Ken Kesey SKRZYNKA DEMONA Przełożyła Magdalena Spalińska BRUDNY GALAHAD... tak nazwał go sędzia na procesie - zapisane później podczas ucieczki, już w Meksyku: Od grubego portfela do paru miedziaków, Od ptasiego mleka do nędznych ochłapów, Od człowieka sukcesu do handlarza prochów, Z gładkiego chodnika między kolce krzaków. Ten, do którego przyszłość śmiała się zalotnie, Ten, w którego uczciwość nigdy nie wątpiono, Teraz zaszczuty prawem z krajów ucieka samotnie Skazany nosić imię: Brudny Galahad. Brudny Galahadzie - twój miecz przeżarty rdzą. Brudny Galahadzie - twe inne imiona dawno zapomniane! Biegnij, póki możesz, lecz w końcu cię złapią I zamkną, byś przeżuwał winy swe i wstyd. OTWARCIE KRAT W zarządzie więzienia melduję się w swoim zwykłym ubraniu: skórzanej kurtce, prążkowanych spodniach, mokasynach i ze srebrnym gwizdkiem na szyi. Tutaj klawisze pozwalają nosić ciuchy takie same jak na ulicy. Faceci z więzienia okręgowego nie cierpią przepisów. Porucznik Gerder podnosi oczy znad maszyny do pisania, zauważa mój strój, a jego i tak zimne spojrzenie staje się teraz lodowate. - W porządku, Deboree. Oddawaj wszystko. - Wszystko? - Więźniowie z obozu honorowego nie przechodzą zwykle tej procedury. Jest im darowana w przekonaniu, że i tak oddadzą swoje zegarki, noże i tym podobne. - Wszystko. Nie życzę sobie w środku nocy słyszeć tego gwizdka. - W takim razie proszę o formularz własności. Twarz za siatką pozostaje nieporuszona. Mężczyzna sięga do segregatora, wyjmuje trzyczęściowy formularz i wkręca go do maszyny. - Gwizdek: jedna sztuka - oświadczam, przekładając łańcuszek przez głowę. - Ze srebrnym, przylutowanym krzyżykiem. Nie pisze. - Jedna harmonijka, tonacja bemolowa. Wciąż patrzy na mnie znad klawiatury. - O co ci chodzi, Gerder? Ty żądasz wszystkiego, a ja życzą sobie formularza. Od gwizdka po harmonijkę. Obydwaj wiemy, że najbardziej zależy mi na dwóch notesach, wypełnionych spostrzeżeniami z obozu honorowego. - Podaj rzeczy przez okienko - odzywa się Gerder. - Poza tym chciałbym, żebyś wyskoczył z tego kostiumu Davy’ego Crocketta, palancie. Ściągaj to. Wynurza się zza siatki, gdy ja tymczasem zdejmuję kurtkę z frędzlami, którą Behema uszyła mi ze skóry łosia, przejechanego przez Houlihana podczas powrotu z Przełęczy Siedmiu Diabłów w przeddzień Wszystkich Świętych. Hamulce nie działały, światła mieliśmy wybite. - Wszystko zdać do okienka. A teraz ręce na ścianę, stopy obok siebie. Rozkrok. - Kopie mnie w kostkę. - Rhack, proszę mnie osłaniać podczas przeszukiwania więźnia. Wyłuskują mnie do cna. Gerder zabiera cały alkohol, latarkę, inne rzeczy... Bierze okulary słoneczne, chustkę do nosa, nożyczki do paznokci, długopisy i czego tam jeszcze nie znajdą. Także moje notatniki, zawinięte w pożegnalny rysunek, wykonany przez Fastinaux na kawałku papieru po mięsie. Gerder rozrywa paczkę, papier zaś wrzuca do kosza. Notesy umieszcza na wierzchu skonfiskowanych rzeczy. - Muszę dostać zaświadczenie na te przedmioty, Gerder. Takie są przepisy. - Kiedy siedzisz w mojej puszce - uświadamia mi porucznik Gerder - postępujesz zgodnie z moimi przepisami. Żadnej złośliwości w jego głosie. Żadnej irytacji. Jedynie informacja. - Rozumiem. - Zabieram notatniki z okienka i podnoszę je w górę. - Proszę tu popatrzeć! - Pokazuję je Rhackowi i reszcie facetów z pokoju. - Wszyscy widzą dwa notesy. Potem pokazuję je Gerderowi. Ten przechodzi z nimi do swojej klatki i kładzie obok maszyny do pisania. Wali w klawisze, kompletnie ignorując wypełniający pomieszczenie szum podniesionych głosów. Rhack nie jest tak opanowany, wielu z oczekujących tu facetów dostanie się do jego oddziału. A on sam jest tam czymś w rodzaju strażnika bez karabinu. Z początku próbuje się przypodobać, mrugając porozumiewawczo w naszym kierunku, w końcu zwraca się do mnie z przesympatycznym konfidencjonalnym uśmiechem: - Co, Devlin... myślisz, że z naszych wspólnych sześciu miesięcy zrobisz niezłą książkę? - Tak myślę. - Sądzisz, że ukaże się najpierw w cotygodniowych odcinkach w „Chronicie”? - Mam nadzieję, że nie. - Głupia decyzja dać trzy strony notatek temu reporterowi z dodatku niedzielnego; zdradziłem swoje zamiary. - Nie, to będzie samodzielna książka. - Pewnie będziesz musiał wiele pozmieniać... Na przykład nazwiska. - Możemy się założyć, że tego nie zrobię. Sierżant RHACK. Porucznik GERDER. Skąd u licha wytrzasnę lepsze imiona? Zanim Rhack znajduje odpowiedź, Gerder wyszarpuje kartki z maszyny i kładzie je na blacie okienka. - Podpiszcie wszystkie trzy, sierżancie. Rhack musi użyć jednego z moich długopisów. Gerder zabiera podpisane formularze, zaczyna zgarniać drobne przedmioty z blatu i wsypuje je do tekturowego pudełka z numerem na wieku. Na wierzch rzuca zwiniętą kurtkę. - Dobrze, Deboree. - Odwraca się w kierunku tablicy z przyciskami. - Wciągnij majtki i maszeruj do bramy. - Co z notatnikami? - Można kupić w każdym papierniczym. Następny. Kiedy przechodzę, Rhack oddaje mi długopis. Gerder ma rację: papier dostanę wszędzie. Sixo ciągle tu jest. Zapuszkowali go już ponad tydzień temu. Cały na niebiesko w miejsce niedawnych krzyczących kolorów spodni i kurtki, ciągle próbuje grać luźnego faceta, zachowując resztki zjełczałego splendoru i klnąc przy lada okazji: „Ja pierdolę! Nowa dostawa ciot!” Jeden po drugim pojawiają się przywiezieni przez Rhacka chłopcy. Gerder dał im chyba tę samą szkołę, zabierając papierosy, gazety i wszystko inne. - Przykro mi - powtarzam każdemu. - Omijajcie Deboree - ostrzega ich Sixo. - Kłopoty to jego specjalność. Rozlega się brzęk kluczy. - Deboree, Duggs chce cię widzieć. Drzwi się otwierają, idę za klawiszem wzdłuż szeregu cel aż do pokoju z biurkiem. Siedzi za nim kurator Duggs. Leżą przed nim moje dwa notatniki, oraz akta pobytu. Duggs podnosi głowę znad papierów. - Widzę, że udało ci się wywinąć bez dodatkowych kar za złe sprawowanie - mówi. - Byłem w porządku. Duggs zamyka teczkę. - Oczywiście ktoś przyjedzie cię o północy odebrać? - Prawdopodobnie ktoś z rodziny. - Aż z Oregonu? - Mam nadzieję. - Co za rodzina! - Patrzy na mnie wzrokiem pracownika społecznego; bezwarunkowa uczciwość i współczucie. - Przykro mi z powodu raportu o twoim ojcu. - Nie szkodzi. - Wiedziałeś, że to dlatego sędzia Rilling skrócił czas kary? - Tak. Przez chwilę poucza mnie o niebezpieczeństwach: bla, bla, bla. Pozwalam mu się wygadać. W końcu wstaje, wychodzi zza biurka, wyciąga rękę. - W porządku, zwykły Lekki Przypadku. Nie zapomnij tylko o poniedziałkowym przesłuchaniu dziesiąta trzydzieści, inaczej znów nie będzie można pisać do ciebie na Oregon. - Stawię się. - Odprowadzę cię. Po drodze pyta o moją książkę więzienną: kiedy się ukaże? Jak będzie gotowa, odpowiadam. A kiedy to będzie? Gdy przestanę ją pisać. Czy dzisiejsza rozmowa też się tam znajdzie? Tak... dzisiejsza, poniedziałkowa, zeszłotygodniowa, wszystko tam będzie. - Deboree! - Sixo drze się przez kraty. - Wsadź do tej cholernej książki: facet - to ja - przez pięć pieprzonych miesięcy omija każdy kłopot, rżnie w karty z jakimś klawiszem - pięć i pół miesiąca! Kiedy wraca do paki, jednemu ze strażników brakuje paczki Winstonów. Dzwoni więc do drugiego gnojka na dół i pyta: „Jakie papierosy Sixo oddał do depozytu? Winstony? Dawaj go tu!” A ja się pytam, co tu jest grane, człowieku? Co to za wypieprzone świństwo? Ale, co tam; Sixo przetrzyma! - ryczy. - Angelo Sixo Prze i Trzyma! Kilku chłopców żałośnie pociąga nosami, co brzmi zupełnie jak krakanie wron. Zamykają mnie, a Duggs odchodzi. Sixo siada. Dostał podwójny termin: Doraźny.’ Przypadek połączony z oczekiwaniem. Mogą nawet wlepić i potrójny termin. Dodają wtedy czas stracony i to już jest winą. Taki, który czeka na wypuszczenie, nazywany jest Lekkim Przypadkiem. Lekki Przypadek bardzo często może skończyć się Ciężkim Wypadkiem. Wielu Lekkich dostaje świra, rozklejają się albo próbują ucieczki. Lekki jest często gorszy niż Poważny. Najlepszy jest Zwykły Przypadek. O tym właśnie mówią moje notesy. Wprowadzani są kolejni do odsiadki. Tylko na weekend. Puszkarze. Jakiś wariat drze siew ciemności: - Litości, panie zastępco Dawg... Gdzie tu ich pan ładuje? Tu jeden wszarz siedzi na drugim wszarzu. Od stłoczonych sukinsynów Szwy pękają w dziurze tej. Wchodzą szybciej, niż wychodzą, Czasu mnóstwo i miejsca mniej. Stół sam z sobą gra w domino, W kości grają u sąsiadów. Połam kości - lecz Czerwoną Śmiercią skleja je bez śladu. Minął już mój termin wyjścia, Chcę zadzwonić; nie przynieśli soku znów... Zło plus zło to więcej zła zaledwie, A więc puśćcie sukinsynów. Czy klawisze zrobią nalot w mojej celi? Czy wypuszczą mnie przed Gwiazdką? Krew wysysają w zbożnym celu? Czy po prostu trzewia wyrwą? Ktoś podwędził mi kolację, Wtyka, wierci dziurę w murze. Namierzyli nam plantację, Już ostatnią przy tej górze. Resztę proszku mi zabrali wraz z ostatnim łachem, Na nic zda się harda mina. Resocjalizacja działa... czasem, Puśćcie tego sukinsyna. Głupiej rybie darujcie Smak wędki - wędkarze w togach, Siebie samych zaś zwolnijcie Od roli Surowego Boga. Wara, pacyfiści; wara, panie Johnson, Nie ruszajcie Wietnamu, zostaw nam wendetty. Wypuśćcie wapniaków, wypuśćcie hippisów, Wypuśćcie gołębie, wypuśćcie rakiety. Ty z palcem na spuście, Ty, co splatasz pętle znów, Trzymasz klucz od naszej wolności... Wypuść wszystkich sukinsynów. O jedenastej czterdzieści zabierają mnie, oddają ubrania, gwizdek, harmonijkę, zostawiają w pokoju z ławką, razem z innym czarnym jak mahoń Lekkim Przypadkiem, podstarzałym gościem około sześćdziesiątki. - Och, jestem Ready Freddy. Niech mnie kule biją! Krąży po pomieszczeniu podnosząc, odstawiając i znów podnosząc klapę jednego z tych staroświeckich, błyszczących segregatorów, pełnych fiszek z danymi. Ma na sobie znoszony czarny garnitur, wiśniowy krawat i białą koszulę. Buty rzucają zabójczy odblask. - Za co cię wsadzili? - pyta. - Trawa. A ciebie? - Ja z nożem na szwagra, stara dzwoni na gliny. Tak właściwie to wcale nie było żadnej awantury. Ale... Co mnie to obchodzi? Niech ja tylko spotkam tę starą! Odstawiając segregator, sącząc kawę, podnosząc klapę: - Tak jest, już idę! - Powodzenia! - rzucam za nim. - Wzajemnie. Och, nic mnie to nie obchodzi. Nawet zrzuciłem tu kilka kilogramów. Spotkałem paru niezłych kumpli... Młody czarny chłopak zatrzymuje go i wręcza pasek papieru z numerem telefonu. - Tylko pisz tak, żebym mógł przeczytać! - ostrzega stary. - Nie ma strachu, ojczulku. Tylko nie zapomnij! Zadzwoń, jak tylko zobaczysz budkę telefoniczną. Powiedz, że jej Piesek jeszcze będzie szczekał. - A żebyś wiedział, że to zrobię! Pewnie, że to zrobię! - Dzięki, staruszku. Trzymaj się. Kiedy chłopak znika, stary gniecie papier i spuszcza do klozetu. - Zbzikowany gówniarz. Jak widzisz, spotkałem tu i paru pomyleńców. - Odstawia segregator na bok, więc z kolei zaciera nerwowo dłonie i zaczyna krążyć po pokoju. - Z powrotem w miasto! Szaleństwo sobotniej nocy! Żebym tylko złapał autobus! Która godzina? - U mnie dokładnie dwunasta. Prawdopodobnie ktoś z rodziny mnie odbierze. Możemy cię podrzucić. - Stokrotne dzięki. Punkt dwunasta, mówisz? Co mnie to obchodzi? Nie mamy nic z wyjątkiem czasu, gdziekolwiek byśmy nie byli. To za co cię wsadzili? - Posiadanie oraz uprawę. - Czy to nie hańba - wsadzać ludzi z powodu tego, co podarował Pan Bóg? Gdyby chciał, nigdy nie stworzyłby nasion. Ile ci wlepili? - Sześć miesięcy, pięćset dolców grzywny, trzy lata ograniczenia praw. - Czy to nie jedno wielkie gówno? - Stało się. - Ja myślę. Nie... Tylko czas - popija łyk zimnej kawy, przystaje - tylko... Tak. Jestem gotów! Odstawia filiżankę, znowu podnosi segregator. - Franklin! - słyszymy głos. - William O. - Do przodu, szefie. W drogę! Zostaję sam na ławce, spijając kawę z jego filiżanki, łyżeczka sterczy z boku. Plastikowa torba po jego garniturze zwisa smętnie na drucie; ubranie więzienne jest wciąż tam, gdzie je porzucił - na podłodze. Ubranie ducha. Ja też jestem gotów. Opowieść dobiega końca. - Deboree! Devlin E. - Gotów! JOON-CZARUŚ, TO BYŁO JEJ przezwisko na bigbitowej scenie. Spadła tu dziś rano razem ze swoim facetem. Szybko okazało się, że siedziałem z nim w więzieniu. Nazywa się Hub, a znany był z zamiany dwóch na dwa: dwa miesiące odsiadki za zwykłą awanturę rozciągnął do dwóch lat za chrzanienie każdego przepisu. Dumny z reputacji, podobno diametralnie odmienił swoje życie - nigdy więcej czerwonego mięsa, czerwonego wina i białych tabletek. Joon przywiozła go aż z Kalifornii, licząc na zbawienny wpływ życia na farmie. Ich nova zepsuła się tuż przed wjazdem na naszą drogę. Poinformowali nas o tym zaaferowanymi głosami, Joon czerwieniąc się, Hub sczepiając wytatuowane dłonie tak, że przypominały cielska dwóch walczących mastyfów. Wymieniliśmy kilka uwag na temat mrozu, zielonych pomidorów, że niby to niektóre z nich mogłyby dojrzeć w świetle, leżąc za szybą. Powiedziałem, że mogą - jeśli chcą doholować tutaj swoje auto - skorzystać z mojego samochodu i akumulatora. Odchodzą, Joon pierwsza, torebka obija jej kolana. Zaczynam myśleć o Steinbecku, latach trzydziestych i nabazgranych informacjach na wszystkich okienkach bankowych w okolicy: „Czeki realizowane tylko do wysokości zakupu”. Pierwszy autobus szkolny zwalnia i przystaje obok srebrnej od szronu kukurydzy. Kaleb wysiada dokładnie w miejscu, gdzie Hub próbuje uruchomić swoją piekielną machinę. Dzieciaki za oknami autobusu przesyłają znaki; to chyba przez ten dziwaczny kolor płaszcza Joon. Jeden z sąsiadów trąbi, przejeżdżając obok - elegancki sąsiad, ten co ma bogatych krewnych i „ranczo” zamiast farmy. Tkwi pewnie za kierownicą nowego stalowobłękitnego mustanga. Wygląda na to, że silnik znów spełnia swą powinność; słyszę, jak samochód wjeżdża na drogę. Kaleb przynosi pocztę-rachunki, ulotki i sztywno oprawiony tom pt. „Pokochaj to miejsce” autorstwa bardzo świętego człowieka, o którym nigdy nie słyszałem. Nie można nauczyć się kochać żadnego miejsca ani od tych na górze, ani na dole. Tak mi się zdaje. Pełno roboty, walenia, stukania, brzękania, a słońce przesiąka przez mglisty wrzesień. Gdzieś niedaleko przelatuje samolot, kukurydza staje się coraz bardziej złota. Drugi większy autobus z dzieciakami. Wysiadają Quiston i Sherree. Kaleb idzie przez łany, aby ich powitać. Wokół czoła zawiązuje sobie kłos. - Hej! Nie uwierzycie: przyjechała Joon i jej Rabuś! DZIEŃ MATKI 1969 SPRAWOZDANIE QUISTONA Już jej chyba nic nie grozi i myślę, że możemy jej nadać jakieś imię. Tatuś się zastanawia. - Dobrze byłoby nazwać ją Feline. Sherree mówi: taak... Sherree, Kaleb i ja jesteśmy w ogrodzie i dajemy jej ciepłą wodę z butelki. Nie możemy być w domu, bo tatuś pisze sprawozdanie. Cały czas przesuwa trójnóg i zamartwia się o cień. Według mnie jest po prostu cudowna, skacze wokoło wśród miękkich, żółtych źdźbeł gorczycy, cała w słońcu. Tak sobie myślę o miękkości, o tym, jak czas ucieka i jak będzie rosła z nami, z krówkami i pieskami, i kaczkami, i gęsiami, i gołąbkami, i pawiami, i kotkami, i konikami, i kurczakami, i pszczółkami, z papugą Rumiocho i Basilem krukiem, oślicą Jenny i ze wszystkimi ludźmi. Bierzemy kamerę. Tatuś kręci, jak karmimy ją razem z Kalebem i jak Sherree zakłada jej na szyję girlandę z kwiatów: księżniczka Feline. Potem Dobbs przywozi na wywrotce wszystkie dzieciaki i tę mieszankę kompostową, którą zamówiła mama. Przesiąknięci okropnym zapachem przenosimy się wszyscy do ogrodu, gdzie tatuś filmuje nas, jak uprzątamy to świństwo i jak później stoimy z szuflami i miotłami na ramionach. Udaje nam się złapać rząd kurczaków, pięknie ustawionych jak do rodzinnej fotografii, i Stewarta zaczepiającego psa Dobbsa, Kilroya. Chce dokończyć film i idzie na łąkę, gdzie pasą się konie. - Quiston - mówi. - Zamknij w domu te przeklęte psy. Mogą wystraszyć jelonka. Kiedy psy są zamknięte, wspinamy się z powrotem na wywrotkę, która od czasu, gdy Dobbs wziął się za jej naprawianie, ciągle szwankuje z powodu drobnych defektów. Jedziemy na pastwisko! Ja, Kaleb i wszystkie dzieciaki Dobbsa oraz Sherree z nosem zmarszczonym z powodu zapachu. Kiedy mijamy ogród, mała jest nadal tam, gdzie ją ułożyliśmy: za traktorem o sflaczałych oponach, wśród wysokiej gorczycy. Głowę trzyma wysoko jak prawdziwa księżniczka, ukazując swój naszyjnik ze stokrotek i pączków róż. Konie są strasznie podniecone widokiem gości. Tatuś filmuje je, drepczące nerwowo po zielonym dywanie, tłuste i zadowolone. Chodzi z kamerą, dopóki nie kończy mu się rolka, a później odkłada wszystko do pokrowca i bierze wiadro z odrobiną ziarna na dnie. Potrząsa nim, aby konie usłyszały, że coś jest w środku, i zaczyna iść w kierunku bocznej bramy. Chce wywabić je z głównego pastwiska, żeby trawa mogła odrosnąć. Ale konie nie mają zamiaru wychodzić. Dwa źrebaki, Dzikus i Johnny, szczypią i wpadają na siebie wzajemnie. Szaleją jak dzieciaki w zamkniętym pokoju, tak mówi Tatuś. Dzikus to młody ogier, rasy Appaloosa, odrzucony przez handlarzy, którzy przechodzili tędy ostatniej jesieni. Jak się będę nim dobrze opiekował - będzie mój. Białooka - nakrapiana klacz, jego matka, trzyma się z daleka i obserwuje. Patrzy na swojego malucha, na swojego wariata, mówi Dobbs. Potem przechodzi przez bramę, za którą tatuś potrząsa kubłem. Dzikus postępuje za nią, później oślica Jenny. Wałach o imieniu Johnny decyduje się jako ostatni - ma taki krótki wzrok i na dodatek jest uparty. Ganiamy za nim w kółko, aż w końcu udaje mu się dojrzeć pozostałe konie, zajadające ziarno z kubła. W pełnym galopie przebiega w końcu przez bramę. Tatuś mówi, że Johnny to taki siwowłosy strzelec z pogranicza Texasu: zawsze dostaje swojego faceta, nigdy nie bierze łapówki, ale i on się starzeje, musi w końcu przejść na łaskawy chleb. Jenny podchodzi bokiem do wysypanego ziarna, tyłem do przodu. Dobbs stwierdza, że Jenny przypomina mu dziwkę Juareza... robi to, co musi zrobić. Sherree wraca do domu. Kaleb i dzieciaki Dobbsa straszą węże w koniczynie. Ja jadę do domu, siedząc pomiędzy tatusiem i Dobbsem. Widzimy, że Joon stoi wewnątrz ogrodzenia dla bydła. Jest w samej tylko nocnej koszuli. Obok niej ustawił się nasz byczek, Abdul. Wzrok obydwojga błądzi od krańca do krańca pastwiska; pilnują, czy wszystko idzie dobrym torem. Takie barbarzyństwo, Hubercie, odzywa się Tatuś, udając Joon mówiącą do swojego chłopaka Huba: jakby to on stał obok, a nie jakiś prozaiczny byk. Krwiożercze barbarzyństwo! Wprost przyprawia mnie o dreszcze. Włącza się Dobbs, wiem, co masz na myśli, Joon najmilsza - wciela się w rolę byka w roli Huba - ale to jedyna dostępna gratisowa rzecz w tym krwiożerczym kraju. Tatuś się śmieje. Rezydenci zawsze go śmieszą. Wjeżdżamy na podwórko, ja zamykam bramę. Joon weszła na dolną belkę ogrodzenia. To daje jej możliwość gromienia spojrzeniem biednego Johnny’ego, kręcącego siew pobliżu miejsca, gdzie Dzikus atakuje Jenny od tyłu. Jenny broni się i wyrywa. Moi drodzy, woła tatuś, nie wiem, co on sobie wyobraża! Mocujemy gumowy przewód, włączamy pompę i zawracamy przez ogród, mijając szeregi uli. Przywieziony wczoraj rój ciągle wisi na drzewie. Wygląda to jak przerośnięta kiść gruszek; bzyczy i uwija się w ostatnich rozbłyskach światła. Słońce skryło się już prawie za gładkim podbródkiem starego Nebo. Tatuś stoi na szczycie ciężarówki i wrzeszczy, żeby wszyscy wracali już z pola: za niecałą godzinę u wuja Bena rozpoczyna się „Star Trek”. Mama odkrzykuje z ogrodu, gdzie właśnie pieliła chwasty: za godzinę? Zostało mniej niż pół godziny! Dobbs idzie znaleźć trochę bali na tył siedzenia. Sherree idzie pokazać babci i dziadkowi pracę domową, którą przygotowała na jutro. Kaleb, Luiza i May biegną spuścić psy. Ja wyrywam się przed tatusiem do ogrodu; chcemy zabrać ją na noc do domu. Coś się stało. Leży dokładnie tam, gdzieśmy ją zostawili, ale jej główka jest jakoś dziwnie przekrzywiona. Girlanda spadła na ziemię. Jej pyszczek jest okropnie smutny. To wcale nie senność i nie brak płynów spowodowany rozwolnieniem, jak to było dwa dni temu. Próbuję ją podnieść, główka opada bezwładnie. Tatusiu! - Przybiega natychmiast. - Cholera! Ten przeklęty pies ją dostał! - Zamknąłem psy w domu. - Może to był pies sąsiada. Do diabła! - Ona chyba... och, Tato, ona ma złamany kręgosłup! Myślisz, że ją napadł, gdy pojechaliśmy na pastwisko? - Nie sądzę - kręci głową tatuś. - Widziałem ją, kiedy przejeżdżaliśmy obok. Wszystko było w porządku. - Wszystko przez to słońce! Mama nas ostrzegała. Za dużo słońca! - Nie... coś ty! Wcale nie była tak długo na słońcu. Nie wydaje mi się... poważnie... Miał rację. Tatuś wziął ją na ręce i wyniósł z ogrodu do betonowego magazynu na ziarno, wprost za stodołą. A zrobił to nie dlatego, że mieszkała tam Joon z Hubem, ale ponieważ było to najchłodniejsze miejsce na farmie. Pomieszczenie było strasznie zagracone, dziesięć razy bardziej niż wtedy, gdy całą rodziną w nim mieszkaliśmy. A było nas sześcioro! Tatuś wysprzątał jakiś kącik, rozścielił w nim mocno sfatygowany materac i położył na nim małą. Wszyscy zaczęli się schodzić, więc wspiąłem się na betonową półkę, która kiedyś służyła mi za łóżko. Ludzie tłoczyli się wokół Feline i gadali, gadali... Traciła oddech, chwyciły ją drgawki... Zaczęły się od plamistego ogonka, wkrótce ogarnęły cały kręgosłup, łopatki i pierś. Mama podała jej trochę mleka, które zachowała od czasu, gdy zdechł cielak Floozie. Chciałem się pomodlić, ale przez cały czas widziałem tylko życie dobijające się z wnętrza małego ciałka i domagające się uwolnienia. Hub właśnie wrócił z pracy; zaklął, widząc, co się dzieje. W rzeczywistości należała do niego. To on znalazł ją w czasie ścinania drzew. Matki nie było w pobliżu. Pomyślał sobie: biedne maleństwo opuszczone przez wyrodną rodzicielkę. Kiedy ujrzał ją na gumowym materacu, krzyknął i cisnął o ścianę swoim plastikowym pojemnikiem na drugie śniadanie. Osunął się na kolana. Jego olbrzymie łapy tarły nerwowo o uda, klął cicho pod nosem. Trudno to było znieść. Hub dotknął grzbietu Feline. Przyjęła jego rękę z rozpaczliwą ochotą, potem opadła na bok. Klął, klął i klął. Było z nią coraz gorzej. Oddychała z coraz większym trudem. Nawet wysoko na mojej półce słyszałem wyraźnie, jak coś gotuje się w jej piersi. Mama powiedziała, że to chyba koniec. Zastoje w płucach. Pneumonia. Tatuś i Hub zmieniali się, przytrzymując jej główkę najniżej jak mogli i próbując wydostać płyn z wnętrza. Galaretowata, srebrnoszara masa, płynąca z nozdrzy. Świetlisty promyk gasł w jej oczach, drżała coraz słabiej. W pewnej chwili wygięła grzbiet i wydała dźwięk wysoki i słaby. Przypominał odgłos gwizdka, którego dziadek używa o zmierzchu, gdy chce zwabić lisa, kaguara albo rysia. Albo przynajmniej tak mówi. Mimo że Hub nie przestawał ssać, Feline zaczynała już puchnąć. Tatuś pozwolił mu próbować jeszcze jakiś czas, aż wreszcie powiedział: daj spokój, Hub. Ona nie żyje. Wtedy Hub przestał, a tatuś ułożył ją spokojnie na materacu. Powietrze wychodzące z płuc wydało dźwięk - wcale nie zwierzęcy. Zabrzmiał jak groteskowy klakson, taki jaki Kaleb dostał dużo, dużo później. Sherree i Joon napełniły skrzynkę po jabłkach płatkami róż i kwiatem koniczyny. Mama odkryła gdzieś kawałek chińskiego jedwabiu. Wokół pompy zgromadziły się ciekawskie zwierzęta. Na wierzch położyliśmy płaski kamień, ten wspaniały okaz, który mama znalazła w rzece Row. Zanim się urodziliśmy, jak twierdzi. Tatuś grał na flecie. Dobbs na harmonijce, zaś Joon brzdąkała na ksylofonie „Fisher-Price” (tym samym, który Babcia Whittier podarowała mi pewnego dnia i który ciągle świetnie się spisuje). Hub zagrał na źdźble trawy - znów ten słabiutki dźwięk - i pogrzeb był skończony. Tak więc przepuściliśmy „Star Trek” u Buddy’ego, niedzielną kolację, wizytę u babci i dziadka i wszystko inne. Za to tatuś obciął nam włosy. Poszliśmy wcześnie do łóżek. Następnego ranka gęsta jak mleko mgła, słyszymy szczekanie od strony stawu. Mama mówi, dzieciaki nigdy nie potrafią spokojnie zjeść śniadania i porządnie przygotować się do szkoły. Sama pójdzie i sprawdzi, co się stało. Wychodzi z kuchni i znika we mgle. Hub wstaje z krzesła i obserwuje to, sącząc kawę. Szczekanie ustaje. Hub wraca do stołu. Joon wręcza mu drugie śniadanie, a on tylko mruczy gniewnie. Przez moment myślę, że znowu zacznie kląć. Na szczęście wraca mama; Stewart i Lance skaczą wokół jej nóg. Mama niesie nasze sieci do łapania piskorzy. Unosi je wysoko w obawie przed apetytem psów i jest różowa z podniecenia. Najpierw myślałam, że to żaba, żaba olbrzym, którą poturbowała jakaś czapla, woła mama. Ale kiedy podeszłam bliżej, zobaczyłam, że to coś jest całe włochate. Pływało w stawie dokładnie w miejscu, gdzie ujadał Stewart. Biegał jak wariat wśród zarośli. Mówię mu: Nie! Zostaw to! Cicho! Kiedy przestał się awanturować, przysięgam, to coś ruszyło na nas! Nakryłam to wiadrem, zanim zdążyłam się zorientować, że to... suseł. Wielki, stary i olbrzymi suseł o zbójeckim wyglądzie! Jego przednie zęby są przerażające, jak dwa przyrdzewiałe ostrza noży. Stoi na dnie na tylnych łapach, próbując capnąć nasze zawieszone nad krawędzią twarze. Hub bierze wiadro i uśmiecha się szeroko. Jego uzębienie jest również dość przerażające. Przekomarza się ze zwierzakiem przez jaką minutę, potem otwiera swój pojemnik na drugie śniadanie... i wkłada doń susła. Dokładnie obok termosu, jabłka, selera oraz kanapek. Zatrzaskuje wieko. Wypuszczę go w lesie, mówi, obdarzając Joon uroczo-żółtawym uśmiechem. Uważaj, mówi Joon, też uśmiechnięta, nie pomyl się i nie zjedz susła zamiast kanapek z serem. O rany, wzdycha Sherree, kto by pomyślał. Mama znowu, już jedzie autobus, Quiston, nie zapomnij o pracy domowej, Kaleb, gdzie podziałeś buty, Hub przyrzeka, że będzie ostrożny, dzięki za śniadanie, do zobaczenia wieczorem... Nie wiem, o czym mówić dzisiaj w szkole - zadali nam temat: „Opowiedz, co zrobiłeś dla mamy w Dniu Matki”. ROZBITEK ZA GRANICĄ PLAC Kwiaty hibiskusa opadają z ciężkim pogłosem, leżą rozciągnięte na rozgrzanych trotuarach i cementowych ławkach niczym spasieni meksykańscy generałowie: szkarłat i zieleń paradnych uniformów, lenistwo i ciężkie krople, zbyt wyczerpane, aby wzlecieć z powrotem na gałęzie drzew. Może później... Teraz sjesta... - Niedobrze! - wrzeszczy szaro odziany Amerykanin z Portland: pięćdziesiąt pięć lat, twarz zlana potem, nowy dodge polaro przytroczony z tyłu ciężarówki holującej wprost na Larga Distancia Oficina. - Nie uświadczysz nawet trzech miast w promieniu pięciu tysięcy kilometrów. Pomstuje więc w Puerto Sancto (Meksyk) na Tucson (Arizona), gdzie ostatnio naprawiali mu samochód. Było to zaraz po tym, jak coś trzasnęło w Oroville (Kalifornia). Za pierwszym razem zapłacił bez większych narzekań, gdyż ostatecznie jest możliwe, że silnik wysiądzie po przejechaniu tylu kilometrów. Ale kolejna wpadka w Tucson? Znowu tutaj, niecały tydzień później? Trzeci niewypał? - Niedobrze, powtarzam! Słuchajcie, chłopcy. Mam zamiar wysłać wam tę kupę złomu pierwszym pociągiem, jaki się tutaj nawinie. Oczekuję od was równie błyskawicznej akcji, zrozumiano? Chcę tu mieć nowy samochód tak szybko, abyśmy mogli jeszcze zdążyć na festiwal w Guadalajarze - za osiem dni! Nie ma wytłumaczenia dla waszego podejścia do sprawy! O jednej tylko rzeczy zapomniał poinformować chłopców z Tucson: jego samochód ciągnął siedmiometrową przyczepę. - Jestem wierny Dodge’owi od dziesięciu lat. Przykro byłoby zrywać tak długi romans przez jedną złośliwość losu, prawda? Odłożył słuchawkę i spojrzał na mnie. Drugi w kolejce, mimowolnie stałem się świadkiem jego wystąpienia. - To da kopa tym paru gorylom wygrzewającym siew Tucson, nieprawda, Red? - Pochylił się ku mnie, jakbyśmy byli od wieków najlepszymi przyjaciółmi. - To niezła banda. Prawdę mówiąc, bardzo bym sobie życzył znaleźć tutaj choć jednego mechanika z ułamkiem tego, czego potrafią dokonać chłopcy z Arizony. Potwierdzenie jankeskiej supremacji przydało mu takich rumieńców, że wolał spuścić wzrok. - Jak się właściwie nazywasz, Red? Gdyby nie ten zarost, byłbyś bardzo podobny do mojego najstarszego chłopaka. - Deboree - odpowiedziałem, przyjmując jego dłoń. - Devlin Deboree. - Co cię przygnało do tej dziury, Dev? Niech zgadnę... Fotografujesz przyrodę! Widziałem, jak biegałeś z aparatem na szyi. - Pudło - odpowiedziałem. - To wcale nie mój aparat. Przysłał go ojciec. Byliśmy w Sancto w zeszłym roku razem z moim bratem i żałował, że nie przywiózł pewnej rzeczy. - A więc ojczulek przysłał cię, abyś zebrał pogubione wspomnienia. To miejsce wywarło chyba na nim lepsze wrażenie niż na mnie. - Znowu pudło. Przysłał mnie po skaczącą fasolę. - Skaczącą fasolę? - Meksykańską skaczącą fasolę. Rok temu spotkaliśmy tu mechanika, który także uprawiał skaczącą fasolę. Ojciec wywalił aż sto dolców, żeby kupić część tegorocznych zbiorów. - Skaczącej fasoli!? - Dwadzieścia litrów. Ojciec zamierza dodawać jedno ziarno gratis do każdej porcji lodów. Taka akcja reklamowa. Ale nie nazwiemy tego „Skaczącą Fasolą” tylko „Pifia Colada”. Prowadzimy lodziarnię. - Zalewasz - mrugnął żartobliwie. - Bujasz. Naprawdę chcesz, żebym ci uwierzył? Odpowiedziałem, że jestem najpoważniejszym facetem na całej planecie. Roześmiał się. - Mój Boże, ale ty mi przypominasz mojego dzieciaka! Jak tylko skończysz rozmawiać, wpadnij do baru do hotelu Soi. Sprawdzimy, czy i ja przypominam ci twojego staruszka. Znowu mrugnął i odszedł, łobuzersko uchylając czapeczkę w kierunku reszty turystów oczekujących na połączenie z gniazdem rodzinnym. Znalazłem go pod parasolem obok basenu. Jego pewność siebie nie była już tak wyraźna. Powtarzał właśnie, czy nie lepiej było wziąć ze sobą dobrego, amerykańskiego mechanika - zapłacić mu z góry, a resztę załatwić później z ludźmi od Dodge’a. Wtrąciłem, że niektórzy Meksykanie są też całkiem nieźli. Zgodził się, że muszą być dobrzy, skoro udaje im się utrzymać na chodzie te zużyte graty. - Tylko co oni wiedzą o nowoczesnych maszynach? - Zdjął ciemne okulary, tym samym ponownie wciągając mnie w dość gwałtowną konfidencję. - Weź najlepszego specjalistę od gaźników w tym kraju i każ mu radzić sobie z jakąkolwiek inną rzeczą, a zapewniam cię, że wynikną same kłopoty. Uwierz mi, wyłącznie kłopoty. Ta głęboka prawda i szklaneczka w ręku sprawiły, że poczuł się lepiej. Do czasu, gdy skończył drugą porcję seagramu z seven-up, na jego twarz powrócił uśmiech, a po chropawej nucie paniki w jego głosie nie było śladu. Pod koniec trzeciej szklanki gotów był popuścić sobie cugli i objaśnić mi wszelkie niebezpieczeństwa, na jakie narażony jest człowiek, podróżujący po wyboistej ścieżce życia. Niedogodności te spowodowane są głównie przez niekompetentnych ignorantów, grasujących w dziedzinach, o których nie mają najmniejszego pojęcia. Liczne kłopoty! Aby przerwać tę tyradę, zadałem jak najbardziej niewinne, jak mi się zdawało, pytanie: ile sztuk miał ze sobą? Jedno oko zwęziło się dziwacznie i prześlizgnęło po mojej twarzy. Głosem pełnym najwyższej rezerwy poinformował mnie, że towarzyszy mu żona, ale co to ma do rzeczy. Zamarłem, zdziwiony. Facet uznał, że szukałem guza, mając na myśli jego żonę albo jeszcze jakieś inne drańskie insynuacje na temat jego rodziny! W żadnym wypadku, pomyślałem sobie, i - aby go uspokoić - stwierdziłem, że bardzo żałuję, że nie ma tutaj mojej żony i dzieciaków. Ciągle podejrzliwy zapytał, ile dzieci i w jakim wieku. Odpowiedziałem. Spytał, gdzie teraz są. W szkole... - Ale jeśli okaże się, że muszę jeszcze długo czekać na dostawę fasoli, mam zamiar ich tu ściągnąć. Czasem trzeba odpuścić sobie kilka lekcji, aby nabyć prawdziwej edukacji, prawda? - Absolutnie! - znów się rozjaśnił. - Czy to ja nie chciałbym, żeby moja kobieta zdawała sobie z tego sprawę, kiedy jeszcze nasze dzieciaki były dzieciakami?! „Kiedy będą miały wakacje... „- to było jej motto. Jasne, Mamuśka, oczywiście. Myślałem, że znów pogrąży się w melancholii, ale on tylko nachylił się i stuknął swoją szklanką w moją. - Ładnie, że ty i twój brat wzięliście swojego staruszka na wycieczkę, Red. - Był diabelnie zadowolony, że nie okazałem się stukniętym hippisem, ale porządnym amerykańskim chłopcem, co to dba o swojego ojca. Kręcił się w fotelu, aż wreszcie poprosił kelnera o jeszcze uno mas, muy przeklęty, pronto. - Jeśli nie mają cię za twardziela - zdradził, opierając się wygodnie i mrugając porozumiewawczo okiem - nabiorą cię przy rachunku. Roześmiał się, otwierając oko - ale na jedną jedyną sekundę oko to nie było w stanie upodobnić się do swojego bliźniaka. - Nabierają cię! - powtórzył, zmuszając źrenicę do powrotu na miejsce. Kiedy przybyły drinki, tik był już opanowany, a mój kompan wyglądał znów pewnie i zawadiacko. Na chwilę jednak zajrzałem przecież w głąb krateru. Zobaczyłem prawdę ukrytą za powierzchowną maską i, mój Boże, czaił się tam strach. Przed czym? Trudno dokładnie określić. Na pewno nie przede mną. Nie podejrzewam, aby bał się też owych licznych niebezpieczeństw, czyhających na wyboistej ścieżce życia. Ani awarii gaźnika na środku pustej szosy w sercu kraju ogarniętego anarchią. Tak sobie myślę, moi drodzy, kiedy oglądam zdjęcia i wspominam raz jeszcze tę króciutką wycieczkę w głąb jego prywatnej otchłani - że ten facet bał się Apokalipsy. JEGO ŻONA Żona rozbitka jest młodsza od swojego męża. Nie za wiele - ona w pierwszej, on w ostatniej klasie szkoły średniej; niepokonany gracz w futbol, najlepsze lata życia. Ona nigdy nie przeżywała najlepszych lat życia, chociaż wcale sobie tym nie zaprząta głowy. Jest rozważną osobą, która nigdy o niczym nie myśli. Spaceruje boso brzegiem kamienistej plaży, czarne szpilki trzyma za paski i kołysze nimi miarowo w takt własnych kroków. Wcale nie uważa, że pije za dużo rumu z colą. Nie rozmyśla o ortopedzie ani o swoich płasko kłapiących po piasku stopach. Przystaje na brzegu Rio Sancto i obserwuje iskry skaczące po falach, biegnące nieubłaganie w kierunku morza. Kilkanaście metrów w górę rzeki znajduje się grupa kobiet. Piorą bieliznę wśród wielkich głazów, potem wieszają ją na krzakach, aby obeschła. Patrzy na schylające się i prostujące ciała, ubrane w mokre sukienki, skaczące z kamienia na kamień z zawiniątkami mokrej bielizny na głowach, kryształowe krople rozpryskują się wokół ich stóp. Ale i wtedy nie zaczyna myśleć. Jesteśmy tacy zdeformowani i zarażeni, że musimy pić więcej, niż jest to nam potrzebne do nabrania odwagi, aby mijać się na ulicy. Jeszcze nie. Jest w mieście zaledwie od czasu, gdy ich przyholowano dziś rano. Wcale nie pyta siebie: Gdzież zgubiłam swoją szansą na harmonię? Czy wtedy, kiedy zakradłam się do lodówki, tak jak ojciec, zabierając więcej, niż siedmiolatek mógł unieść? Czy może po skończeniu szkoły, kiedy moje krzywe (ale zdrowe) kły wymienili na koronki? Czemu przystałam do mechanicznych trędowatych? Jej kostki dają znać o odległości, którą przebyła. Ból w kręgosłupie murowany. Patrzy w dół, a jej stopy przypominają martwe istoty, utopione i wyrzucone na brzeg. Z trudem podnosi wzrok i znowu spogląda na piorące kobiety - dość długo, ale w niewymuszony sposób. Potem odwraca się i rusza z powrotem, rozmyślając. Och, do tej pory już na pewno zdążył zadzwonić. Albo też, jak go znam, odwołał wszystko. Ale ona wcale o tym nie myśli. Po prostu kroczy z wysoko uniesioną głową, na lekkim rauszu, wzdłuż złotej granicy. I tak widzieli: Wiedzą, że jesteśmy niedotykalni. Pozwolono nam wejść pomiędzy normalnych ludzi, ponieważ ci uodpornili się przeciwko takim jak my! „Jeżeli nie będzie gotowy, pójdę rzucić okiem na ten drugi hotel. ”- Ma na myśli bar. - ”Zobaczymy, kto tam przesiaduje.” Ma na myśli innych Amerykanów. JEGO PIES Rozbitek jest zmuszony wspiąć się na rozżarzone wysokie i strome wzgórze. Wally Blum twierdzi, że można znaleźć tam człowieka, który prawdopodobnie pracuje w ten weekend i może podholować samochód. Rozbitek zabiera psa. Pies ma na imię Chief i jest starożytnym dalmatyńczykiem, chorym na lumbago. Nie można zostawiać go w pokoju hotelowym. Jakiś składnik meksykańskiego powietrza miał taki sam wpływ na pęcherz dalmatyńczyka i oko jego właściciela. Odruchy niekontrolowane. Podróżując w przyczepie, Chief był równie cywilizowany w załatwianiu swoich potrzeb jak w domu rodzinnym. Niestety, kiedy tylko przenieśli się do hotelu, stare psisko nie umiało pohamować swych zapędów i podnosiło łapę po każdych trzech krokach. Krzyki pogarszają tylko sytuację. - Biedny psina jest odrobinę nerwowy - po tym, jak Chief zmoczył dwie pińatas, które jego żona kupiła tego ranka dla ukochanych wnuczków. - Nie powinniśmy go byli zabierać - oświadczyła. - Albo trzeba go było oddać do schroniska. - Powtarzam ci - protestuje Rozbitek - dzieciaki nie mogą go przechować, a ja nie oddam psa obcym! Tak więc Chief wspina się za swoim panem. ROZŻARZONE WYSOKIE I STROME Mapa, którą nabazgrał Wally Blum, prowadzi Rozbitka i jego przyjaciela wzdłuż wąskich ulic, brukowanych kocimi łbami, po których jeżdżą ryczące ciężarówki, co i raz wpadające w dziury w nie najlepszej nawierzchni... wzdłuż krzywych ulic, brukowanych kocimi łbami, tak wąskich, że tylko rowery są w stanie się przecisnąć... wzdłuż maksymalnie krzywych i wąskich ulic, brukowanych kocimi łbami, zbyt stromych dla jakichkolwiek przechodniów. Burrowie przepychają się z porcjami piasku i cementu dla placów budowlanych, oblepiających wzgórze niczym mrówki. Robotnicy śpią głową w górę zbocza i jeśli leżeliby na boku, niechybnie by się stoczyli. Zanim docierają na oznaczone miejsce, Rozbitkowi robi się ciemno przed oczami, a jego pies opróżnia pęcherz do cna. Mężczyzna wyciera pot spod wędkarskiej czapeczki i wchodzi na cieniste podwórze: osłaniają je czarne kawały materii spięte razem i przymocowane na szczytach paki. EL MECANICO FANTASTICO W centrum pięciometrowego kręgu prosiąt rezyduje ogromna maciora, wielka jak fontanna na placu. Karmi liczbę prosiąt dokładnie odpowiadającą jej rozmiarom. Odwraca łeb, aby przyjrzeć się gościom, pochrząkuje. Chief warczy i zajmuje pozycję pomiędzy świnią a swoim mrużącym oczy panem. Za niskimi oplecionymi winoroślą drzwiami daje się wyczuć jakiś ruch. Dom jest tak mały, że zmieściłby się w przyczepie Rozbitka i jeszcze zostałoby trochę miejsca dla maciory. Na progu ukazuje się mężczyzna, wachlujący się suchą tortillą. Jest o połowę niższy od Amerykanina, ale i o połowę młodszy, może nawet więcej. Przez moment skrywa twarz przed słońcem i przykłada do czoła tortillę, aby przesłonić blask. - Tardes - mówi. - Buenas tardes - odpowiada Rozbitek, marszcząc twarz. - Gorąco. Mucho color. - Trochę mówiem twój język - oświadcza El Mecanico Fantastico. Rozbitek przypomina sobie jak przez mgłę, że czytał kiedyś o mechanizmie powstawania nowych dźwięków na końcu wyrazów. - Dzięki Bogu i za to - mówi i rozpoczyna opis swojej męki. Mechanik słucha zza osłony tortilli. Maciora spogląda na Chiefa z bezbrzeżną pogardą. Burrowie przesuwają się ulicami obok podwórza. Pojawiają się małe dzieci, wypełzające z wnętrza mieszkania El Mecanico Fantastico; przyklejają się do nogi ojca, kiedy ten wysłuchuje opowieści Rozbitka o zdradzie mechaników. Kiedy historia dobiega końca, El Mecanico Fantastico pyta: - Co mam robić? - Zejść na dół do tego wielkiego warsztatu, gdzie stoi mój samochód i odholować go stamtąd, tak abym mógł wysłać go do Tucson. - Zrozumiałem - drapie się w głowę mechanik. - Dlaczego tamci nie mogą panu pomóc? - Robiliby to aż do poniedziałku. - A pan się śpieszy i nie może tak długo czekać? - Już zawiadomiłem Tucson, że będą mieli mój wóz na poniedziałek. Lubię kuć żelazo póki gorące. Tak to jest. - Taak. Rozumiem - odpowiada tamten, wachlując się tortillą. - Hokay. Będem tam mariana i wyholujem go. - Nie można by teraz? Chcę być pewny, że zdążę na pociąg. - Rozumiem - mówi Meksykanin. - Hokay. Biorem narzędzia, a pan wynajmie burra. - Burra? - Od Ernesta Diaza. Do niesienia moich narzędzi w żelaznej skrzynce. - Aha - sapie Rozbitek, myśląc intensywnie, jak tu ułożyć rozsądną cenę za pracę, narzędzia i burra. Nagle rozlega się rozpaczliwy pisk i kwik. Czerwono nakrapiany narzeczony maciory właśnie wpadł ją odwiedzić i złapał Chiefa in flagranti. Gdy udaje się ich rozdzielić, Chief ma poszarpane ucho i brakuje mu dwóch zębów straconych w kontakcie z grubą skórą wieprza. To nie jest jeszcze najgorsze. W ferworze walki coś trzasnęło w krzyżu starego dalmatyńczyka. Podróżuje więc na dół przywiązany do karku drugiego burra. Ta jazda powoduje, że uszkodzenie naprawia się samo, tak że Chief jest w stanie znowu chodzić o własnych siłach. Nigdy już jednak nie potrafi podnieść nogi bez przewrócenia się na bok. ON I JEGO ŻONA PO RAZ DRUGI Są tu już od tygodnia. Ich wynajęta toyota ma sflaczałe opony, ale mimo to jeżdżą nią na plażę i z powrotem. Lewy tylny błotnik odpadł tysiące kilometrów wcześniej. Nie ma zapasowego. Spod kratki wiekowego radiatora wydostają się kłęby pary, które uniemożliwiają obserwację drogi przed sobą. W końcu żona pyta: - Zamierzasz po prostu prowadzić ten samochód? - Zamierzam poprowadzić skurczybyka do lego skurczybyka, co mi skurczybyka wypożyczył i powiedzieć mu, żeby go sobie wsadził dokładnie w ten swój bezcenny tyłek. - W takim razie najpierw podrzuć mnie i psa do Bluma, a później, jeśli chcesz... To znaczy, jeśli w ogóle tam dotrzemy. Nie powiedziała: „To znaczy, jeśli zamierzasz mi robić awanturę”. Było wystarczająco dużo łoskotu i buchającej pary. JEGO PRZYJACIELE Rozbitek przegapił przedpołudniową pocztę i przysiągł sobie, że skończy list do siostry i zostawi go w okienku, kiedy otworzą urząd po sjeście. Jest teraz w wynajętej willi Bluma. Chief starcza mu za całe towarzystwo. Pies leży rozciągnięty na plecionej macie, język na wierzchu, oczy otwarte. Wally Blum pływa obecnie na desce surfingowej. Rozbitek nie wie, gdzie podziała się Betty Blum oraz jego własna żona. Hacjenda Blumów nie stoi w osiedlu gringo, ale w centrum miasta. Podwórko chaty po drugiej stronie ulicy-kanionu znajduje się akurat na wysokości jego okien. Przez wąziutką przepaść trzy małe dziewczynki przesyłają mu uśmiechy. Wołają: „Halo psze-pa-naa” i stale chichocząc, chowają się błyskawicznie pod osłonę liści mango. Mangowiec ów jest towarzyskim centrum okolicy. W jego cieniu bawią się dzieci. Ptaki siadają i odlatują z jego gałęzi. Dwie świnie i chmara kurczaków przerzuca liście nagromadzone u jego stóp. Wszelkie rodzaje kurczaków - łyse i grzebieniaste, przezorne i czupurne. Jedyna rzecz, jaką kurczaki mają wspólną, to wolność i bezwartościowość. Rozbitek ogląda kury z przyjazną pogardą. Co z nich za pożytek: zbyt chore, aby się nieść, zbyt chude, aby trafić na talerz. Co za pożytek? Zainspirowany niemożnością, bierze się do pisania listu: „Kochana Siostrzyczko: Chryste, co za kraj! Jest za biedny, aby zdać sobie sprawę z własnej ignorancji i zbyt ignorancki, aby pojąć swoją biedę. Wiesz, co bym zrobił, gdybym był Meksykaninem? Zaatakowałbym Stany Zjednoczone - tylko po to, aby otrzymać zagraniczną pomoc po klęsce, jaką byśmy im łupnęli (ha, ha). Ale poważnie: nie na to liczyłem, jestem stuprocentowo pewny.” Zielone gałęzie mangowca odsuwają z okna siatkę. Chichot narasta. Rozbitek wzdycha, czytając ostatnie zdanie, i odkłada długopis. Tak bardzo bym chciał, żebyś tu była, Sissy, z całego serca. Osusza butelkę seven-and-seven i ogarnia go uczucie cudownej depresji. Załamanie. W jednym z mieszkań ktoś wygrywa na akordeonie znajomą nutę - piosenkę popularną w domu kilka dobrych lat temu. Co to było? Coś jak la la la laa, la la i ciągle bez zwycięstwa... Właśnie! To byty dni, kolego; to były dni... Załamanie przechodzi w melancholię, potem z krótkim przystankiem na sentyment przeistacza siew nostalgię. Zatrzymuje się o krok od łzawości. Rozbitek wzdycha ponownie, podnosi długopis i pisze dalej. „Bardzo często myślę o tobie, droga przyjaciółko. Czy pamiętasz rok, w którym ojciec zabrał nas do Parku Yellowstone i jaką nam tym zrobił frajdę? Jak pięknie wszystko wyglądało? Jak czuliśmy się dumni? Byliśmy pierwszymi dzieciakami po latach Wielkiego Kryzysu, których ojciec mógł pozwolić sobie na rodzinną wycieczkę. To chyba prawda, że rzeczy już nie są tak piękne jak kiedyś - i mała nadzieja, że się takie staną. Np. weźmy taką wizytę u Darolda w „Berserkly.” To wyjaśnia wszystko. Nie uwierzyłabyś, w jakim stanie znajduje się obecnie to miłe miasteczko uniwersyteckie. W niczym nie przypomina widoku, jaki zastaliśmy w sześćdziesiątym drugim podczas rosyjsko-amerykańskiego spotk...” Znów przerywa. Dochodzi go dziwny, gdaczący odgłos: „Que? Que?” Przez okno dostrzega starszą kobietę. Porusza się wzdłuż rozwieszonej bielizny, jakby płynęła w powietrzu. Jej twarz i bezzębne dziąsła, puste spojrzenie. Jest jak przybysz z innego świata, jak fatamorgana nie zważająca na prawa Newtona, powtarzająca: „Que? Que?” Dociera w końcu do białej płachty prześcieradła. Zbiera je ze sznura i zawraca do domu. „Que? Que? Que? Que?” - Ślepa - szepcze Rozbitek i wstaje, aby przejrzeć szalkę Wally ‘ego. Chce znaleźć coś dla podtrzymania efektu, gdy seven-and-seven wyparuje z jego ciała. Coś mocniejszego, jeśli to możliwe: osiemdziesiąt osiem... dziewięćdziesiąt dziewięć! Rozbija się po cudzej kuchni, cały zlany potem, wytrącony z kursu na skutek widoku niewidomej staruchy. Pędzi na oślep w kierunku ostrych skał. PIERWSZA RYSA Żona Rozbitka i Betty Blum przyjeżdżają pół godziny później. Betty prowadzi małego volkswagena-dżipa produkcji meksykańskiej. Samochód wyładowany jest prezentami dla krewnych i znajomych w kraju. Żona rozbitka otwiera usta, aby wyrazić, jak wdzięczna jest Betty Blum za podwiezienie i cudowne towarzystwo, kiedy czuje szarpnięcie za łokieć i słyszy wymyślania, że niby to odeszła, nie fatygując się nawet zabrać listów do wysłania. To takie niesprawiedliwe! Świat nagle milknie wokół niej, ulice wstrzymują oddech, kury nie gdaczą, dzieciaki urywają paplaninę w pół słowa, muzyk zdejmuje palce z guzików akordeonu... nawet rzeka o kilometr dalej nie obmywa już głazów ze srebrzystym pogłosem. Piorące kobiety powstają z kolan i nasłuchują: jak gringa seńora zniesie to samcze zarozumialstwo? - Zrozumiałaś? - podsumowuje Rozbitek. – Sabe! Wieczór zasiada na swym tronie. Betty Blum bierze winę na siebie i wyrzuca dziesiątki usprawiedliwień dobrze znanym, świergotliwym tonem pomiatanej żony, przychodzącej w niedoli z pomocą swojej przyjaciółce. Niewidoczna publiczność wzdycha, kompletnie rozczarowana. Lecz zanim Rozbitek udzieli łaskawego rozgrzeszenia, jego żona, starannie wymawiając każdą sylabę, mówi, aby puścił jej rękę, przestał krzyczeć i nigdy więcej nie traktował jej jak płatnej służącej - niech nigdy nie zwraca się do niej niczym do jednej z tych jego zepsutych maszyn. - Jeśli to się powtórzy, przysięgam, że cię zabiję, a potem Donalda, jeżeli zdołam, a potem Terry’ego, jeżeli mnie przedtem nie złapią, a potem wszystkie wnuki i na końcu siebie samą. Przyrzekam na Boga!!! Zarówno Betty, jak i Rozbitek są wstrząśnięci tym wybuchem. Po chwili wymieniają krótkie spojrzenie: można się było tego spodziewać... w tym wieku... za dużo rumu z colą. Żona Rozbitka nie zwraca na nich uwagi. Dobrze wie, że osiągnęła oczekiwany efekt. Przez ułamek sekundy ma wrażenie, że ten tryumf spali ją na proch, że jej ciało stopi się i odpadnie od kości. Puls ulicy wraca do normy. Podniecone dzieciaki przekazują sobie wrażenia. Stado kur gromadzi się w cieniu mangowca. Tylko akordeonista nie powraca do swoich nut, ale żona Rozbitka czuje, że jest to wyraz uznania - jednego muzyka względem drugiego muzyka - nie zaś oznaka krytycyzmu. NASTĘPSTWA Rozbitek wraca do wnętrza hacjendy. Betty Blum odwiezie jego żonę do Hotelu del Sol. Kiedy wraca, trzyma pod pachą butelkę seagram, karton seven-up, a na jej twarzy rozkwita ciepły uśmiech dający do zrozumienia, że potrafi być równie troskliwa w stosunku do nieszczęśliwych mężów, jak i pomiatanych żon. Pojawia się Wally, niosąc dwa dorsze. Rozbitek przyjmuje zaproszenie na kolację. Po rybie i winie pożycza od Wally’ego parę spodni. Miłosierna Betty daje mu agrafkę, aby spodnie nie zsunęły się z jego chudego tyłka. Wszyscy gotowi są na nocną kąpiel w morzu. Po powrocie znowu coś popijają. Rozbitek opowiada Wally’emu, że dzieciaki zawsze spajają małżeństwo - ale patrz na dzisiejsze dzieci! Czy to warto? Później zwierza się Betty, która ciągle ma na sobie bikini i wygląda cholernie pociągająco jak na kobietę w jej wieku - że w jednym dzisiejsza młodzież ma rację. Chodzi mu mianowicie o odrzucenie wszelkich przestarzałych poglądów na seks, jako zło konieczne. Seks jest naturalny! Betty jest tego samego zdania. Dochodzi do wniosku, że żona została wystarczająco ukarana jego przedłużającą się nieobecnością. Pożycza więc samochód Blumów i odjeżdża ze starym Chiefem do hotelu. - Założę się, że ją tam znajdę. Nie myli się. Śpi na wersalce. To jego ostatnia wygrana w tego typu zakładzie. SEN ROZBITKA Przedmiotom można zaufać. Przedmioty nie zawodzą. Przedmioty nie zdradzają. Łańcuszki od lampek nocnych nie są produkowane, aby urywać się tylko po to, by wymusić na głupim naiwniaku wystawne dinero to niesprawiedliwe. JEGO MĘSKOŚĆ - Dziesięć pesos za rum z colą. Dwie przecznice stąd płaciłem pięć! Całe popołudnie spędzili, pijąc w hotelu. - Tutaj zaczyna się plaża - przypomniała mu żona. - Poza tym tutaj doliczają za słomki. Kelner nagradza jej domyślność ekspozycją swego nienagannego uzębienia. Betty i Wally składają zamówienie. Kelner przynosi drinki. Betty delektuje się margaritą: niczym pszczoła, która odkryła orchideę w morzu koniczyny. - Niezłe - mówi. - Nie oszałamiające, ale niezłe. - Kocham twój akcent z Miami, Betty. - Rozbitek jest pijany. - Właściwie kocham wszystkie kobiety. Od najmłodszych z cyckami jak papaje, do najstarszych z doświadczeniem! - Otwiera ramiona. - Kocham wszystkich ludzi: od tych... Urywa. Zobaczył coś, co zabija jego zapał. Żona Rozbitka wędruje za jego wzrokiem, aby zobaczyć, co przecięło jego deklaracje. Przez plażę dostrzega ową przyczynę, stojącą w cieniu parasola nad wózkiem z lodami, zielono-cytrynowa spódniczka ledwie zakrywa jej krocze. Pobudza pragnienie niczym lody na patyku. Rozbitek nie kończy już swojej wypowiedzi. Wbija uparty wzrok w meksykańskie wydanie „Time’a”, które Wally kupił u gazeciarza. Na okładce znajduje się zdjęcie Clifforda Irvinga. Poruszając bezgłośnie ustami, czyta przez ramię Wally’ego. Jego żona przygląda się kociakowi przy wózku. Nie jest zazdrosna, chociaż wie, że Betty Blum tak pewnie uważa. Jest w niej rodzaj słodkiego zdziwienia, które odczuwa się, widząc kwiat zasuszony między kartkami zakurzonego annału. Jak to było, kiedy jeszcze żył? Jak się tu znalazł? Przeczuwając, że za chwilę odpowiedź spłynie na nią jak kaskada, podnosi się i zaczyna iść w stronę morza. Straciła ochotę na koktajl z ostryg. Zapada cisza. Rozbitek czuje się w obowiązku zmarszczyć czoło za odchodzącą. Kiedy odwraca się do Betty, jej brązowe oczy patrzące znad pokrytego solą brzegu kieliszka przesyłają mu wyrazy współczucia. Nie pozwól jej się zwariować! - „Time” - oświadcza Wally Blum - jest jedną z rzeczy, którym można ufać. Dokładnie wiadomo, jaką przyjąć poprawkę na jego polityczne uprzedzenia. Rozbitek odzyskuje werwę głośnym „tak” i zaczyna wypytywać - przepraszam, ale kim jest Clifford Irving, kim jest Howard Hughes? Następnie cała trójka kieruje się do hotelowej restauracji i zamawia specjał z ostryg; do dziesiątej wieczorem zajmują się wyłącznie rozłupywaniem muszli. W końcu Rozbitek ziewa, że jest strasznie senny i prosi o wybaczenie. Jednocześnie mruga łotrowsko dając im do zrozumienia, że snu prawdziwych mężczyzn nie są w stanie zniszczyć żadne fochy przejrzałych piękności. Mimo protestów Wally’ego wyciąga z portfela dwieście peso i kładzie banknot obok talerza. Na prośbę Betty, aby zabrał ze sobą butelkę szampana, stwierdza, że byłby szczęśliwy mogąc pójść za jej radą. Niestety, jutro ma odebrać samochód, który przesyłają mu ze Stanów, a on lubi kuć żelazo póki gorące. Innym razem. Ściska dłoń Betty, odwraca się i wchodzi po schodach, trzymając się tak prosto, na ile pozwala mu jego stan. CIEMNOŚCI PUERTO SANCTO Znów to samo: zamieszanie, chaos, awantury, krzyki - psy szczekające w nocy - hałas ruszający przed świtem z południowych wzgórz i rozlewający się po całym mieście. I to właśnie wtedy, gdy myślisz, że złapiesz kilka godzin snu. Stary Chief popiskuje. Rozbitek wsadza głowę pod poduszkę, klnąc psy, nieprzespane noce, miasto, żonę (to przecież ona miała pomysł wyjazdu w te odludne chaszcze, niech ją piekło pochłonie!). Czemu tutaj, wypytuje ciemności, a nie do Yosemite albo Marineland czy chociażby na festiwal Szekspirowski do Ashland? Czemu w środek tej przeklętej anarchii kolców i cieni? Słuszne pytanie. Sam je sobie kiedyś zadawałem. Widzicie, pewnego dnia - niedługo po tym, jak Betsy oznajmiła, że między nami koniec - wszyscy domyśliliśmy się, że ojciec wkrótce umrze (Rozbitek rzeczywiście mi go przypomina - nie jego osoba jako taka, ale raczej pewne szczegóły charakterystyczne dla tego typu Amerykanina: wyprostowana sylwetka, mrugnięcia okiem, styl Johna Wayne’a, którym przemawiał do maszyn i robotników... wiele rzeczy). Lekarze już od wieków naznaczali nam krytyczne terminy, ale ojciec z uporem je przekraczał. Buddy i ja zaczęliśmy podejrzewać, że nasz uparty teksaski ojczulek nie podda się żadnej sile nieprzyjacielskiej, z wyjątkiem starości. Jego ręce i nogi skurczyły się, a głowa chwiała na „przeklętym pniaku szyi”, my zaś ciągle oczekiwaliśmy dobrego czarodzieja, który pewnego dnia spłynie do naszej chatki. Ojciec też na niego czekał. - Te ich badania... Myślę, że dadzą sobie z tym spokój. Spójrzcie na moje mięśnie grające pod skórą... Podwijał nogawkę i uśmiechał się litościwie na widok suchej, pomarszczonej skóry. - ...jak szczury w pustej ładowni. Jasne, to już wkrótce, zgodziliśmy się. Wkrótce potem, pewnego wrześniowego dnia byliśmy na łące, poprawiając celowniki naszych strzelb i ustalając, dokąd pojedziemy polować tej jesieni. Ojciec odłożył swoją broń i popatrzył na nas. - Chłopcy, ta cholerna strzelba trzęsie się jak pies srający pod gruszą. Może zorganizujemy jakąś inną wycieczkę... ...i od razu wiedzieliśmy, że będzie to nasza ostatnia. Obgadaliśmy to z bratem w nocy. Dobrze wiedziałem, dokąd chcę jechać. Buddy nie był pewien, czy to dobry pomysł, ale ustąpił mi jako starszemu. Następnego dnia nad skwierczącym rożnem w ogrodzie nasz plan został przedstawiony ojcu. - Nie mam nic przeciwko podróży na południe, ale dlaczego do Puerto Sancto? Dlaczego pchać się aż na takie odludzie? - Dev twierdzi, że jest to wyjątkowe miejsce - odrzekł Buddy. - Chce się pochwalić, w jakiej to dziurze ukrywał się przez sześć miesięcy - stwierdził ojciec. - Czy nie to chodzi ci po głowie? - Częściowo - przyznałem. - Wiecie, że od lat próbowałem się tam z nim wybrać. Ale to nie wszystko, co chcę wam pokazać - jest jeszcze jakaś pierwotność, archaizm... - Dokładnie to, czego brak człowiekowi w jego stanie - skwitowała matka. - Odrobiny pierwotności. - Może polecielibyśmy znowu do naszego miejsca na Jukonie - rozważał ojciec. - Ryby takie, że nie chce się wierzyć. - Nie, do cholery! - zaprotestowałem. - Przez całe życie wlokę się tam, gdzie ty sobie życzysz. Teraz moja kolej. - Jazda przez pół Meksyku wykończy go - powiedziała matka. - Czy nie pamiętasz, że ledwo zniósł wyprawę do Rose Parade w Portland? - Och, nie... Dam sobie radę - odrzekł ojciec. - To żaden problem. - Boże Miłosierny! Setki kilometrów na meksykańskich wybojach w twoim pożałowania godnym stanie... - Powiedziałem, że dam sobie radę - przerwał, podając jej hamburgera. Odwrócił się i zza zasłony dymu zmierzył mnie wzrokiem. - Chcę tylko wiedzieć, po pierwsze: dlaczego Puerto Sancto? I po drugie: co jeszcze szykujesz? Nie odpowiedziałem. I tak wszyscy wiedzieli, co jeszcze szykuję. - Ani się waż! - Matka przybiła mnie wzrokiem. - Jeżeli sądzisz, że go gdzieś wywieziesz i znowu nafaszerujesz tym świństwem... - Kobieto! Od jakiegoś czasu jestem już pełnoletni. Byłbym wdzięczny, gdybyś przestała podejmować za mnie decyzje dotyczące tego, dokąd jadę i jakim świństwem się faszeruję. O wiele wcześniej, na początku lat sześćdziesiątych, próbowaliśmy z Buddym uprawiać psylocybinowe grzyby na pożywce serowej. Kolonię umieściliśmy w starej lodziarni, którą ojciec oddał Buddy’emu. Bud zorganizował trochę oficjalnych papierów do korespondencji i wysłał list do Departamentu Rolnictwa z prośbą o udostępnienie kilku kultur nasiennych wraz z najnowszymi informacjami na temat uprawy mycelium w sposób hydroponiczny. Następnie doprowadziliśmy do wylęgarni rury wentylacyjne, zmieszaliśmy wymagane nawozy, dodaliśmy zarodniki i obserwowaliśmy rozwój przez mikroskop. Szczytem naszych marzeń była produkcja moszczu psylocybinowego i jego winna fermentacja. Wierzyliśmy, że udałoby się nam rozprowadzać płyn pod nazwą „Mleko Bogów”. Wszystko, co osiągnęliśmy, ograniczyło się do wielkiego, zainfekowanego drożdżami bałaganu. Do przesyłki z zarodnikami dołączono jednak próbę ekstraktu aktywnego składnika - prawdopodobnie, abyśmy mogli porównać z nim nasze wyniki, jeżeli kiedykolwiek ujrzałyby światło dzienne. To właśnie ojciec przyniósł z poczty rzeczoną przesyłkę. Był nad wyraz sceptyczny. - To wielkie nic. - Na dnie buteleczki mniejszej niż ogryzek ołówka znajdował się milimetr białego proszku. - Tyle zamieszania wokół eksperymentu i oto co otrzymujecie? Wsypałem proszek do butelki wody sodowej. Trochę zaszumiało. - Mam nadzieję, że przysłali nam dość silną dawkę. - Rozlewałem wodę do szklanek. - Może nawet trochę za dużą. - Raz się żyje - powiedział ojciec. - Dawajcie tu szklankę, muszę tego spróbować. Było nas pięciu: Buddy, ja, Mickey Write i brat Betsy, Gil - wszyscy z pewnym doświadczeniem na tym polu - i mój ojciec: Samotny Strzelec, który na żadnej wycieczce na ryby nie mógł dokończyć butelki najsłabszego piwa. Wypiliśmy zawartość naszych szklanek, a w butelce pozostało jeszcze kilka centymetrów płynu. Tata bez wahania nalał sobie kolejną porcję. - Chcę nareszcie poznać smak zakazanego owocu. Mam dość słuchania opowieści. Przeszliśmy do salonu. Kobiety wyszły po zakupy. Nadchodził wieczór. Pamiętam, że w telewizji pokazywali ostatnią walkę Fullmer-Basilio. Samochód wrócił z miasta i matka weszła do pokoju, pytając: - Kto wygrywa? Tata odchylił się do tyłu. - A kto walczy? I uśmiechnął się jak idiota. W przeciągu godziny po uśmiechu nie było śladu. Krążył po pokoju jak przerażone zwierzę, za każdym krokiem strząsając ręce, jak gdyby były mokre. - Przeklęty proszek! Ależ mnie wzięło! - Czy mogło to wpłynąć na późniejszy rozwój choroby? Zawsze się nad tym zastanawialiśmy, prawda? Szczęśliwie pod koniec tej piekielnej nocy ojciec zaklinał się: - Jeżeli spróbujesz produkować to draństwo... zaczołgam się do samego Waszyngtonu i zażądam delegalizacji. Jak później przyznał, próba nie przebiegła pomyślnie, ale niech go licho, jeżeli ją ponowi. - Nigdy! - wołał. - Dopóki nie jestem na łożu śmierci, u końca ślepej uliczki, z plecami opartymi o mur. Co spełniło się pod koniec września. Polecieliśmy we trzech do Phoenix, wynajęliśmy tam winnebago i ruszyliśmy na podbój Meksyku. Zwykle Buddy prowadził, kiedy tata i ja kłóciliśmy się zajadle o dobór kaset. Ray Charles nie wzbudzał kontrowersji, ale Bob Dappa i Frank Zylan byli sygnałami nieuchronnej burzy mózgów. Im dalej na południe, tym upał stawał się coraz bardziej nie do zniesienia. Napięcie między nami rosło wprost proporcjonalnie do temperatury. Tysiące razy byliśmy wydziedziczani. Tysiące razy żądał, abyśmy zostawili go na najbliższym lotnisku, aby mógł wreszcie wyrwać się z tego chlewu i wrócić do cywilizowanego świata. Przechodziło mu, gdy zatrzymywaliśmy się na noc. Polubił nawet meksykańskie piwo. - Ale swoją trawę trzymajcie dla siebie - ostrzegał. - Moje mięśnie mogą już nie być tak twarde jak dawniej, ale na szczęście mózg pracuje na pełnych obrotach. Nim dojechaliśmy do Puerto Sancto, ojciec wyrzucił wszystkie kasety, a Buddy załatwił trochę amfetaminy. Wszyscy czuliśmy się świetnie. Chciałem przejąć kierownicę i prowadzić na ostatnim odcinku trasy. Wjeżdżam na pierwsze brukowane ulice na przestrzeni setek kilometrów. W sekundę potem wjeżdżam na róg jednej z tych meksykańskich pokryw od studzienek ulicznych. Jedna strona kwadratu podskakuje do góry i dziurawi nam miskę olejową. Moglibyśmy doprowadzić auto do hotelu, ale ojciec się nie zgadza. Mówi, że zaopiekuje się nim, kiedy my pójdziemy wynająć pokoje. - Zostawcie mi trochę tych waszych czarodziejskich pigułek - mówi. - Chcę mieć odwagę, kiedy będę gadał z tymi bękartami. Wziął ritalinę. Dopchnęliśmy samochód do największego warsztatu i zostawiliśmy przy nim ojca. Buddy i ja przeszliśmy boso przez rzekę do miasta, gdzie wynajęliśmy czteropiętrowy dom z widokiem na morze. Potem pomaszerowaliśmy na plażę i straciliśmy czterdzieści dolców, bezskutecznie próbując kupić najlepszą trawę, jaką w życiu paliłem. Od hippiski, która nie miała nic prócz opalenizny i obietnic. Czekaliśmy równe trzy godziny. Pokonani człapaliśmy przez przedmieścia. Wzrok nasz padł na stację napełniania butli gazowych. Znałem na tyle hiszpański, a Buddy był na tyle reprezentacyjny, że wyciągnęliśmy od nich trochę podtlenku azotu. Załatwiliśmy wszystko w kępie krzaków i ruszyliśmy dalej. W warsztacie wszystko było już zrobione: miska olejowa załatana, ojciec znał imiona, wiek i historie rodzinne wszystkich pracujących tam facetów, z których każdy mówił tak po angielsku, jak ojciec po hiszpańsku. Załatwił nawet umowę na skaczącą fasolę. - Wspaniałe chłopy - oświadczył, opadając na tylne siedzenie winnebago - wcale nie leniwi. Po prostu na luzie. Co jest w tym niebieskim pojemniku? - Podtlenek azotu - odpowiedział Bud. - Mam nadzieję, że dotrwam do chwili, gdy położę się do łóżka. Jestem zupełnie wykończony. Przespaliśmy prawie cały następny dzień. Umyci i ogoleni, zażywający rozkoszy obsługi