka i kazała Rumplemeyerowi odczepić się od mojej córki. Na rok. Do diabła, jeszcze tylko rok i mnie nie będzie, masz to jak w banku. Potem nie będzie miało znaczenia, co robisz. - Wiesz, że nie mogę tego... - miała przygotowaną przemowę, szlachetną przemowę o dziennikarskiej powinności, ale nie była w stanie jej wygłosić. Wyglądało na to, że nie jest w stanie wykrztusić słowa. Szeryf wyciągnął rękę, nawet nie miała czasu odskoczyć. Położył jej rękę na ramieniu: wielką, ciepłą dłoń i przytrzymał ją mocno. - W głębi duszy wiesz, że go stracisz - powiedział łagodnie. - Jak dojdzie do kryzysu, oczywiście. Na pewno wiesz, że taka jest prawda. Sally krew napłynęła do twarzy, a łzy do oczu. - On jest tutaj, w tym okręgu, tylko przejazdem - mówił dalej spokojnie. - A ty, Sally, i ja jesteśmy tu na stałe. Sally krzyknęła gniewnie i wyrwała mu się. 22.11 Dolittle’owi było jej żal. Mała, krępa, brzydka kobieta. Jeszcze brzydsza teraz, z mokrymi policzkami, opuchniętymi wargami, rozmazanym tuszem pod oczami. Niemłoda, samotna. Pewnie sądziła, że takie coś może się udać. Będzie mały biały domek z ogródkiem. Parkan ze sztachet. Mówią, że jak chłopu staje, to mu rozum kołowacieje. Pewnie z kobietami jest jakoś podobnie, rządzi ta sama zasada. Pokręcił głową, spojrzał na nią. Odwróciła się do niego plecami i stała tak, drżąc. Jak schwytane w pułapkę zwierzątko, pomyślał, czekające na dobicie. - Rany boskie, Sally, jeden rok - powiedział. Chrypiał, w piersiach go rozbolało od tego gadania. - Co może być tak cholernie ważnego, że nie może poczekać rok? Nie odpowiedziała, stała tylko, pięćdziesiąt kilo wkurzonej baby. - Stracisz pracę. Stracisz chłopaka, wiesz przecież. - Podniósł rękę do góry. - A ja i tak wygram te przeklęte wybory. - Nadal cisza. - Chryste! Za rok będę leżał w grobie, a ty będziesz się zastanawiać, o co był ten cały szum. - Nie - odparła cicho. Ledwie usłyszał ją przez szum wiatru. - Nie. - A tam! - odszedł od niej, zagłębił się między brzozy. Stał, podparłszy się rękami pod boki, wpatrując się w ciemną toń jeziora, w odbicie księżyca. Głośno tu dzisiaj, wiatr tak hałasuje w gałęziach. I zimno. Te zakochane gołąbki musiały być naprawdę nieźle napalone, żeby tu nie zamarznąć. Sapnął cicho. Musieli mieć dużo radości, naprawdę. Właściwie, tylko pozazdrościć... Zaklął, odwrócił się do niej. - O co chodzi?! - zawołał. - Co ci tak cholernie zalazło za skórę, co? Sally, możesz mi to wyjaśnić? Co ci się nie podoba, mój uśmiech, moja fryzura, o co tu, do diabła ciężkiego, chodzi? W końcu pokazała mu twarz. Zaciętą. Widać, że doprowadzona do ostateczności. - Nie chodzi o pana osobiście, szeryfie - powiedziała z irytującą uprzejmością. - Jestem dziennikarką. To sprawy związane z pańskim urzędem zalazły mi, jak pan to określił, za skórę. Dolittle, wyprowadzony z równowagi, wsadził ręce do tylnych kieszeni spodni. Podniósł głowę i westchnął do księżyca. - Ach, co za szlachetny idealizm, Sally. Podziwu godzien. To kompletna bzdura, oczywiście, ale cóż za szlachetna bzdura, nie da się zaprzeczyć. Nie chodzi o mnie osobiście, tylko o mój urząd - przedrzeźniał. - A co ci się nie podoba w pełnieniu przeze mnie urzędu? Jeśli mogę spytać? To wywołało u niej nieznaczny uśmiech. - Po pierwsze, wydaje mi się, że sama myśl o tym, iż urzędnik stojący na straży prawa może uciekać się do takiego szantażu, jest odrobinę niepokojąca. - Ach, mój Boże, wydaje ci się niepokojąca. Coś podobnego. - Zaczął znowu kaszleć, teraz poczuł, że to naprawdę nie przelewki. Udało mu się jednak odzyskać oddech, żeby mówić dalej. - A nie wydawało ci się niepokojące, kiedy władze federalne dały nam te, jak one się zwą, dotacje na budownictwo mieszkaniowe dwa lata temu? I zbudowaliśmy za nie całe osiedle na południowym wschodzie okręgu? Mieszkania dla ubogich rodzin, takie tam dyrdymały. Zdaje mi się, że przypominam sobie, jak piałaś z zachwytu w którymś wstępniaku, że nasi wspaniali naczelnicy wreszcie zrozumieli i tak dalej. - Nic nie odpowiedziała, stała tylko, obrażona, i przyglądała mu się. - Myślisz, że te wszystkie domy nie wpadłyby w łapy teściowej Ala Schneidera? Albo że on nie miał trzydziestu pięciu oddanych przyjaciół i bliskich krewnych, żeby im dać przydział na te domy? Nie mówiąc już o tym, ile zaprzyjaźnionych firm dostałoby kontrakty na budowę tych domów? Do diabła, na szczęście przypadkowo wiem, że Al ma zwyczaj od czasu do czasu wymachiwać fujarą przed jakimś skautem... Odsunęła się i wydęła wargi z niesmakiem. - Tak, Sally, taka jest paskudna prawda. - Wiem, że to prawda - powiedziała. - Ale to jest niesłuszne. - Sally... - chciał na nią krzyknąć, ale wydobył z siebie tylko chrypienie. Podszedł do niej z wyciągniętą ręką, chrypiąc. - Gówno mnie obchodzi, co jest słuszne. Albo sprawiedliwe. Czy to się podoba szlachetnym donkiszotom z gazet. Ja się staram, żeby tu było dobrze. Dobrze dla tego okręgu. Żeby nie został pochłonięty przez molocha rozwoju, żeby nie był stawką w rozgrywkach polityków... Flegma zawrzała mu boleśnie w gardle, wyciągnął rękę i oparł się o pień. Przytrzymał się go, pochylił. Zakasłał głucho, ochryple. Kasłał i kasłał. Kasłał aż do utraty tchu, aż wzbijały się opadłe liście u jego stóp, aż zdawało mu się, że udusi się na śmierć, tu, na miejscu. Stanęła za nim. Położyła mu na ramieniu swoją małą szczupłą rękę. Chwycił oddech, z wdzięcznością wciągnął chłodne nocne powietrze. - Mam wezwać lekarza? - zapytała, jej głos znacznie złagodniał. Pokręcił głową, ale minęła niemal minuta, nim odzyskał głos. - Sally - wyszeptał - Sally... Patrzyła z przekrzywioną głową, czekała. - To ostatnia szansa - powiedział. - Dla ciebie i dla mnie, dla nas obojga. Daj spokój, Sally. Jeden rok. Ostatni rok. Wargi zaczęły jej znów drżeć, oczy wypełniły się łzami. Jej dłoń pozostała na jego ramieniu, trwała tam, już zaczął myśleć, że może... Ale oto już uciekała od niego. Biegła, brnąc w liściach, fruwały wokół niej, aż znikła za drzewami, aż chmura zasłoniła księżyc, las pociemniał - i już jej nie było. Szeryf odepchnął się sztywno od drzewa. Odchrząknął. Splunął na ziemię. 