11558

Szczegóły
Tytuł 11558
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11558 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11558 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11558 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ken Kesey SKRZYNKA DEMONA Przełożyła Magdalena Spalińska BRUDNY GALAHAD... tak nazwał go sędzia na procesie - zapisane później podczas ucieczki, już w Meksyku: Od grubego portfela do paru miedziaków, Od ptasiego mleka do nędznych ochłapów, Od człowieka sukcesu do handlarza prochów, Z gładkiego chodnika między kolce krzaków. Ten, do którego przyszłość śmiała się zalotnie, Ten, w którego uczciwość nigdy nie wątpiono, Teraz zaszczuty prawem z krajów ucieka samotnie Skazany nosić imię: Brudny Galahad. Brudny Galahadzie - twój miecz przeżarty rdzą. Brudny Galahadzie - twe inne imiona dawno zapomniane! Biegnij, póki możesz, lecz w końcu cię złapią I zamkną, byś przeżuwał winy swe i wstyd. OTWARCIE KRAT W zarządzie więzienia melduję się w swoim zwykłym ubraniu: skórzanej kurtce, prążkowanych spodniach, mokasynach i ze srebrnym gwizdkiem na szyi. Tutaj klawisze pozwalają nosić ciuchy takie same jak na ulicy. Faceci z więzienia okręgowego nie cierpią przepisów. Porucznik Gerder podnosi oczy znad maszyny do pisania, zauważa mój strój, a jego i tak zimne spojrzenie staje się teraz lodowate. - W porządku, Deboree. Oddawaj wszystko. - Wszystko? - Więźniowie z obozu honorowego nie przechodzą zwykle tej procedury. Jest im darowana w przekonaniu, że i tak oddadzą swoje zegarki, noże i tym podobne. - Wszystko. Nie życzę sobie w środku nocy słyszeć tego gwizdka. - W takim razie proszę o formularz własności. Twarz za siatką pozostaje nieporuszona. Mężczyzna sięga do segregatora, wyjmuje trzyczęściowy formularz i wkręca go do maszyny. - Gwizdek: jedna sztuka - oświadczam, przekładając łańcuszek przez głowę. - Ze srebrnym, przylutowanym krzyżykiem. Nie pisze. - Jedna harmonijka, tonacja bemolowa. Wciąż patrzy na mnie znad klawiatury. - O co ci chodzi, Gerder? Ty żądasz wszystkiego, a ja życzą sobie formularza. Od gwizdka po harmonijkę. Obydwaj wiemy, że najbardziej zależy mi na dwóch notesach, wypełnionych spostrzeżeniami z obozu honorowego. - Podaj rzeczy przez okienko - odzywa się Gerder. - Poza tym chciałbym, żebyś wyskoczył z tego kostiumu Davy’ego Crocketta, palancie. Ściągaj to. Wynurza się zza siatki, gdy ja tymczasem zdejmuję kurtkę z frędzlami, którą Behema uszyła mi ze skóry łosia, przejechanego przez Houlihana podczas powrotu z Przełęczy Siedmiu Diabłów w przeddzień Wszystkich Świętych. Hamulce nie działały, światła mieliśmy wybite. - Wszystko zdać do okienka. A teraz ręce na ścianę, stopy obok siebie. Rozkrok. - Kopie mnie w kostkę. - Rhack, proszę mnie osłaniać podczas przeszukiwania więźnia. Wyłuskują mnie do cna. Gerder zabiera cały alkohol, latarkę, inne rzeczy... Bierze okulary słoneczne, chustkę do nosa, nożyczki do paznokci, długopisy i czego tam jeszcze nie znajdą. Także moje notatniki, zawinięte w pożegnalny rysunek, wykonany przez Fastinaux na kawałku papieru po mięsie. Gerder rozrywa paczkę, papier zaś wrzuca do kosza. Notesy umieszcza na wierzchu skonfiskowanych rzeczy. - Muszę dostać zaświadczenie na te przedmioty, Gerder. Takie są przepisy. - Kiedy siedzisz w mojej puszce - uświadamia mi porucznik Gerder - postępujesz zgodnie z moimi przepisami. Żadnej złośliwości w jego głosie. Żadnej irytacji. Jedynie informacja. - Rozumiem. - Zabieram notatniki z okienka i podnoszę je w górę. - Proszę tu popatrzeć! - Pokazuję je Rhackowi i reszcie facetów z pokoju. - Wszyscy widzą dwa notesy. Potem pokazuję je Gerderowi. Ten przechodzi z nimi do swojej klatki i kładzie obok maszyny do pisania. Wali w klawisze, kompletnie ignorując wypełniający pomieszczenie szum podniesionych głosów. Rhack nie jest tak opanowany, wielu z oczekujących tu facetów dostanie się do jego oddziału. A on sam jest tam czymś w rodzaju strażnika bez karabinu. Z początku próbuje się przypodobać, mrugając porozumiewawczo w naszym kierunku, w końcu zwraca się do mnie z przesympatycznym konfidencjonalnym uśmiechem: - Co, Devlin... myślisz, że z naszych wspólnych sześciu miesięcy zrobisz niezłą książkę? - Tak myślę. - Sądzisz, że ukaże się najpierw w cotygodniowych odcinkach w „Chronicie”? - Mam nadzieję, że nie. - Głupia decyzja dać trzy strony notatek temu reporterowi z dodatku niedzielnego; zdradziłem swoje zamiary. - Nie, to będzie samodzielna książka. - Pewnie będziesz musiał wiele pozmieniać... Na przykład nazwiska. - Możemy się założyć, że tego nie zrobię. Sierżant RHACK. Porucznik GERDER. Skąd u licha wytrzasnę lepsze imiona? Zanim Rhack znajduje odpowiedź, Gerder wyszarpuje kartki z maszyny i kładzie je na blacie okienka. - Podpiszcie wszystkie trzy, sierżancie. Rhack musi użyć jednego z moich długopisów. Gerder zabiera podpisane formularze, zaczyna zgarniać drobne przedmioty z blatu i wsypuje je do tekturowego pudełka z numerem na wieku. Na wierzch rzuca zwiniętą kurtkę. - Dobrze, Deboree. - Odwraca się w kierunku tablicy z przyciskami. - Wciągnij majtki i maszeruj do bramy. - Co z notatnikami? - Można kupić w każdym papierniczym. Następny. Kiedy przechodzę, Rhack oddaje mi długopis. Gerder ma rację: papier dostanę wszędzie. Sixo ciągle tu jest. Zapuszkowali go już ponad tydzień temu. Cały na niebiesko w miejsce niedawnych krzyczących kolorów spodni i kurtki, ciągle próbuje grać luźnego faceta, zachowując resztki zjełczałego splendoru i klnąc przy lada okazji: „Ja pierdolę! Nowa dostawa ciot!” Jeden po drugim pojawiają się przywiezieni przez Rhacka chłopcy. Gerder dał im chyba tę samą szkołę, zabierając papierosy, gazety i wszystko inne. - Przykro mi - powtarzam każdemu. - Omijajcie Deboree - ostrzega ich Sixo. - Kłopoty