hotelowej, serwującej śniadanie na chłodnym tarasie, patrzyliśmy na słońce, zanurzające się w wodach zatoki. Wyglądało jak jeden z meksykańskich precli. Ojciec przeciągnął się i ziewnął. - Dobra... Co macie? Zaprezentowałem mój arsenał. - Trawa, haszysz i DMT. Wszystkie się pali i szybko zapomina. - Nigdy więcej przejść z Carmen Basilio, co? Nie ciągnie mnie do palenia od czasu, gdy Biała Sowa zmusiła mnie do rzygania na kolana rodzonego dziadka. Co jest w tym pojemniku, Bud? - Gaz rozweselający - rzekł Buddy. Dla człowieka z trzydziestopięcioletnim stażem w zamrażalnictwie przynajmniej ten mały pojemnik nie wyglądał obco. - Kręcić w prawo czy w lewo? Podstawiłem mu zawór, ale nie miał siły ruszyć go z miejsca. Sam musiałem się tym zająć - najpierw dla ojca, potem Buda i na końcu dla siebie. Powtórzyłem operację trzy razy i usiadłem. Potem odpłynęliśmy, stary facet i jego dwóch dorosłych synów, wszyscy razem. Czasami się to zdarza. Efekt nie był zbyt silny, ale podniecający, jak tylko można sobie zamarzyć... Pod koniec podróży, na krawędzi naszego kontynentu, gdy zaszło słońce, wiatr ustał, a pies szczekał gdzieś daleko na plaży... Trzy zabłąkane serca, które w Meksyku dotknęły tego, czego zabroniono im w kraju gringo. Na chwilę. Ojciec ziewnął przeciągając się i wyraził przypuszczenie, że strzelanie do rzutek rozpocznie się mimo wszystko, gdyż wiatr ustał. - A teraz wycofam się w objęcia Morfeusza, wybaczcie. Mam dosyć. Za dużo odskoków od normy może rzeczywiście doprowadzić do szaleństwa. Wstał i pomaszerował do łóżka: ojcowska reputacja pozostała nienaruszona. To, co od niego usłyszeliśmy, to nie było błogosławieństwo - dał nam sygnał, że cokolwiek planujemy, on się nie nadaje; on lub jego konserwatywne pokolenie. Nie zamierzał już jednak czołgać się do Waszyngtonu, aby wszczynać akcję prewencyjną. Zanurzył się w ciemność pokoju za ażurowymi drzwiami. Po chwili wystawił głowę. - Lepiej nie przeholujcie z wrzucaniem trzeciego biegu - mówił tonem, jakiego nigdy nie używał w stosunku do mnie lub Buddy’ego czy kogokolwiek z rodziny. Być może, że mógłby zwracać się w ten sposób do, powiedzmy, Edwarda Tellera - bo to się może kiepsko skończyć. Jak wpadniecie w poślizg, może być koniec gry. To właśnie przypomina mi o przedstawieniu z Rozbitkiem w roli głównej. Tak jak ojciec wiedział, że może się ono kiepsko skończyć. Ale nie zważał na niebezpieczeństwo śmierci. Albo nie potrafił. Za długo ciągnął za sobą bagaż pewnych nierozwiązanych spraw. Nie mógł się uwolnić i pożeglować samotnie na nieznane morze. W takiej sytuacji trzeba mieć jakiś zapasowy balast, bo inaczej ląduje się w szpitalu dla umysłowych. - Doprowadzi cię do ruiny! Tak mówi Rozbitek, gdy spotykam go na poczcie. Wpadłem, aby sprawdzić, czy są jakieś wieści na temat fasoli. Znajduję zaś Rozbitka, opalonego i zaskoczonego, w obydwu rękach dzierży po kawałku papieru. Gdy tylko mnie widzi, wręcza mi obydwa skrawki, jakbym był jego księgowym. - Tak, cieszę się, że wyjechała, zanim oboje dostaliśmy szału. Ta dżungla przywiodła ją na skraj przepaści, ja to wiem. Sama nalegała, żebyśmy tu przyjechali! Teraz już wiesz, Red - wzrusza filozoficznie ramionami. - Stara kobieta się ulotniła, ale za to przyjechał nowy wóz. Widzę, że pierwsza notatka przyszła z estacion de camiones i informuje, że przybyła przesyłka z Arizony. Druga napisana była również na stacji autobusowej, papier firmowy Hotelu del Sol. „Kiedy przeczytasz te słowa, ja będę daleko. Nasze drogi się rozchodzą. Twoja kochająca żona.” Słowo „kochająca” zostało przekreślone. Mówię, że mi bardzo przykro. On zaś: - Nie przejmuj się... nic się nie stało. Już wcześniej próbowała takich numerów. Sama się uspokoi. Chodź ze mną do magazynu kolejowego i pomóż mi przy samochodzie, to postawię ci śniadanie. Chief? Starowina wypełzła zza stolika recepcji i drepcze za nami na zalaną słońcem ulicę. - Już próbowała tych sztuczek... ale nigdy w obcym kraju. To mnie niepokoi. OSTATNIE SPOJRZENIE NA ŻONĘ ROZBITKA Robił okropne rzeczy - wcale nie bezmyślne czy niedbałe: okropne - jak na przykład to, że rzucił we mnie otwartą butelką piwa, kiedy sprzątałam w komórce, zgrzana do nieprzytomności. Co to za ból? Nie byłoby wielkiej straty, gdybym ją upuściła. A jeżelibym złapała? To było coś więcej niż zwykła butelka piwa. Czemu nagle przestał być okropny, aby stać się niedbały? Co przyciągnęło jego uwagę i zrobiło z niego sztywnego manekina? Kto zniszczył całe wyposażenie? ... myśli żona Rozbitka w drodze do Konsulatu Amerykańskiego w Guadalajarze, gdzie spróbuje zrealizować czek. OSTATNIE SPOJRZENIE NA ROZBITKA Nie wpuściliby mnie do samolotu z pięcioma galonami skaczącej fasoli. Musiałem jechać autobusem. Na stacji niedaleko Tepic dostrzegłem Rozbitka siedzącego w polaro z przytroczoną z tyłu przyczepą. Czekał na Chiefa, sikającego w rowie obok przystanku. Jasne, wracał do domu. Do starych, dobrych Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. - Wiesz, co zamyślam, Red? Przekroczę granicę w Tijuana. Tam można się nieźle zabawić. Mruga najdziwniejszym ze sposobów. Co z samochodem? Jakoś się wlecze. A z żoną? Nie daje znaku życia. Jak podobał mu się pobyt w malowniczym Puerto Sancto? - W sumie było w porządku, tylko... - Zarzuca mi rękę na szyję i przyciąga do siebie, aby powierzyć najściślej strzeżoną tajemnicę. - Gdyby Disney je zaprojektował, nie byłoby tak wielu ćpunów. ABDUL I EBENEZER Posłuchaj tego ujadania. Musi to być coś nadzwyczajnego - wzbudzić takie zamieszanie, kazać mi iść tak wcześnie tak daleko, na pastwisko całe mokre od rosy. Robi się cicho. Ale to jeszcze nie koniec, to tylko moment przyczajenia. Mój Boże, to Stewart z czymś walczy! Jeee! Bierz go, Stewart, bierz go! Jeee! Zjeżdżaj stąd, ty duchu, czymkolwiek jesteś. - Nie potrafię stwierdzić, czy to lis, wilk czy też wściekły opos. Hau! Hau! Hau! Ujadanie, warkot i walenie mojego serca, kiedy każdy włosek w promieniu kilku akrów wypręża się w nerwowym oczekiwaniu. Stewart? Dyszenie, dyszenie, dyszenie... Dobrze Stewball. Kto to był? Co z twoją łapą? Na pewno lis, aha, jakaś młoda sztuka szukająca szczęścia o północy. Chyba nawet ten sam, który czasem podejdzie pod drzwi mojej pracowni w płytkiej, napełnionej odgłosami ciemności nocy, aby nagłym krzykiem wyrzucić mnie metr w górę z fotela i zniknąć bezszelestnie, setnie ubawiwszy swoim żartem. Cicho, Stewart, uspokój się... Co tam jest, w tej księżycowej mgle przed nami? Ten wielki czarny kształt? Pewno Ebenezer, znów w tym samym miejscu, przy uszkodzonej rurze wodnej. A więc po tak długim czasie dramat toczy się dalej. Ponad tydzień minął od porodu, dobre dwa dni od uboju - a ona wciąż tkwi przy rurze. Cóż, to dobry dramat i zasługuje na wiele wystawień. Nie posiada zapewne trzymającej w napięciu akcji czy pouczającego morału. Mogę jednak stwierdzić, że jest to dramat z prawdziwego zdarzenia. Posiada on walecznego bohatera i wierną heroinę. Mimo męskiego imienia Ebenezer jest krową. Otrzymała to mylące miano w pewien bożonarodzeniowy wieczór naszej komuny, zanim jeszcze członkowie stowarzyszenia zgłębili tajemnicę odróżniania płci u niższych form życia. Ebenezer była jednym z pierwszych osieroconych cieląt, sprowadzonych w rok po moim wyjściu z więzienia i wyjeździe z Kalifornii - z powrotem do Oregonu i starej farmy Mt Nebo. Betsy przeniosła się tutaj z dziećmi podczas mojego pobytu w więzieniu, wraz z nią zwaliła się też cała banda przyjaciół. W tak zwany pierwszy zakręcony rok farma pękała w szwach od różnych świrusów, próbujących troszczyć się o obejście, a uzbrojonych jedynie w optymizm i trochę trawy. Jednego spontanicznego popołudnia pojechaliśmy na aukcję bydła w Creswell i dokonaliśmy szczęśliwego zakupu odstawionych cielaków. Taki „odstawiony” to dwu, trzy lub czterodniowy cielak, odseparowany od matki, ponieważ właściciel woli zabierać mleko krowy niż hodować małego. Sprzedaje go więc tanio, gdyż, jak dane nam się było przekonać po przywiezieniu całej czeredy do domu, cielakom takim rzadko udaje się przeżyć. Pierwszy z nich odszedł do Krainy Wiecznych Łowów przed świtem. Następny kolejnej nocy. Ich chude ciała nadawały się tylko do użyźniania gleby, miały oczy tępe z odwodnienia. Pod koniec trzeciej nocy pozostała szóstka przedstawiała rozpaczliwy widok. Na pewno nie przeżyłyby tygodnia, gdyby nie jogurt acidofilowy, którym mój brat Buddy zaczął poić je z butelek. Zgodnie z przewidywaniami Buda, jogurt wzmocnił ich bezbronne żołądki przy pomocy przyjaznych przeciwciał i enzymów na tyle, że całej szóstce udało się przeżyć. Cicho, Stewart! To Ebenezer. Nie widzę jej w ciemności, ale dostrzegam nasz znak: białe serce z literą X w środku, zawieszone nad ziemią niczym upiór. Znaczymy zwierzęta używając lodu, a nie rozpalonego żelaza. W ten sposób zamiast tradycyjnego lamentu cieląt oraz zapachu palonej sierści i skóry nasz znak własności odbijamy przy akompaniamencie syczącego zamrożonego gazu. Ciężki kawał miedzi przymocowany do drewnianej rękojeści spoczywa zanurzony w izolowanym wiadrze, pełnym suchego lodu i alkoholu metylowego. My tymczasem przewracamy cielę na ziemię. Golimy sierść na boku, przykładamy tam zamrożone żelazo i liczymy do sześćdziesięciu. Jeśli wszystko idzie dobrze, w miejscu wypalenia odrosną białe włosy. A czemu przekreślone serce? Był to kiedyś symbol Acid Test, znak mówiący o duchowej uczciwości, z ręką na sercu itd... Na skórze Ebenezer udał się najlepiej. Może żelazo było chłodniejsze, może skóra lepiej wystrzyżona. A może dlatego, że pochodzi z rasy Angus i białe piętno lepiej odbija się od głębokiej czerni. Jej serce jest trzy razy większe niż przed laty, gdy zostało wypalone, a mimo to nadal świeci ostro i wspaniale. Ten herb nadaje jej władczy wygląd. I rzeczywiście, Ebenezer przewodzi stadu od momentu, gdy zorientowała się, że jest najsprytniejszą sztuką na całym pastwisku. I najodważniejszą na dodatek. Jeżeli ktokolwiek miał wyrazić zażalenia dotyczące zasad wypasu, to tylko ona. Kiedy jest problem, Ebenezer staje się rzecznikiem całych osiemdziesięciu akrów przeżuwaczy - krów, cieląt, wołów, byków, owiec, koni, kóz, osłów i ogółu czworonożnych wegetarian. Korona przywództwa wcale nie jest lekka. Słono zapłaciła za lata spędzone na barykadach i zimowych marszach protestacyjnych. Obwieszano ją deprymującymi dzwonkami, przykuwano łańcuchami, okulawiano, wkładano na szyję jarzmo, złożone z dwóch prętów w kształcie litery Y, aby kawałki sterczące metr pod i nad jej szyją uniemożliwiały wciśnięcie się między druty kolczaste (powstrzymywało ją to oczywiście tylko do chwili, gdy rzeczywiście nabierała rezonu; każdy z płotów w ciągu tych pierwszych kilku lat był minimalnym utrudnieniem dla półtonowych lokatorów). Jej skóra znosiła liczne uderzenia grud ziemi, pocisków z gliny, tyczek grochowych, narzędzi ogrodniczych, zużytych puszek po konserwach, podpórek do namiotu, a nawet, jednej tragicznej deszczowej nocy, tuż po kłótni granicznej - zapalonych petard. Teraz jej występy są coraz rzadsze. Poznała cenę protestu, a ja nauczyłem się stawiać mocniejsze płoty i dawać lepszą paszę. Mimo to oboje zdajemy sobie sprawę, że nie padło jeszcze ostatnie słowo. Mamy na farmie takie powiedzenie: „Znasz staruszkę Ebenezer... zawsze zrobi, co jej się podoba”. Cześć, Ebenezer. Ciągle tu przy uszkodzonej rurze. Ech, filozofujesz z dala od innych? Widzę, że żadne lisie podchody nie są w stanie zakłócić twoich nocnych rozmyślań... Miała już innych towarzyszy. Pierwszym był Hamburger, olbrzym rasy Guernsey, z nisko osadzonymi brwiami i ciężkim spojrzeniem. Był tak nienasycony, że kiedyś próbował nawet zabawy z harleyem tylko dlatego, że krowa w rui otarła się o tylne koło. Podczas aukcji sprzedawca przyznał, że być może Hamburger nie jest okazem piękna, ale za to gwarantowanym kochankiem o niewyczerpanym zapale. Jak tylko byk zszedł po równi z ciężarówki i wkroczył do stodoły, wiedzieliśmy, że facet nie kłamał. Już wtedy jego męskie atrybuty naprężyły się do akcji. Od tego czasu, prawie o każdej porze dnia, widząc Hamburgera, można było z łatwością pomyśleć, że w każdej chwili gotów jest spełniać swoje obowiązki. Niewyczerpany zapał nie ma również żadnych ograniczeń. Hamburger nie był rewelacyjnym przywódcą jak Ebenezer, ale równie bezlitośnie traktował moje płoty. Pewnego ranka nie znalazłem go na pastwisku. W płocie była dziura, ale ani śladu uciekiniera. Butch, syn mojego sąsiada Olafa, przyniósł nam po pewnym czasie wiadomość, że jego ojciec kazał przykuć Hamburgera w swojej szopie. Kiedy poszedłem go odebrać, Olaf mówi do mnie: - Wejdź do domu. Żona da nam kawę. Mam sprawę do obgadania. Ufam Olafowi. Jak większość farmerów z okolicy musiał pracować poza gospodarstwem, aby móc się utrzymać. Kiedy tylko wraca z lasu, pędzi natychmiast na pole. Nie ma nawet czasu zmienić butów. Pierwszą filiżankę przegadaliśmy o niczym. Po drugiej Olaf mówi: - Ten byk stał się zawalidrogą - jest niebezpieczny. Byki Guernsey takie są, aż pewnego dnia decydują się na wiariactwo. Ten twój już się zdecydował. Od tej pory przejdzie każdy płot, bramę czy cokolwiek, co stanie między nim a jego kaprysem. Wreszcie zwróci się przeciwko człowiekowi. Może nie mężczyźnie, ale przeciw dzieciakowi albo kobiecie, co będzie chciała go okiełznać. Załóż się, o ile chcesz. On ma to we krwi. Poszliśmy do szopy i spojrzeliśmy przez barierkę. Nie było sensu się oszukiwać: co kiedyś było tylko twarde i pożądliwe, przerodziło się w ogień świeżej nienawiści dla ludzkiego agresora. - Jutro oddam go do rzeźni - odezwałem się. - Nie rób tego. Nie chcesz chyba jeść nienawiści. Ciągle jest młody i może się stawiać. Poza tym ma całe to niszczenie i pieprzenie głęboko pod skórą. Mięso będzie do wyrzucenia. Moja rada - musisz go trzymać w zamknięciu i tuczyć przez około czterdzieści dni. Spróbuj wybić mu z głowy te jego gonitwy za gorącymi krowami. Tuczarnię zbudowaliśmy ze słupów telefonicznych. Cały czas miałem wątpliwości, czy uda się zmienić charakter Hamburgera. Nie tylko był wciąż napalony - w nocy krowy schodziły się ze wszystkich stron i wołały: Hamburger... Hamburger, złotko, ale złość w jego oczach płonęła z każdym dniem coraz jaśniejszym ogniem. Dni samotności nie zrobiły go ani trochę dojrzalszym, a nawet sprawiały, że coraz wścieklej atakował ogrodzenie, zaś jego ryki rozlegały siew nocy z pomrukiem grożącego eksplozją wulkanu spermy. Postanowiliśmy więc na koniec, że do codziennej porcji mieszanki wsypiemy odpowiedni specyfik, w nadziei na podniesienie jego morale - jeśli nie do Wysokości Chwalebnego i Wszystko przenikającego Miłosierdzia, Które Przynosi Objawienie, to chociaż do wysokości jego krocza. Nasz wywar wywołał w nim więcej agresji niż opamiętania. Przez kilka minut wlepiał oczy w pusty kubeł. Drżał na całym ciele. Potem pierdnął potężnie i rzucił się do ataku. W sekundę zwalił wątłe ogrodzenie (musiał być faktycznie diablo silny; oceniliśmy, że ważył tyle co sześciu mężczyzn i zaserwowaliśmy odpowiednio dużą dawkę). Kiedy rozbił ogrodzenie, rzuciliśmy się do panicznej ucieczki, wpadając jedni na drugich ze świadomością, że oto sami jesteśmy sobie winni. Hormony były najwyraźniej silniejsze niż nienawiść; porzucając prześladowców, pognał prosto ku zaniedbanej trzodzie. Do północy dochodziły nas odgłosy rozpusty. Betsy zadzwoniła do rzeźni Sama. Mała ciężarowa chłodnia przybyła już o świcie. John, syn Sama, wysiadł z samochodu i wyciągnął zza siedzenia strzelbę kalibru dwadzieścia dwa. Sam już dawno nie zabijał zwierząt. Był zupełnie szczęśliwy, mogąc pozostać w sklepie i wykłócać się z myśliwymi, podczas gdy syn odwalał robotę w terenie. John miał wtedy około osiemnastu lat. Mimo że nie był licencjonowanym rzeźnikiem, lata pracy u boku ojca nauczyły go sporo na lemat śmierci i wybierania odpowiedniego na nią momentu. Wiedział, że należy przybyć o świcie, podejść skazanego, zanim ten zdoła się rozbudzić (machnięcie dłoni, krzyk - „Hej! Tutaj!” - ostry strzał...) i położyć go za pierwszym razem. Następująca potem fala przerażenia, rozlewająca się po całej farmie, w żadnym wypadku nie może dotrzeć do świadomości ofiary - lub mięsa. Nikt przecież nie chce jeść strachu. Jeśli chodzi o Johna, mnie i krowy, to uważamy, że jest to pierwotne znaczenie słowa „koszerny”. Po Hamburgerze mieliśmy kilka wpadek z bykami - przypadkowe okazy z trzeciej ligi, które z uporem próbowały wchodzić w swoje własne matki, co wróżyło im bardzo krótką karierę. Po kilku sezonach bez byka z prawdziwego zdarzenia oraz szybko zbliżając się do punktu bez wołowiny, ubiliśmy z moim ojcem, bratem oraz Mickey’em Write interes na sprowadzenie nowej krwi na farmę. Mickey trzymał na moich pastwiskach kilka kucyków, ojciec mój zaś znał pewnego producenta mleka, dysponującego młodym buhajem do wymiany. Mickey załadował kucyki na ciężarówkę do transportu koni, którą pożyczył od swojej dziewczyny, i zawiózł je do producenta. W kilka godzin później był z powrotem razem z towarem. Zgromadziliśmy się na pszczołobrzęczącym polu i z uwagą obserwowaliśmy debiutanckie wyjście roczniaka rasy Aberdeen, równie spokojnego jak środek nocy. Oto był Abdul, Byk nad Bykami. Będąc ledwie młodzieniaszkiem, zszedł z rampy tak zawstydzony, że wyglądał jak dzieciak dopiero co przybyły na nowe podwórko. Cudowny nowy dzieciak. Prawie filigranowy. Miał długie rzęsy i boki, nie miał zupełnie rogów. Rzucił jedno analityczne spojrzenie na zgromadzenie krów, gapiących się na niego w rządku. Ich ogony drżały, a oczy błyszczały po dwóch latach posuchy. On zaś odwrócił się i ruszył na południe ku łagodniejszym klimatom San Francisco, tratując nasze ogrodzenie, ogrodzenie sąsiada i ogrodzenie sąsiada naszego sąsiada, zanim byliśmy w stanie go powstrzymać. Gdy wreszcie sprowadziliśmy go z powrotem, popatrzył na krowy i tym razem pognał w kierunku Wiktorii. Gonitwa zabrała nam dwa pełne dni. Powyciągaliśmy sznury, kamienie, kusiliśmy go lucerną i owsem - a wszystko po to, aby przyprowadzić go spokojnego, pewnego siebie lub co najmniej zrezygnowanego do miejsca, które było obecnie jego nowym domem. Pozostał, ale przez resztę lata i jesieni trzymał się jak najdalej od tej zgrai kokietek, czyhających na jego ciało. - Co to za Ferdynanda sprowadziłeś mi na kark? - zapytałem ojca. - Nowa eksperymentalna rasa - zapewnił mnie. - Chyba nazwali je Pedałnisami, znanymi z łagodności! Kiedy nadeszła zima, młody Abdul zabrał się wreszcie do nawiązywania bliższych kontaktów ze stadem. Jego celem, jak się wydawało, były jednak wyłącznie posiłki i ogrzanie się. Gdy kończył się przydział siana, stawał osobno i przeżuwał w świętej samotności. Ze swoim zawstydzonym pyskiem i iście cherubinowymi loczkami wyglądał bardziej na dojrzewającego ministranta, rozważającego zalety klasztornego życia, niż na wielkiego lorda steków. Na scenę wkracza teraz jedna z pomniejszych krów - potomstwo Hamburgera - o imieniu Floozie. Zezowata krzyżówka Jersey i Guernsey - mała, niepozorna i niczym ojciec pozbawiona wdzięku - jednak ta szara myszka miała przyczynić się do oczyszczenia Abdula z zarzutów o otwartą Ferdynandyzację. Betsy powiedziała, że jedna z krów wygląda na ciężarną, ale nie chciało mi się wierzyć. Mój sceptycyzm pogłębił się, gdy oświadczyła, iż ową szczęśliwą istotą jest poczciwa Floozie. - Zbliża się czas rozwiązania - stwierdziła Betsy. - Floozie produkuje wydzielinę, poszerzyły się jej biodra i posłuchaj, jak ryczy. - Kupiliśmy go zaledwie dziewięć miesięcy temu - przypomniałem - a przez pierwsze dwa skakał tylko przez płoty. Ryczy, bo pogoda jest do chrzanu. Wszyscy narzekają. To była najgorsza zima w pisanej historii Oregonu. Minus dwadzieścia stopni poniżej zera w Eugene! Mróz nie puścił po kilku dniach, jak to zwykle u nas bywa. Cały stan zastygł na cały solidny tydzień. Woda zamarzała w rurach, jeśli ktoś na kilka minut zostawiał odkręcony kurek, podwodne pompy przestawały pracować na głębokości dwudziestu metrów; pękały kaloryfery, pękały drzewa, nawet benzyna zamarzała w przewodach poruszających się samochodów. Po tygodniu nadeszła krótka odwilż i lód roztopił się w przeciągu jednego dnia. Potem znów chwycił mróz. Nowy rekord! Śnieg! A wiatr ostry jak brzytwa. Mroziło, padało i wiało całymi tygodniami: w lutym, marcu, nawet na początku kwietnia. Do Świąt Wielkanocnych zrobiło się nieco cieplej. Zapowiadano nadejście ładnej pogody. Śnieg prószył, ale za to częste kwietniowe ulewy stały się prawdziwym utrapieniem. Sam śnieg ma w sobie trochę czaru, ale w połączeniu z deszczem to już katastrofa. To, co nachlapało w dzień, zamarzało w nocy. Wszyscy dobrzy obywatele pogrążeni byli w depresji, równie głęboko, jak ich bydło. Zwierzęta nie mają kalendarzy, żadnych Przesileń ze Stonehenge ani ceremonialnych gałązek ostrokrzewu, które przypominałyby o nieuchronnych zmianach. Krowy mają ogromne zasoby cierpliwości, ale i ona nie jest wieczna. I kiedy się w końcu wyczerpie, po miesiącach pluchy i bez teologii, która mogłaby podtrzymać je na duchu, nawet owe spokojne stworzenia mogą popaść w desperację. Moje krowy zaczęły stawać zadem do wiatru i patrzeć idiotycznie w ciemne horyzonty przyszłości, bez żadnego odgłosu i żadnego ruchu przez wiele godzin. Nie ożywiały się nawet na widok lucerny. Wtedy właśnie, pewnego chmurnego poranka, Betsy powiedziała, że Floozie zaczyna rodzić. Jest w tej chwili na mokradłach i potrzebuje natychmiastowej pomocy. Zanim się pozbierałem i razem z Betsy dotarliśmy na miejsce, cielę było już urodzone: kruczoczarne odbicie ojczulka Abdula. Miał identycznie zakręcone rzęsy, miękkie spojrzenie i na tle pluskającego deszczu wydawał się rzeczywiście silny jak byk. Floozie była w gorszym stanie. Dyszała i zwijała się w częstych kurczach i nie było większej nadziei na to, by przeżyła połóg. Postanowiliśmy przerzucić ich na trawę obok domu i tam mieć na nich oko. Ja niosłem cielę, a Betsy poganiała Floozie. Wszyscy wtulaliśmy głowy w ramiona, chroniąc je przed lodowatymi igiełkami deszczu. Ja kląłem, Betsy sapała, a Floozie porykiwała bezradnie na trudy swojej egzystencji. Tylko cielę leżało milczące w moich ramionach: szeroko otwartymi oczami pożerało wszystkie te nowe rzeczy, nie miało więc czasu na skargę. Deszcz stał się jeszcze zimniejszy. Weszliśmy z Betsy do domu i wyjrzeliśmy przez okno. Cielę leżało pod osłoną ścian magazynku i oczekiwało na nadejście nowych cudów tego świata. Floozie miała się coraz gorzej. Łożysko wisiało jej z tyłu jak kiść owoców. Kawałek wreszcie oderwał się i upadł w zamarznięte błoto. Pozostała część zaczęła znikać we wnętrzu jej ciała. Betsy powiedziała, że trzeba wyjść i wyciągnąć je ze środka. Orzekłem, że krowy rodzą cielęta od tysięcy lat i jakoś dają sobie radę bez mojej pomocy. Wsadzić rękę w przepastne krowie ying. Nie chciałem - że tak powiem - w to wchodzić. Tego popołudnia straciliśmy całą nadzieję. Ciągle nie wydaliła łożyska, pojawiła się gorączka. Co kilka oddechów z jej płuc wydobywał się gwizd, przypominający zawodzenie wiatru. Cielę stało spokojnie, delikatnie trącając matkę miękkim pyskiem. Ta zaś nie reagowała. Betsy stwierdziła, że jeśli chcemy ją uratować, potrzebujemy antybiotyków. Pojechałem do Springfield, gdyż tylko tam sprzedawano tego typu leki. Kupiłem półlitrową butelkę oxytetracykliny połączoną długą gumową tubą z wielką strzykawką dla bydła. Zakończenie strzykawki było tak długie jak gwóźdź za dwadzieścia centów. Czekając na skrzyżowaniu w Mt Nebo, miałem trochę czasu, aby przeczytać ulotkę ze wskazówkami do wykonywania iniekcji. Był tam rysunek krowy ze strzałką wskazującą odpowiednią żyłę na szyi. Nie wspomnieli, gdzie należy przewiązać. Przez resztę drogi do domu obmyślałem różne węzły. Na szlauchu najlepiej zawiązać węzeł prosty... lecz zanim zdążyłem wjechać na podwórko, pojąłem, że nie będę miał tej szansy, nie dzisiaj. Maluch ciągle stał obok parującego ciała, ale nie był już taki spokojny, krzyczał tak przeraźliwie, jakby jego serce miało za chwilę pęknąć. Resztę tego szaroburego dnia spędziłem na kopaniu i rozmyślaniu o tym, że gdybym dziś rano wsadził tam rękę, to teraz nie musiałbym kopać tego przeklętego dołu. Ja walczyłem z łopatą, cielak wrzeszczał nie opodal, a reszta krów zaczęła podchodzić do płotu i wlepiać wzrok w toczące się przedstawienie. Nie patrzyły wcale na martwą siostrę, która była dla nich obecnie tyle warta co glina, która oblepiała jej zwłoki, lecz na cudowne maleństwo. Gdy tak patrzyły, widać było, że coś przedziera się z trudem przez ciemny tunel zimowych wspomnień. Ten żałosny głos cielęcia szarpał wymiona ich pamięci, przynosząc mleczne wspomnienia jaśniejszych czasów, dłuższych dni, dostatku koniczyny, słońca i ciepła, narodzin i życia. Zanim ponury dzień pokrył się na dobre ciemnością, moje krowy zaczęły rodzić we wszelkich nieoczekiwanych miejscach - bynajmniej nie osłabione czarną rozpaczą, ale z nową siłą jakiejś radosnej pewności. Ebenezer ocieliła się tak szybko, że była pewna, iż coś jeszcze musi się urodzić. Dzięki temu mogliśmy podrzucić jej osieroconego malucha. W swym matczynym zachwycie Ebenezer nigdy nie wątpiła, że urodziła bliźnięta. Następnego ranka nie potrafiłem rozróżnić sieroty od jego przybranego brata ani żadnego innego z długorzęsych cieląt, które nie przestawały pojawiać się na tym świecie w jednostajnym, czarnym szeregu. Podczas tego macierzyńskiego wybuchu szczęśliwy ojciec nie schodził z pola. Gdy ocieliła się ostatnia krowa, poszedłem do niego na pastwisko. Stał gdzieś daleko, przy płocie sąsiada. Dotarłem do niego, kiedy słońce przedarło się przez ciężką pokrywę chmur. W zakłopotaniu słuchał moich przeprosin i gratulacji, a potem odwrócił się ode mnie, aby rozkoszować się wiązką lucerny, którą przygotowałem na tę okazję. Usłyszałem krzyki radości - dwie krowy mojego sąsiada kroczyły dumnie ze swoimi czarnymi potomkami. Na polu sąsiada mojego sąsiada ujrzałem następne produkty Abdulowej aktywności, beztrosko skaczące niczym grupka świerszczy. - Abdul! Na Boga, prawdziwy z ciebie byczy król! Nie zaprzeczył, przeżuwając z niewinnym wyrazem oczu; ale nie rzucał przechwałek. To nie było w jego stylu. Czas upływał. Stado wkrótce się podwoiło i rosło nadal. Odizolowaliśmy młode byczki, zjedliśmy utuczone woły i zatrzymaliśmy najmłodsze pokolenie krów. Moja wizja farmy mlecznej zaczęła nabierać realnych kształtów. Liczba czarnych potomków rosła. Więcej niż dwie trzecie całego stada były w trzech czwartych czarne. Zacierały się gdzieś cechy Guernsey, Jersey i Oregon Mongol. Abdul przytył i stracił swój delikatny wygląd - ale ciągle zachowaniem przypominał skromnego ministranta. Nigdy nie zmuszał krów do niczego z ową typową brutalnością, jaka kojarzy się z natarczywością buhaja. Nikt nigdy nie widział go kryjącego krowę; noc była domeną jego zalotów. Jeśli jego zabawy o północy czasami kazały mu połamać kilka płotów, to zawsze wracał do domu przed świtem. Kiedy nie wracał - nigdy nie wściekał się na tego, kto szedł, aby go przyprowadzić. Poddawał się zawsze z podziwu godnym posłuszeństwem. Jeden jedyny raz widziałem go zirytowanego. Jego złość skierowana była nie na człowieka, ale na byka, starego Hereforda, obsługującego stado Tory’ego po drugiej stronie drogi. Trudno się było dziwić. Gdy tylko (w pełnym blasku dnia!) zszedł triumfalnie z jakiejś sennej krowy, ten bezwzględny bandyta miał zwyczaj paradować w tę i z powrotem wzdłuż ogrodzenia i rzucać pogardliwe spojrzenia na naszego Angusa. Kiedy tylko tamten zaczynał, Abdul nie reagował i odchodził w stronę mokradeł. Po pewnym czasie Betsy zaczęła martwić się wielkością stada i rozmiarami niektórych córek Abdula. Zaczęły powoli osiągać „ten wiek” (i lubieżny byk z sąsiedztwa patrzył ze smakiem, ilekroć któraś z dziewiczych cór Abdula pasła się w pobliżu) - pojawiło się więc niebezpieczeństwo rozpłodu wsobnego. Osobiście nie uważałem, aby Abdul mógł zniżyć się do kazirodztwa, ale czy można zaufać kupie wołowiny? - Co robimy? - zapytałem Betsy. Spacerowaliśmy wzdłuż płotu, szukając rozsądnych pomysłów. Po przeciwnej stronie drogi byk Tory’ego chodził za nami krok w krok, nerwowo wypuszczając powietrze nozdrzami. - Możemy go utuczyć i wystawić na aukcję, sprzedać albo... Urwała, gdyż jej głos i tak zagubiłby się w przeraźliwym ryku towarzysza zza płotu. Kiedy ten skończył, podjąłem dalej: - Albo? - Zjeść go. - Zjeść Abdula? Nie mógłbym. To tak, jakbyś przyrządziła na obiad Stewarta. - Trzeba więc go zamknąć w tuczami. Tak właśnie postępuje się z bykami rozpłodowymi. - Nie dałbym takiej satysfakcji tej bestii od Tory’ego. - Pozostaje sprzedaż albo wymiana. Dam ogłoszenie do gazet. Okazało się, że jedynymi rzeczami, które nam zaoferowano, były strzelby na jelenie albo motocykle. Inne propozycje nadeszły nie od przyjaznych hodowców bydła, lecz od okolicznych rzeźni, poszukujących mięsa na kotlety. Po miesiącu oczekiwania na sensowne oferty i po nocy, gdy pomagałem naszemu sąsiadowi o nazwisku Hock w oderwaniu Abdula od tuzina nowo nabytych carolais - postanowiłem zamknąć go w osobnym kojcu. Wznieśliśmy na nowo ogrodzenie, umocowaliśmy barierki. Kojec stał pusty od czasu, gdy mieszkał w nim Hamburger. Teraz wkroczył tam potulny Abdul. Ku mojemu zdziwieniu z trudem przecisnął się przez bramę, którą Hamburger pokonywał z łatwością. - Abdul, kochany staruszku, jesteś na tyle duży, aby zrozumieć twarde reguły naszej egzystencji - pocieszyłem go, zamykając bramę. - Koniec beztroski, koniec wolnej miłości. Abdul nie skomentował mego wystąpienia. Wyjadał z kubła zielone jabłka, których użyłem, aby zwabić go do zamknięcia. Obserwując to zza drogi, byk Tory’ego miał wiele do powiedzenia na temat upadku swego wroga. Zachowywał się okropnie. Przez całe popołudnie atakował Abdula przy pomocy krzywdzących pomówień i seksualnych aluzji. Do wieczora Hereford doszedł do etapu obelg na tle rasowym. Obiecałem sobie, że wkrótce pogadam z Torym na temat jego bestii. Staruszek Tory okazał się szybszy. Zjawił się u mnie o świcie, sękatą dłonią łomocąc w szybę drzwi wejściowych. - Twój byk?! Twój przeklęty czarnuch?! Był bez koszuli i trząsł się zarówno z zimna, jak i z nagromadzonej złości. - Sprzedałeś go czy ciągle go masz? Gadaj no! Tory jest bezzębnym weteranem dobrych osiemdziesięciu lat pracy na roli, z twarzą nie większą od pyska łasicy. Podobno zaczepił kiedyś dwóch Kalifornijczyków polujących na ptaki, którzy weszli na jego terytorium w pogoni za stadem dzikich kaczorów. Tory ruszył na nich z taką wściekłością, że jeden z myśliwych dostał zapaści. Teraz, kiedy ten wulkan pluł ogniem na moich schodach, bezzębny i wychudzony jak szkielet w długim fartuchu, bez koszuli, bałem się, że ciśnienie jego krwi grozi eksplozją. Uspokajającym tonem stwierdziłem, że ależ oczywiście Abdul ciągle jest z nami. - Jeśli chcesz go obejrzeć, to proszę bardzo: jest w kojcu. - Do diabła, jeśli jest! Od świtu przewala się po moim polu, tratuje płoty, bramy i co tam jeszcze zobaczy. A teraz napadł na mojego buhaja. Na śmierć i życie! Zapewniłem, że w tej chwili wyruszam za buntownikiem. Muszę tylko wdziać coś na grzbiet i zabrać dzieciaki do pomocy. Przeprosiłem za kłopot i staruszek ochłonął nieco. - Sam bym ich rozdzielił - zamruczał, kuśtykając w dół po schodach - ale nie jadłem jeszcze śniadania. Przywołałem całą rodzinę i wsiedliśmy do nowego samochodu terenowego, kabrioletu marki mercedes. Nie musieliśmy jechać aż do bramy Tory’ego. Dziura w ogrodzeniu wyglądała jak przebita przez czołg. Przepchnąłem wóz przez połamane deski i kawałki drutu i skierowałem się ku widocznej z dala chmurze piachu. Jechałem wzdłuż świeżo zaoranego, znaczącego pole walki śladu. Gdy znaleźliśmy się bliżej, bez trudu stwierdziliśmy, który z przeciwników był górą. Zgodnie ze zwyczajem, Hereford ustawił się pomiędzy nacierającym a swoją trzodą, lecz Abdul konsekwentnie spychał go do tyłu, teraz było to już około siedmiuset metrów. Gdy dotarliśmy do teatru działań wojennych, Hereford znajdował się na krawędzi rowu. Z boku pyska sączyła mu się krew z przygryzionego języka, a jego oczy latały w popłochu od Abdula, stojącego niczym posąg kilka kroków przed nim, do przepaści, rozciągającej się kilka metrów za nim. Obydwaj odwrócili łby na odgłos zajeżdżającego i trąbiącego samochodu. Wyskoczyłem z wnętrza. - Abdul! - wrzasnąłem. - Zostaw go! Do domu! Obrzucił mnie przepraszającym wzrokiem i przez chwilę pomyślałem, że będzie posłuszny jak pies. Ale nieprzyjaciel postanowił wykorzystać ten moment nieuwagi i rzucił się do ataku na odwrócony łeb Abdula. Buch! Abdul zachwiał się. Odzyskał równowagę, odsuwając się trochę do tyłu, a następnie schylił łeb w sam raz, aby odeprzeć kolejne uderzenie: buch! Dwie twarde czaszki walnęły o siebie z zadziwiającą siłą. Tysiące kilogramów skłóconej energii popłynęło wzdłuż ich grzbietów i łbów w dół, do ziemi. Można było czuć ją pod stopami, brzdęk! I znowu: bum! Abdul odzyskał teren stracony przez nasze wkroczenie. Cóż za spektakl! Zderzali się, napierali, mocowali, gryźli aż do kompletnego wyczerpania. Potem stali dysząc. Czasem składali swoje łby jeden obok drugiego, bez objawów agresji, prawie czule. Zbierali siły do kolejnego wysiłku. Czasem też kiwali głowami na prawo i lewo, a potem walili nimi o siebie przed rozpoczęciem przepychanki. Niezależnie jednak od taktyki, centymetr po centymetrze zmuszał Abdul swego wymęczonego przeciwnika do bezwarunkowej kapitulacji. Gdyby nawet Hereford nie stracił gruntu pod nogami i nie wystawił podbrzusza na bezlitosny przemarsz Abdula, to i tak musiałby walczyć w dole zbocza. Przy jego wadze byłaby to rozstrzygająca niedogodność. Nie miałem zamiaru płacić Tory’emu bajońskich sum za zamordowanie buhaja czystej rasy. Wskoczyłem więc za kierownicę i ruszyłem na walczących. Zderzak dosięgnął Abdula w momencie, gdy jego łeb spychał Hereforda do tyłu. Ani drgnął. Cofnąłem się jeszcze dalej i znowu natarłem. I znowu bez rezultatu, z wyjątkiem zwinięcia chłodnicy w karbowaną harmonijkę. Hałas, który po tym nastąpił, rozkojarzył Abdula °a tyle, że Herefordowi udało się zbiec z pola walki. Przez sekundę wydawało się, że rozsądek zwycięży rycerskość, ale damy jego serca podniosły na to taki wrzask, że chcąc nie chcąc, musiał kontynuować walkę do ostatniej kropli krwi. W przeciwnym razie nie zaznałby spokoju do końca swoich dni. Niepewnie rozstawił nogi w przygotowaniu na końcowe starcie. Próbowałem wyprowadzić samochód na pozycję do kolejnego bocznego ataku, ale silnik zaczynał już dymić. Abdul pogardliwie wyrzucił w powietrze kilka kępek trawy i spuścił głowę, napełniony żądzą krwi. W tym samym momencie cała nasza grupka drgnęła, słysząc głośne: trach! trach! Z rowu wynurzył się staruszek Tory. Na kombinezon nałożył białą, czystą koszulę i miał już sztuczną szczękę. Wokół ust poprzyklejały mu się okruchy grzanek z dżemem owocowym. W ręku dzierżył mały, zielony pejcz ze skóry, taki, jakie sprzedaje się jako pamiątki z rodeo. - Dobry Jezu, jeszczeście nie rozłączyli skurczybyków?! Powiedziałem, że wolałem poczekać, aż trochę się zmęczą. Będą wówczas mniej groźne. - Groźne? Groźne? Zejdź mi z drogi, na Boga Najwyższego! Ja tam się nie boję! I wszedł między byki, strzelając pejczem i kłapiąc sztuczną szczęką. Hereford zaliczył dwa ciosy w nos i ku mojemu zdumieniu, wycofał się, piszcząc jak kociak. Abdul skoczył za nim, ale na drodze stanęła mu znowu ta magiczna zielona jaszczurka i skórzany pejcz trzaskający jak bateria sztucznych ogni. Abdul przystanął niezdecydowany. Patrzył na białe stado krów galopujących do szopy, potem znowu na bat sypiący zielone iskry. Zadecydował wreszcie, że jeśli Stary Cwaniak jest aż tak przerażony, to znaczy, że nie warto ryzykować. Odwrócił się i poczłapał w stronę domu ze zmarszczonymi brwiami. - Widzisz? - Tory końcem pejcza wskazał na swojego buhaja. - Kiedy skurczybyk był cielakiem, moje wnuki przywiązywały go do wózka i waliły po grzbiecie, aż ich nie pociągnął - waliły go tym właśnie batem! Nigdy nie zapomniał, co? Podwieźliśmy energicznego staruszka z powrotem do jego domu. Obiecałem, że naprawię mu płot. Odpowiedział, że spodziewa się czegoś więcej: teraz, kiedy Abdul zwyciężył jednego byka, nie spocznie, póki nie zwycięży całej reszty. - Pewnie i tego będzie mu mało, nie? Tylko jedno ci pozostało i jeżeli ty tego nie zrobisz, to przysięgam, że sam się tym zajmę. Wieczorem zawiadomiliśmy Sama i następnego ranka, zanim jeszcze wypiłem kawę, pojawił się John. Zaprowadziłem go na miejsce, gdzie znajdowało się stado, leżące w zielonej koniczynie tuż przy głównej rurze irygacyjnej. Ebenezer podniosła natychmiastowy alarm, jak to miała w zwyczaju, widząc srebrzysty rydwan śmierci, ale było już za późno. John zmierzał prosto do celu, który mu wskazałem. U uwagi na wielkość ofiary, tym razem musiał użyć kalibru 30 zamiast zwykłego 22. Abdul ledwo otworzył zaspane ślepia, kiedy w jego mózgu eksplodował strzał. Cicho opadł na rurę. Stado ryczało przerażone, John zaś okręcił tylne nogi Abdula drutem i odholował ciało około pięćdziesiąt metrów dalej. Nalegałem, aby odciągnął je zupełnie z pola, poza zasięg widzenia, aby krowy nie musiały oglądać obdzierania ze skóry i patroszenia ich pobratymca. John oświadczył, że nie jest to potrzebne. Reszta nigdy nie idzie za ciałem - zbierają się wokół miejsca, gdzie nastąpiła śmierć. Nic ich stamtąd nie oderwie, chociaż zwłoki leżą o kilka metrów obok. Wraz z upływem czasu krąg się rozluźnia. Gdyby ktoś co godzinę fotografował stado z lotu ptaka, jestem pewien, że otrzymałby obraz rozchodzącego się pola energetycznego martwego zwierzęcia. Abdul był największą sztuką, jaką kiedykolwiek zabiliśmy, a więc żałoba trwała dłużej. Raz po raz, pomiędzy wypasami, stado powracało do wgniecionej rury i stało smutno w kręgu, który pierwszego dnia miał trzy metry średnicy, następnego cztery, w kolejnym dniu sześć. Rozpacz trwała przez tydzień, proporcjonalnie do znaczenia zmarłego: był kochanym skarbem i wydawało się w pełni uzasadnione, że pogrzeb trwał, dopóki krąg nie został przerwany. Równie jednak naturalnym był fakt, iż po odpowiednim okresie uszanowania obraz ofiary zaczął się rozmywać, gdy tylko Natura uprzątnęła scenę dla kolejnych występów. Lecz w tym momencie na estradę wpada chochlik. Podłoga w łazience zaczyna gnić. Buddy i nasz kuzyn Davy przywożą nowe deski na samochodzie z lodziarni. Całą noc zbijamy gwoździe. Gdy odjeżdżają rano, zainteresowanie Buddy’ego wzbudzają dochodzące z pola odgłosy. To Ebenezer. Do jej obowiązków należy zawiadamiać nas, kiedy któraś z krów zaczyna się cielić. Buddy dostrzega rodzącą, zawraca i wjeżdża na podwórko z krzykiem i trąbieniem. - Krowa się cieli! - wrzeszczy mi prosto w twarz. Betsy wskakuje na siedzenie obok niego, ja zaś otwieram bramę. Pędzimy w stronę, skąd dochodzi sygnał Ebenezer. - Dokładnie tam, gdzie w zeszłym tygodniu ubiliśmy Abdula - mówię Buddy’emu. - Koczują tu każdej nocy. - Posłuchaj Ebenezer - woła Betsy. - O matko! Ona chyba nie myśli, że... Za późno. Ebenezer ułożyła wszystkie fakty: wcześnie rano, nadjeżdżająca ciężarówka, strzały jeszcze głośno brzmiące w jej pamięci... To, co było wezwaniem o pomoc, stało się ostrzegawczym krzykiem. Ebenezer zasłoniła sobą rodzącą siostrę i zaryczała: - To pojazd śmierci! Do lasu, kochanie! Spróbuję ich powstrzymać! Przez resztę poranka przeczesywaliśmy mokradła, bezskutecznie poszukując krowy. Wreszcie zlokalizowaliśmy kryjówkę, słysząc wydobywający się z niej ciężki oddech. Krowa leżała na boku, pod zasłoną z jeżyn. Sądząc po rozmiarach przednich nóg cielęcia, które wystawały na zewnątrz, stwierdziliśmy, że to prawdziwy olbrzym, o wiele za duży jak na tak młodą jałówkę. Gdyby pozostała na polu, być może zdołałaby go wypchnąć, ale fałszywy alarm Ebenezer kazał jej rzucić się do wyczerpującego biegu. Zdecydowanie potrzebowała pomocy. Próbowałem złapać ją na lasso, ale była równie przebiegła, co ja niezdarny. Całe popołudnie uganialiśmy się za nią od jednego krzaka do drugiego. Nie było nigdy odpowiedniego momentu na zarzucenie pętli. Krótko mówiąc, zamieniłem lasso na stary hełm zapaśniczy i wspiąłem się na gałąź dębu. Kiedy Betsy z dzieciakami przeganiały ją pode mną, rzuciłem się w dół i obaliłem jałówkę na ziemię. Przytrzymałem ją do chwili, gdy Quiston zawiązał pętlę wokół tylnej nogi, a Betsy następną wokół krowiej szyi. Po zaciśnięciu węzła wokół drugiej tylnej nogi przywiązaliśmy sznury do trzech drzew. Quis przyciskał jej głowę, aby nie mogła się cofać. Ja sam owinąłem kopyta cielaka sznurkiem od bielizny i zacząłem ciągnąć. Betsy masowała jej żołądek, Kaleb zaś rozmawiał z nią i gładził szyję. Gdy rozpoczynał się skurcz, opierałem stopy o krowi zad i zaczynałem ciągnąć. Gdy sznurek pękł, złożyłem go na pół - kiedy ten się przerwał, zrobiłem to ponownie i ciągnąłem jak sto diabłów. Słońce zaszło, Sherree przyniosła z domu latarkę i mokre ręczniki do ocierania twarzy: z krwi, błota, potu i kału. W końcu przy potężnym sapaniu, ciągnięciu i rozszerzaniu naturalnych otworów ciała, wydostaliśmy toto na zewnątrz. Mały, śliczny byczek, cały czarny z plamką w rogu pyszczka, jak gdyby napił się mleka i ulało mu się z mordki. Nie oddychał. Betsy wtłoczyła trochę powietrza w jego płuca, a te zaczęły samodzielnie pracować. Pozwoliliśmy krowie wstać, ale nie zdejmowaliśmy postronka z jej szyi, aby nie pognała gdzieś w szaleństwie wyczerpania, jeszcze przed rozpoznaniem swojego dziecka. Sherree dała jej wody i kiedy zwierzę piło, my stanęliśmy z boku i w świetle latarki przyglądaliśmy się małemu. Uspokojona po ugaszeniu pragnienia jałówka podeszła obwąchać swoje dziecko. Zgasiłem latarkę. Na niebie pojawił się księżyc. Jego światło sączyło się pomiędzy liśćmi dębów. Krowa zaczęła lizać cielę. Chciałem zdjąć sznur z jej szyi, aby przypadkowo nie zaplątał siew krzakach, ale nie pozwalała zbliżyć się do siebie. Wyjąłem więc nóż myśliwski, podkradłem się blisko i zacząłem delikatnie przecinać linkę zaraz przy jej szyi. Mruczałem przy tym uspokajająco. Patrzyła raz na mnie, raz na swoje cielę. Znów nabierała zaufania. Najwyraźniej jednak w tym miejscu wyskoczył drugi chochlik. Gdy przeciąłem ostatnie włókna sznura, nadjechał jakiś warczący samochód i zahamował przy skrzynce na listy. Cofnął, wjechał na nasze podwórko i wyłączył silnik. Gdy warkot ustał, rozległ się strzał z rury wydechowej, a przestraszona jałówka, rzucając się do ucieczki, stratowała cielę. Betsy i dzieciaki pognali za krową, ja zaś poszedłem do samochodu. Wysypała się z niego jakaś głośna banda i szczekający pies. Cała załoga składała się ze studentów mleczarstwa ze stanu Oregon, którzy wypili kilka piw po zajęciach i zdecydowali wyruszyć z Corvallis, aby przekonać się, jak tam prosperuje słynna komuna. Pies był pieprzonym owczarkiem niemieckim, rozgłaszającym, ile to on podusi kurczaków, jak tylko trafi się taka okazja. Szybko wysłałem ich dalej na północ. Byli wściekli, wymyślali mi i odgrażali się na pożegnanie: - Ty łysy gnoju! - Ale ja już wracałem na mokradła. Krowa była znów przy cielęciu, liżąc je i pojękując cicho. Betsy wyszeptała, że chyba wszystko wraca do normy. Wróciliśmy do domu, gdzie zażyliśmy porządnej kąpieli. Betsy przed snem jeszcze raz poszła odwiedzić młodą matkę. - Ciągle są razem. Ale on wciąż nie wstaje. - Najwyraźniej jest zmęczony. Tak jak ja. Wskakujmy pod kołdrę, zanim coś jeszcze się wydarzy. Następnego dnia cielę było wciąż w miejscu, gdzie je zostawiliśmy. Martwe. Zabierając ciało od płaczącej matki wyczułem, że miało połamane żebra. Kto wie, dlaczego? Z powodu trudnego porodu czy też wystrzału, który kazał matce przebiec po ciele swego własnego miotu? Z powodu niepotrzebnego ostrzeżenia Ebenezer? Prowokującego zachowania byka od Tory’ego? Ułożenia gwiazd, planet, kości rzuconych przez los? Zakopałem byczka obok jego ciotecznej babki Floozie. Został po nim mały wzgórek, tuż obok większego, całego w błękicie i żółci krokusów, które posadziliśmy zeszłej jesieni. Nie wiem jeszcze, co zasadzimy na jego grobie. Pierwiosnki byłyby akurat. Chodźmy, Stewart. Ta rosa zmroziła mi stopy. Cześć, Ebenezer. Kładź się spać i uspokój towarzyszki. To tylko lis, powiedz im, jakiś nocny przybłęda. DZIEŃ PO ŚMIERCI SUPERMANA Naćpany i drżący krążył, bezradnie po zagraconym pokoju nad szopą, przeglądając sterty książek i stosy butelek, kożuchy pajęczyn i zaimpregnowane brudem sieci, próbując przypomnieć sobie, gdzie do licha podział okulary. Okulary jedyne w swoim rodzaju. Potrzebował ich. Od południa odkładał przechadzkę wzdłuż rowu na łące tylko dlatego, że w powietrzu pełno było gryzącego w oczy dymu. Od samego brzasku - zanim zaczął się ten piekielny ból w oczach i przeklęte łupanie w skroniach, a nawet przed awanturą z autostopowiczami na podwórku - od razu wiedział, że ten dzień zapowiada się jak najgorzej. Okulary! One na pewno złagodziłyby cierpienie! Kiedy mijał okno, usłyszał rozdzierający głos owcy, od nowa zaczynającej swój koncert: dźwięk był zamazany, ale natarczywy, zniekształcony wskutek rozpalonej odległości. Odsunął zasłonę i osłaniając oczy od blasku, wyjrzał na podwórze i dalej na pole. Nie mógł dojrzeć baranka z powodu ostów i dzikiego kopru, ale trzy kruki nadal unosiły się nad tym miejscem. Zawisły nad rowem, już w powietrzu zaczynając kłótnie o najlepsze kąski. Trochę dalej, w zagajniku, płakała owca ze sznurkiem na szyi, a jeszcze dalej, za ogrodzeniem, migały plecy dwóch autostopowiczów. Poza tym niewiele było widać. Po Mt Nebo została tylko rozmyta linia zawieszona w gęstym dymie (Zwyczajna sugestia. Przypomniało mu to o japońskich akwarelach: zarys samotnej góry, położony delikatnie na szary papier przy pomocy trochę bardziej szarego atramentu). Oregońska farma była nadzwyczaj cicha jak na tę porę dnia. Zwykłe popołudniowe dźwięki wydawały się zakrzepłe w paraliżującym milczeniu, które zwykle zmusza prawie do krzyku. Kiedyś w Sylwestra hałasowały przez pół minuty, zanim wystrzelił korek szampana. W zeszłym tygodniu zaś podniosły alarm dosłownie na kilka sekund przed fleszem błyskawicy, która rozniosła niebo w ogłuszającym grzmocie. „Burza byłaby ukojeniem” - pomyślał Deboree. Nawet krzyki pawi byłyby pożądane. Tutaj zaś tylko tykanie zegara na stoliku. Pomyślał, że nastawił radio na wiadomości, ale teraz śpiewała Barbara Streisand - ”W jasny dzień, etc...” - Cudownie - przemknęło mu przez głowę. Ponad muzyką i przeciągłą skargą owcy usłyszał coś jeszcze: wysoki, przenikliwy pisk. Żadne ukojenie, cokolwiek to było. Po chwili namysłu rozpoznał źródło. Mrużąc oczy, popatrzył w stronę autostrady i dojrzał mały, różowy i pędzący na złamanie karku samochód. Jeden z tych najnowszych modeli o niemożliwej do zapamiętania nazwie. Coś związanego z fauną - kobra, kuna, puma - imię jakiegoś szybkiego zwierzaka. Pisk opon na zakręcie koło farmy Olsona i przy willi Bircha - a potem już tylko jednostajny, przeszywający łomot i jazda tak pełna dziwnych skrętów i zawijasów, że autostopowicze tchórzliwie zdezerterowali z pobocza. Blondyn podniósł cynicznie w górę środkowy palec, a czarna broda rzuciła grube przekleństwo. Samochód przemknął obok szopy, zniknął z pola widzenia i rozpoczął na nowo swoją bezcelową wędrówkę. - Jestem pewien, że gdzieś tu są - rzucił bez przekonania. Wzrok Deboree padł na pudełko haszu. Zdjął je z półki. Popatrzył na ziarna i łodygi: może coś by się wykroiło na ten jeden raz, ale w żadnym wypadku nie na teraz i jeszcze później. „Lepiej odłóż to na potem. Będziesz potrzebował więcej. I równie silnie jak w tej chwili” - myślał, trzymając pudełko w dłoniach. Małe brązowe ziarenka walały się po całym pokoju. Dreszcze po ostatniej dawce były jeszcze zbyt silne, aby próbować następnej porcji. Odkładając pudełko, wspomniał stare powiedzenie swego ojca: - Trzęsie się jak pies srający pod gruszą. Był tu dwóch dni, przetrząsając, ponaglając i trując narkotykami archiwa swojego mózgu (a może od trzech?). Była to odpowiedź na żądanie agenta, aby dostarczył wydawcy trochę świeżego materiału, który obiecał mu już wieki temu. Nie bez wpływu były też nagabywania żony o spłacenie przedawnionych procentów od pożyczki. Ogólnie rzecz biorąc - siedział już od czwartku, kiedy to otrzymał list od Larry’ego McMurtry. Larry był starym kumplem po piórze. Pochodził z Teksasu. Spotkali się na literackim seminarium w Stanford i z miejsca poróżnili siew kwestii większości kluczowych obecnie zagadnień: beatników, polityki, etyki i, najważniejsze, psychodelii. Prawdę mówiąc, nie zgadzali się w niczym, z wyjątkiem wzajemnej sympatii i szacunku dla pisarstwa i siebie nawzajem. Była to przyjaźń, która rozkwitła podczas wielogodzinnych nocnych debat nad kieliszkiem burbona i książką, kiedy ani prawa, ani lewa strona nie zdołała przeważyć szali. Przez te wszystkie lata po Stanfordzie próbowali kontynuować dyskusję drogą korespondencyjną - Larry bronił tradycji, a Deboree wychwalał radykalizm - ale bez obecności burbona częstotliwość listów wyraźnie spadła. Czwartkowa wiadomość była pierwszym sygnałem od Larry’ego w przeciągu ostatniego roku. Mimo to bez skrupułów uderzała w jądro problemu, głosząc wyższość konserwatyzmu, wyliczając zwycięstwa prawego skrzydła i wspominając liczne ustępstwa i błędy popełnione przez pewnych lewicowych luminarzy, w szczególności Charlesa Mansona, którego Deboree znał powierzchownie. List kończył się pytaniem: „A więc, co porabia ostatnio Stara Dobra Rewolucja?” Dochodzenie Deboree w tej sprawie nie przyniosło zadowalającej odpowiedzi: po paru godzinach męki nad maszyną do pisania zdołał sprokurować jedną jedyną stronniczkę tekstu. Zwycięstwa, które opisywał, należałoby jednak nazwać wątpliwymi osiągnięciami: „Dobbs i Blanche mają następne dziecko... Minął mój trzyletni okres próbny... „Z pewnością nie był to imponujący wykaz tryumfów lewicy. Ale były to jedyne sprawy, które sobie przypomniał. Jedna wypocona stronniczka, która kosztowała go czterdzieści godzin poszukiwań w pustych archiwach czegoś, co zwało się „Ruchem”. Czterdzieści godzin myślenia, picia i sikania do pustej butelki po mleku bez żadnej przerwy, z wyjątkiem dziesięciominutowej wycieczki w dół schodów, aby pozbyć się tych podróżujących szajbusów. Teraz, znowu na górze i znowu cały roztrzęsiony, widzi, że nawet ta biedna stronniczka gdzieś zniknęła. Zapisana żółta kartka papieru wyparowała tak samo jak i okulary. - Niech będą przeklęci - jęknął, trąc pięściami oczy - zarówno podpalacze na polach, zatruwający powietrze dla brudnych zysków, jak i przemienione w chwasty kalifornijskie dzieci-kwiaty. Tarł oczy, dopóki nie zobaczył przed sobą błyszczących punkcików. Opuścił ręce i przycisnął je mocno do boków. Chciał się uspokoić, stojąc w wyprężonej pozie i miarowo oddychając. W piersi nadal czuł ciężar adrenaliny. Te przeklęte kalifornijskie klowny, obydwaj zalatujący olejkiem z paczuli, tanim czerwonym winem i nieposkromioną otwartą mściwością. Na milę śmierdzieli zagrożeniem. Starszy z nich - czarnobrody - uciszył ujadające charty M’Kehli jednym tylko słowem. - Milczeć! - zasyczał kątem ust. Dwa psy natychmiast podkurczyły ogony i zrejterowały do autobusu. Kiedy tylko Deboree zobaczył, jak wchodzą na jego podwórko, nie chciał z nimi gadać. Długie włosy, brudne i połatane dżinsy stanowiły całą ich osobowość. Betsy przebywała z dziećmi w Fall Creek, więc jedynym sposobem, aby nie wtoczyli się do domu, było zejść na dół i samotnie stawić im czoła. Kiedy wyszedł na podwórze, zaczęli tytułować go bratem - familiarność, która zawsze kazała mu uważać na swój portfel. Młodszy zapalił trociczkę i robiąc tło ich opowieści machał nią na wszystkie strony. Byli braćmi słońca, w drodze powrotnej do Haight, prosto z serca wydarzeń - z Woodstock. Postanowili odwiedzić słynnego Devlina Deboree, zanim znowu ruszą na południe. - Odpocząć chwilę, pogadać chwilkę, może popić chwilę... Wiesz, o czym mówię, bracie? Deboree kiwał głową, wokół niego dreptał Stewart, trzymając w pysku złamaną tyczkę fasolową. - Apropos, nie rzucaj tylko tyczki Stewartowi - zwrócił się do młodszego z pary, jasnowłosego chłopca z błyszczącym, mlecznobiałym uśmiechem, szczęśliwego posiadacza nowych butów dojazdy motorem. - Stewart to nałogowiec, jeśli chodzi o tę tyczkę. Im więcej mu rzucać, tym bardziej się podnieca. Pies spuścił patyk między nowe buty i patrzył wyczekująco w twarz chłopca. - Od lat próbuję go z tego wyciągnąć, ale nie umie nad sobą zapanować, szczególnie gdy widzi obcych. Na koniec zrozumiałem, że łatwiej przemówić do rzucających niż do aportujących. Po prostu go ignoruj, dobrze? Niedługo sobie pójdzie. - Jasne - uśmiechnął się chłopak. - Słyszałeś, Stewart? Nic z tego. Chłopak kopnął tyczkę, ale pies chwycił ją w locie i ponownie ułożył troskliwie pomiędzy butami. Ich właściciel uczciwie próbował to zignorować. Kontynuował opis wielkiej sceny w Woodstock, marzycielskim tonem wspominając uroki częstych odlotów i zapewniając, że wszyscy pytali o Devlina Deboree. - Żałuj, że cię tam nie było. Zabawa pierwsza klasa. Pies stracił cierpliwość i przeniósł się do drugiego faceta, który leżał w wysokiej trawie oparty na łokciu. - Każ mu się wynosić - Deboree zwrócił się do widocznej połowy ludzkiej głowy. - Uciekaj, Stewart. Nie nagabuj turystów. Mężczyzna uśmiechnął się do psa. Jego czarna broda odznaczała się imponującą długością i gęstością, choć białe nitki siwizny prześwitywały gdzieniegdzie wokół ust i uszu. Twarz rozciągnęła się w uśmiechu, podczas którego Deboree nie mógł powstrzymać się od obserwowania dwóch długich kłów, wyrastających z ciemnej otchłani ust. Reszta zębów była tak żółta i połamana, jak nienaganna u jego towarzysza. „Ten facet - przypomniał sobie Deboree - nie patrzył w oczy, kiedy ściskał moją rękę.” - Rozważał, czy było to wynikiem nieświeżego oddechu, co często zdarzało się ludziom o zepsutych zębach. - A tak właściwie, to co się dzieje, człowieku? Coś się szykuje? - Blondyn rozglądał się po zabudowaniach. - Ależ tobie się żyje: ogród, drzewa, wszystko na swoim miejscu. My też we dwóch planujemy kupić takie małe miejsce, zaraz za Petalumą, jak tylko umrze mamusia obecnego tu Boba. Dobrze to zrobi duszy, chociaż praca nielekka, prawda? To pojenie, karmienie i opiekowanie się całym kramem? - Pozwala zabić czas - ostrożnie powiedział Deboree. - Wszystko jedno - trajkotał dalej chłopak. - Trzeba było pojechać do Woodstock. Prima, to jedyne określenie. Hektary gołych cycków, dobrej trawy i odjazdowych facetów, masz pojęcie? - Słyszałem - przyznał Deboree, uprzejmie kiwając głową. Nie mógł przegnać z myśli tego drugiego faceta. Czarnobrody przerzucił ciężar na drugie biodro, jego ruchy były powolne i oszczędne. Pewnie uważał, aby nie poruszyć spoczywającego na nim kurzu. Twarz pokrywała ciemna opalenizna, włosy zebrane z tyłu w gruby węzeł tak, że widać było mięśnie szyi, drgające za każdym poruszeniem śledzącej psa głowy. Był nagi od pasa w górę, co nie znaczy, że cierpiał na brak ozdób. Miał naszyjnik z owoców eukaliptusa i skórzaną bransoletę na każdej ręce. Jego lewą dłoń pokrywał więzienny tatuaż - Deboree rozpoznał, że wykonano go przy pomocy dwu igieł do szycia, umocowanych na końcu cienkiego patyczka, które następnie zanurzano w atramencie. Dzieło to przedstawiało błękitnoczarnego pająka, którego długachne odnóża sięgały aż do paznokci każdego z pięciu palców. Przy boku mężczyzny wisiał nóż myśliwski o rogowej rękojeści, wetknięty do wyszywanej paciorkami pochwy. W poprzek brzucha biegła w dół blizna i niknęła za paskiem spodni. Facet z uśmiechem obserwował nerwowe podskoki Stewarta, który wciąż trzymał w pysku metrowej długości tyczkę do fasoli. - Idź stąd, Stewart - rozkazał Deboree. - Zostaw go w spokoju! - Stewart mi nie przeszkadza - głos wypłynął z jednej strony ust. - Każdy musi mieć swoją rozrywkę. Ośmielony miękkim tonem mężczyzny Stewart usiadł wyczekując. Ta para motocyklowych butów była stara i pomarszczona. W odróżnieniu od poprzednich, te buty widziały wiele w swoim życiu. Ale nawet teraz, spokojne i zakurzone, miały ochotę wymierzać mocne kopniaki. Ta chęć wisiała w powietrzu jak niewyartykułowany krzyk pawi. Blondyn z miejsca wyczuł narastające napięcie. Uśmiechnął się, złamał trociczkę i odrzucił dymiącą połówkę w krzaki. - Tak czy inaczej, powinieneś był tego spróbować - powtórzył. - Pół miliona świrów i ta muzyka! - Raz zwracał się do jednego, raz do drugiego rozmówcy. Od Deboree do swojego kolegi i nawet do skaczącego Stewarta, któremu groził w otwarty pysk ułamanym kawałkiem trociczki. - Pół miliona pięknych ludzi... Wszyscy przeczuwali zbliżającą się katastrofę. Deboree uczynił ostatni wysiłek, aby odwrócić bieg wypadków. - Nie zwracaj na niego uwagi. To nałogowiec fasolowych tyczek... Nie zabrzmiało to przekonująco. Ledwo Stewart upuścił tyczkę, a leżący mężczyzna sięgnął po nią i wyrzucił przed siebie szerokim łukiem. Stewart pognał w ślad za patykiem. - Daj spokój, człowieku - poprosił Deboree. - Nie rzucaj mu nic. Zawsze wpakuje się w ciernie i chwasty i wraca cały poszarpany. - Wszystko co powiesz, królu - odrzekł czarnobrody z twarzą odwróconą w kierunku Stewarta, radośnie niosącego w pysku odnaleziony kawałek drewna - wszystko jest słuszne. Kiedy tylko Stewart położył tyczkę, ten natychmiast znów ją rzucił. Jego ruch był błyskawiczny: trudno było odróżnić moment podnoszenia od samego zamachu. Patyk poszybował tak gładko, że Deboree zaczął się zastanawiać, czy facet nie był kiedyś profesjonalnym sportowcem. Baseball, może boks? Tym razem tyczka wylądowała za ogrodzeniem świń. Stewart przeleciał pomiędzy dwoma górnymi rzędami drutu kolczastego i chwycił patyk, zanim ten opadł na ziemię. Był zbyt długi, aby pies mógł wyskoczyć przez ogrodzenie w ten sam sposób, jak się tam dostał. Okrążył stadko świń wylegujących się w cieniu chlewu i przeskoczył przez drewnianą bramę po drugiej stronie zagrody. - Jak wspomniałem, każdy musi mieć jakąś rozrywkę. Prawda? Deboree nie odpowiedział. Czuł, jak adrenalina pali go w gardle. Poza tym nie było nic do dodania. Czarnobrody wstał, blondyn podszedł bliżej niego i szepnął coś we włochate ucho. Wszystko, co dotarło do Devlina, to: - Uspokój się, Bob. Pamiętasz, do czego doszło w Boise, Bob... - Wszystko ma prawo do życia - stwierdził czarnobrody - i wszystko musi żyć. Stewart zamarł czujnie na ścieżce. Czarnobrody chwycił koniec patyka, zanim jeszcze pies wypuścił go z zębów, i wyrwał go brutalnie z mordy zwierzęcia. Tym razem Deboree, działając z największą szybkością, na jaką pozwalała mu osiadła w mięśniach adrenalina, stanął naprzeciw mężczyzny i złapał za koniec palika, zanim ten został wyrzucony. - Powiedziałem, nie rzucaj. Nie starał się już odwracać oczu. Mężczyzna patrzył prosto w jego twarz. Deboree nie mylił się co do oddechu: wydostawał się z uchylonych ust niczym zgniły podmuch wiatru. - Słyszałem już ten tekst, staruszku. Patrzyli na siebie ponad tyczką, której końce obydwaj ściskali w dłoniach. Deboree zmusił się, aby na kpiący grymas tamtego odpowiedzieć pewnym uśmiechem. Wiedział jednocześnie, że pewność ta jest tylko chwilowa. Nie był w dostatecznej formie, aby sprostać zawodnikowi tego kalibru. W oczach przeciwnika błyszczało gniewne oskarżenie, niesprecyzowane, nieukierunkowane, lecz tak pełne furii, że Deboree się przed nim ugiął. Czuł, że furia, za pośrednictwem trzymanego kawałka drewna, atakuje każdą komórkę jego ciała. W swoim ręku dzierżył przekaźnik wysokiego napięcia. - Każdy musi spróbować - rzucił przez wygięte w grymasie usta, zaciskając na kijku drugą dłoń. - I każdy musi... Nie dokończył. Nagle i mocno Deboree opuścił swoją wolną pięść na kawałek drewna, który ich łączył, łamiąc go na pół. Następnie, zanim tamten zdążył zareagować, odwrócił się do niego plecami i uderzył Stewarta w tyłek. Pies pisnął zdziwiony i ukrył się za szopą. Był to dramatyczny, lecz w pełni zwycięski manewr. Obaj autostopowicze stali zdumieni. Zanim zdążyli się otrząsnąć, Deboree końcem tyczki wskazał im wyjście i poinformował: - Tam jest droga na Haight Ashbury, chłopcy. - Chodź, Bob - poprosił blondyn. - Daj sobie spokój. Zostaw go. On się rozkłada. Jak Leary i Lennon. Wszyscy ci pieprzeni ćpuni są zarażeni. Co pięć minut nowa dawka. Czarnobrody patrzył na swój kawałek. Był o kilka centymetrów krótszy niż część, którą miał Deboree. Wreszcie zamruczał: - Jak chcesz. -1 obrócił się na pięcie. Kiedy niespiesznie kroczył ku bramie, jego ręka sięgnęła po nóż. Blondyn błyskawicznie znalazł się u jego boku, szepcząc i śmiejąc się na głos. Czarnobrody odłupywał nożem kawałki drewna z tyczki. Opadały miękko jak pióra, znacząc za nim drogę. Devlin stał z rękoma na biodrach, patrząc na spadające drzazgi. Nie spuszczał oka z mężczyzn, dopóki wystarczająco nie oddalili się od zagrody. Wtedy popędził z powrotem na górę, aby podjąć przerwane poszukiwanie okularów. Znowu słyszał żałosny bek, powracający, coraz głośniejszy. Otworzył oczy, podszedł do okna i odsunął zasłony. Różowy samochód znów się zbliżał. Jak zaczarowany obserwował jego przejazd, tyle że obecnie auto zahamowało, wykręciło i ruszyło w kierunku jego domu. Podskakując na wybojach, zbliżało się coraz bardziej. Deboree otrząsnął się, zasunął zasłony i usiadł ciężko na bujanym fotelu. Samochód zatrzymał się gwałtownie na ścieżce i litościwie zgasił silnik. Devlin nie ruszył się. Ktoś wysiadł i zawołał głosem z dalekiej przeszłości: - Dev? - Za późno zaciągnął zasłonę. - Devlinnn? - rozlegało się. - Hej, to ty, Devlin Deboree? - Dźwięk na wpół histeryczny, na wpół komiczny. Taki sam, jaki wydawała meksykańska kwoka po stracie piskląt, jak Sandy Pawku. - Dev? Mam wiadomość. Na temat Houlihana. Złą wiadomość. On nie żyje. Houlihan nie żyje. Przechylił się na fotelu w tył i zamknął oczy. Nie kwestionował samego oświadczenia. Owa strata wydała mu się naturalna, biorąc pod uwagę porę roku i sytuację, wygodna nawet i pomyślał sobie: „Tak! Szczerze mówiąc, to właśnie ostatnio porabia nasza rewolucja - umiera.” - Dev, jesteś tam? To ja, Sandy... Wstał, pomaszerował do okna i odsunął zasłonę. Przetarł