22.20 Przez dłuższą chwilę Merriwether siedział bez ruchu. Był już przy trzecim papierosie, ale trzymał go tylko w palcach, słupek popiołu narastał powoli. Emily spała, ani drgnęła. Obserwował jej miarowy delikatny oddech, jej nieruchomą twarz, spokojną, nieświadomą. Nie kochasz jej naprawdę, pomyślał. Tak mu powiedział ojciec. Smoczy Król. Wyprostowany w tym swoim pikowanym skórzanym fotelu, przy tym swoim zbyt wielkim dębowym biurku. Łysą głowę, okoloną wianuszkiem srebrnych włosów, zadarł dumnie, wypychając władczo brodę: ta jego poza „nie próbuj ze mną zadzierać, ty maminsynku”. „To niemożliwe, żebyś ją kochał - powiedział. Między wami istnieje zbyt wielka różnica kulturowa. Robisz to tylko mnie na złość. Zwyczajnie. Odruch niewczesnego buntu. Żeby mi dopiec. No cóż, dopiekłeś mi, chłopcze. Zadowolony jesteś? Naprawdę jesteś zadowolony?” Zabawne, naprawdę. Naprawdę bardzo zabawne. Nim stary się odezwał, Merriwether myślał prawie to samo o nim. Myślał, że Smoczego Króla wcale nie obchodzi, jakiego koloru skórę ma jego synowa, że to tylko pretekst, żeby pokazać, kto tu rządzi, kto tu ma ostatnie słowo. Mimo to jeszcze długo po wyjściu z gabinetu na drugim piętrze, długo po tym, jak zbiegł szerokimi frontowymi schodami, spierał się z tym draniem w myślach. „Różnica kulturowa? Tak, oczywiście, ona studiuje filologię angielską, a ja języki klasyczne, to ogromna różnica. No, a poza tym jest błyskotliwa i piękna - wielki rozum w urodziwym ciele. Ufa mi, ma miły charakter, jest dowcipna, lubi dzieci... Nawet gotować trochę potrafi. Ale, oczywiście, pociąga mnie tylko i wyłącznie dlatego, żeby tobie zrobić na złość. Ty draniu, nie do wytrzymania!” Ojciec, a jakże, wyznawał swoje prawdy. Istniejące gdzieś, w niebiańskich wyżynach, nie podlegające kwestionowaniu, ponad wszelkie argumenty, odporne nawet na rzeczywistość. „Nie kochasz jej naprawdę. Robisz to tylko na złość mnie”. Merriwether siedział z papierosem w ręku, z łokciem wspartym na drewnianej poręczy krzesła. Patrzył na swoją śpiącą żonę i zastanawiał się, czy to prawda. Myślał czasami o tym, żeby się jej pozbyć, prawda? Snuł fantazje o tym, że umarła. Zginęła w katastrofie samolotowej albo w pożarze. To by rozwiązywało pewne sprawy. Nie musiałby jej nic mówić. Nie musiałby jej tracić. Ani zobaczyć w jej oczach wyrazu krzywdy i zdrady. Może więc rzeczywiście jej nie kocha, skoro potrafi sobie wyobrażać, że umarła. Może to tylko upór, gorzka konieczność posiadania racji, a może sam siebie przekonał, że musi przeciwstawić się ojcu, że musi się z nią ożenić, że musi ją kochać. Może to tylko romantyczna przygoda w ubogim mieszkanku przy alei Massachusetts, z redakcją „Heliosa” w suterenie, podłogą zasłaną dywanem papierów, porozrzucanymi wszędzie książkami, kiedy on siedział w kącie pod oknem, zgięty jak znak zapytania nad klawiaturą komputera, wystukując gorączkowo złote myśli, które same krystalizowały się w powietrzu, kiedy patrzył na Emily i widział, jak mu się przygląda, uśmiecha mądrze, ufnie, jakby jego idealizm był największym skarbem, jakby wierzyła, że uniknie nieuniknionego upadku... Rany boskie, o czym on w ogóle myśli?! Oczywiście, że ją kocha, jest jego żoną, zawsze ją kochał, ona jest jego życiem, którego zawsze pragnął, ona jest... W drugim pokoju zadzwonił telefon. - Niech to szlag - szepnął Merriwether. Położył papierosa na popielniczce, odstawił ją na podłogę. Podniósł się w pośpiechu. Człowiek już nie może chwilę się zastanowić nad życiem, bo ten przeklęty telefon urywa się bez przerwy. To pewnie Sally albo ktoś z „Kombinatu”: „Przepraszamy, że zawracamy głowę w momencie kryzysu życiowego, ale wiesz, stary, ten kawałek o Barnesie musimy mieć przed północą...” Musi szybko odebrać, bo Emily się obudzi. Udało mu się dobiec i podnieść słuchawkę przy trzecim dzwonku. - Halo! - powiedział ostro. - Czwarty! Dzięki Bogu! - Rumplemeyer? 22.21 - Gdzie się wszyscy podziewają, do jasnej cholery? - Rumplemeyer przestał sobie wyrywać włosy z głowy i osunął się, rozluźniony, na szybę budki telefonicznej. - Dzwoniłem, tego, do redakcji. Dzwoniłem do „Kombinatu”. Dzwoniłem do domu Sally. Do Shea. Dzwoniłem nawet do „Sądowej”. - I postanowiłeś wykręcić do mnie, zanim zadzwonisz do Biura Zleceń? Pochlebiasz mi, Rumple, słowo. Rumplemeyer uśmiechnął się szatańsko do słuchawki. - No wiesz, Czwarty, ja wcale nie uważam, że ty guzik potrafisz. Przeciwnie, uważam, że jesteś prawie równie dobry jak prawdziwy reporter. - Cudownie. A pamiętasz tych dwóch, co cię sprali po pysku? Zadzwoniłbyś do nich, ale nie wziąłeś numeru, prawda? Kpiący, znajomy głos Merriwethera płynął ku niemu po drutach i koił jego skołatane nerwy. Tu, na poboczu ciemnej górskiej drogi, wśród wyjącej wichury, z księżycem kryjącym się co chwilę za pędzącymi chmurami, jest zupełnie jak w tych filmach, kiedy zza krzaka wyskakuje psychopata z piłą łańcuchową i szatkuje pozytywnego bohatera na drobne kawałeczki. Budka stoi na zarośniętym zielskiem parkingu, przy ruinach jakiejś stacji obsługi, doskonałe miejsce na przechadzki dla trupów, zwłaszcza gdyby to miał być trup mechanika samochodowego. - Posłuchaj - powiedział, podrygując na czubkach palców. - Siedziałem schowany w szpitalnym schowku na miotły przez ostatnie dwadzieścia minut i jestem prawie pewny, że szuka mnie policja, kapujesz? - Oczywiście, doskonale. Miło z twojej strony, że zadzwoniłeś. No to cześć, na razie. - Chodzi o to, że jeżeliby mnie, tego, aresztowali, to mogę nie zdążyć przed zamknięciem numeru. To po pierwsze. A po drugie, właśnie zrobiłem wywiad z Cindy Dolittle. Na to nawet Czwarty musiał się zamknąć. Rumplemeyer