to jego specjalność. Rozlega się brzęk kluczy. - Deboree, Duggs chce cię widzieć. Drzwi się otwierają, idę za klawiszem wzdłuż szeregu cel aż do pokoju z biurkiem. Siedzi za nim kurator Duggs. Leżą przed nim moje dwa notatniki, oraz akta pobytu. Duggs podnosi głowę znad papierów. - Widzę, że udało ci się wywinąć bez dodatkowych kar za złe sprawowanie - mówi. - Byłem w porządku. Duggs zamyka teczkę. - Oczywiście ktoś przyjedzie cię o północy odebrać? - Prawdopodobnie ktoś z rodziny. - Aż z Oregonu? - Mam nadzieję. - Co za rodzina! - Patrzy na mnie wzrokiem pracownika społecznego; bezwarunkowa uczciwość i współczucie. - Przykro mi z powodu raportu o twoim ojcu. - Nie szkodzi. - Wiedziałeś, że to dlatego sędzia Rilling skrócił czas kary? - Tak. Przez chwilę poucza mnie o niebezpieczeństwach: bla, bla, bla. Pozwalam mu się wygadać. W końcu wstaje, wychodzi zza biurka, wyciąga rękę. - W porządku, zwykły Lekki Przypadku. Nie zapomnij tylko o poniedziałkowym przesłuchaniu dziesiąta trzydzieści, inaczej znów nie będzie można pisać do ciebie na Oregon. - Stawię się. - Odprowadzę cię. Po drodze pyta o moją książkę więzienną: kiedy się ukaże? Jak będzie gotowa, odpowiadam. A kiedy to będzie? Gdy przestanę ją pisać. Czy dzisiejsza rozmowa też się tam znajdzie? Tak... dzisiejsza, poniedziałkowa, zeszłotygodniowa, wszystko tam będzie. - Deboree! - Sixo drze się przez kraty. - Wsadź do tej cholernej książki: facet - to ja - przez pięć pieprzonych miesięcy omija każdy kłopot, rżnie w karty z jakimś klawiszem - pięć i pół miesiąca! Kiedy wraca do paki, jednemu ze strażników brakuje paczki Winstonów. Dzwoni więc do drugiego gnojka na dół i pyta: „Jakie papierosy Sixo oddał do depozytu? Winstony? Dawaj go tu!” A ja się pytam, co tu jest grane, człowieku? Co to za wypieprzone świństwo? Ale, co tam; Sixo przetrzyma! - ryczy. - Angelo Sixo Prze i Trzyma! Kilku chłopców żałośnie pociąga nosami, co brzmi zupełnie jak krakanie wron. Zamykają mnie, a Duggs odchodzi. Sixo siada. Dostał podwójny termin: Doraźny.’ Przypadek połączony z oczekiwaniem. Mogą nawet wlepić i potrójny termin. Dodają wtedy czas stracony i to już jest winą. Taki, który czeka na wypuszczenie, nazywany jest Lekkim Przypadkiem. Lekki Przypadek bardzo często może skończyć się Ciężkim Wypadkiem. Wielu Lekkich dostaje świra, rozklejają się albo próbują ucieczki. Lekki jest często gorszy niż Poważny. Najlepszy jest Zwykły Przypadek. O tym właśnie mówią moje notesy. Wprowadzani są kolejni do odsiadki. Tylko na weekend. Puszkarze. Jakiś wariat drze siew ciemności: - Litości, panie zastępco Dawg... Gdzie tu ich pan ładuje? Tu jeden wszarz siedzi na drugim wszarzu. Od stłoczonych sukinsynów Szwy pękają w dziurze tej. Wchodzą szybciej, niż wychodzą, Czasu mnóstwo i miejsca mniej. Stół sam z sobą gra w domino, W kości grają u sąsiadów. Połam kości - lecz Czerwoną Śmiercią skleja je bez śladu. Minął już mój termin wyjścia, Chcę zadzwonić; nie przynieśli soku znów... Zło plus zło to więcej zła zaledwie, A więc puśćcie sukinsynów. Czy klawisze zrobią nalot w mojej celi? Czy wypuszczą mnie przed Gwiazdką? Krew wysysają w zbożnym celu? Czy po prostu trzewia wyrwą? Ktoś podwędził mi kolację, Wtyka, wierci dziurę w murze. Namierzyli nam plantację, Już ostatnią przy tej górze. Resztę proszku mi zabrali wraz z ostatnim łachem, Na nic zda się harda mina. Resocjalizacja działa... czasem, Puśćcie tego sukinsyna. Głupiej rybie darujcie Smak wędki - wędkarze w togach, Siebie samych zaś zwolnijcie Od roli Surowego Boga. Wara, pacyfiści; wara, panie Johnson, Nie ruszajcie Wietnamu, zostaw nam wendetty. Wypuśćcie wapniaków, wypuśćcie hippisów, Wypuśćcie gołębie, wypuśćcie rakiety. Ty z palcem na spuście, Ty, co splatasz pętle znów, Trzymasz klucz od naszej wolności... Wypuść wszystkich sukinsynów. O jedenastej czterdzieści zabierają mnie, oddają ubrania, gwizdek, harmonijkę, zostawiają w pokoju z ławką, razem z innym czarnym jak mahoń Lekkim Przypadkiem, podstarzałym gościem około sześćdziesiątki. - Och, jestem Ready Freddy. Niech mnie kule biją! Krąży po pomieszczeniu podnosząc, odstawiając i znów podnosząc klapę jednego z tych staroświeckich, błyszczących segregatorów, pełnych fiszek z danymi. Ma na sobie znoszony czarny garnitur, wiśniowy krawat i białą koszulę. Buty rzucają zabójczy odblask. - Za co cię wsadzili? - pyta. - Trawa. A ciebie? - Ja z nożem na szwagra, stara dzwoni na gliny. Tak właściwie to wcale nie było żadnej awantury. Ale... Co mnie to obchodzi? Niech ja tylko spotkam tę starą! Odstawiając segregator, sącząc kawę, podnosząc klapę: - Tak jest, już idę! - Powodzenia! - rzucam za nim. - Wzajemnie. Och, nic mnie to nie obchodzi. Nawet zrzuciłem tu kilka kilogramów. Spotkałem paru niezłych kumpli... Młody czarny chłopak zatrzymuje go i wręcza pasek papieru z numerem telefonu. - Tylko pisz tak, żebym mógł przeczytać! - ostrzega stary. - Nie ma strachu, ojczulku. Tylko nie zapomnij! Zadzwoń, jak tylko zobaczysz budkę telefoniczną. Powiedz, że jej Piesek jeszcze będzie szczekał. - A żebyś wiedział, że to zrobię! Pewnie, że to zrobię! - Dzięki, staruszku. Trzymaj się. Kiedy chłopak znika, stary gniecie papier i spuszcza do klozetu. - Zbzikowany gówniarz. Jak widzisz, spotkałem tu i paru pomyleńców. - Odstawia segregator na bok, więc z kolei zaciera nerwowo dłonie i zaczyna krążyć po pokoju. - Z powrotem w miasto! Szaleństwo sobotniej nocy! Żebym tylko złapał autobus! Która godzina? - U mnie dokładnie dwunasta. Prawdopodobnie ktoś z rodziny mnie odbierze. Możemy cię podrzucić. - Stokrotne dzięki. Punkt dwunasta, mówisz? Co mnie to obchodzi? Nie mamy nic z wyjątkiem czasu, gdziekolwiek byśmy nie byli. To za co cię wsadzili? - Posiadanie oraz uprawę. - Czy to nie hańba - wsadzać ludzi z powodu tego, co podarował Pan