oczy i wysadził głowę na popołudniowy blask. Wszystko drżało, słońce było ostrzejsze niż zazwyczaj, bardziej niemiłosierne. Lakier samochodowy błyszczał krwiożerczo. Jak ostrze noża. - Houlihan - powtórzył, zaciskając oczy, kurz wzniesiony przez samochód dosięgnął właśnie szopy. Czuł, że przynosi on ze sobą rzeczywisty dreszcz. - Houlihan nie żyje? - zwrócił się do różowej twarzy uniesionej w jego kierunku. - Zamarzł - rzucił głos. - Kiedy? Niedawno? - Wczoraj. Słyszałam tylko. Dziś rano byłam na lotnisku w Oakland. Wpadłam tam na jedną małą hippiskę, która znała mnie z Mountain View. Podeszła do baru i rzuciła, że wielki Houlihan jest obecnie nieodżałowanym wielkim. Tak, to było wczoraj. Ta mała właśnie wysiadła z samolotu z Puerto Sancto, gdzie Houlihan zadekował się z nią i paczką innych przyjaciół. W willi obok drogi, tam gdzie i my mieszkaliśmy. Najwyraźniej biedny wariat zapijał się i czadował na całego, całe noce łaził samotnie po jakichś zakazanych miejscach. Wykończył się na torach kolejowych między Sancto a Manzanillo. Po prostu zamarzł na śmierć. Przecież ty najlepiej wiesz, Dev, jak tam jest zimno po zachodzie słońca. To była Sandy Pawku, ale jakaś zmieniona! Jej niegdyś długie, brązowe włosy zostały ścięte i pofarbowane, miały teraz rdzawy połysk starego błotnika, twarz pokrywały tony tuszu, szminki i różu, a i ona sama ważyła pewnie drugą tonę. - Nie żyje, nasz bohater lat sześćdziesiątych umarł, Devy, mój drogi. Umarł, umarł, umarł. Narkotyki, wódka i zimna rosa. O, Hooly, Hooly, Hooly, ty zboczeńcu. Ty świrze. Jak nazwał go Kerouac w swojej książce? Świętym świrem? - Nie. Dupkiem Świętym. - Wybierałam się do mojej ciotki w Seattle na malutkie BiB. Byczenie i bazgranie, kapujesz? Wtedy ta wiadomość w Oakland i myślę sobie: „Ciekawe, czy Dev i Folwark Zwierzęcy już wiedzą? Chyba nie”. Tak więc, kiedy samolot wylądował w Eugene, przypomniałam sobie tę komunę, w której byliście razem. Zdecydowałam: „Sandy, Staruszek Deboree chciałby wiedzieć”. Więc Sandy odwołuje dalszy lot, wynajmuje pojazd i zjawia się we własnej osobie oraz dzięki panom Mastercharde, Hughes i Avis. Powiedz no, czy tę maszynę należy nastawić na Cl, Cl czy to chyba jak jest jasno, a Cl, Cl jak ciemno? - A więc przez całą drogę od lotniska jechałaś na pierwszym biegu? - To prawdopodobne - roześmiała się, poklepując cieniutką maskę samochodu dłonią ciężką od złotych pierścieni. - W środku tłumu ciężarówek i osiemnastokołowców, a mój mikrus warczy głośniej od nich wszystkich. - Założę się. - Kiedy zaczął dymić, poszłam na kompromis i wcisnęłam Cl. Do diabła z nimi - miałam na myśli producentów. Człowiek musi się nagłówkować. Prawdopodobnie go wykończyłam, co? Powiedzieć prawdę? Bądź szczera, Sandy... Bóg świadkiem, że mogłabyś być bardziej uczciwa. - Potarła kark i odwróciła od niego wzrok, patrząc tam, skąd przyjechała. - O Boże, co się dzieje? Houlihan martwy. Pigpen wykorkował na wątrobę. Terry Tramp dawno w piachu. Stara Sandy sama dziesiątki razy bliska śmierci. - Zaczęła nerwowo przechadzać się w tę i z powrotem po ścieżce. - Człowieku, ja się kręcę w kółko, wiesz, co to znaczy? Pieprzone gówno. Słuchaj: przed chwilą przejechałam psa. Wiedział, że musi coś wyksztusić: „O?” lub „Naprawdę?” czy coś w tym rodzaju, bo przez cały czas tylko ona mówiła. - To była stara suka z kompanią szczeniaków. Ależ ją trzasnęło! Sandy przeszła obok maski samochodu i otworzyła prawe drzwiczki. Odsunęła przednie różowe siedzenie i z tylnego zaczęła ściągać bagaż tej samej barwy. Ustawiała walizy na ścieżce, cały czas trajkocząc, jak to wyskoczyła zza zakrętu prosto na psa śpiącego na środku drogi! Śpiącego! Na drodze! Zwabiona hałasem żona farmera wybiegła z domu i zabrała poturbowane zwierzę z pobocza, gdzie jęcząc boleśnie, zdołało się doczołgać. Kobieta pomacała kręgosłup suki i postanowiła skrócić jej męki. Na jej parokrotne żądanie kilkuletni syn przyniósł w końcu z wnętrza domu strzelbę. - Chłopak tak płakał, że dwukrotnie nie mógł trafić. Wreszcie wypalił z obu luf równocześnie. Kawałki suki walały się po całym trawniku. Zażądali jedynie siedemdziesiąt pięć centów za każdy nabój. Spytałam, czy przyjmują karty kredytowe. - Wybuchnęła śmiechem. - Kiedy wyjeżdżałam, daję słowo, że szczeniaki bawiły się kawałkami. Znów się roześmiała. Tak, pamiętał odgłosy wystrzałów. Znał i rodzinę, i psa, głuchego spaniela, ale nic nie powiedział. Osłaniając oczy przed słońcem spoglądał na powiększoną wersję dawnej chudej Sandy, krzątającą się ze śmiechem wokół bagaży. Nawet jej oddech zdawał się cięższy, z trudem wydobywając się z piersi. Opuchlizna; jej kark, w miejscu, gdzie go potarła, jej przeguby, plecy, wszystko było spuchnięte. Ciężar spoczywał jednak na niej bez wysiłku, wyzywająco nawet, jak świetlista zbroja na rycerzu. „W tych kolorowych butach, szerokich spodniach i jedwabnej hawajskiej bluzce okrywającej wystający brzuch wygląda jak prawdziwa królowa fal na Laguna Beach, triumfalnie wstępująca w szranki - myślał. - Wygląda na podminowaną.” Było tak, jak z autostopowiczami: kłótnia wisiała w powietrzu. Robiło mu się słabo na myśl o kolejnej konfrontacji. Dogi M’Kehli natknęły się na nią w podwórzu i zbliżały się, szczerząc kły. Sandy machnęła na nie różową reklamówką. - Tylko z daleka ode mnie, gnojki. Czujecie ścierwo na moim zderzaku? Mam was tak samo potraktować? O rany, ale są ogromne! Zabierz je stąd, dobra? - Tylko ich wygląd jest straszny - odrzekł i krzyknął na psy, aby wracały do autobusu. Nie zwróciły na to najmniejszej uwagi. - Co jest, Deboree? Nie panujesz nad swoimi zwierzakami? - One nie są moje - wyjaśnił przekrzykując ją. - M’Kehla zostawił je tutaj, kiedy wraz z innymi pojechał wyszumieć się w Woodstock. - Pieprzone gnoje, jazda stąd! - zaryczała Sandy. Psy zawahały się, a ona wrzasnęła jeszcze głośniej: - Precz! Precz! Jazda stąd! Cofnęły się przestraszone. Sandy zawyła triumfalnie i zaczęła rzucać kamykami w ślad za uciekającymi do momentu, aż nie zniknęły we wnętrzu autobusu. Znowu się pojawiły kruki. Słońce z trudem przebijało się przez zasłonę pyłu. W środku The Beach Boys grali „Good Vibrations”. Sandy, zajęta na podwórku bagażem, podśpiewywała pod nosem. Zwycięstwo nad psami i uleczyło nieco jej histerię. Znalazła długo poszukiwaną torbę - najmniejszą z całego składu i wyglądającą na zupełnie nową. Sięgnęła do środka i wyjęła buteleczkę pigułek. Deboree zauważył, że wysypała na rękę dobry tuzin. Wrzuciła je wszystkie do ust i zaczęła grzebać w torebce, aby znaleźć coś do popicia. - O! Sandy pyła f fielu miejscach i fiele fidziała ot czasu Meksyku. - Najwyraźniej próbowała utrzymać w ustach wszystkie pigułki, nie przerywając jednocześnie potoku słów. Poinformowała go, że wiele wody upłynęło, może zbyt wiele. Niektóre mosty się zawaliły, czasami kiedy ona nimi przechodziła. To było bolesne. Nawet ją zamknęli. Jakoś się wygrzebała z pomocą eleganckich doktorów i bogatego tatusia. Wylądowała jako właścicielka połowy baru w San Juan Capistrano, następnie zaczęła pić, ćpać, nieprofesjonalnie śpiewać bluesa, odnalazła Jezusa, miłość i nowego męża - „Pastora Wszechnarotowego Kościoła Tni Przetostatnich” - później miała wpadkę i skrobankę, została wydziedziczona przez rodzinę, rozwiodła się; wpadła w depresję, jak łatwo można zgadnąć; trochę przytyła, jak łatwo można zauważyć, a w końcu w niedzielę, teraz - szuka przystani, do której mogłaby zawinąć. - Miejsce, apy poczytać, pobaskrać i połknąć trochę parpituranów. Uspokoić się nieco - wymamrotała z pełnymi ustami. - Trochę! - wykrzyknął, wspominając jej stare nawyki. - To nie jest „trochę”. - Myśl, że będzie miał wkrótce dwa trupy do uprzątnięcia, zmusiła go do żywego protestu. - Do licha, Sandy, jeżeli padniesz z przedawkowania, to daję słowo, że... Podniosła uroczyście dłoń. - Na mur beton, przysięgam. Przekopując się przez góry bielizny, natrafiła w końcu na srebrną flaszkę, której tak uparcie poszukiwała. Odkręciła korek i odrzuciła głowę. Patrzył, jak jej przełyk kurczy się i rozkurcza, gdy popijała pigułki. Otarła usta dłonią i zaśmiała się. - Nie martw się, dziadku - parsknęła. - Tylko porcja niewinnych witamin. Nawet malutka. Głupiutka Sandy sprzed lat nigdy nie pożerała tylu sztuk na raz. Cóż, przyszłość przed nami. Wszystko się może jeszcze zdarzyć. Kto jest w stanie przewidzieć, co się z nami stanie tego roku? Poczekamy, zobaczymy. - Odłożyła butelkę do walizki i zatrzasnęła wieko. Jedwab i bistor zwisały na zewnątrz jak kawałki nie odciętego ciasta na brzegu blachy. - No już. Gdzie pozwolisz Sandy zrobić siusiu i umyć zęby? Wskazał dłonią. Sandy ruszyła w kierunku szopy. Wielkie psy podeszły do drzwi autobusu i zawarczały. Deboree widział, jak przechodzi pod sznurkiem na bieliznę i znika za rogiem. Usłyszał trzask zamykanych drzwi. Stał obok okna, czekając na dalsze objawienie. Wokół czuło się napięcie. Pranie wisiało rozpięte w zadymionej atmosferze, niczym płaty suszonego mięsa. Paw, którego dumny ogon był już tylko wspomnieniem zmienionym w żałosną pałkę, wychynął zza krzaków, gdzie składał wizytę swojej partnerce. Podfrunął i usiadł na jednej z tyczek podtrzymujących sznury od bielizny. Deboree pomyślał, że gdy tylko ptak usadowi się na górze, wyda swój odgłos, ale nic nie nastąpiło. Paw siedział na szczycie i przechylał głowę raz w jedną, raz w drugą stronę, jak gdyby oceniając ten stan zawieszenia. Deboree popatrzył jeszcze przez chwilę, potem zasunął zasłonę i podszedł do biurka. Odkrył, że on także byłby zadowolony, gdyby mógł zostawić rzeczy ich własnemu biegowi. Przez radio The Doors żądali przejścia na drugą stronę. Czy Morrison żyje? Nie potrafił sobie przypomnieć. Był jedynie pewien, że jest rok 1969, a dolinę wypełnia po brzegi dym z wypalonych trzystu tysięcy akrów słomy, palonej w tym celu, aby nabywcy trawy z Kalifornii nie musieli kłopotać się o żadną konkurencję na swoich terenach. Oszałamiające. Trzasnęły drzwi od łazienki. Usłyszał w dole stukot plastykowych obcasów. Jeden z psów akompaniował swoim warczeniem. Pies towarzyszył krokom skręcającym za róg, cały czas wydając ściszony i wysoce cywilizowany odgłos. Deboree rozpoznał, że to suka. Z rodowodem. Zeszłej nocy też szczekała. Na polu. Betsy wstała z łóżka i ze szczytu schodów wołała do niego, aby sprawdził, co się dzieje. Nie ruszył się. Czy to właśnie wykończyło jagnię? Jeden z psów M’Kehli? Lubił tak myśleć. Denerwowało go to w bardzo przyjemny sposób. Szczyt swobodnego zachowania: będąc obarczonym dwoma gigantycznymi dogami, wyjechać sobie beztrosko, zostawiając je na pastwę losu. Zgubna pasja podróży. Należałoby pójść na dół, porządnie skopać tyłki tych rodowodowych dzikusów. Pozostał jednak w fotelu, szukając ochrony za biurkiem, nastawiając muzykę na cały regulator, aby zagłuszyć hałas. Usłyszał pojedynczy skowyt, kiedy Sandy posyłała sukę z powrotem do autobusu. Momentami wiatr podwiewał zasłonę. Devlin mógł dojrzeć pawia siedzącego na tyczce, w milczeniu ruszającego głową. Wreszcie usłyszał powracające kroki, wchodzące do szopy i stukające na schodach. Pokonały szybko stopnie i przecięły półpiętro. Sandy bez pukania otworzyła sobie drzwi. - Co to za cudowne miejsce, Dev! - powiedziała. - Trochę wariackie, ale mimo wszystko cudowne! Sandy zrobiła obchód. Masz pomieszczenie na wszystko! Dla świń i kur, innego tałatajstwa! Jest gdzie zrobić siusiu, zjeść i napisać list. Głos przechodził w tryl, a Deboree nie znalazł dość siły, aby temu przeszkodzić. - Słuchaj, wynajmując tę różową panterę przepuściłam wszystko, co mi dali na bilet do Seattle, ponieważ wiedziałam, że chciałbyś, aby Sandy przyniosła ci smutną wieść. Nie, nie ma o czym mówić, daruj sobie podziękowania. Nie trzeba. Ona sama jednakowoż potrzebuje kawałka dachu nad głową, aby napisać parę listów. Poważnie, Dev, koło stawu masz małą chatkę z papierem, kopertami i innymi rupieciami. Co byś powiedział, gdyby Sandy się tam wprowadziła na dzień lub dwa? Skrobnęła liścik do kochanej mamuśki, kochanego kuratora i kochanego et cetera. Może podgoniła trochę z dziennikiem? Hej! Wiesz, że piszę dla jednego pisma muzycznego o naszej meksykańskiej kompanii? Masz pojęcie? Próbował wyjaśnić, że chata obok stawu jest kaplicą medytacji, a nie jakimś Camp David dla zużytych weteranów smażących pamiętniki. Poza tym ma zamiar skorzystać z niej dziś wieczorem. Roześmiała się i powiedziała, aby się nie martwił. - Znajdę sobie coś innego na dziś wieczór. Potem zobaczymy. Został za biurkiem. Gadając bez wytchnienia, Sandy przeczesywała jego pracownię, dopóki nie odnalazła pudełka od butów i nie dobrała się do resztek znajdującej się w środku trawy. Nadal nie miał ochoty nic palić, nie przed uprzątnięciem martwego jagnięcia. Kiedy odmówił skręta, Sandy wzruszyła ramionami i sama się zaczęła zaciągać, wyjaśniając przy tym ze szczegółami, w jaki sposób jego pudełko napełni się po brzegi towarem, który zaklepała na mieście dziś po południu. Dostawcą tego i tego jest taki-to-a-taki, którego spotkała tutaj-i-tutaj. Nie mógł nadążyć. Czuł się zmiażdżony jej niewyczerpaną energią. Nawet kiedy tlącego się peta wyrzuciła przez okno, zdobył się jedynie na słaby objaw protestu. - Obawiasz się pożaru w szopie? - zapiszczała, pochylając się nad nim. - Panie Deboree, chyba nie zamierza pan zachowywać się jak przewrażliwiony stary farmer? - Potoczyła się ku drzwiom i otworzyła je. - No, Sandy jedzie na zakupy. Potrzebujesz czegoś? Nowa maszyna do pisania? Lepsze radio - jak można słuchać dobrej muzyki na tym japońskim gruchocie? Gwardia szwajcarska? Ho ho, dziś robię za Świętego Mikołaja. Czego sobie życzysz? Czekała w otwartych drzwiach. On bujał siew fotelu, wbijając wzrok w tłusty uśmiech na jej twarzy. Wiedział, czego ona oczekuje. Tego pytania. Wolałby go nie zadawać. Wolałby o tym nie mówić, aby nie zachęcać do pogłębienia ich wzajemnego stosunku przez okazanie własnej ciekawości. Tylko że on był ciekawy, zaś ona czekała, uśmiechnięta, więc w końcu musiał to zrobić. - Czy on, hmmmm, powiedział coś, Sandy? - Głos zamierał mu w gardle. Czarne oczy błysnęły ku niemu spod drzwi. - Masz na myśli: czy były jakieś „ostatnie słowa”? Jakieś „zdania dla potomnych”, „życiowe mądrości”? No cóż, rzeczywiście - były. W szpitalu, zanim na dobre zapadł w śpiączkę, miał taką chwilę przebłysku... Zaraz, zaraz... Triumfowała. Pytanie obnażyło całą jego desperację. Uśmiechnęła się. Oto siedzi, Deboree, Guru Gung Ho, z błagającym wzrokiem, żebrzący o pochodnię, którą będzie mógł nieść do końca życia. O pocieszenie w USA umierającego Starego Dupka Św. Houlihana, kołderkę chroniącą przed chłodem nadchodzącego chaosu. - Tak, tak... Nasza mała hippiska faktycznie wspominała o jakichś słowach wypowiedzianych przed śmiercią na meksykańskim materacyku - zaczęła. - Czy to nie ironia losu? W tej samej cuchnącej klinice w Puerto Sancto, gdzie Behema urodziła dzieciaka, a Mickey’owi składali złamaną nogę! Tam właśnie umarło się drogiemu Hooly: zapalenie płuc, przechłodzenie i prochy. No co, nie uważasz, że to cholerna ironia losu? - Co powiedział? Jej oczy zalśniły. Uśmieszek wypłynął na powierzchnię tłuszczu. - O ile pamięć Sandy nie zawodzi, było to... To znaczy, myślę, że było to: „sześćdziesiąt cztery tysiące dziewięćset dwadzieścia osiem”. Niezła spuścizna, nie sądzisz? Cyfra, tylko cyfra! - Zachichotała, uderzając siew biodro. - 64928. 64928! Sama esencja kompletnie zeszmaconego, metamfinowego świra! 64928! Huu-łooł-łoołoł! Wyszła, nie zamykając za sobą drzwi, wciąż rycząc ze śmiechu, waląc obcasami po schodach i ścieżce. Przeforsowana maszyna zawyła niemiłosiernie, kiedy Sandy znowu zmusiła ją do biegu. Wróćmy więc do niego, po długich, wyżej opisanych przygotowaniach (zajęły mu ze trzy dni i zanosiło się na cztery noce), ostatecznie zbierający siły do wypełnienia swego obowiązku na polu: Staruszek Deboree, przerażony i załamany, z oczami nie osłoniętymi przed dymem i słońcem, kroczący po twardej ziemi tuż za czerwonymi taczkami. Twarz zwrócona w dół patrzy na trawę przesuwającą się pod jego butami, na nic więcej. Ufa, że taczki same zawiodą go do punktu przeznaczenia. Tak jak szyja Sandy, Deboree czuje, że puchnie od bliżej niesprecyzowanej złości: ciężkiej winy, która tylko czeka, aby wystrzelić oślepiającym fajerwerkiem. Żeby tylko znaleźć jakiegoś kozła ofiarnego! W poszukiwaniu odpowiednio dużego obiektu, na który można by po raz kolejny bezkarnie zwalić całą winę, natyka się na Kalifornię. Źródło wszelkiego zła, wyrokuje. Te dwa dziwaczne szajbusy, Sandy Pawku i mała hippiska z Oakland, należąca pewnie do tej nafaszerowanej prochami zgrai, która w zeszłym miesiącu zwabiła Houlihana do Meksyku. Wszyscy z Kalifornii. Zaczęło siew Kalifornii, rozlało się po Kalifornii, a teraz przerzuca się z Kalifornii jak złośliwy guz, atakujący cały kontynent. Woodstock. Świetna zabawa. Szaleństwo rodzące otłuszczenie. Szaleństwo rozwijające się, prosperujące, żadnej spuścizny poza szyfrem idioty! Nawet dogi - z Kalifornii! Taczki osiągają skraj rowu. Unosi głowę. Nadal nie dostrzega ciała. Zjeżdża w dół, kierując się tam, gdzie widzi kruki odlatujące i wylatujące z kępy wysokich chwastów. - Dzień dobry, panowie. Przepraszam, że przeszkadzam. Ptaki krążą, pomstując na jego widok. Dostrzega szczątki dopiero wówczas, kiedy prawie na nie najeżdża. Jest zaskoczony elegancją tego, co widzi: bogate przybranie ani trochę nie sczerniałe, raczej brązowe niczym kawałek murzynka. Małe ciasteczko z jagnięcia, przyrządzone z okazji urodzin księcia, podane na szkarłatnej tacy, ozdobione listkami koniczyny i wytwornymi zawijasami czerwonych mrówczych szlaków, całe obsypane żółtymi cielskami much, błyszczących jak świece. Odgania je jednym machnięciem kapelusza. Trzy kruki zajmują dogodną pozycję obserwacyjną na pobliskim płocie. Rozkładają czarne skrzydła i gapią się, jak Deborce strząsa mrówki i pochyla się nad zwłokami. - Co go dopadło, panowie? Jakieś pomysły? Betsy miała rację: nawet śladu zębów. Może goniły go psy, a on stoczył się do rowu i skręcił kark. - Zbyt zdrowo wygląda, aby mógł tak po prostu zdechnąć. Co myślą szanowne ptaszyska? Kruki przestępują z nogi na nogę i nie prezentują żadnych teorii. Są na niego tak święcie oburzone, że Deboree musi przesłać im promienny uśmiech. Rozważa możliwość pozostawienia ciała ku uciesze kruków, much, mrówek i całej reszty naturalnych grabarzy. Z zagajnika słyszy jednak żałosny krzyk matki. - Raczej nie. Żadnego cierpienia w imię ekologii. Zamierzam go pochować, chłopcy, aby jego mama o nim zapomniała. Współczucie mile widziane. Nie ma mowy - dają do zrozumienia kruki, kiedy tylko widzą ich prawną własność układaną na taczki. Biją powietrze skrzydłami i kracząc, podrywają się z ogrodzenia. Skupiają się w zwartą formację i krzyczą w idealnej kadencji przez cały czas drogi poprzez pastwisko, aż do mokradeł po przeciwnej stronie liczącego siedemdziesiąt akrów terenu. Czasami wznoszą się wyżej niż wierzchołki drzew, więc nieprzerwany deszcz obelg brzmi niemal jak odległa muzyka. Innym razem znów podlatują tak blisko, że Deboree mógłby dotknąć ich szpadlem. Wybiera cienisty zakątek pod osłoną dębów i wbija łopatę w grunt. To glina: błoto w zimie, latem zaś czysty beton. Łatwiej byłoby kopać obok stawu, ale tutaj jest przyjemniej. Miejsce jest chłodne i osłonięte. Gałęzie starego dębu są ceremonialną szatą, z dodatkiem długich pędów hiszpańskiego mchu. Nieruchome liście dębu są suche i pomarszczone. Kruki zrezygnowały ze swoich hałaśliwych protestów i ograniczają się do niemej obserwacji z konarów najbliższego drzewa. Deboree wiesza kapelusz na dębowym sęku i z determinacją rozpoczyna pracę. Atakuje pokrywę gliny i korzeni, aż zaczyna mu świszczeć w płucach, a kurz spływa po twarzy razem ze strużkami potu. Na koniec ociera oczy połą koszuli i staje obok czarnego dołka. - Powinien być głębszy, jeśli nie chcemy, żeby lisy się dobrały do zawartości. - Spogląda na dno jamy, dysząc i drżąc tak mocno, że musi podeprzeć się na drzewcu szpadla. - Ale z drugiej strony jest wystarczająco głęboki na takiego nieboszczyka - decyduje ostatecznie i wrzuca jagnię do dołu. Żeby się zmieściło, musi przycisnąć jego przednie nogi do klatki piersiowej, a tylne złożyć razem. „Wygląda bardzo przyzwoicie - myśli sobie - jak puchowa zabawka. Prawie nie używana. Wystarczy tylko przyszyć dwa guziczki na oczy i będzie jak nowa.” Dreszcze stają się coraz nieznośniejsze. „Oni wszyscy tak zaczynają” - przebiega mu przez głowę. Świry. Ćpuny. Wyrzutki. W końcu ich zamykają i skreślają z listy. Jeszcze tylko przykrycie. Wsypuje ziemię z powrotem do dołu. Grudy piachu padają na futro zwierzęcia. Na dłoniach pojawiają się pęcherze. Żałuje, że zapomniało rękawicach. Żałuje, że Sandy wypaliła ostatniego skręta. Żałuje, że nie ma okularów. Jego gardło płonie. Niedaleko stoi woda w pojemniku dla zwierząt, ale woda tu nie wystarczy. Ten ogień płonie nie tylko w gardle. Żadnej nadziei w domu. Czemu przed akcją nie zaopatrzył się w monopolowym w Creswell? Zawsze bezpieczniej ze spadochronem. Nigdy nie wiadomo, kiedy można wpaść w jakiś niebezpieczny prąd, który nawet najlepszego pilota wtrąci w figurę zwaną korkociągiem. Żadnej trawy, środków na uspokojenie, nawet kawałeczka pigułki przeciwbólowej. Cały asortyment zagrabiony przez regiment stacjonujący obecnie w Woodstock. W domu nie znajdzie się nawet butelki wina, Betsy ciągle nieobecna, razem z jedyną maszyną na chodzie. Krótko mówiąc, żadnych spadochronów w zasięgu ręki. Nie kontroluje już ogarniających go dreszczy, dzwoni zębami. Boi się, że to może atak albo wylew. Wszystko się zgadza, zdarzały siew rodzinie. Wuj Nathan Whitter dostał ataku, karmiąc wieprza w Arkansas, wpadł do koryta i wieprze go zjadły. Tu nie ma wieprzy, tylko te kruki na gałęziach i dęby, a tam w górze, u nasady złamanej gałęzi, w przydymionym blasku słońca, na litość Boską, pięciolitrowa butla czerwonego wina? Burgunda? Butelka burgunda zesłana przez niebiosa? Rzuca łopatę i przedziera się przez pędy i gałęzie mchu, aż wreszcie chwyta butelkę w dłonie. To jest butelka wina - taniutkiego Galio, nawiasem mówiąc - ale nadal na wpół napełniona i schowana w cieniu liści. Odkręca korek, przechyla butelkę i pije długimi łykami do momentu, kiedy traci równowagę i musi zniżyć głowę. Odwraca się i przysiada na pniaku, czekając, aż powróci poczucie równowagi, po czym ponownie sięga po butelkę. Pije, dopóki płuca nie każą mu przestać. Po jego nieprzerwanej orgii zostało już mniej niż jedna czwarta zawartości. Płyn oczyszcza wszystkie zatkane naczynia jego ciała, przynosi upragnioną ulgę. Dopiero wówczas zauważa, że nie jest to w końcu dwunastoprocentowy burgund, lecz gęste jak syrop osiemnastoprocentowe porto z bukietem zapachów, jakie kilka godzin temu wionęły na niego z ust ciemnobrodego. Rozgląda się wokół, widzi dwie mocno zniszczone maty do spania, torbę z czasów pierwszej wojny światowej i pozostałości niewielkiego ogniska. Jest tu również mała sterta komiksów, spoczywająca obok jednej z mat, a także kieszonkowe wydanie „W drodze”. Przy drugim posłaniu leżą przybory do palenia i parę drzazg, z których niektóre są tak cienkie jak liście. - To dlatego przyszli drogą od tej strony, a nie od strony autostrady, jak wszyscy inni pielgrzymi. Pieprzone gnoje... Przekleństwo to wcale nie brzmi groźnie. Deboree znowu podnosi butelkę, tym razem nieco ostrożniej i z pewnym zaciekawieniem. Może to jednak coś więcej niż gnoje. - Koledzy - zwraca się do kruków - myślę, że powinniśmy założyć gdzieś tu wieżę obserwacyjną. Ptaki nie zgłaszają sprzeciwu. Wygląda na to, że same podjęły się już nadzoru, przysiadając nisko na łapach, a łby wtulając głęboko w pierzaste piersi. Deboree podnosi książkę i plik komiksów, wycofuje się w miejsce, gdzie zostawił taczki. Nie zapomina też zabrać ze sobą flaszki. Wybiera gąszcz jeżyn około dwadzieścia metrów od obozowiska i forsuje sobie drogę do środka, używając taczek jako spychacza, a łopaty jako maczety. W końcu mości sobie wygodny punkt obserwacyjny w samym środku zarośli. Opiera taczki i maskuje je hiszpańskim mchem, gęsto porastającym sąsiednie dęby, do momentu, gdy przeobrażają się one w komfortowy miękki fotel. Siada wygodnie, układając liście naprzeciw twarzy w ten sposób, aby móc obserwować, będąc zabezpieczonym przed cierniami. Pociąga kolejny łyk czerwonego wina. Cienie pomału wspinają się na pnie drzew. Kruki odlatują na zasłużony odpoczynek po pełnym rozczarowań dniu. Niebo przybiera czerwony odcień, ponieważ słońce, spadając za horyzont, z coraz większym trudem przebija się przez dym. Wino krąży w jego ciele. Przed oczami przesuwa się: Kraciasty Demon, Mr Natural i bractwo Zwariowanych Futrzaków. W końcu zostaje tylko kilka centymetrów i książka. Czytał ją już trzy razy. Dawno temu. Zanim pojechał do Kalifornii. Chcąc jakoś zaistnieć, przyłączył się do beztroskiej kawalkady, jak tysiące innych ochotników zainspirowanych tą samą powieścią i jej wizją oraz - rzecz jasna - jej niezrównanym bohaterem. Jak wielu innych kandydatów na beatników, poznał od podszewki wszystkie kluby w North Beach: City Lights, The Place, The Coffee Gallery, The Bagel Shop. Pragnął zrozumieć duszę tej złotoustej postaci, której Kerouac nadał imię Dean Moriarty, a którą John Cellon Holmes zwał Hartem Kennedy w powieści „Idź”. Może nawet pragnął być świadkiem jednego z wysokooktanowych hipalogów albo stać się pasażerem jednej z jego zaczarowanych podróży do magicznych portów San Francisco. Nigdy jednak nie wyobrażał sobie niczego ponad to, z pewnością nie liczył na zalew skojarzeń, które pchały się do mózgu: odlotów, awantur, nieuniknionych katastrof i - co gorsza - iluzji sukcesu, która o mały włos nie wypchnęła Houlihana na szczyt. Houlihan to Lenny Bruce, Jonathan Winters i Lord Buckley razem wzięci. Był skazany na przegraną. Wielkość na miarę nocnych klubów zadusiłaby jego niezależny umysł. Tak naprawdę, to żadna scena na świecie nie pomieściłaby jego sztuki - pędzącego, rozhuśtanego, piszczącego na zakrętach komentarza na temat kosmosu - z wyjątkiem sceny, którą stwarzał, siadając za kierownicą dobrego samochodu: im większy, bardziej amerykański, tym lepszy. Blask karoserii był niczym światła rampy, światła nadjeżdżającego auta niczym reflektory sceniczne. A teraz, a teraz, a teraz to już koniec. Nigdy więcej ryczący teatr nie przemknie z ogłuszającym dźwiękiem rhythm and bluesa i Houlihan hop za kierownicę, i na pełnym gazie, i plany, i walące serca. Bo teraz, teraz, teraz ten skurczybyk nie żyje. Z butelką oddającą salut, przełykając ostatnią kroplę wina, Deboree zaczyna szlochać. Jego żal nie ma w sobie słodyczy, jest gorzki i gryzący. Próbuje się opanować. Otwiera dobrze znajomą książkę Kerouaca, szuka akapitu, który zabierze ten piekący ból. Litery rozmywają się w łzach. Robi się ciemno. Zamyka więc oczy i książkę i na powrót wkracza do archiwum pamięci pod literę H, gdzie jest Houlihan: Heros, Hetman hałaśliwych Hamulców, Hipotetyczny Humorysta, Hipnotyczny Hochsztapler, Latający Holender? Albo nie! Jest tylko uczniem, szukającym i spodziewającym się odegnać, przy pomocy jakiegoś stracha na wróble, krążących wysłanników galanta wypchanego słomianymi wspomnieniami, ukazującymi, kim był Houlihan, co znaczyło jego burzliwe życie, o co walczył, za co umarł. Pragnie zagłuszyć kpinę bezsensownej śmierci swego idola, próbując uzbroić się przeciwko goryczy bólu. Zaczyna więc kartkować kolekcję inspirujących aforyzmów Houlihana (64928: dzieła zebrane kolejnego z Największych Umysłów Naszej Generacji), anegdot, czegokolwiek! Ale ten rozdział jest pusty. Półka z literą H została ogołocona, wszystkie pisma wycofane, druki spalone i skonfiskowane jako niegodne zaufania w świetle Najnowszych Badań. Deboree wybucha śmiechem na tę archiwalną metaforę i odkrywa, że zaschło mu w gardle. Wysącza ostatnie krople wina, jak gdyby walczył z wewnętrznym pożarem. - Rok ćpuna - rzuca sentencjonalnie, przez splątane chaszcze spoglądając na ostatnie błyski rdzawoczerwonego słońca, znikające z wierzchołków drzew. Patrzy, dopóki resztki światła nie rozpłyną się w zmroku, a wino nie poniesie go z powrotem między zakurzone półki wspomnień. Tym razem wynajduje cieńszy tom - nie pod H, ale pod L - w którym znajduje opis, jak to Houlihan, słynny Najszybszy z żyjących, spotkał Siłacza ze Stanfordu, Larsa Dolfa i jak to przegrał z owym Dolfem bitwę o charyzmatyczne przywództwo. Pod L, jak lanie. Pod koniec lat pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych ci dwaj giganci górowali nad rodzącym się ruchem rewolucjonistów z Bay Area. Obydwaj byli tytanami swoich własnych niepowtarzalnych filozofii życiowych. Dzięki temu, że postać Houlihana przewijała się w wielu powieściach o zasięgu ogólnokrajowym, jego reputacja była nieporównywalnie lepsza, przynosiła rozgłos. Lecz na swoim polu Lars Dolf niczym Houlihanowi nie ustępował. Każdy, kto choć trochę zasmakował hippisowskiego stylu życia na półwyspie, znał Larsa. Choćby ze słyszenia. Wielu też zetknęło się z nim osobiście, gdyż znany był jego zapał w głoszeniu buddyjskiej dobrej nowiny. Wielu też zaczarował magią swojego cichego głosu. Podczas pewnej wiosennej prywatki Lars Dolf wpadł do domu Deboree, który to budynek stał akurat po przeciwnej stronie Stanfordzkich pól golfowych. Dolf utrzymywał, że słyszał o Devlinie i postanowił poznać go osobiście. Nadmienił, że otwarty jest na wszelkie propozycje, szczególnie te dotyczące wina. Deboree momentalnie zauważył, że z tym facetem można się łatwo pokłócić - wskazywał na to sposób, w jaki Lars stawiał stopy - i podał mu butelkę. Zaczęło się od sztuki. Lars był nieznanym malarzem, zaś o Deboree można było powiedzieć to samo na polu literatury. Potem przyszła kolej na filozofię. Lars był siwiejącym, podniszczonym przez wino przywódcą beatników spod znaku Zen. Devlin zaś był psychodelicznym młodym gniewnym z ambicjami wybiegającymi daleko poza alkoholowe uniesienia. I na koniec, oczywiście, nieśmiertelna kwestia siły fizycznej. Tak się złożyło, że w tej kategorii Devlin był wtedy mistrzem. Trzy razy w tygodniu jeździł do Klubu Olimpijskiego w San Francisco, mając nadzieję na miejsce w zapaśniczej reprezentacji USA na zbliżającą się olimpiadę w Rzymie. O Larsie krążyło wiele opowieści. Najbardziej pamiętną i najczęściej powtarzaną była historia, w której Lars wskoczył na ciężarówkę pełną meksykańskich zbieraczy karczochów, którzy w Dzień Kolumba wybrali się na piknik do Pascadero. Pogonił facetów aż do ich własnej narodowej platformy, przygotowanej na paradę. Kiedy policja przerwała bójkę, a lekarz zbadał Larsa, pomiędzy jego wielkimi łopatkami tkwiły trzy nadłamane ostrza tajwańskich sprężynowców. Deboree nie pamiętał, kto rozpoczął sprawdzian sił na Larsie. Prawdopodobnie on sam, prezentując jeden ze zręcznościowych numerów swojego ojca. Przechodził pod kijem od szczotki z takim mistrzostwem, że Lars nawet nie podniósł się, aby spróbować. Następnie, o ile dobrze pamięta, jego brat Bud przejął pałeczkę. Przyjechał właśnie z Oregonu, aby łyknąć trochę kultury. Teraz zaś przeszedł pod kijem zarówno przodem, jak i tyłem, czego Devlin nigdy nie był w stanie dokonać. To on także rzucił hasło indiańskich zapasów. Stojąc dłoń w dłoń, stopa w stopę, Buddy załatwiał po kolei wszystkich niezdarnych absolwentów, a robił to z taką łatwością, że wydawał się zawstydzony tymi jednostronnymi zwycięstwami. Miał właśnie oddać ring Deboree (który nie chciał go wyzywać; kwestia indiańskich zapasów została między braćmi od dawna uzgodniona: Devlin był cięższy, starszy i miał większe pole zasięgu), kiedy Lars przemówił z pełnej zadumy nad kieliszkiem wina w pozycji lotosu. - Prze-praszam. Mogę... spró... bować? Pamiętał, że Lars mówił powoli i z namaszczeniem. Zawsze zwracał się do rozmówcy dziwnym, śpiewnym głosem, który mógłby sprawiać słabe wrażenie, gdyby nie iskierki, które płonęły w oczach Dolfa, oraz fakt, że przed opuszczeniem Farmy Lelanda Slanforda Juniora i przyjazdem do North Beach był najlepszy z matematyki. Popatrzmy - Buddy i Budda stają pośrodku ringu beztroskich piwoszy roku 1962. Zwróć uwagę na Buddy’ego, rumianego i uśmiechniętego, dumnego ze swojej zręczności nie dla zaspokojenia żądzy wygrywania, ale dla samej radości gry. Bawi się, tak jak cała ich rodzina, wychowana, aby czerpać radość z gry: zwyciężyć, przegrać albo poddać się bez walki. A teraz spójrz na przeciwnika kompletnie odmiennego chowu, prawie że innej rasy, w rzeczywistości mającego w sobie więcej z maszyny niż zwierzęcia. Nogi podobne rurom z ołowiu, klatka piersiowa jak drzwi pancerne, krótko ostrzyżona głowa niczym różowa kula armatnia zaopatrzona w dwie stalowo błyszczące żarówki, stopy ustawione tuż obok stóp Buddy’ego. Dziecięco różowa dłoń unosi się do góry. - Spró-bujemy... się? Buddy przyjmuje dłoń. Stoją złączeni przez moment, wedle niepisanego zwyczaju. Potem Buddy naciera. Tamten ani drgnie. Buddy pcha w drugą stronę - ciągle żadnej reakcji. Buddy wciąga powietrze przed kolejną próbą, ale zamiast tego leci przez cały pokój i ląduje na ścianie, pozostawiając na tekturowej płycie odciski swojej głowy i ramion. Wydawało się, że Dolf nawet nie drgnął. Stał uśmiechnięty, tak samo nieporuszony oraz skupiony i - na przekór wyrazowi okrągłej twarzy - tak samo ponury jak noc. Buddy podniósł się, trzęsąc głową. - Rany! - mruknął z podziwem. - To było coś. - Chcesz znów spróbować? I znowu jego brat poszybował na ścianę, i znowu, i znowu, za każdym razem wstając i powracając. Po raz kolejny brał w dłoń różową rączkę. Robił to bez żadnego gniewu, rozczarowania czy urażonej dumy, ale ze swą zwykłą dziecinną ciekawością. Każdy cud świata fizycznego bardzo go interesował, a ten przysadzisty okaz, rzucający nim po całym pokoju, po prostu go zafascynował. - Rany. Jeszcze raz. Pozwól mi znów spróbować. Deboree nie wyczuwał tu żadnej tajemnicy. Przysadzisty czy nie, Dolf prawdopodobnie miał nad Buddym przewagę jakichś czterdziestu kilogramów. - Buddy, on ma jak dla ciebie za dużo mięśni - rzucił Deboree poirytowanym tonem. Nie podobało mu się takie rzucanie własnym bratem. - Nie chodzi o wagę - Buddy dysząc ustawiał się ponownie naprzeciw Dolfa. -1 niezupełnie też o mięśnie. - Ważne jest... skąd pochodzi myśl - wyjaśnił Dolf, szczerząc zęby do Buddy’ego. Nie emanowała z niego żadna nienawiść, żadne okrucieństwo. Mimo do Deboree chciał, aby już skończyli. - Kiedy myśl wydobywa się... stąd - niespodziewanie szybko różowa dłoń wystrzeliła w jego kierunku niczym pocisk jeden ze swoich palców. Atak zatrzymał się mniej niż centymetr od czoła Budda - zamiast... stąd - druga ręka unosi się znad biodra i ciężka pięść wędruje w kierunku sprzączki paska. Tym razem zbliża się jeszcze bardziej i otwiera niczym kwiat nad splotem słonecznym Buddy’ego - brak równowagi. Jak butelce coca-coli, balansującej na drugiej butelce. Za duży ciężar w górze... i w dole... Żadnego połączenia pośrodku. Rozumiecie? Człowiek musi mieć równowagę, jak haiku. To brzmiało zbyt pompatycznie, aby Deboree mógł to znieść. - Tak patrzę i widzę, że to wcale nie poezja, ale czterdzieści kilo ma tutaj decydujący głos. - Ty go popróbuj - rzucił Buddy. - Jestem ciekawy, jak dasz sobie radę. Brakuje ci tylko jednej trzeciej tego co mnie. W momencie, gdy ujął dłoń Larsa, pojął ciekawość swojego brata. Był w pełni świadomy, że ten mały krągły okaz ma nadal przewagę około dziesięciu kilogramów, ale od razu zrozumiał, ze nie ta różnica jest najważniejsza. Nie chodziło też o szybkość; podczas trzech ostatnich sezonów w drużynie Oregonu Deboree był w stanie w ciągu pierwszych kilku sekund określić, kiedy przeciwnik zaatakuje. Reakcje tego faceta okazały się jednak nieporównywalnie szybsze niż tamtych zapaśników. Najważniejsza była obecność jakiejś nieboskiej siły. Gdy Dolf poderwał go z ziemi i posłał w powietrze, w tłum porażonych widzów, pomyślał sobie, że czuje się, jakby miał za przeciwnika ponad stukilogramową mrówkę. Zupełnie jak jego brat, Deboree wstał i kontynuował pojedynek, bez żadnego uczucia wstydu. Wziąć rękę, być ponownie odrzuconym, znowu próbować, więcej z podziwu i ciekawości niż poczucia męskiej bojowości. - Zaczynasz rozumieć, że to kwestia myślenia, prawda? Oko, poszukujące lotosu... nigdy go nie znajduje... Znajduje jedynie swoje poszukiwanie. Oko, które nie szuka... napotyka... na ogród w rozkwicie. Żądza umysłu pozostawia pustkę w centrum... wytrąca cię... ach! - rzucił Deboree o tekturową ścianę, poznaczoną rosnącą liczbą wgłębień i kraterów - z równowagi. Kiedy Lars Dolf wyszedł tego wieczora, zabrał ze sobą do miasta trzech studentów - dwóch z psychologii i jednego, który jeszcze nie zdecydował się na kierunek edukacji. Jechał zapisać ich do buddyjskiego seminarium na Jackson Street, mimo że semestr w Stanford kończył się już za dwa tygodnie. Nawet Deboree był pod takim wrażeniem, że na pół serio zaczął myśleć o podobnych przenosinach. Zrezygnował, kiedy Lars poinformował go, że zajęcia sutry rozpoczynają się o czwartej rano sześć razy w tygodniu. Pozostał przy seminarium literackim, które odbywało się tylko trzy razy w tygodniu nad kawą i ciastkami, o trzeciej po południu. Jednak i on, i cała reszta z jego bratem na czele byli pod wrażeniem. I tak bezdyskusyjny fenomen Larsa Dolfa przykuwał ich uwagę aż do następnej jesieni, kiedy to dżip Willy, nadszarpnięty przez zbyt daleką, zbyt szybką i zbyt ostrą jazdę, przywiózł nam Houlihana. Słynnego Houlihana. Z jego irlandzko-kościstą twarzą, tańczącą bezustannie i jednocześnie w tysiącu min, z bladobłękitnymi oczami, błyszczącymi spod długich rzęs, z nieustającym hałasem wokół jego osoby, był Houlihan niewątpliwą sensacją całego stanfordzkiego świata. Jawił się osobowością równie charyzmatyczną jak Lars Dolf. Nie zatruwał jednak zabawy ciężkimi kawałkami z filozofii Wschodu i to dawało mu niekwestionowaną przewagę. Gdyby się dobrze przyjrzeć, nie znalazłoby się między tymi dwoma żadnych podobieństw. Porównań jednak nie dało się uniknąć. Równie szybki jak Dolf flegmatyczny, nerwowy i ożywiony jak tamten statyczny i ciężki, biedaczysko Houlihan stanął oko w oko z Buddyjskim Bykiem, zanim jeszcze uświadomił sobie istnienie przeciwnika. Do połowy semestru jesiennego wszystkie rozmowy w kafeteriach Palo Alto krążyły wokół najnowszego fajerwerku Houlihana. Podczas odczytu Allena Ginsberga w Dinkelspiel Auditorium wspiął się na podium zupełnie bez koszuli i butów, w jednym ręku dzierżąc latarkę, w drugim łapkę na niewidoczne muchy. - Może i tak, Ginsy, ale ja widziałem, jak najlepsze myszy mojej generacji wykańczane są przez stare, dobre amerykańskie cechy narodowe: oto jeden przykład, ty gryzoniu, wy tylko przestrzeliliście im skrzydła, ale i tak nic z tego nie wyszło. Co mówisz? Nie przerywaj! Innym razem przekonał zastępcę szeryfa w San Mateo, aby nie dawał mu mandatu za przekroczenie szybkości, ale żeby w zamian za to naładował jeszcze akumulator jego przeforsowanego sedana. Gadka Houlihana była tak ogłupiająca, że policjant podarował mu na dokładkę trochę kabli. Mówiono także o tym, jak uwiódł specjalistkę od psychiatrii, która przysłana została przez załamaną i obrzydliwie bogatą mamusię z Alheston, której córa zeszła na manowce mieszkając przez pięć dni z rzeczonym maniakiem. Następnie uwiódł samą mamuśkę oraz opiekunkę wynajętą dla ochrony cnoty zagrożonej córki. Zwykle owe kawiarniane opowieści o heroicznych czynach Houlihana kończyły się próbami przewidzenia kolejnych jego wyskoków oraz scenariuszami spotkania dwóch tytanów. - Nie wiem, czy Houlihan podoła inteligencji Larsa Dolfa. Czy w ogóle powinno dojść do starcia...? Deboree był świadkiem tej historycznej konfrontacji. Miała °na miejsce na drodze obok mieszkania wysokiego, ciemnobrewego studenta prawa. Nazywał się Felix Rommel i twierdził, że jest wnukiem słynnego niemieckiego generała. Nikt nie zwracał specjalnej uwagi na te zapewnienia, aż do chwili, gdy Rommel otrzymał ogromną przesyłkę z Frankfurtu. Felix oświadczył, że zawiera ona mercedesa, który należał kiedyś do jego dziadka. Lars Dolf dostał telefon z zaproszeniem do obejrzenia tego klasycznego reliktu z kraju ojców. Niezwłocznie przybył też na rowerze. Felix na wielkim trawniku w San Mateo urządził przyjęcie z szampanem, podczas którego dokonano ceremonialnego odsłonięcia samochodu. Następnie w świetle zielonych lamp wprowadzono go do garażu. Lars obejrzał maszynę dokładnie, uśmiechając się na widok dwugłowego orła, wciąż tkwiącego na przodzie, oraz kilku map i odręcznych notatek Lisa Pustyni, które Felix odnalazł w przegródce na rękawiczki. - To cacko – mówił wszystkim. Samochód był świetnie zachowany. Jedyne wgniecenie na prawym przednim błotniku powstało zapewne podczas transportu. Felix zapalił silnik przy pomocy iskry z akumulatora Deboree. Wszyscy sączyli szampana na trawniku, podczas gdy silnik pohukiwał z cicha w garażu. Felix spytał, czy Dolf miałby ochotę poprowadzić, kiedy zderzak zostanie wyprostowany, ponieważ jak tylko zda egzaminy, będzie musiał znaleźć kogoś na stanowisko prywatnego szofera. Felix wytłumaczył, że sam nie będzie mógł prowadzić przez następne dziewięć miesięcy z powodu mandatu, a jego żona dlatego, że jest Żydówką. - Stąd kogoś mi potrzeba. Dolf uprzejmie podziękował za ofertę, stwierdzając, że pozostanie przy swoim starym schwinnie. - Na mój niemiecki pojazd! - wydusił, gdy przed dom zajechał w obłokach pary podskakujący chewy rocznik 53, z obłędnym rykiem klaksonu i jeszcze bardziej szalonym kierowcą, krzyczącym zza kierownicy. Houlihan zatrzasnął za sobą drzwiczki i wpadł w sam środek zgromadzenia jeszcze przed tym, jak sygnał z wyłączanego startera miał szansę dotrzeć do biednego silnika. Bez koszuli, spocony, rozgadany, biegnący, by otworzyć drugie drzwiczki dla grupki oszołomionych pasażerów, których zawsze miał przy sobie, przedstawiając wszystkich wszystkim, wpadając w dygresje na temat ostatnich wydarzeń dnia, wyprawie za miasto, złych błotnikach, dobrych oponach, braku benzyny, trawy i dupy oraz oczywiście - o potrzebie szybkości. - Kto? Kto? Ze słynnymi odurzaczami? Benzedrynka? Dexedrynka? Chociażby mała Preludynka? O? Coś nie tak? Narzekając na swoje naganne maniery i hektyczne zwyczaje, chwaląc dziedziczny sprzęt Felixa, kopiąc opony, trzaskając piętami w salucie dla dwugłowego ornamentu, zaczynając od nowa, przedstawiając swoją wymiętoszoną ekipę, tym razem jednak wymieniając zupełnie inne imiona... Typowe wejście Houlihana, które mogłoby trwać nie zakłócone aż do jego odjazdu, za kilka minut lub godzin. Tym razem Felix rozproszył spokój Houlihana, wyciągając z zanadrza ogromną faję, jakby specjalnie zachowaną na tę okazję. Kiedy Houlihan wtłaczał do płuc pierwszy łyk dymu, Felix wziął go za łokieć i podprowadził do małej betonowej ławki w cieniu akacji, gdzie w pozycji lotosu siedział schowany Lars Dolf i czynił obserwacje. Bez słowa Dolf powoli rozsupłał nogi i wstał, aby przyjąć dłoń Houlihana. Ten nie przerywał potoku wymowy, słowa płynęły niepohamowane jak dym z fajki. - Dolf? Dolf? Czy aby nie... Tak! Słyszałem o takim facecie! Podobno skonfiskował wszystkie sprężynowce w całym Ensenada - czy w Juarez? Nazywał się Lars Dolf, znany także jako „Grubas”. Grubas Dolf. To komentatorzy sportowi nadali mu przezwisko Grubasa Dolfa. Było to jeszcze za czasów jego działalności w drużynie futbolowej na pozycji kogoś-tam z defensywy czegoś- tam. Rzucił sport dla medytacji co, poprawcie mnie, jeśli się mylę, jest po prostu zamianą jednego trenera i jego filozofii na drugiego z innym planem gry. Gra pozostaje ta sama - dwa skrzydła zastępuje jedno - a praktyka medytacji jest prawdopodobnie równie korzystna jak frontalnego ataku. Raczej odrzucające, jeśli chcecie znać moje zdanie, jeśli dla celów duchowych mamy rozważać... Itd. itd. w niemożliwym do podrobienia stylu do czasu, kiedy okrągła, uśmiechnięta gęba i dziwnie błyszczące oczy zaczęły działać na Houlihana w sposób dotychczas nie notowany. W obliczu nieporuszonej ciszy Dolfa Houlihan zaczął się potykać. Jego jazgot chwilami zamierał, by potem rzucić się szaleńczo naprzód. Wreszcie, pokonany przez tę samą tajemnicę, której Buddy i Deboree dotknęli podczas indiańskich zapasów, Houlihan utknął zupełnie. Dolf nie przestawał się uśmiechać, trzymał dłoń Houlihana w swojej dłoni, patrząc na jego upokorzenie w nieoczekiwanej obojętności. Nikt nie przerywał milczenia, chwila tryumfu i klęski była przyjmowana formalną minutą ciszy. Kiedy zwycięzca stwierdził, że jego sukces został wystarczająco podkreślony, puścił dłoń Houlihana i powiedział miękko: - To pan... tak to... widzi, panie Houlihan. Houlihan nie mógł wydusić słowa. Był skołowany. Około dwudziestu widzów śmiało się w duszy i dziękowało Bogu za możliwość obserwowania ostatecznego rozstrzygnięcia owego historycznego pojedynku. Już dawno przewidzieli jego finał. Kiedy przychodzi co do czego, wymowa nic nie wskóra przeciwko mięśniom. Houlihan odwrócił się od uśmiechniętej zagadki w poszukiwaniu drogi ucieczki. Jego wzrok padł ponownie na mercedesa. - Z drugiej strony, Felix, co powiesz na małą przejażdżkę? - Otwierał już prawie drzwiczki i opadał na fotel za kierownicą. - Tylko kilka ulic... - Obawiam się, że to niemożliwe - swobodnie odrzekł Felix. Z rękami w kieszeniach okrążył samochód, podszedł do Houlihana i wyciągnął go z wnętrza mercedesa. Brodą wskazał na wygięty błotnik. - Dopóki tego nie naprawią, można będzie jeździć tylko w kółko. - Skurwysynu - wycedził Houlihan, patrząc na ściśniętą oponę. Po raz pierwszy Deboree usłyszał w jego ustach przekleństwo. Houlihan był znany ze swojej wręcz nietolerancji dla brukowego języka. Twierdził, że duchowym lenistwem jest zniżanie się do obsceny. Tym razem nie było to jednak lenistwo. Dla Deboree brzmiało to raczej jak desperacja. - Skurwysynu - powtórzył i zaczął odchodzić. Dolfowi było jednak wciąż mało. - Nie musisz... jeździć... w kółko. - Dolf przeszedł obok grilla i skierował się do garażu. Na ustach igrał mu wciąż ten sam bezlitosny uśmieszek Zen. - Trzeba być... silnym... aby rozwiązać problem. Wszystkie oczy skierowały się w jego stronę. Małe, tłuste rączki sięgnęły w dół i schwyciły błotnik z dwu stron. Plecy wyprężyły się pod zniszczonym swetrem i Dolf gładko, bez widocznego wysiłku, jak gdyby był hydraulicznym narzędziem specjalnie do tego przeznaczonym, oderwał ciężki metal od opony i ustawił na swoim miejscu. Houlihanowi opadła szczęka. Nie mógł już nawet kląć. Odszedł, mrucząc, że za chwilę coś zniszczy. Być może pojechał do mieszkania swojej byłej żony w Santa Clara albo w inne miejsce, gdzie mógłby być sam. Jego świta pozostała smętnie na trawniku. Przez następne lata ich przyjaźni, gdy zostali bliskimi towarzyszami w przygodzie, podróży i rewolucji (tak, do cholery, rewolucji! tak jak Fidel, Che, przeciw tej samej tyranii niemożności, w partyzanckiej walce toczonej, jak mówi Burroughs, „w komórkach naszego ciała”) Deboree często widział, jak Houlihanowi brakuje słów. Dokładniej rzecz biorąc, była to pustota słów po całych dniach szaleńczej jazdy i gadania nonstop, która nadawała dźwięcznemu irlandzkiemu głosowi posmak surowości i bólu, zaś zadziornemu i niezależnemu intelektowi przydawała egzaltacji. Nic jednak nie potrafiło wypalić jego ducha. Przynajmniej nie do końca. Houlihan znał sposób na wypełnienie ciszy przez nagromadzenie absurdów. - Hej, pamiętasz wtedy tę małą zalaną laleczkę, wciskającą nam te 4577 kilogramów kitu na rogu Grant i Green, a może to było 87? - itd., do momentu, kiedy jego strumień świadomości wykonał pełne koło i wracał do punktu wyjścia. Bezsensowne numery wypełniające ciszę. To brzmiało aż nazbyt wyraźnie, ale nikt ze słuchaczy nigdy nie widział w tym oznaki klęski. Był to po prostu hałas, aby nie zagubić rytmu, kilka dodatkowych taktów pomocnych w znalezieniu odpowiedniej nuty. - Nie ustawaj, a w końcu zawsze odnajdziesz swoją tonację. Ta wiara, która przeprowadziła go przez momenty zwątpienia, stała się religią wszystkich, którzy go znali, potężnym mostem ponad ich własnymi przepaściami. Teraz most się zawalił. Teraz w końcu zgubił Houlihan swoją drogę na dobre, w ostatecznym nonsensie i bezcelowym, nic nie znaczącym numerze oznaczającym nicość. Na zawsze. Gorzej! Wszystko to było trickiem. Houlihan nie znał żadnego celu, cała jego wściekłość i wrzask, błyskotliwe numery i mistrzowskie popisy były tylko śmieciem, brzęczeniem owadów na pustyniach Eliota, nic nie znaczące. Na wieki wieków, amen. No i tak. Rozciągnięty w ciemności, załamany i na lekkim rauszu, Deboree budzi się w gąszczu mchu, na taczkach w środku krzaków jeżyn. W mroku odzywa się coś, jakby przeciąganie drutu kolczastego, kiedy głowa bydlęcia próbuje otworzyć barierę w miejscu, gdzie jest to niemożliwe. Odgłosowi towarzyszy przekleństwo, chóralny chichot i trzask łamanych gałęzi. Deboree pochyla się naprzód i widzi światło latarki, migocące w ciemnościach między drzewami, które oddzielają jego mokradła od pastwiska sąsiada, niejakiego Hocka. Przy akompaniamencie kolejnych trzasków i przekleństw światło zbliża się niepewnie, aż w końcu dociera do plamki przy pniaku i ktoś zawiesza je na gałęzi. To obładowani jak muły dwaj autostopowicze. Razem z nimi jest też Sandy Pawku. Sandy dźwiga ogromnego, wypchanego misia. Zataczając się klnie tak głośno, że blondyn odkłada swoje pakunki i odwraca się, by ją uciszyć. - Ciszej, co? Chcesz, żeby ten wariat przyleciał tu ze swoim psem? - Nie potrzebuję wcale ani tego wariata, ani jego psa - odpowiada Sandy. - Wy dwaj wystarczycie dla Sandy... i jej misia. Jak zaczarowany Deboree obserwuje zza krzaków, jak Sandy zaczyna krążyć tanecznym krokiem z misiem w ramionach. Potem odstawia go obok pniaka i siada nie opodal. - Proszę o pomoc - sięga, aby rozpiąć kołnierzyk - i coś do picia. Czarna broda wyciąga z torby dwulitrową butelkę wina. Otwiera ją i zaczyna pić pod delikatnie kołyszącą się lampką, oczy ma utkwione w tłustą kobietę i jej maskotkę. Odejmuje butelkę od ust, z drugiej torby wyjmuje wielką kiełbasę i zaczyna zębami odgryzać plastykową otoczkę. Blondyn przyklęka obok chichoczącej Sandy i pomaga jej rozpiąć bluzkę. Czarnobrody patrzy na to, Deboree także. Pociąg dziesiąta dziesięć przejeżdża obok stacji Nebo. Cień się pogłębia. Drżące palce ściągają materiał z jednego ramienia, kiedy nagle głowa Sandy leci do tyłu i rozlega się przeraźliwe chrapanie. Blondyn śmieje się gębą pełną cudownie białych zębów, przesuwając w dół i w górę pasek od biustonosza. - Za jaką kartę kredytową je kupiłaś, mamusiu? Sandy chrapie jeszcze głośniej. Chłopiec próbuje sięgnąć za jej plecy, aby rozpiąć zamek. Czarnobrody przeszukuje torbę kobiety. Znajduje małe radio tranzystorowe i włącza je. Żując kiełbasę, stoi oparty o pień dębu i patrzy, jak jego towarzysz walczy z damską bielizną. W pewnej chwili Deboree musi zamknąć oczy i zatrzaskuje się nad nim ciemność. Słyszy, jak gałka radia wędruje po wszystkich stacjach, aż znajduje przebój Beach Boysów. Harmonia dźwięków tłumi nieco chrapanie Sandy i rozpływa się nad gąszczem jeżyn. Deboree ledwie zwraca na to uwagę. Nuty płyną z bardzo daleka, poprzez splątany liściasty tunel. Tunel już ma się skręcić na dobre, kiedy rozlega się głos czarnobrodego. - Co on niby według niej robił na torach? Liczył? - Deski podkładów. Między Puerto Sancto a następną wioską. Dobrych pięćdziesiąt kilometrów. Liczył cholerne deski. Nabuzowali go i rzucili wyzwanie, a on poszedł liczyć, cha, cha! - Houlihan - głos czarnobrodego był jakby miękki. - Wielki Houlihan. Wykończony przez ćpunów i głupi zakład. - Czarnobrody był wyraźnie zasmucony i Deboree odkrył gwałtowną sympatię do tego człowieka. - Nie chce się wierzyć... - Nie przejmuj się, bracie. Facet był skończony, kapujesz? Gangrena. Podejdź tu i zobacz. Założę się, że to cię naprawdę weźmie. Deboree chce otworzyć oczy, ale tunel zamyka się wokół niego z coraz większą szybkością. Niech tak zostanie, mówi do siebie. Kto się boi ciemności? Houlihan nie gadał bez sensu. On liczył. Wszyscy liczyliśmy. Ciemna przestrzeń wokół niego zapełnia się nagle twarzami zbliżającymi się i znikającymi. Deboree patrzy na ten taniec, czując ciepło i radość, jednakowo przyjaźnie witając każdą ze zjaw. Te bliskie, te dalekie, te znane, te nigdy nie spotkane, te martwe i te wiecznie żyjące. Jak się macie? Wracajcie. Wracajcie wszystkie, nawet LBJ z teksaskimi policzkami zoranymi przez kompromis, wróć tutaj. Chruszczow, nieustraszony ponad chłopską ignorancję, zdrowo wyglądający przy Eisenhowerze, wróćcie tu obaj. Jankes Dean, cały rozbity na części i Tab Hunter, cały ładnie poskładany. Michael Rennie w srebrnym garniturze w dniu, gdy cała ziemia zamarła w oczekiwaniu pokoju. Wracajcie wszyscy. A teraz zostawcie mnie w spokoju. A teraz powróćcie. Vaughn Monroe, Ethel Waters, Krazy Kat, Lou Costello, Harpo Marx, Adlai Stevenson, Ernest Hemingway, Herbert Hoover, Harry Belafonte, Timothy Leary, Ron Boise, Jerry Lee Lewis, Lee Harvey Oswald, Czu-En-lai, Ludwig Erchard, sir Alec Douglas-Home i Mandy Rice-Davies, generał Curtis Le-May i Gordon Cooper, John O’Hara i Liz Taylor, Estes Kefauver i gubernator Scranton, Niewidzialny Człowiek i Samotny Tłum, Prawdziwy Wyznawca i Powstające Narody, Węgierscy Bojownicy o Wolność, Elsa Maxwell, Dinah Washington, Jean Cocteau, William Edward Burghardt Du Bois, Jimmy Hatlo, Aldous Huxley, Edith Piaf, Zasu Pitts, Seymour Glass, Big Daddy Nord, Babcia Whitter, Dziadek Deboree, Piękny Floyd, Duży Williams, Boyo Behan, Mickey Rooney, Mickey Mantle, Mickey McGee, Myszka Miki, wróć, odejdź, znowu wróć. Letnio-słodkie Frisco z kwiatami w twych włosach - wracaj. I odejdź. Cleaver, wracaj! Abbie, wracaj! I wszyscy, którzy nigdy nie odeszliście, powróćcie także, Joan Baez, Bob Kaufmann, Lawrence Ferlinghetti, Gordon Lish, Gordon Fraser, Gregory Corso, Ira Sandperl, Fritz Perls... perły przed wieprze i ty też, czarnuchu Charlie Mansonie. Lepiej wracaj do Tennessee, Jed, przyjdź tutaj i wróć na nowo. Przyzywają nas. Zostaniemy ułaskawieni, a nie wyrzuceni na śmietnik. On nie blagował, on liczył. Ukaż się i zeznawaj. Młody Cassius Clay. Młody Mailer. Młody Miller. Młody Jack Kerouac przed porzuceniem kariery w drużynie futbolowej w Columbii i obnażeniem swej przepukliny w „Esquire”. Młoda Sandy bez karty kredytowej na wierzchu. Młody Devlin, Młody Dylan. Młody Lennon. Młodzi zakochani na wszystkich kontynentach. Powróćcie, zapamiętajcie, odejdźcie i powróćcie. Obecność obowiązkowa, lecz nie wymagana. W POSZUKIWANIU SEKRETNEJ PIRAMIDY I: SAFARI (na fali) 26 września 1974. Yom Kippur, Dzień Pojednania. Przestrzegajcie, mówi Bóg, postu w owym dniu - od wschodu do zachodu słońca, po wieczne czasy. Pomyślny dzień rozpoczęcia pielgrzymki do piramid. 28 września, sobota. Paul Krassner spił się jak bela. Pytam go, czy przestrzegał postu Yom Kippur. Odpowiedział, że zrobiłby to, gdyby nie był tak zajęty jedzeniem. 29 września, niedziela. Siedemnasta niedziela po Święcie Tygodni. Krassner spakowany i gotowy do drogi. Ma zamiar odwiedzić piramidy ze mną jako częścią składową jego sekretnej wyprawy badawczej, coś o użyciu kąta Wielkiej Galerii w celu bezspornego udowodnienia, że kula, która zabiła Kennedy’ego, w żaden sposób nie mogła pochodzić z broni Jacka Ruby’ego. 30 września, poniedziałek. Jack Cherry z „Rolling Stone” odwozi mnie i Krassnera na lotnisko, skąd mamy się udać do Dayton w stanie Ohio. Tam właśnie umówiliśmy się na rozmowę z wielkim ekspertem od podziemnych piramid, Snochem z Ohio. Jej przedmiotem będzie Wielka Podziemna Piramida. Cherry ma potem lecieć do Nowego Yorku na spotkanie safari. Zna świetnie egipski. 1 października, wtorek. Sukkot, Święto Kuczek. Enoch z Ohio prowadzi zakład tatuażu. Specjalizuje siew tatuowaniu kobiet i przekłuwaniu sutek. Ściany jego przybytku zapełnione są fotografiami zadowolonych klientów. Gdy wchodzimy, pracuje właśnie nad wizerunkiem „Wypędzenia z Raju”. Za podłoże służy rozlewający się brzuch czterdziestoletniej kury domowej z Columbus. Co kilka sekund Enoch ściera spływającą mieszankę atramentu i krwi. Krassner gapi się tylko, kiedy ja wypytuję artystę. Ponad bzyczeniem igły i pojękiwaniem kobiety Enoch opowiada nam wszystko, co wie na temat podziemnej świątyni. Enoch z Ohio jest słynnym Podróżnikiem Astralnym i odrzucając zbędny balast ciała, często odwiedza Dolinę Królów. Jest niezgłębionym źródłem informacji i przepowiedni. Oczy rozświetlają mi się w miarę, jak opowiada, a spod igły wychodzi więcej mistrzowskich linii i krwi. Kura domowa nie przestaje jęczeć i krzywić twarz, tak że w końcu ledwie słyszymy cenne słowa proroctwa. - Okay, maleńka. Na dzisiaj koniec. Bledziuchno wyglądasz. Idę za nim na zaplecze, gdzie obmywa ręce ze śladów swej profesji, nie przerywając wykładu na temat starożytnego i przyszłego Egiptu. Zdławiony okrzyk i łomot upadku każą nam pobiec do sąsiedniego pokoju. Kura domowa ma się świetnie. Krassner zemdlał. 2 października, środa. Wyrzucam Lu, Wędrowca i jestem gotów do drogi. Niestety, Krassner ma dość. - Na pewno mnie przeszukają i odkryją, że jestem obrzezany - mówi i leci z powrotem do San Francisco. Od pewnego projektanta mebli kupuję kremowy kabriolet pontiaca i kieruję się wprost do Wendella Berry w Port Royal, Kentucky, aby i jego wciągnąć do przedsięwzięcia. Przez radio dowiaduję się, że najwcześniejszy od pięćdziesięciu lat mróz zniszczył zbiory tytoniu w Kentucky. Pola po obu stronach drogi pełne są zwiędłych liści i zwarzonych farmerów. Mimo że nie cierpię papierosów, nie mogę nie współczuć tym bezradnym sylwetkom w kombinezonach i baseballowych czapkach. Jest coś ponadczasowego i uniwersalnego w postaci farmera, rozpaczającego nad stratą zbiorów. Mógłby powstać z niej hieroglif, symbol na kawałku papirusa, opisujący tę nieśmiertelną frazę bezowocnej rozpaczy: „Przepadło!” 3października, czwartek. Urodziny św. Teresy. Następna rekordowo zimna noc. Po sucharach z jajkami Wendell i ja zaprzęgamy do wozu dwie wielkie belgijskie klacze i gnamy w zimny poranek, by sprawdzić, czy aby sorgo nie zmarzło na kość. Liście są ciemne i zwinięte, lecz łodyżki trzymają się dzielnie. Obcinamy kilka próbek i jedziemy wysłuchać opinii dwóch znajomych braciszków. - Bliźniaki Tidwell będą wiedziały - rzuca pewnie Wendell. - Uprawiają tę ziemię od początku świata. Wóz turkocze w kamienistych, wijących się koleinach, przedziera się przez kolczaste chaszcze i zagajniki klonów i dereni. Znajdujemy braci pracujących na wysoko położonej łące, dużo ponad pozostałymi polami. Uczucie rozpaczy nie maluje się na twarzach bliźniaków. Ich tytoń został zebrany i zmagazynowany na długo przed nadejściem mrozów. Wyprostowani, czujni, zbliżający się do osiemdziesiątki - postacie owych dwóch Starych Dobrych Chłopców mogłyby posłużyć za wzór następnego hieroglifu: „Nic nie przepadło!” Analizują wygląd łodyg sorgo i zapewniają Wendella, że podstawa nie została uszkodzona, a tylko to właśnie zabija zbiory. - Nie wpuszczaj tam krów! - ostrzegają. - Taki mróz wytwarza kwasy w pędach sorgo. Zwierzęta mogą chorować. Słuchając tych dwóch amerykańskich alchemików trudno się dziwić, czemu Wendell Berry, absolwent Stanfordu i profesor University of Kentucky, z zajęciami dwa razy w tygodniu, przez resztę czasu wypruwa sobie żyły uprawiając ziemię przy pomocy przedpotopowych metod. Mądrość tkwi w naszej przeszłości, do której nie zbliżysz się inaczej, jak tylko z jej sposobem myślenia. Chociażby Schliemann, który odkrywał Troję idąc śladami Homera. W drodze powrotnej opowiadam Wendellowi o grupie naukowców z Berkeley, którzy próbowali badać piramidy przy pomocy nowo odkrytych promieni kosmicznych w nadziei na zlokalizowanie sekretnych komnat. - Dowiedzieli się jedynie, że jest w piramidzie coś, co kpi z najbardziej zaawansowanych cudów techniki. Dziesięć ton oprzyrządowania zdołało jedynie śmiertelnie porazić szczura, który chciał uwić sobie gniazdo wśród przewodów. - Zabili szczura? - pyta Wendell, wciskając hamulec, aby nie najechać wozem na klacze, gdy zjeżdżamy w dół zbocza. - To dobry początek dla naukowców z Berkeley. 4października, piątek Pisane w Paryżu (w stanie Kentucky, rzecz jasna). Szukając Biblii w szafkach staromodnego pokoju hotelowego, znajduję nieoczekiwanie numer telefonu, nabazgrany ołówkiem na dnie szuflady: ciemny numer wykaligrafowany głęboko i pewnie, a zaraz za nim, jeszcze pewniej, entuzjastyczny komentarz: EPICKI SKURWIEL! Telefon jest na stoliku obok szuflady i muszę przyznać, że mieszkam ze spartańską skromnością podróżującego komiwojażera. Ponownie patrzę na numer, a trochę głębiej w szufladzie widzę Biblię. W końcu umawiałem się na artykuł, a nie na epickie dzieło. Fragment, którego szukam, to Izajasz, rozdział 19, werset 19 - 20. To kluczowy cytat w pierwszej części czterotomowego dzieła o piramidologii, które to nabyłem w zamroczeniu alkoholowym. Dałem sześćdziesiąt dolarów. Autor z pełną premedytacją podał rzeczony fragment w języku hebrajskim, aby przeciętny czytelnik musiał zwrócić się do Biblii, żeby przeczytać tłumaczenie. Jedyną rzeczą, jaką można wyczytać z cytatu, jest to, że zawiera on trzydzieści słów i sto dwadzieścia cztery hebrajskie litery, co po dodaniu liczbowej wartości owych starożytnych słów i liter w procesie zwanym gematrią, daje wartość ogólną równą 5.449, czyli wysokość Wielkiej Piramidy w calach piramidowych. Cal piramidowy jest wielkością zbliżoną do cala angielskiego (25 cali piramidowych = 25,0265 cali angielskich = 63,567 centymetrów) i od tej pory będę go nazywał po prostu calem. 