rzucił okiem na szosę. Pusto: kręta wąska szosa, z jednej strony zbocze zarośnięte rozczapierzonymi drzewami, z drugiej przepaść z takimi samymi drzewami nisko w dole. Jedyny pocieszający widok stanowił stary garbus, przycupnięty wiernie koło budki, terkoczący na wolnych obrotach, ze zgaszonymi reflektorami, gotów, by zabrać go stąd w cholerę. - Czwarty! Słuchasz? - Tak, tak, właśnie brałem długopis. Wal. - Spisz się dobrze, Czwarty. Wznieś się ponad te swoje arystokratyczne uprzedzenia. - No to uważaj - powiedział Rumplemeyer. - Cindy twierdzi, że Dolittle, tego, wrobił Thimble’a. No nie? Dolittle jej powiedział, że Thimble ma zamiar podkablować Scottiego, wiedząc, że ona powie o tym swojemu chłopakowi, Wocekowi, a on powie Scottiemu, a Scotti wykończy Thimble’a. Kapujesz? No, chodzi o to, że Dolittle przekazał przez córkę wiadomość, że Thimble zamierza ich sypnąć. Stary policyjny numer. Wykończył Thimble’a cudzymi rękami. - Ale po co? - Cindy twierdzi, że szeryf chciał, żeby Thimble został zabity, żeby mógł zabić Woceka, bo ten pieprzył mu córkę. - No nie, daj spokój, Rumplemeyer, to jest wariactwo. - Ona siedzi w domu wariatów, co się dziwisz, Czwarty. - Ale może być tak, że Thimble miał coś, żeby szantażować szeryfa - powiedział Merriwether. - Co?! - Tak twierdzi nasz cudowny Scotti. - Scotti tak mówi? Powiedział, że Billy Thimble próbował szantażować szeryfa? - Z tego, co mi szepnął, tak by wynikało. Powiedział, że Thimble spodziewał się dostać od szeryfa grubszą forsę. - Ale za co? Czym Billy Thimble mógł szantażować Dolittle’a? - Ach, Scotti przeoczył mi o tym wspomnieć. Ale to by wyjaśniało, po co szeryf napuścił ich na Billy’ego. - Jasne, jasne. A potem... potem Dolittle kazał zastrzelić Woceka w akcji, żeby Wocek nie mógł powiedzieć, że dostał cynk od Cindy. - Nie rozpędzaj się, Rumplemeyer. - Słuchaj, naprawdę, chodzi mi o to, że nawet dziś, nawet jeśli głosowanie jest już jutro, to jeśli wyborcy się dowiedzą, że szeryf sam spowodował morderstwo... - Nie wiem, czy możemy... - Słuchaj - powiedział Rumplemeyer. - Wracam natychmiast. Ty tylko znajdź Sally, dobrze? I opowiedz jej to, dobrze? - Się robi. - Dzięki. Rumplemeyer odwiesił słuchawkę. Się robi, pomyślał. Nie spieprz sprawy. Otworzył drzwi budki i wyszedł w noc. Nie jest to, stwierdził, przyjemna noc. Wyje wicher. Gałęzie zamiatają po niebie jak ręce tancerzy w jakimś rytualnym pląsie. Cienie czają się przy ziemi niczym węże, snują się między drzewami jak jakieś upiory... Szarpnął drzwiczki samochodu i niemal wpadł do środka, zatrzasnął je za sobą, pięścią zablokował zamek. - No, pędź, stary - powiedział do auta. Pchnął lewarek na jedynkę i ruszył na szosę, jeszcze nim zapalił światła. I już pyrkotał w dół, reflektory wierciły dziury w mroku, opony piszczały niebezpiecznie na zakrętach. - O baby, baby, baby - zawodził zgrzytliwym falsetem. - Dopadłem cię, szeryyyyfie, ty faszystowska świnio. O baby, baby, baby. Miałeś pecha, żeś na mnie trafił. Wsadziłeś córuchnę do wariatkowa, ale na nic ci się to nie zdało. Napiszę o twych zbrodniach i droga do „New York Timesa” stanie przede mną otworem... Nagle lusterko wsteczne rozjarzyło się białym blaskiem. Białe światła, reflektory, oślepiały go z góry. Rumplemeyer wstrzymał oddech, zerknął w lusterko. - O baby, baby, baby - mruknął - nie pozwól glinom mnie zamknąć, proooszę... Światła zbliżały się, zbliżały się szybko, były coraz jaśniejsze, większe, oblewały tylną szybę... Rumplemeyer przycisnął gaz do dechy. Volkswagen podskoczył, pierdnął, i jechał dalej z dokładnie tą samą prędkością co przedtem. - O och baby... Może to zwykła ciężarówka, pomyślał Rumplemeyer, a światła rosły i zbliżały się coraz bardziej. To pewnie ciężarówka. To na pewno ciężarówka, która nie da rady wyhamować. Pewnie zaraz mnie walnie z tyłu... Światła były tuż-tuż. - Ooooch... gówno...! Rumplemeyer szarpnął kierownicą, przeskoczył na drugi pas, ten dla jadących z przeciwka. Wszedł w zakręt, za którym nic nie było widać. Z lewej przepaść z drzewami w dole. Wyjechał... Dalej, myślał, wyprzedzaj palancie, dalej. Usłyszał dudnienie silnika. Reflektory zbliżyły się jeszcze bardziej, potem zaczęły wyprzedzać z prawej. To samochód osobowy, nie ciężarówka. Długa limuzyna, pędzi teraz równo z nim. Trzyma się, nie wyprzedza. Nie wyprzedza... - Dalej! - wrzasnął Rumplemeyer. Przed nimi następny ostry zakręt. Garbus pędził lewą stroną, Rumplemeyer był pewny, że zaraz z przeciwka wyskoczy pędem ogromna ciężarówka. - Dalej! Szybkim, zdecydowanym ruchem drugi samochód skręcił na niego. Uderzył twardo w bok volkswagena. Rumplemeyer zaskowyczał. Gorączkowo kontrował kierownicą. Auto zatańczyło po nawierzchni. Poczuł, że opony ześlizgują się na miękkie pobocze. Wyrwało mu z ręki kierownicę. Garbus przechylił się na dwa koła. Rumplemeyer wrzasnął. Samochód wypadł z szosy i zaczął staczać się po zboczu. Zanurkował pomiędzy drzewa. Rumplemeyer widział, jak nagie gałęzie łamią się na przedniej szybie. Widział, jak smugi reflektorów tańczą dziko po pniach. Wóz spadł ciężko na ziemię. Rumplemeyer zaskrzeczał... Wstrząs. Odgłos tłuczonego szkła i gniecionej blachy. Samochód stanął w miejscu, Rumplemeyera rzuciło do przodu, uderzył twardo czołem w kierownicę. - Uch! I koniec. Nagła cisza. Po prostu. Rumplemeyer leżał nieruchomo, na boku, włosy rozrzucone na szybie. Otumaniony. Nie był pewien, co się dzieje. Zobaczył światło. Zobaczył światło i kołyszące się gałęzie. Drzewa pod dziwnym kątem, cały świat pod dziwnym kątem. Poczuł ostre pieczenie na czole. Sięgnął ręką i dotknął ostrożnie. Popatrzył na palce. Krew, jak cholera. - Gówno - powiedział. - Co za skurwysyny. Pewnego dnia, jak już będzie pracował w „Timesie”, napisze o tym książkę, do cholery, wtedy wszyscy się dowiedzą. Z jękiem przekręcił klamkę w drzwiach, pchnął je ramieniem. Opierały się sekundę, potem