Bóg? Gdyby chciał, nigdy nie stworzyłby nasion. Ile ci wlepili? - Sześć miesięcy, pięćset dolców grzywny, trzy lata ograniczenia praw. - Czy to nie jedno wielkie gówno? - Stało się. - Ja myślę. Nie... Tylko czas - popija łyk zimnej kawy, przystaje - tylko... Tak. Jestem gotów! Odstawia filiżankę, znowu podnosi segregator. - Franklin! - słyszymy głos. - William O. - Do przodu, szefie. W drogę! Zostaję sam na ławce, spijając kawę z jego filiżanki, łyżeczka sterczy z boku. Plastikowa torba po jego garniturze zwisa smętnie na drucie; ubranie więzienne jest wciąż tam, gdzie je porzucił - na podłodze. Ubranie ducha. Ja też jestem gotów. Opowieść dobiega końca. - Deboree! Devlin E. - Gotów! JOON-CZARUŚ, TO BYŁO JEJ przezwisko na bigbitowej scenie. Spadła tu dziś rano razem ze swoim facetem. Szybko okazało się, że siedziałem z nim w więzieniu. Nazywa się Hub, a znany był z zamiany dwóch na dwa: dwa miesiące odsiadki za zwykłą awanturę rozciągnął do dwóch lat za chrzanienie każdego przepisu. Dumny z reputacji, podobno diametralnie odmienił swoje życie - nigdy więcej czerwonego mięsa, czerwonego wina i białych tabletek. Joon przywiozła go aż z Kalifornii, licząc na zbawienny wpływ życia na farmie. Ich nova zepsuła się tuż przed wjazdem na naszą drogę. Poinformowali nas o tym zaaferowanymi głosami, Joon czerwieniąc się, Hub sczepiając wytatuowane dłonie tak, że przypominały cielska dwóch walczących mastyfów. Wymieniliśmy kilka uwag na temat mrozu, zielonych pomidorów, że niby to niektóre z nich mogłyby dojrzeć w świetle, leżąc za szybą. Powiedziałem, że mogą - jeśli chcą doholować tutaj swoje auto - skorzystać z mojego samochodu i akumulatora. Odchodzą, Joon pierwsza, torebka obija jej kolana. Zaczynam myśleć o Steinbecku, latach trzydziestych i nabazgranych informacjach na wszystkich okienkach bankowych w okolicy: „Czeki realizowane tylko do wysokości zakupu”. Pierwszy autobus szkolny zwalnia i przystaje obok srebrnej od szronu kukurydzy. Kaleb wysiada dokładnie w miejscu, gdzie Hub próbuje uruchomić swoją piekielną machinę. Dzieciaki za oknami autobusu przesyłają znaki; to chyba przez ten dziwaczny kolor płaszcza Joon. Jeden z sąsiadów trąbi, przejeżdżając obok - elegancki sąsiad, ten co ma bogatych krewnych i „ranczo” zamiast farmy. Tkwi pewnie za kierownicą nowego stalowobłękitnego mustanga. Wygląda na to, że silnik znów spełnia swą powinność; słyszę, jak samochód wjeżdża na drogę. Kaleb przynosi pocztę-rachunki, ulotki i sztywno oprawiony tom pt. „Pokochaj to miejsce” autorstwa bardzo świętego człowieka, o którym nigdy nie słyszałem. Nie można nauczyć się kochać żadnego miejsca ani od tych na górze, ani na dole. Tak mi się zdaje. Pełno roboty, walenia, stukania, brzękania, a słońce przesiąka przez mglisty wrzesień. Gdzieś niedaleko przelatuje samolot, kukurydza staje się coraz bardziej złota. Drugi większy autobus z dzieciakami. Wysiadają Quiston i Sherree. Kaleb idzie przez łany, aby ich powitać. Wokół czoła zawiązuje sobie kłos. - Hej! Nie uwierzycie: przyjechała Joon i jej Rabuś! DZIEŃ MATKI 1969 SPRAWOZDANIE QUISTONA Już jej chyba nic nie grozi i myślę, że możemy jej nadać jakieś imię. Tatuś się zastanawia. - Dobrze byłoby nazwać ją Feline. Sherree mówi: taak... Sherree, Kaleb i ja jesteśmy w ogrodzie i dajemy jej ciepłą wodę z butelki. Nie możemy być w domu, bo tatuś pisze sprawozdanie. Cały czas przesuwa trójnóg i zamartwia się o cień. Według mnie jest po prostu cudowna, skacze wokoło wśród miękkich, żółtych źdźbeł gorczycy, cała w słońcu. Tak sobie myślę o miękkości, o tym, jak czas ucieka i jak będzie rosła z nami, z krówkami i pieskami, i kaczkami, i gęsiami, i gołąbkami, i pawiami, i kotkami, i konikami, i kurczakami, i pszczółkami, z papugą Rumiocho i Basilem krukiem, oślicą Jenny i ze wszystkimi ludźmi. Bierzemy kamerę. Tatuś kręci, jak karmimy ją razem z Kalebem i jak Sherree zakłada jej na szyję girlandę z kwiatów: księżniczka Feline. Potem Dobbs przywozi na wywrotce wszystkie dzieciaki i tę mieszankę kompostową, którą zamówiła mama. Przesiąknięci okropnym zapachem przenosimy się wszyscy do ogrodu, gdzie tatuś filmuje nas, jak uprzątamy to świństwo i jak później stoimy z szuflami i miotłami na ramionach. Udaje nam się złapać rząd kurczaków, pięknie ustawionych jak do rodzinnej fotografii, i Stewarta zaczepiającego psa Dobbsa, Kilroya. Chce dokończyć film i idzie na łąkę, gdzie pasą się konie. - Quiston - mówi. - Zamknij w domu te przeklęte psy. Mogą wystraszyć jelonka. Kiedy psy są zamknięte, wspinamy się z powrotem na wywrotkę, która od czasu, gdy Dobbs wziął się za jej naprawianie, ciągle szwankuje z powodu drobnych defektów. Jedziemy na pastwisko! Ja, Kaleb i wszystkie dzieciaki Dobbsa oraz Sherree z nosem zmarszczonym z powodu zapachu. Kiedy mijamy ogród, mała jest nadal tam, gdzie ją ułożyliśmy: za traktorem o sflaczałych oponach, wśród wysokiej gorczycy. Głowę trzyma wysoko jak prawdziwa księżniczka, ukazując swój naszyjnik ze stokrotek i pączków róż. Konie są strasznie podniecone widokiem gości. Tatuś filmuje je, drepczące nerwowo po zielonym dywanie, tłuste i zadowolone. Chodzi z kamerą, dopóki nie kończy mu się rolka, a później odkłada wszystko do pokrowca i bierze wiadro z odrobiną ziarna na dnie. Potrząsa nim, aby konie usłyszały, że coś jest w środku, i zaczyna iść w kierunku bocznej bramy. Chce wywabić je z głównego pastwiska, żeby trawa mogła odrosnąć. Ale konie nie mają zamiaru wychodzić. Dwa źrebaki, Dzikus i Johnny, szczypią i wpadają na siebie wzajemnie. Szaleją jak dzieciaki w zamkniętym pokoju, tak mówi Tatuś. Dzikus to młody ogier, rasy Appaloosa, odrzucony przez handlarzy, którzy przechodzili tędy ostatniej jesieni. Jak się będę nim dobrze opiekował - będzie mój. Białooka - nakrapiana klacz, jego matka, trzyma się z