5.449 jest także wagą piramidy w tonach razy sto. Porównania ciągną się w nieskończoność. W czarodziejskiej dokładności kątów i proporcji Wielkiej Piramidy zamknięte zostały najprawdopodobniej wszelkie formuły i odległości naszego systemu słonecznego. Oto jeden z powodów, dlaczego nie chcemy przerzucić się na system metryczny. Byłoby to jednak obcinanie sobie stóp w celu otrzymania protez Birkenstocka. Książka otwiera się na psalmie 91: „Kto mieszka pod osłoną Najwyższego, kto przebywa w cieniu Wszechmocnego” . Wg „Księgi Uranii” jest to jeden z egipskich wersetów napisany przez owego wielkiego nauczyciela monoteizmu, króla Akhnotena, który, według Enocha, był uczniem samego Melchizedeka, który, według Caycego bla bla bla, i tak dalej w tym guście. Ścieżka ku piramidzie może prowadzić w głąb nie kończącej się alei rozmyślań. Aż do końca. Mam już - rozdział 19, podkreślony tym samym czarnym ołówkiem, którego użyto do zapisania numeru na dnie szuflady. 19. „W owym dniu stanie w ziemi egipskiej ołtarz Pana i słup pamiątkowy Pana na jego granicach.” 20. „I będzie znakiem i świadkiem Pana Zastępów w ziemi egipskiej, gdy będą wołać do Pana z powodu gnębicieli, wtedy pośle im wybawiciela; on ujmie się za nimi i wyratuje ich.” Chwileczkę! Ta droga prowadzi ku umięśnionym szaleńcom, których fanatyzm błyszczy do dzisiaj w izometrycznych oczach niektórych obrońców Chrystusowych. A ja nie chcę zagłębiać się w te okolice. Nie potrzebuję kursu dynamizmu duchowego napięcia. Wkładam dar Gideonów do szuflady i zamykam go razem z tajemną gematrią Epickiego Skurwiela. Wszystko bardzo ładnie - ale ja wysiadam. Wychowany w solidnych zasadach baptyzmu, nadal uważam się za osobę wierzącą. Poza tym wyprawa do wielkiej Piramidy w celu odnalezienia Boga jest według mnie kamieniem obrazy dla wszystkich świątyń, które widziałem przez wszystkie lata, obelgą dla przesłania nauczycieli duchowych w rodzaju Świętego Houlihana i Świętego Laocy i Świętej Doroty, która chyba najlepiej podsumowuje całą sprawę: „Jeśli nie potrafisz odnaleźć Boga na własnym podwórku w Kansas, najpewniej nie spotkasz Go też w Wielkiej Piramidzie w Egipcie”. Prawdę mówiąc (teraz mogę już uchylić rąbka tajemnicy) ekspedycja nasza nie ma celu obejrzenia ani Wielkiej Piramidy w Gizie, ani żadnej innej z dziesiątków przebadanych i do cna wyeksploatowanych świątyń, leżących za zachodnim brzegu boskiego Nilu. Chodzi o inny cud, dotąd nie odkryty i mający zamykać w swych korytarzach wytłumaczenie dla wszystkich zagadek przeszłości. Na przykład: w jaki sposób cięto tak twardy kamień i jak transportowano go, aby potem tak dokładnie spajać poszczególne bloki? I co to była za rzecz, która koronowała szczyt piramidy Cheopsa i której echo znajdujemy nawet na wizerunku amerykańskiego dolara? Skąd pochodzili budowniczowie? Skąd my pochodzimy i - co najważniejsze, w czasie gdy naród nasz traci swą moc, a tryby zegara przeskakują ze znaku Ryb w znak Wodnika w obietnicy biegu nowych zmian - dokąd zmierzamy? Ekspedycja ta próbować będzie odnaleźć miejsce, zwane przez Jana Apostoła Nowym Jeruzalem, a przez Enocha z Ohio Sekretną Świątynią Sekretów, a przez Edgara Cayce, w jego licznych przepowiedniach odkrycia tego cudu między rokiem 1958 a 1998, Komnatą Zapisów. Kolejny przystanek: Biblioteka SBO - Stowarzyszenia dla Badań i Oświecenia w Virginia Beach. W stanie Virginia. 5, 6, 7, 8 października. Poszukiwania Edgara Cayce w Bibliotece SBO. Gdy monstrualny pochód oskarżeń wkroczył do porewolucyjnej Francji, w oczekiwaniu na cios gilotyny ustawiały się długie kolejki chętnych. Było ich zbyt dużo, aby ta zmyślna maszyna mogła dać sobie z nimi radę, szerokie zastępy pomniejszych arystokratów były więc zmuszone umierać przy nieco mniejszym nakładzie kosztów. Gdy nadchodził czas, wyprowadzano ich po prostu na pole, gdzie burkliwy niezrzeszony kat podnosił w górę zwykły miecz. Aby rozwiać nudę rutynowego obcinania głów, obsługa gilotyny wymyśliła sobie niewinną rozrywkę: gdy ostrze już-już opadało na szyję biedaka, którego trzymali zgiętego do przodu, syczeli do jego ucha: „Jesteś wolny, mon ami, uciekaj” i puszczali jego ręce. Widzowie zakładali się, ile kroków zdoła przebiec bezgłowy korpus, zanim padnie bez życia. Siedem zdarzało się bardzo często, dwanaście było osiągnięciem tylko najbardziej żywotnych okazów. Rekord ustanowiony został przez kobietę - dwadzieścia cztery kroki bez śladu wahania, aż do chwili, gdy ślepe ciało napotkało opór wozu z trupami. Niektórzy zajdą dalej od innych. - Żywotna kobietka, nie można powiedzieć... Ten sam zapał otacza biały budynek SBO. Mieści on 49.135 stron wykładni poglądów niepozornego człowieczka znanego jako Śpiący Prorok. Jedyną rzeczą, jaką odkryłem po czterodniowych poszukiwaniach, było to, że setki ludzi wyprzedziło mnie w tej pogoni za Sekretną Piramidą Caycego. Najbardziej godnym podziwu był niejaki Muldoon Greggor. Profesor Greggor napisał książkę na rzeczony temat i zatytułował ją: „Ukryty zapis”. Obecnie przebywa on w Kairze, gdzie według informacji jego brata kontynuuje badania. Czy odkopie coś nowego? - Jest na uniwersytecie. - Brat profesora podnosi wzrok znad swoich naukowych notatek. - Dlaczego nie zapyta go pan o to osobiście. Ja zajmuję się wyłącznie migdałami. 9 października, środa. NYC. Jestem w tym stugębnym Babilonie zaledwie od pół godziny, a już ktoś odholował mój samochód. Poświęcam resztę dnia i siedemdziesiąt pięć dolarów, aby go odzyskać. Mała dziewczynka, czekająca w rozwrzeszczanej kolejce razem ze swoim tatą, mówi mi, że ich samochód także został skradziony i że na pewno płacze z tego powodu. - Oni ciągną je za tylną nogę, wie pan? 10, 11 października. Następne muzea i biblioteki. Chyba mam już tę cząstkę, której brakowało mi do pełnego obrazu. Z początku miałem zamiar napisać krótkie streszczenie mojej wiedzy na interesujący nas temat jeszcze przed przybyciem Jacka Cherry - ale to miasto jest zbyt absorbujące. Odpychające i zniewalające. To tutaj odpływ naszej mocy jest najbardziej wyraźny, bezustanny syk uchodzącej pary. Kiedy stanie się koło rozgałęzienia na New Jersey, można poczuć potężny wiatr protein wiejący z całego kraju w kierunku Long Island i dalej do oceanu, aby osiąść tam w dwudziestokilometrowym kwadracie pływającego śmiecia. Przyjechał Jack. Jutro lecimy do Kairu. Następny zapis - już z drugiej hemisfery. II RAMADAN - „ONI GROMADZĄ SIĘ NOCĄ” 13 października, dziewiętnasta niedziela po Święcie Tygodni. Nasz 747 schodzi w dół przez chmury i osiada na płycie lotniska w Amsterdamie - miękko jak prosię wpadające do koryta. Trzy pokaźnych rozmiarów ciężarówki czekają, aby go obsłużyć i zadbać o jego wygodę. W zamian za to ten rozpieszczony kawał wieprzowiny nie szczędzi zabiegów, by zapewnić komfort swoim klientom. Jesteśmy nim przygnieceni. Napoje orzeźwiające serwowane są bez chwili przerwy przez uśmiechniętą drużynę zręcznych nimf. Dla rozprężenia posłuchać można muzyki w stereo, obejrzeć film, wziąć darmowy magazyn. Pasażerów zachęca się do zabierania tego bezwartościowego śmiecia do domu. Oczywiście. Ostatni trend sanitarny: wszystko, co wchodzi w styczność z człowiekiem, podlega destrukcji na samym końcu. Cóż za różnica, gdy docieramy do Ankary! Pakujemy się do rozklekotanego DC-8, który niesie nas do Kairu. W samolocie cuchnie niczym w wagonie metra. Pokład zatłoczony do kresu wytrzymałości różnego typu poganami o ciężkich powiekach. - Nic dziwnego, że odprawa tyle trwała - szepcze Jacky. - Wszyscy wyglądają na terrorystów. Donosi następnie, że rozpoznaje język turecki, serbski, kurdyjski, arabski, berberyjski i, jak mu się zdaje - burdyjski. Wszyscy oni lecą ku uwieńczeniu całomiesięcznego religijnego oczekiwania, pocą się przy tym, śpiewają i krzyczą donośnie w swoich pierwotnych dialektach i językach, które brzmią, według określenia lingwisty-smakosza Jacka „jak kukurydza strzelająca na patelni”. Więcej niż połowa wysiada w Stambule. Paradoksalnie, samolot staje się jeszcze bardziej głośny i cuchnący. Pozostali pasażerowie patrzą na mnie i Jacka z rosnącym poważaniem. - Wy? Wy lecicie do Kairu? Mówimy, że tak, my lecimy do Kairu. Wznoszą oczy do góry. - Ya latif! Ya latif! Gdy znowu jesteśmy w powietrzu, pytani Jacka, co to znaczy. - „Ya latif” to po arabsku „Daleko”. Dla wierzącego oznacza to „Kochany Allah zsyłający coraz to nowe niespodzianki”. Nad Suezem kończą się chmury i zaczyna noc. Odgromniki za oknem stoją niczym znudzeni wartownicy. Ramiona ich wygniecionych mundurów obszyte sznurami gwiazd. Bawią się kulkami wyładowań cieplnych: w tę i z powrotem, byle nie zasnąć. Ruchem ręki przesuwają nas do wyjścia. Niedziela o północy. Kair. Zamieszanie na lotnisku jest nieprawdopodobne, buchające - to odpowiednie słowo, buchające falą pielgrzymów, przybywających i odjeżdżających, oraz tłumu przybywających i odjeżdżających kuzynów, oczekujących na owych pielgrzymów. Bagażowi czatują na pasażerów, obszarpani kulisi czatują na bagażowych. Urzędnicy celni i żołnierze w starych zakurzonych mundurach przechadzają się i ziewają. Upychacze wszelkich maści wypadają na ciebie z najbardziej nieoczekiwanych miejsc. Jack ratuje się ucieczką. - Rok na Bliskim Wschodzie - mówi. - Znam wszystkie sztuczki. Przedzieramy się ku wyjściu, po drodze wypełniając jakiś druczek i otrzymując setki pieczęci. Nasze bagaże przechodzą przez łańcuch rąk - facet podaje rzeczy swojemu współpracownikowi, który zawozi je do kolejnego faceta, który je rozładowuje przy biurku jeszcze następnego faceta - wszyscy oczekują napiwków - aż w końcu docieramy do wyjścia, gdzie z ulgą oddychamy przyjaznym pustynnym wiatrem. Pewien bagażowy od kulisa od upychacza przyczepił się do nas, biegnie po taksówkę i upycha nas w środku. Mówi: „Nie martwcie się, to cudowny kierowca” i zostawia nas na pastwę przeraźliwie trzęsącego wehikułu, pędzącego z oszałamiającą prędkością w dół nie oświetlonej czteropasmówki, zapchanej od krawężnika do krawężnika bicyklami, trycyklami, motocyklami, taksówkami, skuterami, motorowerami, obwieszonymi ludźmi autobusami, ciężarówkami, wozami konnymi, wózkami inwalidzkimi, karawanami, taczkami, karetkami, wózkami ręcznymi, samochodami wojskowymi (w których gładko wystrzyżeni chłopcy ze śmiechem celują w kolegów karabinami...) rykszami, dorożkami, taksówkami o napędzie konnym, wielbłądzim i ludzkim, jadącymi na i pchającymi osły, zaprzęgami wołów, wózków na owoce, beznogich żebraków na kółkach, praczkami z tobołami na głowach, jasnoczarnymi wieśniakami w połatanych koszulach, pędzącymi byki o jądrach rekordowych rozmiarów (do miasta o północy? - po co? - do rzeźni? - przehandlować za fasolę?) plus trąbiącym mnóstwem innych taksówek. A wszystkie podskakują na wybojach, nie oświetlone, z wyjątkiem tych momentów, gdy sygnał dźwiękowy nie wystarcza, by ukazać tej kotłującej się masie, że Ósmy Cylinder Allaha, Wielki Kierowca - nadjeżdża! Cudem jakimś udało się nam przecisnąć do zatkanego centrum, przebyć Nil i dotrzeć do naszego hotelu „Omar Khayyam”. Hotel ten utracił już nieco z dawnego splendoru, kiedy to wszystkie rzeźby miały nosy i sutki na miejscu, a zamożni posiadacze, pułkownicy i zarządcy pili za imperium, nad którym oby nigdy nie wzeszło słońce! Zajmujemy pokój i rozpakowujemy walizy. Jest druga nad ranem, ale nieopisany wrzask zza rzeki każe nam co i raz wyglądać przez okno. Gdy spacerujemy po zrujnowanej dzielnicy z czasów kolonialnych, Jack oświeca mnie w kwestii innych wspaniałych rzeczy, które Brytyjczycy zrobili dla Egipcjan. - Podsunęli władzom Egiptu pomysł kupowania na kredyt. W wyniku tego Egipt natychmiast pogrążył się w olbrzymich długach i Brytyjczycy poczuli siew obowiązku łaskawie przybyć i uporządkować finansowy bałagan. Zajęło to siedemdziesiąt lat. Ich celem było cofnięcie Egiptu do dawnego systemu ekonomicznego, który bazował na eksporcie jednego tylko rodzaju materiału - bawełny. Aby to osiągnąć, zaczęli stawiać zapory na Nilu. Martwiło to ich szczerze, że kraj co roku jest tak okrutnie zatapiany. Bez corocznej powodzi, która użyźniała egipskie ziemie, rolnictwo stało się uzależnione od nawozów. Skoro nie trzeba już martwić się o te piekielne powodzie, Brytyjczycy nie widzieli sensu otrzymywania zbioru tylko raz do roku. Czemu nie dwa, może nawet trzy! Przedstawiciele władzy, z których żaden nie pochodził z Egiptu i nie mówił po arabsku, uznali to za genialny pomysł. Albariczycy, tak myślę, i wszyscy inni wyrzucali garście pieniędzy, budując meczety w stylu wiktoriańskim, importując i płacąc europejskim wierzycielom absurdalne odsetki. Kiedy zbiory pojawiły się trzy razy do roku, rolnicy musieli spędzać więcej czasu, stojąc w rowach melioracyjnych. Nastąpił wzrost liczby zachorowań na bilharzię. To taki pasożyt, przenoszony przez żyjątka wodne, który zaczyna u stóp, że tak powiem, drabiny i wspina się aż do oczu. Przyniosło to Egiptowi najwyższy wskaźnik ślepoty na świecie. W pewnym momencie osiągnął on wartość siedemdziesięciu procent. Dziwnym trafem, mimo całej tej modernizacji, jaką dawali Egiptowi, Anglicy nigdy nie wpadli na pomysł budowania szpitali. Wskaźnik śmiertelności dzieci do piątego roku życia wynosił około pięćdziesięciu procent. Mają tutaj przysłowie: „Wytrzymałość jest najlepszą z rzeczy”. Brytyjczycy pomogli to potwierdzić. Przechodzimy na drugi brzeg Nilu, gdzie historie z przeszłości wypierane są przez dzień dzisiejszy tego intensywnie żyjącego miasta. Nigdy nie widziano takiej rzeczy! To miasto ma własny aromat. Połącz w myśli głęboki, przeszywający ryk fali przypływu z przenikliwym wrzaskiem nastolatków podczas meczu futbolowego; zawiń w powiew klimatyzacji, przyprósz nawoływaniem ulicznych sprzedawców i gwizdkami policjantów. Wlej wszystko do wąskich uliczek grubo wysmarowanych ludźmi zajadającymi sezamki pieczone w oliwie z oliwek, palącymi ogromne wodne fajki, siorbiącymi kawę po turecku, grającymi w chińczyka tak głośno, na ile pozwala wytrzymałość małych kostek, rzucanych z całej siły na stół; tysiące ludzi kaszlących, plujących, gadających do siebie na ocienionych stosach śmieci tuż obok budynków mieszkalnych, śpiewających, stojących, zamiatających ziemię długimi, przybrudzonymi dżelabami, kłócącymi się w barkach ulicznych - miliony! I wszyscy zdrowo napasieni kofeiną. Dusić wszystkie składniki w temperaturze dwudziestu stopni nad ranem - a otrzymasz posmak kairskiej kakofonii. Mijamy wiele przecznic, a objawy aktywności nie zamierają. Zawracamy. Jesteśmy zmęczeni. Szesnaście tysięcy kilometrów. Na moście podchodzi do Jacka ospowaty mężczyzna z tamburynem i orangutanem o czerwonym tyłku. - Pieniądze! - krzyczy facet, stawiając tamburyno i odciągając małpę w tył przy pomocy sznurka przewleczonego przez jej dolną wargę. - Pieniądze! Dla małpy, psze pana szanownego, dla małpy! Jack potrząsa głową. - Nie. Ana mish awez. Nie chcę, żeby małpa tańczyła. - Małpa nie tańczyć, psze pana szanowego, nie tańczyć - przekrzykuje ruch uliczny; orangutan reaguje na krzyk przeciągłym skowytem i odsłonięciem swoich długich, złotych kłów. Człowiek uderza skrzeczące zwierzę w ucho końcem tamburyna. - Małpa zachorować! Wściekła! Pieniądze. - Uderza zwierzę ponownie. - Żeby naprawić małpę. Orangutan zachowuje się, jakbyśmy to my byli sprawcami jego cierpień. Skacze w naszą stronę, otwierając groźny pysk, próbując dosięgnąć naszych rąk. Jego paznokcie pomalowane są na czerwono. Jego tyłek zaś przypomina guz mózgu umieszczony w niewłaściwym miejscu. - Pieniądze dla małpy! Szybko! Odchodzimy ubożsi o pięćdziesiąt piastrów. Jack musi przyznać, że Kair wzbogacił się o kilka nowych numerów od czasu, gdy był tu dziesięć lat temu. Kiedy wychodzimy za miasto, natykamy się na zakłopotanego młodego strażnika, załatwiającego naturalną potrzebę w pewnym oddaleniu od posterunku. Krztusząc się ze wstydu, zasłania rozpięty rozporek połami płaszcza. - Wi-tajcie - mówi, prezentując broń. - Witajcie w Kairze. Hokay? 14października, poniedziałek rano. Wychodzimy z Jackiem bardzo wcześnie, aby odnaleźć niejakiego dra Ragara, do którego wysłał mnie Enoch z Ohio. Znajdujemy go w końcu, tkwiącego niczym kamień w plecionym fotelu obok swojego sklepu jubilerskiego. Jest to cierpiący na reumatyzm egipski biznesmen, ubrany w nienaganny wełniany garnitur i czarny krawat. Próbujemy wytłumaczyć mu cel naszego przybycia, ale wydaje się, że stosunkowo mniej interesują go poszukiwania zaginionej świątyni niż popisywanie się szerokim asortymentem rzeczy odkrytych. Zamyka drzwi potężnej szafki wystawowej. - Śmieci. Ja, dr Ragar, nie kłamię. Większość śmiecie! Dla turystów, co nic nie wie, nic nie szanuje. Ale dla tych, co szanować Egipt - a ja to widzieć! - ja ukażę Egipt, co ja szanuję. Tak. Z jakiej części Ameryki pochodzisz, przyjacielu? Odpowiadam, że z Oregonu. Koło Kalifornii. - Tak, znam. Więc, z jakiej części Oregonu? Mówię, że z miasta Mt Nebo. - Tak, znam Mt Nebo. W tym roku odwiedzam twój stan. Jako członek Rotary Club. Widzisz flagę? To prawda, pomiędzy innymi chorągwiami stłoczonymi na ścianie dostrzegam frędzlowany sztandar Międzynarodowego Zlotu Rotary Club w Portland w stanie Oregon z 1974 roku. - Znam twój cały stan. Jestem doktorem. Archeologiem. Podróżuję wokoło twojego pięknego stanu. Więc. W jakiej części miasta mieszkasz? Wschodnie Mt Nebo czy Zachodnie Mt Nebo? - Tak raczej w środku - wyjaśniam. Mt Nebo jest małym punktem na uboczu drogi, wiodącej do głównej autostrady. - I trochę na północ. - Tak. Północne Mt Nebo. Bardzo dobrze znam tę partię twego miasta. Północne Mt Nebo. Więc pokażę wam coś więcej. Rozgląda się na boki, po czym wyciąga portfel z sekretnej wewnętrznej kieszeni. W środku dostrzegamy kartę z wyrysowanym starożytnym symbolem ezoterycznym. - Widzicie? Jestem także Bratem trzydziestego drugiego stopnia. Słyszeliście o masonerii? Mówię mu, że już o tym wiem - Enoch z Ohio dowiedział się o jego istnieniu właśnie przez gazetę tego bractwa - i dodaję, że mój ojciec jest również masonem tego samego stopnia, teraz już nieaktywnym. - Bracie! - ujmuje mnie za rękę i spogląda głęboko w moją duszę. Jego spojrzenie jest niczym widzialny nieświeży oddech. - Syn brata jest bratem. Chodźcie. Nie będę wam pokazywał tego śmiecia. Chodźcie dalej, do mego domu, na gorącą herbatę. Więcej spokoju. Lubicie egipską herbatę, bracia? Egipskie esencje? Nie delikatesowe perfumy, ale prawdziwą esencję, znacie? Z kwiatu lotosu? Jaśminu? Chodźcie. Z uwagi na ojca, oddam ci przysługę, dam ci skarabeusza, którego wybrałeś. Znowu chwyta moją dłoń i wpycha weń podarunek. Mówię, że to niepotrzebne, lecz on tylko potrząsa głową. - Ani słowa. Bracie. Któregoś dnia ty zrobisz coś dla mnie. „Kamień po kamieniu”, jak mawiają masoni. Trzyma mnie za rękę, wyczuwam niebezpieczny przypływ szczerości. Zastanawiam się, czy istnieje jakiś rodzaj spłuczki bezpieczeństwa dla tego typu przypadków. Próbuję zwrócić rozmowę na bezpieczne wody archeologii. - Wracając do kamieni, doktorze, zna pan legendę o brakującym zwieńczeniu piramidy w Gizie? Gdzie podobno ukryta jest Świątynia Zapisów? Wybucha mrocznym śmiechem. - A kto wiedziałby lepiej ode mnie? - pyta, ciągnąc mnie za sobą wzdłuż chodnika. - Ale najpierw chodźcie do mnie odświeżyć się odrobinę. Jack idzie za nami, ale nie daje się tak łatwo zagadać. - A więc słyszał pan o tym miejscu? Tej ukrytej świątyni? - Doktor Ragar? Archeolog, mason? Słyszał o Ukrytej Świątyni Zapisów? - Znowu wybucha śmiechem. Jak we fladze z Portland, w śmiechu tym jest jakaś mroczna imputacja, która każe mieć się na baczności. - Każdy usłyszał o Ukrytej Świątyni. Słyszał to i tamto... ale co jest Prawdą? Kto zna Prawdę? Zatrzymuje się i pokazuje mi, nie Jackowi, swój masoński pierścień. - My w Bractwie znamy Prawdę, której przysięgaliśmy nie ujawniać niezrzeszonym. Ale ty, mój bracie synu-brata, tobie może ukazałbym trochę światła zakazanego innym, co? Przytakuję bez słowa, a on kiwa w odpowiedzi głową i ciągnie mnie po stopniach do wąskich drzwi wejściowych. - Po pierwsze, wejdziemy do mojej fabryki na pierwszorzędną, mocną herbatę... z cukrem - przepraszam, że się nie przyłączę, ale jesteśmy w okresie postu - potem porozmawiamy. Ibrahim! - krzyczy, otwierając ciężkie drzwi. - Herbata dla przyjaciół z Ameryki. Wkraczamy do małej, bardziej wymuskanej wersji poprzedniego sklepu. Pokój obwieszony jest od dołu do wiszącego na suficie wentylatora przeróżnymi makatami i ściennymi dywanami. Tłumią one nieco hałas przedmieść Kairu. Ale, na Boga, panuje w nim przeraźliwy zaduch. Doktor włącza wentylator, ale ten ledwie porusza zastałe powietrze. - Więc. Gdy czekamy na mego kuzyna z herbatą, powąchajcie sobie prawdziwej esencji nilowego lotosu, któremu nie oprze się żadna kobieta. Kończy się tym, że Jacky nakupuje perfum za pięćdziesiąt dolarów, aby podarować je dziewczynom z redakcji „Rolling Stone’a”. Wszystko, co udaje mi się wyciągnąć od doktora poza darmowym skarabeuszem, to możliwość skorzystania z telefonu, aby połączyć się z Amerykańskim Uniwersytetem w Kairze. Zostawiam wiadomości dla pana Muldoona Greggora z prośbą, aby skontaktował się ze mną w hotelu „Omar Khayyam”. Po południu spędzonym w fabryce zapachów nabieram przekonania, że chcąc w Kairze uzyskać konkretną informację, należy zgłosić się do Amerykanina. Wracając do hotelu przechodzimy obok ulicznej wystawy wojny 1973 roku - kampanii, w której Egipt przekroczył Suez i skopał żydowski tyłek bez żadnych przykrych dla siebie konsekwencji. Pośrodku wystawy stoi dwupiętrowa cementowa stopa, miażdżąca gwiazdę Dawida. Chcę zrobić zdjęcie, ale wlepione spojrzenia sprawiają, że czuję się niepewnie z tym wielkim polaroidem na szyi. Rozgadany młody weteran wojenny osobiście oprowadza nas po wystawie, wskazując palcem miejsca bitew i fortyfikacji, ukazane na dużym piaskowym modelu jego własnej produkcji. Jest zapalonym patriotą. Wskazuje odłamek bazooki, wbity w piach, który przedstawiać ma Bar-Lec, izraelską wersję Linii Maginota. - Ta głowica? Z Ameryki. Ta zdobyczna broń? Także amerykańska. Gdy wypowiada te słowa, jego spojrzenie staje się twarde, ale nie ma w nim nienawiści. Nawet gdy mówi o Żydach (wskazując ich twarze na fotografiach, abym nie pomylił izraelskich obszarpańców z egipskimi pokrytymi kurzem bohaterami), nie obwinia ich o nic. Opowiada o żydowskich żołnierzach tak, jak gracz z jednej drużyny mówi o rywalach zza rzeki - z uszanowaniem. Tak bardzo bliskich rywalach, uświadamiam sobie, patrząc na odległość, w jakiej Los i Narody Zjednoczone ustawiły ich państwa - dla rakiety to sekunda drogi. Nie dziwią militarne popisy na każdej ulicy. Przechodząc przez most, znowu dostrzegam znajomego żołnierza, stojącego niedbale na posterunku obok swojego namiotu i porozrzucanej sterty tobołków. Obydwaj salutujemy, a ja maszerując w stronę hotelu, czuję, że zaczynam oswajać się z tutejszą sytuacją polityczną. 15 października, wtorek. Wciąż nie mogę zacząć artykułu. Włóczę się po mieście. Napotykam przykre obrazki, które wystawiają na próbę mój umysł, przyzwyczajony do widoków wygodnego życia: wymęczone matki, wiodące swoje obdarte rodziny obok straganów z warzywami, idące ku nadgniłym stosom taniej żywności zalegającej na zapleczach; psy, wyłysiałe wskutek jakiejś choroby, bijące się o kawałek kości; tajemniczy czarny kształt pośrodku chodnika, rozmiarem przypominający siedmioletnie dziecko, szczelnie zawinięty ciemnymi kocami, z których wystaje jedynie prosząca dłoń na końcu zwiędłego przedramienia; całe rodziny żyjące we wrakach packardów, buicków i cadillaców porzuconych po prostu na ulicy. - Jacky, to miasto potrzebuje szwadronu nowojorskich policjantów do odholowania tych gratów. Kair jest prawdziwym rajem dla włóczęgów. Wszechobecny zapach moczu, kał ukryty we wszystkich kątach. Jeżeli Kair posiada jedyny w swoim rodzaju przepis na dźwięk, to ma również i swój charakterystyczny odór. Tak czy inaczej, głupio byłoby przed tym wszystkim uciekać. Dźwigam specjalnie zakupiony w Nowym Jorku polaroid. Jak dotąd jednak, jestem zbyt tchórzliwy, aby wycelować obiektyw w cudzą prywatność. Pamiętam spór, jaki miałem z Annie Liebovitz: - Słuchaj, Annie. Nie chcę żadnych zdjęć, kiedy się golę, wypróżniam czy śpię. Tak samo nie życzyłbym sobie zdjęć moich przegniłych zębów, zaropiałych oczu, powykręcanych kończyn... Wtorek w nocy albo środa rano. Dzisiaj jest ostatni dzień ramadanu. Boże Narodzenie w Kairze. Zupełnie jak w Nowym Jorku, siła tego miasta jest przytłaczająca. Żywiołowość, której nie sposób się oprzeć. W odróżnieniu od Nowego Jorku, moc tkwiąca w Kairze nie jest wyłącznie rezultatem codziennego przepływu kapitałów poprzez turbiny machiny ekonomicznej. Głównym jej źródłem jest przeszłość, bogactwo życia, które kierują się w nieznane - siła o przytłaczającej mocy. To miasto stanowiło potęgę już wtedy, gdy Nowy Jork był kawałkiem niezamieszkałej ziemi, miało długą historię, zanim jeszcze ktokolwiek zaczął pisać Stary Testament. Gdzieś pomiędzy twardym, pozbawionym sentymentów nacjonalizmem młodego patrioty w parku i mieszczańskim mistycyzmem Oświeconego w wełnianym garniturze rodzi się nowa jakość. Nawet teraz słychać wystrzały armatnie na powitanie ostatniego dnia ramadanu. Cichnie kocia muzyka ulicznego ruchu. Z minaretów rozchodzi się zawodzący głos mułłów. Robi się ciszej. W ciemnościach nocy usłyszeć można chóralne odpowiedzi wiernych, modlitwy wznoszące się z meczetów i chodników. Dzisiaj ujrzałem zamiatacza ulic, rozciągniętego obok kupki śmieci i odpowiadającego na wezwanie z Mekki, obok jego pobożnego ciała przemykały samochody. Słuchajcie, o bogowie! Hałas się wzmaga. Wypuśćcie mnie z tego zamkniętego pokoju. Biorę pióro i aparat i idę stawić czoła wielkiemu zadaniu - teraz, kiedy rosa jeszcze nie obeschła. Przemykam obok trzeciorzędnego Tezeusza i jego gipsowych legionów, przez wysoki korytarz, gdzie kandelabry zwieszają się z sufitów ozdobionych pozłacanymi Kupidynami, obok modlącego się stróża - i wychodzę na ulicę. Dochodzę do niskiego, cmentarnego obmurowania nad brzegami Nilu. Kładę na nim notes. Modlitwa wciąż jeszcze trwa, ale biznes nie czyni już dla niej żadnych ustępstw. Silniki pracują, piszczą hamulce, odzywają się klaksony, tu i ówdzie błyskają światła samochodów. Długie warkocze kolorowych świateł ciągną się wzdłuż ulic, mijają eleganckie neony kafeterii i prymitywne ogniska do pieczenia kebabu na chodniku. Prowadzący modlitwy przekrzykują szum miasta i siebie nawzajem. Tysiące innych głosów próbuje robić to samo. Pogoda jest wietrzna, od wieków wiatr dmucha tu pod prąd rzeki, co pozwala żeglarzom płynąć ku jej źródłom na południe i poddając się prądowi wracać na północ. Z pokładu przepływającego stateczku szczeka pies. Z wnętrza namiotu wychodzi żołnierz. Dostrzega, że piszę coś w notesie. Podnosi kołnierz płaszcza i podchodzi do mnie z latarką. Trzyma ją za świecący koniec, więc wygląda to jak anielska poświata. Z tej odległości mogę zauważyć, że jego bagnet jest zardzewiały i pogięty. Hałas zza rzeki wzmaga się wraz z nadejściem świtu. Odwracamy siew kierunku miasta akurat, aby zobaczyć najpierw migocące światła po przeciwnej stronie mostu, potem mocniejsze reflektory na drugim brzegu. Wówczas wybuchają wszystkie światła w Kairze - bum! Chwała Allahowi! Patrzymy na siebie z podniesionymi brwiami. On gwiżdże z podziwem „Ya latif”. Potwierdzam kiwnięciem głowy. Głośniki meczetów ucichły z przegrzania, ale ludzie na ulicach wciąż szepczą słowa modlitwy. Szept ten wzmaga się do nieprzewidzianej wysokości. Bezprzewodowa cześć. Głos przędący się z włókien mocnych niczym sławna egipska bawełna - najdłuższe kłącza na świecie - wydobywających się z miliona gardeł, splatanych w nici, sznury, wszystkie skierowane na wschód ku ciemnemu meteorowi, który łączy je wszystkie jak wielkie ucho igielne lub czarna dziura. Żołnierz obserwuje mnie, piszącego w notesie. Uprzejmie oświetla mi stronę. - Tisma, ya khawaga - odzywa się. - Anglik? Odpowiadam nie, nie Anglik. Amerykanin. - Dobrze - kiwa głową. - Merykanin. Gardło mi wyschło od wiatru. Otwieram manierkę i pociągam kilka łyków. Częstuję żołnierza. Po wypiciu jednego łyka wyraża swoje uznanie dla manierki. - Z Armii Merykańskiej? - Tak. Nadmiar. - Mój przyjaciel Frank Dobbs, który służył kiedyś w piechocie morskiej, pomógł mi ją wyszukać razem z butami na pustynię i korkowym hełmem. - Nadmiar zaopatrzenia Armii Stanów Zjednoczonych. Oddaje manierkę i salutuje. Odpowiadam tym samym. Pytającym gestem wskazuje na notes. Gestykulując odpowiadam, że chodzi mi o głosy za rzeką, przykładam dłoń do ucha. Wciągam powietrze niosące zapach Nilu, potem piszę kilka słów. Na koniec zakreślam ręką koło, które obejmuje rzekę, niebo, świętą noc. Kiwa głową podekscytowany i kładzie pięść na sercu. - Egipt? - pyta. - Tak - potwierdzam, powtarzając jego gest. - Egipt. Powracają wszystkie światła Kairu. Znowu spoglądamy po sobie z podniesionymi brwiami. Wzmacniacze zaczynają huczeć, światła i silniki samochodów przerywają chwilowe zawieszenie ognia. Gdy rozluźniamy pięści, być może pojawiają się nawet łzy. Wyobrażam sobie, że jestem świadkiem odrodzenia Egiptu, napełnionego zarówno nową dumą jak i starą magią, rozciągniętego niewinnie i mądrze na tle starodawnych meczetów i nowoczesnych drapaczy chmur - całość łamigłówki. Muszę zrobić zdjęcie! Kiedy próbuję wygrzebać z torby polaroid, moją twarz oślepia latarka. - Nie - macha światłem na prawo i lewo. - Nie zdjęcie. Myślę sobie, że chodzi o jakieś religijne tabu: niektórzy Indianie strzegą w ten sposób swych dusz. Ja tak samo strzegłem siebie przed Annie Liebovitz. - Rozumiem. Ale chcę tylko sfotografować wschód słońca. - Nie zdjęcie! - Hej, nie chcę tobie robić zdjęcia! - Cofam się wzdłuż nabrzeża. - Mogę się trochę odsunąć, jeśli się tak... - Nie zdjęcie! Powoli odsuwam oko od aparatu. Latarka leży na obmurówce, aby obie ręce były wolne dla karabinu. Zbyt późno pojmuję, że on nie o duszę się obawia, ale o most. Przepraszam i odkładam aparat. Stoi obok, patrząc na mnie wciąż podejrzliwy i obrażony. Nie ma nic do dodania, nawet gdybyśmy mówili jednym językiem. Wreszcie, aby podreperować zniszczone porozumienie, żołnierz przykłada palec do ust i pyta: - Pierosy? Odpowiadam, że nie palę. Wydaje mu się, że kłamię, wciąż zagniewany o zdjęcie. Nie mamy nic do powiedzenia. Wzdycham. Jedna z zagadek Kairu odchodzi i staje na posterunku - z podniesionym kołnierzem, odwrócona plecami. Światło szybko przebija się przez mgłę. Wiatr ustaje na moment i do moich nozdrzy dociera fala smrodu. Patrzę w dół i widzę, że stoję w kałuży uryny. 16października. Święto ramadanu. Dzwoni pierwszorzędny egiptolog Muldoon Greggor i zaprasza nas do siebie; dziś wieczorem, gdy skończy zajęcia, pójdzie z nami do piramid. - Wynoście się natychmiast z tej trupiarni! - krzyczy do słuchawki. - Mam dla was miejsce w Mena House. Opuszczamy więc tę walącą się pozostałość snów o potędze Rudyarda Kiplinga. Przepychamy się świątecznymi ulicami, pokonujemy sześć pięter i jesteśmy na miejscu. Wstydliwa pannica wpuszcza nas do apartamentu na szczycie. Spędzamy z Jackym miłe popołudnie, spijając zimne piwo naszego gospodarza i obserwując tłumy, maszerujące poniżej w ich najlepszych ramadanowych ciuchach. Cienie wydłużają się, a Greggor wciąż nie przychodzi. Nareszcie wpada z arsenałem ksiąg pod pachą. Ledwo udaje się nam uścisnąć dłonie, kiedy już wpychani jesteśmy przemocą do taksówki. - Mena House, Pyramid Rood. Chcemy być tam przed zmrokiem. W końcu widzę ją po raz pierwszy - w świetle zakurzonego zachodu słońca. Najpierw zza szyby taksówki, potem bliżej, zza rogu hotelu, następnie między palmami daktylowymi, wędrując na wzgórze; potem - Mocny Boże w Niebie Jakickolwiek Nosisz Imię! - jest tuż przede mną; najpotężniejszy klin ludzkości, odcinający się doskonale od gwiaździstego nieba - Wielka Piramida w Gizie. III. WE WNĘTRZU TRONU Wyobraźmy sobie przeciętnego turystę na skraju inicjacji: oddycha z ulgą po opuszczeniu samolotu i lotniska, jest trochę przerażony jazdą przez szalone kairskie ulice, lecz nadal odpowiednio chroniony przez hartowaną stal nowoczesnego pojazdu, wybucha śmiechem i wytyka palcem co śmieszniejsze elementy krajobrazu przedmieść Gizy - osły ciągnące zepsute fiaty, gliniane chaty przyklejone niczym jaskółcze gniazda do najnowocześniejszych biurowców. - Patetyczne, ale musisz przyznać, Cynthio, bardzo malownicze. - Bawi się aparatem, potem odchyla sennie na fotelu. Wtem, nieoczekiwanie: pisk hamulców, ryk otwieranych drzwi! Turysta wyrzucony zostaje z klimatycznej muszli wprost w bezlitosną paszczę parkingu u stóp Wzgórza Piramid. Z hałasem naciera głodna chmara jego pierwszych prawdziwych Egipcjan: woźnice, poganiacze wielbłądów i dostawcy najpiękniejszych arabskich wierzchowców. A przewodnicy? Boże, przewodnicy! Wszelkich maści i odmian. - Witamy, panie, witamy. Jak zdrowie? Uścisk dłoni, mrugnięcie okiem. Zgłodniałe, pachnące kminkiem jazgotanie. - Lubi pan Kair, tak? Lubi pan Egipt? Lubi pan Egipcjan? Chce pan zobaczyć autentyczną ukrytą mumię króla Ku-Fu? Ja jestem przewodnikiem! Albo jeszcze gorzej. Nie-Przewodnicy. - Och, przepraszam pana, jeśli mogę w czymś pomóc, bo widzę, że jest pan nagabywany przez tych upartych fellahów! Proszę zrozumieć - nie jestem żadnym przewodnikiem, jestem oficjalnym strażnikiem, pracownikiem Departamentu Zabytków w Kairze. Proszę ze mną. Ja nie pozwolę, by te przybłędy zepsuły panu wakacje. Jestem Nie-Przewodnikiem. Naraz biedny pielgrzym przebija się przez tłuszczę. Jego celem jest aouda (rozległy wapienny plac u stóp północnej ściany piramidy, zatłoczony mniej więcej w tym samym stopniu), przepycha się do kupy kamiennych bloków, na których rozlokowali się kolejni przewodnicy i Nie-Przewodnicy, uśmiechnięci niczym Gorgony. Turysta płaci za bilet, który uprawnia go i jego zdegustowaną małżonkę do popełznięcia przez duszny korytarz aż do pomieszczenia, rozmiarami przypominającego męską toaletę na przystanku w kraju rodzinnym (tylko że tutaj cuchnie). Następnie wycofuje się i z ulgą opada na fotel. - Bądźmy szczerzy, Cyn, czy to nie jest niewiarygodnie wielkie? Jak nic, co dotąd widziałaś. Nie mogę się wprost doczekać slajdów, które będzie można wyświetlać w domu. Niewiarygodnie wielkie nie znosi zbliżeń. Jest niewyobrażalnie wielkie, tak wielkie, że aż brutalnie naruszające spokój niebios. Gdyby przyjść po godzinach szczytu i dotrzeć tu nie zaczepianym, można być świadkiem zdarzenia tak wielkiego jak sama piramida. Po przejściu przez wapienny plac ogromny trójkąt zaczyna rozciągać się na boki - spłaszczać. Rozciąga się linia podstawy, ukośne boki ulegają wydłużeniu i zaostrzające się kąty - północno-zachodni, który dostrzeżesz kątem prawego oka, północno-wschodni zaś lewym okiem - zaczynają cię oplatać. Jednocześnie zmniejsza się wysokość, kąt wierzchołkowy staje się płaski; gdy w końcu dociera się do głazów podstawy i unosi oczy na pięćdziesięciostopniową ścianę, znika nawet i dwuwymiarowy trójkąt. Jego powierzchnia kurczy się tak doskonale, że trudno odbierać ją już jako powierzchnię. W czasie, gdy głazy były jeszcze gładkie i nowe, efekt musiał przerastać możliwości ludzkich zmysłów; musiała to być biała nieprzerwana linia - przybysz z pierwszego wymiaru. Nawet w obecnym stanie zniszczenia iluzja jest niesłychanie sugestywna. Można sobie tłumaczyć: - Hej, może i nie widziałem pozostałych ścian, ale z pewnością widziałem tę, więc przynajmniej musi to być powierzchnia. Z powierzchnią kojarzymy sobie zazwyczaj płyty lotnisk albo parkingów - a więc rzeczy poziome. I ta również sprawia wrażenie, jak gdyby można było po niej chodzić, gdyby tylko troszeczkę odchylić się do tyłu i osiągnąć pion. Oooch... Można dostać zawrotu głowy. Aby powstrzymać mdłości, oparłem się o jeden z kamieni. Gładko dotykał mego policzka, był chłodny i napełnił mnie odrobiną melancholii. - To smutne, prawda? - spytał Muldoon. - Widzieć zabytki w takim opłakanym stanie. Muldoon Greggor nie był bynajmniej nobliwym egiptologiem, jakiegośmy się spodziewali. Miał trochę ponad dwudziestkę, połatane dżinsy, podkoszulkę i wzrok trochę błędny od jakiegoś psychodelicznego ziela, które dawno już zaklinał się rzucić. - Piramida została o wiele bardziej zniszczona przez sześć wieków arabskiego panowania niż przez czterdzieści wieków przed nim - jeśli przyjąć poglądy zapoznanych egiptologów - albo przez sto siedemdziesiąt wieków - jeśli wierzyć z kolei Caycemu. - Smutne - przyznałem. - Jak mogli to zrobić? - Doszli do wniosku, że jej potrzebują. - Jacky stanął w obronie minionych pokoleń Arabów. - Dla Allaha. - Więcej niż smutne - kontynuowałem. - To obelżywe. Dla wszystkich, którzy wykuli ten kamienny list i pofatygowali się go do nas wysłać. Jacky mówił o zatopieniu przez Nassera skarbów architektury, które poświęcono dla budowy zapory hydroelektrycznej. W imieniu milionowych rzesz biedaków z Kairu zmuszony byłem przyznać, że zrobiłbym to samo. - Usuwanie kamieni z piramidy to nie to samo – zauważył Muldoon. - To jak zbrodnia z premedytacją popełniona przed wydaniem odpowiednich rozporządzeń. Budowniczowie tej góry próbowali przekazać informacje ważne dla ludzkości. Jak rozwiązać kwadraturę koła albo znaleźć Złoty Trójkąt. Żadna inna piramida tego nie zawiera. Ich przesłanie jest dość egoistyczne, coś w rodzaju: „Pamiętaj o Przeszłości! Przypominam ci, że król Jakiśtamuton był Największym Przywódcą, Wojownikiem, Myślicielem i Animatorem Dech Zapierających Osiągnięć, z których kilka opisanych jest na tych oto ścianach. Jego żona też była niezła”. Niczego takiego nie znajdziesz w Wielkiej Piramidzie. Żadnych pochwalnych hieroglifów. Mamy tu do czynienia z przesłaniem uniwersalnym. - I może - odezwał się Jacky - ono wcale nie jest zagubione. Może w ciągu wieków ludzkość zapomniała, jak należy je odczytać. - A może to po prostu fałszywa przynęta - stwierdziłem - dla Arabów. Może przesłania nigdy tu nie było. Zawsze pojawia się nowe „może”. Naszą uwagę przyciąga stukanie kamyków. Z tunelu wejściowego wysunęła się mała sylwetka i zaczęła zbliżać się, aby zawracać nam głowę. - Chodźmy - powiedział Muldoon. - Jest tu takie miejsce za południową ścianą, gdzie nikt nas nie odnajdzie. Jacky i ja dajemy się poprowadzić na północno-wschodni róg i dalej, wzdłuż zachodniej podstawy na tył piramidy. Było tu ciemniej, światła Kairu zostały zasłonięte przez ogromną budowlę. Muldoon poprowadził nas ostrożnie przez ruiny pomniejszej świątyni, położonej między tyłem wschodnim Wielkiej Piramidy a wschodnią ścianą jej gigantycznej sąsiadki - piramidy Chefrena. - Widzicie tę ciemną kulę w dole? Muldoon wskazywał w dół zbocza w kierunku wsi Giza. Z trudem dostrzegłem podłużny kształt, oddalony o jakieś pięćset metrów. - To tył głowy Sfinksa. - Znalazł sobie miejsce, z którego mógł obserwować złowróżbną sylwetkę. Jacky wybrał punkt, z którego mógł tęsknie spoglądać na Kair po godzinach szczytu. Ja usiadłem na skale z oparciem, skąd roztaczał się widok na wszystkie trzy piramidy, zwane w przewodnikach „Grupą z Gizy”. Porównaj obrazek na paczce cameli. Daleko na zachód jest mały Mekerinos. Chefren nieco bliżej. Ten ostatni posiada ciągle koronę wieńczących głazów na szczycie, wielkością zaś prawie dorównuje swemu słynnemu bratu. W rzeczywistości zbudowany został kilka metrów nad poziomem morza, a więc nieco wyżej niż Wielka Piramida. Wygląda równie przytłaczająco. Ale - tak jak wspomniał Muldoon, mówiąc o innych ruinach i budynkach - Chefren nie posiada chutzpah. Niewielka kamienna korona, która zmyliła Arabów, ma w sobie coś nieodparcie komicznego, wymyślonego jakby dla potrzeb Disneyowskiej kreskówki. Oczywiście, ta piramida Chefrena jest także niebywale potężna. Człowiek nie może wyjść z podziwu nad dawnym murarskim kunsztem i jest szczerze zadowolony, że kamienne zwieńczenie wciąż jest na swoim miejscu. Mimo to czuje się jakąś pustkę. Wzrok powraca, przyciągany niezrozumiałą siłą, do tej najsłynniejszej... - Co to za ciemny otwór? - pytam Muldoona. - Czy to tylne wejście do Wielkiej Piramidy? - Tak myślał pułkownik Howard-Vyse około roku 1840. To ten facet, który wysadził drogę do pomieszczeń nad Królewską Komnatą i odnalazł przeklętą wolutę Chufu. To właśnie imię Chufu, wydrapane na ścianach górnej attyki, nie pasuje do przewidywań Caycego. - Pułkownik znany był z zamiłowania do prochu. Pracował dla niego Arab o imieniu Dued, który żył ze sprzedaży prochu i haszyszu. Lata pracy przy tych dwóch łatwopalnych materiałach pozbawiły Dueda słuchu, ale nauczyły kilku rzeczy na temat wykopalisk. Podzielał teorię pułkownika, że istnieje tylne wejście i wierzył, że przy odpowiednim połączeniu ulubionych dwu składników jest w stanie je odnaleźć. Wiatr ustał i zrobiło się przeraźliwie cicho. Przez moment wydawało mi się, że od strony południowo-zachodniego rogu coś się ku nam zbliża, ale wszystko pokryła ciemność. - Jeden z ładunków w górnych komnatach za wcześnie eksplodował i Vyse sądził, że utracił swoją maskotkę od prochu. Jednak po kilku dniach Dued obudził się z wizją, że istniało tylne wyjście, usytuowane dokładnie naprzeciwko przedniego wejścia. Prostota tego wyjaśnienia zainteresowała dobrodusznego pułkownika. Zauważyłem, że wszystkie psy w pobliskiej wiosce przestały szczekać. - Żadna z piramid nie posiada wejścia od strony południowej, ale Howard-Vyse postanowił, tak na wszelki wypadek, zerknąć na tył i sprawdzić... przy pomocy kilku baryłek bezcennego środka. - Znalazł coś? - chciał wiedzieć Jacky. - Tylko kamienie. Nazywa się to Niecelnym Strzałem Vyse’a. - Coś takiego - powiedział Jacky. - Wyrzucił więc Dueda i przeniósł się na Mykerinos, gdzie odnalazł sarkofag, w którym, jak utrzymywał, spoczywała mumia faraona! Szczęście czy też zły los zatopiły statek transportujący ją do Anglii i Howard-Vyse utracił trofeum. Wszystko, czym mógł pochwalić się po pięciu latach poszukiwań, to ta wysadzona dynamitem dziura i te przeklęte górne komnaty. Jedna z nich wypełniona była zagadkowym czarnym kurzem. - Tak? Co to było? - Gdy nauka osiągnęła stadium wystarczające na jego analizę, okazało się, że są to ciała milionów martwych żuków. - Wspaniałe. - Jacky wstał i poprawił krawat. - Czuję natchnienie i natychmiast wracam do hotelu, by pozabijać kilka moskitów. Dajcie mi znać, jak natkniecie się na coś sensacyjnego. Gdy Jacky zniknął z pola widzenia, Muldoon przedstawił mi wycinek swej własnej historii. Wychowany przez pobożnych i zafascynowanych Caycem rodziców, Muldoon wyrósł na młodzieńca zblazowanego wszelkiego autoramentu teoriami. Enoch z Ohio był pierwszym objawieniem. - Przyjechał do miasta i rozłożył swój namiot. W dzień robił tatuaże i horoskopy, a w nocy prowadził te spotkania. Wpadł w trans i odpowiadał na pytania jako „Rey-Torl”. ReyTorl był szewcem w Mu; całe miasto chodziło w jego butach. Potem interes się zepsuł, więc przeniósł się na Atlantydę i został niedyplomowanym chirurgiem genetycznym. Na koniec wypędzono go z miasta, skąd dotarł do Egiptu i pomagał Rata w budowie piramidy. - Boskie. Czy Rey wcisnął ci coś konkretnego? - Nie. Powtórzył to samo, co mówił Cayce i inni interpretatorzy proroctw: że Era Ryb sunie do końcowej cezury dwóch tysięcy lat i że zbliża się Wielki Finał, który będzie miał miejsce w ostatniej ćwierci tego wieku. Rey-Torl nazywał to Apodosis, Enoch zaś Burzą Gówna. - Ostatnia ćwiartka? - Dodaj lub odejmij parę lat. W każdym razie - niedługo. Dlatego wyznawcy Caycego przykładają tak wielką wagę do odnalezienia sekretnej komnaty. Ma ona przecież zawierać opisy poprzednich burz wraz z pomocnymi wskazówkami, jak można je przetrzymać. Jednakże... Miałem dziwne uczucie, że nie są to rzeczy, o jakich Muldoon dyskutuje ze swoimi studentami egiptologii na uniwersytecie. - Zanim ktoś dotrze do celu, wszystko musi się dokładnie ułożyć: osoba, czas, pozycja Ziemi, łapa tego przeklętego kota... Patrząc w stronę masywnej sylwetki Sfinksa, zacytował najsłynniejsze z proroctw Caycego: „Oto leży tam, kiedy słońce unosi się nad wodą, linia cienia (lub światła) i pada miedzy łapy Sfinksa, którego ustanowiono później szyldwachem lub strażnikiem, i której nie można przekroczyć od połączonych komnat do łapy (prawej) Sfinksa, aż nie nadejdzie odpowiedni czas, gdy nastąpią aktywne zmiany w tej sferze ludzkiego doświadczenia. A więc pomiędzy Sfinksem a rzeką „. Była to ta sama przepowiednia, która popchnęła mnie ku piramidom, drogą przez Virginia Beach. Wszyscy w bibliotece Caycego znali te słowa. Gdy tylko wspomniałem, że wybieram się do Egiptu, zwykłą reakcją niebieskowłosych staruszek jak i długowłosych ex-hippisów było: - Szukać Komnaty Zapisów, co? - Sfinks nie jest jedynym strażnikiem - mówi dalej Muldoon. - Teksty wspominają całe szwadrony „szyldwachów”, „wartowników” lub „stróży” rozrzuconych wokół ukrytej komnaty. Wszędzie wokół nas. Cały płaskowyż jest geodezyjnym zjawiskiem chronionym przez zastępy skrzatów do zadań specjalnych. Zadrżałem z zimna. Muldoon wstał. - Jeżeli chcę stawić się jutro o ósmej rano w pracy, to muszę już wracać do Kairu. - Zasunął kurtkę i popatrzył na Sfinksa. - Pewna kobieta z SBO też tutaj próbowała, wiesz? Po licznych próbach i podchodach pozwolili jej wywiercić dziurę z przodu prawej łapy. - Znalazła coś? - Nic. Nigdy nie wyjaśniła, czemu wybrała właśnie to miejsce między łapą a rzeką. I tak nie było tam nic, z wyjątkiem litej skały. Była bardzo zawiedziona. - Co ze strażnikami? Nie ukarali jej? - To też nie zostało wyjaśnione. Wyszła jednak za mąż za czechosłowackiego ambasadora. Muldoon odchodzi z rękami w kieszeniach, na pożegnanie obiecując, że spotkamy się bukrafi’1 misz-misz. W Kairze często słyszy się takie słowa. - To arabska wersja mańana - tłumaczył mi kiedyś Jacky - tylko że jeszcze mniej znacząca. Oznacza „jutro, gdy nadejdzie sezon na ananasy”. Pozostawiony samemu sobie postanowiłem przypomnieć sobie wszystko, co wiem na temat zjawisk geodezyjnych. Byłem kiedyś w Stonehenge, patrząc, jak słońce zimowego przesilenia wznosi się w otworze między dwoma blokami dokładnie naprzeciw mnie - wiedząc, że za pół roku wschodzić będzie między blokami na prawo. Przeżycie takie zmusza do ponownej analizy problemu własnego położenia, z wzięciem pod uwagę odchylenia osi, obrotu orbity wokół Słońca, położenia Ziemi i owego kręgu prehistorycznych skał - doświadczenie to zmusza do docenienia faktu, że znajdujesz się w jedynym miejscu na Ziemi, gdzie te dwa słońca wschodzą właśnie w wyżej opisany sposób. Wiem, że piramida wybudowana została w takim miejscu - akupunkturowym punkcie ciała naszej planety. Mimo moich wysiłków nie potrafiłem wytworzyć w sobie tej kosmicznej orientacji, jaką daje Stonehenge. Z jednej strony byłem wciąż skołowany owym uczuciem zmniejszających się wymiarów - wszystko wydawało się takie płaskie, nawet tył głowy Sfinksa. Po drugie - czułem czyjąś obecność, jakieś ciało schowane w mroku i wciąż podchodzące bliżej. Dwieście funtów egipskich w mojej kieszeni zaczęło nagle wysyłać sygnały alarmowe, a ja próbowałem rozglądać się za jakąś bronią. Wtedy w dole wzgórza cała głowa Sfinksa rozświetla się gwałtownie i oświadcza głosem Orsona Wellesa: - Ja... jestem... Sfinks. Jestem... bardzo stary. Słowom tym towarzyszą takty „Aidy” Verdiego. Chefren tonie w najpiękniejszej zieleni, mały Mykerinos zanurza się w błękicie, a Wielka Piramida błyszczy złotem. Był to pokaz widowiska „Światło i dźwięk”, prezentowany widowni zgromadzonej u stóp wzgórza. Ukryte za grobowcami reflektory oświetlały piramidy, powoli zmieniając odcienie, Sfinks zaś dostarczał komentarza w nienagannej angielszczyźnie. Przez przypadek natrafiłem na noc angielską. Inne pokazy są po francusku, niemiecku, rosyjsku i arabsku. W złotej poświacie dostrzegłem nagle niepozorną figurę, której obecność czułem już wcześniej. Stała oparta o wapienny blok położony około pięćdziesięciu metrów od miejsca, w którym siedziałem, i nie odrywała ode mnie wzroku. Korzystając ze światła zerwałem się i pognałem z powrotem ku wejściu do Wielkiej Piramidy. Nie oglądałem się za siebie, póki nie znalazłem się na drodze. Był tuż za moimi plecami. - Dobry wieczór, przyjacielu. Ładny wieczór, co? Przyśpieszył kroku i zrównał się ze mną. Ubrany był w żółtą dźelabiję i podniszczone skórzane pantofle. Nie miał skarpetek. - Nazywam się Marag. Dopiero później dowiedziałem się, że tak pisze się jego imię. Wymawia sieje z miękkim „g” na końcu, tak że rymuje się ze słowem „collage”, tylko że z akcentem na pierwszą sylabę: Ma - raż. - Przepraszam, ale słyszałem, że chce pan kupić haszysz? Pięć funtów za tyle. Zrobił kółko z kciuka i palca wskazującego i uśmiechnął się przez nie. Jego twarz była jak wypolerowany tek, napięta i kanciasta, z eleganckim czarnym wąsem ponad małymi, białymi zębami. Jego oczy rzucały iskry znad sieci wesołych zmarszczek. Nienowe to rozbawienie. Oceniłem, że ma co najmniej czterdziestkę, a może siedemdziesiątkę. Wzrostem dorównywał mojemu trzynastoletniemu synowi. Drepcząc przy mnie sprawiał wrażenie płynącego w powietrzu ducha. Gdy w końcu wyciągnąłem pięć funtów i uścisnąłem jego dłoń, by dobić interesu, jego palce przesypały siew mojej ręce jak ziarenka piasku. Siedziałem w małej restauracji na otwartym powietrzu, którą otworzyli na rogu aoudy, popijając turecką kawę i patrząc na zmieniające się kolory piramidy. Gdy światła zgasły i Sfinks skończył swój monolog, zapłaciłem i wyszedłem. Czekałem, prawie godzinę. Powiedział dwadzieścia minut. Znałem zasady gry, są międzynarodowe: czy jesteś w Tangerze, czy Tijuana, North Beach, czy Novato, nie możesz wstać od posiłku, zanim nie przyniosą ci rachunku. Dwadzieścia minut... w sezonie ananasów. Kiedy tylko opuściłem restaurację, zauważyłem małą błękitną sylwetkę sunącą od strony wioski. Dysząc i spływając potem, wcisnął w moją dłoń pięć paczek. Każda miała wielkość naboju do 45-tki i owinięta była papierem. Zacząłem paznokciem grzebać w jednej z nich. - Musiałem iść dalej, niż myślałem - tłumaczył się. - Co? Dobry? Pięć sztuk. Pięć funtów? Zrozumiałem, że transakcja kosztowała go dokładnie pięć funtów, czyli nic nie zostało za fatygę. Jego twarz zwróciła się ku mojej. Sięgałem po portfel i wtedy zaświtało mi, że równie dobrze mógł przynieść mi pięć kozich bobków. Zauważył moje wahanie. - Jak pan chce - wzruszył ramionami. Dałem mu dwa dolary amerykańskie, na czarnym rynku warte około półtora funta. Po zbadaniu dwóch zielonych świstków uśmiechnął się w uznaniu dla mej logiki, jeśli nie hojności. - Każdej nocy, ten róg. Pytać o Maraga. Każdy wie, gdzie znaleźć Maraga. - Znowu przesunął dłoń przez moją i spojrzał mi w oczy. - A twoje imię? Powiedziałem, ciągle pełen podejrzliwości, nie wiedząc, czy chce na mnie donieść, czy wykończyć, a może i to, i to - jak robią handlarze w Tijuana. - D’bree? D’bree? - wypróbowywanie akcentu na każdej sylabie wprowadziło go w dobry nastrój. - Dobranoc panu, panie D’bree. I rozpłynął się w mroku. W pokoju hotelowym przekonałem się, że małe paczuszki powiązane są tak mocno, że aby je otworzyć, musiałem użyć noża. W końcu wyłuskałem niewielką brązową kulkę najdelikatniejszego, najgładszego i najsłodszego haszyszu, jakiego kiedykolwiek próbowałem. A pewnie już nie spróbuję, patrząc na to, co wyrabia siew Libanie. W tym punkcie powracam do pisania dziennika. 17 października, czwartek Pierwszy dzień w Mena House. Wspaniałe miejsce. Po obfitym śniadaniu suto zaprawionym czarną kawą wyruszamy ponownie na wzgórze. Zgromadził się tam już świąteczny tłum, niczym żarłoczna zgraja mrówek atakujący pagórek ze wszystkich stron. Nie od razu na szczyt. Przejdą kilkanaście metrów, siadają na kamieniach i zajadają pikle i owoce albo też włóczą się wkoło aoudy, czekając Bóg wie na co. Lecą do nas jak pszczoły do miodu. Niemożliwością staje się zrobienie zdjęcia albo zapisanie czegoś w notatniku. Uwielbiają przyglądać się, jak wyciągam notes i jak ciągnę piórem po papierze, podczas gdy oni muszą je pchać z trudem jak po glinie, pisząc od prawej do lewej. Jacky i ja wspinamy się do niewysokiej niszy i patrzymy na przewalający się w dole różnobarwny tłum. - Dziesięć lat temu byłem tu po ramadanie - dziwi się Jacky - i nie widziałem niczego takiego. To z powodu zeszłorocznego zwycięstwa nad Izraelem. Czują się na tyle dumni, że są w stanie przyjść i stawić czoła temu gigantowi. Nadchodzi ubrany na biało policjant. W ręku trzyma pas, żeby przegonić dzieci, które wspięły się na głazy, aby nas podglądać. Uciekają, piszcząc z uciechy. Policjant zatrzymuje się, ciężko dysząc. Jacky pyta, czemu tyle zamieszania z powodu dzieciaków. Ten wyjaśnia po arabsku, potem odchodzi pogonić następną grupę, wspinającą się na piramidę. Skórzany pas świszczę w powietrzu. - Mówi, że jeden dzieciak spadł wczoraj i się zabił. Dzisiaj dziesięciu gliniarzy patroluje każdą ze ścian. - Nie rozumiem, dlaczego to takie niebezpieczne. Tamten dzieciak chyba przeholował. - Nie. On mówi, że od trzydziestu lat podczas ramadanu jedno dziecko traci życie na piramidzie. W zeszłym roku zginęło dziewięcioro. Z całym szacunkiem nalega, byśmy zeszli na dół lub schowali się głębiej, zanim spowodujemy kolejne nieszczęście. Bilet do „dziury” kosztuje pięćdziesiąt piastrów. Jest to tunel zwany El-Mamoun. Przesuwamy się aż do granitowych kołków i czekamy, aż schody oczyszczą się z tłumów spoconych pielgrzymów, z dzikim wzrokiem spływających na dół. Trzeba pamiętać: to wszystko są Egipcjanie, nie turyści, a na zewnątrz jest ze trzydzieści pięć stopni, gdy wewnątrz panuje zawsze temperatura nie wyższa niż dwadzieścia. Nikt na zewnątrz nie jest spocony. Z pomiarów wiadomo, że tunel wznosi się pod kątem 26°17’, a jego przekrój stanowi mniej niż pół metra kwadratowego. Trudno zauważyć, że jest on stromy i ciasny, aż do momentu, gdy schodząca grupa nie zacznie przeciskać się obok. Nie dziwią już dzikie spojrzenia i spocone twarze. Zbyt małe to miejsce dla tak wielkiej ilości ludzi. Nie wystarcza tlenu, nie ma kierownictwa i każdy o tym wie. W sumie wygląda to jak pierwsze koncerty rocka - każdy sobie panem. Pchając swoją histerię naprzód, docierasz w końcu do przestrzennej Wielkiej Galerii. Z tyłu naciera zadyszany tłum. Ty jednak wiesz, że trzeba przejść jeszcze kilka kroków przez poziomy tunel boczny do Komnaty Królowej. Tam powietrze jest świeższe. Żaden z tubylców nie wydaje się tego świadom. - Ach!... - oddycha Jacky. - Nie mogę w to uwierzyć. Żadna inna piramida nie ma wentylacji? - Nie. Dlatego podejrzewa się, że ta właśnie służyć miała za coś więcej niż grobowiec. - Słusznie. Truposze nie potrzebują wentylacji. - Uważam, że było to kolejne ważne osiągnięcie Vyse’a. Znalazł otwory wentylacyjne w leżącej powyżej Komnacie Królów i pomyślał, że może coś podobnego znajdzie się i w Komnacie Królowej. Obliczył, gdzie powinny się znajdować, dał solidnego kopa i... odnalazł je! - Dziwne. - Lecz nie najdziwniejsze. Spójrz. - Przesuwam dłonią po ścianie, jak gdybym oprowadzał znajomego po rodzinnym stryszku.- Ten nalot na ścianach i suficie... To sól. Wyłącznie w korytarzach i Komnacie Królowej. Skrystalizowana sól morska. - Jak tłumaczą to egiptolodzy? - Nie znajdują odpowiedzi. Nic można tego zrobić. Jedynym ich przypuszczeniem jest to, że całe to pomieszczenie wypełnione było kiedyś wodą morską... z bliżej nie ustalonych powodów. Zrobił to albo człowiek, albo fala przypływu. - Chodźmy. - Jacky ma dość. - Chodźmy do hotelu na kufel porządnego piwa. - Jeszcze tylko jeden przystanek - zapewniam, gdy opuszczamy Komnatę Królowej. Docieramy do Wielkiej Galerii i wspinamy się dalej. Ciągle jest tak samo stromo, ale przynajmniej nie czujemy się już przytłoczeni. Coraz bardziej przekonuję się, że były to „drogi inicjacyjne”; Wielka Galeria w świetle pochodni, nie zaś tych okropnych świetlówek, wydawałaby się zawieszoną nad głową Wiecznością. Zanim wchodzimy do Komnaty Króla, chcę, aby Jacky przystanął i dotknął wystającego Kamienia Przywódcy. Wiem, że jest właśnie tutaj, w ciemnej jamie o wielkości budki telefonicznej. - W razie, gdyby Biuro Jakości trafił szlag, tutaj znaleźć można prawdziwy wzorzec cala. Przekraczamy próg Komnaty Króla. Jest tu już grupa śmiejących się i pokrzykujących turystów. Zachowują się jak żaby na konkursie zespołów amatorskich. Mijamy ich i zbliżamy się do grobowca. - Rzeźbiony w czerwonym granicie. Jego kąty są tak dokładne, a wymiary tak uniwersalne, że gdyby wszystko inne zmieść z powierzchni Ziemi, to i tak, studiując ten właśnie blok granitu, jakiś sprytny jaskiniowiec z matematycznym zacięciem byłby w stanie odtworzyć wszystko, co wiemy dzisiaj z geometrii płaskiej i bryłowej. Patrzymy w głąb kamiennej niecki, tłum zaś wykrzykuje swoje bum, buum, BUM, cha, cha, chi, mieszając śmiech, rytm i arabski nieład, aż pomieszczenie kołysze się jak dzielnica rozrywek o północy. - Zdaje się, że złapali bakcyla Kairu - kręci głową Jacky. - Łącznie z jego odorem. Kiedy nasze oczy przyzwyczajają się do półmroku tego pustego grobowca, obydwaj zauważamy, że dno sarkofagu wypełnia kilka dobrych centymetrów szczyn. Bum, buum, BUM, cha, cha, chi... Aby nie wpaść w szał, wyciągam hohnera. Turyści, zaskoczeni dźwiękiem niemieckiej harmonijki, cichną gwałtownie. Jacky ciągnie mnie za rękaw, aleja dmucham nadal. Gapią się i gapią, a ja dostaję już zawrotów głowy, wypełniając kamienną kryptę starymi dobrymi dźwiękami G, C i F. Pokażę wam, zacofane flejtuchy, jak jankeski pielgrzym zagra i zabumbumuje. Zdaję sobie sprawę z tego, co śpiewam, dopiero gdy dochodzę do refrenu: - „Zgromadzimy się nad rzeką, piękną, piękną, piękną rzeką...” Co się tak gapicie? Co to za piękna rzeka, jak myślicie? Wy muzułmanie, metodyści, pożeracze Biblii, Missisipi? Kongo? Ohio? - „Tak, zgromadzimy się nad rzeką...” Amazonka? Wołga? Jangcy? Ze starożytnym obrazem na waszym dolarze i niedawnym zyskiem z giełdy - jak myślicie, o jaką rzekę chodzi? - „Która płynie pod tronem Boga.” Jacky wypycha mnie za drzwi tuż przed rozpoczęciem kazania, jakie myślałem wygłosić. Zawrót głowy przechodzi mi dopiero w Wielkiej Galerii, ale wnętrzności wciąż przewracają się we mnie jak baptyści w czeluściach piekielnych. - Źle wyglądasz - mówi Jacky. - Bo źle się czuję. Wychodzimy na powietrze. Ku uciesze całego stada wyrzucam z siebie śniadanie z Mena House. 18października. Śmiertelnie chory. Przekleństwo Faraonów przykuło mnie do przepoconego łoża boleści. Czytam jakieś teorie zagłady, śnię o holocauście całej ludzkości. 