puściły z głuchym trzaskiem. Wygramolił się sztywno, ręką przytrzymując się drzwiczek, stanął chwiejnie na niepewnych nogach. Teraz to już na pewno nie zdąży przed zamknięciem numeru. Teraz wszystko zależy od Czwartego. A to znaczy, że wszystko zostanie spieprzone. I autorstwo będzie wspólne, na myśl o tym znowu jęknął. Powoli, opierając się o maskę, stanął przed swoim autem, zgięty wpół z bólu. Trzasnął patyk. Podniósł wzrok. Stał przed nim zastępca szeryfa Benoit. Benoit miał na sobie jasnoniebieską koszulkę polo i rozpiętą wiatrówkę. Wyglądał, jakby w trybie pilnym wyrwano go z domu. Stał podparty pod boki, wyraźny na tle rozkołysanych drzew w jaskrawym świetle reflektorów garbusa. W prawej ręce trzymał łyżkę do opon. Kiedy Rumplemeyer na niego spojrzał, Benoit podniósł łyżkę i zamachnął się. Niedobrze, pomyślał Rumplemeyer. Podniósł ręce do góry. - Dobra, tego, poczekaj, dobra? - powiedział. - Słuchaj, dobra? Ale Benoit uderzył z całej siły. Rumplemeyer widział to wyraźnie, niesamowite, jak ten czas może zwolnić, widział grymas wściekłości, który wykrzywił twarz Benoita, i słyszał furkot czarnej stali przecinającej powietrze. Zdawało się, że ma mnóstwo czasu na namysł i reakcję, na unik w bok, na podniesienie rąk i osłonienie głowy... Ale cios dosięgnął go i tak. Nie czuł bólu, tylko wstrząs, który przedziurawił mu skroń. I już nie żył. 22.23 Kiedy Rumplemeyer się rozłączył, Merriwether stał jeszcze chwilę przy stoliku, z ręką na aparacie. Niemal oczekiwał, że usłyszy głos Emily, że gdy się odwróci, ona będzie za nim stała. Ale kiedy się rozejrzał, zajrzał przez drzwi sypialni, zobaczył, że wciąż śpi. I poczuł coś w rodzaju niezdrowej ulgi. Dopóki śpi, najgorsze się jeszcze nie zaczęło. Moment zapłaty jeszcze nie nadszedł. Złożył notatki i wsadził je do kieszeni. Ciężkim krokiem podszedł do wyjścia. Zatrzymał się na chwilę w drzwiach. Czegoś zapomniał... Ale to nic ważnego. Nie może tu już wytrzymać. Nie jest w stanie wrócić do sypialni i jeszcze raz na nią spojrzeć. Nie może patrzeć na niewinność jej snu. I, mój Boże, gdyby otworzyła oczy, gdyby na niego popatrzyła, gdyby musiał wreszcie jej powiedzieć... Nie byłby w stanie żyć dalej, jeśli zobaczyłby ten ból w jej oczach. Wyszedł na ganek. Księżyc świecił wysoko, z góry. Nie było chmur. Łąki jaśniały. Wiatr wzmógł się, orzeszniki gięły się mocno pod jego oddechem. Merriwether widział dookoła siebie wysrebrzone łąki, falujące na wietrze i słyszał wycie wiatru z odległych wzgórz. Poszedł do auta, wiatr rwał mu poły marynarki i rozwiewał włosy. Wślizgnął się do rabbita, zatrzasnął drzwiczki, hałas nocy został na zewnątrz, ale wiatr czuło się dookoła, napierał, wirował. Podjechał do kamiennej bramy. Nacisnął hamulec, zwolnił. Opadłe liście na piaszczystej drodze dojazdowej tańczyły, podrywały się, pędziły w porywach wiatru. Wzdrygnął się za kierownicą. Co za noc. Co za okropna, szarpiąca nerwy noc. Wcisnął pedał gazu i przejechał bramę. 22.27 Zapomniał o papierosie. Zostawił palącego się papierosa na popielniczce koło łóżka, na którym spała Emily. Smuga dymu wznosiła się w mroku z popielniczki. Słupek popiołu wydłużał się, papier szarzał, rozsypywał się. Wkrótce ciężar filtra przeważył resztkę tytoniu. Papieros spadł z krawędzi popielniczki i potoczył się po drewnianej podłodze. Wtoczył się pod łóżko i zatrzymał na skraju zwisającej z łóżka kołdry. Papieros żarzył się nadal, dymił. Po chwili krawędź kołdry zaczęła się tlić. Emily spała. Brązowy krążek spalenizny pojawił się na tkaninie powłoki. Wydobyła się z niego strużka dymu. Pokazał się czerwony żar. Zaraz zajmie się płomieniem. Ale w papierosie skończył się już tytoń. Filtr się nie zapalił. Bez wspomagania papierosa kołdra przestała się tlić. Smuga dymu rozproszyła się, znikła. Nie było pożaru. Emily spała. 22.33 Tej nocy Shea złączył się w jedno ze swoim samochodem. Stary chevrolet gnał ulicą Nadbrzeżną, pędził do redakcji. Oczy i reflektory wbite w podwójną ciągłą linię oznaczającą środek szosy. Wszystko poza tym: światła domów odbijające się w wodzie po prawej, gęstwina lasu ożywiona wichrem na zboczu po lewej, wszystko to wsiąkło w mrok nieuwagi. Shea i jego wóz mknęli do redakcji, żeby zdążyć przed północą, przed nieprzekraczalnym terminem zamknięcia numeru. Shea miał sensację. Miał sensację, jak cholera. I trzeba ją puścić dzisiaj. Przed dniem głosowania. Na pobladłej twarzy igrał nerwowy uśmieszek. Był z siebie całkiem zadowolony. Trzeba było nieźle się nagłówkować, żeby dopiąć historię na ostatni guzik. Owszem, niech sobie Rumplemeyer ma te swoje dramatyczne spotkania późną nocą w ciemnym lesie, ale Shea też potrafi wykrzesać z siebie iskrę bożą. Uciekł się do starej jak świat metody siadania okrakiem na barykadzie. Najpierw poszedł do Jonesa z odbitkami aktów własności. „Ralph - powiedział - Purdy twierdzi, że wykupywałeś ziemię w gminie, bo znałeś ogólny plan zagospodarowania, zanim ogłoszono go publicznie”. A Jones na to: „Chris” (a właściwie: „Ho, ho, ho, ho, no, tego, Chris”. Stary tłuścioch spocił się jak ruda mysz). Tak czy owak: „Chris - powiedział. - Billy Thimble to był głupi młodziak, sporządzał te akty, nie rozumiejąc tak naprawdę, o co chodzi, tak, tak, tak, tak. Potem chciał mnie szantażować, groził, że to rozgłosi. No to co, miałem nie dać biedakowi parę groszy. Ale potem szeryf go przymknął za handel kokainą, a ten gnojek podrzucił szeryfowi te wiadomości, żeby w zamian wyłgać się od kary. Więc Shea poszedł do Purdy’ego. „Whitman - powiedział - Jones powiada, że szeryf, aby mieć na niego haka, wypuścił handlarza narkotyków”. „No wiesz, Chris - odparł Purdy, przygładzając czuprynę i błyskając olśniewającą bielą zębów. No wiesz, Chris, Billy Thimble udzielił nam tych informacji, bo chciał mieć czyste sumienie, a nie z żadnego innego powodu. Dopiero później, kiedy ta koszmarna kokaina