daleka i obserwuje. Patrzy na swojego malucha, na swojego wariata, mówi Dobbs. Potem przechodzi przez bramę, za którą tatuś potrząsa kubłem. Dzikus postępuje za nią, później oślica Jenny. Wałach o imieniu Johnny decyduje się jako ostatni - ma taki krótki wzrok i na dodatek jest uparty. Ganiamy za nim w kółko, aż w końcu udaje mu się dojrzeć pozostałe konie, zajadające ziarno z kubła. W pełnym galopie przebiega w końcu przez bramę. Tatuś mówi, że Johnny to taki siwowłosy strzelec z pogranicza Texasu: zawsze dostaje swojego faceta, nigdy nie bierze łapówki, ale i on się starzeje, musi w końcu przejść na łaskawy chleb. Jenny podchodzi bokiem do wysypanego ziarna, tyłem do przodu. Dobbs stwierdza, że Jenny przypomina mu dziwkę Juareza... robi to, co musi zrobić. Sherree wraca do domu. Kaleb i dzieciaki Dobbsa straszą węże w koniczynie. Ja jadę do domu, siedząc pomiędzy tatusiem i Dobbsem. Widzimy, że Joon stoi wewnątrz ogrodzenia dla bydła. Jest w samej tylko nocnej koszuli. Obok niej ustawił się nasz byczek, Abdul. Wzrok obydwojga błądzi od krańca do krańca pastwiska; pilnują, czy wszystko idzie dobrym torem. Takie barbarzyństwo, Hubercie, odzywa się Tatuś, udając Joon mówiącą do swojego chłopaka Huba: jakby to on stał obok, a nie jakiś prozaiczny byk. Krwiożercze barbarzyństwo! Wprost przyprawia mnie o dreszcze. Włącza się Dobbs, wiem, co masz na myśli, Joon najmilsza - wciela się w rolę byka w roli Huba - ale to jedyna dostępna gratisowa rzecz w tym krwiożerczym kraju. Tatuś się śmieje. Rezydenci zawsze go śmieszą. Wjeżdżamy na podwórko, ja zamykam bramę. Joon weszła na dolną belkę ogrodzenia. To daje jej możliwość gromienia spojrzeniem biednego Johnny’ego, kręcącego siew pobliżu miejsca, gdzie Dzikus atakuje Jenny od tyłu. Jenny broni się i wyrywa. Moi drodzy, woła tatuś, nie wiem, co on sobie wyobraża! Mocujemy gumowy przewód, włączamy pompę i zawracamy przez ogród, mijając szeregi uli. Przywieziony wczoraj rój ciągle wisi na drzewie. Wygląda to jak przerośnięta kiść gruszek; bzyczy i uwija się w ostatnich rozbłyskach światła. Słońce skryło się już prawie za gładkim podbródkiem starego Nebo. Tatuś stoi na szczycie ciężarówki i wrzeszczy, żeby wszyscy wracali już z pola: za niecałą godzinę u wuja Bena rozpoczyna się „Star Trek”. Mama odkrzykuje z ogrodu, gdzie właśnie pieliła chwasty: za godzinę? Zostało mniej niż pół godziny! Dobbs idzie znaleźć trochę bali na tył siedzenia. Sherree idzie pokazać babci i dziadkowi pracę domową, którą przygotowała na jutro. Kaleb, Luiza i May biegną spuścić psy. Ja wyrywam się przed tatusiem do ogrodu; chcemy zabrać ją na noc do domu. Coś się stało. Leży dokładnie tam, gdzieśmy ją zostawili, ale jej główka jest jakoś dziwnie przekrzywiona. Girlanda spadła na ziemię. Jej pyszczek jest okropnie smutny. To wcale nie senność i nie brak płynów spowodowany rozwolnieniem, jak to było dwa dni temu. Próbuję ją podnieść, główka opada bezwładnie. Tatusiu! - Przybiega natychmiast. - Cholera! Ten przeklęty pies ją dostał! - Zamknąłem psy w domu. - Może to był pies sąsiada. Do diabła! - Ona chyba... och, Tato, ona ma złamany kręgosłup! Myślisz, że ją napadł, gdy pojechaliśmy na pastwisko? - Nie sądzę - kręci głową tatuś. - Widziałem ją, kiedy przejeżdżaliśmy obok. Wszystko było w porządku. - Wszystko przez to słońce! Mama nas ostrzegała. Za dużo słońca! - Nie... coś ty! Wcale nie była tak długo na słońcu. Nie wydaje mi się... poważnie... Miał rację. Tatuś wziął ją na ręce i wyniósł z ogrodu do betonowego magazynu na ziarno, wprost za stodołą. A zrobił to nie dlatego, że mieszkała tam Joon z Hubem, ale ponieważ było to najchłodniejsze miejsce na farmie. Pomieszczenie było strasznie zagracone, dziesięć razy bardziej niż wtedy, gdy całą rodziną w nim mieszkaliśmy. A było nas sześcioro! Tatuś wysprzątał jakiś kącik, rozścielił w nim mocno sfatygowany materac i położył na nim małą. Wszyscy zaczęli się schodzić, więc wspiąłem się na betonową półkę, która kiedyś służyła mi za łóżko. Ludzie tłoczyli się wokół Feline i gadali, gadali... Traciła oddech, chwyciły ją drgawki... Zaczęły się od plamistego ogonka, wkrótce ogarnęły cały kręgosłup, łopatki i pierś. Mama podała jej trochę mleka, które zachowała od czasu, gdy zdechł cielak Floozie. Chciałem się pomodlić, ale przez cały czas widziałem tylko życie dobijające się z wnętrza małego ciałka i domagające się uwolnienia. Hub właśnie wrócił z pracy; zaklął, widząc, co się dzieje. W rzeczywistości należała do niego. To on znalazł ją w czasie ścinania drzew. Matki nie było w pobliżu. Pomyślał sobie: biedne maleństwo opuszczone przez wyrodną rodzicielkę. Kiedy ujrzał ją na gumowym materacu, krzyknął i cisnął o ścianę swoim plastikowym pojemnikiem na drugie śniadanie. Osunął się na kolana. Jego olbrzymie łapy tarły nerwowo o uda, klął cicho pod nosem. Trudno to było znieść. Hub dotknął grzbietu Feline. Przyjęła jego rękę z rozpaczliwą ochotą, potem opadła na bok. Klął, klął i klął. Było z nią coraz gorzej. Oddychała z coraz większym trudem. Nawet wysoko na mojej półce słyszałem wyraźnie, jak coś gotuje się w jej piersi. Mama powiedziała, że to chyba koniec. Zastoje w płucach. Pneumonia. Tatuś i Hub zmieniali się, przytrzymując jej główkę najniżej jak mogli i próbując wydostać płyn z wnętrza. Galaretowata, srebrnoszara masa, płynąca z nozdrzy. Świetlisty promyk gasł w jej oczach, drżała coraz słabiej. W pewnej chwili wygięła grzbiet i wydała dźwięk wysoki i słaby. Przypominał odgłos gwizdka, którego dziadek używa o zmierzchu, gdy chce zwabić lisa, kaguara albo rysia. Albo przynajmniej tak mówi. Mimo że Hub nie przestawał ssać, Feline zaczynała już puchnąć. Tatuś pozwolił mu próbować jeszcze jakiś czas, aż wreszcie powiedział: daj spokój, Hub. Ona nie żyje. Wtedy Hub przestał, a tatuś ułożył ją