19 października. Próbuję wspinać się na piramidę i znów ogarnia mnie gorączka. Czytam i mam koszmary. Prorocze. O.K., powiedzmy, że zbliża się Burza Gówna. Powiedzmy, że naukowcy są tego pewni jak w „Kolizji Światów”. Ludzie na całej Ziemi posypują głowy popiołem, biegają bez sensu w kółko, żądają podjęcia decyzji. Jakich decyzji? Posłania w kosmos banku wyselekcjonowanej spermy, jak proponuje dr Leary w „Terra II”, aby w ten sposób dać umierającemu zastrzyk bezsensownej nadziei? Pogodzić się z tym, jako Wolą Allaha, i dać się zdmuchnąć niczym trawkę? Spróbować przetrwać? Chwileczkę! Nikt nie powiedział, że aby ocalić gatunek, potrzebujemy łodzi ratunkowej. Burza Gówna szalała już wielokrotnie, a homo sapiens jakoś ciągle sobie egzystuje. W niebezpieczeństwie nie znajdują się nasze ciała czy dusze, ale cywilizacja. Wyobraźmy sobie. Po gwałtownej i prawie że totalnej zagładzie (znajdowano przecież mastodonty ze świeżym kwieciem w pyskach - tak gwałtownej) niewiele jest miejsc, w których przetrwali ludzie. Jak moglibyśmy na przykład zachować umiejętność pasteryzacji? Trudno jest wytłumaczyć zasady bakteriologii w klasie złożonej z jaskiniowców drugiej generacji - nawet mając do dyspozycji nieco ocalałych bibliotek. Należałoby dać pierwszeństwo rytuałowi. - Pamiętaj, do wrzenia to mleko, do wrzenia! - Zrobi się, o Przemądry Panie. Zagotować mleko! - Nucą przymleczną pieśń. - „Do wrzenia mleko, uśmierć bakcyla, co niewidzialny, ale fatalny”. Nienaruszone biblioteki! W rytuałach zamknięta cała ich mądrość. Stare pieśni! Komnaty! Mapy! W tym momencie moje gorączkowe majaki przerywa Jack Cherry. - Muldoon jest tu. Mówi, że znalazł kogoś, kto wie, gdzie to jest. Dziś w nocy idziemy! - Co wie? - Otrząsam się nieco z otępienia. - Kto? - Lokalny wizjoner. Miał wizję, że trzech Amerykanów poszukuje sekretnego przedsionka i naszkicował mapę. - Mapę? - Do podziemnej komnaty! Ten facet musi być kimś wyjątkowym, skoro wie o naszych poszukiwaniach. Co o tym sądzisz? Sądzę, że Jacky trochę się miota po otrzymaniu ponaglenia ze swojego biura. Mimo to ubieram się i wychodzę chwiejnym krokiem. Na ulicy Muldoon rozmawia z niskim mężczyzną w żółtej dżellabie. To Marag. IV: TOMBY TAURUS A „Posucha na jego wody, aby wyschły, gdyż jest to kraj bałwanów i przez owe straszydła zgłupieli. „- (Jr 50,30) Ciągle 19 października. Sobota po południu, po kilku ciężkich jak ołów sekundach. - Dzień dobry, przyjacielu. - Marag wyciąga dłoń z przepaścistych rękawów. - Ładny mamy poranek, prawda? Odpowiadam, że niebrzydki jak na drugą po południu i ściskam jego dłoń. Po raz pierwszy widzimy się w świetle dziennym. Jest starszy, niż myślałem, siwiejący. Jego oczy są jednak równie młodzieńcze i czarne jak jego zęby śnieżnobiałe. Z uśmiechem czeka, co zrobię. Nawet na rozgrzanym chodniku obowiązuje pewien protokół: przyznanie, że jest to mój zaopatrzeniowiec, mogłoby kosztować utratę dobrego źródła i być poza tym poważnym faux pas; z drugiej strony dyskrecja byłaby lekceważeniem, itd... Muldoon przecina ten dylemat, przedstawiając mi go jako Marvina, nie Maraga. Odpowiadam, że mam na imię Devlin. Muldoon oświadcza, że Marvin ma mapę. Zwinne dłonie wydobywają papierowy rulon. Jakieś znaki nabazgrane wyraźnie na kartce z zeszytu do rachunków przebijają liczby. Pochylamy się ciekawie, on zaś zwija papier niczym żaluzję. - Marvin twierdzi, że jest to mapa do Sekretnej Komnaty Historii Świętej. - Sekretnego Tunelu - poprawia Marag - Historii Anielskiej. Niedaleko. Mam samochód i kierowca zawiezie was tam bez wątpienia. Hut! Bratanku! Moi przyjaciele z Ameryki! Hut hut hut! Macha do faceta rozwalonego na masce samochodu, zaparkowanego przy krawężniku. Człowiek ma około dwudziestu lat, nosi poliestrowe spodnie i koszulkę polo z rękawami podwiniętymi w celu wyeksponowania bicepsów. Obrzuca nas taksującym spojrzeniem. Ułożenie szczęki i uniesienie brwi zdaje się mówić: „Tutaj stoi ktoś luźny, lecz i niebezpieczny”. Kiwnięciem głowy odpowiada na wezwanie Maraga, wypisz, wymaluj obraz groźnego wojownika, nie zakłócony bynajmniej takimi cechami jak: krzywe nogi, duży tyłek i zgarbione ramiona. - Nie za wiele edukacji - wyznaje Marag - ale wymarzony kierowca. - Powiedz, Marvin, skąd wytrzasnąłeś tę mapę? - Nie przypominam sobie, bym cokolwiek wspominał mu tamtego wieczoru o Komnacie Zapisów. - Słyszę, trzech Amerykanów, jeden łysy, szuka Sekretnego Tunelu. Narysowałem ją zeszłej nocy. - Narysowałeś? - Mój syn ją opisał. Mapa godna zaufania. Moja rodzina od setek lat żyje w Nazlet el- Samman. Wszystko przekazywane jest z pokolenia na pokolenie. Muldoon dodaje, że wszystko, czego żąda Marag, to przekazać mu dziesięć funtów. - Dziesięć funtów! - krzyczymy z Jackym zgodnym chórem. - Tylko pięć jest dla mnie - spiesznie dodaje Marag. - Reszta dla bratanka. - Zauważa nasze wahanie i wzrusza beztrosko ramionami. - Jak chcecie, przyjaciele. Nie dziwię się waszej ostrożności. Na razie pięć za samochód i benzynę - a moje pięć za mapę, gdy zadowoleni. Jest dobrze? Teraz pięć? Ta piątka zdaje się wciąż powracać. Marag nie przestaje się do mnie uśmiechać. - Możemy się zgodzić - decyduję w końcu. Wyciągam 5 portfela pięć funtów. Wysuwa się dłoń i banknot niknie natychmiast w fałdach dżelaby. Oko bratanka jest jeszcze szybsze - kierowca pojawia się błyskawicznie obok nas i obydwaj toczą cudowną kłótnię we wrzaskliwym egipskim. Mimo swego nikłego wzrostu bratanek jest i tak o kilka centymetrów wyższy od swego stryja i widać efekty jego niewątpliwego treningu. Żaden to pojedynek. Malutki mężczyzna) błyszczącym spojrzeniu padłby trupem w ewentualnej konfrontacji. - Mój bratanek to wariat na pieniądze - wyjaśnia, prowadząc nas do pogruchotanego fiata. - Ale bardzo dobry kierowa, możecie być ubezpieczeni. Gdy krząta się, wpychając nas po kolei do wozu, zaczynam rozumieć, że wcale nie zamierza z nami jechać. - Również bardzo usłużny. Na imię ma Teppak. - Trzepak? - wołamy w momencie zbiorowego olśnienia. - Trzepak? Gruby brązowy paluch przekręca kluczyk startera i uwalnia silnika ryk tryumfu. Nacierając na pedał, Trzepak bierze zakręt i przesyła nam zadowolony uśmiech. W jego dłoni tkwi pamiętna mapa. - Nie widziałem nigdy podobnego uśmiechu - zauważa Jacky - od czasu, gdy Sal Mineo zdobył Oskara za „Młodego Mussoliniego”. Trzepak poprawia lusterko tak, by podziwiać w nim swoje odbicie. Odsuwa z czoła naoliwiony lok i - myślę, że „hamuje jak wariat” jest tu odpowiednim określeniem. Na asfalcie zakrętu koło Mena House zostawia długi, czarny ślad zdartych opon, niemalże wbijając pedał hamulca w podłogę. Zbyt późno zdajemy sobie sprawę, że oto znaleźliśmy się w szponach Nierozumnej Poczciwości. Jeśli Las Vegas wypreparowało Zachodni Materializm aż do jego najczystszej formy, to Trzepak jest zasymilowaną esencją egipskiej motoromanii. Pędzi, nie patrząc na boki, bez przerwy migając światłami i naciskając na klakson. Nieustraszony Beduin, Dziki Derwisz pędzi osiemdziesiątką w kierunku ogona wlokącego się sznurka samochodów. Nie dotykając hamulca, bez cienia strachu wchodzi bokiem na prawo od małego volkswagena, przemyka między dwoma motocyklami i wpada na lewy pas, aby wyprzedzić autobus turystyczny. Pasażerowie patrzą za nami w szczerym przerażeniu, my zaś wracamy na nasz pas akurat w ostatnim momencie przed śmiercią. Z prawej tym razem strony wymijamy ogromną, sześciokołową ciężarówkę wojskową. Na jej szczycie siedzi dwóch żołnierzy z armatką. Lewą czy prawą stroną, znów, znów, za każdym razem o włos od tragedii - wyjeżdżamy wreszcie na czoło powolnej grupy i oddychamy z ulgą, licząc na chwilę relaksu. Mała poprawka - przed nami pojawia się korek spowodowany prawdopodobnie wypadkiem. Około trzydziestu samochodów!... Pędzimy na nie z szybkością światła... - Trzepak! Rozlega się straszny pisk hamulców, domagających się natychmiastowej interwencji mechaników. Potem szarpnięcie hamulca bezpieczeństwa, przekleństwa, znowu trzask metalu. Nareszcie opatrznościowy poślizg. Boczne drzwi znajdują się centymetr od tyłu przyczepy pełnej indyków. - Jacky, na miłość Boską, powiedz mu coś! Ja mam żonę i dzieci, powiedz mu, Muldoon! Nic to nie daje. Obydwaj tłumacze są w stanie szoku. Trzepak i tak nic nie słyszy: trąbi bez ustanku, głowę zaś wysadził za okno, domagając się wyjaśnień, co to za kupa złomu śmie nas zatrzymywać. W końcu rusza. Mijamy dwa małe fiaty, zupełnie takie jak nasz, zgruchotane po zderzeniu czołowym. Wyglądają jak dwa zmięte razem opakowania po gumie. Żadnej policji, żadnych ambulansów ani tłumu gapiów - jedynie wychudzony szakal w poszukiwaniu łupu. Facet, który najwyraźniej jest ocalałym kierowcą, stoi niepewnie na linii środkowej i gdy jedną ręką przyciska zieloną chustkę do skrwawionego ucha, drugą macha na przejeżdżające samochody. Trzepak wrzeszczy, aż otrzymuje zadowalającą odpowiedź. Wsadza głowę do środka i przekazuje informację głosem tak spokojnym, że Jacky zostaje wyrwany z transu i zaczyna tłumaczyć. - Mówi, że to kuzyn ze strony matki. Martwy taksiarz to także kuzyn. Był dobrym wujciem, ale słabym kierowcą - nie amin, niegodnym zaufania. - Powiedz mu, że moje serce jest równie niegodne zaufania. Za późno: Trzepak dostrzegł coś, co wygląda jak niepewna szansa. Omija kierowcę - rywala. Zielona chustka wisi nieprzytrzymywana u rannego ucha, kiedy obie pięści wygrażają za nami w świętym oburzeniu - Trzepak nie zwraca uwagi - wszystko pod kontrolą - opierając zmiętoszoną mapę o przednią szybę tak, by mocją analizować, obserwując jednocześnie drogę, podziwiając swoją twarz w lusterku, trąbiąc, jadąc nieprzepisową stroną drogi prosto na wielkiego pieprzonego doge’a nadjeżdżającego z ładunkiem mebli, sięgającym aż po lach, miedziane rurki łóżka, a na jego szczycie jeszcze i kiedy frzepak... (Tutaj kartka dziennika staje się nieczytelna.) 20października. Dwudziesta niedziela po Święcie Tygodni, tuż po wschodzie słońca i przed śniadaniem, z powrotem w mojej klitce, rozciągnięty na leżaku. Jacky zrobił wczoraj dausza na recepcji za to, że nie łączą jego rozmów do Jann Wenner i że nie dano nam jeszcze oddzielnych pokoi. Był tak efektywny, że natychmiast zabrano nam pokój i wsadzono do dwóch kabanas nad brzegiem basenu. Są to ciasne cementowe cele, zaprojektowane być może dla przebierających siew kostiumy kąpielowe, lecz w żadnym wypadku nie dla gości. Brak ciepłej wody, twarde łóżko, brak okien, a cena każdego z nich równa jest cenie poprzedniego pokoju. Ale Jacky dostawał świra od tych moich ciągłych nocnych wędrówek po pokoju - rezultat nadmiaru tureckiej kawy i pakistańskiego haszu... Znad basenu przyciągnąłem leżak. Siedzę sobie i patrzę na Wielką Piramidę, której kształt rysuje się ponad hotelem. Poranne niebo jest nieopisanie piękne, powietrze zaś tak nieruchome, że dochodzi mnie głos kruków krążących nad szczytem piramidy; tuzin czarnych punktów, walczących o miejsce na królewskiej grzędzie, czyli długim, drewnianym kiju, oznaczającym punkt, gdzie powinien znajdować się szczyt, gdyby wieńczący kamień był wciąż na miejscu. Bawią się świetnie, krążąc i piszcząc. To lepsze niż kawa po turecku. Kirlianowskie fotografie małych modeli piramid ukazują pola sił, wytryskujące wprost z wierzchołków niczym czysta energia, wystrzeliwana z wulkanów. Wiele jest opowieści o zagadkowych zjawiskach, objawiających się na szczycie Wielkiej Piramidy: wariujące kompasy, trzeszczące iskry strzelające z bolas z winem, farba radowa, samoistnie łuszcząca się z tarcz zegarków, aby przechodzić wewnątrz w zielony piasek. Muszę się przekonać przed wyjazdem. Wczoraj był pierwszy dzień od czasu przybycia do Kairu spędzony z daleka od piramid. Podjąłem decyzję, że mój czas poświęcę tylko okolicom Gizy i nie poddam się turystycznej żądzy „obejrzenia wszystkiego”. Niestety, wczoraj zostaliśmy porwani, aby rzucić okiem na jedno z tego „wszystkiego” - na przekór mojemu postanowieniu i na zgubę nas wszystkich. Trzepak okazał się mniej więcej tak godny zaufania i usłużny jak mapa Maraga, tylko o wiele bardziej nieprzyjemny. Gdy tylko znaleźliśmy się dość daleko od Mena House, osobnik ten zatracił wszelką umiejętność rozumienia języka angielskiego, a kiedy zobaczył, że Jacky i Muldoon nie dają łatwo za wygraną i krzyczą do niego po arabsku, zaprezentował tak niewyraźną wymowę, że nawet oni nie byli w stanie nic pojąć. Każda prośba o zwolnienie tempa kwitowana była słowami: - Miszfahim abadan. - Co to znaczy? - „Nic nie rozumiem” - zawył Jacky. - Ale w rzeczywistości to oznacza, że skurczybyk czuje się obrażony. Właściwie można to nazwać porwaniem. Trzepak skręcił gwałtownie w prawo i zjechał z zatłoczonego Bulwaru Piramid wprost w wąską uliczkę, biegnącą pomiędzy rzędami wysokich, cienistych drzew kauczukowych po prawej i głębokim kanałem irygacyjnym pełnym na wpół zatopionych krów i szczątków samochodów po lewej. Trzepak, uwolniony szczęśliwie od irytującego ruchu, mógł wreszcie dryfować swobodnie po puściuteńkich drogach, jeśli nie liczyć tak nieistotnych obiektów jak kury, dzieci, osły i tym podobne. - Trzepak! - Próbowałem kontaktu na bardziej uniwersalnych długościach fal. - Ty pokurczona kupo zaskorupiałego wielbłądziego gówna! Jedziesz za szybko! - I za daleko - podrapał się w głowę Muldoon. - Myślę, że jedziemy do Sakkary, do Piramidy Schodkowej. - Ten przeklęty Marag mnie oszukał. - Masz na myśli Marvina? - siedzący na przednim siedzeniu Jacky zdołał chwycić kartkę papieru. - Może i nie. Patrzcie, ta mapa nie pokazuje drogi do Zoser, ale do jakiegoś obszaru w jego pobliżu, miejsca nazwanego Tunelem Serapeum. Widzicie? Pewnie miał na myśli seraphim, czyli anioły. Zrezygnowaliśmy z apelów do rozsądku Trzepaka. Jacky stwierdził, że nasze krzyki tylko pogarszają sprawę, zaś Muldoon dodał, że obejrzenie Sakkary to też niezły pomysł. Gwoli wstępu: Piramida Schodkowa jest przez wszystkie obozy (z wyjątkiem stronnictwa Caycego) uznawana za najstarszą ze wszystkich istniejących. Warto ją zobaczyć, ma w sobie coś intrygującego. - Widziałeś ten Tunel Aniołów czy coś takiego? - Serapeum? Byłem tam ze studentami. To rzecz, że się tak wyrażę, z jajami. Po trzydziestu kilometrach jazdy wzdłuż wspomnianego kanału ponownie skręcamy w prawo. Kierujemy się na zachód, oddalając się od wąskiej doliny Nilu i zbliżając ku kolejnemu wapiennemu płaskowyżowi. Gdy dostajemy się na szczyt, Grupa z Gizy błyszczy w oddali niczym ślady kanałów na słońcu. W przeciwnym kierunku, o wiele bliżej, dostrzec można środkową strukturę króla Zosera. - Nadgryziona zębem czasu - odzywa się Muldoon. - Jeden z facetów na uniwersytecie ma taki popisowy numer pt. „Tennesse Egipt”. Śpiewa piosenkę o tej właśnie piramidzie, zwanej „Starą Łachmaniarą”. Trzepak był tak podniecony swoją bezkonkurencyjną jazdą, że odzyskał zdolności językowe. Muldoon namówił go do podjechania bliżej budowli. Przeszliśmy za Muldoonem przez zrekonstruowaną bramę świątyni i skierowaliśmy się ku zrujnowanej budowli. - Wybudowana na rozkaz króla Zosera przez genialnego, jak mówią, architekta Imhotepa. Egiptolodzy twierdzą, że stało się to na pięćdziesiąt lat przed wzniesieniem Wielkiej Piramidy. Trudno było myśleć o tej prymitywnej konstrukcji jako starszej jedynie o pięćdziesiąt lat od cudu z Gizy. Jeszcze trudniej pojąć, że była ona pięć tysięcy lat młodsza niż wynikało to z obliczeń Caycego. Muldoon zabrał nas do zwalonej kamiennej skrzyni, usytuowanej na tyłach piramidy. Można tam wspiąć się i zerknąć do wnętrza przez pięciocentymetrowy otwór. Kamienna budowla opiera się na tylnym module, przechylona w tym samym stopniu, co i skrzynia, co nadaje jej wygląd astronauty szykującego się do lotu w kosmos. Muldoon klaruje teorię mówiącą o tym, że piramida ta powstała przez kolejne dodawanie nowych skrzydeł do wewnętrznego bloku grobowca. Otrzymano w ten sposób schodowo zwężającą się ku górze konstrukcję. - Zobaczyli to jacyś ludzie Chufu i, wedle teorii, pomyśleli co następuje: „Hej! Gdyby wypełnić te schodki, to otrzyma się wielką piramidę. Zbudujemy taką dla Szefa”. Muldoon wprowadził nas do pięknych komnat z alabastru, o sufitach wymalowywanych w sceny z życia codziennego Egiptu sprzed pięciu tysięcy lat. Rolnik, który orze, sieje, zbiera plony; widzimy drogę złodzieja od momentu zbrodni do chwili procesu; rybacy zarzucają sieci z łodzi na powierzchnię jeziora, gdy poniżej reliefy z wielką precyzją oddają bogactwo podwodnego świata: pewne formy wydają się znajome, inne pewno wymarłe. Trzepak dreptał za nami, tracąc powoli cierpliwość nad naszym zainteresowaniem obiektami nieruchomymi. Ostatecznie zdecydował się zatrzymać i tkwić z założonymi rękami, lecz ustami pełnymi gróźb. - Przeżywa kolejny atak - przetłumaczył Jacky. - Mówił, że jeśli nie wrócimy do taksówki, to on jedzie bez nas. Nawet po umoszczeniu się za kierownicą Trzepak wciąż był podminowany. Przez resztę drogi do Serapeum wyzywał nas od najgorszych, głównie za marnowanie drogocennego czasu dla paru cholernych grobów! Próbowaliśmy go oswoić, oferując gumę i prosząc, by poszedł z nami do grobowców Serapen. Wpełzać do dziury jak jakaś jaszczurka? Za żadne skarby! Pozostawiliśmy go więc przy wyjącym silniku, a sami pomaszerowaliśmy po piachu. Nie mieliśmy kłopotów ze znalezieniem śladu w postaci podartych biletów, bezbłędnie oznaczających drogę do wejścia świątyni. Wejście stanowiło szerokie, pochyłe rozcięcie w wapiennej skale, sięgające w dół aż do wysokich, kwadratowych drzwi. Wyglądało to jak stromy wjazd do podziemnego garażu dla pustynnych ciężarówek. W dole zapłaciliśmy za wstęp uzbrojonemu Arabowi, który wydał nam trzy połówki z pokaźnej kupki podartych biletów. Przeszliśmy przez wysokie drzwi i skręciliśmy w lewo, w stronę przestronnego korytarza. Inny strażnik zażądał kolejnej opłaty, zabrał nasze połówki i ponownie je przedarł. Z wielkim namaszczeniem podał połówki połówek, a swoje części odłożył na kupkę, która była o połowę mniejsza od kolekcji poprzednika (składając się jedynie z ćwiartek) i kazał iść dalej. Stawało się coraz ciemniej. Kolejny zakręt, w lewo czy w prawo (już nie pamiętam), znowu wysokie drzwi, za którymi znajdował się tunel główny. Jest to prosty, samotny korytarz, przebity w litej skale, o nierównych ścianach, wysokim suficie i płaskiej podłodze. Jest wystarczająco duży, by pomieścić kompletny system kolejki podziemnej: mogłyby się w nim minąć dwa pociągi, a jeszcze zostałoby sporo miejsca na maszyny z gumą do żucia i małe fontanny. Tu jest jednak zupełnie pusto. Tunel biegnie gładko naprzód i ginie w mroku. Oświetlony jest pośrednio. Światło dochodzi, jak w końcu zauważamy, z dużych wnęk położonych na przemian co dwadzieścia kroków po obu stronach korytarza. Są to regularne sześciany o grubo ciosanych ścianach, mniej więcej jednakowych rozmiarów: długość boku wynosi chyba dwanaście metrów, nieco więcej niż sufit tunelu. Dlatego, gdyby stanąć w takiej wnęce, człowiek musiałby zejść nieco poniżej poziomu podłogi w tunelu głównym i opierając się o barierkę, mógłby dojrzeć jedyne wyposażenie komnaty. W każdej z nich jest ono jednakowe: ogromna skrzynia z granitu wraz z odsuniętą nieco na bok płytą, pozwalającą spojrzeć w czarne wnętrze. Poza różnymi wykutymi napisami, wszystkie skrzynie są identyczne. Każda wykonana jest z pojedynczego bloku ciemnoczerwonego granitu, każda mocna, mroczna i przeraźliwie wielka. W sam raz na opakowanie dla taksówki Trzepaka. Pokój za pokojem, wzdłuż całego tunelu... Jest zawsze tak samo: jeden na lewo, potem, po kilkunastu krokach, następny na prawo, każdy z łukowatym wejściem, każdy z pojedynczą granitową trumną, podobną do następnej chyba nawet co do kąta odsunięcia dziesięciotonowej przykrywy, zapraszającej do sięgnięcia po ukryte w głębi skarby. - Przeznaczone były dla martwych byków - objaśnia Mulldoon. - Byków ofiarnych. Co roku jeden i tak przez tysiące lat. Zeszliśmy stromymi schodami do jednego z grobów i stanęliśmy obok olbrzymiej skrzyni. Mogłem dotknąć pokrywy. Muldoon dotąd przeglądał znaki wyryte na bokach, aż znalazł obraz rytualnej ofiary. - Byk musiał wyglądać w ten sposób, musiał mieć dokładnie ten wzór na zadzie plus dwa białe włosy w ogonie oraz znamię w kształcie skarabeusza pod językiem. Tutaj, popatrzcie na ten bok. Granitowe ściany pustego olbrzyma były gładkie jak powierzchnia jeziora. - A jednak archeolodzy nie zgadzają się na nic więcej jak na miedź! Bo tylko takie narzędzia zostały odkopane. Nasz nowoczesny szybkoobrotowy świder diamentowy potrzebowałby tygodnia, aby przewiercić mały otwór przez tego typu materiał, ale archeolodzy nadal twierdzą, że wykluczone jest cokolwiek, za wyjątkiem miedzi! Ogólny efekt był makabryczny, zbijający z tropu: nowoczesna precyzja w zderzeniu z zamierzchłą starożytnością, Jack z podziwem chodził wokół gigantycznej kamiennej zagadki. - Co, do diabła, takiego mieli? Nie chodzi mi o przeklęte narzędzia; nawet jeżeli posiadaliby laser Goldfingera i mądrość Salomona, to nadal musieliby się nieźle natrudzić. - Nie wiadomo także, dlaczego to robili. Być może z początku chodziło o rodzaj symbolicznego pogrzebu Ery Taurusa, który z czasem kontynuowany był siłą rozpędu. Pewności jednak nie ma. Jacky Cherry nie mógł przejść nad tym do porządku. - Jest w tym coś z gruntu perwersyjnego, wiecie? Coś... - Byczego - zakończył Muldoon. - Co przypomina mi o waszym kierowcy. Sprawdzimy, czy jest godny zaufania. I czy nadal wiernie czeka. Znaleźliśmy Trzepaka w wielce burzliwym nastroju. Nie chciało mu się nawet na nas patrzeć, nie mówiąc o wiezieniu do domu. Ze wzrokiem wbitym w niewyraźne zarysy Kairu wykrzykiwał, że obrabowaliśmy go z całego popołudnia jego egzystencji, nie wspominając napiwków i innych rzeczy. Zaklinał się, że ma zamiar usiąść i słuchać radia, dopóki nie pojawią się jacyś turyści w swoich wielbłądzich taksówkach z Gizy. Po próbie takiej rozkosznej jazdy na karku cuchnącego okrętu pustyni wielu z nich będzie zapewne szczęśliwych, mogąc rozsiąść się wygodnie we wnętrzu jego luksusowego krążownika szos. Ma więc nadzieję na szczodrą zapłatę, aby wynagrodzić sobie straty, na jakie narazili go tacy walnięci goście jak my. Łgał w żywe oczy. Do jutra nie pojawiłaby się żadna karawana i on o tym wiedział. Był mimo to zdecydowany wydoić swoje groźne przepowiednie co do piastra. Co gorsza, zdałem sobie sprawę, że jego głównym celem jest, abyśmy czołgali się przed nim ze strachu. W czasie jazdy powrotnej Trzepak przez cały czas chrząkał znacząco w ciszę. Gdy dotarł do Pyramid Boulevard, zmuszał się do jazdy tak powolnej, że stało się to prawie równie nieznośne jak poprzednie zawrotne tempo. Kiedy dotarliśmy do hotelu, każdy z nas drżał, zaś ręce Trzepaka trzęsły się tak mocno, że ledwo był w stanie przekręcić kluczyk. Wszystko się w nim burzyło. Twarz przybrała popielaty odcień na skutek przebytej dopiero co agonii nienaturalnej powolności, narzuconej przez jego własny okropny upór. - Co ze zdjęciem? - zapytał żałośnie. Obiecałem mu je wcześniej. - Idę założyć film - odpowiedziałem. - W pokoju. - Nie odważyłem się zabierać ze sobą aparatu. Chyba przejechałby rzeź środek basenu, aby tylko znaleźć się bliżej pożądanego udu techniki. - Wracaj szybko i strzelaj to zdjęcie - zawołał Jack Cherry zanim on sam się zastrzeli. Gdy Trzepak zobaczył, że wracam, o mało co się nie rozpłakał. Założyłem kliszę, a ręce drżały mi pod uważnym wzrokiem spragnionego modela. Jacky ustawił go do zdjęcia z piramidą w tle: - Dla efektu dramatycznego. Stał na krawężniku. Około minuty zabrało mu uspokojenie nerwów i przyjęcie odpowiedniej pozy. Wreszcie kiwnął głową, że jest gotów. - Teraz! Wyrwał mi zdjęcie, zanim byłem w stanie je utrwalić. Wrażenie było piorunujące. Gdy obserwował swój obraz pojawiający się na małym kwadracie papieru, mogliśmy patrzeć, jak zmienia się jego twarz. Zacisnął szczęki i zgarbił ramiona. Na naszych oczach przeistaczał się znowu w gotowego do skoku kota. Jego oddech uległ zwolnieniu. Kolory powróciły na twarz. Kiedy wszystko było już w porządku, jak to mówią - niech mnie kule biją, jeśli bęcwał nie zażąda pięciu funtów. Następna potężna awantura. Trzepak śmiał się do rozpuku umowy z wujem Maragiem. Kto to jest Marag? Gdzie on jest, on Marag, wraz z pięcioma funtami przyrzeczonymi za wynajęcie samochodu? Dlaczego go tutaj nie ma, by sfinalizować transakcję? - Okay, okay - wzdycha Jack i wręcza mu banknot. Ależ nie! To tylko zwykła stawka! (Trzepak dla pewności zerknął na fotografię - tak, ciągle tam był); on mówi o następnych pięciu funtach, za ten czas, który kazaliśmy mu czekać. Stawało się to męczące. Powiedziałem: dobra, oto pięć funtów. Ale oddawaj zdjęcie. Stracił dech. Czy nie tak się umawialiśmy? Zdjęcie w zamian za spokojną jazdę i żadnych dopłat? Zamrugał nerwowo oczami, rozglądając się dokoła. Nie był sam. Kilku innych taksówkarzy i poganiaczy przyczłapało, aby zobaczyć, co się dzieje. Wszyscy mieli uśmiechy na ustach. Ich uczucia były jednoznaczne. Trzepak znalazł się w potrzasku. Aby uratować twarz, musiał oddać twarz. Wyrwał mi z ręki banknot, rzucił zdjęcie na chodnik (twarzą do góry) i odjechał w siną dal. Głowę miał podniesioną wysoko, ramiona wyprostowane, brzuch wciągnięty. Niemalże byłem z niego dumny. Później jednak moc fotografii musiała odżyć na nowo. Wieczorem zastukał bowiem do drzwi mojej klitki. W ręku dzierżył jedno z metalowych pudełek, które wyrzuca się po zużyciu kliszy. Małe, kruche czarne pudełko. Znalazł je pod siedzeniem, gdzie je wsunąłem, mając torbę pełną wszelkiego polaroidowego oprzyrządowania. Z tryumfującym uśmiechem podniósł pudełko w górę. Objaśnił mi, że pragnie wymienić ten niezbędny element fotograficznego sprzętu na zdjęcie, które jest dla mnie bezwartościowe. Czekał, szczerząc zęby w uśmiechu. Jak zdołałbym mu wytłumaczyć, że jego wizerunek nigdy nie został pokryty utrwalaczem i że zdjęcia ze specjalnego pozytywowo-negatywowego polaroidu bez utrwalenia znikają w przeciągu kilku minut? Poza tym warunki umowy były inne. Tak więc odmówiłem kategorycznie, pozwoliłem mu zatrzymać cenny element i oświadczyłem, że nie oddam mu zdjęcia, nota bene nie istniejącego. - Nic z tego? - zawołał. - To znaczy, nie zamieniamy się? - Nie zamieniamy się, czyli nic z tego. Nie ma zdjęcia. Nie ma interesu. Zatkało go. Patrzył na mnie z nowym szacunkiem: oto drugi taki byczy chłop jak i on. Przez chwilę przeklinał mnie i straszył po arabsku i angielsku oraz w trzech czy czterech innych międzynarodowych językach. Cały czas wymachiwał pudełkiem, równie próżnym jak jego groźby. Gdy w końcu odszedł - zdumiony i nieźle wkurzony - zanotowałem w pamięci, by na drugi raz, wędrując po egipskich ziemiach, mieć się na baczności. Po kolacji kończę wywoływanie negatywów w małym pojemniku z chemikaliami, które trzeba nosić ze sobą dla tego rodzaju klisz polaroidowych. Dużo hałasu i masa kłopotu. Zdecydowałem się na kupno tego całego kramu z uwagi na tych wszystkich fotografów, którzy przez wiele lat próbowali uwieczniać moją podobiznę - zasłaniając mi widok, wytrącając mnie z równowagi, sprawiając, że potykałem się w miejscach, w których do tej pory sunąłem gładko jak po stole, obiecując nieodmiennie: „Wiem, że to kłopot, ale przyślę panu odbitki!” - tylko po to, by zniknąć bez śladu w swoich pracowniach. Liczyłem, że cała ta maszyneria będzie sprawiedliwym rozwiązaniem; obiekty dostaną swoje odbitki, ja zaś zatrzymam negatywy. Ale do diabła z tym. Za dużo zachodu. V: WEWNĄTRZ KAMIENNEGO SERCA Albowiem nic, co ukryte, takim nie pozostanie, wszystko, co schowane, będzie ujawnione. - Jezus - Kiedy nie masz nic do powiedzenia - poradził mi kiedyś stryjek Dicker w pewnej odzie do optymizmu - nie bój się powiedz to! To tak, jakbyś nie miał nic na kolację z wyjątkiem, powiedzmy, gara wody i odrobiny soli. Może się zdarzyć, że jak już zagotujesz i posolisz wodę, jakiś fagas w swoim gruchocie przez przypadek rozjedzie jedną z twoich najlepszych kur... poświęcających tobie swoje młode życie. Pozostałem wierny owej radzie, gotując hektolitry zbędnych stów, aby w ostatniej sekundzie otrzymać wyśmienitą potrawę. - Nigdy, przenigdy - stryj sprostował - nie spraszaj tłumów, licząc na ten cud. Pomoc niebieska jest doskonale nieprzewidywalna. Zdaje się, że zapomniałem o tej poprawce, gdyż z uporem próbuję pisać w Egipcie, przy stole pełnym zaproszonych czytelników, brzuchy burczą, kocioł kipi, a żadnego znaku zbawiennej Jemimy lub jej ziemniaków. Prawdę mówiąc, po pomyłce z Maragiem zaprzestałem wyczekiwania na drodze obok kurnika. Żałuję, że nie mogę wysadzić tej całej kuchni w powietrze. Niech Jann Wenner poczyni odpowiednie zmiany w menu. - Wykreśl z karty rosół z kury, Jacky, i otwórz okno. Cała jadalnia jest zaparowana. Przechwalone Tajemne Sanktuarium? Byłem bliższy wdarcia się tam w Dayton w stanie Ohio, niż tkwiąc teraz w Gizie i patrząc na ssącą pestki pokojówkę. Nie umiem nawet zacząć rozmowy. „Gorąco dziś” - to wszystko, co jestem w stanie z siebie wydusić, chociaż wiem, że ma na imię Kafoozalum i że sok owocowy ścieka jej po brodzie. Jej oczy, gdy patrzy na mnie, są tak okrągłe jak guziki jej uniformu z Mena House - czekają na otwarcie. Wiem, że zna angielski. Wiele razy słyszałem, jak trajkotała w innych pokojach, pchając wózek pełen białej pościeli, jej mundur jest pełen dojrzałego, brązowego miąższu. Nigdy nie powiedziałem więcej niż „dzień dobry” czy „dziękuję”, nawet kiedy przesyłała mi swój najcenniejszy uśmiech (kły z czternastokaratowego złota). Aż do tego południa... Pędziłem do hotelu z fantastycznym znaleziskiem. W mojej kieszeni spoczywała najlepsza rzecz, jaką zdobyłem od czasu pontiaka rocznik 66: wspaniała stara rzymska moneta. A może grecka. Ze szlachetnym profilem wciąż odcinającym się ze zniszczonego tła z brązu. Przepełniony entuzjazmem, że znalazłem coś starożytnego, pędziłem na złamanie karku do Jacka Cherry. Zamiast nadkładać drogi przechodząc przez główną bramę, wszedłem do budynku tylnymi drzwiami. Wpadłem wprost między rozłożone brązowe kolana Kafoozalum, siedzącej na małym, kwadratowym obrusie. Myślałem, że je obiad. Chwiejąc się, aby nie wdepnąć w jej groch lub kolana, wykonałem dość zabawny taniec, aż wreszcie odzyskałem równowagę i odskoczyłem. Wtedy zobaczyłem, że na obrusie nie ma jedzenia, ale karty, które wyglądały na rodzaj egipskiego tarota. Ostrożnie zebrała je z mojej drogi, spoglądając na mnie wzrokiem równie ciekawym, co zachwycającym. Przeprosiłem i opowiedziałem o monecie, dodając, że nie miałem na myśli nic złego, tak nieoczekiwanie na nią wchodząc. - To znaczy na twoje karty. Mogę je zobaczyć? - Czemu nie? - błysnęła uśmiechem swoich złotych kłów. - Oczywiście! Gdy rozsiadłem się na worku cementu, ona rozprostowała płótno i zaczęła rozkładać karty. To nie był tarot, ale jej osobista kolekcja owych przesłodzonych „zdjęć pozowanych”, które można kupić w każdym kiosku. Z tym, że jej karty nie były przeznaczone dla turystów. Przedstawiały egipskie modelki i modeli w sztywnych, wystudiowanych pozach. Głównie sceny małżeńskie i narzeczeńskie. Na przykład zamiast głównego elementu takiego jak „Kochankowie” mamy tutaj „Przystojna Młoda Para na Progu Domu Dziewczyny, żegnająca się Smutnymi Oczami” lub „Samotna Narzeczona Patrząca Załzawionym Wzrokiem na Skrzynkę Pocztową z Listem od Ukochanego”. Wszystko przyprawione najnowszymi kairskimi fryzurami i szmatkami, wszystko to piękne, kochające i promieniejące. W skrócie - rzygać się chce. Byłem jednak pod wrażeniem jej prezentacji. Powoli odkryła ostatni, swój ulubiony obrazek („Piękna Młoda Para Wciąż w Ślubnych Strojach Samotnie po Raz Pierwszy lub Tak Im Się Tylko Wydaje, gdyż Widzimy w Oknie za Nimi, że Goście Weselni Patrzą, Jak On Unosi Jej Welon, Delikatnie, i Jak Ona Dotyka Jego Wąsów, Prowokująco) i podniosła na mnie wzrok, pytając w każdym języku świata: „Na co czekasz, głuptasie?” Odpowiedziałem, żeby wpadła do mnie, gdy będzie miała trochę czasu, a pokażę jej negatywy z mojego nowego polaroidu... Teraz jest w mojej celi, z rękami pełnymi świeżo uprasowanych ściereczek. Drzwi zamykają się z hukiem. Rytuał wstępny mamy już za sobą: wymieniliśmy zdjęcia, ona zwolniła się z wieczornych obowiązków. Nie pozostaje nic innego, jak rzucić kilka rutynowych zdań i otworzyć drzwi rozkoszy. A wszystko, co potrafię powiedzieć, to: „Gorąco dzisiaj”. - Co piszesz? - Zagląda do mojego notesu. - Nic. Notatki, aby pamiętać, co się zdarzyło. Wszystko to z braku odwagi, z obawy przed międzynarodowym faux pas. Siedzę, zagryzając wargi, dopóki ona litościwie nie rozładowuje sytuacji. - Ya Salam! Zdjęcia wymienione, owoce zjedzone, trzeba tylko spojrzeć na zegarek i zdziwić się, jak ten czas leci. Dziękuje mi spiesznie, zbiera porzucone ścierki, rozgląda siew obie strony przed wyjściem z pokoju i podbiega do swojego wózka, cały czas ssąc pestkę. Po zamianie czystej bielizny na brudną powraca przed moje drzwi i pyta: - Czy dziś też panu gorąco? Mówię, że też. Prosi, bym jeszcze trochę wytrzymał, wiatr zmieni się lada dzień. - Wszystko przeminie - uśmiecha się. - Nawet rozwolnienie. I odjeżdża dalej, pozostawiając mnie niemego, jak wiejskiego głupka. Cóż za cios z ręki pokojówki! Tak czy inaczej, lepiej daj małej suty napiwek przy wyjeździe. Jak suty? Bardzo suty. To dlatego potrzebujący na całym świecie najbardziej lubią Amerykanów. Zawsze można liczyć, że damy więcej, ponieważ nigdy nie jesteśmy w stanie zrobić tego, czego się od nas oczekuje. 23 października, środa. Moskity i skarabeusze przyszpiliły Jacka do ściany jego celi. Również Yasir Arafat dostaje od Konwencji Muzułmańskiej w Kairze forsę na wycieczkę do piramid. Podobno widziano go jedzącego obiad w prywatnej jadalni. Wkoło stoją rozsiane ciemne figury złowróżbnie wyglądających facetów z ochrony, dbających o to, by żaden z uczestników wyprawy do Ziemi Świętej nie wpadł na jakiś głupi pomysł. Jacky czuje się nieszczęśliwy z tego powodu. Łapie autobus numer 900 do Kairu, aby znaleźć mieszkanie z mniejszą ilością robaków. Wspinam się na wzgórze. Po drodze kupuję w sklepiku dawno wypatrzoną fajkę wodną. Sklep ten jest przyzwoicie wyglądającą przybudówką domu z napisem: „Szpital dla biednych dzieci”. Pytam właściciela, jak udało mu się zdobyć miejsce tak blisko piramid. Odpowiada, że część zysków oddaje na rzecz szpitala. Chcę wiedzieć, jakie choroby leczy się w tym przybytku u stóp Wielkiej Piramidy. Przez chwilę próbuje znaleźć nazwę dla owej choroby, lecz w końcu wskazuje palcem w stronę miasta. - Pre-sja... miasta Kair. Tu się leczyć. Rozumie? Biorę fajkę, kiwam głową na pożegnanie i wychodzę w poszukiwaniu własnego lekarstwa. Zamierzałem bowiem znaleźć jakieś ustronne miejsce gdzieś koło piramidy, ale napotykam tylko mrowie turystów. Wspinam się na trzecią warstwę, siadam na kamieniu i gapię się na poganiaczy, spadających lawiną na coraz to nowe dostawy ludzkiego towaru. Są bezlitośni, pewna kobieta zaczyna nawet płakać. - Siedem lat oszczędzałam, aby tu przyjechać! Na miłość Boską, zostawcie mnie w spokoju! Zwinny właściciel wielbłądów wycofuje się spiesznie w obawie wywołania ataku serca, zaplątuje się w linkę swego zwierzaka i pada na kupę świeżego wielbłądziego łajna. Patrzy w takim osłupieniu na zbrukane szaty, że mam wrażenie, iż za chwilę sam wybuchnie płaczem. Zastanawiam się, czy w Kairze jest szpital dla ofiar presji, wywieranej przez piramidy... 24 października, czwartek, dość późno. Wlokłem się właśnie z baru, kiedy w końcu wszedłem w kontakt z moimi współmieszkańcami, naukowcami od promieni kosmicznych. Wszyscy (z wyjątkiem egipskich studentów) okazali się bardzo uczeni i tak samo bardzo pijani. Mena Longue to przerażający, pretensjonalny i drogi lokal. Wkroczyłem doń w angielskich szortach i hełmie korkowym na głowie (strasznie się kurzyło tego dnia). Gwoli tradycji zamówiłem jeden z cennych ginów z tonikiem. Pewien prawdziwy Anglik z porcją baraniny i szklanką ascot w ręce ruszył na mnie od swojego stolika, ustawionego po drugiej stronie plastykowej arabeski. - Pi-wo proszę - oświadczył - i trochę orzeszków - głosem tak dystyngowanym, że od tej pory nie dziwi mnie, czemu wykopano ich z dawnych kolonii. Skwaszony Egipcjanin za ladą przygryzł tylko wargi i usłuchał. Powiedziałem Anglikowi, aby lepiej nie używał tego tonu wobec barmana w Oregonie. - Niezbyt możliwe, aby się kiedykolwiek tam pojechało - odrzekł, wbijając we mnie oczy. - Spójrzmy na strój! Dynastia Montych, czyż nie tak? Kampania Rommla? Na rany Chrystusa, należałoby zgodzić się z profesorem: to żałosne, obskurne śmietnisko zasługuje na to, by mieścić w sobie okazy z każdego okresu. Wskazano mi go wcześniej jako jednego z ekspertów od promieniowania, który przyjechał tu z nową komorą iskrową, skonstruowaną specjalnie dla potrzeb badań nad piramidami. Przyznałem, że również przybyłem na to śmietnisko w poszukiwaniu zaginionych komnat. - Myślałem, że to odpowiedni strój. - Nonsens, jeżeli chcesz wysłuchać opinii fachowca w stanie upojenia alkoholowego. Z drugiej strony, jeśli potrzebujesz bardziej trzeźwego spojrzenia, pójdź za mną... Zabrał swoje piwo i orzeszki i chwycił mnie pod ramię, by doholować do swego stolika. Przedstawił mnie tam jako renomowanego piramidiotę, pana Ukrycjusza Komnat-Śmieć. - Precz z korkowymi hełmami, panie Ukrycjuszu; spójrz na tych chamów swoim pełnym archeologicznego zapału wzrokiem. Było ich razem pięciu. Prawdziwy Anglik, krępy czarnobrody Amerykanin mniej więcej w moim wieku, gładki starszawy Niemiec w przydymionych okularach i białym płóciennym garniturze i dwóch asystentów z Uniwersytetu Kairskiego. Chamy ledwie raczyły mnie zauważyć, mimo całego mojego zapału. Natychmiast powrócili do przerwanej rozmowy, poruszającej głębokie i poważne socjopolityczne, teologiczne i religijne aspekty nadchodzącej walki o mistrzostwo wagi ciężkiej w Zairze. - Nie obchodzi mnie, czy Ali pobiera lekcje tybetańskiej jogi, czy uczy się lewitacji - oświadczył uroczyście Amerykanin. - Foreman i tak go położy. Nokaut gwarantowany. Miał bardzo męską budowę i sposób poruszania, muskularne ramiona i szyję wciśniętą w koszulkę z krótkim rękawem. Napis biegnący wzdłuż jego piersi obwieszczał, że jest członkiem „Stanfordzkiej Grupy Linearnych Akcelerowanych Komputerów Wojen Gwiezdnych”, ich motto: „Nigdy nie mów hiper!” - Jasne, Ali był wielki, przeklęty świętoszek. Ale to nie wiara uczyniła go świętym. Po pierwsze: jego szybkość – która teraz poważnie zmalała - a po drugie: jego zdolność do wkurzania przeciwnika. Jeśli cokolwiek ezoterycznego daje mu siły, to właśnie ta zdolność. Prawda, panowie? - Dokładnie - potwierdził Prawdziwy Anglik. - Jego wkurzająca czarna gęba... - Tylko że to za mało na tego faceta. „Padniesz w dziewiątej, ty posiniaczony flaku!” - to o wiele za mało. Nie na Wielkiego George’a. To nie żaden wujcio Liston! To nie żaden zbzikowany harcerzyk jak Floyd Patterson! To bona fide promiennooki, uparty (o Jezu!) wariat, który za grosz nie dba, co myśli o nim tłum czarnuchów. Mówił to w kierunku dwóch studentów, ale odniosłem wrażenie, że słowa skierowane są do starszego mężczyzny. - Więc jeśli Ali nie wykończy go psychicznie, to do czego sprowadzi się owa walka? Do przewagi fizycznej, prędkości, rozmiarów i siły. A Foreman jest szybszy, większy i młodszy. Nie obchodzi mnie, dla jakiego kraju walczy. - Otóż to - zgodził się Anglik. - Nowoczesna taktyka ponad zacofanie i przesąd. Gwarantowane K.O. To sprowokowało do włączenia się niemieckiego profesora. - Otóż to? - Roześmiał się cicho i pokręcił głową nad Anglikiem. - Tak jak wasza nowoczesna taktyka brytyjska znokautowała zacofanego Nassera? - To niesprawiedliwe! - wybuchnął oburzony Anglik.-Ale przydałoby się to temu przeklętemu Eisenhowerowi. - Po raz kolejny przypominam drogim panom: bitwa odbędzie się o trzeciej nad ranem w sercu kontynentu afrykańskiego, w pełnym blasku księżyca, będącego w znaku Skorpiona. Amerykanin powiedział staremu, że czytał za dużo książek Conrada. - Kilka lat temu Ali może i byłby w stanie rozkwasić Foremana, ale mamy rok 1974. Wiele się zmieniło, jak się o tym wkrótce przekona staruszek Ali. To, że przeciwnik jest czarny, nie oznacza wcale, że afrykański czar ma spętać mu ręce. - Wyznanie chrześcijańskie nie jest także gwarancją K.O. - przypomniał z uśmiechem profesor. - Jak udowodniła nam niemiecka historia. - Od dawna mnie to zastanawiało, aż w końcu pojawił się ten temat. - Prawdziwy Anglik grzebał w torebce z orzeszkami. - To do niego niepodobne, mieszać siew te sprawy. - Niepodobne do Alego? Nic podobnego, jeśli prześledzić jego karierę. Styl Alego... - Nie Alego, ty jankeski wodogłowcu - warknął Anglik. - Eisenhowera! Sprowokowało to taki wybuch radości, że Amerykanin zgiął się nad szklanką i włączył do ogólnego śmiechu. Odchylając się w tył, by uniknąć rozlania płynu, zwalił się z hukiem na podłogę. Studenci pomogli mu wstać i wciąż śmiejącego się usadzili na krześle. Niemiec popatrzył na niego karcącym wzrokiem. Śmiech natychmiast umilkł. Niemiec zdjął płaszcz i złożył go na kolanach. Nad zebranymi zapadła śmiertelna cisza. Ba! Cały salon milczał! Ludzie przy sąsiednim stoliku popijali spokojnie z kieliszków, muzułmanie zaś poruszali ustami, dziękując Allahowi za zakaz spożywania alkoholu. Prawdą jest, że wszyscy zebrani naukowcy zalani byli aż do wysokości ich dumnych tytułów, ale to nie wyjaśniało napięcia. Po minucie zapytałem, jak przebiegają kosmiczne eksperymenty. - Bardzo zadowalające - odrzekł Amerykanin. - Na Chefrenie i Mykerinosie, bardzo zadowalające! Pociągnął łyk dżinu z tonikiem i zatoczył się nad stołem, aby uwolnić się od kłującego wzroku Niemca. Przyznał, że nie znaleźli w nich nic rewelacyjnego, ale obiecują sobie wiele po Wielkiej Piramidzie. - Tym razem zaatakujemy ją od wewnątrz. Odbiornik zainstalujemy w środku Komnaty Królowej. Świąteczne tłumy powinny się nieco przerzedzić, więc założymy wszystko do jutra, najwyżej pojutrza! Prawdziwy Anglik zaprotestował: - Sprzęt wart ponad milion funtów szterlingów? Dopuścić, by grzebał w nim jakiś poganiacz wielbłądów? Ci ludzie to dzikusy! Nieobliczalni! Spytałem, jakie są ich nadzieje - w najlepszym przypadku. Amerykanin odrzekł, że jego marzeniem jest komnata z nieprzyzwoitymi hieroglifami. Niemiec wtrącił, że także chciałby odnaleźć komnatę, ale zawierającą odwieczny sen każdego egiptologa: nie obrabowaną trumnę. Studenci powtórzyli to samo. Anglik, odzyskując nieco werwy, stwierdził, że spodziewa się zakończenia tego bajzlu raz a dobrze. - Najprawdopodobniej wszystko, co wyciągniemy z tej uświęconej góry grochu, ograniczy się do kilku rzeźbionych zabawek wartych około trzech lub sześciu szylingów na rynku zabawkarskim. Ale przynajmniej wszystko to się skończy. - Czemu więc ryzykować sprzęt o wartości miliona funtów szterlingów? Co usprawiedliwia tak wielką inwestycję? - Ostrożnie. - Niemiec smagnął mnie uśmiechem niby rzemiennym biczem. - W terenie nie powinno się zadawać takich pytań. - Racja - przyznał Amerykanin. - Pytanie to zadane będzie wielokrotnie po przybyciu do biura w kraju. Za forsę wywaloną na mój przyjazd tutaj Stanford mógłby sam wybudować piramidę! - O to chodzi! Na co liczy więc biuro w kraju? Dlaczego... Nie skończyłem. Płócienna marynarka Niemca zsunęła się z jego kolan, odkrywając tajemnicę dziwnych zawirowań personalnych wokół stolika: w jego dłoni o długich paznokciach spoczywała nie tylko potężna łapa Amerykanina. Trzymał także rękę siedzącego obok egipskiego studenta. Wszystkie oczy odwróciły się dyplomatycznie od tego pokazu splecionych dłoni i powędrowały ku napojom, orzeszkom etc. Anglik czym prędzej powrócił do mnie i mego pytania. - Zastanawiasz się, czy to się opłaca, gdzie tu sens? Dobrze. Wyłóżmy karty na stół. - Oczyścił blat. - Po pierwsze wymienię kilka Znanych Aktywów: to wielowymiarowe biuro standardów, wielojęzyczne i uniwersalne, skonstruowane w celu wyrażenia i głoszenia takich absolutów jak ów nieśmiertelny cal (wygodna liczba dziesięciu milionów daje nam długość ziemskiej osi polarnej) oraz nasz przeklęty obwód, wagę, nie tylko długość roku słonecznego i gwiezdnego, ale i poprawki, czyli rok przestępny. Nie mówiąc o długości obiegu Ziemi wokół Słońca czy błędzie obrotu, który powoduje zakłócenia w punkcie polarnym, który z kolei daje nam 26.920-krotny cykl zrównania dnia i nocy. To jest właśnie początek ery Wodnika. Kopiąc głębiej w naszym kamiennym sejfie znajdujemy takie kwiatki jak podstawy geometrii płaszczyzny i przestrzeni, początki trygonometrii i - z pewnością cenniejsze niż te wszystkie nudne kierunki, odległości i wagi razem wzięte - trzy najpotężniejsze zdobycze matematyczne. Pierwszą z nich jest oczywiście pi, ów stały a najwyraźniej nieskończony klucz do tajemnicy koła. Po drugie - fi: otwarte wrota Złotego Prostokąta, pozwalające nam przenosić się harmonijnie i wiecznie bez przekładania biegów tak długo, jak dwa do trzech jest tyle, co trzy do pięciu jest tyle, co pięć do ośmiu jest tyle, co osiem do trzynastu. Pojąłeś? I po trzecie: prawo Pitagorasa, które w rzeczywistości jest jedynie cwanym podsumowaniem dwóch poprzednich tricków i zawdzięczamy je w równym stopniu Pitagorasowi co muzykę Ericowi Claptonowi. - Brawo! - wykrzyknął Niemiec, lecz Anglik był już w transie i nic nie mogłoby mu teraz przeszkodzić. - Jeżeli chodzi o Aktywa Prawdopodobne, dywidendy są równie zachęcające. Bazując na uznaniu faktu, że do tej pory byliśmy w stanie zrozumieć i docenić informacje piramid w stopniu dla nas dostępnym, musimy zadać sobie pytanie, ile jeszcze musi być ukryte w tym pięciościennym pudle, a czego na razie nie potrafimy dostrzec? Czy naród, który wie, jak zbierać i utylizować promienie i refleksy Słońca - nawet chwilowe rozjaśnienia i ich efekty - byłby skłonny podzielić się z nami swymi wiadomościami na temat siły słonecznej? Ha! Dawaj tu ministra energii! A czy astronomia na takim stopniu zaawansowania, by zaprojektować kamienny tunel, biegnący równolegle do osi Ziemi, czy wyznaczyć promień ze środka naszej planety przez wierzchołek tego kamiennego wskaźnika, który celowałby dokładnie w gwiazdę w konstelacji Plejad - którą setki rysunków z różnych wieków wyróżniają jako gwiazdę centralną, wokół której obraca się sieć pozostałych Plejad, a może i samo Słońce! - nie podsunęłaby kilku dobrych pomysłów? Wybierz sam - biuro w kraju, ONZ, Pentagon. Cóż znaczy dla Pentagonu kilka bilionów na badania, jeśli w rezultacie mógłby położyć łapę na promieniach tak precyzyjnych, że cięłyby granit z zegarmistrzowską precyzją, na tyle potężnych, by znieść z powierzchni Ziemi cały kontynent, aby pokrył się błotem i rdzą mitologii? - To równie prawdopodobne jak produkcja bomby fuzyjnej - zachęcał Amerykanin. - Mówmy szczerze, koledzy. Wszystko, co do tej pory powiedziałem, to tylko nieistotny dodatek, cholerne draństwo uknute przez zaborczych biurokratów. Prawdziwy skarb, z czego wszyscy piramidioci zdają sobie po cichu sprawę, choć nie zawsze się do tego głośno przyznają, leży w Żywych Aktywach. Wizja owej upragnionej nagrody poderwała go na równe (acz chwiejne) nogi. Kiwał się przez chwilę, podbródek mu drżał, wreszcie rozłożył ręce, jak gdyby zwracał się do całego stworzenia. - Jesteśmy coś komuś winni. Zapis długu jest wyraźnie widoczny w miejscu, gdzie ktoś chciał go wymazać z akt. Zostaliśmy rozmienieni na drobne, a książki stały się przedmiotem żonglerki. To jasne nawet dla najbardziej tępego widza, że próbują zatuszować nasz upadek. Cała długa kolumna została wytarta do czysta i zapisana na nowo, naukowo, pracowicie zawoalowana przez sprytnych księgowych od Herodota po Arnolda Toynbee. Mimo całego ich kunsztu dług jest wciąż widoczny: te cholerne, brzęczące osiemnaście i pół minuty, w których miało miejsce coś ważnego - nie, coś niezbędnego! Do tego sprowadzają się analizy stanu naszego konta. Jak wiele nam zrabowano, koledzy? Z naszych umysłów, z naszych dusz? Jak to możliwe, że ten sam gatunek ludzki, który wzniósł świątynie takie jak ta, zarządza obecnie turystycznym bajzlem, oferując cienkie piwko i niezrównoważony tłumek facetów, przewalających się za moimi oknami razem z ich czarnymi okularami i rewolwerami za pasem? Znowu odnalazł wdzięczny temat. Jego głos dźwięczał niczym u Oliviera w Szekspirowskiej tyradzie. - Żądam wyjaśnienia! Jako istota ludzka mam prawo do uczciwego rachunku. Na Boga, domagam się uczciwej komisji skrutacyjnej! Był to krzyk w imieniu wszystkich rozmienionych na drobne na całym świecie, w imieniu kipiącego społecznego oburzenia, kosmicznej inspiracji i cienkiego piwka. Nie obdarzył nas już ani jednym spojrzeniem. Odwrócił się na pięcie i opuścił salę najbardziej dumnym krokiem, jaki mógł zaprezentować w stanie alkoholowego upojenia. Rozległy się oklaski. Kiedy ucichły komentarze na temat mowy Anglika, próbowałem wypytać o wyniki badań. Niestety, wywołanie tematu uzbrojonych gości Mena House sprowadziło dyskusję na Arafata. Niezbyt go kochali, o ile zdołałem się zorientować. Nawet muzułmańscy studenci źle wyrażali się o palestyńskim przywódcy partyzantów. Niemiec zaś był bezlitosny. - To facet jakby żywcem przeniesiony z SA. Zasmarkany terrorysta w limuzynie. - Zdjął okulary i pocierał sobie nos. - Byłem na olimpiadzie w Monachium, kiedy zamordowano tych cudownych, młodych zapaśników izraelskich. To przerażające! Zwierzę się wam wszystkim: gdybym mógł, wsypałbym do jego kawy tłuczone szkło i postawił kubek na wózku ze śniadaniem. Amerykanin użyłby raczej LSD. - Byłaby to świetna zabawa, zobaczyć Yasira na haju. Środek przeczyszczający dla jego karmy, he, he, he... Gdybyśmy tylko wiedzieli, skąd wytrzasnąć działkę. Przeprosiłem i odszedłem kupić piwo. Zaniosłem je do pokoju. Przypuszczam, że mogłem podarować im moją butelkę muriny - i tak jej nie używałem. Ale jestem przeciwko podawaniu narkotyków. Nie mamy po prostu prawa porządkować cudzego życia, jakkolwiek brudne by ono nie było. A ci gangsterzy pustyni? Kto wie, jak reagowaliby, gdyby nafaszerować ich trawą? Kiedy tak patrzę na nich, kręcących się z rewolwerami za pasem, czuję szczerą wdzięczność do Proroka, który zabronił im picia wódki. Na trzeźwo są wystarczająco dzicy. Jak to określił Anglik? Nieobliczalni. 27 października, niedziela. Jacky popada z dnia na dzień w coraz gorszą depresję. Dziś rano zobaczyliśmy, że wokół Sfinksa wzniesiono ogrodzenie. - To trochę jak zamykać drzwi - zauważył Jacky - kiedy najazdy Turków odłupały już Sfinksowi kawał nosa. Wielki kot zignorował tę metaforę i nadal spoglądał ponad naszymi głowami, ponad bałaganem Nozlet el-Samman, w kierunku Nilu. Po południu Jacky spojrzał na świat nieco optymistyczniej. Zapoznał się z Kefoozalon i nawet zamówił do pokoju dwie szklanki rumu z colą. - Ona nie jest muzułmanką, ale koptyjką. Koptowie są sektą egipskich chrześcijan, tolerowanych z uwagi na niewielką liczebność i długą historię. Twierdzą, że są pierwszymi chrześcijanami - ludźmi, którzy opiekowali się Józefem, Marią i Dzieciątkiem podczas ich pobytu w Egipcie po ucieczce przed Herodem. Niektórzy utrzymują, że są ostatnimi esseńczykami, w ten sposób wyprzedzając w chrześcijaństwie samego Chrystusa, dzięki serii objawień, znaków i wizji, które jakoby stanowią nieodłączną część ich wiary. - To tłumaczyłoby jej niepokojące spojrzenie - zastanawiałem się; tradycyjnej muzułmance nie wolno patrzeć w oczy żadnemu mężczyźnie, z wyjątkiem ojca, brata i męża. - Takie otwarte i śmiałe. - Możliwe - przyznał Jacky. - Co niedzielę przyjeżdża autobusem do Kairu na nabożeństwo. Odbywa się ono w tym samym kościele, który, jak mi tłumaczyła, dwadzieścia wieków temu był schronieniem świętej rodziny. Cudowne miejsce. Zaledwie kilka lat temu robotnik dojrzał na dachu kobietę. Wszedł do środka i zawołał koptyjskiego księdza, który wyszedł i kazał jej zejść na dół. Wówczas, wedle stów Kefoozalum, zauważył dziwią jasność bijącą z postaci na dachu. „Święta Mario, Matko Boża – zawołał - To Dziewica!”, czy coś w tym guście. Tak czy inaczej, zebrała się cała kongregacja. Następnej niedzieli powtórzyło się to samo. W kolejnym tygodniu zgromadziły się tłumy - muzułmanów, chrześcijan, agnostyków - i wszyscy zobaczyli! Ciągnęło się to przez dwa miesiące. Tysiące było świadkami jej cotygodniowych odwiedzin. Jacky uśmiechnął się i uniósł brwi. - Zebrało się w końcu tylu ciekawskich, że rząd egipski kazał ogrodzić miejsce i pobierał dwadzieścia pięć piastrów za wejście. Wówczas kobieta przestała się ukazywać. - O wiele za mało! - podsumowałem. Ja również bym tego nie zniósł. Za oglądanie pustych trumien na wołowinę żądają pięćdziesięciu piastrów! 28 października, poniedziałek Jacky znajduje wreszcie pokój w Kairze. Idziemy razem do biura KLM. Jedyne samoloty startują w czwartek rano lub poniedziałek wieczorem, 4 listopada. Oświadczam wyondulowanej Holenderce, żeby wciągnęła mnie na lot na czwartek rano. Teraz, kiedy powrócił na łono miejskiej cywilizacji, Jacky chce zostać jeszcze tydzień. - Mógłbyś wynająć pokój w Kairze. Zaczekalibyśmy i złapali lot 4 listopada, zobaczyli taniec brzucha i spędzili święto Halloween w starożytnym grobowcu. Odpowiadam, że wolę spędzić ten dzień z dzieciakami w Oregonie, rozdając prażoną kukurydzę przebierańcom w gumowych maskach. Wzrusza ramionami. - Jak sobie życzysz. Czy sądzisz jednak, że do czwartku znajdziesz... dokończysz swoją pisaninę? Byłem wdzięczny za naniesienie owej drobnej poprawki. Musiałem wówczas przyznać, że „znalezienie tego” do czwartku jest zupełnie wykluczone. Czy nawet i do poniedziałku, jeżeli mam być szczery. Im uważniej się przypatrywałem, tym więcej moich teorii karlało w obliczu bezlitosnej obecności zagadki. Nie zaczepiany spaceruję wśród ruin wokół Gizy. Nauczyłem się pewnego tricku. Gdy tylko zauważam zbliżającego się obdartusa, natychmiast pochylam się i podnoszę jakiś kamień. Następnie oglądam go przez soczewki mego inżynierskiego kompasu i z radością w duszy dostrzegam, jak natręt cofa się z szacunkiem. - Ciii... Popatrz. Jankeski doktor znalazł wskazówkę. Spójrz, jak uczenie drapie się po swej łysej czaszce. Co oni wiedzą! Unoszę się z prądem. Peter OToole, jadący przez pustynię na swym wiernym wielbłądzie i gapiący się na swój cień podskakujący hipnotycznie na piachu. Wyprzedza go Omar Sharif i smaga batem po plecach. No co? - Dryfowałeś. - Ależ skąd! Myślałem. Ja... - Dryfowałeś. Po samotnej kolacji wycofuję się do pokoju. Nie mogę ani wypoczywać, ani pisać. Po czym wypoczywać? O czym pisać? Mam obecnie mniej pomysłów niż miesiąc temu, gdy opuszczałem Oregon. Partia dobiega końca, karty były albo znaczone, albo nic nie warte - jak ten Marag i jego autentycznie podrobiona mapa za pięć funtów. A mój as z rękawa? Butelka muriny, którą obiecałem sobie użyć, gdyby wszystko inne zawiodło. Wykluczone. Jak to ujął Muldoon Greggor: „Nie próbowałbym osłabiać zaklęcia przy pomocy kwasu. Gdy opadnie czarodziejska zbroja, wszystkie męty i oszuści oblezą cię jak robactwo. Nie pozostawią nawet nitki”. Mam jeszcze jedną paczuszkę haszyszu. Dla pewności. Gdybym tylko znalazł jakieś odludne miejsce na tyłach grobowców... Pod gwiaździstym niebem, w polu widzenia Sfinksa. Może spłynęłoby na mnie objawienie, którego nie ma co oczekiwać w tej obskurnej celi. Zbieram wszystkie specyfiki i wyruszam w mroki nocy. Jest późno. Żadnych taksówek. Strażnicy pozdrawiają mnie kiwnięciem głowy. Reflektory i głośniki po wieczornym pokazie „Światła i dźwięku” są już dawno schowane i zamknięte na klucz, a mimo to nie można narzekać na brak iluminacji: księżyc, którego przyjście obwieszczały armaty ramadanu, zbliża się do pełni; z braku innych ciekawszych zajęć Wielka Piramida błyszczy grobowo w jego promieniach. Na zalanym światłem zboczu znajduję miejsce, w którym byliśmy z Muldoonem pierwszej nocy. Wiatr jest mocniejszy, niż się spodziewałem. Wyrywam kartkę z notesu i podpalam zapałką. Rozpala się krótkim płomieniem, gdyż nie skręciłem jej dość mocno, jestem jednak tak zdeterminowany, by zaliczyć dziś jedną sztukę i tak wsysam się w ustnik fajki, że nie zdaję obie sprawy z towarzystwa. - Dobry wieczór, panie D’bree. Jego twarz świeci się tak blisko mojej, że w pierwszej chwili myślę, iż jest on samym płomieniem. Wokoło fruwają iskry haszu. - Ma pan kłopot z fajeczką? Mówię, że nie, już nie. W ostatnim błysku obydwaj zauważamy, że fajka jest pusta. Wysypuję popiół. Stwierdza, że jest mu bardzo przykro, ale przecież mogę z nim pójść i dostać coś o wiele lepszego. Skręta? Ten cały hasz i fajeczka to wcale niezły pomysł, ale dobry papieros... Marag prowadzi mnie do jednego z grobowców u stóp wzgórza, gdzie wapienny płaskowyż zaczyna opadać w dół w kierunku wioski. Przy drzwiach zatrzymuje nas ciche syknięcie. Zanim podejdę zbyt blisko, Marag zatrzymuje mnie swoją delikatną dłonią. - To mój przyjaciel - szepce. - Młody chłopiec z pustyni, a już jest strażnikiem w tym rogu. Bardzo korzystna pozycja! Czuje się trochę niepewnie, to nie jego dom. Masz haszysz? - Chcesz zmieszać z tytoniem? Nie palę, po papierosach jest mi niedobrze. - Nie! Dobry papieros. Dobry towar, z Finlandii. Zobaczysz. Dociera do drzwi grobowca akurat w chwili, gdy wynurza się zeń pozbawiona twarzy, uzbrojona sylwetka, wysłana zapewne, aby sprawdzić ten podejrzany hałas. Księżyc wysuwa się zza chmury, oni zaś stoją, rozmawiając w jego świetle. Nasz pustynny chłopiec nosi maskę ciemności. Nie odzywa się. Turban, którym zasłania twarz, jest mocno sfatygowany, ale oceniam, że właściciel nie ma wiele ponad dwadzieścia lat. To nie chłopiec, może nigdy nim nie był. Wzbudzam pewne zaufanie zjawy bez oblicza, gdyż opuszcza karabin i wyciąga dywanik. Rozwija go na piasku i zaprasza, abym usiadł. Z kieszeni nowych szarawarów wyjmuje blaszane pudełko i otwiera je. Marag chce zabrać mój haszysz, a ja ustępuję niechętnie. Zjawa siada ostrożnie i wsypuje haszysz do pudełka. Nikt się nie odzywa. Jest bardzo pedantyczny i zwinięcie trzech papierosów zajmuje mu niewiarygodnie dużo czasu. Z powodzeniem moglibyśmy wypalić pierwszy, gdy on zwijał kolejne, ale milczeliśmy. Wreszcie zapala skręta i podaje mi. - To tytoń! - Ale nie papierosowy - śpieszy z wyjaśnieniem Marag. - Tytoń fajkowy. Fiński. Żona mężczyzny schodzi ze schodów, wiodących do grobowca. Niesie miedzianą tacę i trzy szklanki. Zgodnie z tradycją jest bosa i w ciąży, a ten ostatni fakt przydaje jej wstydliwości. Można wyczuć, jak się czerwieni, ustawiając tacę na piasku. Marag wypowiada parę arabskich słów na temat obwodu jej pasa. Kobieta oddala się prędko. Herbata jest nieprzyzwoicie wprost mocna i słodka, ale po skończeniu pierwszej rundy muszę przyznać, że fiński tytoń nie jest wcale taki zły. Gdy mąż zapala kolejnego skręta, żona przynosi garnek, napełnia ponownie nasze szklanki i znowu znika, wszystko w przeciągu kilku chwil. Tym razem herbata jest słabsza i wyczuwam, że kończy im się cukier. Dokładnie na początku trzeciej rundy kobieta znowu przychodzi i teraz delektujemy się już niczym innym jak gorącą wodą. Tym razem pozostaje na zewnątrz, daje tym samym do zrozumienia, że towar się skończył. Gdyby ktoś chciał więcej, skazałby ją na dreptanie na bosaka do wioski. Mimo zaokrąglonych kształtów wydaje się unosić w powietrzu. Mąż kończy swoją filiżankę i odstawia na tacę, kręcąc głową: „Nie. Już wystarczy”. Kobieta schyla się, aby podnieść tacę. Tym razem młody mąż czule dotyka jej nagiej stopy. Marag krzywi się na ten niemuzułmański gest. - Jest tak, jak mówią - rzuca w przestrzeń. - Młodzież bierze się do narkotyków i zapomina, jak powinna się zachowywać. Domyślam się, że miała to być ironia, ale nie jestem pewien, po ostatniej rundzie światło w grobowcu gaśnie, pozostawiając nas jedynie przy lampie księżyca. Siedzimy bardzo długo, parzymy na gwiazdy i słuchamy ujadania psów w pobliskiej wiosce. Gdy nadchodzi czas pożegnania, wstajemy wszyscy równocześnie. Mężczyzna chowa swoje blaszane pudełko do kieszeni i zwija dywan. Cień kiwa mi głową na dobranoc i ulatnia się w ślad za towarzyszem. Ani słowa. Ani na chwilę policzek czy broda nie wystawiła się na światło dalekiego księżyca. Osoba bez oblicza pozostawiła po sobie jedynie ślad na piachu, fascynujący niczym wielkość Arabii. Złazimy w dół do wioski, gdzie Marag ma postarać się dla mnie o następny towar. Jestem naćpany jak głupi szczeniak. Sfinks rozłożył się koło drogi niczym wielki, mruczący kociak, otoczony fiatami i wielbłądami. - Mój przyjaciel Beduin jest z dala od swego domu. - Marag czuje, że musi się wytłumaczyć. - Załatwiłem mu tę robotę. Rodzina. Ja także opuściłem tę wioskę jako chłopiec. Jego kuzyn dał mi pracę. Schodził w dół wzgórza odwrócony tyłem, aby obserwować moją twarz. - Ten mały, on chyba nie posiedzi tu długo. Na czas porodu wróci na pustynię. Kiedy przyjedzie z powrotem, załatwię mu coś innego. To dobrze, prawda? Mieć rodzinę obok piramid? Nie potrafię zgadnąć, w co tym razem chce mnie wpakować. Może powinienem wyjaśnić, że bogatym globtroterem to ja nie jestem. Zanim powrócę, mogą upłynąć lata, dekady całe... Powinien zachować tę gadkę dla bardziej tłustego kapłona. Wyjaśnia, że nie mogę mu towarzyszyć. Muszę zaczekać u niego w domu. Kroczę za nim po kamiennych ścieżkach, które stają się coraz szersze i równiejsze, aż przemieniają się w miniaturowe uliczki, krzyżujące się w labiryncie mikroskopijnych domków. Ulice tu są zbyt wąskie dla samochodów, ale ruch i tak jest ożywiony. Nocne Marki wylęgają na powietrze, zarówno mężczyźni jak i kobiety, kozy i dzieci. Znajomi, przykucnięci pod ścianą, mrugają i śmieją się do Maraga, który przemyka obok z wielką, białą zdobyczą na haku. W strumieniu światła przed jednym z pozbawionych drzwi domostw widzę bandę dzieciaków grających w kulki, ulepione własnoręcznie z gliny. Mały chłopiec odrywa się od zabawy i zaczyna iść za nami. Wygląda na jakieś siedem lat, co, jeżeli wziąć poprawkę na niedostatek białka, wskazuje, że ma około jedenastu. Marag udaje, że go nie zauważył, potem wykonuje niecierpliwy ruch ręką, jakby chciał dać mu klapsa. Chłopiec odskakuje ze śmiechem i Marag bierze go za rękę. - To jest Sami - wyjaśnia zachmurzony. - Mój najstarszy syn. Sami, przywitaj się z moim przyjacielem, panem Deb-ree. - Dobry wieczór, panie Deb-ree - mówi chłopiec. - Ładny wieczór? - Jego uścisk jest równie słaby jak ojca. Przechodzimy przez wspólne podwórko, wciśnięte pomiędzy gliniane chaty i wchodzimy do domu Maraga. Jedyna wieszająca się z sufitu przydymiona żarówka powoli rozświetla ciemności pokoju. Jest on niewiele większy od grobowca strażnika. Znajdują się tu dwie ogromne szafy, jeden dywan mata, obszerne łóżko i piętrowa prycza. Nie ma ani krzeseł, ani szafek i stołów. Dla dekoracji na ścianie przypięto kilim, na którym wiszą próbki sztuki dziecięcej. W rogu zaś leży długa wiązka trzciny cukrowej, obwiązana radosną, czerwoną wstęgą. Marag przedstawia mi swoją żonę, drobną kobietę z wystraszonymi oczami, tak często spotykanymi wśród egipskiej biedoty. Poznaję też panów: Ahmeda i Fu-Fu oraz pannę Szerę - wszystkich młodszych od Samiego. Marag bierze z łóżka poduszkę i kładzie ją na podłogę pod ścianą. Prosi, abym usiadł. Dzieci kucają wokół mnie i patrzą, co robię. Marag pomaga żonie rozpalić ogień. Gram dzieciakom na harmonijce i pozwalam bawić się moim kompasem. Żona tymczasem przygotowuje herbatę w małym miedzianym garnku. Pytam Samiego, skąd ma tę szramę na czole. Szczerząc zęby, macha w kierunku piramid i na migi pokazuje, że spadł. - To był poważny wypadek - dodaje Marag. - Ale może przekona go to, że duchy chcą, by był człowiekiem wykształconym, a nie kozicą, co skacze po piramidach. Potrafi już czytać, liczyć i rysować. - Spogląda na chłopca z nieukrywanym podziwem. - Potrafi pisać. Spod materaca górnego łóżka Marag wyciąga zeszyt: ten sam, którego kartka służyła za materiał do tajemnej mapy. Z dumą wskazuje na słowa i rysunki. - Pan Deb-ree jest artystą i doktorem, Sami. Może narysuje dla ciebie obrazek, kiedy ja wyjdę z domu. Po odejściu Maraga z moim pięciofuntowym banknotem Sani i ja wymieniamy się rysunkami. Ja pracuję nad Myszką Miki, a on nad piramidami. Mówię mu, że ściany są zbyt strome, a on pokazuje mi koniec zeszytu - zieleni się tam dolar amerykański, zwrócony do widza tą stroną, gdzie jest Wielka Pieczęć. Znajdują się pod nią dwa napisy, jeden po arabsku, drugi po angielsku, wykaligrafowane starannie przez cierpliwą i dokładną rękę nauczyciela. Są to tłumaczenia dwóch łacińskich haseł: „Nowy Porządek Wieków” i „Allah Naszym Stwórcą”. - Czy twój tata dał ci to zeszłej nocy? - Tak - przytakuje, marszcząc czoło, by przypomnieć sobie, co jeszcze mówił nauczyciel. - To dolar jankeski, amerykański zielony. Marag wciąż nie przychodzi. Jego żona kładzie pannę Szerę i pana Ahmeda do łóżka. Musi być już po północy, oni są jednak wciąż podnieceni i pełni energii. Patrzą na mnie ze swoich łóżek. Kobieta bierze małego pana Fu-Fu, siada na brzegu łóżka i obnaża jedno ramię. W niewyraźnym świetle wydaje się zniszczona ponad miarę swoich lat. Jednakże wszystkie dzieciaki są zdrowe i lepiej odżywione niż większość tych, które miałem okazję oglądać wcześniej. Może dlatego właśnie jest tak zniszczona. Fu-Fu zaczyna ssać. Matka przymyka oczy i kiwa się delikatnie na krawędzi łóżka, nucąc monotonną, nosową kołysankę. Fu-Fu obserwuje mnie bez mrugnięcia okiem. Na progu staje młody, chuderlawy indyk. Sami wygania go na podwórko, gdzie w kącie siedzi kobieta, dojąca kozę. Śmieje się do Samiego, kiedy ten płoszy indyka i woła coś po arabsku. - Matka ojca - wyjaśnia. - Dobrze? - Mówimy babka. Babka Samiego. Po skończonej pracy naciera skórzane naczynie olejkiem ze słoika i przynosi w nim mleko. Zdaje się mnie w ogóle nie zauważać. Połowę mleka przelewa do miedzianego garnka, stojącego na zimnej kuchence, resztę zaś odstawia, przykrywając wierzch naczynia ścierką. Wyciąga z wiązki jedną laskę trzciny i odchodzi. Kijek zawadza o żarówkę i nasze cienie zaczynają wariacko skakać w przód i w tył po całym pokoju. Kołysanka nie ustaje, małe oczy są nadal szeroko otwarte w nierzeczywistym, rozklekotanym świetle: patrzą na mnie... Nawet kwadratowe źrenice kozy na podwórku błyszczą żółtym blaskiem, kiedy zwierzę zabiera się do wiązki siana. Wracam do hotelu. Zasnąłem na podłodze w domu Maraga i przyśniło mi się, że nad wioską rozszalała się burza piaskowa. Nic nie widziałem. Chciałem krzyknąć w przerażeniu, ale piasek zatykał mi gardło. Jedynym głosem, który do mnie docierał, by rosnący hałas niecierpliwych klaksonów. Gdy Marag mnie obudził, dyszałem ciężko; byłem cały oblany potem. Oto on, we własnej osobie, po powrocie z wyprawy. Tym razem jednak po czterogodzinnym wysiłku zdobył tylko jedną paczuszkę. Wręczył mi ją, mrucząc słowa przeprosin. Leżała tak w mojej wyciągniętej dłoni w niewyraźnym świetle żarówki. Obaj byliśmy smutni. Gdy prowadził mnie przez wąskie uliczki, wiodące do Sphinx Street, ani na chwilę nie przestawał mnie przepraszać, obiecywał poprawę. Zapewniałem go, że wszystko jest w porządku i prosiłem, by przestał się martwić. To tylko taka mała wpadka. - Nic nie jest w porządku! - upierał się. - To okropna wpadka. Dziś wieczór przyniosę resztę, o ósmej w Mena House. Gwarantowane! Wciąż powracał do tego samego. Chcąc zmienić temat, powiedziałem, że ma bardzo miłą rodzinę. - Bardzo mi przyjemnie, że to mówisz. A co z Samim, podoba ci się Sami? Cwany jest ten mój Sami? Odrzekłem, że tak, podoba mi się, to mały spryciarz. - Sprytny na tyle, aby utrzymać się w jednej z waszych nowoczesnych szkół? - Jasne. To zdolny chłopak. Otwarty, ciekawy i rozgarnięty - jak jego ojciec. Sądzę, że w kilka tygodni dogoniłby resztę dzieci. - Jestem pewien - przyznał pełen dumy. Rozstaliśmy się koło Sfinksa. Dotarłem już niemal do hotelu, kiedy wreszcie zrozumiałem tę grę. Marag nie chciał nic dla siebie - lecz dla Samiego. Jego marzenie jest identyczne jak marzenia innych ojców: że jakiś dżentelmen zabiera jego synka do Kraju Możliwości, wychowuje w nowoczesnym domu, posyła do nowoczesnej amerykańskiej szkoły. Dzieciak zdobywa szansę na wejście w XXI wiek, dżentelmen zaś zyskuje nierozerwalną więź z przeszłością... „Dozgonny przyjaciel pod piramidami” - niezły tekst. Nic dziwnego, że tak się zdenerwowałeś przez ten haszysz: liczyłeś na większy zysk. Mimo całej twej elegancji i gładkich słówek, Marag, jesteś najwyraźniej poganiaczem kamieni. 