owładnęła jego duszą, upadł tak nisko, że zaczął nas szantażować. Straszył, że pójdzie do prasy i rozgłosi - wyobraź sobie! - coś takiego, w co nikt o zdrowych zmysłach by nie uwierzył, no więc, że rozgłosi, iż nasz nieposzlakowanej uczciwości szeryf Cyrus Dolittle aresztował go kiedyś pod zarzutem handlu narkotykami i pozwolił wykupić wolność za informacje kompromitujące Jonesa. I taka jest prawda, Chris, tyle mam do powiedzenia...” Chevrolet Shea wyjechał z lasu i wtoczył się na Główną. Shea odprężył się za kółkiem, to już tylko kawałek do Stillwater Lane. Jedyna rzecz, której nie bardzo rozumiał, to dlaczego Dolittle tak obawiał się ujawnienia tych informacji? Jasne, kiedy Thimble żył, nie mógł ich wykorzystać, bo potrzebne mu było milczenie Thimble’a. Ale skoro Thimble nie żył, dlaczego nie pozwolił Purdy’emu rozgłaszać tego na prawo i lewo? Zresztą, to i tak nie ma znaczenia. To, co ma, wystarczy na świetny artykuł. Bombowa historia na poranek w dniu głosowania: OFIARA MORDERSTWA POMAGAŁA JONESOWI W WYKUPIE ZIEMI W NOWEJ STREFIE GOSPODARCZEJ. JONES OSKARŻA SZERYFA O ZWOLNIENIE HANDLARZA NARKOTYKAMI W ZAMIAN ZA KOMPROMITUJĄCE INFORMACJE. To zrujnuje Jonesa, bez wątpienia. Dolittle’owi też może zaszkodzić, ale niewiele. I Sally będzie musiała się z tym pogodzić. Sprawa jest za duża, żeby jej teraz ukręcić łeb. Zaparkował pod wiązami po przeciwnej stronie ulicy. W redakcji paliły się światła, Przez szybę zobaczył Sally, jak siedzi sama przy biurku. Siedzi i wpatruje się w przestrzeń. 22.33 Szeryf Dolittle stał w swoim domu na szczycie Wapataugh Mountain przy weneckim oknie i przyglądał się własnemu odbiciu w czarnej szybie. Żona była na górze, w łóżku. Słyszał jej oddech, ciężki, chrapliwy. Ten drań Steinbach daje jej coś, co rzeczywiście zwala z nóg. Prawie jej nie widywał przez te ostatnie parę dni. Gdy wraca do domu, ona już śpi jak zabita. Pokręcił głową. Ten odgłos, który wydawała, to dyszenie, zaczynało go irytować. Takie rzężenie. Jeszcze gorsze niż jego własny oddech, no, prawie. Brzmi prawie tak samo, jak u jego matki, kiedy tak leżała w łóżku na górze, pod koniec. Niedługo nam wszystkim się poprawi, żonie też. Jeszcze jutro i ta jej histeria minie. Po wyborach, powiedzmy, tydzień czy dwa, wszystko się uspokoi. Sam będzie mógł pójść na kontrolę płuc i nie zrobi się z tego element kampanii wyborczej. Sprowadzi Cindy do domu i będą mogły obie z matką wypłakać się sobie w ramionach. Jeszcze jutro i będzie po wszystkim. Jakoś, pomyślał i uśmiechnął się lekko do swojego odbicia, jakoś udało się wszystko załatwić. Wszystko na swoim miejscu, wszystkie sznurki mocno trzymane w ręku. Katastrofa zażegnana. Przyjrzał się odbiciu swojej wychudzonej twarzy, popatrzył w ciemność, wyczuwając, niemal dotykalnie, namacalnie swoje osiągnięcia: ciepłą, komfortową kołdrę ciszy, która przykrywa spokojem cały okręg, ta wewnętrzna pewność, że wygra. Może jemu samemu nie zostało wiele czasu, ale robota została rozpoczęta. Nagie wierzchołki klonów tańczą po tamtej stronie szyby. Wygląda na to, że ten zachodni wiatr cały czas się wzmaga. Słyszał szelest liści pędzonych wiatrem po trawie i pomyślał o Sally, o tym jak wybiegała z lasu, a wokół niej fruwały liście. Przypomniał sobie, jak znikała w lesie, oddalała się, rozpływała w mroku, jak las niknął w ciemnościach, gdy księżyc chował się za chmurami. A kiedy las rozpływał się w mroku jego myśli, kiedy już nic kompletnie nie było widać, wtedy - stojąc tak w oknie własnego domu - zobaczył inny las, stary las otaczający krąg pokrytej śniegiem ziemi, białe głazy w czapach śniegu, białe rękawy śniegu na zwieszonych nisko konarach, zaspy wśród pni. Wokół sosny i jodły, strzelające w niebo. A w kupie śniegu i liści, tuż pod swoimi stopami, Dolittle znów zobaczył dziewczynkę, dziecko, słodka twarzyczka spokojna, jakby spała niczego nieświadoma, ubranko w strzępach, białe nóżki rozrzucone... i krew, tam, między nogami, brązowy krwawy skrzep, kontrastujący z olśniewającą bielą śniegu. Nie mógł oderwać oczu od tej krwi. Nie widział nic poza nią, jego postrzeganie zawęziło się do tej jedynej plamy, tego piętna, i była w tym taka jasność, taka prostota, taka wiedza: tak, wiedział z absolutną, krystaliczną, niemal duchową dokładnością - jak ma postąpić, co musi zrobić... Zadzwonił telefon w drugim pokoju. Szeryf zamrugał oczami i wyprostował się. Cóż, cokolwiek by to było, już jest po wszystkim, pomyślał. Telefon nadal dzwonił. Pomyślał: po wszystkim. 22.35 Merriwether zaparkował swojego rabbita na tyłach redakcji i ruszył przez parking do drzwi. Wokół niego liście podskakiwały i turlały się po asfalcie. Wiatr robił się coraz silniejszy. Łzawiły od niego oczy. Schował głowę w ramiona, wcisnął ręce głęboko w kieszenie. Wydłużył krok, żeby jak najszybciej dotrzeć do drzwi. Wszedłszy, zobaczył w środku Sally. Siedziała sama, wokół niej puste biurka. Puste biurka, jakby porzucone, zawalone stosami papierów. Na pomocniczych stolikach milczały maszyny do pisania. Sally odwróciła się na obrotowym krześle i spojrzała na niego. Podszedł do niej z twarzą napiętą, skurczoną bólem. Wstała, popatrzyła na niego przez łzy, potrząsnęła głową, spróbowała coś wykrztusić. - On rozgłosi - udało jej się wyszeptać. - Tak - powiedział. - To jasne. - Nigdy nie przestanę cię kochać. Nigdy nie zrezygnuję z miłości do ciebie. - Sally... Wyciągnął rękę, żeby ją objąć. Ale w tym momencie Shea wszedł frontowym wejściem. Ręka Merriwethera opadła bezwładnie. Kochankowie nie mieli czasu powiedzieć już nic więcej. 