spokojnie na materacu. Powietrze wychodzące z płuc wydało dźwięk - wcale nie zwierzęcy. Zabrzmiał jak groteskowy klakson, taki jaki Kaleb dostał dużo, dużo później. Sherree i Joon napełniły skrzynkę po jabłkach płatkami róż i kwiatem koniczyny. Mama odkryła gdzieś kawałek chińskiego jedwabiu. Wokół pompy zgromadziły się ciekawskie zwierzęta. Na wierzch położyliśmy płaski kamień, ten wspaniały okaz, który mama znalazła w rzece Row. Zanim się urodziliśmy, jak twierdzi. Tatuś grał na flecie. Dobbs na harmonijce, zaś Joon brzdąkała na ksylofonie „Fisher-Price” (tym samym, który Babcia Whittier podarowała mi pewnego dnia i który ciągle świetnie się spisuje). Hub zagrał na źdźble trawy - znów ten słabiutki dźwięk - i pogrzeb był skończony. Tak więc przepuściliśmy „Star Trek” u Buddy’ego, niedzielną kolację, wizytę u babci i dziadka i wszystko inne. Za to tatuś obciął nam włosy. Poszliśmy wcześnie do łóżek. Następnego ranka gęsta jak mleko mgła, słyszymy szczekanie od strony stawu. Mama mówi, dzieciaki nigdy nie potrafią spokojnie zjeść śniadania i porządnie przygotować się do szkoły. Sama pójdzie i sprawdzi, co się stało. Wychodzi z kuchni i znika we mgle. Hub wstaje z krzesła i obserwuje to, sącząc kawę. Szczekanie ustaje. Hub wraca do stołu. Joon wręcza mu drugie śniadanie, a on tylko mruczy gniewnie. Przez moment myślę, że znowu zacznie kląć. Na szczęście wraca mama; Stewart i Lance skaczą wokół jej nóg. Mama niesie nasze sieci do łapania piskorzy. Unosi je wysoko w obawie przed apetytem psów i jest różowa z podniecenia. Najpierw myślałam, że to żaba, żaba olbrzym, którą poturbowała jakaś czapla, woła mama. Ale kiedy podeszłam bliżej, zobaczyłam, że to coś jest całe włochate. Pływało w stawie dokładnie w miejscu, gdzie ujadał Stewart. Biegał jak wariat wśród zarośli. Mówię mu: Nie! Zostaw to! Cicho! Kiedy przestał się awanturować, przysięgam, to coś ruszyło na nas! Nakryłam to wiadrem, zanim zdążyłam się zorientować, że to... suseł. Wielki, stary i olbrzymi suseł o zbójeckim wyglądzie! Jego przednie zęby są przerażające, jak dwa przyrdzewiałe ostrza noży. Stoi na dnie na tylnych łapach, próbując capnąć nasze zawieszone nad krawędzią twarze. Hub bierze wiadro i uśmiecha się szeroko. Jego uzębienie jest również dość przerażające. Przekomarza się ze zwierzakiem przez jaką minutę, potem otwiera swój pojemnik na drugie śniadanie... i wkłada doń susła. Dokładnie obok termosu, jabłka, selera oraz kanapek. Zatrzaskuje wieko. Wypuszczę go w lesie, mówi, obdarzając Joon uroczo-żółtawym uśmiechem. Uważaj, mówi Joon, też uśmiechnięta, nie pomyl się i nie zjedz susła zamiast kanapek z serem. O rany, wzdycha Sherree, kto by pomyślał. Mama znowu, już jedzie autobus, Quiston, nie zapomnij o pracy domowej, Kaleb, gdzie podziałeś buty, Hub przyrzeka, że będzie ostrożny, dzięki za śniadanie, do zobaczenia wieczorem... Nie wiem, o czym mówić dzisiaj w szkole - zadali nam temat: „Opowiedz, co zrobiłeś dla mamy w Dniu Matki”. ROZBITEK ZA GRANICĄ PLAC Kwiaty hibiskusa opadają z ciężkim pogłosem, leżą rozciągnięte na rozgrzanych trotuarach i cementowych ławkach niczym spasieni meksykańscy generałowie: szkarłat i zieleń paradnych uniformów, lenistwo i ciężkie krople, zbyt wyczerpane, aby wzlecieć z powrotem na gałęzie drzew. Może później... Teraz sjesta... - Niedobrze! - wrzeszczy szaro odziany Amerykanin z Portland: pięćdziesiąt pięć lat, twarz zlana potem, nowy dodge polaro przytroczony z tyłu ciężarówki holującej wprost na Larga Distancia Oficina. - Nie uświadczysz nawet trzech miast w promieniu pięciu tysięcy kilometrów. Pomstuje więc w Puerto Sancto (Meksyk) na Tucson (Arizona), gdzie ostatnio naprawiali mu samochód. Było to zaraz po tym, jak coś trzasnęło w Oroville (Kalifornia). Za pierwszym razem zapłacił bez większych narzekań, gdyż ostatecznie jest możliwe, że silnik wysiądzie po przejechaniu tylu kilometrów. Ale kolejna wpadka w Tucson? Znowu tutaj, niecały tydzień później? Trzeci niewypał? - Niedobrze, powtarzam! Słuchajcie, chłopcy. Mam zamiar wysłać wam tę kupę złomu pierwszym pociągiem, jaki się tutaj nawinie. Oczekuję od was równie błyskawicznej akcji, zrozumiano? Chcę tu mieć nowy samochód tak szybko, abyśmy mogli jeszcze zdążyć na festiwal w Guadalajarze - za osiem dni! Nie ma wytłumaczenia dla waszego podejścia do sprawy! O jednej tylko rzeczy zapomniał poinformować chłopców z Tucson: jego samochód ciągnął siedmiometrową przyczepę. - Jestem wierny Dodge’owi od dziesięciu lat. Przykro byłoby zrywać tak długi romans przez jedną złośliwość losu, prawda? Odłożył słuchawkę i spojrzał na mnie. Drugi w kolejce, mimowolnie stałem się świadkiem jego wystąpienia. - To da kopa tym paru gorylom wygrzewającym siew Tucson, nieprawda, Red? - Pochylił się ku mnie, jakbyśmy byli od wieków najlepszymi przyjaciółmi. - To niezła banda. Prawdę mówiąc, bardzo bym sobie życzył znaleźć tutaj choć jednego mechanika z ułamkiem tego, czego potrafią dokonać chłopcy z Arizony. Potwierdzenie jankeskiej supremacji przydało mu takich rumieńców, że wolał spuścić wzrok. - Jak się właściwie nazywasz, Red? Gdyby nie ten zarost, byłbyś bardzo podobny do mojego najstarszego chłopaka. - Deboree - odpowiedziałem, przyjmując jego dłoń. - Devlin Deboree. - Co cię przygnało do tej dziury, Dev? Niech zgadnę... Fotografujesz przyrodę! Widziałem, jak biegałeś z aparatem na szyi. - Pudło - odpowiedziałem. - To wcale nie mój aparat. Przysłał go ojciec. Byliśmy w Sancto w zeszłym roku razem z moim bratem i żałował, że nie przywiózł pewnej rzeczy. - A więc ojczulek przysłał cię, abyś zebrał pogubione wspomnienia. To miejsce wywarło chyba na nim lepsze wrażenie niż na mnie. - Znowu pudło. Przysłał mnie po skaczącą fasolę. - Skaczącą fasolę? - Meksykańską skaczącą fasolę. Rok temu spotkaliśmy tu mechanika, który