29października. Dwudziesta pierwsza niedziela po Święcie Tygodni, dzień trzechsetny. Spałem przez całą dobę, aż Jacky i Muldoon obudzili mnie w sam raz, abym obejrzał zachód słońca. Wpychają mnie pod prysznic i każą chłopcu z basenu skoczyć po kubek kawy. Jacky umówił się w Auberge na spotkanie z Zizi Mustafą, najsłynniejszym tancerzem tej części świata, zaś Muldoon przynosi nowiny na temat najnowszych odkryć archeologicznych w Etiopii. - Tors, który znajdzie pomieszczenie w Luwrze - obiecuje Jacky. - Ludzka czaszka, która przesuwa granicę miliony lat wstecz, dalej, niż ustanowił to Leakey! - obwieszcza Muldoon. - Żaden małpi interes: kości należą do człowieka! Darwin to idiota! - Być może - mówi Jacky, zawsze nieco niechętny, by zmieniać swoje zapatrywania. - Z drugiej strony teoria ewolucji może być słuszna, tylko zajęło nam to więcej czasu. - Nie o to chodzi, Jacky. - Wynurzam się spod zimnego prysznica i wchodzę w środek gorącej dyskusji. - Pytanie brzmi: nastąpił czy też nie nastąpił upadek? Gdy przechodzimy korytarzem, przypominam sobie nagle spotkanie, na które umówiłem się z Maragiem punkt ósma. - Ósma po egipsku oznacza coś między dziewiątą a północą - tłumaczy Jacky. - Jeśli facet w ogóle się pojawi. Zostawiam w recepcji wiadomość, aby - gdyby mnie długo nie było - wpuszczono Maraga do mojego pokoju. Na wszelki wypadek wracam i otwieram drzwi. Fajkę pozostawiam na wierzchu, na nocnym stoliku. Po zjedzeniu wyrafinowanej kolacji w Auberge dowiadujemy się, że tancerz przybędzie dopiero o dziewiątej. O dziesiątej poprawiają się na dwunastą. Muldoon stwierdza, że jest w samym środku sesji i nie może już dłużej czekać. Namawiam Jacky’ego na wypad do Mena House; możemy sprawdzić Maraga i wrócić do tancerza. Łapiemy taksówkę, podrzucamy Muldoona do jego mieszkania i jedziemy z powrotem do Gizy. Kiedy stajemy w Mena House, jest po jedenastej, ani śladu Maraga. Drzwi mojej klitki są szeroko otwarte, ale żadna przesyłka nie czeka na stoliku. Wychodzimy na ulicę, a Jacky ryczy na mnie arabskimi mądrościami tyczącymi naiwności. Odźwierny kiwa na taksówkę, potem pyta, przywołując jakieś niewyraźne wspomnienie. - Przepraszam bardzo, czy pan Deb-ree? Odpowiadam, że tak mnie niektórzy nazywają. - Aha, w takim razie czekała na pana osoba. Ale poszła. Kiedy? Ach, kilka minut temu, proszę pana; czekał bardzo długo. Gdzie? W hallu głównym, proszę pana, zupełnie nie zauważony. Czy przekazano tej osobie, aby zaczekała w moim pokoju? Och, nie, proszę pana; tego nie możemy robić. Osoby takie przeszkadzałyby naszym gościom, takie osoby... Osoby! Kim ty właściwie jesteś? Oficjalnym odźwiernym, proszę pana. Jak długo ten człowiek na mnie czekał? Och, tego nie umiem powiedzieć. Osoba siedziała i czekała, kiedy przyszedłem na dyżur o pół do ósmej. - Ale kiedy wychodził - mówi, wyjmując rękę z kieszeni - dał mi dla pana paczkę. I wręcza mi moją czerwoną chustkę. Wewnątrz odkrywam pozostałe cztery papierowe paczuszki i moje uniwersyteckie pióro. 30października, środa. Ostatni dzień w Egipcie. Czuję się podle po tej historii z Maragiem. Bezskutecznie próbowałem zlokalizować jego dom w labiryncie tamtej wioski. Poszedłem też do grobowca młodego beduińskiego małżeństwa. Wyjechali w nocy - tak powiedział nowy strażnik. Czy zna Maraga? Każdy zna Maraga. Rekordzista świata we wspinaczce na piramidę, Marag. Gdzie mieszka? Gdzieś we wsi. Czy przychodzi na dyżury? Czasem w nocy, czasem rano, czasem wcale... Och, ten Marag to człowiek o nieprzewidzianych nastrojach, a wiele z nich jest czarnych. Paczkę opróżniamy w Kairze, wspólnie z Jackym i Muldoonem. Daję po jednej działce każdemu z nich, aby być czystym, gdy wsiądę do samolotu. Dorzucam Muldoonowi czterotomową „Piramidologię” Rutherforda. Mamroczemy słowa pożegnania, ja pośpiesznie wracam do Gizy. Marag nie pojawia się na aoudzie. Samolot mam dopiero o dziesiątej, ale mówię w recepcji, by obudzili mnie o szóstej. 31 października, Halloween. Na nogach przed świtem. Ponownie sprawdzam walizki (trzy dziewczyny z Oregonu odsiadują właśnie w Turcji dożywocie za przewóz narkotyków, mój samolot ma tam międzylądowanie). Ostatni nabój haszyszu i butelka muriny. Hasz mogę łykać na lotnisku, ale co z tym drugim fantem? Spuścić do toalety? To tak, jak przez całą bitwę mieć przy sobie klucz do zamku, gdzie za ciężkimi drzwiami siedzi uwięziona księżniczka, stchórzyć w ostatnim momencie w obawie, że okaże się ona beznadziejną heterą i wyrzucić klucz do fosy. Muszę spróbować. Inna okazja się nie nadarzy. Niewiele czasu zostało na wypicie - odlecę, zanim odleci mój samolot. Ale gdybym dał sobie w żyłę...? Tak więc znowu drapię się na wzgórze dla ostatniej, desperackiej próby. Butelka dzwoni w mojej torbie, zestaw insulinowy w kieszeni. Drżę cały, stając na kamieniach aoudy. Opieram się o kamienie, aby utwierdzić siew postanowieniu, ale dreszcze nie ustają. Jest zimno i szaro. Wiatr zamiata pusty plac, zbierając fanatyczną kongregację śmieci. Kręci siew koło, jak duch nowego mesjasza, inspirujący łupiny kukurydzy, opakowania po papierosach, pestki dyni... unosząc strzępy gazet, papierki po gumach, papiery toaletowe, wysoko, jeszcze wyżej. Cóż za wzięcie! Wówczas duch się ulatnia, a wiatr uspokaja. Zeloci opadają na ziemię. - Dzień dobry, panie Deb-ree... ładny poranek? - Dzień dobry, Marag. - Planowałem przeprosić go za niewypał w hotelu, teraz jednak zdaję sobie sprawę, że nie ma o czym mówić. - Nienajgorszy poranek. Trochę zimny! - Pora roku się zmienia. Wiatr będzie teraz wiał z pustyni, zimniejszy i pełny piachu. - Turyści przestaną przyjeżdżać. Wzrusza ramionami. - Dopóki stoi Chufu, dotąd będą i turyści. - W jego oczach zapala się chęć wykorzystania tego spotkania. - Może mój przyjaciel Deb-ree chce przewodnika na szczyt piramidy? Godnego zaufania? Wiesz ile? - Pięć funtów. - Sięgam po portfel. - Chodźmy. Marag podwija dżelabę za pasek szortów i wspina się po kamieniach niczym jaszczurka. Bardzo przypomina to wspinaczkę na szczyt kloców wielkości dużej kuchni każdy. Jeden po drugim. Trzy razy wołam, aby się zatrzymał. Jego małe oczka patrzą radośnie, jak próbuję złapać oddech. - Panie Deb-ree, pan niezdrów? Źle pana żywią w kraju? - Podziwiam tylko okolicę, Marag. Idź dalej. Dobijamy wreszcie do szczytu i płoszymy siedzące tam kruki. Krążą groźnie nad naszymi głowami i obrzucają masą obelg, aż nareszcie odlatują w przejrzysty poranek ku żywym polom w dole. Co za dolina. Co za rzeka, która ją stworzyła! - Chodź, przyjacielu - Marag wzywa mnie do drewnianej tyczki, tkwiącej pośrodku kamiennego doku na szczycie budowli. - Marag pokaże małą sztuczkę. Każe mi dosięgnąć tyczki najwyżej jak potrafię i naznaczyć to miejsce kawałkiem ostrego kamienia. Na różnych wysokościach zauważam już podobne zadrapania. - Teraz siadaj i powdychaj tutejsze powietrze. Jest na szczycie piramidy zaczarowane. Zobaczysz. Siedzę pod drewnianym palikiem, zadowolony z chwili wytchnienia. - Jak ono działa, to twoje magiczne powietrze? - Kurczysz się - śmieje się Marag. - Oddychaj głęboko. Zobaczysz. Gdy o tym wspomniał, przypomina mi się, że większość czyścicieli piramid to faktycznie ludzie niskiego wzrostu. Oddycham głęboko, podziwiając słońce, próbujące przebić się przez podszyty chmurami korytarz. Po minucie każe mi wstać i wykonać kolejne nacięcie. Trudno być pewnym, szczególnie, gdy wokół pełno znaków moich poprzedników, ale zdaje mi się, że sięgam dokładnie przy pierwszym nacięciu. Otwieram usta, by zauważyć, że ten numer mu nie wyszedł, kiedy nogi uginają się pode mną. Stary podstęp. Sam go stosowałem, żeby przegonić publiczność. Mówię im, by wciągnęli piętnaście głębokich oddechów, zatrzymali ostatni w płucach i wstali. Wszyscy słabną. Hiperwentylacja. Każdy szczeniak z podstawówki o tym wie. Jedynie ta gadka o magicznym powietrzu i znaku trochę mnie zmyliła i nie połączyłem tego w całość, nawet gdy poczułem zbliżającą się znaną słabość. Zaskoczony, łapię tyczkę. Marag stoi przede mną, ręce na biodrach, uśmiech skierowany w niebo. Robił to już setki razy. Jego szaty łopoczą na wietrze, potem podmuch zamiera. Podążam za jego wzrokiem wbitym w mleczne niebo i już wiem, na co czeka: palec Boży. Widzę, jak ten materializuje się wśród chmur i dotyka głowy Maraga, zginając go jak talię kart, aż jego twarz pęka i ujawnia drugą, ukrytą w głębi. Twarze pękają jedna po drugiej, jedna po drugiej i unoszą się w górę w spiesznej procesji. Niektóre z nich są mi znajome: z wioski, z aoudy, niektóre sławne (pamiętam wyraźnie dwóch zapoznanych muzyków, których nazwisk nie wymienię), lecz przeważnie były tam twarze zupełnie mi obce. Kobiety i mężczyźni, czarni, brązowi, czerwoni i inni, większość z nich wyglądająca na więcej niż pięćdziesiąt lat życia na tej pięknej planecie. Każde oblicze było inne, indywidualne-otępiałe, cierpliwe, złośliwe, surowe - istniał jednak pewien szczegół, który je łączył: wszystkie były serdeczne, całkowicie, głęboko i niezachwianie życzliwe. Pochód unosi się w górę niczym talia kart w zakończeniu „Alicji w Krainie Czarów” Disneya, za chwilę sięgnie chmur. Z daleka te dwa połączone trójkąty wyglądałyby jak gigantyczna klepsydra, wypełniona w dole ziarenkami piasku, na górze zaś ludzkimi twarzami. W końcu w niebo wzlatują już tylko nie zapisane oblicza, wakujące pozycje dla chętnych i wykwalifikowanych. Gdy od-fruwa ostatnia karta, pozostaje po niej jedynie puste miejsce na ramionach wątłego Maraga. Dostrzegam dzięki temu Sfinksa, a u jego stóp: skupiska domów, w których mieszkają owi wierni strażnicy, którzy od tysięcy lat strzegą skarbu wszystkich naszych wzlotów i upadków. Ten skarb nie jest wcale zakopany gdzieś głęboko. Ukryty jest na powierzchni, wśród rozstań i powrotów, w dzieleniu się kozim mlekiem i trzciną cukrową, w odwiecznym ponaglaniu przez miłosierdzie, dzięki któremu udało się przetrwać temu starożytnemu społeczeństwu. Od tysięcy lat ludzie ci strzegą swego niepowtarzalnego skarbu i jego świątyni, mając do dyspozycji nie wiele więcej niż żywotność i pełne pęcherze. Jak długo w Królewskiej Trumnie będą szczyny, tak długo nad aoudą nie pojawią się znajome łuki McDonalda. - No i co? - Marag ląduje obok mnie. - Czy nie dobra sztuczka? - Bardzo dobra, Marag. Najlepsza. Gdy schodzimy, wręczam mu upominki dla rodziny. Chustki i inne tego typu drobiazgi. Harmonijka dla Samiego. Pogadam z żoną, czy chłopak nie mógłby przyjechać na rok do szkoły w Oregonie. Ofiarowuję Maragowi moją manierkę, kompas i kartkę z notesu z napisem: „Ten człowiek, Marag, jest pracownikiem, na którym można polegać” - z moim własnoręcznym podpisem. Zanurzyłem papier w utrwalaczu od polaroidu, aby się mniej niszczył. Po raz ostatni ściskamy sobie ręce. Potem ja biegnę do hotelu zabrać rzeczy. Drzwi mojej celi są otwarte. Na łóżku siedzi sobie dr Ragar. - Bracie! Przyniosłem ci mapę Ukrytej Komnaty. To wyłączna tajemnica masonów wyższych stopni. Zaczynam się śmiać. Bawi mnie to, że znowu go widzę. Czy jego twarz była dzisiaj pośród innych? Nie mogę sobie przypomnieć. - Przepraszam, doktorze, ale ja już widziałem Tajemną Komnatę. Co pan jeszcze oferuje? Ragar nie rozumie mojego rozbawienia. Podejrzewa, że się z niego naśmiewam. Przybiera pozę skrzywdzonego psa i patrzy na mnie urażonym wzrokiem. - Ja, doktor Ragar, posiadam przepis - jego głos wskazuje, jak bardzo czuje się dotknięty - na mieszankę uzdrowicielskich olejków. Dawna własność esseńczyków, jak mówią, dla smarowania stóp Jezusa. Zwykła cena za tę receptę wynosi pięć funtów, lecz dla ciebie, mój bracie... - Pięć funtów brzmi zachęcająco. Biorę! Pomaga mi przy wynoszeniu walizek i towarzyszy mi w taksówce do samego Kairu. Niechętnie się ze mną rozstaje. Wie, że może uzyskać ode mnie coś więcej niż pieniądze, ale nie wic co. Smaruje mnie od stóp do głów tym swoim zjełczałym spojrzeniem. Kiedy wysiadamy i ściskamy sobie dłonie, wsuwam mu do ręki butelkę muriny. - Za wszystko, co dla mnie zrobiłeś, bracie Ragar, proszę, przyjmij ten rzadki amerykański eliksir. Jedna kropla w każde oko, a świat przestanie mieć przed tobą tajemnice; dwie krople otworzą oko trzecie; trzy, jeśli chcesz ujrzeć Boga takim, jakim ukazał się w 1965 roku w San Francisco. Za żadne skarby nie pozbywałbym się tej potężnej mikstury, ale jako że mój ojciec był masonem... Myślę, że chciałby, abym to uczynił. Bądź więc tak dobry, bracie... Ragar pewnie właśnie się zastanawia, czy jestem pijany już o dziewiątej rano. Bierze jednak butelkę. - Dziękuję - odpowiada, niepewnie spoglądając na upominek. - Kamień po kamieniu - przypominam. Epilog. Na zegarku taksówkarza jest za szesnaście dziesiąta. Facet przeciska się przez tłum samochodów z wielką precyzją i zacięciem, ale to na nic. Trzeba zarezerwować co najmniej godzinę na przejście przez kairską kontrolę celną. Boże! Co za tłum! Kłębią się jak szczury w tonącym okręcie. Dziewiąta pięćdziesiąt. Nikomu się nie uda. Samolot się opóźnia, ponieważ jakiś stary pielgrzym dostał ataku serca i musieli go odstawić do szpitala. Mówi o tym człowiek, za którym stoję w kolejce. - Pan Bóg go dotknął, gdy facet chciał położyć swoją torbę z aparatem na górnej półce. Cały czas to się zdarza podczas tych spędów do Ziemi Świętej. Facet jest kaznodzieją z Pensylwanii i przewodnikiem grupy turystów. Bardzo, bardzo zmęczony. - Nie byłem częścią tej grupy, a mimo to mam dość. Widzi pan, było w niej zbyt wielu Szanownych Obywateli, staruszków, którzy oszczędzali pieniądze, aby pojechać do Ziemi Świętej, nawet jeżeliby miała to być ostatnia rzecz w ich życiu. Silniki zaczynają pracować. Wiozą nas do samolotu. Na pokładzie atmosfera jest już mniej napięta. Ludzie padają, a przed startem ktoś krzyczy: - Hej, kto zwyciężył wczoraj w nocy? - Co za walka? - ktoś pyta. - Pomiędzy Niewiernym a Poganinem. Wszyscy wybuchają śmiechem, nawet Turki i Burki. Nikt jednak nie wie, kto wygrał. Stewardessa przyrzeka, że spyta kapitana. Startujemy. Gdy jesteśmy w powietrzu, odzywa się kaznodzieja z Pensylwanii: - Na pewno nie Foreman. Nie obchodzi mnie, co on powie. Myślałem, że śpi. - Słucham? - A on powtarza, nie otwierając oczu: - Powiedziałem, że Foreman i tak nie wygrał, niezależnie od rezultatu. - Nie próbuje tłumaczyć, co ma na myśli. Odwracam się do okna. Jesteśmy nad samym Kairem. Widzę most na Nilu, prowadzący do hotelu „Omar Khayyam”. Tam zaś Statua Przebudzonej Izis, podnoszącej swój welon, aby pożegnać nas spojrzeniem. Pyramid Boulevard... Mena House... Giza... ale nie widzę... czy mogłem przeoczyć? Nie! Nic dziwnego; nawet z tej wysokości trudno ją dostrzec, gdyż instynktownie szukasz czegoś mniejszego. Jej nie można nie zauważyć. Niemożliwe. Jedynie przeuważyć. - A wiesz dlaczego? - Kaznodzieja wykręca ku mnie głowę. - Bo on jest żyjącym paradoksem, oto dlaczego! Jak można być dobrym chrześcijaninem i okładać ludzi za pieniądze! Taksuje mnie spojrzeniem oczu w czerwonych obwódkach, zmęczonych od ciągłego wypatrywania swej trzódki. - To jest sedno sprawy, rzecz, która naprawdę wkurza ludzi na Ziemi Świętej. Nie wiek, nie serce. Paradoks. Przymyka oczy. Jego szczęka opada. Odwracam się do okna. Cień samolotu przesuwa się po złotych wydmach Sahary. Lecimy bardzo gładko. Włącza się głośnik i słychać głos pilota, zwracającego się do nas w starannej, amsterdamskiej angielszczyźnie: - Mówi kapitan Simon Vinkenoog. Wygląda na to, że musimy zmienić trasę naszego lotu do Stambułu, która przebiegać miała wzdłuż zachodniego brzegu Nilu. Zmiana ta konieczna jest z powodów... politycznych. Nie przewidujemy dużego opóźnienia. Proszę się nie denerwować. W Stambule jest chłodno, lecz pogodnie. Raport z Zairu z wczorajszej nocy: przed dziesięciotysięczną publicznością Muhammad Ali znokautował w ósmej rundzie George’a Foremana, odzyskując tym samym tytuł mistrza świata wagi ciężkiej. Życzę przyjemnego lotu. BZIK W kamiennym mieście, gdzie Tamizę Także spętano pośród krat, Na każdej ludzkiej twarzy widzę Słabości i cierpienia znak. - William Blake Bzik - jednooki kozioł - staje dęba na tylnych nogach, wysoki jak mężczyzna, podnosi przednie kopyta aż do swej falującej brody Wuja Sama, zgina szyję, nastawiając jeden róg i wbijając swe upiorne oko w plecy M’Kehli, i rusza z kopyta naprzód. - M’Kehla, uważaj! M’Kehla nawet się nie odwrócił, aby sprawdzić. Używając płotu jak gimnastycznego konia, przeskoczył momentalnie za osłonę desek. „Zadziwiająca zwinność, jak na człowieka jego rozmiarów - pomyślałem z podziwem - nie wspominając całonocnej jazdy”. Róg zwierzęcia przejechał po jego udzie, potem z taką siłą uderzył w kołek, że niedawno nałożony nań drut przeniósł żałosny dźwięk aż do drugiego słupka na rogu kurnika. Drób zakrzyczał oburzony, zaś gołębie gniewnie gruchocząc poderwały się z dachu. Nienawidziły kozła w równym stopniu co M’Kehla. - Odczep się ode mnie, ty parszywy śmierdzielu! - M’Kehla wymierzył solidnego kopniaka w ślepą stronę rozchwianej głowy Bzika. - Zarobisz tak, że cię rodzona matka nie pozna. - Dwa następne ciosy spadły na szczękę zwierzęcia, zanim zdołało wyswobodzić się z pułapki. - Daj spokój, chłopie. To nie jest... - musiałem chwilę pomyśleć, by znaleźć odpowiednie słowo - ...osobista uraza. Poważnie, on tak do wszystkich. Była to tylko część prawdy. Faktem jest, że w swojej karierze Bzik atakował prawie wszystkich ludzi z farmy - mnie, Betsy, dzieci, kiedy próbowały wejść na jego pole, zamiast obejść je półkolem. Lecz wydawało się, że kozioł specjalnie upodobał sobie M’Kehle. I to od momentu, gdy ten pojawił się po raz pierwszy. Było to bardzo wczesnym rankiem. Wszyscy leżeli jeszcze w łóżkach. Na obrzeżach snu usłyszałem coś, jakby zajeżdżający przed dom samochód, ale pomyślałem, że to na pewno mój brat w jego ciężarówce z ludźmi. Czasem zdarzało mu się zrywać wcześnie i jechać na obchód. Przewróciłem się na drugi bok, zdecydowany wykorzystać tyle snu, ile tylko możliwe. Zbliżały się przecież jeszcze huczne obchody. Kilka sekund później rozdzierający ryk bólu i wściekłości poderwał mnie na równe nogi. Rozległ się następny, znów następny, później zaś karabinowa seria przekleństw tak grubych, jak gdyby tuczono je dla ceremonialnego zarżnięcia. Betsy także zerwała się z łóżka. - Kto to, u licha? - Nie Buddy - oświadczyłem wskakując w spodnie. - To jedno jest pewne. Z rozpiętym rozporkiem rzuciłem się ku drzwiom. Przez otwarte okno dojrzałem błyszczący czarny autobus, zaparkowany na naszym podjeździe, z wciąż jeszcze włączonym silnikiem. Usłyszałem kolejny krzyk i popłynął kolejny strumień przekleństw. Wtedy zobaczyłem postawnego brązowego faceta w skąpej przepasce biodrowej, wyłaniającego się zza dymów z rury wydechowej. Na jednej stopie miał meksykańskie huarachi i skacząc zakładał sobie drugie. Obejrzał się, przerażony, podbiegł do drzwi autobusu i zaczął walić w nie sandałem. - Otwórz drzwi, przeklęty draniu, otwórz te drzwi! - To M’Kehla - zawołałem w stronę sypialni. - M’Kehla ścigany przez Bzika. Kozioł wyłonił się zza samochodu i zatrzymał się gwałtownie na ścieżce. Rozglądał się bacznie na wszystkie strony. Jedyne oko było tak rozpalone, że miał kłopoty z widzeniem. Dyszał ciężko, a z pyska leciała mu piana. Gdy tak rzucał spojrzenia na prawo i lewo, wyglądał bardziej na animowane niż rzeczywiste zwierzę, niemalże słychać było, jak mruczy w swoją animowaną bródkę. M’Kehla wciąż walił i krzyczał na kogoś wewnątrz autobusu. W okienku mignęła mi jakaś twarz, ale drzwi pozostały zamknięte. Walenie zostało nagle ucięte przez głośny bek tryumfu. Bzik odnalazł swój cel. Pochylił łeb i kopytami odgarnął piach, przygotowując się do ataku. M’Kehla cisnął sandałem w nacierające zwierzę, potem klnąc w żywy kamień rzucił się do ucieczki za przedni zderzak. Można było usłyszeć, jak po drugiej stronie autobusu wścieka się na łaknącego jego krwi brodatego demona, skurczybyka za drzwiami, nawet na kamienie pod stopami! Gdy znowu pojawił się z tyłu samochodu, otworzyłem na oścież drzwi. - Wskakuj! Ostrożnie pobiegł te dwadzieścia metrów wzdłuż naszej drogi. Bzik przybliżał się z każdą sekundą. Zatrzasnąłem drzwi akurat w chwili, gdy kozioł wskoczył na ganek i wbił róg w futrynę. Zatrząsł się cały dom. M’Kehla podniósł z wdzięcznością oczy. - Prawdziwy horror, szefie - wyrzucił w końcu z siebie zdyszanym głosem. - Skąd wytrzasnąłeś takiego wściekłego psa łańcuchowego? Z Selma Alibama? - Little Rock. Orville hodował tę rasę dla pilnowania pól melonów. - Orville Faubus? - zapiał znowu, wznosząc oczy do góry i schylając się bez przyczyn. - Orville to był dopiero twardziel! Uśmiechnąłem się i czekałem. Betsy zawołała z sypialni: - Wszystko w porządku? - On zaś natychmiast porzucił swój nienaturalny ton i wyprostował się do pełnej długości metra osiemdziesięciu z kawałkiem. - Dzień dobry znów w domu - powiedział zwykłym głosem, wyciągając rękę. - Cieszę się, że znów cię widzę. - Ja też, chłopie. Dawno cię nie było. - Przyłożyłem dłoń do jego dłoni i spletliśmy kciuki. - Co u ciebie? - Do przodu - stwierdził, nie puszczając mojej ręki. Patrzyliśmy sobie w twarze. Od czasu naszego ostatniego spotkania zmarnowałem głupio dziesięć miesięcy, bawiąc się w uchodźcę w Meksyku, potem kolejnych sześć za kratkami. On stracił jednego młodszego brata w Laosie i drugiego w strzelaninie z policją w Oakland, oraz słabowitą matkę, co było rezultatem poprzednich dwóch nieszczęść. Wystarczy, by przybić każdego człowieka. Mimo to jego rysy były wciąż tak niewzruszone jak u wschodniego idola, z tym samym stanowczym spojrzeniem. - ...ciągle działam, ciągle się spalam i ciągle o jeden krok przed innymi. Pamiętałem, że za tym diamentowym, twardym spojrzeniem zawsze czaiła się jakaś niewytłumaczalna siła. Wówczas jego twarz zmieniała się, jak gdyby czytał w moich myślach. Oczy stały się łagodne, usta rozpłynęły się w uśmiechu i, zanim pomyślałem o obronie, M’Kehla przygarnął mnie do siebie i pocałował prosto w usta. Był cały spocony po tych gonitwach na podwórku. - Nie wspominając, że ciągle cuchniesz i ociekasz potem. - Uwolniłem się z jego objęć. - Nic dziwnego, że Charity nie wpuściła cię do samochodu. - Nie Charity, Dev. Ona wyrzuciła mnie w zeszłym miesiącu. Nie pojmuję czemu... Zaprezentował spojrzenie skrzywdzonej niewinności i mówił dalej: - Powiedziałem tylko: „Rusz się i daj mi śniadanie, ty suko. Mam gdzieś czy jesteś w ciąży”. Ona na to: „Nie, to ty się rusz, rusz się i już nie wracaj”. Tak po prostu. A więc nie wróciłem. Wskazał na autobus. - To szczeniak Heliotrope, Percy - rzekł. - Moja cała załoga: chłopiec do posług, nawigator i strzelec pokładowy. - Nachylił się i wrzasnął przez otwarte okno. - I niech on lepiej przestanie się ze mną bawić, jeśli chce jeszcze kiedy ujrzeć swoją mamusię. Twarz w okienku nie zareagowała: pewnie inne rzeczy były o wiele groźniejsze. Bzik powrócił pod drzwi samochodu i dłubał rogiem między zawiasami. Cały autobus chybotał się jak łódź. M’Kehla wysadził głowę z okna i zaśmiał się zadowolony. - Miły to widok, kozioł wpychający swój róg między Percy’ego a jego owsiankę, he, he, he. Heliotrope była paraplegicznym farmakologiem z Berkeley. Była też piękna i inteligentna, zaś po godzinach parała się nielegalną produkcją przeróżnych specyfików. Kiedy M’Kehla kłócił się z żoną lub kiedy brakowało mu jakichś środków, wówczas bez pudła można go było znaleźć u stóp Heliotrope. Percy miał dziesięć lat i w okolicach San Francisco nazywany był Psychodelicznym Urwisem. Czasem nas odwiedzał, pomieszkał tydzień, miesiąc, aż w końcu przyjeżdżali po niego rodzice. Miał rudą czuprynę, błyskotliwą inteligencję, a mimo to był praktycznie analfabetą i zawsze mówił o sobie „on”, co było jednocześnie zabawne i irytujące. - Teraz mówi na siebie Percival Groźny, czy taki, co zawsze przyciska gaz do dechy. - Cześć, Montgomery. - Betsy wyszła z sypialni, zawiązując pasek szlafroka. - Fajnie znów cię widzieć. Wcale to tak fajnie nie zabrzmiało. Zbyt wiele razy widziała, jak pakujemy się razem w jakieś głupstwo. Pozwoliła mu na lekki uścisk. - Co mówiłeś o Charity? Że wyrzuciła cię, zamiast przynieść śniadanie? Brawo! Że jest w ciąży? Powinna cię wykastrować, jeśli chcesz znać moje zdanie. - Ależ, Betsy! Charity nie zniosłaby rzeczy tak permanentnej. Wracając do kwestii śniadania... - Wyminął ją, kierując się bezbłędnie w stronę kuchni, klapiąc po linoleum swoim jedynym huarachi. - Czy moi dobrzy bracia przytaskali już kosz świeżych jajek? - Kurnik jest tam - wskazała Betsy. - Idzie się obok kozła. - Mm, rozumiem. Cóż, w takim razie... gdzie trzymacie płatki kukurydziane? Betsy mieliła kawę, zaś my poszliśmy zamknąć kozła, aby dostać się do kurnika. Percy bawił się setnie. Jego piegowate oblicze sunęło od jednego do drugiego okienka, obserwując nasze popisy w zaganianiu Bzika z powrotem na pastwisko. Gdy zatrzaskiwaliśmy bramę, M’Kehla przyjął jeszcze pożegnalnego kopniaka w piszczel. Ja śmiałem się z tańczącego i przeklinającego delikwenta, Percy zaś trąbił i przedrzeźniał go z głębi samochodu. Nawet pawie i kurczaki przyłączyły się do chóru. W kurniku M’Kehla opowiadał mi swą historię. - Nie wiem, czy chodziło o moje powiązania z Czarnymi Panterami, czy białym proszkiem. Charity po prostu wyrzuciła mnie za drzwi, abym dał jej chwilę wytchnienia. Mówię: już mnie nie ma, kochanie. Oczywiście dzwonię do Heliotrope. Zamiejscowa. Przez ostatni rok była w Kanadzie ze starszym bratem Percy’ego, Vancem, który uchyla się od służby. I z całą bandą innych szczeniaków tego samego pokroju. Heliotrope namówiła mnie, bym wykradł Percy’ego od mieszkającego w Marin tatusia i przywiózł go do niej... jako pomoc w budowaniu misji. Wszystkie kury były już nakarmione i uciszone. Jajka pozostawione nam po uczcie szczurów ułożyliśmy starannie w koszyku. Staliśmy w drzwiach kurnika, spoglądając na słońce ciężko sunące ku południu dnia czwartego lipca roku 1970. - Misja? W Kanadzie? - Tak... - M’Kehla patrzył na swój autobus; otworzyły się czarne drzwi i z wnętrza wysunęła się głowa Percy’ego, który sprawdzał, czy okolica jest już bezpieczna. - Rodzaj nowoczesnej kolejki podziemnej. - To znaczy chcesz opuścić Stany? - Heliotrope ma dużą siłę przekonywania - odrzekł. - A kto może przewidzieć, jak wielkie będzie jeszcze to wietnamskie gówno? - M’Kehla, przekroczyłeś już wiek poborowego! - Ale nie przekroczyłem wieku, w którym potrafię rozróżnić draństwo, kiedy mam je tuż przed oczyma. Postoisz obok takiego gówna, to i do ciebie się przyklei, wiem to nie od dziś. - Słuchaj, kiedy się ukrywałem, poznałem wielu amerykańskich ekspatriantów. Wiem, co mieli ze sobą wspólnego, szczególnie mężczyźni. Nie odpowiedział. Wyjął z koszyka jajko i obracał je w swych długich palcach magika. - Byli wszyscy cholernie, obrzydliwie przepraszający, oto co mieli wspólnego. - Przepraszający? Za co? - Za to, że uciekli z domu, w którym zostało tyle brudu do uprzątnięcia! A poza tym - co z Percym? On też nie jest w wieku poborowym. - W pewnym sensie jest. Jego stuknięty tatko wciąż zmusza go do przyjęcia jarzma. Nauczyciele wiecznie nudzą: obiecaj posłuszeństwo, obetnij włosy, uważaj co mówisz... Przerwał. Percy wyśliznął się z samochodu i przemykał przez podwórko. - Pewne kołki nigdy nie wejdą do kwadratowej dziury. Choćby nie wiem ile siły użyto. - Można tę dziurę zmienić - przypomniałem mu. - Można? - M’Kehla ostrożnie odłożył jajko do koszyka i spojrzał mi w oczy. - Naprawdę można? Tym razem to ja nie odpowiedziałem. Ten temat zbyt długo piętrzył się między nami, aby zbyć go teraz jednym słowem. W ciągu dekady naszej przyjaźni byliśmy wyznawcami jednej wizji lub sprawy, jak kto woli. Byliśmy towarzyszami w owej elitarnej, choć czasem niejednoznacznej kompanii przeciw kontrolowaniu mózgów. Marzyliśmy o przemianie ludzkiego umysłu w celu otwarcia drogi dla wyższej świadomości. Jedynie, twierdziliśmy, osiągając ten szczytowy punkt, ludzkość wyrwałaby się z błędnego koła nieszczęść i upadków i zrealizowała szlachetną ideę Jednego Świata. Świata Sytego, Traktowanego z Godnością, Spokojnego, Przyłączonego i Zgranego z Uniwersalną Harmonią Sfer i Wiecznie Zmieniającą się Dharmą w... w... Tak czy inaczej, Jednego Cudownego Świata. Nigdy nie twierdziliśmy, że wiemy, kiedy nastąpią narodziny nowej świadomości lub w jakim stosunku należałoby zmieszać składniki, aby rozpocząć reakcję. Co do miejsca narodzin, nie mieliśmy wątpliwości, że nastąpią one tutaj, jako wynik pełnego bólu amerykańskiego połogu. Europa była na to za sztywna, Afryka zbyt prymitywna, Chiny zbyt ubogie. Rosjanie wierzyli, że już wszystko osiągnęli. Ale Kanada? Kanady nigdy nie braliśmy pod uwagę - aż do niedawna, gdy nasze marzenia zaczęły walić się w gruzy. Nie mogłem ścierpieć ich odjazdów, wielkiego odwrotu wizjonerów takich jak błyskotliwa i złamana Heliotrope i story druh M’Kehla. Piegowaci Huckelberry Finnowie. Po zjedzeniu drugiej porcji jajek Percy zaczął ziewać i Betsy zabrała go do łóżka Quistona. M’Kehla był ożywiony jak nigdy dotąd. Dokończył kawę i oświadczył, że jest gotów do akcji. Opisałem plan dnia. Mieliśmy kilka cieląt do oznaczenia i kilku przyjaciół, którzy przyjdą pomagać. Będziemy wypalać piętna, piec hamburgery, pływać i pić piwo. Zakończymy wszystko wieczorem na pokazie sztucznych ogni w Eugene. - Musimy się przygotować. Rozsypać trociny, kupić piwo, umocnić ogrodzenie, aby cielęta nie mogły uciec na zewnątrz. - A kozioł do wewnątrz - dodała Betsy. M’Kehla stał już przy drzwiach. - No to zaczynamy. Uruchomiliśmy traktor, wzięliśmy świder i wywierciliśmy otwory dla nowych kołków. Ja je ustawiłem, M’Kehla zaś wkładał kamienie na dno dołków i przynosił kolejne z rowu. Ledwie za nim nadążałem. Kiedy pojawił się pierwszy gość, szczerze ucieszyłem się na tę wymówkę do przerwania pracy. Był to mój kuzyn Davy, eks-bokser. Miał czerwony nos i jeszcze czerwieńsze oczy. Spytałem go, co porabia tak wcześnie. Odparł, że właściwie jest późno; przyszedł, ponieważ w czasie swych nocnych wędrówek wszedł w posiadanie rzeczy, która, jak sądził, może mnie zainteresować. - Z okazji Święta Niepodległości. Z tylnego siedzenia swego pokiereszowanego falcona wyciągnął piękną, obrębioną złotem flagę amerykańską. Miała z pięć metrów długości. Davy twierdził, że wygrał ją w nocy w jakimś konkursie. Nie pamiętał już, co to za konkurs, jedynie to, że odniósł miażdżące zwycięstwo. Zapewniłem go, że zdobycz jest imponująca, szkoda, że nie mamy masztu. Davy obrócił się powoli i zauważył młodą sekwoję, którą tej zimy zabił mróz. - Cóż rzekniesz o owym stojącym tu maszcie? - zapytał z namaszczeniem, a następnie wskazał na ostatni wolny otwór, który pozostawiliśmy z M’Kehla. - I owym dołku? Tak więc zaczęliśmy obrywać martwe gałęzie sekwoi. Davy próbował zeskrobywać korę przy pomocy kozika, ale po paru: minutach dał spokój. Ja z M’Kehla pogłębialiśmy tymczasem dołek rękoma, aż stał się dostatecznie duży, aby wytrzymać wysoką tykę. Przy użyciu haków udało nam się ustawić maszt na miejsce. W tym momencie przyjechał Collin Dobbs z resztą i bandy, usadzoną w jego autobusie. Śpieszyliśmy się, by wciągnąć flagę na ich powitanie, ale przez to nie osadziliśmy porządnie tyczki w kamiennym pokładzie. Obiecaliśmy sobie naprawić to później. Dobbs otwierał drzwi, a ja wciągałem na maszt dumną banderę. Zasalutowali sztywno razem z Davym. Tak fałszywie zaintonowali „Marine Hymm”, że poczułem się: w obowiązku przyłączyć. M’Kehla nie brał udziału w ceremoniach. Odwrócił się plecami do tego szaleństwa i zajął się płotem. Przybijał ostatnie i metry drutu. Wtedy właśnie Bzik dokonał owej podstępnej napaści, która otworzyła rozdział wojny, werwy i nerwów (oraz ich utraty). Opowieść o starych przyjaciołach i dziwnych stworzeniach. Jak trafił do mnie ten okropny kozioł? Mniej więcej w ten: sam sposób co inne zwierzęta: jako podarunek od miłośników; zwierząt, którzy mieli za mało miejsca lub cierpliwości. Pawie na przykład pozostawiła u nas grupa wyznawców Kriszny, których aśram uległ likwidacji; konie dostaliśmy od przyjaciółek gwiazd rocka, które nie potrafiły zapewnić zwierzętom pastwiska i opieki. Osły bez kopalni złota, owce bez golarzy, papugi i bez drążków - wszystkie te stworzenia znalazły bezpieczną i przystań na naszej farmie. Co do Stewarta, to ten po prostu przybłąkał się pewnego dnia - taki wyrośnięty szczeniak, chętny przystać do naszej załogi. Mieszkał wtedy koło mokradeł w starym wojskowym namiocie pewien złośliwy chłopak. Postanowił przejąć na siebie obowiązki oficera wprowadzającego. Przywołał szczeniaka do namiotu i poczęstował go końską dawką metadryny. Nowy rekrut przez wiele godzin trenował aportowanie i ganianie ptaków, aż wreszcie zrobiło się ciemno i trener się znudził. Wymęczony pies ułożył się do snu, lecz oczywiście mógł tylko gapić się i zastanawiać. Myślenie sprawia psom ogromne trudności i nie jest bynajmniej zdrowe, ale Stewart jakoś to przeżył (choć już nigdy nie utracił tego napiętego spojrzenia) i stał się bardzo przykładnym psem. Wreszcie wyrzucono złośliwego chłopaka z naszej okolicy za tę i inne zbrodnie przeciw niewinności. Bzik przybył z bardziej konwencjonalnych rejonów. Był maskotką naszej drużyny szkolnej, zwanej Nebo Hill Billies. Naszym herbem był atakujący kozioł. Przez dziesięć sezonów Bzik tkwił przywiązany do ławki naszego zespołu futbolowego, gdzie był obiektem zaczepek członków przeciwnych zespołów. Jego praca polegała na paradowaniu wzdłuż boiska i znoszeniu kpin ze strony innych symboli. Takich jak aksamitne misie i orły z papier- mache. Dosyć, by rozwścieczyć każde zwierzę. Im stawał się groźniejszy, tym bardziej na niego nacierano. Oko stracił na własnym boisku podczas meczu baseballowego, róg zaś na skutek silnego uderzenia piłki, kiedy to nawet zabrał go ambulans. Gdy zobaczył migające światło wjeżdżające na pole, Bzik zaplątał się w swój własny sznurek. Upadły bohater podniesiony został z ziemi, ambulans zaś włączył syrenę. To było za dużo jak na biednego Bzika. Ku uciesze tłumów kozioł zerwał pęta i rzucił się głową do przodu przeciw swemu wrogowi. Fani, którzy byli świadkami tego słynnego ataku, wspominali później z podziwem i czułością. - Nie tylko wybił światło i wyłączył sygnał, ale na dodatek zaplątał się gdzieś pod przednim zawieszeniem. Minęło dobre pół godziny, zanim go stamtąd wydostali i zabrali z pola. Podziw trwał, ale czułość przeminęła, gdy Bzik powrócił do formy. Weterynarz stwierdził, że skok pod karetkę uszkodził torebki piżmowe, położone po obu stronach odbytu - Bzik nie mógł już więcej rozszerzać ich i zwężać. Cały czas pozostawały otwarte. Weterynarz orzekł, że jedynym wyjściem byłaby kastracja, która odcięłaby dopływ testosteronu, stymulującego piżmo. Spece od reklamy przemyśleli sprawę i stwierdzili, że zamiast pozbawionego jąder kozła wolą zrobić maskotkę z papier-mache. W ten sposób Bzika wylali z roboty. Kiedy w szkole pytano, kto dysponuje miejscem dla biednej, emerytowanej maskotki, mój najstarszy syn Quiston (spod znaku Barana) zgłosił naszą farmę. Trzech osób trzeba było, aby rozdzielić człowieka i kozła. Dobbs i ja przytrzymywaliśmy zwierzaka, a Davy walczył z M’Kehla. To był błąd. O mały włos mój kuzyn i M’Kehla nie zaczęli nowej bójki. Ktoś w zamieszaniu rzucił jakieś słowo i Davy z M’Kehla odskoczyli od siebie ze wściekłymi spojrzeniami. Zanim zdołaliśmy zareagować, stali już, jeden w pozycji do karate, drugi do boksu. Dobbs uspokoił Davy’ego za pomocą zimnej Oly, ja natomiast przekonałem M’Kehle, aby przeszedł się ze mną nad staw odsapnąć trochę i uspokoić stargane nerwy. Po pierwszym zanurzeniu śmiał się z całego zajścia i zapewnił, że to się już nie powtórzy. Może jednak powinien usunąć samochód ze zbzikowanego terytorium. Mógłby zaparkować go w cieniu jesionów nad stawem, od strony mokradeł. Stałem w otwartej klatce schodowej i dawałem mu wskazówki, jak jechać. Hałas silnika obudził Percy’ego, który natychmiast wybiegł przed dom. - Patrz, jakiego ma pietra - śmiał się M’Kehla. - Już myślał, że odjeżdżam bez niego. Zaparkował w miejscu, gdzie było trochę cienia i skąd miał dobry widok na staw. Wstał z fotela i poszedł na tył swojego salonu na kółkach. - Chodźmy. Zażyjmy coś mocnego i pogadajmy o sytuacji la świecie. - Rozciągnął się na swoim pręgowanym jak zebra wodnym materacu. Wyglądał jak etiopski nabab. Był środek dnia. Zwisający hiszpański mech, poruszany powiewami wiatru gładził dach samochodu. Dzieciaki razem z Percym chlapały się w stawie; ich śmiech i krzyki docierały do nas przez falujące pęki dzikiej marchwi i stokroci. Popijaliśmy z M’Kehla Dos Equis i kłóciliśmy się zawzięcie. Weszliśmy właśnie na temat Trzeciego Świata i czwartego piwa, kiedy ktoś zapukał do drzwi autobusu. M’Kehla otworzył. Mój syn Quiston, cały mokry i z wytrzeszczonymi oczyma, zajrzał do środka. - Tatusiu! - zakrzyczał. - Percy znalazł w stawie potwora! - Co to za potwór, Quis? - Wielki... siedzi na dnie obok pompy. - Przekaż mu, że zaraz przyjdę i go złapię - powiedziałem Quistonowi. - W porządku - pobiegł z powrotem nad wodę, aby przekazać wieści. Jego białe włosy falowały wśród chwastów. - Tatuś go złapie, Percy! Mój tatuś go złapie! Patrzyłem za nim i czułem przypływ ojcowskich uczuć. M’Kehla podszedł i stanął obok mnie. - Nie martwi cię to, tato? Ta bezgraniczna wiara? - Nie, nie mnie... wprost przeciwnie. - Czułem się wspaniale. Moi przyjaciele i krewni zjeżdżali się na farmę. Słyszałem wydobywające się z głośników piski, kiedy Dobbs podłączał kable, aby obwieścić wielkie znakowanie bydła. Widziałem nowe kołki cedrowe wokół zagrody i gołębie spacerujące po nowym drucie. Stara Chwała zlała się na okolicę. - Wierzę w ich wiarę - podjąłem. - Naprawdę? - zdziwił się. - Mówisz poważnie? Tym razem nie ociągałem się z odpowiedzią. - Tak, naprawdę. Popijaliśmy piwo i cieszyliśmy się z naszych potyczek słownych. Gromadziło się coraz więcej ludzi. Rampage ze swoimi dziećmi, Buddy ze swoimi, Mikkelsensowie, Butkovitchowie... Kobiety odnosiły talerze do kuchni; dzieci poszły nad staw, mężczyźni przyłączyli się do nas. Bucko przytaskał pakę serdelków. Po godzinie małego piwa i polityki Dobbs wyrzucił za okno na wpół opróżnioną butelkę. - No, koniec z tą mętną cieczą - oświadczył patrząc na M’Kehle. - Wyjmujcie coś cięższego! Jako człowiek interesu, M’Kehla zawsze dysponował najlepszym towarem. Zwlókł się ze swojej prążkowanej kozetki i poczłapał na przód samochodu. Zza siedzenia kierowcy wyciągnął efektownym gestem metalowe pudełko. Była to skrzyneczka dla wędkarzy, zaopatrzona w tacki, które rozchylały się po otwarciu wieczka, prezentując imponujący zestaw możliwości. Tacki układały się w schodki, każdy z nich podzielony na cząstki, które zostały pracowicie wypełnione i oznaczone. Z przegródki oznaczonej jako „Królewski Woźnica” wyjął małą, czarną kulkę wielkości piłki golfowej. - Afgański - pochwalił się, przesuwając kulę w palcach, tak jak wcześniej robił to z jajkiem. Odkroił spory kawałek i podgrzał go nad palnikiem butanowym. Gdy stał się wystarczająco miękki, pokruszył go, wsadził do kamiennego cybucha swej indiańskiej fajki pokoju i podpalił. Na pierwszy, aromatyczny wężyk dymu pojawił się Percy, skradający się po schodach niczym pies gończy. Wyczuł sprawę aż nad stawem. - Ha! - zawołał, zacierając ręce. - W samą porę! Jako ochronę przed dalszym spaleniem nosa i szyi miał na głowie wielki kowbojski kapelusz Quistona, zaś pod brodą zawiązaną żółtą apaszkę, z tkwiącą weń spinką od krawata. Wyglądał jak poganiacz krów z krainy skrzatów. Opadł na poduszki i założył ręce za głowę, zupełnie jak jeden z chłopców z ferajny. Kiedy fajka wróciła do M’Kehli, ten podał ją Percy’emu. Chłopak pociągnął ogromny haust dymu. Davy nie chciał się przyłączyć. - To robi z człowieka potulne cielę - stwierdził, otwierając kolejne piwo. - A czasy nie są spokojne. - Dlatego zwijamy z Percym manatki i wynosimy się. - Do Kanady, jak słyszałem? - spytał Dobbs. - Tak. - M’Kehla napełniał fajkę po raz drugi. - Zakładamy sanktuarium. - Sanktuarium dla bumelantów - mruknął Davy. - No cóż, Dave - odezwał się Dobbs, dyplomatycznie wzruszając ramionami. - Patrioci i zapaleńcy zwykle nie potrzebują sanktuarium, musisz to przyznać. Dawno temu F.C. Dobbs był cząstką naszej niesławnej „akcji policyjnej”. Służył jako pilot dużego helikoptera typu Huey i latał nad mikroskopijnymi gniazdami szerszeni Congu. Po czterech latach został zwolniony z walizką medali, dyplomów, stopniem kapitana i całą furą birmańskiej forsy. Był jedynym weteranem pośród nas, a planowana ucieczka nie oburzała go ani trochę. Wpłynął pewnie na to niezrównany haszysz przyszłego uciekiniera. Co do Davy’ego, to coraz mniej podobały mu się zamiary M’Kehli. Było to jasne, patrząc na sposób, w jaki wbijał wzrok w butelkę piwa. A kiedy przywędrowała do niego fajka pokoju, odepchnął ją ze złością. - Pozostanę przy wodzie ognistej Wielkiego Białego Brata - rzucił. - Człowiek może usnąć przy tym interesie z flower power. - Przez całą noc prowadziłem wóz-zauważył miękko M’Kehla, biorąc do ręki swą fajkę. - Czy wyglądam na sennego? - Pewnie łykałeś i wąchałeś prochy przez całą drogę - mruknął Davy. - Znam ten typ z sal gimnastycznych. - Żadnych pigułek i żadnego wąchania. Owszem, jedno pociągnięcie pewnego nowego specyfiku. Jeden malutki raz. Założę się jednak, że żaden z obecnych tu wielkich białych braci z jajami nie spróbuje nawet połowy tego, co ja zaraz łyknę. - Ja! - wrzasnął Percy. - Ty siedź cicho - rozkazał Davy, odpychając chłopca i nasuwając kapelusz głęboko na oczy. - Ty niedokołysany gnoju! Zerwałem się i wkroczyłem pomiędzy Davy’ego i M’Kehle: - Ja chciałbym trochę spróbować. Co to jest, nowy rodzaj tytoniu? M’Kehla odwrócił się bez słowa. Sięgnął na dolną półkę po gliniany samowar i otworzył go. Ze środka wyjął garść ususzonych zielonych liści. - To niewiele - uśmiechnął się. - Tylko odrobina herbatki miętowej... Wcisnął liście do cybucha, następnie ze swojej skrzynki wyjął jakąś małą stojącą w przegródce buteleczkę, Ostrożnie odkręcił korek. - Trochę STP. - O rany! - westchnął Buddy. Dobbs nie oponował. - Faktycznie o rany. Nikt z nas nigdy tego nie próbował, choć wszyscy o tym słyszeliśmy: specjalnie zaprojektowany środek, produkowany przez armię dla zapoznanego celu wprowadzania zamieszania w szeregach przeciwnika. Podobno zarzucono eksperymenty po tym, jak doświadczalne świnki morskie nie tylko nie popadały w ogłupienie, ale wykazywały zwiększoną koncentrację. Kilku szczęśliwców opowiadało, iż narkotyk wyostrzył ich zmysły, podwoił energię oraz skutecznie pozbawił wszelkich iluzji. Nie było to pożądane dla armii, nawet w przypadku własnych żołnierzy. Widok butelki ucieszył wszystkich obecnych. Ustało nawet stukanie pnączy o dach. Każdy patrzył, jak M’Kehla wyjął ze swych włosów długi, kościany nożyk o cienkim ostrzu. Wbił jego koniec w buteleczkę i trzykrotnie posypał liście, leżące w cybuchu. - Uważajcie - powiedział i podniósł fajkę do ust. Z zapalniczką sięgającą swym drugim, błękitnym płomieniem do wnętrza cybucha, M’Kehla wciągnął głęboko oddech i trzymał fajkę nieruchomo. Oczy miał zamknięte. Po kilku sekundach otworzył je szeroko, potem znowu zwęził, świecące nowym, mrocznym i ostrym blaskiem. Odetchnął (my zrobiliśmy to samo) i wyciągnął fajkę do mego kuzyna. Davy spuścił wzrok i pokręcił głową. - Z tego rezygnuję - odpowiedział cicho. - Ja mógłbym chyba spróbować mały łyk - zaryzykowałem, czując się jak ktoś, kto broni honoru rodziny. - Dla dobra nauki. Obserwowaliśmy, jak M’Kehla powtórnie napełnia fajkę. Kiwał się na boki i śpiewał coś słodkim, niezrozumiałym szeptem. Jego dłonie tańczyły, wykonywały dziwne gesty. Gdy uniósł fiolkę, zakurzony promień słońca wpadł przez okno i oświetlił zielone szkło. Włosy na rękach zjeżyły mi się ze strachu. Wstałem, odchrząknąłem i popatrzyłem na brata. - Chcesz się przyłączyć i spróbować tego superśrodka? - Nawet nie próbowałem go w moim samochodzie. Przygotuję lód do znaczenia bydła. Chodź, Percy, nauczysz się czegoś. Buddy wstał i zaczął iść w kierunku drzwi, popychając przed sobą Percy’ego. Spojrzałem na Dobbsa. On również się podniósł. - Trzeba jeszcze wyregulować te głośniki, szefie. Rampage musiał odebrać beczułkę od Lucky’ego, a Bucko załatać jakąś dziurę. Jeden po drugim wymawiali się i wychodzili z samochodu. Zostałem tylko ja i M’Kehla. I fajka. Skończyłem piwo i odstawiłem butelkę pod krzesło: - Cóż... jak to się mówi - zaczynajmy przedstawienie. M’Kehla wręcza mi fajkę i przypala błękitnym płomieniem. Znad cybucha podnosi się szary dym. Czuję w gardle smak mięty...chłodny, mentolowy drapiący dym Kools drapiący dym... Wszystko się zatrzymuje. Zielone płaty wirują mi przed oczyma, kurz zakrywa płomień słońca. Jedynie M’Kehla wpływa w pole mego widzenia. Ma takie radosne oczy. Pyta, jak się czuję. Mówię, że czuję się. On na to, nie denerwuj się, zawsze przy tym śpiewaj, nie daj się zwariować. Nie denerwuj się. Dobra, i nie ruszaj się, jeśli nie musisz. Nie ruszaj się, szefie. Jaki tym razem teren? Teren, szefie? Tak, Dom, teren... Jak on teraz wygląda? Wygląda, on teraz wygląda, wygląda na to, masz rację wygląda jak przyszłość! M’Kehla uśmiechnął się i pokiwał głową. Zerwałem się na nogi. - Chodźmy do krów! - wrzasnąłem. - Ja-huu! - zawył M’Kehla. Wyszliśmy w południe dnia czwartego lipca. Dobbs nastawił James Browna i Fomus Flames z ich przebojem „Z jasnego nieba”. Wiał wiatr, liście tańczyły, białe gołębie unosiły się jak elektryczne lilie. Byłem nowym człowiekiem na nowe czasy. Na pastwisku poruszaliśmy się z niezwykłą pewnością dobrze przeszkolonej armii. M’Kehla był przywódcą prawego, a ja lewego skrzydła. Betsy z tyłu spokojnie przekazywała instrukcje, a szybkonogie dzieciaki wypełniały wszystkie puste miejsca. Gdyby stado chciało uciec na prawo - do akcji wkraczałby M’Kehla. W przypadku niebezpiecznego ruchu na lewo miałyby do czynienia z moimi żołnierzami. Okrążyliśmy całe stado tak, że żaden renegat nie miał szans ucieczki. Znaczenie było jeszcze bardziej efektywne. Dzieci odłączały od stada nie naznaczoną sztukę i zaganiały do rogu zagrody, gdzie ruszałem z M’Kehla i obalałem ją na ziemię. Podczas gdy Buddy zanurzał metalowy pręt w kuble suchego lodu i alkoholu metylowego, Betsy goliła sierść zwierzęcia przy pomocy nożyc dla owiec. Następnie wszyscy zaciskali kciuki, a Buddy na dwadzieścia sekund przykładał lodowate żelazo do wygolonego miejsca. Jeśli skóra była wystarczająco gładko wystrzyżona, żelazo zimne, a zwierzę spokojne - sierść, która odrośnie, będzie biała w miejscu, gdzie pręt dotknął ciała. Nic nie drgnęło, zawyło czy zaryczało podczas tej świętej minuty. Słychać było tylko odliczanie Buddy’ego i ciężkie sapanie cielaka. Nawet matka w sąsiedniej zagrodzie wstrzymywała swe zmartwione zawodzenie. Buddy mówił „sześćdziesiąt” i wszyscy wydawaliśmy okrzyki radości. Oznaczony maluch wstawał na nogi i uciekał przez bramę, zaś nasza armia szykowała się do kolejnego starcia. Jeżeli przedtem podziwiałem siłę i wytrzymałość M’Kehli, tak teraz zaskoczony byłem moją własną. Z łatwością łapaliśmy i obalaliśmy zwierzęta, choć niektóre z nich ważyły i sto kilogramów. A wszystko dzięki malutkiej szczypcie proszku! Oświeciło mnie, czemu nazwano go od domieszki stosowanej w silnikach samochodów wyścigowych; byłem teraz nie tylko świeżo upudrowany, ale i nasmarowany, funkcjonowałem bez tarcia, bez zastanowienia. Żadnych debat nad pozytywami czy negatywami, złymi i dobrymi stronami, które mogłyby opóźnić akcję fizyczną. Tak naprawdę-nie było nawet decyzji. To jakby zjechać po stromym zboczu albo unosić się na zbyt wysokiej fali: na pełnym gazie. A kobiety nie rozpoznały nawet, że braliśmy narkotyki. Davy stał przy beczułce, popijał piwo i spoglądał wzrokiem pokonanego. Nie ruszył się, żeby nam pomóc. Uśmiechnął się tylko raz - kiedy Percy zaproponował sposób na uniknięcie zbędnej roboty. - Wiecie co? Mam pomysł, co powinniśmy zrobić: skrzyżować cielaki z tamtymi cholernymi gołębiami. - Kciuki miał założone za pas jak bydlęcy baron z Hollywood. - Otrzymałoby się rasę krów pocztowych. Pomimo odliczania wszyscy się roześmiali. Percy podskoczył, uderzył się ręką w udo i trącił łokciem Quistona: - Co ty na to, Quizzer? Krowy pocztowe? - Niezły pomysł! - zgodził się Quiston. - Krowy pocztowe! - Jak zawsze wielbiciel stylu bycia starszych chłopców, Quiston wsadził kciuki za pasek i zawołał: - Wiecie, co powinniśmy zrobić... Powinniśmy pójść nad staw i wyciągnąć jedną rzecz. Tata obiecał. - Co za rzecz? - Potwora. - Hej, masz rację, Quiz - przypomniał sobie Percy. - I to szybko, zanim zrobi się ciemno. Wyciągnąć go i naznaczyć. - Przy pompie, mówisz? To głęboko. - Ja tam nurkowałem. - Tak, tato. Percy nurkował. Wstałem i spojrzałem dokoła. Byłem wielki jak wieża. Wszystko było pod kontrolą. Bukolicznie wiejski obrazek. Świeże wióry cedrowe świecące w słońcu jak złote monety. Wszystkie cielęta oznakowane i spokojne. Wielka flaga nie tyle poruszana, co poruszająca wiatrem, niczym ogromna, leniwa ręka odgarniająca muchy. Buddy włożył oszroniony pręt do dymiącego naczynia. Obserwował mnie spod oka. - Ile jeszcze? - zapytałem. - Tylko trzy - odparł. - Te dwa potulne Angusy i tamten uparty łaciaty Mongoł. Zdjąłem jedną rękawicę i otarłem rozpalone czoło. Poczułem, że jestem zlany potem. Buddy nie spuszczał ze mnie oczu. - Mamy tu aż za dużo rąk do pomocy. Czemu nie mielibyście pójść i odsapnąć trochę? Trzeba złapać smoka. Zabrać ich, by nie plątali się pod nogami. Wszyscy patrzyli. Zdjąłem drugą rękawicę i wręczyłem Buddy’emu razem z lassem. - Świetnie, pójdziemy się ochłodzić. Dopadniemy tę krwiożerczą Gorgone. - Ja-huu, wujku Dev! - ucieszył się Percy. Quiston powtórzył: - Ja-huu, tato! Poszedłem za chłopcami, mijając rozłożysty klon, pod którym Dobbs szalał przy sprzęcie nagłaśniającym. W jednej dłoni trzymał zimne piwo, w drugiej - włączony mikrofon. Był szczęśliwy jak kaczor z Disneylandu. - Haloo! - powitał nas przez mikrofon. - Oto nasi gladiatorzy, fani rodeo! Poprosimy tu na słówko. Powiedz, bracie, co nowego na arenie? Stąd wygląda na to, że dość bezwzględnie traktujesz biedne cielątka. - Zamroziliśmy te bestie - odrzekł za mnie Percy, przyciągając mikrofon do siebie. - Pozwalamy drugiej zmianie dokończyć niedobitki. - Tak, Dobbs - dumnie wtrącił Quiston. - A teraz idziemy do tej rzeczy, zatopionej na dnie stawu. - Słyszeliście to, fani? Z bydlęcej zagrody wprost na czarną lagunę. Brawa dla naszych dzielnych wojowników! Kobiety, przygotowujące na trawniku sałatkę ziemniaczaną, krzyknęły coś w ramach aplauzu. Dobbs założył nową płytę. - Specjalnie dla nich, drodzy przyjaciele i sąsiedzi! Bob Nolan i Synowie Pionierów w swym nieśmiertelnym przeboju „Zimna woda”. Trochę czadu, Bob! Wyłączył mikrofon i przysunął się bliżej: - Dobrze się czujesz, stary? Oczywiście, lepiej niż dobrze. Super. Idę po to, przynoszę tamto, posprzątam przed obiadem, pachnie wprost cudownie, lepiej jak złapię te dzieciaki. Rzeczywiście, zapach mięsa opiekanego na rożnie spowodował, że ślina napłynęła mi do ust. Nie czułem jednak potrzeby jakiegokolwiek posiłku. Każda komórka mojego ciała pękała od nadmiaru energii, która mogłaby wystarczyć na całe dziesięciolecia. Woda drżała w słońcu. Chłopcy rzucali już swoje ubrania na dywan stokrotek. Gdzieś z tyłu, na wzniesieniu, usłyszałem okrzyk, kiedy ktoś wreszcie złapał upatrzonego Mongoła. Pijacki głos Dobbsa przyłączył się do chóru Synów Pionierów, wyśpiewując, że nie jest człowiekiem, lecz diabłem, że polewa wodą płonący piasek. - ...zimną, jasną wodą. Wiedziałem, że będzie zimna, ale bynajmniej nie czysta. Nawet kiedy nie błyszczała, wszelkiego rodzaju podwodne rośliny uniemożliwiały zobaczenie czegokolwiek głębiej niż dwa metry pod powierzchnią. Usiadłem i zacząłem rozwiązywać buty. - Okay, chłopcy. Gdzie ten mroczny idiota? - Pokażę ci dokładnie - obiecał Percy i przystawił drabinę do ściany budynku mieszczącego pompy. - Zanurkuję i odnajdę go. Wtedy puszczę bańki, a ty go wydostaniesz. - Dlaczego ty go nie wyciągniesz? - Bo jest dla mnie za duży, wujku. Jest za duży dla każdego, z wyjątkiem mężczyzny. Założył maskę do nurkowania i obdarzył mnie uśmiechem złośliwego wodorosta. Wciągnął powietrze i skoczył w górę, wrzeszcząc „Ja-huu” aż do momentu, gdy zniknął pod wodą. Jego skok rozproszył blask na powierzchni i przez moment widzieliśmy go płynącego w dół. Potem lustro wody zamknęło się nad nim. Quiston podszedł i stanął obok mnie. Zdjąłem buty i spodnie i wrzuciłem je do domku. Osłoniłem oczy przed słońcem i wpatrywałem się w wodę. Nie było nic - tylko miałkie migotanie. Po upływie minuty Percy wynurzył się parskając. Podpłynął do brzegu, gdzie pomogłem mu wyjść z wody. - Nie znalazłem go - dyszał z rękami na kolanach. W końcu popatrzył na mnie. - Ale go znajdę! Wszedł na drabinę i powtórnie zanurkował. Bez tryumfalnego wrzasku. Znów woda zakryła go przed naszym wzrokiem. Quiston chwycił mnie za rękę. - Percy mówił, że to ma zęby jak rekin, a skórę jak nosorożec - przypomniał sobie. - Ale na pewno kłamał. - Percy nigdy nie miał opinii prawdomównego. Wypatrywaliśmy sygnału. Nic, tylko chromowe falowanie. Quiston ścisnął mnie za rękę. Percy wynurzył się ponownie. - Musi być głębiej... niż myślałem - prychał, płynąc do brzegu. - To głęboki staw, Percy. - Wiedziałem, że kłamiesz - oświadczył uspokojony Quiston. Percy zaczerwienił się i podstawił pięść pod nos Quistona. - Słuchaj, wiesz, czym to pachnie? Zacznij z Percym, a odwiozą cię do domu na taczkach. - Spokojnie, Percy. Nie przejmuj się. Może pójdziecie we dwójkę na płyciznę i nałapiecie trochę kijanek? - Tak! - Quiston nigdy nie przepadał za ciemnymi głębinami koło pompy, nawet bez nowo odkrytych potworów. - Kijanki z ogonami! - Nie lubię kijanek - odrzekł Percy i wszedł na drabinę. Zdjął maskę i odrzucił ją, jak gdyby to ona była źródłem niepowodzeń. Napełnił płuca powietrzem i zanurkował. Woda się otworzyła, rozkołysała, uspokoiła i zamarła. Zacząłem się martwić. Wspiąłem się na drabinę w nadziei na zmniejszenie kąta widzenia. Woda była nieprzenikniona jak walcowana stal, Quiston zawołał: - Tato? Przyglądałem się powierzchni stawu. Percy nie wypływał. Zamierzałem właśnie wskoczyć w ślad za nim, kiedy jego twarz przebiła lustro wody. Położył się na plecach i odpoczywał przez długą chwilę, a następnie wyszedł na piasek. - Nic nie szkodzi, Percy - krzyknął Quiston. - Wierzę ci. Wierzymy ci obaj, prawda, tato? - Pewnie. To mogło być cokolwiek: zatopiona gałąź, krzesło, które Kaleb wyrzucił zeszłej jesieni... Percy nie przyjął wyciągniętej dłoni Quistona i sam wciągnął się na błotnisty brzeg. Usiadł na trawie. - To nie gałąź ani krzesło. Może to i nie był żaden potwór, ale i nie jakiś tam pieprzony mebel, więc spadajcie obydwaj! Objął ramionami kolana, a jego ciałem wstrząsały dreszcze. Quiston spojrzał na mnie, wciąż stojącego na dachu domku. - Okay, skoczę i sprawdzę, co tam jest - westchnąłem, a obaj chłopcy podskoczyli z radości. Odpiąłem zegarek i rzuciłem Quistonowi. Stanąłem na skraju dachu i zacząłem oddychać. Czułem, jak moja krew pęcznieje od zapasów tlenu. Stary podstęp, o którym dzieciaki nie mają pojęcia. Percy także skakał zbyt daleko i uderzał zbyt płasko. Ja skoczę prosto w dół... Jeszcze trzy oddechy, przykucnięcie, skoczyć jak najwyżej i ciąć w dół. W połowie skoku zmieniłem jednak zamysł. Nie jestem nurkiem. Jedyny czas, spędzony w bliskim sąsiedztwie platformy dla nurków to okres, kiedy byliśmy w Boyes Hot Springs. Mój ojciec wysłany został wówczas na Mare Island. Buddy i ja byliśmy mniej więcej w wieku Quistona i Percy’ego. Emerytowany bosman, przyjaciel mego ojca, poświęcił wiele popołudni, aby nauczyć nas prawidłowego skoku z platformy. Buddy zdołał opanować jeden i pół obrotu. Największym zaś moim osiągnięciem był skok tyłem, w którym należy odbić się wysoko w górę, wyrzucić stopy naprzód i „położyć się” na powietrzu, brzuchem przechodząc tuż obok deski. Nie jest to tak niebezpieczne, jakby się wydawało. Należy tylko odpowiednio daleko wyskoczyć. Zaś kiedy odbiłem się od dachu, wiedziałem, że lecę bardzo daleko. Byłem tak podniecony odległością i wysokością, na którą wyrzuciły mnie moje cudowne mięśnie, że nie potrafiłem powstrzymać się od myśli, że przyszłość jest teraz. Wykonałem mój wyuczony skok. Po raz pierwszy od ponad dwudziestu lat. Jednakże wszystko kręciło się w tak wolnym tempie, że miałem dość czasu, aby przypomnieć sobie wszystkie ruchy i poprawnie je wykonać. Odchyliłem się z leniwą gracją, ręce rozpostarte niczym łabędź, pierś i brzuch wygięte ku zachwyconemu niebu. To było cudowne. Widziałem krążące nade mną gołębie, które gruchały z podziwem. Słyszałem Synów Pionierów, rozpoczynających następną balladę: „Stary kowboj, na swoim starym koniu...” Czułem wiatr na szyi i pod pachą, słońce na udach, dobiegający zapach pieczonego mięsa - a wszystko to z niewymuszoną obojętnością, po prostu w zawieszeniu. Wtedy, gdzieś pod tymi wszystkimi ziemskimi bodźcami albo poza nimi, odległy a jednocześnie niepokojąco bliski, usłyszałem pierwszy z owych dźwięków, które miały nasilać się przez resztę tego straszliwego popołudnia oraz wieczoru. Nie przypominało to znajomego zawodzenia ściętych hrujos, które często odzywa się po peyotlu. Nie wyglądało to też na chóralną kłótnię aniołów, którą wywołuje LSD. Obecny hałas był po prostu nieziemski. Te głosy były niematerialne: przyprawiający o dreszcze ryk uciekającej energii, żałobne skrzypienie pustego wszechświata, ocierającego się o drugi - tak, jak skrzypi balon. Nie daj się zwariować, tak mi mówił. Nie denerwuj się, śpiewaj. Więc zaśpiewałem: „O! Posłuchaj tego syku entropii...” Spadłem z nieba. Leciałem tyłem w dół, przemykając obok ściany domku i wpadając w nieporuszone wody stawu. Moje ciało było bez skazy, prawie nierzeczywiste w swej doskonałości: jak Tarzan w niedzielnej kreskówce, z każdym pracowicie wyrysowanym mięśniem i ścięgnem; jak Doc Savage po czterdziestu latach zaciętego treningu fizycznego. Woda także śpiewała wokół m- nie, stawała się coraz zimniejsza i ciemniejsza. Nie byłem zaniepokojony. Nie byłem też zaskoczony, że zanurzam się bez najmniejszego wysiłku z mojej strony - prawo tarcia zdawało się nie istnieć. Nie czułem przerażenia, kiedy moje wyciągnięte dłonie dotknęły w końcu owej postrzępionej, tajemniczej rzeczy na dnie stawu. Uważałem to za coś najzwyklejszego pod słońcem, że trafiłem na potwora z dokładnością wskazującej biegun igły w kompasie. - Witaj, Straszliwości. Przepraszam, że nie mogę cię tu zostawić, ale jakieś pomniejsze stworzenie mogłoby ponieść krzywdę. ...złapałem rzecz za dolną szczękę i wykręciłem ku powierzchni. Wiedziałem, co to jest. Był to pięćdziesięciolitrowy gar, który zapodzialiśmy gdzieś z M’Kehla, jakieś pół tuzina psychodelicznych lat temu. Używaliśmy go do pieczenia azotanu amonu, odprowadzając gaz przez rurę pod powierzchnię cieczy, abyśmy mogli łapać bańki w plastykowe torebki. Usiłowaliśmy produkować podtlenek azotu. Nastąpił potężny wybuch, ale mieliśmy na tyle szczęścia, że cała załoga - ja, M’Kehla, rura, gaz i piec Colemana - wpadła do stawu z ogromnym hukiem i pluskiem. Ocaliliśmy piec, tylko pokrywa odpadła. Garnek zaś poszedł na dno, zanim zdążyliśmy go złapać. Musiał wylądować jakoś nierówno, do góry nogami. Ponieważ w rogu ciągle pozostawała porcja powietrza, gar musiał stoczyć się na dno, zatrzymując się pod dziwacznym kątem, jak gdyby na pośladkach - to, za co chwyciłem, było zardzewiałą krawędzią poniżej owego wypełnionego powietrzem rogu. Odbiłem się od dna, wykonując jedną ręką pływackie ruchy w mojej podróży ku zielonemu sklepieniu wody. Czułem, że garnek coraz bardziej odrywa się od mułu, kiedy jego inercja zwyciężona zostaje przez silne szarpnięcie w górę. Czułem jego tępe oburzenie na to bezceremonialne wykurzenie go z wieloletniej siedziby. Jego przyszłość jako