22.45 - Sally, tego nie możesz puścić - powiedział Shea. - Musimy poczekać na Rumplemeyera. Sally oznajmiła mu właśnie, co zamierza zrobić. Shea stał w przejściu między biurkami i wygrażał w jej stronę papierosem. Sally siedziała znów przy swoim biurku. Wydawało się, że przypatruje się starej wykładzinie na podłodze. Twarz pochyliła, na czole miała głęboką zmarszczkę, ale Shea nie wiedział, czy słucha go, czy nie. Z Merriwethera nie było większego pożytku. Usiadł już na własnym krześle, ale nawet nie zdjął płaszcza. Siedział pochylony, z rękami złożonymi między kolanami. Gapił się na maszynę do pisania, na własną, nie dokończoną relację z procesu Scottiego. Sprawiał wrażenie, że myślami przebywa zupełnie gdzie indziej. Rany boskie, pomyślał Shea. Nie podobało mu się to, w co tu wtargnął, to było z pewnością coś poważnego. Słoń w składzie porcelany. Te dwie spragnione miłości duszyczki, chcące przez chwilę dać upust swojej tęsknocie, a tutaj on, wielki paskudny Christopher Shea, brutalnie przerywa im takimi głupstwami jak, ot, bagatela, polityka i prawda, na godzinę i kwadrans do zamknięcia numeru w przeddzień najważniejszych, do jasnej cholery, wyborów w historii tego okręgu... - Sally - powiedział. Poruszyła się lekko. Podniosła na chwilę wzrok, ze znużeniem, jakby bolała ją głowa, a on walił jej nad uchem jakimś młotem. - Chris, przepraszam cię, co mówiłeś? - Mówię, że musimy czekać... - Na Rumplemeyera? Nie wiemy, gdzie się podział Rumplemeyer. - Dzwoniliśmy na policję, nie aresztowali go. Gdzie może być? Powinien tu zaraz być. Sally masowała sobie ręką skronie. - Czy Rumplemeyer kiedyś się spóźnił z tekstem na zamknięcie numeru? - nie dawał za wygraną Shea. Ale ona tylko westchnęła, nie odpowiedziała mu. Odwrócił się. Odłożył ze złością papierosa na popielniczkę. Przeczesał włosy palcami. Miał ochotę wyrywać je sobie garściami. Można przez nią oszaleć. Znów to samo: chce walić w szeryfa jak w bęben, dobrać się do niego jeszcze raz. Shea nie mógł tego wytrzymać. Zerknął na nią. Wystarczy spojrzeć, pomyślał. Przygnębiona, pokonana. Jest skończona i dobrze o tym wie. Od jutra szeryf będzie miał w ręku cały okręg. Sally nie znajdzie nikogo, kto by się odważył powiedzieć na niego złe słowo. I tylko o to jej chodzi. Dzisiaj ma ostatnią szansę, żeby podstawić mu nogę, ostatni cień nadziei, że się uda go powstrzymać. I dlatego jest zdecydowana iść na całość. Shea po prostu nie mieściło się w głowie, że ona może pójść na coś takiego. To już nie obsesja, to opętanie. Ma zamiar opublikować jego rewelacje o spekulacji ziemią, ale chce, żeby to poszło pod wspólnym tytułem z tekstem Merriwethera z procesu i z informacją, którą przetelefonował Rumplemeyer z jakiejś budki, nie wiadomo gdzie. I te trzy kawałki, tak połączone, jak chce to zrobić Sally, dadzą w sumie jedną historię o morderstwie i spisku, która będzie krzyczeć z pierwszej strony właśnie wtedy, kiedy wyborcy pójdą do urn. To wariactwo. Ta jej historia. Wariactwo, myślał Shea. Sedno tych trzech opowieści, zdaniem Sally, jest następujące: Billy Thimble, prawnik, zajmujący się nieruchomościami oraz narkoman, został zeszłej wiosny aresztowany przez szeryfa Dolittle’a. Żeby nie pójść za kratki udzielił szeryfowi informacji o spekulacyjnych zakupach ziemi w Hickory przez Ralpha Jonesa. Potem, przyciśnięty przez własny nałóg, zmienił front i zaszantażował szeryfa. Zagroził, iż ujawni, że Dolittle wypuszcza takich przestępców jak on, Billy, jeśli udzielą mu pomocy w realizacji celów politycznych. Wtedy, zdaniem Sally, szeryf wrobił Thimble’a w ten sposób, że powiedział córce, Cindy, iż Thimble ma zamiar sypnąć policji Vincenta Scottiego. Szeryf wiedział, że Cindy przekaże informację Teddy’emu Wocekowi, a ten Scottiemu. Wtedy Thimble będzie musiał wiać i przestanie stanowić dla szeryfa zagrożenie. Okazało się jednak, że pan Scotti się nie patyczkował i z mety rozwalił Thimble’a. Więc teraz szeryf miał problem z Wocekiem i Cindy, bo mogli zaświadczyć o jego roli w tym zabójstwie. Więc podczas aresztowania Scottiego pozbyto się Woceka. A potem szeryf wsadził własną córkę do szpitala psychiatrycznego, żeby i ją uciszyć. Według Shea był to najbardziej idiotyczny stek wymysłów, jaki zdarzyło mu się słyszeć od czasu spekulacji na temat, kto zabił Johna Kennedy’ego. - Sally - powiedział błagalnie. - Tylko mnie wysłuchaj. Tylko wysłuchaj. - Stanął nad jej biurkiem. Wyciągnął do niej ręce. - Nawet gdyby na moment przyjąć, że Cindy Dolittle nie jest kompletnie stuknięta... dobrze? Znaczy, trudno to przyjąć, ale powiedzmy... Wtedy nadal możesz wyciągać błędne wnioski. Może Billy Thimble rzeczywiście był informatorem szeryfa, ale szeryf wygadał się córce tylko przez pomyłkę? Mogło tak być? I to wszystko zakładając, że Cindy powiedziała prawdę. - Rozłożył ręce. Sally siedziała zasępiona. - Natomiast twierdzić, że Dolittle rozmyślnie wydał Billy’ego Thimble gangsterowi na rozwałkę, że z zimną krwią kazał zamordować chłopaka córki, że własną córkę kazał zamknąć do czubków... no to już przesada... Sally... no wiesz... - Opuścił bezwładnie ręce, klapnęły o uda. - Przepraszam bardzo, Sally, ale to jest wariactwo. Nie wiem, jak to inaczej określić. Wariactwo. - Wyszarpnął następnego papierosa z paczki. Pomachał nim przed nią. - Musimy poczekać na Rumplemeyera. Trzeba go zapytać... Zdaje się, że nagle wytrzymałość Sally się wyczerpała. Wystawiła przed siebie dłonie, zamachała nimi, jakby opędzała się od komarów. - Dosyć, Chris, wystarczy, dobrze? - powiedziała, szorstko jak na nią. Wstała. Stali teraz naprzeciw siebie w wąskim przejściu: wysoki, tęgi mężczyzna i drobniutka kobieta, patrzyła przed siebie, nie podniosła wzroku do góry. - Nie wiesz, o jaką stawkę idzie gra - wyszeptała. - Nie wiesz, o jaką stawkę. - Jaką stawkę? - Shea zbliżył się do niej o krok. - Jaką stawkę? Sally... Sally, jeśli to puścimy, jeśli puścimy taki tekst, a ludzie szeryfa jutro wygrają, wybuchnie wojna. Rozumiesz? O to idzie gra. To będzie gorsze niż wojna. Dolittle doprowadzi do zamknięcia tej redakcji. Pójdziemy na bruk. Będzie nas szarpał ze wszystkich stron: źródła informacji, dystrybucja... Dotrze prosto do White Plains, jeżeli będzie