także uprawiał skaczącą fasolę. Ojciec wywalił aż sto dolców, żeby kupić część tegorocznych zbiorów. - Skaczącej fasoli!? - Dwadzieścia litrów. Ojciec zamierza dodawać jedno ziarno gratis do każdej porcji lodów. Taka akcja reklamowa. Ale nie nazwiemy tego „Skaczącą Fasolą” tylko „Pifia Colada”. Prowadzimy lodziarnię. - Zalewasz - mrugnął żartobliwie. - Bujasz. Naprawdę chcesz, żebym ci uwierzył? Odpowiedziałem, że jestem najpoważniejszym facetem na całej planecie. Roześmiał się. - Mój Boże, ale ty mi przypominasz mojego dzieciaka! Jak tylko skończysz rozmawiać, wpadnij do baru do hotelu Soi. Sprawdzimy, czy i ja przypominam ci twojego staruszka. Znowu mrugnął i odszedł, łobuzersko uchylając czapeczkę w kierunku reszty turystów oczekujących na połączenie z gniazdem rodzinnym. Znalazłem go pod parasolem obok basenu. Jego pewność siebie nie była już tak wyraźna. Powtarzał właśnie, czy nie lepiej było wziąć ze sobą dobrego, amerykańskiego mechanika - zapłacić mu z góry, a resztę załatwić później z ludźmi od Dodge’a. Wtrąciłem, że niektórzy Meksykanie są też całkiem nieźli. Zgodził się, że muszą być dobrzy, skoro udaje im się utrzymać na chodzie te zużyte graty. - Tylko co oni wiedzą o nowoczesnych maszynach? - Zdjął ciemne okulary, tym samym ponownie wciągając mnie w dość gwałtowną konfidencję. - Weź najlepszego specjalistę od gaźników w tym kraju i każ mu radzić sobie z jakąkolwiek inną rzeczą, a zapewniam cię, że wynikną same kłopoty. Uwierz mi, wyłącznie kłopoty. Ta głęboka prawda i szklaneczka w ręku sprawiły, że poczuł się lepiej. Do czasu, gdy skończył drugą porcję seagramu z seven-up, na jego twarz powrócił uśmiech, a po chropawej nucie paniki w jego głosie nie było śladu. Pod koniec trzeciej szklanki gotów był popuścić sobie cugli i objaśnić mi wszelkie niebezpieczeństwa, na jakie narażony jest człowiek, podróżujący po wyboistej ścieżce życia. Niedogodności te spowodowane są głównie przez niekompetentnych ignorantów, grasujących w dziedzinach, o których nie mają najmniejszego pojęcia. Liczne kłopoty! Aby przerwać tę tyradę, zadałem jak najbardziej niewinne, jak mi się zdawało, pytanie: ile sztuk miał ze sobą? Jedno oko zwęziło się dziwacznie i prześlizgnęło po mojej twarzy. Głosem pełnym najwyższej rezerwy poinformował mnie, że towarzyszy mu żona, ale co to ma do rzeczy. Zamarłem, zdziwiony. Facet uznał, że szukałem guza, mając na myśli jego żonę albo jeszcze jakieś inne drańskie insynuacje na temat jego rodziny! W żadnym wypadku, pomyślałem sobie, i - aby go uspokoić - stwierdziłem, że bardzo żałuję, że nie ma tutaj mojej żony i dzieciaków. Ciągle podejrzliwy zapytał, ile dzieci i w jakim wieku. Odpowiedziałem. Spytał, gdzie teraz są. W szkole... - Ale jeśli okaże się, że muszę jeszcze długo czekać na dostawę fasoli, mam zamiar ich tu ściągnąć. Czasem trzeba odpuścić sobie kilka lekcji, aby nabyć prawdziwej edukacji, prawda? - Absolutnie! - znów się rozjaśnił. - Czy to ja nie chciałbym, żeby moja kobieta zdawała sobie z tego sprawę, kiedy jeszcze nasze dzieciaki były dzieciakami?! „Kiedy będą miały wakacje... „- to było jej motto. Jasne, Mamuśka, oczywiście. Myślałem, że znów pogrąży się w melancholii, ale on tylko nachylił się i stuknął swoją szklanką w moją. - Ładnie, że ty i twój brat wzięliście swojego staruszka na wycieczkę, Red. - Był diabelnie zadowolony, że nie okazałem się stukniętym hippisem, ale porządnym amerykańskim chłopcem, co to dba o swojego ojca. Kręcił się w fotelu, aż wreszcie poprosił kelnera o jeszcze uno mas, muy przeklęty, pronto. - Jeśli nie mają cię za twardziela - zdradził, opierając się wygodnie i mrugając porozumiewawczo okiem - nabiorą cię przy rachunku. Roześmiał się, otwierając oko - ale na jedną jedyną sekundę oko to nie było w stanie upodobnić się do swojego bliźniaka. - Nabierają cię! - powtórzył, zmuszając źrenicę do powrotu na miejsce. Kiedy przybyły drinki, tik był już opanowany, a mój kompan wyglądał znów pewnie i zawadiacko. Na chwilę jednak zajrzałem przecież w głąb krateru. Zobaczyłem prawdę ukrytą za powierzchowną maską i, mój Boże, czaił się tam strach. Przed czym? Trudno dokładnie określić. Na pewno nie przede mną. Nie podejrzewam, aby bał się też owych licznych niebezpieczeństw, czyhających na wyboistej ścieżce życia. Ani awarii gaźnika na środku pustej szosy w sercu kraju ogarniętego anarchią. Tak sobie myślę, moi drodzy, kiedy oglądam zdjęcia i wspominam raz jeszcze tę króciutką wycieczkę w głąb jego prywatnej otchłani - że ten facet bał się Apokalipsy. JEGO ŻONA Żona rozbitka jest młodsza od swojego męża. Nie za wiele - ona w pierwszej, on w ostatniej klasie szkoły średniej; niepokonany gracz w futbol, najlepsze lata życia. Ona nigdy nie przeżywała najlepszych lat życia, chociaż wcale sobie tym nie zaprząta głowy. Jest rozważną osobą, która nigdy o niczym nie myśli. Spaceruje boso brzegiem kamienistej plaży, czarne szpilki trzyma za paski i kołysze nimi miarowo w takt własnych kroków. Wcale nie uważa, że pije za dużo rumu z colą. Nie rozmyśla o ortopedzie ani o swoich płasko kłapiących po piasku stopach. Przystaje na brzegu Rio Sancto i obserwuje iskry skaczące po falach, biegnące nieubłaganie w kierunku morza. Kilkanaście metrów w górę rzeki znajduje się grupa kobiet. Piorą bieliznę wśród wielkich głazów, potem wieszają ją na krzakach, aby obeschła. Patrzy na schylające się i prostujące ciała, ubrane w mokre sukienki, skaczące z kamienia na kamień z zawiniątkami mokrej bielizny na głowach, kryształowe krople rozpryskują się wokół ich stóp. Ale i wtedy nie zaczyna myśleć. Jesteśmy tacy zdeformowani i zarażeni, że musimy pić więcej, niż jest to nam potrzebne do nabrania odwagi, aby mijać się na ulicy. Jeszcze nie. Jest w mieście zaledwie od czasu, gdy ich przyholowano dziś rano. Wcale