potwora zniszczona została przez dzielne serce Tarzana i prawą rękę Savage’a. W pewnym momencie gar stał się jeszcze cięższy, gdyż przechylił się i wypuścił z gardła protestacyjny bąbel powietrza. O wiele cięższy. Moje pobudzone mięśnie nie ustawały. Uderzenie po uderzeniu wynosiłem przeklęty przedmiot ku światłu. Dalej i dalej. Do czasu, gdy dzielne serce zaczęło walić w panice, a prawa ręka Savage’a nie trzymała już rzeczy: to rzecz trzymała rękę. Pozbycie się przez garnek pęcherza pławnego spowodowało, że jego zardzewiałe zęby wbiły się głęboko w moją dłoń. Gdybym chciał się od nich uwolnić, musiałbym wypuścić cały ładunek. Nie przestawałem więc płynąć do góry i wsłuchiwać się w narastający gdzieś we mnie alarmujący łoskot. Moje ciało znalazło się nagle na skraju wytrzymałości. Uszy wyłapywały głos zbliżającej się paniki. Oczy widziały błogosławioną powierzchnię, oddaloną tylko o kilka metrów - tylko kilka! - lecz płonące członki apelowały do serca, serce poradziło się głowy, głowa zaś oceniła odległość jako niemożliwą do przebycia i to coraz mniej możliwą z każdą sekundą. Gdy wiadomość ta dotarła do płuc, włączyły się syreny. Nerwy przeniosły sygnał do gruczołów. Gruczoły rzuciły swoje rezerwy do krwi, wywołując na pomoc resztki adrenaliny i dając prawej ręce desperacką odwagę, by rozluźnić uścisk na przeklętym przedmiocie. Poczułem, jak przesuwa się on do koniuszków mych palców i opada jeszcze niżej, kołując w zimnej wodzie w pogardliwym tańcu, który ustać miał dopiero w jego starej siedzibie. Dysząc wystrzeliłem w powietrze. Oczy wyszły mi na wierzch, dusiłem się. Gładząc srebrną powierzchnię moją okaleczoną ręką, podpłynąłem do brzegu. Quiston wyglądał dokładnie na tak przerażonego, jakim ja się czułem. Chwycił moje ramię, aby pomóc mi wyjść na stromiznę. - Och, tata. Myśleliśmy, że widzimy twój oddech. Byłem cały żółty... Percy pobiegł po pomoc. Myślałem, że coś cię złapało. Jego twarz była równie biała jak czupryna. Oczy miał dzikie, latające od strachu o mnie. Łzy zaczęły się dopiero, gdy ujrzał moją rękę. - Tato! Jesteś ranny! Patrzyłem jak płacze, a on patrzył jak ja krwawię i nie robiliśmy nic, aby sobie pomóc. Woda błyszczała, Synowie Pionierów ganiali po niebie Jeźdźców Duchów, a w oddali, gdzieś poza M’Kehla, Dobbsem i Buddym biegnącymi od strony zagrody, w oddali ujrzałem flagę chylącą się coraz niżej i niżej, chociaż słońce nie ruszyło się z miejsca. Gdy Betsy przemywała i bandażowała moją dłoń, zmuszałem się do zachowywania pozorów spokoju. Miałem obowiązki wobec domu i swojej przyszłości, nie mówiąc o własnej reputacji. Udawać potrafił pierwszy lepszy głupiec, lecz ja nie widziałem, jak długo będzie mnie na to stać. Próbowałem rozwiać obawy Quistona, zapewniając go, że była to jedynie stara, zardzewiała baryłka. Jednocześnie chciałem zabawić Buddy’ego, Dobbsa i resztę gangu, dodając: - ...i cieszę się, że to nie była młoda zardzewiała baryłka. Quiston powtarzał, że on od początku był pewien, że na dnie nie ma żadnego potwora. Percy powiedział to samo o sobie. Wszyscy śmiali się z mojego żartu. W głośnym śmiechu nie było jednak ani krzty prawdziwego rozbawienia. Wszyscy pragnęli podnieść mnie na duchu, nawet mój syn. A ja to widziałem. W związku z tym nie brałem zbyt aktywnego udziału w następnych wydarzeniach dnia. Założyłem ciemne okulary, przykleiłem do twarzy uśmiech i schodziłem wszystkim z drogi, poraził mnie strach tak głęboki i wszechobejmujący, że w końcu przestałem się nawet bać. Byłem zrezygnowany i ta rezygnacja stanowiła jedyną mocną rzecz, której mogłem się przytrzymać. Mocniejszą niż strach - wiarą mocniejszą niż sam Bóg była owa skała rezygnacji. Lśniła przede mną niczym kosztowny kamień. Wszystko, co miało miejsce przez resztę tego pogruchotanego dnia, oglądałem poprzez soczewkę jego ciemnych faset. Ponieważ była to rocznica narodzin naszego kraju, soczewki te nastawione zostały głównie na naród amerykański, oglądałem z bliska jego rozkład i liczne choroby, zupełnie jak pochylony nad mikroskopem patolog. Poprzednio ukryte wady leżały teraz obnażone jak ostrza szpad. Widziałem słabości i znak cierpienia we wszystkich miejscach, gdzie zwróciłem swój wzrok. Wewnątrz i na zewnątrz. Ujrzałem je w lubieżnych, samczych uśmiechach mężczyzn i wyrachowanych, zielonych oczach kobiet. Ujrzałem je na pół wyrośniętej łapczywości przy rożnie, kiedy dzieci walczą o najlepsze kąski tylko po to, aby potem zostawić je nie jedzone w piachu. Ujrzałem je również w pożałowania godnych żartach wokół beczki z piwem oraz w nieszczerym wyśpiewywaniu starych przebojów przy akompaniamencie gitary. Zobaczyłem je w irytującej przepychance w korku ulicznym, w drodze na pokaz ogni sztucznych na stadionie futbolowym - każde naciśnięcie klaksonu i zapuszczenie silnika nowoczesnej maszynerii brzmiało jak wyrok na barbarzyński Rzym - ale w największym stopniu dostrzegłem je podczas wydarzenia, które miało miejsce, gdy wracaliśmy wieczorem z pokazu. Ów pokaz był dla nas wszystkich męczarnią. Zbyt wiele ludzi, za mało miejsca do parkowania. Oprócz tego wejście na stadion zostało zatarasowane przez cały garnizon żołnierzy, którzy wrócili z Wietnamu. Uzbrojeni byli w pacyfistyczne plakaty i rogi byka. 4 lipca 1970 roku uniwersytecki stadion futbolowy nie jest najlepszym miejscem do obnoszenia się z antyamerykańskimi hasłami i wykrzykiwania maoistowskich sloganów. W związku z tym groźna ta grupa prowokowała zrozumiałe ataki ze strony swych prawicowo nastawionych odpowiedników. Grupa konserwatystów składała się z tak wielu bigotów i tępaków, jak liczni byli długowłosi i beztroscy w poprzedniej. Kłótnia o róg szybko przerodziła się w awanturę, awantura w bójkę, bójka przyciągnęła gliny. Nasza grupa odwróciła się na pięcie i pomaszerowała do wozu Dobbsa, aby stamtąd obserwować obchody. Kobiety i dzieci usiadły w otwartych tylnych drzwiach, skąd mogły swobodnie widzieć całe niebo. Mężczyźni pozostali w środku, podziwiając skrzynkę M’Kehli i kontynuując niedawną dyskusję. M’Kehla unikał mego wzroku. Wszystko, na co było mnie stać, to siedzieć z rozdygotanymi dłońmi i mózgiem jak przepalony bezpiecznik. W czasie przedstawienia przybywało coraz to więcej samochodów policyjnych. Zabierały pijaków i demonstrantów. Davy twierdził, że cały ten interes jest ciemną plamą na sumieniu Ameryki. M’Kehla utrzymywał, iż zamieszanie to jest jedynie kroplą w morzu, zapowiedzią o wiele tragiczniejszych wydarzeń w Stanach Zjednoczonych. Dobbs nie mógł zgodzić się z żadnym z nich, oznajmiając pewnym głosem, że demonstracja demonstruje jedynie, jak wolne i otwarte jest nasze społeczeństwo, wpleciona zaś w strukturę naszej zbiorowej świadomości zdolność samokorekcji udowadnia wciąż i na nowo aktualność mitu amerykańskiego marzenia. M’Kehla wybuchnął śmiechem. - Aktualność? Gdzie ona jest? - I zażądał przykładów z konkretnego miejsca, tylko jednego miejsca, w którym mit ten wciąż funkcjonował. - Ależ chociażby tutaj - odpowiedział przyjaźnie Dobbs. - Chociażby w sferze równości. - Masz mnie za głupka? - gwizdnął M’Kehla. - Rów-ności? - Popatrz tylko - Dobbs wyciągnął długie ręce. - Jesteśmy na przodzie autobusu, tak? Wszyscy się roześmiali, nawet M’Kehla. Mimo swej bezsensowności, uwaga ta w porę ucięła dyskusję. W oddali orkiestra kończyła właśnie „Yankee Doodle”. Ostatnie ognie sztuczne wypełniały niebo. Zadowolony ze swego dyplomatycznego wyczucia Dobbs odwrócił się do nas tyłem na fotelu kierowcy, włączył silnik i unoszony przez tłum ruszył w kierunku bramy. M’Kehla rozparł się na siedzeniu, kiwając głową i starając się robić dobrą minę w imię przyjaźni. Jednak, gdy opuszczaliśmy parking, Dobbs otarł bok nowego białego malibu, zupełnie jakby ciemny brylant zarezerwował sobie ostatnie słowo. Nic poważnego. Dobbs wysiadł, aby obejrzeć samochód i przeprosić kierowcę. Poszliśmy razem z nim. Obtarcie było nieznaczne, facet bardzo przyjazny, choć jego żona jakby przerażona widokiem tylu obcych ludzi. Kuliła się w sobie, jak gdybyśmy byli bandą Jeźdźców z Piekła Rodem. Dobbs nie miał przy sobie ani prawa jazdy, ani żadnych innych dokumentów. M’Kehla zaofiarował więc swoje wraz banknotem studolarowym. Facet popatrzył na niewielkie zadrapanie na błotniku, potem na muskularne ramiona i gołą klatkę piersiową M’Kehli i powiedział: - Ach, nieważne. Zapomnijmy o tym. Każdemu może się darzyć. Jestem ubezpieczony. Uścisnął dłoń M’Kehli i odmówił wzięcia pieniędzy. Ostatnia, pełna chwały eskadra rakiet wybuchła nad naszymi głowami. Wielotysięczne westchnienie uniosło się ponad stadionem. Właśnie życzyliśmy sobie nawzajem dobrej nocy i wskakiwaliśmy do samochodów, kiedy kobieta zawołała nagle „Och!” i zesztywniała - i zanim ktokolwiek zdążył ją przytrzymać, w konwulsjach upadła na chodnik. - O mój Boże, nie! - krzyknął jej mąż, rzucając się na pomoc. - Kolejny atak! Jej wygięte w tył ciało złożyło się prawie na pół. Mężczyzna trzymał ją w ramionach, drżąc niczym drzewo w czas huraganu. Potrząsał nią histerycznie. - Od lat tego nie miała. To przez eksplozje i te przeklęte światła policyjne. Ratunku! Ratunku! Żona wymknęła mu się z rąk. Kobieta uderzyła głową o asfalt, charcząc i zgrzytając zębami, jak gdyby chciała odgryźć kawałek ziemi. M’Kehla ukląkł, aby pomóc. - Nie wolno dopuścić, aby pogryzła sobie język - powiedział. Przypomniało mi się, że Heliotrope także cierpiała na epilepsję, sam M’Kehla kiedyś objawiał takie skłonności. Ujął głowę kobiety w swe duże dłonie i wsadził palec między jej zęby: - Trzeba ją trochę zatkać, potem... Nie mógł wejść dość głęboko. Chora ugryzła go w rękę i M’Kehla wycofał ją z odruchowym syknięciem: - Suka! Facet natychmiast zgłupiał, jeszcze bardziej niż jego żona. Z rykiem zabrał kobietę z kolan M’Kehli i poderwał się, gotów do bójki z niefortunnym ratownikiem. - Uważaj, co mówisz, czarnuchu! Słowo dźwięczy głośniej niż rogi albo wybuchy rozrywanych ogni. Wszyscy wokół autobusu byli absolutnie oszołomieni. Zabiegani nieznajomi w promieniu pięćdziesięciu metrów odwrócili głowy jak na komendę, sparaliżowani mocą grzmiącego głosu. Kobieta na chodniku przezwyciężyła atak i odetchnęła z ulgą, jakby opuścił ją jakiś demon. Demon wstąpił teraz w jej męża. Szalał nadal, sztywną ręką kłując M’Kehle w pierś. - Co ty sobie myślisz, dupku? Hę? Wsadzić ten brudny paluch do ust mojej żony! Co to ma znaczyć? M’Kehla nie odpowiadał. Odwrócił się do nas i obdarzył wzruszeniem ramion, oznaczającym: „Co tu można jeszcze dodać?” Nasze oczy spotkały się. Uciekłem wzrokiem na bok. Zauważyłem Quistona i Percy’ego, wychylających się zza samochodu. Quiston znów był przestraszony i niepewny. Oczy Percy’ego błyszczały takim samym jak u M’Kehli autentycznym rozbawieniem. Dopiero przed północą znaleźliśmy się z powrotem na podjeździe do farmy. Mężczyźni mieli posępne miny, dzieci płakały, kobiety zaś czuły po całej awanturze niesmak. Koło pierwszej goście odjechali do domów. Betsy i dzieci poszły spać. M’Kehla i ja usiedliśmy w jego autobusie i prawie do rana słuchaliśmy nagrań Bessie Smith. Percy chrapał na skórze zebry. Świerszcze i sfery niebieskie szeptały i trzaskały jak suche łożyska. Pierwsze promienie zaczęły przeświecać przez jesionowe listki. M’Kehla wstał i przeciągnął się. Od pewnego czasu już nie rozmawialiśmy. Nie było o czym. Wyłączył wzmacniacz i oświadczył, że czas w drogę. Przypomniałem, że przecież nie zmrużył oka przez ostatnie czterdzieści osiem godzin. Czy nie powinien się przespać? Wiedziałem, że nie mógłby. Zastanawiałem się, czy którykolwiek z nas będzie jeszcze w stanie cieszyć się tym błogosławionym momentem wytchnienia w rozsupływaniu poplątanego motka opieki. - Nie bój się. Ja i Percy znikamy, zanim pętla zdoła się zacisnąć. Ty też chcesz? Unikając jego wzroku odparłem, że nie jestem jeszcze gotów postawić wszystkiego na jedną kartę, że możemy być w kontakcie. Wspiąłem się na zbocze i otworzyłem bramę wjazdową. Wysiadł, objęliśmy się i wsiadł z powrotem. Stałem i patrzyłem na oddalający się autobus. Przez chwilę wydało mi się, że w tylnej szybie pojawiła się twarz Percy’ego. Pomachałem. Żadnej odpowiedzi. Farma była śmiertelnie cicha i wilgotna od rosy. Panował okropny nieporządek: papierowe talerze i kubki walały się we wszelkich możliwych miejscach. Rożno zostało przewrócone i węgiel drzewny wypalił wielką, czarną dziurę w trawniku. Tyczki grochowe Betsy były poprzewracane; ktoś w ferworze zabawy musiał przejść przez środek sznurków. Flaga przedstawiała najżałośniejszy widok. Maszt pochylał się coraz bardziej i bardziej, aż wreszcie złoty galon znalazł się między trocinami i gnojem. Podchodząc do chorągwi dostrzegłem kuzyna Davy’ego, wychodzącego z wnętrza swojego czarnego samochodu. Próbowałem przywołać go, aby pomógł mi odpiąć i zwinąć ją, ale on tylko szczelniej owinął się w śpiwór. Zrezygnowałem więc i wspiąłem się na płot, aby zrobić to samemu i oto następuje ostatnia scena opowieści. Leżałem na kolanach i łokciach u stóp masztu, klnąc na węzeł przymocowujący flagę. - Boże, błogosław ten przeklęty supeł! Moje palce były zbyt grube, aby dać sobie radę z cienkim sznurkiem, a poza tym myślałem o zaproszeniu M’Kehli, o Percym... Wtem niebo wybuchło eksplozją zachwycających nowych gwiazd. Zrozumiałem, że przekleństwo stało się modlitwą. Gwiazdy mają obwieszczać odpowiedź niebios. Supeł był błogosławiony, nawet jeśli był przeklęty! Rozległy się dźwięki trąb, dzwonków i harf. Osunąłem się na ziemię, pewien, że oto wywołano mój numer. W posłuszeństwie moim poczułem spływające na mnie światło Boże. Ach! Wyrzekłem się mego zaprzeczenia. Do Kanady? Nigdy! Nigdy, nigdy i uniżony sługa, czysty jak łza, tylko wybacz mi, dobrze? Usłyszałem w odpowiedzi grzmot i odwróciłem się, akurat by zobaczyć Jego ostateczny atak, Jego przerażającą brew, Jego słynną brodę, pełną łopoczących bursztynów ziarna, Jego oko świecące jak ogień z armat za Potomakiem. Davy zdołał wreszcie mi go odebrać przy pomocy kawałka tyczki grochowej. Wziął mnie pod rękę i podprowadził do niecki na wodę. Była pusta. Zapomnieliśmy ją napełnić. Wszystkie spragnione krowy zgromadziły się razem. Davy znalazł kurek i odkręcił go. Patrzyłem na szkarłatne iskry wody, odbijające się od zardzewiałego dna. Krowy kręciły się niecierpliwie. Za nimi cielęta, ostrożne, każde z łysym miejscem na boku. Pawie wrzeszczały. Nadleciały gołębie i usiadły w trocinach. Mój kuzyn usiadł na zniszczonej krawędzi niecki. Wręczył mi mokrą chusteczkę, którą przyłożyłem do pulsującego guza - pamiątki po zderzeniu z masztem. Sól szczypała w zadrapania na moich policzkach i brodzie. Davy odwrócił się i obserwował walne zgromadzenie ptaków i ssaków. - Krowy pocztowe - przypomniał sobie. - Niezły pomysł, jak na nie opierzonego pisklaka. OLEO BREWE SZATANA I PRZYŚPIEWKI NARKOMANA SENKALEBA Dzikie wilki, pantery i niedźwiedzie wałęsały się wtedy wzdłuż i wszerz lasów Wisconsin. Czasami Laura się bała. Mimo to Pa Ingalls lubił, gdy najbliższy sąsiad mieszkał dziesiątki kilometrów dalej. Zbudował na prerii solidną, małą chatę dla Ma i swoich córek, Mary, Carrie i Laury. I syna Kaleba. Przez całą zimę Pa podtrzymywał ogień, aby odgonić mróz. Uczył Laurę i Kala, jak należy postępować na dzikiej granicy. Laura Ingalls... Laura Ingalls Wilder. Pa polował, wędrował i uprawiał. Ma wiedziała, jak robi się ser i cukier. W nocy wiatr zawodził przeraźliwie, lecz Pa tylko poprawiał ogień, grał na skrzypcach i śpiewał dla swych dzieci, Laury i Mary, małej Carrie i małego Kaleba. Kaleb był bardziej nieznośny niż wszystkie jego siostry. Niż wilki i pantery. Kaleb Ingalls Wilder był bardziej nieznośny niż cała reszta. Jednakże, jeśli tylko poznasz Kala bliżej, od razu przekonasz się, że wcale nie jest takim zawadiaką. Zrozumiesz jego rozczarowanie, kiedy dowiedział się, że zamiast otrzymać rolę Czyścioszka w szkolnym przedstawieniu, obsadzony został jako Smieciuch. Zrozumiesz, jak czuje się zawstydzony, gdy zdaje sobie sprawę, że boi się wsiąść na diabelski młyn w wesołym miasteczku na targu w Lane County. Zbiera mu się na płacz, kiedy prawie nikt nie głosuje na niego jako przewodniczącego klasy. Kal zaczyna uważać, że jest do niczego i często zatapia się w smutnych rozważaniach na ten temat, zwłaszcza podczas zajęć ze studiów o społeczeństwie. Na co przydadzą się studia o społeczeństwie? Studia o społeczeństwie nie naprawią świata. Studia o społeczeństwie nie odpędzą mrozu. W ten sposób zrozumiesz, czemu wrzucił do kosza kartonik zapałek. „ZMARZNIĘTA SHERREE” Gdy mróz chwyci twoje dłonie I lód skuje cały dom, Czas najwyższy wyjąć kożuch I odłożyć smutek w kąt. Upieczemy wielkie ciasto, Zapach niech napełni dom, Niech podniesie temperaturę I ten mróz przegoni stąd! BĄDŹ MIŁY DLA SWYCH PIERWOTNYCH PRZYJACIÓŁ - gdyż matka może się szarogęsić. Czerwcowe, niedzielne letnie przesilenie na piętrze, kiedy moja słodka Jaskółka na Drucie podfruwa aby zobaczyć, czy piszę, a robak brzęczy pracowicie w ścianie. Cały Boży dzień łowiliśmy ryby. Pułkownik Weinstein przyjechał wczoraj wieczornym pociągiem. Jako niespodziankę przywiózł ze sobą syna z pierwszego małżeństwa. Chłopak jest akurat w wieku Kaleba. Dziś rano cała nasza czwórka wybrała się do Willamette, potem w górę Salmon Creek. Wywąchałem tam jeden z ulubionych łowieckich rewirów ojca - zatrzymać się na szczycie wzniesienia, zjechać na dół poprzez kolce i zarośla aż do miejsca, gdzie Salmon odbija od stromego, omszałego klifu. Chłodny, zielonkawy błękit najgłębiej zamyka wirujący potencjał drogiego stołu bilardowego. Każdy strzał jest możliwy. Kaleb i chłopak Weinsteina wyciągają haczyki na ryby, gdy tymczasem my z pułkownikiem osuszamy butelkę caberneta i rozmawiamy o Hemingwayu. Zwierzam mu się z mojego postanowienia: przez sześć miesięcy koniec z seksem i telewizją. - Spodziewam się, że na zimowe przesilenie zarówno górne jak i dolne partie mego ciała będą już oczyszczone. - A co ze środkowymi? - Zbyt skomplikowane jak na mnie. Spójrz! Twój Sam znowu coś złapał. Świetnie sobie poczyna jak na pierwszy raz. - Kaleb jest doskonałym nauczycielem. Mówiąc o rzeczach skomplikowanych: czy wiesz, czego potrzeba, by obrzezać wieloryba? - Nie. - Czterech nurków obrzeżnych. Prawie trzydzieści pstrągów. Wracamy do domu, aby je zamrozić. Pułkownik i jego syn będą mieli co wziąć ze sobą w drogę powrotną na południe, jeszcze dziś pod wieczór. Wracam ze stacji, aby znaleźć Dorothy James, znaną jako Micro Dotty, z powodu pomalowanego volkswagena, którym zawsze kieruje. Przyjechała z zapasem białego proszku i rudowłosą, nad wiek rozkwitłą córą w szortach gimnastycznych, męskiej koszuli z krótkim rękawem - kołnierz obowiązkowo postawiony na sztorc. Dziewczyna opiera się o samochód, jej matka zaś wchodzi do mojego gabinetu, żując gumę. Dotty wręcza mi na górze kilka skrętów, po czym proponuję, że oprowadzę ją po zabudowaniach. Gdy jesteśmy w drodze do stawu, przyłącza się jej córka. Koszulę zdążyła zmienić na obcisłą błękitną bluzkę. Idzie w milczeniu obok mnie, gdy ja tymczasem opowiadam matce o farmie. Kątem oka widzę, jak dziewczyna wyciska się ze swej tubkowatej bluzki niczym porcja piegowatej pasty do zębów. Nad stawem przedstawiam je Quistonowi. Łowi okonie, wciąż nie mogąc zapomnieć porażki nad Salmon Creek. Widok kaskady rudych włosów i obciśniętej skóry natychmiast wymazuje z jego pamięci wszelkie przykre wspomnienia, że w trzcinach ukrywa się Wielka Sztuka, jeśli tylko ona jest zainteresowana. Nie racząc odpowiedzieć, rozkwitły pączek odpływa wolno w kierunku pół tuzina smutnych kur, odrzuceniem włosów dając jasno do zrozumienia, że nie interesują jej ani chłopcy w tym wieku, ani jakieś tam ryby. - Jest raczej przerośnięta - wyjaśnia szeptem Micro Dotty. - Tak naprawdę, to już od roku jest na pigułce. Quis odchodzi do okoni, Dotty idzie pomęczyć Betsy w ogrodzie, ja wracam na górę. Z drutu spogląda na mnie jaskółka. Przez pole idą Quiston i Kaleb, żeby spotkać się z synem Olafa, Butchem. Towarzyszy im Stewart. Słońce dochodzi do końca najdłuższej drogi, jaką przebywa w ciągu roku. Dziewczyna powraca do mikrobusu i wyciąga śpiwór i kieszonkowe wydanie Anais Nin. Podnosi głowę i uśmiecha się do mnie. - Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli położę się gdzieś nad stawem? Lubię spać pod gwiazdami, a poza tym może przydałaby mi się mała kąpiel o zachodzie słońca. Wiesz, o co chodzi? - Wiem doskonale - odpowiadam. Połóż sięgdzieś nad stawem, pływaj o zachodzie słońca litości tak. - Mnie to nie przeszkadza. Jaskółka zrywa się do lotu. Robak przerywa buczenie. Betsy i Dot wchodzą do domu, aby ugotować fasolę. Słońce przechyla się nad Mt Nebo. Postanawiam zrobić mały obchód, nakarmić kaczki, sprawdzić staw: nie potrzebuję żadnych tragedii w blasku zachodzącego słońca. Siedzi na brzegu, kropkowane ręce złączyła wokół kolan. Obserwuje i jest obserwowana przez kaczki. Uśmiecha się. Wrzucam do stawu kawałki chleba. Kaczki podpływają bliżej, aby załapać się na ucztę. - Pszenny? - Ryżowy - mówię. - Mamy jeszcze dwa worki pozostawione przez pewnych makrobiotyków, którzy u nas mieszkali. Jedli jedynie to. - Och... Smakowało im? - Nie sądzę. Było ich kiedyś dwanaście. To znaczy mam na myśli kaczki, nie makrobiotyków. Coś pożarło sześć kaczorów. Najpewniej lis. - To niedobrze. - Przyroda. Krew na kłach i pazurach. - Mimo to żal pozostaje. Biedne małe kaczątka... - Taak... Niebo zrobiło się złote. Przez długi jeszcze czas patrzyliśmy w milczeniu na ptaki. Czułem się dobry, cnotliwy, prawie szlachetny: pierwszy dzień dobiegał końca, a mój podwójny post nadal funkcjonował. Nie zbliżyłem się do telewizora i nie miałem ochoty pieprzyć żadnej z kaczuszek. „GAŁĄZKI JEŻYN” Gałązki jeżyn i ładne dziewczyny, One mnie zwiodły, wpuściły w maliny. Chciałem jeść wiśnie, dostałem cytryny, Gałązki jeżyn i ładne dziewczyny. Samotność była jej jak mąż (Tu wierność jest przewiną), Goryczy kielich piła wciąż, Udając, że to wino, Przesłodkie stare wino. Gardło zwilżała samotnością, Udając, że to wino. W schedzie po ojcu żyznej ziemi Kawałek spory miała, Lecz uprawiała go modłami, A snami podlewała. Jej plon to ciąg wędrówek długich, Motyką wichru oczyszczony, Jej ziarno wymłóciły gromy, Jej sad to węży gąszcz skłębiony, To węży gąszcz skłębiony. Jej ziarno wymłóciły gromy, Jej sad to gąszcz skłębiony. Ludzie cierpliwie jej radzili, Jak postępować z glebą, z sobą, Lecz przyjmowała to milczeniem, Ufała tylko swym sposobom. Była żywiołem mocnym w sobie, W gonitwie lat trwającym. Była jak chleb kryjący zdrowie, Była jak wywar wzmacniający, Jak wywar wzmacniający. Była jak w chlebie gorzkie zdrowie, Była jak wywar wzmacniający. „LALECZKA Z DOLINY ŚMIERCI” Bar w Barstow, jej nogi w dół stołka - spotkanie W Kingman wyciszam, wytulam w niej lęk Phoenix - fiksuję dla niej, By w niepamięć odeszła, w dźwięk – O Molly, Dolinę Śmierci to boli, Jej laleczka odchodzi, cholera, Przed kojocim słońcem uchodząc przede mną ucieka, Mój szalony mały sokół szlak przeciera. Oprócz makaronu w Needles nic nie było, Jadłem, z gersą z No-gers na moim kolanie, Ale w bójce w Brawley jednak do mnie strzeliła, Potem skok w skwaśniałe morza szemranie. O, Molly, Dolinę Śmierci to boli, Jej laleczka umiera, cholera, W dół ku kryjówce skorpiona Jak zbieg z wiatrem puszczona W dół, tak muł i woda cię zawiera. „ZIELONA RUT” Zielona Rut jak ostry krzew Straszyła czarnym cieniem, Dokoła domu rutę siała, Też jako ostrzeżenie. A kiedy minął czas łagodny, Wyschnięta ziemia popękała, Rut przygarnęła wszystkich głodnych I wszystkich dokarmiała. Pług pod jej dłonią nie ruszał w tan, Broną też ziemi nie głaskała, A jednak złotych kłosów łan Wyrastał gdzie stąpała. Tam, gdzie stąpała, Złotych kłosów łan Wyrastał, gdzie stąpała. W rozkołysaniu sam jej chód Kwiatem zapładniał drzewo, A zgięty badyl, dawno wyschły, Prostował się zielenią. Susza stopiła się z przepaścią, Do ziemi z wycieńczenia starej Powrócił deszcz wraz z pomyślnością Dla kiełkujących nowych ziaren. Goście z radami, manatkami Udali się do siebie. A Rut - ze śmiercią zatańczyła, Komornik wziął jej ziemię, Zielona Rut zniknęła w tańcu, Komornik wziął jej ziemię. „PACZKA ORZECHÓW” Czworo dzieci i sklepik Lou miała, Niedołężnym starcem był jej mąż, Przerabiane sukienki cały dzień sprzedawała, Że musztruje żołnierzy, takie sny miała wciąż. Daj mi paczkę orzechów, mój Boże, Biblię daj, bym nauczać z niej mógł. Niechaj świecę na pustych, brudnych slumsów ugorze, Wskażę czarnym, gdzie szukać Twych dróg. Przy pianinie znaleźli muzyka, Prochy winem popijał, to fakt. Obok pustej butelki wciąż metronom mu tykał. Niepotrzebnie poddawał już takt. Daj mi paczkę orzechów, mój Boże, Biblię daj, bym nauczać z niej mógł. Jak latarnia niech morska świecę nad slumsów morzem, Wskażę czarnym, gdzie szukać Twych dróg. Annie Greengums warzywa jadała, Nic innego nie mogła wręcz znieść, Buty ortopedyczne wciąż te same wkładała, Wygrzebała w śmietniku je gdzieś. Daj mi, Boże mój, paczkę orzechów, Biblię daj, bym nauczać z niej mógł, Niechaj w slumsach rozjaśnię jak pochodnia mrok grzechu, Wskażę czarnym, gdzie szukać Twych dróg. Mała Lupę feministkę wciąż grała, Albo może lesbijkę lub nie, Lecz na męża frajera z niezłą forsą dorwała, Który w inny garnitur co dzień przebiera się. Daj mi paczkę orzechów, mój Boże, Biblię daj, bym nauczać z niej mógł. Chcę jak światło pochodzić, w mrokach slumsów rozgorzeć, Wskazać czarnym, gdzie szukać Twych dróg. Oprócz paczki orzechów, mój Boże, Biblię daj i nauczaj nas z niej, Światła zapal na slumsów ugorze. Nam, czarnuchom, objawić się chciej. W POSZUKIWANIU DOKTORA FUNGA - Och, a przy okazji... - Tak brzmiał zwykły wstęp do tego pytania. Oczywiście, jeżeli tylko napotkałem osobę wystarczająco dobrze znającą angielski. - Czy posiada pan jakieś informacje dotyczące losu lub miejsca przebywania słynnego filozofa pańskiego narodu, doktora Fung Yu-lana? Przeważnie otrzymywałem tę samą odpowiedź: - Fung Yu - kogo? To z kolei prowokowało jednego z moich trzech amerykańskich towarzyszy do różnego typu gier słownych, takich jak: - Fung Yu-Kogo? Misia Yogo? Owe Trio - wydawca naszego magazynu, fotograf sportowy i Bling, urodzony w Pekinie, wychowany w Pittsburgu student chińskiego prawa - wieki temu - bezsprzecznie orzekło, że przedmiot moich poszukiwań dawno rozwiał się we mgle przebrzmiałej chińskiej chwały. Albo co najmniej umieszczony został w gabinecie osobliwości pana Czasu - jak gigant z Cardiff albo D.B. Cooper. Moja misja przydała naszej wyprawie posmaku typu „Stanley-w- poszukiwaniu-Livingstone’a”, tak więc cała trójka bynajmniej nie skarżyła się na moje wywiadowcze zapędy. Ja również nie dałem się zniechęcić tym wszystkim pustym spojrzeniom, którym obrzucali mnie zapytani. Sam zaledwie kilka tygodni temu dowiedziałem się o zaginionym doktorze, w czasie podróży z Oregonu. Zamiast polecieć, zdecydowałem się pojechać samochodem do San Francisco, by tam wsiąść na statek do Chin. Miałem przy sobie trochę numerów naszego skromnego magazynu literackiego pod nazwą „Splunięcie w Ocean”. Liczyłem na pozbycie się ich w okolicach Bay Area. Szczerze mówiąc, była tego pełna skrzynka i tylne siedzenie tonęło w zalewie gazet. Mój przeciążony mustang charczał i warczał pod tym ładunkiem, w związku z tym postanowiłem opuścić Mt Nebo dobre dwa dni przed odlotem, biorąc poprawkę na prawdopodobne zwolnienie tempa. Ku mojemu zaskoczeniu stara szkapa prawie bez chwili odpoczynku pokonała tysiąc kilometrów ciemnej autostrady, zupełnie jak ognisty ogier. Gdy w polu widzenia pojawił się zamglony łuk Bay Bridge, nadal miałem w zapasie ponad półtora dnia. Skoczyłem więc do Berkeley, aby odwiedzić pewnego starego kumpla - duchownego, którego nie widziałem od czasów Altamont. Zlokalizowanie jego kościoła okazało się trudniejsze, niż oczekiwałem. Odnalazłem odpowiednią, jak mi się wydawało, ulicę i jej róg, ale stał tam zupełnie inny budynek. A może zdewastowany młyn, który od zawsze wydawał się specjalnie dopasowany do nieporządnego stadka pod przewodnictwem mego przyjaciela, został kompletnie odmieniony. Zamiast obskurnego betonowego bloku moim oczom ukazał się schludny kościółek z czerwonej cegły. Odrutowane fabrycznie okna zastąpione zostały przepięknymi witrażami. Tam, gdzie kiedyś wznosił się przyczerniały komin, lśniła teraz w słońcu miedziana wieża. Nie miałem pewności, czy trafiłem pod właściwy adres, aż do chwili, gdy zaszedłem na tyły budynku: garaż z ołowianym dachem, który służył za plebanię, był tak samo zrujnowany jak pięć lat temu. Oplecione bluszczem drzwi zastałem otwarte. Wszedłem do środka. Kiedy moje oczy przyzwyczaiły się do nieporządnego i szarego wnętrza, zobaczyłem człowieka śpiącego nago na materacu wodnym. Ów wielki plastikowy pęcherz był tak jak i reszta pokoju zarzucony różnego rodzaju śmieciem Było to Morze Sargassowe nieładu, z moim przyjacielem unoszącym się spokojnie pomiędzy innymi dryfującymi rozbitkami. Walnąłem ręką w nagą powierzchnię szarego plastyku, co wywołało małą burzę na owym oceanie. Świadomość powoli powracała na brodate oblicze. Na koniec uniósł się niepewnie na łokciu, co wprawiło książki, butelki, puszki piwa, pudełka po pizzy i karty tarota w stan lekkiego falowania. Zmrużył oczy, które po nocnej zabawie były o wiele bardziej zaczerwienione aniżeli moje po długiej podróży. Mruknął do mnie „cześć”, schylił się i otarł czoło rękawem swetra. Przysunąłem sobie najbliższą skrzynkę po pomarańczach i zacząłem oświecać go w materii najnowszych oregońskich plotek. Żadna z nich nie zrobiła na nim większego wrażenia, aż do chwili, gdy wspomniałem, jaki jest powód mojej obecności. Zareagował jak czuły sejsmograf. - Jedziesz dokąd pisać o czym? - Do Pekinu. Pisać o Chińskim Maratonie Międzynarodowym. - Do Pekinu? W Chinach? Boże Miłosierny. Człowieku, ty możesz sprawdzić, co się stało z Fung Yu-lanem! - Z kim? - Doktorem Fung Yu-lanem! - wykrzyknął duchowny. - Mistrzem Fung Yu-lanem! Jest on jednym z najbardziej poważanych filozofów nowoczesnego świata! A raczej był... Odczekał chwilę, aż uspokoi się fala zaskoczenia i rozpoczął: - Nie przesadzam. Jeszcze dwadzieścia pięć lat temu Fung uznawany był za najjaśniejszą gwiazdę na filozoficznym firmamencie Wschodu, światło przewodnie dla panfenomenalistycznych podróżników, przez ponad pół wieku! I wtedy, pewnego dnia, nagle - puf! - i nie ma. Najmniejszego śladu. Wszelkie dowody na jego istnienie są wymazane, pogrzebane w głębiach przez ów walec zwany Rewolucją Kulturalną. Przypomniałem mu, że w Chinach będę się zajmował się relacjonowaniem wyścigu, nie zaś odkopywaniem starożytnych skamieniałości. - A przynajmniej tego spodziewają się po mnie pewni producenci butów, którzy są właścicielami wysyłającego mnie do Chin magazynu sportowego. Lepiej być posłusznym. Jak to się mówi: oni płacą rachunki. - Co nie oznacza, że musisz poświęcać im każdą minutę swego życia, prawda? - upierał się. - Możesz pracować nad artykułem, a trochę zajęć nadobowiązkowych jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Jeśli jednak będą się stawiać, powiedz tym kapłanom, że mogą sobie poodgryzać języki. Powiedz im, aby zjedli swoje podeszwy. Odszukanie Funga jest ważniejsze niż wszelkie burżuazyjne derby. Ten człowiek to nie pierwsza lepsza skamieniałość, to rzadki okaz. Ha, to jest - zaczekaj! Pokażę ci, czym on jest. Pastor puścił moją dłoń i wszedł na materac. Przebrnął przez galerię i dotarł do przeciwległej ściany, gdzie ustawiono skrzynki po pomarańczach, odgrywające rolę półek i szuflad. Zaczął szukać czegoś między książkami, setkami książek, sprawdzając tytuły, odrzucając je i ani na chwilę nie przerywając gadaniny. - Sześćdziesiąt kilka lat temu młody filozof Fung zauważył, że wszyscy jego koledzy po fachu są gorącymi wyznawcami wschodniej albo zachodniej doktryny. Te zaś nigdy sienie spotkają, tak? Transcendentalizm kontra egzystencjalizm. Bodhisatwa dłubiący sobie w pępku pod drzewem bo kontra bolszewik budujący bomby w piwnicy. Wrogość między tymi obozami istniała od wieków, to tak jak z dwoma wściekłymi buhajami, które w ferworze walki zakleszczyły się rogami, tracąc energię aż do końcowej, wspólnej śmierci głodowej. Nasz bohater zdecydował, że to nie jego para kaloszy. Albo klapek - chinek, wszystko jedno. Czy była jednak jakaś alternatywa? Albo Wschód, kochany, albo Zachód. I wówczas, pewnego pięknego dnia, uchwycił ulotny błysk trzeciej możliwości, radykalnej nowej możliwości, prawdopodobnie tylko dla intelektualnie zuchwałych. Tak radykalnej, że nawet młodziutki Fung nie pobiegł rozgadać jej na akademiach, wschodnich czy zachodnich. Postanowił uznawać aż dwa klasyczne strumienie myślenia, lecz nigdy nie stać się wyznawcą żadnego z nich. Zamiast tego poświęcił się temu, co ja nazywam „Metodą mostu”. Był to koncept empiryczny, który spinał dwa przeciwległe brzegi ludzkiego doświadczenia! Dość skomplikowane zadanie inżynierskie, prawda? Ten facet to Frank Lloyd Wright, Dag Hammarskjóld i Marco Polo razem wzięci. Teraz rozumiesz? Nie za dobrze, ale mimo to skinąłem głowę pod wrażeniem fachowych, jak zawsze, wywodów mego przyjaciela. - Od tego czasu pracował wyłącznie nad szczegółami swego mostu. Zapamiętaj: nazwisko „Fung” oznacza „Siła na przebycie dzikiego potoku”. Chodzi o mityczną rzekę barbarzyńskiego plemienia Mandżurów. Jego imiona zaś oznaczają „Wybrany przyjaciel”. Gdy złożymy to wszystko do kupy, otrzymamy: „Wybrany przyjaciel przekraczający potoki”. Jasne? Jego życie potwierdziło trafność przydomku. Przez pół wieku ten człowiek, który chciał połączyć dwa brzegi, podróżował naokoło świata, dając odczyty, publikując i nauczając. I ucząc się samemu. Pod koniec lat trzydziestych za darmo wykładał przez rok na Harvardzie, twierdząc, że zależy mu na sposobności poznania naszej nowoczesnej muzyki jankeskiej. Jedynym wynagrodzeniem, które zabrał z powrotem do Chin, była waliza pełna płyt, podarowanych mu przez studentów. Ach! Oto i on... Odnalazł w końcu pożądany tom. Zszedł z materaca, z każdym krokiem wzbijając kurz ze skórzanej powłoki. Już na podłodze otworzył książkę i pochylił się nad wybraną losowo kartką. Przez chwilę studiował ją w nabożnym skupieniu, nieświadomy śmieszności swojej pozycji, która jako żywo przypominała statuy aktów Rodina. Następnie z westchnieniem zamknął książkę i podniósł na mnie oczy. - To dla mnie rzecz najważniejsza, chłopie, abyś wciągnął się w tę sprawę. Z tego powodu mam zamiar złamać jedną ze swoich podstawowych zasad i pożyczyć książkę w sztywnych okładkach. Po raz ostatni pozwolił palcom popieścić twardą powierzchnię, potem podał mi książkę. Podszedłem z nią do skrzynki obok brudnego okna, aby odczytać to, co pozostało ze złotych liter na grzbiecie: „Duch chińskiej filozofii”. Na pierwszej stronie przeczytałem, że praca przetłumaczona została przez E.R. Hughesa z Oxfordu i wydana przez Routledge and Kegan Paul Ltd. w Londynie, w roku 1947. Stempel na karcie tytułowej informował, że pozycja jest własnością Oddziału Druków Rzadkich Biblioteki Uniwersytetu Kalifornijskiego, zaś kartka przyklejona z tyłu wskazywała, że książka przetrzymana jest prawie szesnaście lat. Kiedy kartkowałem pożółkłe strony, mój przyjaciel poszukiwał po pokoju pogubionych części garderoby, nie przestając ani na chwilę mówić. - W ręku trzymasz trzeci tom czterotomowej „Historii chińskiej filozofii”, pracy, która nadal uważana jest za wiodącą w tej dziedzinie. Niedoścignioną. Rewolucyjną. Ponieważ zamiast używać napuszonej prozy idiomów elitarnego języka mandarynów, Fung pisał językiem potocznym, otwierając tym samym drogę do zapoznania zwykłego obywatela z najwyższymi osiągnięciami długiej historii chińskich poszukiwań intelektualnych. Bezczelność, której przez długi czas nie potrafili wybaczyć mu mandżurscy oficjałowie. Ale jakimś dziwnym i szczęśliwym trafem Fung nie dał się zniszczyć i zdołał utrzymać swoją pozycję na uniwersytecie. Pracował też dalej nad dziełem życia. Potem, dokładnie w środku tomu czwartego, do Pekinu wkraczają Japończycy. Rzecz jasna, stary lis wykładający Menciusa i słuchający Glenna Millera traktowany jest jako potencjalne zagrożenie dla Imperium Wschodzącego Słońca. Pewnej nocy, po zakończeniu zajęć, Fung dowiaduje się, że ponownie stał się niewygodny - tym razem dla Japończyków. Wybiega z gabinetu. Stukot podkutych butów od strony głównego korytarza. Strażnicy na tyłach. Otoczony! Myśląc szybciej niż pan Moto, Fung pożycza chustkę i miotłę woźnej i umyka przez oczka zarzuconej nań nippońskiej sieci. Ucieka z miasteczka uniwersyteckiego i ukrywa się w górach, gdzie przyłącza się do Czang Kai-szeka i jego grup bojowników o wolność. Gdy kończy się druga wojna światowa, jest tak wysoce ceniony przez generalissimusa Czanga i nacjonalistów, że mianowany zostaje szefem Wydziału Filozofii Uniwersytetu Pekińskiego - po wsze czasy. W końcu, jak mu się zdaje, między nim a potężną pieśnią państwa zapanowała harmonia. I wówczas, nie wiadomo skąd, na podium dyrygenckie zaczyna przepychać się Mao Tse-tung. Następuje upadek Czanga i Fung odkrywa, że znów nie dotrzymuje kroku, a co gorsza, na łeb, na szyję leci w przepaść. Łączyły go bowiem z nacjonalistami nie tylko mocne więzi, ale publikował także różnego typu artykuły, które wydają się pochwalać feudalną przeszłość Chin. W oczach nowego reżimu jest to cios wymierzony prosto w jego serce. Co gorsza, Fung pochodzi „z klasy kułaków” i posiada „elitarną edukację mandaryńską”. Cios numer dwa i trzy. Widział, że o wiele błahsze powody były przyczyną zesłania do wiejskich komun. Tak więc znów szybko myśląc Fung decyduje się na ruch, zanim straci szansę na jego wykonanie. Pisze osobiście do Mao. Wyznaje swe burżuazyjne pochodzenie, kaja się bezwstydnie i błaga Szlachetnego Przywódcę, aby przyjął jego rezygnację: „Czuję, że leży to w interesie naszego potężnego państwa i niezwyciężonej rewolucji - i tak dalej, i tak dalej, abym zrezygnował z zajmowanego na uniwersytecie stanowiska i rozpoczął pracę w wiejskiej komunie, co dałoby mi możliwość lepszego zaznajomienia się z chwalebnymi korzeniami socjalizmu”. Nie mówiłem ci, że był - ojej! uważaj, to upadnie - przebiegły jak lis? Podniosłem oczy znad książki akurat, aby złapać stolik, który potrącił mój przyjaciel, próbując wskoczyć w przyciasne dżinsy. Długopisy, ołówki i kawałki kartek rozsypały się między łupiny orzechów i papierowe kubki na podłodze. Ale mój przyjaciel bynajmniej nie przerywał swoich skoków oraz wywodów. - Jak wiesz, ten rodzaj czołobitnej postawy zapewnił wkrótce Fungowi powrót na jego uniwersyteckie stanowisko. Mógł kontynuować nauczanie o swoich nowych osiągnięciach i jednocześnie odżegnywać się od dawnych poglądów, które opisywał jako błędy zwiedzionego umysłu. Ogólnie rzecz biorąc, próbował pozostać w cieniu i nie zbliżać się do tego domu wariatów. Wiesz, o co chodzi? I znów skinąłem głową. Rzeczywiście, zaczynałem sobie rysować sylwetkę człowieka, kryjącą się w całej tej szaleńczej historii. Obraz był zamazany, lecz fascynujący. - Potem stary maestro, Papa Mao, zaczyna tracić kontrolę nad orkiestrą. Powoli, lecz cierpliwie Mama Mao i jej kwartet przejmują batutę. Boże kochany, ten ton, który nadają! Jest tak szalony, niespójny i do gruntu okrutny, że nawet Stary Lis Fung nie ma pojęcia, jak zareagować. Ogłusza go kaskada wrzasków i zamieszanie na wszystkich szczeblach życia, trująca, czarna chmura aż wrzącą od nadmiaru władzy, przelanej krwi i krzyków agonii, rosnąca coraz bardziej aż do chwili, gdy całe Chiny giną w jej cieniu. Ginie sztuka, muzyka i nowoczesna nauka. Ginie przeszłość i przyszłość. I doktor Fung Yu-lan. Kaznodzieja wygłosił kazanie, balansując na jednej nodze i próbując nasadzić na drugą sandał o gumowej podeszwie. Teraz, zrezygnowany, stał już spokojnie i boso. Sandał trzymał w ręce, a jego głowa była opuszczona i dziwnie zmęczona. - Tak czy inaczej, od piętnastu lat nikt nie słyszał już o starym nauczycielu. Żadnych publikacji, żadnej okolicznościowej pocztówki. Puf! Nawet nekrologu. Puf i nada. Intrygujące, co? - Czy ktoś ma jeszcze nadzieję, że on żyje? - Nikt na Wydziale Filozofii w Kalifornii, tego jestem pewien! Zostałjuż jakiś czas temu wygodnie skatalogowany i odsunięty na półkę drugoligowców, obok innych niedoszłych gwiazd filozofii. Wszyscy uważają, że zabito go całe wieki temu. A nawet, jeśli nie przepadł w pierwszej wielkiej czystce intelektualistów - teraz dowiadujemy się, że zginęły w niej miliony - może to nie więcej niż dokonania Hitlera, ale coś obok facetów w stylu staruszka Joe Stalina - oblicza się, że szansę człowieka w jego wieku były w tych burzliwych czasach bardzo niewielkie... - Ile miałby teraz lat? - Nie wiem. - Podniósł nogę i nałożył sandał. - Dużo. W książce powinna być biografia. Znalazłem ją we wstępie. - Urodzony w Kantonie podczas wojny chińsko-japońskiej w 1894 roku. To oznaczałoby, że ma... 87 lat! Niewielkie? Żadne, biorąc pod uwagę, że mówimy o kraju z najniższą średnią życia na świecie. - Och nie, przestań! Niezależnie od różnych kłopotów, które sprawiły, reformy Mao podwoiły praktycznie średnią długość życia obywateli Chin. Tak więc doktorek Fung może być jeszcze wśród żyjących, ciągle dyskutując, ciągle próbując pogodzić niezaprzeczalną logikę dialektyki marksistowskiej z nieuchwytnością wolnego ducha. - Ciągle w Chinach poza nawiasem? - Z pewnością poza nawiasem. Do tej pory został już na pewno napiętnowany przez nowy gang jako obrzydliwy lizus. - Rozumiem - powiedziałem, przed oczami mając dokładniejszy portret tego wschodniego lisa. - Tak, to intrygujące, ale nie widzę, jak mam połączyć to z moją sportową pisaniną. Gdzie koneksja? Gdzie znaczenie? Morał? - Hej, tego to ja nie wiem - odpowiedział z wnętrza swetra, który właśnie zakładał przez głowę. Jego twarz, ciągle nosząca na sobie cień zmęczenia i porażki, wynurzyła się z wycięcia. Westchnął ciężko. - Może oznacza to, że „Kto Przechytrzy Obie Strony, Ten Nie Będzie Przechytrzony”. Może to jest morał. Ale co tam, chłopie, ja sam nie wiem, co to wszystko znaczy. Dlatego chcę, żebyś znalazł starego Funga. Wtedy będziesz mógł go zapytać. Udzielanie odpowiedzi to jego zawód. Ze zwieszoną głową szedł w stronę drzwi. - Chodźmy stąd. Potrzebuję piwa. Znam też paru bibliofili, którzy na pewno posiadają nieco świeższe informacje. Chcąc go pocieszyć, pochwaliłem nowy wygląd kościoła. Nie odwrócił nawet głowy. - Nienawidzę tego wysztafirowanego gówna - mruknął. - Wygląda jak coś w rodzaju kaplicznego butiku. Bez ducha, ani odrobiny ducha. Młyn nie miał może tej cholernej dziwacznej wieży, ale za to miał duszę. Pamiętasz? Dużo działo się w naszym starym młynie. Marsze, posiedzenia. Ale nic więcej. Nic więcej. - Wsadził ręce do kieszeni i przyspieszył kroku. - Lubiłem stary wygląd: zwariowany, lecz nieobojętny. - Wobec tego dlaczego przebudowałeś? - Ja? To moi przełożeni, Rada Ekumeniczna Kalifornii i tak dalej. Czy wiesz, że kilka lat temu przyznano mi nagrodę przewodniczącego? Za program pomocy dla młodzieży uciekającej z domów. Wtedy się zaczęło. Fotografowali nasze dzieciaki na tyłach kościoła. Kiedy ojczulkowie z diecezji zobaczyli, jakie monstrum reprezentuje ich wiarę w Berkeley, zarzucili nas cegłami. Niektóre z nich faktycznie są teraz częścią fasady. Gdyby zauważyli mój ukryty domek, to podejrzewam, że rzuciliby następną porcję i kazali przebudować. Wszystko to jest częścią planowej polityki rady, a ma ona na celu upiększenie Berkeley. Przykryć wszelki brud. Nie uleczy to rany, ale przynajmniej ropy nie będzie widać. To hasło ich polityki. Zobaczysz jeszcze, o co mi chodzi. Faktycznie zobaczyłem: kiedy tylko dotarliśmy do dzielnicy zwanej Telegraph. Znajdowało się tam tak wielu ludzi w połatanych portkach, jak zazwyczaj. Portki były jednak czyściej-sze, łaty zaś sprawiały bardziej wrażenie efektu określonej mody aniżeli ubóstwa. Kawiarnie, rozbrzmiewające kiedyś pro-test-songami tak uroczymi i gorzkimi jak podawana tam kawa, oferowały teraz słodkie ziołowe herbatki i gitarę klasyczną. Dojrzałem żebraków kupujących wodę Perrier i wyznawców Kriszny, ubranych w zabawne kostiumy i peruki w celu wydobycia kolejnych datków. Zakazane bramy, w których niegdyś nielegalni handlarze w głęboko nasuniętych kapturach szeptali: „Haszysz? Hera?”, obecnie udekorowane były wszelkimi rodzajami absurdalnych aparatów, handlarze natomiast, owszem, zachwalali swój towar, ale chodziło o świeże bułeczki. - Bang, bang, bang! Komu, komu, bo idę do domu! Kupuj u mnie towar, zapłacisz połowę! Zniknęły nawet głośne grupki muzykujących na ulicach młodziaków. Ich członkowie włączyli się w krwioobieg ulicy. Rozpoznać można ich było jedynie po wielkich, chromowanych magnetofonach, które odtwarzały muzykę z kaset. Pokręciłem głową. - Tak, widzę, o co chodzi. Przyjaciel zmusił się do uśmiechu. - Kalafiory i gruszki, potwory i wróżki - zaśpiewał smutno. - Agresja i histeria. Oczekiwanie na cud. Słyszałem, że znowu narodził się Cleawer? I że planują zmianę nazwy „Park Ludów Ziemi” na „Park Homoseksualistów”? Och, co zostało z Nowego Wspaniałego Berserkeley z przeszłości, towarzyszu? Nie mogłem zgadnąć. Ludzie z Telegraph nie wiedzieli więcej o losach filozofa Funga niż ja o Walecznym Berkeley. Natomiast osoby z Pekinu okazały się być trochę bardziej pomocne. Od czasu przylotu do Chin, co było już ponad tydzień temu, rzuciłem się na każdego, kto mówił po angielsku, lecz nazwisko, które wymieniałem, nie wywoływało żadnej reakcji. Nasz uśmiechnięty przewodnik, najwierniejszy, najsmutniejszy i najbardziej niepokojący pan Mude zaprzeczył, że kiedykolwiek nawet słyszał o obywatelu z takim śmiesznym nazwiskiem. Jak na ironię, to właśnie pan Mude rzucił pierwszy promień nadziei. Zrozpaczony moimi ciągłymi pytaniami, Mude stał w drzwiach naszego małego autobusu wycieczkowego. Za chwilę miał wypuścić nas na zewnątrz, abyśmy mogli obejrzeć Wydział Sportu na Uniwersytecie Pekińskim. Ze zmarszczonym czołem oświadczył, że byłoby lepiej, aby tego typu pytania nie pojawiały się już podczas naszego dalszego pobytu w Republice Ludowej. Lepiej dla wszystkich zainteresowanych. I śmiejąc się dodał: - Ponieważ nie opłaca się spotykać z panem Fung Yu-lanem... Och... nawet jeżeli ktoś taki istnieje. Zrozumiałem więc, że ktoś taki musi być nadal w niełasce. Ale w jakiej dziurze, w której prowincji? Prawdopodobnie Mude wie. Zanim zdołałem jednak zagłębić się w temat, przewodnik zrejterował ku innym nieodgadnionym obowiązkom. Jednakże, jeśli on wiedział - inni też wiedzą. Kto? Oczywista odpowiedź na to pytanie spłynęła na mnie, kiedy opuściliśmy małą, zagęszczoną salę gimnastyczną i podążaliśmy za Blin-giem przez kampus. - Hej, Bling! Co powiesz na krótkie odwiedziny na Wydziale Filozofii? - Wypytać o skamieniałego jajogłowca? - roześmiał się Bling. - Kochany, spędziłem tu całe tygodnie, próbując wydobyć dowody, o których istnieniu jestem przekonany. Pytałem wszystkich. Biurokraci z Pekinu niewiedzą, nie chcą wiedzieć, a nawet gdyby wiedzieli, to i tak by się z tym nie zdradzili. Jednak pierwsza kobieta za pierwszym biurkiem, do którego podeszliśmy w owym starym, ponurym gmachu, wyraźnie ucieszyła się po usłyszeniu pytania przetłumaczonego przez Blinga. Po wysłuchaniu jej trajkolania Bling odwrócił się ku nam. Jego oczy wyrażały zaskoczenie. - Mówi, że tak, na Boga, facet ma się dobrze, ciągle tu pracuje i mieszka dwa domy stąd, praktycznie tuż obok sali gimnastycznej, z której właśnie wyszliśmy. Co więcej, ona chce wiedzieć, czy ma zatelefonować i spytać go, czy przyjmie u siebie kilku pielgrzymów z zagranicy. W ten sposób wraz z trzema towarzyszami stanąłem w końcu przed drzwiami małego domku, stojącego w cieniu olbrzymich drzew gumowych. Czekaliśmy, aż mała dziewczynka z kucykami powie dziadkowi, że przyszli goście. Ustawiliśmy się w rządku, nasza jankeska pewność siebie została zwyciężona widokiem małego, czystego podwórka i bliskością człowieka, w którego realność ledwie wierzyliśmy, a którego mieliśmy za moment ujrzeć. W powietrzu wisiała popołudniowa zawiesina zanieczyszczeń. Jedynym odgłosem przebijającym przez śmiertelny, bagienny bezruch był dźwięk fonografu, słaby i dziwnie znajomy. - Słuchajcie, czy to nie solówka Goodmana? - wyszeptał fotograf. - Benny Goodman i orkiestra Dorseya? Zanim mieliśmy czas na zastanowienie, odchyliła się kotara, którą przytrzymywała ręka dziewczynki. Przez długi moment nic się nie działo; potem w drzwiach stanął staruszek w szarej maodzieży Sun Yat-sena i szarych pantoflach domowych. Był tak widmowy i niewyraźny, jak nalot na skórce zeszłomie-sięcznego owocu. Tylko te oczy i uśmiech! Oczy taksowały nas zza szkieł drucianych okularów, tnące niczym dwa szmaragdowe ostrza. W uśmiechu zaś czaiła się nuta tajemnicy i szaleństwa - coś na pograniczu Mony Lizy i Morka z Ork. Przez kilka chwil stary człowiek ślizgał się rozbawionym spojrzeniem po nowych twarzach. Nic nie mówił. Potem podniósł ku mnie, jako stojącemu najbliżej, swą dłoń obsypaną plamami wątrobianymi. Można było oczekiwać, że trzymać w niej będzie kamień i powie: - A więc, Świerszczu... Nareszcie przyszedłeś. Zamiast tego powiedział w angielszczyźnie tak przykurzonej, jak kartki tej starej księgi, którą zostawiłem w hotelu: - Proszę panów uprzejmie... Czy zechcecie wejść? Uścisnąłem jego dłoń. Powinienem był chyba odpowiedzieć „Doktor Fung, jak przypuszczam”, ale zamiast tego wykrztusiłem zaledwie: - Tak, będziemy szczęśliwi, panie Ju-lian... i dumni... Dziecko trzymało drzwi szeroko otwarte i skłaniało się przed nami, gdy po kolei przechodziliśmy, prowadzeni w głąb domu przez jego dziadka. Przez mały przedsionek dostaliśmy się do pokoju, który najwyraźniej pełnił rolę gabinetu, potem zaś do salonu. Szyby prawie całkowicie zostały przykryte przez gęste, szarozielone listowie drzew gumowych, ale mimo to pokój nie był wcale ciemny. Powietrze wydawało się nawet lżejsze niż na zewnątrz. Światło jakby sączyło się ze starych mebli niczym żar z dogasającego ogniska. Przenikało przez wiekową gipsową zaprawę i odbijało się od misternej sieci spękań na skórzanych obiciach. Również ciemne drzewo drzwi kuchennych i półek z książkami emitowało dziwny blask, wypolerowany przez lata odkurzania ściereczką. Ściany nie miały ozdób, z wyjątkiem długiego kalendarza poznaczonego długopisem i fotografii w ramce, przedstawiającej studenta, pozującego w czarno-białej przeszłości. Na wy-froterowanej podłodze stała jedna lampa, jedna pusta urna i trzy inne sztuki umeblowania - skórzana sofa, dwuosobowa kozetka i obite suknem krzesło, które pasowałoby doskonale do każdego salonu centralnych Stanów w latach dwudziestych. Najwyraźniej należało ono do doktora. Stał obok niego, uśmiechał się, skinięciem głowy zapraszając wydawcę i Blinga do zajęcia miejsc na sofie, zaś tłustego fotografa do skorzystania z kozetki. Mnie zaś, niczym studentowi przywołanemu do gabinetu profesora na małe tete a tete, przeznaczył ceramiczną urnę. Kiedy już usadowiliśmy się ku jego zadowoleniu, Fung Yu-lan pochylił się na swym krześle, złożył ręce na kolanach i czekał, uśmiechając się do mnie. Czułem, jak krew przypływa mi do twarzy, w głowie miałem kompletną pustkę. Zacząłem niezręcznie prezentację, wyjaśnienia i inne lanie wody. Nie sądzę, abym zapamiętał cokolwiek z rzeczy, które zostały wypowiedziane w tym pokoju, gdybym nagle nie wsadził rąk do kieszeni i nie natrafił na magnetofon Blinga. Zachowałem na tyle dziennikarskiej przytomności umysłu, aby włączyć go niepostrzeżenie. Teraz zaś, kilka tygodni później i kilka tysięcy kilometrów dalej, próbuję przepisać na maszynie słowa nagrane podczas tego spotkania. W zaciszu swojego gabinetu pragnę wyłowić choć małą próbkę mądrości Orientu, aby wysłać ją memu duchownemu w podupadłym Berkeley - i ciągle wymiana ta wydaje mi się zbyt wstydliwa, aby ją ujawniać. Spotkanie z Fungiem - Pekin, kampus. Na dzień przed maratonem. Dr Fung: Czy panowie życzą sobie herbaty? Amerykanie: Och, tak, tak. Oczywiście, prosimy. Fung: Tak też uczynię. Proszę o wybaczenie. Polecenie wydane jest po chińsku. Słychać tupanie trepów dziewczynki na podłodze, dźwięczą zawiasy drzwi kuchennych. Przez chwilę, kiedy drzwi się huśtają, dochodzą nas takty swinga, przedzierające się przez jazzową klasykę „Sitig, Sing, Sing”. Fung: Proszę powiedzieć, co sprowadza panów do Chin? Bling: Ja tu mieszkam... jestem studentem tej właśnie instytucji. F: Tak? Studentem jakiego kierunku, jeśli wolno spytać? B: Prawa chińskiego oraz kultury fizycznej. F: Bardzo dobrze. A reszta panów? Deboree: Reszta to dziennikarze. F: Proszę? Lata przyprawiły mnie o lekką głuchotę. D: Reszta to dziennikarze! Piszemy o wyścigu! Pekińskim Maratonie Międzynarodowym. Jutro jest jego początek. Paul jest wydawcą magazynu, Brian to fotograf. Ja jestem pisarzem. F: Ach, pisarzem sportowym... D: Niezupełnie. Beletrystycznym. Opowiadania, powieści. Prawdę mówiąc, w Ameryce jestem cenionym pisarzem. To wywołuje ciche parsknięcia po stronie jankeskiej: O matko, słyszeliście? Ceniony pisarz! D: Jestem także wielkim miłośnikiem „I Ching”, chińskiej Księgi Przemian. Od ponad dziesięciu lat nabożnie konsultuję wyrocznię Ching, rzucając manety każdego dnia. Kolejne parsknięcia: Patrzcie, patrzcie, także ceniony miotacz Ching! D: Głównie jednak przyjechałem do Chin, żeby odnaleźć pana, doktorze. Być może nie zdaje sobie pan z tego sprawy, ale od lat naukowcy i filozofowie w naszym kraju łamią sobie głowy: „Co też stało się z doktorem Fung Yu-lanem? Co porabia teraz doktor Fung Yu-lan?” To znaczy ci, którzy są pod poważnym wpływem pańskich prac... łamali sobie głowy... Wywód ten litościwie zostaje przerwany odgłosem otwieranych drzwi i stukaniem serwisu do herbaty. Amerykanie: Dziękujemy. To bardzo miłe. Serio. Właśnie tego było nam trzeba. F: Bardzo proszę. Wiercenie się. Siorbanie. Trzask porcelany. Rodzaj cierpliwego a milczącego rozbawienia. D: Więc tak... Na czym to stanęliśmy? Jak się pan miewa, doktorze? To znaczy, co pan robił przez ten cały czas? F: Pracowałem. D: Nauczał pan? F: Nie. Pisałem książkę. D: Dobrze. Jaką książkę? Ponownie delikatny moment rozbawionej ciszy. F: Pracowałem nad moją „Historią chińskiej filozofii”. Jak zawsze. Nad czym innym mógłbym pracować? D: Ależ oczywiście. Miałem na myśli: nad jakim jej aspektem. Rewizja? Dla nowego wydania? F: Nie. Nie rewizja. Kontynuacja. Tom piąty. Próba oceny Rewolucji Kulturalnej, zadanie, które, obawiam się, przerasta moje skromne siły. Twierdzę jednak, że owe piętnaście lat musi być dokładnie zbadane i zrozumiane. D: Ostatnie piętnaście lat? W pełni się z panem zgadzam. Na Boga, nie możemy się doczekać przeczytania tej pracy! To cudowne. Czy to nie cudowne, chłopcy? Ogólne potwierdzenie. Głośniejsze siorbanie i trzaskanie filiżanek o spodki. Cisza. D: Ta herbata jest bardzo dobra. Co to za gatunek? F: Chińska. No i co? Żenujące. Niepokojące, nawet przed wysłuchaniem taśmy. Wieczorem po powrocie do hotelu. Ceniony pisarz nie Potrafi zapomnieć o tym upokarzającym spotkaniu. Niezdolny do zaśnięcia, z dna swego bagażu wydobył pożyczoną książkę. Otworzył ją w świetle nocnej lampki i natychmiast znalazł się w fascynującym kręgu jej jasnego, prozatorskiego stylu, był on tak czysty jak podwórko autora... Dwie godziny później ceniony pisarz odkłada książkę i opuszcza głowę, powoli znajdując niewyraźną wskazówkę co do stanu umysłów w tym odległym miejscu. Dowiedział się na przykład, że filozof Fung wyróżnił spojrzenia istoty ludzkiej jako kamienie milowe do prześledzenia stopni rozwoju stycznej świadomości człowieka. Te cztery spojrzenia lub „dziedziny”, jak nazywa je Fung, to: (1) nieświadomość siebie, czyli „naturalna” dziedzina, (2) świadoma siebie, czyli „utylitarna” dziedzina; (3) świadoma innych, czyli „moralna” dziedzina, (4) wszechświadoma, czyli „uniwersalna” dziedzina. Według Funga dwie pierwsze dziedziny są „darami natury”, podczas gdy dwie ostatnie są „kreacjami ducha”. Stary doktor uważał za pewnik fakt, że owe dwie strony muszą od czasu do czasu wchodzić w nieunikniony konflikt. Twierdzenie, że którakolwiek z nich ma szansę na jednoznaczne zwycięstwo, uważał za wysoce niebezpieczne lub wręcz głupie. Pisarz uniósł głowę znad zamkniętej książki i wrócił myślą do swojej przechadzki po ruinach dawnego Berkeley oraz pytania co do znaczenia staruszka Funga. Oto i odpowiedź tego nękanego tikami Chińczyka: odpowiedź dana zarówno Tele-graphowi, jak i idealizmowi ostatnich czasów. Czy nie próbował on rozwiązać dylematu, o jaki rozbiła się cała dekada lat sześćdziesiątych? Problemu, jak włączyć siew święty strumień nie tracąc jednocześnie z oczu własnego interesu? Jasne, możesz być uczciwy wobec własnych instynktów i uwolnić parkingi od świń, ale jak zabezpieczysz je przed przybyciem następnej wieprzowiny bez przemienienia się w coś w rodzaju policjanta? Oto zapora, która zatrzymała potężny strumień. Fung Yu-lan zaś ma znaczenie jako ten, który próbował oświecić owo zdarzenie przy pomocy swego intelektu, bez uprzedzeń, ze wszystkich stron. I próbuje nadal równie błyskotliwie jak niegdyś. Jak on tego dokonuje w tym swoim ciemnym rogu? Jak podtrzymuje wiarę i jednocześnie uchodzi od ciosu katowskiego miecza? Przez tyle lat? Cwany Stary Lis odpowiedziałby na te wszystkie znaczące pytania, gdyby tylko temat ten został poruszony, ale wszystko co przychodziło do głowy naszemu cenionemu pisarzowi to: „Jaki gatunek herbaty?” Żenujące... Pod koniec kasety jednakże, gdy goście dosiorbali się do końca wizyty i panowie znaleźli się w ruchliwym blasku chińskiego wieczoru, zdołał zadać pytanie, które było odległe bliskie: D: Jeszcze jedno, doktorze. Jest kilka nieprzyjemnych... To znaczy, słyszałem mnóstwo opowieści i sprawozdań o tym, jak wielu intelektualistów i nauczycieli zostało... To znaczy, jak udało się panu przetrwać ten straszny czas zamętu? F: (wzruszając ramionami): Od ponad siedemdziesięciu pięciu lat jestem studentem filozofii. Dlatego więc... (znowu wzrusza ramionami, rzucając tak zadowolony i beztroski uśmiech, jakby chciał powiedzieć: „To dziecinnie proste”. Pod wesołością tą kryje się jednak jakaś surowość, która sugeruje, że ostrożny lis jest nie tylko zdolny pogryźć i przełknąć każdy czas zamętu, każdy okres przemian czy upadku, spowodowany wolą dyktatora czy jakiejkolwiek Bandy Przemocy z ich tandetą kulturalną czy przerażającą rewolucją - ale, że może na niej skorzystać! Jak gdyby zamęt był nie tylko bułką z masłem, z łatwością przełkniętą i strawioną, ale jak gdyby był on największym jego przysmakiem)...stałem się człowiekiem o bardzo szerokich horyzontach. BIEG DO WIELKIEGO MURU Niżej przytoczone wersety pochodzą z „Tao-te-cing” autorstwa Lao-cy. Żyjący w czasach Konfucjusza, choć odrobinę od niego starszy (551 - 749 p.n.e.), Lao-cy był chińskim historykiem, odpowiedzialnym za archiwa dworu królewskiego pod panowaniem dynastii Czou. Nie pisał niczego sam, gdyż nauczał przy użyciu przykładów i przypowieści. Gdy ów słynny mędrzec opuszczał kraj i wyruszał w podróż w góry, aby wydać tam ostatnie tchnienie, zatrzymał go strażnik przełęczy: - Mistrzu! Z powodu licznych obowiązków, jakie nakłada na mnie pilnowanie tego oddalonego miejsca, nigdy nie byłem w stanie uczestniczyć w żadnym z twych wykładów. Ponieważ bliski jest dzień, w którym opuścisz ten świat, czy nie zechciałbyś zostawić mi kilku słów pouczenia? Lao-cy usiadł i w małych książeczkach zapisał 81 krótkich wierszy, mniej niż pięć tysięcy znaków, i odjechał. Od tej pory słuch po nim zaginął. Jest to rzecz stworzona w zamieszaniu, Zrodzona przed niebem i ziemią, Cicha i pusta, Samotna i niezmienna, Obraca się bezustannie. Mogłaby zrodzić świat. Nie znam jej imienia, A więc nazywam ją „drogą”. Człowiek naśladuje ziemię, Ziemia - niebo, Niebo - drogę. Droga zaś wzoruje się na tym, co jest po prostu. Ciemność właśnie zaczynała opadać ze wschodniego nieba, kiedy Yang skręcił z głównej drogi i rozpoczął końcowy sprint wzdłuż kanału. Sto trzydzieści metrów dalej, na samym końcu szeregu domów z glinianej cegły, przykucniętych po obu stronach brudnej uliczki, stał dom jego wuja. To ocienione koronami dwóch wielkich akacji domostwo wydawało się królewską siedzibą w porównaniu z pozostałymi chatami, które wraz z podwórkiem zajmowały zwykle powierzchnię dziesięć na dziesięć metrów. Dom wuja mieścił sklep z materiałami dentystycznymi, zakład naprawczy oraz: ciotkę, czworo dzieci, ojca wuja, który był dla Yanga dziadkiem i niezłomnym palaczem fajki, chwalipiętą i wesołkiem. Mieszkała tam również matka Yanga, jej ptaszek, trzy siostry Yanga i zwykle klient lub dwóch, którzy nocowali na jednej z cienkich plecionych mat, oczekując na naprawę swych trzonowców. Biegnąc w kierunku pochylonych akacji, Yang nie dostrzegał jeszcze domu, ale z łatwością potrafił odtworzyć go sobie w wyobraźni. Światło będzie już zabrane z jadalni do kuchni, aby można było umyć naczynia. Cała rodzina wyjdzie do sklepiku na telewizję, polując na najlepsze miejsca między skrzynkami po różnego rodzaju ekwipunku dentystycznym. Za jedyne oświetlenie pozostanie im drżący ekran telewizora, odbijający siew ciemności niczym skrzydła czarno-białej ćmy. Yang wiedział, jak będą wyglądali. Wujek odchylony do tyłu w fotelu dentystycznym, w rozpiętej koszuli i z papierosem w tłustej rączce. Jego żona na niskim stołeczku pielęgniarskim jak kura na grzędzie. Na podłodze, w pozycji półlotosu, siedział będzie dziadek, chichocząc pochyli się do przodu, fajka zaledwie o kilka centymetrów od ekranu. Trochę z tyłu, między lekarskimi specyfikami, ulokuje sięjego czterech kuzynów i dwie młodsze siostry, którzy rozpaczliwie będą się starać przybrać miny najwyższego zainteresowania rozważaniami o tym, jak powódź w rejonie Jangcy wpłynęłaby na zbiory ryżu. Pod ścianą z tyłu najstarsza jego siostra przygotowywać będzie dzieci do snu, opatulając je szczelnie i układając jedno po drugim do łóżeczka. Klatka z ptakiem zawieszona jest zapewne obok drzwi i przykryta kawałkiem materiału w obawie przed wieczornym chłodem. W pokoju obok matka będzie się starała myć talerze najciszej jak to tylko możliwe. Wujek znowu będzie niezadowolony ze spóźnienia Yanga. Nie padnie jednak żadna uwaga. Lekkie zmarszczenie brwi na wejście. Milczenie. Wszyscy wiedzą, gdzie był. Jedynym flirtem, na jaki mógł sobie pozwolić, był związek z biblioteką publiczną. Za półtora fena można było siedzieć przez dwie godziny przy drewnianym biurku i rozkoszować się intymnością, jaką tworzy tylko biblioteka. Efekt ten nie znika nawet wtedy, gdy pokój zapchany jest po brzegi czytelnikami. Yang liczył na to, że uda mu się wypożyczyć jedno z niedawno dopuszczonych do druku dzieł Konfucjusza. Słyszał, że miejscowa biblioteka pierwsza otrzymała przesyłkę, aby uczcić miasto narodzin wielkiego filozofa. Wszystkie książki zostały już jednak wypożyczone. Zamiast tego Yang zmuszony został do zadowolenia się czymś bardziej znajomym - „Romansem Zachodniej Komnaty” Wang Szy-fu. Była to powieść, którą jego ojciec analizował ze swymi uczniami nawet w okresie najostrzejszej krytyki „klasyki niewolnictwa”. Ostatnia data wypożyczenia pochodziła sprzed pięciu lat. Tym czytelnikiem był jego ojciec. Nie zwalniając kroku, Yang wcisnął książkę za pasek spodni i zapiął kurtkę. Nie chodziło o to, by wujek nie zauważył, że Yang ma przy sobie książkę. Nie ma szansy. Yang powiedział sobie, że w związku z tym nie można nazwać tego ukrywaniem. Umieścił ją w tym miejscu, aby mieć obie ręce wolne. Dla równowagi. Dla sprintu. Z zaciśniętymi pięściami biegł przez zapadający zmierzch. Ufał, że jego stopy same ominą kamienie i koleiny na ciemnej ścieżce. Właściwie mógłby biec z zamkniętymi oczami, kierując się jedynie dźwiękiem i zapachem. Po lewej piła Gao Dżi-jana; szereg wózków na szambo, należących do Xionga i synów, stojące w cuchnącym porządku, gotowe do jutrzejszej pracy; głupkowaty Wi pokwikujący do swych świń. Przyspieszył. Jak na swoje dziewiętnaście lat wyglądał niepozornie, miał wąskie ramiona i cienkie kostki. Za to jego uda były mocne a ręce umięśnione, dzięki treningom zapaśniczym. Pod książką Jego brzuch trwał sztywno niczym rzeźbiony dębowy blat. Był w dobrej formie. Od czterech lat każdego wieczora biegał ze szkoły do domu. Przed finiszem zwiększył prędkość i jak strzała wpadł pod osłonę akacji i na podwórko. O mało co nie upadł z wrażenia. Wszystko tonęło w świetle, cały dom! Paliła się nawet żarówka nad sztucznymi szczękami. Coś stało się z jego matką! Albo z jedną z sióstr! Nie podchodził do bramy, ale przeskoczył gliniany płot i popędził przez stos cegieł. Przebiegł przez drzwi, pusty pokój i zatrzymał się przed kuchenną zasłoną. Drżąc ze zdenerwowania odsunął przykurzony batik i wsadził głowę do środka. Wszyscy siedzieli wokół stołu. Najlepsze kościane pałeczki leżały obok najlepszych talerzy z zastawy, warzywa i ryż dymiły wciąż na półmiskach. Uśmiechnięte twarze zwrócone były w jego kierunku. Jego wujek powstał, w obu rękach trzymając po małej szklance jakiegoś płynu. Jedną z nich podał Yangowi, drugą zaś uniósł do toastu. - Za naszego małego Yanga - rzekł, błyskając porcelanowym uzębieniem. - Ganbei! - Za Yanga! - Ciotka, siostry i kuzyni poderwali się z miejsc, wznosząc szklanice. - Ganbei! Wypili wszystko jednym haustem. Yang ani drgnął. Był tylko w stanie patrzeć i ciężko oddychać. Zza stołu podeszła do niego rozradowana matka. - Yang, synu, wybacz nam. Otworzyliśmy twój list. Wręczyła mu pracowicie zaadresowaną kopertę. Na dole ujrzał oficjalną pieczęć Chińskiej Republiki Ludowej. - To zaproszenie na wyścig w Pekinie. Będziesz konkurował z biegaczami z całego świata! Zanim Yang zdołał obejrzeć swój list, jego wuj powtórnie stukał się z nim szklankami. - Bieg pokazywać będą w telewizjach całego świata. Ganbei, Yang. Pij. Yang zaczął pić, a następnie spytał: - Co to za wyścig? - Najwspanialszy. Najdłuższy... Yang odgadł, że chodzi zapewne o maraton. Tym razem za jednym zamachem połknął porcję mao tai. Czuł, jak mocny płyn z ryżu przepala sobie drogę do żołądka. Maraton? Nigdy nie biegł w maratonie, nawet w półmaratonie. Czemu go wybrali? Yang nie potrafił tego pojąć. - Jesteśmy tacy dumni - powiedziała matka. - Na całym świecie-powtarzał wuj. - Zobaczą cię miliony. Miliony! - Twój ojciec byłby z ciebie dumny - dodała matka. I wtedy zrozumiał. Przewodniczący prowincji do spraw sportu był kiedyś przyjacielem ojca: dobrym przyjacielem oraz człowiekiem honoru i wielkiej lojalności, choć niezbyt wielkiej odwagi. To on z pewnością zarekomendował Yanga. Szlachetny gest zadośćuczynienia. Za rzeczy, które dawno przeminęły. - Poszedłby na plac, grał na skrzypcach i śpiewał. Byłby z ciebie tak dumny. Yang nie wyraził tego głośno, ale uważał, że aby odpokutować za pewne sprawy, potrzeba czegoś więcej nad szlachetny gest czy międzynarodowy maraton. Kiedy najlepszy uczeń dowiaduje się o drodze, Ćwiczy się z zapałem. Kiedy przeciętny uczeń dowiaduje się o drodze, Potrafi dostrzec ją tutaj, a przeoczyć tam; Kiedy najgorszy uczeń dowiaduje się o drodze, Śmieje się kpiąco. Gdyby się nie śmiał, Nie warto byłoby być drogą. Amerykańscy dziennikarze popijali darmowe alkohole, siedząc wygodnie w fotelach Panamerykańskiego Klubu Żeglarskiego. Był to ekskluzywny salon, położony nad pomieszczeniami dla pomniejszych klientów międzynarodowego terminalu lotniska w San Francisco. W samej rzeczy - ekskluzywnego. Nie tylko należało wiedzieć o jego bezcennej egzystencji i położeniu, ale także przed przekroczeniem progów rzeczonego salonu przedstawić dowody odpowiednio wysokiego prestiżu. Dziennikarze niezupełnie zaliczali się do gości pierwszej klasy, lecz na szczęście byli w towarzystwie takowych. To wystarczyło, aby dopuszczono ich do sekretnych bram, odźwiernego i darmowych napojów wyskokowych. - Jak to sobie przedstawiasz? - upierał się klubowy spijacz. - Co zrobić z tym fantem? Czy to po prostu kolejny beznadziejny wyścig? Spijacz był wysokim urzędnikiem w kompanii sponsorującej magazyn, który z kolei płacił za dziennikarską wycieczkę do Chin. W związku z tym wszyscy uznawali jego prawo do potrójnego zawracania głowy. - Haczyk, o którym ja myślę - odparł jeden z dziennikarzy, duży, brodaty facet, który był wydawcą rzeczonego magazynu, jak i pomysłodawcą wyprawy - to hasło: „Sport jako detente ”. Pamiętajmy, że to wcale nie Nixon czy Kissinger pierwsi przedostali się za bambusową kurtynę; zrobiła to piłeczka pingpongowa. Ten wyścig jest pierwszym wydarzeniem sportowym w Chinach od czasów zakończenia drugiej wojny światowej. Według mnie to bardzo znaczący fakt. Znaczący fakt. Facet wcale nie miał pojęcia, co to za haczyk. Drugi dziennikarz, łysy, bez brody, większy i starszy od pierwszego, zmarszczył brew niczym Marlon Brando, co oznaczać miało najgłębsze zadumanie. - Niech pomyślę - poprosił. Odwrócił się ku trzeciemu dziennikarzowi, prawdziwemu gigantowi o błękitnych oczach, z ogromnym aparatem fotograficznym, który kiwał się na jego brzuchu. - Co ty sądzisz, Brian? Na co zamierzasz się nastawić? - Ja nie nastawiam aparatu, dopóki facet od tekstu nie napisze, na co mam go nastawić. Logiczne? - W ten sprytny sposób trzeci dziennikarz ominął tę trudną kwestię. Oczy znowu zwróciły się na drugiego dziennikarza, wyraz najwyższego skupienia na jego twarzy pozwalał się domyślać, że jest już o krok od znalezienia właściwej odpowiedzi. - Jedną z głównych cech - zaczął - bambusowej kurtyny jest... jej niewiarygodna grubość. Jedyną rzeczą, którą można dojrzeć, jest polityka. Przez lata całe żadne wpływy, zjawiska wyjątkowe, żadna osobowość nie mogła przedostać się na drugą stronę. - Aż do dziś? - zapytał wydawca, dumny, że jego człowiek tak gładko urwał się z tego haczyka. - Oczywiście. Aż do dziś. Teraz rząd sponsoruje ten wielki maraton z udziałem najlepszych zawodników świata, choć świadom jest, że najlepszy chiński maratończyk nie może mierzyć się z przeciętniakiem z reszty świata. Prawdopodobnie jest to szczelina w chińskim murze, przez którą uda się nam przedostać do wnętrza. - Świetnie! - wykrzyknąłwysoko postawiony. - Przypomina to zimowe wędkowanie w Minnesocie: trzeba coś chwycić na haczyk, zanim zamarznie przerębel. - Podniósł kieliszek martini. - A więc, moi rybacy: wypijmy za pomyślność wyprawy. Przywieźcie jakąś tłustą sztukę... - ...waga...