musiał. A jeśli chodzi o ciebie, ciebie osobiście... - Shea czuł, że serce mu przyspiesza. Wiedział, że znowu ma za długi język. Wiedział, że posuwa się za daleko. Ale nie umiał się powstrzymać. - ...wywlecze każdy szczegół twojego życia osobistego, niczego nie uda ci się uchronić. - Sally spojrzała mu teraz prosto w twarz. Miał wrażenie, że zobaczył w jej oczach błysk nienawiści, usta miała zaciśnięte w cienką, siną linię. - Tak, tak, zrobi to, Sally. Jeśli uderzysz w niego tym... tym... tą swoją teorią, tymi nie potwierdzonymi banialukami... narazisz się na walkę totalną, nie oszczędzi ci niczego. Niczego. Rozumiesz? Nie możesz wygrać, nie... - Chris. - Podniosła rękę. Małą, szczupłą dłoń, pokrytą siateczką zmarszczek, wątłą. Ku zdumieniu Shea wykrzesała z siebie jeden z tych swoich słodkich, macierzyńskich uśmiechów. Znów miała ten charakterystyczny łagodny, dziewczęcy ton. - Wyjaśniłeś swój punkt widzenia. W porządku? Wyjaśniłeś. Muszę się teraz zastanowić. Shea stał nieruchomo, wyminęła go. Ruszyła przejściem między biurkami ku oszklonej frontowej ścianie, szerokiej płaszczyźnie połyskującej czernią nocy. Shea zauważył, że Merriwether podniósł twarz znad maszyny. Prowadził Sally wzrokiem. Szła w jego stronę, ich oczy spotkały się, uczepiły. Shea nie widział jej twarzy, bo była do niego tyłem, ale zobaczył wyraz twarzy Merriwethera i zrobiło mu się żal obojga. Biedaczyska, pomyślał. Sally zbliżyła się do Merriwethera, a on wstał powoli. Nie spuszczał oczu z jej twarzy, Shea zobaczył teraz jej profil. Nieładny, żałosny profil starej panny, patrzącej na tamtego z rozpaczą. Głos Merriwethera zabrzmiał ochryple. - Rzeczywiście, możesz trochę poczekać, Sally. Shea ma rację. Nie mamy właściwie nic konkretnego. Możemy jeszcze się wstrzymać, powęszyć. A przynajmniej poczekać, aż wróci Rumplemeyer i wyjaśni parę spraw. Jeśli odłożymy to na chwilę, odłożymy aż... - Aż będzie po wyborach. - Jej szept był ledwie słyszalny. Merriwether odwrócił na chwilę wzrok, jakby się zawstydził. Ale szybko spojrzał na nią znowu. - Może wtedy szeryf nie będzie taki mściwy. Może nie będzie taki skory do... żeby cię zrujnować. Zrujnować nas wszystkich. Shea wyprostował się, zaskoczony. Mimo że był tutaj, że stał i patrzył, Sally wyciągnęła rękę do Merriwethera. Merriwether chwycił ją w obie swoje dłonie i mocno przytrzymał. Nic nie mówili, ale w spotkaniu ich oczu, w tym zapatrzeniu wzajemnym było coś takiego, że... Shea poczuł zakłopotanie, że jest świadkiem takiej intymności i w końcu odwrócił się, zapalił papierosa. Kiedy spojrzał znowu, Sally powoli uwalniała swoją dłoń. Jeszcze przez chwilę patrzyła Merriwetherowi w oczy. Ten opadł z powrotem na krzesło. - Muszę to przemyśleć - powiedziała. I odwróciła się do okna. 23.00 Sally stała w oknie i wyglądała w ciemność nocy poprzez własne odbicie w szybie. Słyszała nieustanny szum i trzaski odbiornika częstotliwości policyjnej na komodzie z tyłu pomieszczenia. Głosy, które czasami przedzierały się przez ten hałas, przypominały głosy nawołujących się w wichurze. W Wannawan przerwało linię energetyczną - wołał jeden głos. Jakiś samochód wyleciał z szosy w Hickory - wołał drugi - kierowca zginął. Meldunek o włamaniu przy Bullet Hole Road... Sally wyraźnie odczuwała obecność obu mężczyzn za jej plecami, presję ich myśli i uczuć. Presję ich spojrzeń na plecach. Wsunęła ręce do kieszeni spódnicy. Będę musiała wysiąść przy aptece w Lincoln po drodze do domu, pomyślała. To jedyna dyżurująca o tej porze apteka, a jej matka musi mieć lekarstwo na rano. Jeśli matka obudzi się rano i nie znajdzie swoich pigułek na reumatyzm na nocnym stoliku, będzie wyrzekać cały dzień. Zerknęła odruchowo na zegarek. Minuta po jedenastej. Powinna poprosić Sidneya, żeby zadzwonił do zakładu energetycznego i dowiedział się, ile osób w Wannawan nie ma światła w domach. Shea mógłby dowiedzieć się w drogówce czegoś więcej o tym wypadku drogowym w Hickory. Znów spojrzała w szybę. Popatrzyła na swoje odbicie. Zobaczyła latarnie po drugiej stronie Stillwater Lane. Jej myśli znowu odpłynęły do matki. Mama ostatnio zrobiła się strasznie marudna, pomyślała. Jęczy i narzeka o byle co, tu boli, tam strzyka. Zrzędzi, że Sally późno wraca. Pewnie zaczęła podejrzewać, że na horyzoncie pojawił się jakiś mężczyzna, wtedy zawsze robi się nerwowa, pomyślała Sally. To pewnie lęk, że zostanie na starość sama, albo coś w tym rodzaju. Może w ten weekend wybiorą się we dwie do Kent. Same. Matka się ucieszy, lubi te wodospady. Zabiorą ze sobą składane krzesełka i zrobią sobie piknik na trawie. Popatrzą na kaskady krystalicznie czystej wody na skałach i na potok w dole. Poplotkują sobie trochę o pani Donnowan, sąsiadce, i jej paskudnym psie, albo o rosnących cenach warzyw, albo o pogodzie i czym tam jeszcze. To matkę trochę uspokoi. Prawdę mówiąc, Sally miała wrażenie, że te wypady i ją uspokajają. A w końcu, tak czy owak, jest po wszystkim, pomyślała nagle. Przecież o to chodzi, prawda? Już po wszystkim, koniec. Wyjęła ręce z kieszeni i objęła się za ramiona. Zadrżała, jakby zrobiło się jej zimno. Gdyby tylko wiedzieć, pomyślała. Gdyby tylko przez moment wiedzieć. Co jest prawdą, co się stanie. A nie wie się nic, czego można by się trzymać. O ileż łatwiej byłoby, gdyby wiedziała, co robić. Wzdrygnęła się znowu, mocniej zacisnęła ramiona. Wolałaby, żeby tak na nią nie patrzyli. Chris i Sidney. Wolałaby, żeby nie stali tak za nią i nie czekali, aż wymyśli, aż postanowi, co robić. Nie wie, co robić. Nie wie nawet, jak się do tego zabrać, o czym myśleć, jak rozróżnić to, co wie, od tego, co przeczuwa. Jeśli ukręci łeb sprawie, czy zrobi to dlatego, że chce zatrzymać Merriwethera? Jeśli puści ten tekst, to czy nie dlatego, że jest do tego stopnia opętana chęcią zniszczenia Dolittle’a, iż pozwoli mu, aby ją skompromitował, rozpętał skandal, naraził na