nie pyta siebie: Gdzież zgubiłam swoją szansą na harmonię? Czy wtedy, kiedy zakradłam się do lodówki, tak jak ojciec, zabierając więcej, niż siedmiolatek mógł unieść? Czy może po skończeniu szkoły, kiedy moje krzywe (ale zdrowe) kły wymienili na koronki? Czemu przystałam do mechanicznych trędowatych? Jej kostki dają znać o odległości, którą przebyła. Ból w kręgosłupie murowany. Patrzy w dół, a jej stopy przypominają martwe istoty, utopione i wyrzucone na brzeg. Z trudem podnosi wzrok i znowu spogląda na piorące kobiety - dość długo, ale w niewymuszony sposób. Potem odwraca się i rusza z powrotem, rozmyślając. Och, do tej pory już na pewno zdążył zadzwonić. Albo też, jak go znam, odwołał wszystko. Ale ona wcale o tym nie myśli. Po prostu kroczy z wysoko uniesioną głową, na lekkim rauszu, wzdłuż złotej granicy. I tak widzieli: Wiedzą, że jesteśmy niedotykalni. Pozwolono nam wejść pomiędzy normalnych ludzi, ponieważ ci uodpornili się przeciwko takim jak my! „Jeżeli nie będzie gotowy, pójdę rzucić okiem na ten drugi hotel. ”- Ma na myśli bar. - ”Zobaczymy, kto tam przesiaduje.” Ma na myśli innych Amerykanów. JEGO PIES Rozbitek jest zmuszony wspiąć się na rozżarzone wysokie i strome wzgórze. Wally Blum twierdzi, że można znaleźć tam człowieka, który prawdopodobnie pracuje w ten weekend i może podholować samochód. Rozbitek zabiera psa. Pies ma na imię Chief i jest starożytnym dalmatyńczykiem, chorym na lumbago. Nie można zostawiać go w pokoju hotelowym. Jakiś składnik meksykańskiego powietrza miał taki sam wpływ na pęcherz dalmatyńczyka i oko jego właściciela. Odruchy niekontrolowane. Podróżując w przyczepie, Chief był równie cywilizowany w załatwianiu swoich potrzeb jak w domu rodzinnym. Niestety, kiedy tylko przenieśli się do hotelu, stare psisko nie umiało pohamować swych zapędów i podnosiło łapę po każdych trzech krokach. Krzyki pogarszają tylko sytuację. - Biedny psina jest odrobinę nerwowy - po tym, jak Chief zmoczył dwie pińatas, które jego żona kupiła tego ranka dla ukochanych wnuczków. - Nie powinniśmy go byli zabierać - oświadczyła. - Albo trzeba go było oddać do schroniska. - Powtarzam ci - protestuje Rozbitek - dzieciaki nie mogą go przechować, a ja nie oddam psa obcym! Tak więc Chief wspina się za swoim panem. ROZŻARZONE WYSOKIE I STROME Mapa, którą nabazgrał Wally Blum, prowadzi Rozbitka i jego przyjaciela wzdłuż wąskich ulic, brukowanych kocimi łbami, po których jeżdżą ryczące ciężarówki, co i raz wpadające w dziury w nie najlepszej nawierzchni... wzdłuż krzywych ulic, brukowanych kocimi łbami, tak wąskich, że tylko rowery są w stanie się przecisnąć... wzdłuż maksymalnie krzywych i wąskich ulic, brukowanych kocimi łbami, zbyt stromych dla jakichkolwiek przechodniów. Burrowie przepychają się z porcjami piasku i cementu dla placów budowlanych, oblepiających wzgórze niczym mrówki. Robotnicy śpią głową w górę zbocza i jeśli leżeliby na boku, niechybnie by się stoczyli. Zanim docierają na oznaczone miejsce, Rozbitkowi robi się ciemno przed oczami, a jego pies opróżnia pęcherz do cna. Mężczyzna wyciera pot spod wędkarskiej czapeczki i wchodzi na cieniste podwórze: osłaniają je czarne kawały materii spięte razem i przymocowane na szczytach paki. EL MECANICO FANTASTICO W centrum pięciometrowego kręgu prosiąt rezyduje ogromna maciora, wielka jak fontanna na placu. Karmi liczbę prosiąt dokładnie odpowiadającą jej rozmiarom. Odwraca łeb, aby przyjrzeć się gościom, pochrząkuje. Chief warczy i zajmuje pozycję pomiędzy świnią a swoim mrużącym oczy panem. Za niskimi oplecionymi winoroślą drzwiami daje się wyczuć jakiś ruch. Dom jest tak mały, że zmieściłby się w przyczepie Rozbitka i jeszcze zostałoby trochę miejsca dla maciory. Na progu ukazuje się mężczyzna, wachlujący się suchą tortillą. Jest o połowę niższy od Amerykanina, ale i o połowę młodszy, może nawet więcej. Przez moment skrywa twarz przed słońcem i przykłada do czoła tortillę, aby przesłonić blask. - Tardes - mówi. - Buenas tardes - odpowiada Rozbitek, marszcząc twarz. - Gorąco. Mucho color. - Trochę mówiem twój język - oświadcza El Mecanico Fantastico. Rozbitek przypomina sobie jak przez mgłę, że czytał kiedyś o mechanizmie powstawania nowych dźwięków na końcu wyrazów. - Dzięki Bogu i za to - mówi i rozpoczyna opis swojej męki. Mechanik słucha zza osłony tortilli. Maciora spogląda na Chiefa z bezbrzeżną pogardą. Burrowie przesuwają się ulicami obok podwórza. Pojawiają się małe dzieci, wypełzające z wnętrza mieszkania El Mecanico Fantastico; przyklejają się do nogi ojca, kiedy ten wysłuchuje opowieści Rozbitka o zdradzie mechaników. Kiedy historia dobiega końca, El Mecanico Fantastico pyta: - Co mam robić? - Zejść na dół do tego wielkiego warsztatu, gdzie stoi mój samochód i odholować go stamtąd, tak abym mógł wysłać go do Tucson. - Zrozumiałem - drapie się w głowę mechanik. - Dlaczego tamci nie mogą panu pomóc? - Robiliby to aż do poniedziałku. - A pan się śpieszy i nie może tak długo czekać? - Już zawiadomiłem Tucson, że będą mieli mój wóz na poniedziałek. Lubię kuć żelazo póki gorące. Tak to jest. - Taak. Rozumiem - odpowiada tamten, wachlując się tortillą. - Hokay. Będem tam mariana i wyholujem go. - Nie można by teraz? Chcę być pewny, że zdążę na pociąg. - Rozumiem - mówi Meksykanin. - Hokay. Biorem narzędzia, a pan wynajmie burra. - Burra? - Od Ernesta Diaza. Do niesienia moich narzędzi w żelaznej skrzynce. - Aha - sapie Rozbitek, myśląc intensywnie, jak tu ułożyć rozsądną cenę za pracę, narzędzia i burra. Nagle rozlega się rozpaczliwy pisk i kwik. Czerwono nakrapiany narzeczony maciory właśnie wpadł ją odwiedzić i złapał Chiefa in flagranti. Gdy udaje się ich rozdzielić, Chief ma poszarpane ucho i brakuje mu dwóch zębów straconych w kontakcie z grubą skórą wieprza. To nie jest jeszcze