cierpienie mężczyznę, którego kocha? A jeśli ta cała historia to nieprawda? Skąd ma wiedzieć, co jest prawdą, a co nie jest? Skąd czerpać wiedzę? Zamknęła oczy. Ogarnęło ją chwilowe zamroczenie. Miała wrażenie, że leci do przodu, pada, że nie panuje nad swoim ciałem. To było dziwne uczucie, uczucie sennego oderwania, jakby wszystko, co ją wspierało, nagle odeszło, jakby nie istniało już nic, nic poza nią. Może to w takim razie jest prawda. Może ona to wszystko wymyśliła, ten cały świat, a teraz to wszystko znikło, a ona spada w nicość... Zrobiło się jej niedobrze, otworzyła oczy. Zobaczyła swoją twarz, odbitą w szybie własną nieładną twarz. Zobaczyła latarnie uliczne za szybą i noc, która wypełnia przestrzeń poza odbiciem. To wszystko wygląda dość stabilnie, dość realnie, konkretnie. Po wszystkim, pomyślała znowu. I poczuła, że to też jest konkret, ten ciężar w środku, ta wiedza, że on ją opuści, już niezależnie od tego, jak rozwiną się wypadki, szeryf miał rację, Merriwether ją opuści. Jeśli opublikuje tekst, a szeryf w odwecie skompromituje ich, Merriwether odejdzie i będzie próbował ratować swoje małżeństwo. W głębi duszy nigdy jej tego nie wybaczy i na pewno już nigdy nie wróci. Jeśli wycofa tekst, zostanie z nią dłużej, może parę tygodni, może miesiąc, na pewno nie dłużej. Potem groźba, że sprawa wyjdzie na jaw, nie będzie mu dawać spokoju. I wróci do swojej żony, bo ona jest właśnie dla niego, a on ją kocha. Może kocha też i Sally, ale Emily jest akurat dla niego, więc do niej wróci. Tak czy siak, odejdzie od niej. Sally parsknęła krótkim, złym śmiechem. Te dziennikarskie decyzje, to może człowieka wykończyć, pomyślała. Pokręciła głową, opuściła twarz, żeby ukryć krzywy uśmiech przed dwoma mężczyznami z tyłu. A co teraz, pomyślała zniechęcona. Co teraz? Ależ jest znużona. Tak znużona, że na niczym już jej nie zależy. I tak się nic nie da zrobić, choćby nie wiem co. Słońce jutro wstanie, ludzie pójdą do urn i wygra Purdy albo Jones i pierwszym administratorem w historii okręgu zostanie jeden albo drugi, w zależności od tego, co postanowią wyborcy. Prawdopodobnie Purdy. I prawdopodobnie wszyscy ludzie szeryfa wejdą do rady. I nic, co opublikuje w gazecie, tego nie zmieni, za późno już. Przegrała bitwę. Jeśli to była jakaś bitwa. Jeśli to nie była tylko jej imaginacja. Jeśli istotnie ona i Dolittle byli przez te lata spleceni w jakiejś zażartej walce, walce o serce i duszę tego bzdurnego małego okręgu, no to cóż, walka się skończyła i Sally przegrała. Może jeśli będzie waliła w szeryfa wystarczająco długo i mocno, uda jej się trochę go przyhamować. Wyciągnie na jaw jakieś ciemne sprawki, zmusi ludzi, żeby dostrzegli, ile władzy skumulował w ręku, ile rzeczy się dzieje za ich plecami. Może, jeśli trafi w coś naprawdę, naprawdę znaczącego, uda jej się osłabić szeryfa na tyle, że będzie musiał pójść na ustępstwa. I wtedy co? Wtedy Jones odzyska jakiś przyczółek. A może nie. Tak czy owak, Shea ma rację, cena będzie straszliwa, to będzie wojna. Czy warto? Czy kiedykolwiek było warto? Teraz już nie wie. Dziwne, nie pamięta wcale, dlaczego wydawało się to jej takie ważne. Za rok, może dwa lata albo pięć, albo kiedyś tam szeryf umrze. Imperium Dolittle’a upadnie i okręg wpadnie w ręce Purdych, Benoitów i innych kanalii, których Dolittle wyhodował na swoje sługi. Tak się dzieje z wszystkimi imperiami, zawsze tak było, i ani ona, ani nikt inny nic nie może zmienić. Za rok albo dwa lata, albo pięć, a może jutro Sally będzie siedziała w parku w Kent, na składanym krzesełku, koło matki, która będzie mówiła o cenach warzyw i psie sąsiadki. A ona będzie siedzieć i wpatrywać się w kaskady krystalicznie czystej wody na skałach i na potok w dole i zda sobie sprawę, że to jest jej życie. Od dzisiaj. Od dzisiaj już zawsze takie będzie jej życie, więc co za różnica, do cholery, kto ma w ręku komisje do spraw planowania przestrzennego albo gospodarkę gruntami i ludzi w tej zabitej dechami dziurze? Sally omal nie straciła panowania nad emocjami, niewiele brakowało, a rozpłakałaby się. Przełknęła łzy, ale w szybie dostrzegła strach, przerażenie we własnych oczach. Ojej, ojej, ojej, ojej, pomyślała, i wcale nie było jej do śmiechu. Co ja sobie myślałam? Te wszystkie lata. I co zrobiłam? Sally odwróciła się od okna, nie podjąwszy właściwie żadnej decyzji. Nie miała nawet jasnego poglądu, o czym właściwie myślała. Nie była nawet pewna, ile naprawdę wie - dużo czy mało. Czuła tylko za sobą presję spojrzeń Shea i Merriwethera, więc się odwróciła. Shea wciąż stał w przejściu, palił łapczywie, obserwował ją, czekał, co powie. A Merriwether - biedny Sidney - wciąż siedział skulony przy biurku, gapiąc się w nie ukończony tekst. Podniósł na nią oczy, kiedy się odwróciła, a ona popatrzyła w nie i zabolało ją to niemal fizycznie. On siedzi w tym po uszy, pomyślała, a przecież właściwie jest poza tym wszystkim. Kocha go tak bardzo i tak jej żal. Szkoda, że nie wie lepiej: co będzie, co jest prawdą. Odwróciła się, spojrzała na zegar. Teraz sama musi sprawdzić te wiadomości z nasłuchu. O awarii elektryczności w Wannawan. I o śmierci tego kierowcy w Hickory. Popatrzyła znów na mężczyzn. - Robi się późno - wyszeptała. - Nie możemy czekać na Rumplemeyera. Shea zrobił gest sprzeciwu, ale zrezygnował. Wydmuchnął gniewnie dym, przesunął papierosa w kącik ust. Obszedł swoje biurko. Merriwether tylko kiwnął głową. Spojrzał w dół, na zapisaną do połowy kartkę, ale Sally podejrzewała, że jej nie widzi, że patrzy poprzez nią, patrzy w dal. Zagryzł wargę. Położył palce na klawiaturze maszyny. Shea, z kolejnym gniewnym kłębem dymu, odsunął szarpnięciem krzesło i opadł na nie. Potrząsnął głową i wkręcił papier w wałek maszyny. Sally uśmiechnęła się do obu łagodnie. - Musimy opowiedzieć tę historię - szepnęła. Przez chwilę panowała cisza. A potem obaj załomotali w klawisze.