najgorsze. W ferworze walki coś trzasnęło w krzyżu starego dalmatyńczyka. Podróżuje więc na dół przywiązany do karku drugiego burra. Ta jazda powoduje, że uszkodzenie naprawia się samo, tak że Chief jest w stanie znowu chodzić o własnych siłach. Nigdy już jednak nie potrafi podnieść nogi bez przewrócenia się na bok. ON I JEGO ŻONA PO RAZ DRUGI Są tu już od tygodnia. Ich wynajęta toyota ma sflaczałe opony, ale mimo to jeżdżą nią na plażę i z powrotem. Lewy tylny błotnik odpadł tysiące kilometrów wcześniej. Nie ma zapasowego. Spod kratki wiekowego radiatora wydostają się kłęby pary, które uniemożliwiają obserwację drogi przed sobą. W końcu żona pyta: - Zamierzasz po prostu prowadzić ten samochód? - Zamierzam poprowadzić skurczybyka do lego skurczybyka, co mi skurczybyka wypożyczył i powiedzieć mu, żeby go sobie wsadził dokładnie w ten swój bezcenny tyłek. - W takim razie najpierw podrzuć mnie i psa do Bluma, a później, jeśli chcesz... To znaczy, jeśli w ogóle tam dotrzemy. Nie powiedziała: „To znaczy, jeśli zamierzasz mi robić awanturę”. Było wystarczająco dużo łoskotu i buchającej pary. JEGO PRZYJACIELE Rozbitek przegapił przedpołudniową pocztę i przysiągł sobie, że skończy list do siostry i zostawi go w okienku, kiedy otworzą urząd po sjeście. Jest teraz w wynajętej willi Bluma. Chief starcza mu za całe towarzystwo. Pies leży rozciągnięty na plecionej macie, język na wierzchu, oczy otwarte. Wally Blum pływa obecnie na desce surfingowej. Rozbitek nie wie, gdzie podziała się Betty Blum oraz jego własna żona. Hacjenda Blumów nie stoi w osiedlu gringo, ale w centrum miasta. Podwórko chaty po drugiej stronie ulicy-kanionu znajduje się akurat na wysokości jego okien. Przez wąziutką przepaść trzy małe dziewczynki przesyłają mu uśmiechy. Wołają: „Halo psze-pa-naa” i stale chichocząc, chowają się błyskawicznie pod osłonę liści mango. Mangowiec ów jest towarzyskim centrum okolicy. W jego cieniu bawią się dzieci. Ptaki siadają i odlatują z jego gałęzi. Dwie świnie i chmara kurczaków przerzuca liście nagromadzone u jego stóp. Wszelkie rodzaje kurczaków - łyse i grzebieniaste, przezorne i czupurne. Jedyna rzecz, jaką kurczaki mają wspólną, to wolność i bezwartościowość. Rozbitek ogląda kury z przyjazną pogardą. Co z nich za pożytek: zbyt chore, aby się nieść, zbyt chude, aby trafić na talerz. Co za pożytek? Zainspirowany niemożnością, bierze się do pisania listu: „Kochana Siostrzyczko: Chryste, co za kraj! Jest za biedny, aby zdać sobie sprawę z własnej ignorancji i zbyt ignorancki, aby pojąć swoją biedę. Wiesz, co bym zrobił, gdybym był Meksykaninem? Zaatakowałbym Stany Zjednoczone - tylko po to, aby otrzymać zagraniczną pomoc po klęsce, jaką byśmy im łupnęli (ha, ha). Ale poważnie: nie na to liczyłem, jestem stuprocentowo pewny.” Zielone gałęzie mangowca odsuwają z okna siatkę. Chichot narasta. Rozbitek wzdycha, czytając ostatnie zdanie, i odkłada długopis. Tak bardzo bym chciał, żebyś tu była, Sissy, z całego serca. Osusza butelkę seven-and-seven i ogarnia go uczucie cudownej depresji. Załamanie. W jednym z mieszkań ktoś wygrywa na akordeonie znajomą nutę - piosenkę popularną w domu kilka dobrych lat temu. Co to było? Coś jak la la la laa, la la i ciągle bez zwycięstwa... Właśnie! To byty dni, kolego; to były dni... Załamanie przechodzi w melancholię, potem z krótkim przystankiem na sentyment przeistacza siew nostalgię. Zatrzymuje się o krok od łzawości. Rozbitek wzdycha ponownie, podnosi długopis i pisze dalej. „Bardzo często myślę o tobie, droga przyjaciółko. Czy pamiętasz rok, w którym ojciec zabrał nas do Parku Yellowstone i jaką nam tym zrobił frajdę? Jak pięknie wszystko wyglądało? Jak czuliśmy się dumni? Byliśmy pierwszymi dzieciakami po latach Wielkiego Kryzysu, których ojciec mógł pozwolić sobie na rodzinną wycieczkę. To chyba prawda, że rzeczy już nie są tak piękne jak kiedyś - i mała nadzieja, że się takie staną. Np. weźmy taką wizytę u Darolda w „Berserkly.” To wyjaśnia wszystko. Nie uwierzyłabyś, w jakim stanie znajduje się obecnie to miłe miasteczko uniwersyteckie. W niczym nie przypomina widoku, jaki zastaliśmy w sześćdziesiątym drugim podczas rosyjsko-amerykańskiego spotk...” Znów przerywa. Dochodzi go dziwny, gdaczący odgłos: „Que? Que?” Przez okno dostrzega starszą kobietę. Porusza się wzdłuż rozwieszonej bielizny, jakby płynęła w powietrzu. Jej twarz i bezzębne dziąsła, puste spojrzenie. Jest jak przybysz z innego świata, jak fatamorgana nie zważająca na prawa Newtona, powtarzająca: „Que? Que?” Dociera w końcu do białej płachty prześcieradła. Zbiera je ze sznura i zawraca do domu. „Que? Que? Que? Que?” - Ślepa - szepcze Rozbitek i wstaje, aby przejrzeć szalkę Wally ‘ego. Chce znaleźć coś dla podtrzymania efektu, gdy seven-and-seven wyparuje z jego ciała. Coś mocniejszego, jeśli to możliwe: osiemdziesiąt osiem... dziewięćdziesiąt dziewięć! Rozbija się po cudzej kuchni, cały zlany potem, wytrącony z kursu na skutek widoku niewidomej staruchy. Pędzi na oślep w kierunku ostrych skał. PIERWSZA RYSA Żona Rozbitka i Betty Blum przyjeżdżają pół godziny później. Betty prowadzi małego volkswagena-dżipa produkcji meksykańskiej. Samochód wyładowany jest prezentami dla krewnych i znajomych w kraju. Żona rozbitka otwiera usta, aby wyrazić, jak wdzięczna jest Betty Blum za podwiezienie i cudowne towarzystwo, kiedy czuje szarpnięcie za łokieć i słyszy wymyślania, że niby to odeszła, nie fatygując się nawet zabrać listów do wysłania. To takie niesprawiedliwe! Świat nagle milknie wokół niej, ulice wstrzymują oddech, kury nie gdaczą, dzieciaki urywają paplaninę w pół słowa, muzyk zdejmuje palce z guzików akordeonu... nawet rzeka o kilometr dalej nie obmywa już głazów ze srebrzystym pogłosem. Piorące kobiety powstają z kolan i nasłuchują: jak gringa se