łonkowie...lubu...glarskiego - zahuczał głośnik za barem. - Wasz samolot gotów jest do odlotu. Szczęśliwej podróży. Człowiek cnotliwy Idzie zawsze drogą i tylko drogą. Droga jest ciemna i niewyraźna, Niewyraźna i ciemna, A jednak zamyka w sobie obraz; Ciemna i niewyraźna, A jednak zamyka w sobie substancją; Zamglona i mroczna, A jednak zamyka w sobie esencję, I to jest coś, co można sprawdzić. Od teraźniejszości do starożytności Nosi zawsze jednakie imię. Jest pomocą w odnalezieniu ojców milionów. Skąd wiem, jak wyglądają ojcowie milionów? Dzięki niej. Obok jednej z ośmiu tysięcy tanzańskich wiosek wysoki i przystojny Magapius Dasong (najlepszy czas dwie godziny dwadzieścia minut czterdzieści sześć sekund) siedział na walizce na poboczu drogi. Czekał na autobus, który zawiezie go do centralnej stacji w Dar-es- Salaam. Miał się tam spotkać ze swym trenerem i ruszyć dalej na lotnisko. Lokalny autobus ekspresowy o nazwie „Świt” był już spóźniony czterdzieści minut, a Magapius nie zdziwiłby się, gdyby musiał czekać jeszcze dwa razy tyle. W tym wypadku dwaj trenerzy oraz trzej opiekunowie wyruszyliby do Chin bez swego sportowca. - Jakie to podobne do wszystkiego, co ostatnio dzieje się w Tanzanii - pomyślał. - Wszyscy biorą udział w wyścigu, za wyjątkiem biegacza. Nieefektywność. Biurokracja. Biedna, przeciążona Tanzania! Zatacza się jak pijana. Nawet najzagorzalsi poplecznicy socjalistycznych reform prezydenta Nyerere zaczynali przyznawać, iż opłakana sytuacja ekonomiczna kraju była wynikiem czegoś więcej niż tylko podwyżek cen ropy, skutków suszy i powodzi. Ceny ropy wzrosły dla wszystkich krajów, susza i powodzie były i będą. A jeśli zdecydowanie socjalistyczne reformy w ciągu jednej dekady podniosły średnią długość życia o dwadzieścia procent, to i na pewno podniosły stopień niezadowolenia społecznego o trzydzieści procent. Więcej złodziei i coraz mniej do ukradzenia. Coraz więcej planów, coraz mniej z nich wykonanych. Najbardziej martwiła Magapiusa utrata szacunku dla czasu. Jego rodacy szczycili się kiedyś punktualnością. Jeśli ptak miał być schwytany, sieciarz zarzucał sieć, kiedy ptak przelatywał obok. Był to termin, którego należało dotrzymać, pakt między sieciarzem a ptakiem. Kurtuazja. Jakąż radość dawało dłuższe życie, kiedy ów plemienny respekt dla czasu stawał się tak rzadki jak stare, wprowadzające w trans tańce? Z równym napięciem jak maratonu, oczekiwał Magapius wizyty w Ludowej Republice rewolucyjnych Chin. Jeżeli marzenie ma przetrwać, to właśnie tam należy poszukać potwierdzenia: w najmocniejszej twierdzy wielkiego kontynentu. Każdy wiedział, że Rosja straciła wszystkie soki żywotne, straciła Kunda, jak mawia szczep Bantu. Nie mają baraka, według określenia Arabów. Poza tym łodzie pełne rozhisteryzowanych obywateli, pragnących uciec z Kuby i Haiti na kapitalistyczne brzegi Florydy, również nie świadczyły dobrze o kolektywnej idei Castro. Ale Chiny - ach, Chiny... przetrwały szaleństwo Mao i ataki Breżniewa. Wielkie Chiny. Jeżeli Chinom się nie uda, być może nie uda się nikomu. Usłyszał silnik i wstał, aby pomachać do zbliżających się świateł. To nie był autobus, tylko załadowana sizalem ciężarówka, która o wiele mil wcześniej wyprzedziła oczekiwany autobus. Utknął swym wielkim cielskiem na małym skrzyżowaniu dróg - przednie koła w jednym rowie, tylne w drugim. Kierowca próbował bowiem wykręcić, aby zabrać paczkę ze- szłotygodniowej poczty, o której jak zwykle zapomniał. Jeden z trzech kierowców ciężarówki wrzucił bagaż Maga-piusa na szczyt ładunku włókien i zaprosił go do jazdy w stronę miasta. Nie mógł on jednak zająć miejsca w szoferce. Nie było miejsca. W narodowej walce przeciwko szalejącemu bezrobociu w każdym wehikule transportowym siedzieć miało teraz trzech kierowców - niezależnie od tego, czy umieli prowadzić, czy też nie. Magapius podziękował i wspiął się na górę sizalu. Jakże bardzo tanzańskie: trzech mężczyzn w czystej szoferce, ubranych w powalane fartuchy robocze; i jeden na szczycie przyczepy, siedzący na kupie białego puchu w jedynym garniturze, jaki posiadała rodzina. Czarnym. W ciasnej kuchni swego wuja Yang studiował matematykę. Do wyjazdu pozostał już mniej niż tydzień, a instruktorzy szkolni postanowili, że najlepiej przygotuje się, pozostając w domu i ucząc się na własną rękę. Z sąsiedniego pokoju dochodził gwizd maszyny, za pomocą której wnuk usuwał codzienną porcję próchnicy. Było to bardzo pomysłowe urządzenie. Ustawione na nóżce od roweru, tylne koło obracało się lekko na drewnianej szpuli, która z kolei zmuszała do pracy mechanizm napędowy zasilający przewody świdra. Obroty wiertła regulowane były przekładnią roweru. Hałas maszynerii zagłuszał okazjonalne jęki pacjentów, które wyrywały się z gardeł pomimo serii an estetycznych igieł, powbijanych w szyje i ramiona nieszczęśliwców. Yang siedział obok okna. Gdyby na zewnątrz świeciło słońce, jego promienie padałyby na twarz i nagie ramiona. Od kilku tygodni słońce było jednak przysłonięte. Zaczęło się to już przed powodzią. Z podwórka przybiegła jego siostra, dźwigając patelnię pełną zielonych liści, które następnie wrzuciła do garnka z zimną wodą. Śpiewała przy tym piosenkę-słowa Yang rozpoznał bez trudu. Pochodziła ze skeczu, który klasa jego siostry przygotowała przed laty na Święto Narodowe. Dziewczynki nauczyły się tej piosenki ze sztuki, rozesłanej kiedyś do wszystkich szkół podstawowych. Było to krótkie przedstawienie muzyczne, podkreślające wagę wczesnego wykrywania oraz leczenia raka żołądka: mordercy numer jeden w Chinach. Po ukończeniu tamtego roku siostra przestała chodzić do szkoły, twierdząc, że zamierza wstąpić do Ludowej Armii Wyzwoleńczej. Teraz zaś płukała liście sałaty i układała je obok rzeczy przygotowanych przez ciotkę - delikatnie, jak gdyby miała do czynienia z cennym jedwabiem - cały czas śpiewając: Rak ezofagiczny musi być zwyciężony, Banda Czworga musi stracić władzę. Grunt to profilaktyka! A więc przeciwdziałamy i leczymy raka rewolucji. Jakie to piękne - zgodził się Yang, nie podnosząc głowy znad podręcznika. - I jakie pouczające. Wytłumacz mi, proszę, jak można postępować zgodnie z zasadami profilaktyki, mając do czynienia z chorobami samej rewolucji? Czy lekarstwo nie byłoby niebezpiecznie kontrrewolucyjne? Zaznaczył stronę kciukiem, zamknął książkę i odwrócił się, aby obserwować siostrę. Skończyła już piętnaście lat i zaokrąglała się w szybkim tempie. Za kilka miesięcy ktoś będzie musiał pójść z nią do sklepu komunalnego po wkładki higienicz-le. Za kilka lat Yang nie będzie w stanie odróżnić jej od dzie-iiątek dziewcząt w jej wieku - ta sama biała koszula, te same;zarne spodnie, te same warkoczyki. Może dlatego chciała vstąpićdo Ludowej Armii Wyzwoleńczej - mundurki wojskowe były niedopasowane i workowate, ale przynajmniej w ten sposób czymś różniły się od mundurków pozostałych równolatek. Obecnie siostra śpiewała i kołysała się w słodkiej niewinności młodego patriotyzmu. Yang wyczuwał jej podniecenie - dreszcz przynależności do czegoś wielkiego i ekscytującego. Pamiętał to uczucie, gdy serce bije równym rytmem wraz ze wszystkimi sercami w wiosce, tworząc jedną zgodną kadencję. Przypominał sobie także, że kiedy miał dziewięć lat, kraj nawiedziła potężna plaga much. Aby rozwiązać ten problem, Wielki Przewodniczący uczynił genialny w swej prostocie krok. Mao wydał edykt, w którym stwierdzał, że nie jest to obowiązkiem, aczkolwiek byłoby to bardzo mile widziane, aby wszyscy uczniowie szkół w kraju przynosili swym nauczycielom martwe muchy. Yang przystąpił do zadania z pełną pasją służącego swemu panu wojownika. Całymi popołudniami przy pomocy gazety polował na znienawidzonego wroga. Schodził z posterunku dopiero około godziny dziesiątej. Setki poległych przesypywane były każdego ranka z jego papierowej torebki na tacę nauczyciela. Jak kraj długi i szeroki dzieci złączyły się w morderczym wysiłku. W przeciągu miesiąca muchy wyginęły. W całych Chinach każda klasa otrzymała oficjalny proporzec do powieszenia w oknie. Czerwony kawałek jedwabiu napełnił Yanga dumą, która znalazła ujście we wspólnej narodowej pieśni. Potem dowiedział się od nauczyciela biologii, że rok poprzedzający Wielkie Polowanie na Muchy był rokiem Wielkiego Polowania na Wróble. Wtedy to zwrócono uwagę Mao na duże ilości dzikiego ptactwa w Chinach. Podczas swego krótkiego życia każdy ptaszek zjadał tyle a tyle ziarna. Co w sumie daje całe mnóstwo. Mao wydał więc rozporządzenie, aby wszystkie dzieci poszły pod drzewa, na których gnieździły się ptaki i przez całą noc stukały kołatkami aż do chwili, gdy ptaki nie będą się już tam gnieździły. Po trzech nocach wszystkie ptaki zdechły z wyczerpania nerwowego. W całych Chinach! Godne podziwu i najwyższej pochwały. Tylko że po sezonie bez ptaków wylęgły się wszystkie te przeklęte muchy. Nie, pieśni masowe nie działały już na Yanga. Ciągle lubił ich słuchać z uwagi na głos siostry, ale obawiał się, że jego uniesienie odeszło gdzieś na zawsze. Ciekawość pozostała, stwierdzał to z zadowoleniem. Na przykład: co ci wszyscy nauczyciele ze wszystkich zakątków Chin zrobili ze zdechłymi muchami? Czyż wyroków nieba nie można Porównać do naciągania tuku? Strąca tych, co na górze. Wywyższa tych, co na dole. Odbiera, gdzie nadmiar. Daje, gdzie brak Zbliżający się Maraton Pekiński i jego międzynarodowa transmisja spowodowały rozluźnienie niektórych nakazów i przywrócenie pewnych dawno zapomnianych ceremonii. W salonach go kelnerki ubrane były w tradycyjne stroje służących i z wyszukanym posłuszeństwem przeszłości nalewały lerbatę graczom, pochylonym nad trzaskającymi planszami. Dzieci, sprzedające na rynku rożki z orzechami, mogły zachować zyski dla siebie, pod warunkiem jednak, że orzeszki zostały zebrane własnoręcznie. W Kufu, małym miasteczku niedaleko wioski Yanga w prowincji Sangong, grupa ludzi opuszczała cmentarz. Pomimo powagi sytuacji dawało się wyczuć jakiś powiew zwycięstwa, radość z ziemi odzyskanej. Wielu żałobników niosło odsłonięte klatki z ptakami, rzecz do niedawna surowo wzbronioną, zaś kilka kobiet ustrojonych było w spadkowe brokaty, wciąż zakurzone przez lata ukrycia. Tak, zwycięstwo! Ponieważ także zwłoki ukochanego człowieka, za życia tak przywiązanego do tradycji, nie zostały jak zwykle przemienione w szarożółty proch i dym. Pochowany został w prawdziwym grobie, a świeży kopczyk ziemi tkwił chwalebnie niczym pomnik. Pogrzeb ten miał szczególną wymowę. Kufu było miejscem urodzenia Konfucjusza. Mieszkańcy od wieków z dumą wskazywali na napisy tablic nagrobnych, które jasno dawały do zrozumienia, iż byli oni bezpośrednimi potomkami słynnego filozofa. Potem jednak, w 1970 roku, przez miasto przemaszerował regiment Czerwonej Gwardii. Weszli na teren cmentarza i zwalili wszystkie tablice. Wycofując się, pozostawili nad kamienną bramą ogromną, czerwono-białą flagę. Słowa na niej napisane nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do stosunku Przewodniczącego do kultu przodków: NIE MARNUJMY WIĘCEJ ZIEMI DLA BEZUŻYTECZNYCH TRUPÓW. KREMACJA!!! Sam Konfucjusz zesłany został do czyśćca upadłych gwiazd. Znalazł się tam w towarzystwie niezliczonych poetów i krytyków, przez wieki inspirowanych jego dziełem. Nauczyciele, którzy, jak ojciec Yanga, nie przestawali mówić o Konfucjuszu, pozbawiani byli pracy, potem ubrań, a następnie piętnowani na placach jako „wrogowie świadomości zbiorowej”. Wielu zesłanych zostało do farm korekcyjnych i w miejsce kultywacji młodych umysłów skazanych na kultywację sałaty i porów. Dziwne jest to, że współczesny Konfucjuszowi Lao-cy nie został nigdy oficjalnie ekskomunikowany. Prawdopodobnie dlatego, że jego prace są nieliczne i niezrozumiałe. Może też dlatego, ponieważ historycy nigdy nie określili jego tożsamości, a nawet nie było pewności, czy ktoś taki w ogóle istniał. Jawił się postacią zbyt mitologiczną, aby można ją było wygodnie skazać na zapomnienie. Procesja zatrzymała się na zboczu obok cmentarza. Zaczęła się rozmowa ze starymi przyjaciółmi i znajomymi oraz ogólne okrzyki podziwu nad ptakami. Jeden z profesorów wskazał na dół wzgórza. Grupka biegaczy skręcała z głównej drogi na boczną i zakurzoną ścieżynkę. - Oto nasi młodzi wojownicy! - zakrzyknął. - Za Pekin! Tych dwóch. Są w mojej klasie. Tych dwóch na przedzie! Krzyczał tak i pokazywał, choć wszyscy dobrze wiedzieli, o kogo mu chodzi. Ich nowe kostiumy lśniły jak odłamki nieba na tle smutnych, szarych ubrań kolegów z zespołu. Gdy dwaj wiodący biegacze znaleźli się u stóp wzgórza, podniecony nauczyciel zawołał: - Chi oh, chłopcy; chi oh! - uczniowskie wyrażenie, które udało mu się usłyszeć, a które oznaczało „gaz do dechy”. Pozostali przyklasnęli i powtórzyli okrzyk, aż wreszcie nagły wybuch lokalnej dumy zmusił kobiety do zatkania uszu, ptaki zaś zaczęły obijać się w panice o bambusowe pręty klatek. Ten, kto nie zna strachu w odwadze, Spotka śmierć własną. Ten, kto nie zna strachu w łagodności, Pozostanie przy życiu. Z dwóch rozwiązań jedno prowadzi Do dobra, drugie - do krzywdy. Niebo nienawidzi czego nienawidzi. Kto zna tego przyczynę? To będzie ostatni trening Yanga. Trener poradził mu, aby oszczędzał siły, którymi zwykle tak hojnie szafuje. Jak zawsze jednak, gdy dobiegał do ubogiego poletka bawełny z dziewięcioma trawiastymi piramidami, Yang odłączył się od grupy i zaczął przeskakiwać przez rowy. Biegł do najwyższej kupki. Nie znał nazwy wielkiego wybrzuszenia, wiedział tylko, że jest ofeng, jeden z wielu fałszywych grobowców, wybudowanych wieki temu przez sprytnych cesarzy chcących wyprowadzić w pole rabusi grobów. Nie patrzył za siebie. Wiedział, że reszta drużyny jest daleko w tyle, niektórzy pewnie wciąż na głównej drodze, uciekając przed nadjeżdżającymi autobusami i rowerami. Jedynym zawodnikiem, który go wyprzedził, był przyjaciel Zoa Czeng-czun. Zoa i Yang szybko oddalili się od reszty, biegnącej obok cmentarza. Kiedy Yang usłyszał krzyki i ujrzał wiwatujący tłum na wzgórzu, postanowił zwolnić tempo i pozwolić Zoa objąć prowadzenie. - Chi oh! – rzucił do przyjaciela, udając, że dyszy z wyczerpania. - Gaz do dechy. Pozostać na prowadzeniu oznaczałoby brak szacunku. Zoa był o cztery lata starszy i należał do akademii. Był także miejscowym bohaterem i tryumfatorem prowincjonalnego maratonu. Jego czas wynosił dwie godziny dziewiętnaście i ustępował jedynie wynikowi dwie godziny trzynaście, który należał do chińskiego rekordzisty Xu Lianga. Yang czuł, że jeszcze przez wiele kilometrów mógłby dotrzymać Zoa kroku, ale nie chciał okazać się gburem. Pozwolił mu biec. Poza tym Yang lubił, aby tę część treningu pozostawiono jemu. Gdy zbiegł z drogi, usłyszał w tyle okrzyki grupki na wzgórzu, która kibicowała reszcie pozostałych w tyle zawodników. Przebiegł obok dziewcząt, próbujących ocalić resztki zniszczonej przez deszcze bawełny, później koło grobli na rowie irygacyjnym. Bez zwalniania kroku przeskoczył płytki, kawowo- brązowy strumień. Zamachał stopami w powietrzu. Lądując wystraszył zająca z nadbrzeżnych zarośli. Yang zawołał za umykającym zwierzęciem: - Ty też, długouchy! Chi oh! Rozległ się śmiech dziewcząt. Zwolnił nieco, dotarłszy do stromej ścieżki na rogu fengu. Tego ranka siąpił nieprzyjemny deszczyk i wydeptany muł mógł być śliski. Ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę przed jutrzejszą podróżą, było przejechanie się po czerwonym błocku. Zabrudzenie pięknych, błękitnych ocieplaczy, przysłanych z Pekinu, równałoby się zdradzie. Na skutek wspinaczki usłyszał łomot własnego serca, a na dolnej wardze pojawiła się odrobina potu. To dobrze. Niełatwo się pocił - nawet w tym francuskim kostiumie z włókna sztucznego - a chciał wypocić z siebie wszystkie trucizny i w ten sposób oczyścić umysł. Przyspieszył. Gdy wreszcie znalazł się na płaskim szczycie piramidy, był cały zlany potem i wcale nie musiał udawać zadyszki. Po raz pierwszy wszedł tu z ojcem, jako malutkie dziecko, które trzeba nieść na barana. Pamiętał, że bawił się zawsze główkami dmuchawców, rosnących na skraju płaskiego kwadratu, ojciec zaś i dziadek toczyli pojedynki na drewniane miecze lub bambusowe piki, przyozdobione z dwóch stron kolorowymi wstążkami, aby łatwiej można było zauważyć skręt i obrót każdego sztychu. Dziadek nadal czasem tu przychodził, ale już bez broni. Ćwiczenia, jakie wykonywał, były bardzo proste - ot, takie, jakie ujrzeć można w każdym parku czy na podwórku. Yang z miejsca rozpoczął ćwiczenia tai chi quan. Wykonał wszystkie podstawowe ruchy plus kilka stworzonych przez ojca: „Przygotuj Się By Kopnąć Małpę” i „Nakarm Złego Psa”. Następnie przeszedł do serii narodowej, którą wprowadzono po upadku Bandy Czworga. Coś jakby futbolowa rozgrzewka - pajacyki, skłony, skręty szyi. Po tych ćwiczeniach skakał w kucki wokół placyku, tocząc wyimaginowaną walkę zapaśniczą z cieniem. Był dobrym zapaśnikiem. Zeszłego lata zajął trzecie miejsce na Festiwalu Pochodni w swojej grupie wagowo-wiekowej. Przez chwilę trener szkolny radził mu, aby skoncentrował się na tej właśnie dyscyplinie i pozostawił biegi długodystansowe tym, którzy mają dłuższe nogi. Nie zdecydował się na to, ale nadal utrzymywał figurę zapaśnika. Kiedy w wiosce odbywało się jakieś wesele, rodzina narzeczonej wzywała go zawsze na tradycyjny pojedynek ze stronnikami narzeczonego. Rodziny wiedziały, że na jego tle pozostali zalotnicy wypadną bardzo blado, a co ważniejsze, postawiony obok narzeczonego Yang zawsze odda mu palmę pierwszeństwa. Rozłożył ręcznik i zakończył ćwiczenia czterdziestoma pompkami na kciukach oraz czterdziestoma skłonami na mięśnie brzucha, który następnie uderzał mocno pięściami. Gdy tak atakował własne ciało, zmuszał jednocześnie do spokoju umysł. Zapomnij o wiwatujących ludziach. O co tu się martwić? Nikt nie oczekuje zwycięstwa. Tylko uczestnictwa: biegnij stąd tu i z powrotem, nieważne, jak długo ci to zajmie. Jego pięści zlikwidowały zator krwi i Yang upadł, zapominając o czystym kostiumie, posyłając swój oddech w jasne niebo. Było całe w jednym kolorze. Przez okrągły dzień ani promyczka słońca. Od miesięcy szare niebo odgradzało ich od jasności niczym cynowa przykrywka na płytkim słoju. Przekręcił się na bok i popatrzył ponad szachownicą pól bawełny i sałaty w tym kierunku, skąd - jak mówił Zoa - odlecą jutro do Pekinu. Tysiące kilometrów. Yang nie mógł sobie wyobrazić ogromu tego dystansu, tak samo jak potęgi masywów górskich i przerażających wąwozów, w których - jak twierdził Zoa - nikt nie mieszkał. Nie było tam zielonych pól, pełnych oddziałów pracowniczych, niby mszyc na kawałku liścia, nie było też skupisk dymiących chatek, ani dróg, rowerów, ani w ogóle ludzi. Tylko obszar bez życia, tak czysty, jak to bywa w niektóre zimowe poranki, kiedy mróz przegania chmury na południe i kiedy drugie skrzydło nocy między jego łóżkiem a gwiazdami leży zupełnie nagie. Znowu usłyszał śmiech dziewcząt i wyciągnął się, aby popatrzeć ponad mleczami. Nareszcie drogą nadciągali pozostali biegacze. Mijał ich Zoa, który biegł w przeciwną stronę po wykonanym już zakręcie. Dziewczyny śmiały się, gdyż członkowie peletonu łapali Zoe za brzuch, chcąc aby się roześmiał. Wszyscy lubili żartować z Zoem, a więc i teraz zobaczyli jego uśmiech. A był to zaiste uśmiech niezrównany. Chłopiec został obdarzony przez naturę dodatkowym zębem w kształcie diamentu, tkwiącym akurat pomiędzy przednimi jedynkami. „Piękny i zdrowy” - taka była ocena wuja dotycząca tego niecodziennego zjawiska. Yang widział jego błysk nawet teraz, ze swego odległego stanowiska. Radość została nagle przerwana, uleciał uśmiech Zoe. Patrząc dalej na drogę Yang dostrzegł trzech młodych mężczyzn, dźwigających karabiny i dokładnie przyglądających się śladom na ścieżce, udając, że tropią biegnącą grupę. Był to oczywisty żart, ale nie śmiał się nikt z wyjątkiem nich samych. Nie byli to zwykli myśliwi. Ich nieuczesane włosy i głośne zachowanie świadczyło, że byli robotnikami oraz częścią rosnącej kadry półprzestępców, którzy zrezygnowali z edukacji na rzecz fabryk i klitek w spółdzielczych mieszkaniach. Powszechnie był znany ich stosunek do pieszczonych studenci-ków, a w szczególności studentów wychowania fizycznego. Często miały miejsce potyczki i chuligani obiecywali ciąg dalszy. Obecność nieprzydatnych pieszczochów to według nich ciężka obraza dla Ruchu Prawdziwej Rewolucji, jeszcze jedna oznaka zachodniej dekadencji: czołganie się zamienić na bieganie! Niechaj spragnieni ćwiczeń towarzysze biorą się za murowanie domów! Przewodniczący na pewno by się z tym zgodził. Dopiero kilka lat temu rywalizacja została zaakceptowana i oficjalnie uznana. Było to jak coś w rodzaju ptaków, które znowu mogły śpiewać w odsłoniętych klatkach. Dziś rano zaś siostra Yanga powiedziała mu, że w hotelu „Przyjaźń” zobaczyła kobietę z kotem. Wciąż nie można było kupować zwierząt, ale w tym przypadku okazało się, że to prezent, przysłany arzez niedawnego gościa z Londynu. - Możesz sobie wyobrazić? - dziwiła się siostra. - Z zagranicy? Kot? Z największym trudem - myślał Yang, próbując pogodzić ze sobą takie przeciwieństwa jak agresywni reakcjoniści, wolne koty i fałszywe grobowce. Na przykład zawsze wydawało mu się ironią losu, że fengi, wymuszony wysiłek tysięcy niewolników sprzed tysięcy lat, dawały mu najpiękniejsze poczucie wolnosci, jakie kiedykolwiek znał (z wyjątkiem biegania). Jeśli przebiegło się wystarczająco daleko, można było na jedną chwilkę poczuć się wolnym człowiekiem. Prawdziwie wolnym. Inna ironia. Wyglądało na to, że wolność stanowiła wynik wymuszonego wysiłku, jak gdyby mózg potrzebował sług w postaci nóg, płuc i serca, aby wybudować dla nich samotność separacji. Wtem rozmyślania te przerwał huk wybuchu, potem kolejne dwa, potem cała eksplozja. Poderwał się na nogi, przeczesując wzrokiem rowy u dołu wzgórza. Przedwczesne wystrzały z okazji Dnia Narodu? A może to rura wydechowa przepracowanego traktora? Ujrzał trzech myśliwych biegnących u podstawy jego fengu. Śmiali się, krzyczeli i wymachiwali strzelbami. Przywódca, najstarszy, z najdłuższymi włosami i największą bronią, schylił się nad rządkiem bawełny i wyciągnął swą zdobycz za uszy. Kończyny dolne były odstrzelone, ale zwierzę nadal żyło, wydając długie, cienkie gwizdy i przebierając przednimi łapkami ku uciesze młodszych myśliwych. Dziewczęta odwróciły się z odrazą i przerażeniem, natomiast Yang usiadł tyłem, czekając, aż mężczyźni odejdą. Złapał się za żołądek i zadrżał. Bardzo trudno było się z tym pogodzić. W terminalu celnym lotniska w Pekinie amerykańscy dziennikarze przerzucali nerwowo stosy formularzy i czekali na przeszukiwanie toreb. Poczuli nagle z całą wyrazistością to, co jankesi zwykle czują po pierwszym kroku w kraju komunistycznym: „Mogą cię złapać i trzymać”. Martwili się o włożone między koszulkami numery „Energii Orientu”, o złote monety i korbki wśród przyborów toaletowych... Ni stąd, ni zowąd przyszedł im jednak z pomocą złowieszczo wyglądający chiński kowboj o gwiazdorskim uśmiechu i portfelu pełnym wizytówek. Przedstawił się jako Wun Mude z Chińskiego Serwisu Sportowego. Następnie sztywno uścisnął wszystkim ręce i podał teczkę z oficjalnymi papierami. Zaświergotał coś do czerwonogwardzistów w brązowych mundurach, co miało taki efekt, że torby zostały zapięte i trzej dziennikarze mogli spokojnie przejść obok długiej kolejki oraz urzędnika imigracyjnego - i wyjść na zewnątrz. - Dobrze jest mieć znajomości w urzędzie miejskim - zauważył wydawca. Mude tylko się uśmiechnął i ruchem ręki zaprosił do samochodu. Przez wiele dni sportowcy przybywali z różnych stron. Zależało to od stanu budżetu ich krajów. Biedniejsi przylatywali i natychmiast wracali. Lepiej wyposażeni mieli w zapasie kilka dni na aklimatyzację. Zawodnicy amerykańscy byli w Pekinie od tygodnia, żałując, że ich budżet jest aż tak dobrze uposażony. Orientalne jedzenie powodowało rozwolnienie, zaś powietrze zatykało płuca. - Jeśli mamy biec do Wielkiego Muru w takim miejscu - zauważył Chuck Hattersly z Eugene w stanie Oregon, dysząc i plując po powrocie z lekkiej przebieżki - będziemy mogli zobaczyć, z czego jest to zrobione. Amerykanie zostali zakwaterowani w nowoczesnym hotelu „Wielki Mur”, wyposażonym w muzykę sączącą się w windzie oraz bieżącą, zimną i ciepłą obsługę chłopców hotelowych, przydzieloną do każdego pokoju. Pozostali goście ze Wschodu, tzn. Japończycy i Koreańczycy, mieszkali w Hiltonie, między nimi rozrzlicono Europejczyków. Chińczycy zajmowali wielki hotel-sypialnię, który dzielili z przybyszami z Trzeciego Świata. Na dzień przed zawodami wszyscy byli w komplecie, z wyjątkiem Magapiusa Dasonga z Tanzanii. W swym malutkim dwuosobowym pokoiku leżał wyczerpany i nie mogący zasnąć Yang. Cały wczorajszy dzień spędził w starym rosyjskim samolocie turbinowym. Nie była to wspaniała, podniebna podróż, której oczekiwał. Jego pierwszy lot nad ziemią. Stary aeroplan był głośny i nękany przeciągami, siedzenia ciasne, a okna zbyt małe. Z początku zachwycił go widok potężnych pasm górskich, tak stromych i groźnie wyglądających, ale kiedy obejrzał stoki przez lornetkę, podsuniętą przez kolegę ojca, przekonał się, że dzikie zbocza skały zostały obłaskawione. Wieki upartej pracowitości wyrzeźbiły je w schody, tysiące opadających w dół teras rolniczych. Przewracając się z boku na bok żałował, że w ogóle to widział. Za każdym razem, gdy zamykał oczy, próbując zasnąć, pojawiał się obraz teras: kilka metrów oddzielającej skały i kilkanaście centymetrów gleby. Wysiłek wielu pokoleń, aby zdobyć następną kosztowną tonę ziarna, następną ciężarówkę sałaty. W dole rzeki znajduje się wielkie państwo, Miejsce, gdzie łączą się strumienie ziemi. W świecie bez podziałów Otwarty umysł zdobywa siłę przez spokój. Będąc spokojnym schodzi na dół. Tak więc wielkie państwo, schodząc na dół wchłania mniejsze państwo, A mniejsze państwo, schodząc na dół wchłania wielkie państwo. Jego własne imię zawsze wydawało się Blingowi cokolwiek dziwne. Ojciec mówił na niego Ling Wu, po swoim ojcu - murarzu. Matka natomiast wołała go Bili, po swoim ojcu - misjonarzu. Tak więc w rzeczywistości nie miał na imię William. Jednak od pierwszego dnia w szkole w Pittsburgu jego nauczyciel nazywał go Williamem. Przez kolegów - szóstoklasistów - zwany był Willy Wu. Wymawiali to jako jeden wyraz, indiańskiego pochodzenia być może, na pewno nie półirlandzkiego i półchińskiego - Willawoo - nieznany wiatr czerwonoskórych. Gdy zmęczyły go toczone za granicą jankeskie wojny oraz lewicowe popisy w kraju, przeniósł się z Pittsburga na uniwersytet w Pekinie. Tutaj profesorowie mówili na niego Bee. Bee Ling Wu. Dlatego, że w dokumentach użył litery „B” przed swym nazwiskiem. Z kolei to imię zmieniło się dzięki członkom jego drużyny sportowej na Bee Wing Lou. Duży wpływ miała na to jedyna (prócz niego) osoba, mówiąca po angielsku - dziewczyna z Sydney. - Bee Wing Louie, jesteś takim pięknym czarnookim robaczkiem - wyjaśniła z typowym dla Australijczyków zamiłowaniem do gry słów, gdzie „bee” oznaczało pszczołę, „wing” zaś skrzydło. - Bardziej niż biegi długodystansowe interesują cię skoki z kwiatka na kwiatek. Nie mylę się? - dodawała po chwili. Prawdą było, że w pittsburskiej drużynie zajmował setną pozycję, dwusetną zaś w całym okręgu. Żaden z niego rekordzista świata. Przerzucił się na długie dystanse, kiedy z bieżni wypędziły go wiek i zakłopotanie. W Chinach odnalazł nowy zapał. Nowoczesne jankeskie metody w postaci witamin, obuwia i technik trenerskich uczyniły z niego lidera całej prowincji wschodniej w biegach na 1500 metrów. Wyniki, które byłyby zaledwie przeciętnymi w Stanach, w Chinach przynosiły mu szacunek i medale. Od wszystkich z wyjątkiem złośliwej Aussie. - Naprzód! - wołała do niego na ostatnim zakręcie, wymachując stoperem. - Za chwilę pobijesz rekord Mary Decker, naprzód! Teraz zaś amerykańscy dziennikarze, kiedy przedstawiono go jako B. Linga, zwracali się do niego per Bling. Bling Clawsby. - Spadamy - oświadczył - zanim zadenuncjuję was jako agentów KGB. Fotograf potrząsnął głową. - Nikt w to nie uwierzy, Bling. Pan Mude zapewnił, że mamy nieomylny wygląd amerykańskich kapitalistów. Mude był tłumaczem, zatrudnionym przez prasę amerykańską na czas nadchodzącej imprezy. Miał czterdzieści lat i przeróżne kaprysy. Fryzura i ubranie były w nieskazitelnie zachodnim stylu. Z tych samych powodów, dla których w dzień wyścigów zdjęto słynne portrety Marksa i Engelsa, ostrzeżono Mudego, że byłoby bardziej pożądane, aby założył coś mniej irytującego dla przybyszów z Ameryki niż jego codzienny szary strój Czerwonego Zagrożenia. Coś zachodniego. Pan Mude zamówił więc u krawca niebieski garnitur z guzikami z masy perłowej oraz wyszywanymi głowami byków. Spod błękitnych mankietów spodni błyszczały tajwańskie buty kowbojskie. Spinka w kształcie sześciostrzałowego kolta solidnie przytrzymywała krawatkę. Doskonały strój do Hee Haw. Na pekińskim lotnisku jego wygląd bynajmniej nie pobudzał do śmiechu. Wręcz przeciwnie - czynił go jeszcze bardziej złowieszczym, szczególnie, gdy otworzył przed nimi bramy terminalu celnego jednym czarodziejskim słowem: „Dyplomatyczny”. Od razu dawało się wyczuć, że nie lubi angielskiego. Ponieważ język ten został mu przydzielony, pewne testy musiały stwierdzić zdolności w tym kierunku. Musi więc mieć kwalifikacje. W związku z tym Mude pokonał i tego przeciwnika. Potrafił tłumaczyć - szło mu to dosyć sztywno - lecz nie rozmawiać. Nici z towarzyskiej pogawędki czy żartów. Stać go było wyłącznie na uśmiech i stwierdzenia „Nie” lub „Nie wolno”, lub „Przykro mi, ale to niemożliwe”. Tak więc dziennikarze szczerze ucieszyli się, wpadając w holu hotelowym na Blinga. Czytał komiks ze Spidermanem i słuchał malutkiego magnetofonu z nagraniem Devo „Trzaśnij z bicza”. Dziennikarze stanęli jak wryci. Oto młody Chińczyk w niebieskich okularach, sportowych spodniach i ze zwykłą tutaj fryzurą na jeżyka, która w tym wypadku była jeżykiem o bardzo długich i nieporządnie sterczących kolcach. Dziennikarze nie mogli wyjść z podziwu. - Czyż to nie cudowna niespodzianka? - zawołali. - Pekiński punk. - Pudło - odpowiedział Bili. - Sfora jankeskich psów, które uciekły z moczarów. Zajmijcie miejsca. Widzę, że macie ochotę kupić chińskiemu studentowi szklaneczkę czegoś mocniejszego. Po kilku kolejkach dżinu i ideologicznych sporów zatrudnili go jako pośrednika z wynagrodzeniem jednej pary butów sportowych i zastrzeżeniem, by w niniejszym opowiadaniu nie wyjawiać jego prawdziwej tożsamości. - Nie ma strachu - zapewnili go. - Nikt się nie dowie, że Bling Clawsby zdradził nas na rzecz Orientu. Umowa została zawarta i Bling od tej pory ich nie odstępował. Mude nie zwracał uwagi na ten nowofalowy dodatek do świty, ale i tak próbował ten fakt wykorzystać. W pewnym sensie Bling stał się dla niego pretekstem do jeszcze bardziej nie-odgadnionego zachowania. Odkrył, że trudniejsze pytania mogą być z powodzeniem przerzucone na barki Blinga. Kiedy ktoś pytał: „Jak akademia sportowa wybiera swych studentów?”, „Czy istnieje w Chinach prawo regresu, jeśli załóżmy, że ten szalony kierowca autobusu przejedzie rowerzystę?” albo „Dlaczego właściwie Chiny organizują te zawody?”, wówczas Mude z kurtuazją odsuwał od siebie owe zagadnienia. - Pan Bee Ling to lepiej wyjaśni. - Niech więc pan to wyjaśni, Bling - upierał się pisarz. - Jeśli Chiny chcą się nam pokazać z jak najlepszej strony, to czemu właśnie w maratonie? Przecież dostaną potężne manto. Bling pochylił się nad przejściem pośrodku podskakującego autobusu, aby w ten sposób Mude nie mógł dosłyszeć jego stów. - Musicie zrozumieć, że paradoks jest czymś innym dla marksistów i dla was, głuptasów. Lenin uważał, że „dialektyka to analiza paradoksu w istocie wszystkich rzeczy”. Engels powiedział: „Ruch sam w sobie jest paradoksem”. Mao zaś utrzymywał, że rewolucja i postęp wyrastają z paradoksu. Tradycyjna filozofia: „Niebo jest niezmienne, jako i Tao jest niezmienne”, była według niego narzędziem w rękach klas panujących, które to narzędzie usprawiedliwiało tradycyjny stan rzeczy. Tak zwana „droga” była zatem formą tego, co zwał Materiałem Mechanicznym lub Parweniuszowskim Ewolucjonizmem i którą uważał za paradoks tkwiący w samym jądrze transcendentalno-metafizycznego taoizmu przeszłości. Jasne? To prawdziwe osiągnięcie początków jego działalności. Mao nie oceniał starych metod, on tylko wskazywał na tkwiące w nich sprzeczności. - Zabezpieczenie na przyszłość? - W pewnym sensie. Z drugiej strony dał początek łańcuchowi rozważań, które doprowadziły do jego klęski. Paradoks może zrodzić rewolucję, lecz kiedy rewolucjonista przejmuje władzę, stara się wyeliminować tę rzecz, która mu władzę dała: opozycję, niezadowolenie, nieufność wobec rządu. Rewolucja jest smokiem, który osiąga szczyt przez pożarcie swego ojca. Tak więc smok rewolucji w sposób naturalny nie może ufać sam sobie - tak? - jak i innym ognistym braciom błąkającym się po poletkach ryżowych. - Wygląda na to, że tego smoka połknęła jego własna żonka - zauważył fotograf. Śledził ostatnie doniesienia w gazetach z tłumaczeniem na angielski. - Masz na myśli wdowę po Mao z jej kwartetem? Nie, to tylko niedołężna staruszka, której trafiły się lejce wózka. Brakowało jej odwagi lub zwykłego sprytu, aby definitywnie odsunąć Mao od władzy. Nawet gdy był stary i zgrzybiały. Nie. To co się naprawdę liczy, to fakt, że będąc na szczycie Mao odważył się dotknąć kilka naprawdę grubych ryb. Wyobraźcie sobie demony jego prywatnego piekła: wszyscy ludzie, których kazał zabić, aby wprowadzić w życie plany Rewolucji Kulturalnej, wszyscy towarzysze, koledzy, profesorowie, poeci... - Myślałem, że z powodu Mao opuściłeś Pittsburg, Bling. Teraz przemawiasz jak wyznawca totalitaryzmu. - Paradoks - odrzekł Bling, odwracając się do okna, za którym przesuwała się nieskończona procesja czarnych rowerów - stał się dla wielu z nas nową drogą. - Skoro tak, to czemu słuchasz Devo? - spytał pisarz. Myślał, że Bling ze swoim śmiesznym jeżem i porozciąganym podkoszulkiem przyłączył się do Nowej Fali. Bling posłał mu zdziczałe spojrzenie. - Nie lubię Devo. A słucham go z tego samego powodu, dla którego biegam. Aby pobudzić wydzielanie endorfiny. - Poklepał się po kieszeniach w poszukiwaniu grzebienia. - Biegam, ponieważ to sprawia ból. Początkowo spotkanie miało się odbyć, aby lekarze i prasa mogli obejrzeć ponad siedemdziesięciu zawodników, którzy startować będą w jutrzejszych zawodach. Co jednak więcej może lekarz wiedzieć o sportowcach niż sam zainteresowany? Co może powiedzieć kardiolog na temat trzydziestopięcioletniego fanatyka ćwiczeń z tętnem 35 uderzeń na minutę i piętami grubymi jak podeszwy butów? Tak więc przegląd lekarski został odwołany, a w jego miejsce pojawiły się pełne obaw ostrzeżenia. Woda była w nich sprawą najwyższej wagi. - Nie wolno ssać gąbek. Napoje od organizatorów ustawione będą na białych stolikach. Od osób prywatnych na czerwonych. Można brać, kiedy przyjdzie ochota. Prywatne napoje muszą zostać dzisiaj dostarczone do analizy. Chuck Hattersly nachylił się i szepnął: - Rozumiem! Chcą ukraść naszą receptę na Gatorade. - Proszę nie osłabiać sił poprzez stres. Apeluję o spokój. Aby nie zatrzymywać widowni i ruchu ulicznego, będziemy jednak obcinać punkty za powolne... Szmer w sali urwał się nagle. Obcinanie punktów? Nikt o czymś takim nie słyszał od początków istnienia maratonu. Dopóki byłeś zdolny zrobić krok, mogłeś pozostać w konkurencji. - Ci, którzy nie przebiegną 25 kilometrów w czasie niższym niż godzina czterdzieści, zostaną usunięci z dalszej części zawodów. Siedzący między sześćdziesięcioma innymi biegaczami chińskimi Yang poczuł, że coś ściska go w żołądku. Nie miał pojęcia o swoim czasie na 25 kilometrów, nie mówiąc o tym, że nie wiedział, ile to jest dwadzieścia pięć kilometrów. Z wioski do szkoły? Połowę tego? Dwa razy tyle? - Ci, którzy przebiegną 35 kilometrów w czasie niższym niż dwie godziny dwadzieścia, zostaną usunięci. Przez moment Yang był sparaliżowany strachem. Przypomniał sobie tłum wiwatujący koło cmentarza. Gdyby go zdyskwalifikowano, nie mógłby już nigdy wrócić do domu. O wiele lepiej byłoby w ogóle nie startować! Wtedy zaświtało mu, że jedyną rzeczą, którą musi zrobić, jest przebiec 35 kilometrów w dwie godziny i dwadzieścia minut. Przez resztę drogi może się nawet czołgać. - Sugeruje się też dobrowolną rezygnację w przypadku złego samopoczucia. - Złego samopoczucia? - mruknął zahartowany w bojach weteran z Nowej Zelandii. - Nie denerwować się? On myśli, że po co my, do diabła, biegniemy? - Jeszcze jedna istotna sprawa. Woda w gąbkach służy do ocierania twarzy. Nie do picia. Napoje znajdować się będą na stołach. Naszym najgłębszym życzeniem jest, aby zawodnicy nie pili wody z gąbek. Kończąc chciałbym życzyć wszystkim szczęścia. Przypominam o dzisiejszym bankiecie w Wielkim Holu. Dziękuję za uwagę. Całe to wydarzenie było trochę i długie, i niezręczne. Nawet jeśli jego cel, mówiąc delikatnie, był do końca jasny, nikt nie chciał przedłużać go pytaniami. Kiedy zawodnicy zaczęli tłoczyć się do autobusów, pisarz - uzbrojony w notes i pióro - przyparł do muru Chucka Hattersly i próbował wybadać jego opinie na temat głównego przesłania konferencji. - Nie ssać wody z gąbek - podsumował Hattersly bez chwili wahania. Gdy droga drogi wiedzie w dół, Powstaje z kolan doktryna prawości. Gdy ukazuje się wiedza i mądrość, Podnosi czoło hipokryzja. Gdy sześć stosunków rodzinnych jest w dysharmonii, Rezultatem jest synowska troska i głęboka miłość dzieci. Gdy państwo podupada, Wznoszą się hymny pochwalne na cześć ministrów. Według słów pana Mude po obiedzie oczekiwało ich zwiedzanie całego wachlarza pałaców i pagód, które ogólnie uważane były za elementy obowiązkowej jazdy każdego, kto po raz pierwszy odwiedzał Pekin. Dziennikarze chcieli wiedzieć, czy zamiast tego nie mogliby odwiedzić hotelu chińskich biegaczy. Mude stwierdził surowo, że popołudnie przeznaczają oni wyłącznie na wypoczynek. Następnie zapragnęli obejrzeć Mur Demokracji. Mude wyjaśnił, że nic takiego już nie istnieje. Pierzastogłowy wolnomyśliciel Bee Wing Bling, czując się rozluźnionym w towarzystwie swych półrodaków, sprostował, że mur co prawda istnieje, lecz pokryty jest ogłoszeniami obywateli poszukujących lodówek z przegródkami na jajka. Żadnych więcej plakatów oporu i protestu. Mude czuł się w obowiązku poinformować, że głupie te napisy były źródłem zamieszania. - Jeśli ktoś chce wyrazić swój komentarz, może napisać bezpośrednio do biur rządowych. - Zgadza się - potwierdził Bili. - Lepiej wprowadzić zamieszanie wśród biurokratów. Są do tego przyzwyczajeni. - Ach! - Mude uśmiechnął się do dziennikarzy. - Zapewne będziecie chcieli zatrzymać się przy Magazynie Przyjaźni przed wyprawą do Zakazanego Miasta. Mają Coca-Colę. Dziennikarze o wiele bardziej woleliby powłóczyć się na własną rękę. Zaczęli już jednak grać na pozytywnych uczuciach Mudego, aby ten załatwił im pozwolenie śledzenia peletonu z jadącej za zawodnikami taksówki. Postanowili go więc nie drażnić. Wszystko można znieść, aby tylko nie siedzieć przez dwie godziny na linii startu-finiszu wraz z resztą obsługi prasowej. Jeśliby Mude nie posiadał uczuć pozytywnych, należało przynajmniej trzymać sięz daleka od jego uczuć negatywnych. Dawało się wyczuć, że pod powłoczką zachodniego stylu i wschodniej cierpliwości zaczyna się zbierać para irytacji. Mimo że pan Mude nigdy tego nie powiedział, było oczywiste, że resztki sympatii dla Blinga zaczęły niknąć w zastraszającym tempie. Kiedy kupował bilety do jakiegoś wartego obejrzenia miejsca, nigdy nie dołączał osoby niedbałego studenta. Bling musiał więc odwołać się do osobistych funduszy, jeśli chciał wejść do Zakazanych Miast czy Pałaców Letnich. Gdy wreszcie fundusze te uległy wyczerpaniu, dziennikarze płacili za niego. Wprawiło to pana Mude w stan ogólnego zaniepokojenia. Wycieczka przybrała niewygodny dla pana Mude obrót: za wiele jankeskich wybuchów śmiechu z sardonicznych komentarzy Blinga na temat pekińskiej recesji, zbyt dużo rozmów, z których czuł się wykluczony, szczególnie jeśli chodzi o zagadnienia sportowe. - Czy pan także biega, panie Wu? Wychodzili właśnie z parku Beihai, słynnego ze swej kopuły i tłumów kolorowo ubranych uczniów, porozrzucanych tu i tam na trawie niczym zagubione kwiaty. Mude opowiadał im o wielowiekowej reputacji parku jako przybytku cichego piękna. Bling udzielał nieco świeższych informacji. Podobno jeszcze dwa lata temu park zamknięty był dla szerokiej publiczności, cudowny spokój jeziora nie zakłócony kursami wypożyczanych łodzi, a masywne bramy zatrzaśnięte i pilnie strzeżone. Nikogo nie wpuszczano do środka, z wyjątkiem żony Mao i jej osobistych gości. Bling mówił też, jakie to było wielkie wydarzenie, gdy po latach biegania obok zakazanego raju, ni stąd, ni zowąd otworzyły się drzwi i od tej pory można już było trenować w środku. Wtedy właśnie Mude przerwał mu swoim pytaniem o bieganie. - Jasne, że biegam - odpowiedział Bling. - Jeden z bohaterów miasta, trzeci rok koślawienia fizycznego na Uniwersytecie Pekińskim. Niech pan nas odwiedzi, panie Mude, bardzo proszę. - Biegacz długodystansowy? - Piątki i dziesiątki. Jestem rekordzistą szkoły na 1500 metrów. - W takim razie będziemy mogli jutro podziwiać pańskie występy? - Przykro mi. Jutrzejsi bohaterowie będą musieli obejść się bez swego niezrównanego towarzysza. - Z pewnością zgłosił pan swoją kandydaturę? Taki miejscowy entuzjasta biegów jak pan? - Zapomniał pan, że otrzymuje się zaproszenie? - Ach, prawda - przyznał Mude. - Zapomniałem. Tym gorzej dla pana, panie Wu. Bling opuścił niebieskie okulary, aby przyjrzeć się twarzy Mudego. Nie sposób było stwierdzić, czy umysł za tą opanowaną twarzą był pełen pobłażania, protekcjonalny, czy jaki tam, u diabła. - Namówcie ich na 1500 metrów wokół Tien An Men, coś jakby maraton w Nowym Jorku, a zobaczycie, jak będę wypruwał z siebie moje żółte żyły. - Byłby to bardzo przyjemny widok. Aby uwolnić Blinga od dalszych tortur, wydawca spytał, czy możemy pojechać na teren uniwersytetu i zorientować się, co nowego na tamtejszej scenie sportowej. Lekka praktyka na torze niewykluczona. Tym razem Bling okazał się wielce niechętny, Mude zaś nieoczekiwanie przychylny. Przyznał wprawdzie, że obowiązkiem jego jest teraz pomagać w przygotowaniach do bankietu, lecz nie ma nic przeciwko temu, byśmy podrzucili go w pewne miejsce, sami zaś towarzyszyli panu Wu w zaprawie sportowej. Wszyscy stali oniemiali w obliczu takiej propozycji. Byli też lekko zbici z tropu. Gdy Mude wysiadł obok wskazanego przez siebie budynku z czerwonej cegły, Bling stał się podwójnie niespokojny. - To było Biuro Spraw Imigracyjnych! - Ciekawe, o kogo mu chodzi? - głośno myślał fotograf. - Nie ręczę za to, ale założę się - stwierdził nieszczęśliwiec Bling - że ktoś chce mnie zamudować. Nikt nie przyjął zakładu. Droga do uniwersytetu upłynęła w smutnym milczeniu. Mimo radosnego gwaru studentów budynki uniwersyteckie były tak tragicznie szare, jak ołowiane niebo ponad nimi. Zwykle w takich miejscach znajdują się trawniki, ale tutaj leżała taka sama jak i w innych okolicach miasta rozgrzebana ziemia, tylko bardziej zaśmiecona. Szeregi zszarzałych drzew gumowych rzucały cień na wszystkie rzeczy wokół, wytwarzając atmosferę jakby dna morskiego. Obrazu dopełniały posępne twarze robotników. Bling wyjaśnił, że istnieje stan wojny między studentami a pracownikami fizycznymi, którzy również mieszkają w miasteczku akademickim. Pękają opony rowerów i zdarzają się gwałty, także bójki pomiędzy gangami robotników, którzy uważają studentów za arogantów i leni, a gangami studentów, którzy myślą to samo o robotnikach, tylko dodają jeszcze słówko „nieuki”. Bez ochrony policji studenci znaleźliby się w prawdziwie opłakanym położeniu. - Spomiędzy czterdziestu tysięcy mieszkańców miasteczka akademickiego mniej niż osiem tysięcy to studenci. - Wygląda na to, że ludzie od młota są o wiele liczniejsi niż inteligencja. - W Chinach zawsze tak było - stwierdził Bling. Z powodu jutrzejszych wyścigów na stadionie nie odbywał się żaden trening. Pomimo to trzech chińskich studentów i dziewczyna z Australii włóczyli się po betonowym budynku sali gimnastycznej w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby dać im klucz do przebieralni. Bling objaśnił, jak obejść się bez klucza i stwierdził, że dzisiaj daruje sobie trening. Wydawca mimo to chciał zostać i zrobić kilka zdjęć. Bling niechętnie sprowadził ich po ciemnych betonowych schodach do popękanych drewnianych drzwi w piwnicy. Dziewczyna grzebała pałeczkami w dziurce od klucza. Bling przejął owe cenne instrumenty, otworzył drzwi i zapalił światło. Było to cementowe pomieszczenie, kompletnie pozbawione okien, zjedna leżanką i malutkim biurkiem. Żelazny pręt umocowany z drugiej strony drzwi wypełniały dziesiątki podniszczonych dresów. - Nasza przebieralnia - stwierdził Bling. - Wykwintne mieszkanko, co? A tutaj... - spod łóżka wyciągnął kartonowe pudło - nasz magazyn sprzętu. W pudle leżały rozwalające się buty nie do pary, cztery bambusowe pałeczki sztafetowe oraz jeden pistolet i jeden dysk. - Oszczep służy do wieszania widocznych tu słodko pachnących kostiumów sportowych - wskazała dziewczyna. Gdy wyszli z budynku, Bling założył na nos swe błękitne okulary i zaczął iść w kierunku, z którego przybyli. - To chyba pomaga zrozumieć, dlaczego Chiny nie wypuszczają lekkoatletycznych geniuszy? Gdy znaleźli się pod główną bramą, stwierdzili, że ich autobus zniknął. Na jego miejscu znajdowała się jedna z tych olbrzymich, czarnych rosyjskich limuzyn, zwanych Czerwonymi Flagami. Wyglądało to jak skrzyżowanie modelu Packarda i czołgu. Z wnętrza wysiadł kierowca, skłonił się w pas i wręczył im cztery zaproszenia. - To od Mudego. Mówi, że autobus potrzebny był do innych celów i w związku z tym do hotelu odwiezie nas limuzyna. Tam będziemy mogli się przebrać. Następnie przetransportowani zostaniemy na bankiet. Czwarte zaproszenie przeznaczone jest dla pana Wu i pan Mude sugeruje, abyśmy przekazali panu Wu, że miejsce zostało już dla niego zarezerwowane. - O cholera - gwizdnął Bling. - O cholera. Trzydzieści szprych otacza piastę, aby stworzyć koło, Ale to obręcz jest źródłem jego użyteczności. Naczynie lepi się z gliny, Ale jego użyteczność zależy od pustki w środku. Pokój posiada okna i drzwi, Ale to podłoga czyni go użytecznym. Dlatego zamieniaj istnienia na swoją korzyść, Nieistnienie zaś czyń pożytecznym. Był to chyba najpiękniejszy salon świata, z pewnością zaś największy. Spokojnie można byłoby rozegrać tam mecz kanadyjskiego futbolu, a po bokach i tak zostałoby miejsce na siedzenia dla publiczności i na łazienki. Za dnia na zewnątrz zawsze znajduje się garstka ludzi, gapiących się na wspaniałą monumentalność Wielkiego Holu. W ten wieczór jednak tłum był bardzo gęsty, ponieważ odbywały się aż dwa przyjęcia: bankiet Maratonu Pekińskiego i oficjalne przyjęcie na cześć prezydenta Gnassingbe Eyademy z Togo. W kraju bez serialu „M.A.S.H.” i gier wideo - było to coś wartego zobaczenia. Tłum, unosząc się na palcach, oczekiwał, że dojrzy coś niespotykanego - słynnego sportowca, może błysk w oku afrykańskiego potentata. Sznur limuzyn. Z pewnością pierwszy pasażer wielkiego czarnego sedana musiał rozczarować - kolczasto-głowy Chińczyk w zwyczajnej brązowej marynarce. Następny gość był już lepszy - wielki wschodni przybysz z brodą. Po nim przyjechał jeszcze lepszy i większy. Ostatnie zjawisko, które wynurzyło się ze środka rosyjskiej limuzyny - do diaska! - ten zdolny był zmusić każdego ciekawskiego do żyrafiego wyciągania szyi. Facet miał niespotykane rozmiary, a prócz tego niósł na sobie arsenał optyczny o bardzo przekonywających propozycjach, poprzypinany wzdłuż szarfy: wyglądało to jak bandoliery na zbójnickim herszcie z przeszłości. Wielu gapiów odeszło wówczas do domów w najwyższym zadowoleniu. Czwarty gość się spóźniał. Przyjęcie zostało rozpoczęte. Hałas było słychać we wszystkich marmurowych korytarzach, ogłuszający niczym zwodniczy huk wodospadu. Gdy dotarli do dwóch pięciometrowych waz przy drzwiach, gdzie przepuścili ich uzbrojeni strażnicy, ulegli zadziwieniu równemu olśnieniu tłumów na zewnątrz. Pokój wielki jak lotniczy hangar, wypełniony tysiącami ludzi przy setkach okrągłych stolików, a każdy ze stolików oblegany przez tuziny kręcących się kelnerów, wymieniających talerze, przynoszących nowe dania, napełniających kieliszki zda się wyczarowane wprost z powietrza., Zaprowadzono ich do zarezerwowanego stolika, przy którym siedziało już ośmioro współbiesiadników, czekając uprzejmie na ich przybycie. Dwóch Afrykańczyków w średnim wieku, w żałobnie wyglądających garniturach i o równie żałobnych minach, dwóch niechlujnych Chińczyków w ubrankach Sun Yat-Sena, jakaś orientalna piękność i dwóch chińskich biegaczy wraz z trenerem. Wszyscy wstali na ich widok i zaczęło się ogólne ściskanie rąk. Kobieta zaś tłumaczyła. Afrykańczycy przyjechali z Tanzanii - trener i szkoleniowiec. Ich żałosne miny brały się z tego, że ich sportowiec) najwyraźniej nie opuścił Tanzanii i nie weźmie udziału w zawodach. Czuli się w obowiązku przyjść na przyjęcie, gdyż posiadali rezerwację miejsc. Postanowili jednak opuścić Pekin jutro rano, zbyt zrozpaczeni brakiem zawodnika, aby być w stanie obserwować wyścig. Niechlujna para pracowała dla „China Sports”, pozbawionego animuszu, lecz nie najgorszego brukowca, wydawanego po angielsku. Dwaj młodzi lekkoatleci pochodzili z wioski w odległej prowincji. Ich twarze subtelnie (różniły się od twarzy mieszkańców Pekinu, były bardziej płaskie, ciemniejsze, z pewnymi cygańskimi pobłyskami. Wyższy i starszy z nich odpowiadał na wzajemne prezentacje ukazując w uśmiechu fenomen dentystyczny, który walczył o lepsze i z pozostałymi atrakcjami wieczoru: miał dodatkowy ząb, na samym środku szczęki, i wcale nie czuł się tym skrępowany. Mniejszy zawodnik był tak nieśmiały, jak jego kolega rezolutny. Często opuszczał długie rzęsy na swe czarne oczy oraz nerwowo zapinał i odpinał guziki płaszcza. Trener był niedosiężny. Po początkowym ganbei wszyscy usiedli do pierwszego dania, które okazało się samo w sobie niezłym maratonem. Gdy dźgali pałeczkami w dziwaczne przystawki, na stole z przodu sali zaprezentowano nagrody dla jutrzejszych zwycięzców - dziesięć ceramicznych waz, jedna większa od drugiej, oraz srebrne trofeum, które co roku powracać będzie do Pekinu, aby trafić do kolejnego zwycięzcy. Jak sala długa i szeroka rozlegały się głośne mlaśnięcia głodnego zachwytu. Cóż za świetne nagrody! Kolejnym punktem programu były przemówienia, dziennikarze dostrzegli Mudego, usadowionego obok podium. Zmienił wcielenie z zachodnio-zachodniego na wschodnio- zachod-ni: oksfordzką ciemnoniebieską marynarkę z wyszytymi na kieszonce herbami. Padło jego nazwisko i Mude podniósł się z krzesła. Fotograf wziął z torby Blinga mały magnetofon, wcisnął klawisz zapisu i postawił go na stole. Wkrótce stało się jasne, że ani Chińczycy, ani Okrągłoocy nie rozumieli ani słowa z przemówienia Mudego. Tysiącznoustny pogłos pogawędek znów podniósł się znad stolików. Mude jakby tego nie zauważał. Amerykański wydawca wdał się w rozmowę ze swymi chińskimi kolegami po fachu oraz trenerem. Pisarz robił notatki. Fotograf zajmował się uwiecznianiem egzotycznych potraw w kolejności ich przybywania, szepcząc do magnetofonu opisy każdej z nich. Gdyby maraton nie wypalił, powstałaby niezła książka kucharska. WIELKI HOL - NOC PRZED ZAWODAMI (hałasy stołowe; niewyraźne przemówienia w tle) Szept obok mikrofonu: Malutkie marynowane pomidory ułożone w delikatny wachlarz, węgorz w imbirze, korzeń lotosu w sosie marżowym, szyjka kaczki, rzodkiewki wycięte w kształcie róż... Wydawca: Czyim pomysłem są jutrzejsze zawody? (chińskie tłumaczenie w obydwie strony) Kobiecy Głos: On mówi, że pomysł pochodzi od mas. W Nowych Chinach wszystkie propozycje wychodzą od mas. Wydawca: Dlaczego nie mają lepszych rezultatów? Spytaj go. Kobiecy Głos: Mówi, że czas najszybszego zawodnika wynosi dwie godziny i trzynaście minut. Spotkacie go dzisiaj. Pochodzi z mniejszości Prowincji Związkowej. Wydawca: Co to za mniejszości? Kobiecy Głos: Wiele ich w Chinach! Ci dwaj chłopcy też pochodzą z mniejszości. Z innych prowincji, mówią innymi językami. Młody Głos Męski (Bling): Na fladze chińskiej znajdują się gwiazdy. Każda z nich przedstawia jedną mniejszość. Szept: Gotowane jajka, marynowane jajka, jajka nasączone herbatą i po jednej tysiącletniej skamielinie jajka na każdy stół, jak złowróżbna czarna galareta z jeszcze czarniejszym żółtkiem. Wydawca: Mogłabyś spytać, czy Chiny gotowe są uczynić wysiłek w celu przyłączenia się do czołówki światowej? Kobiecy Głos: Mówi, że bez wątpienia. Wydawca: Czy sam zajmował się sportem? Kobiecy Głos: Gdy miał dwadzieścia lat, jego wielkim marzeniem był wyjazd na olimpiadę. To było trzydzieści lat temu, w czasie wielkiego zamieszania w Chinach. Szept:...groch, orzechy włoskie, marynowane orzechy laskowe, żołądki ryb i flambe z selera... Męski Głos Chiński: Ganbei! Kobiecy Głos: On mówi: „Za zdrowie waszego kraju”! Wszyscy: Ganbei! Wydawca: Jeżeli ktoś wykazuje wyjątkowy talent sportowy, to czy przyznawane są mu specjalne fundusze rządowe? Kobiecy Głos: Mówi, że tak. Bling: Tak, tak, po trzykroć tak! Kobiecy Głos: Mówi, że osoba szczególnie utalentowana dostanie lepsze jedzenie. Bling: Dlatego drużyna koszykówki wyrosła na gigantów. Jeden trzymetrowy dupek zwany Mongolską Wieżą! To naprawdę dużo. Wydawca: Czy jest filozofia... To znaczy, czy istnieją partyjne wytyczne, dotyczące sprawności fizycznej? Głos Kobiecy: Mówi, że partyjne wytyczne to po pierwsze zdrowie, potem przyjaźń, a potem rywalizacja. Wydawca: Wiedziałem, że muszą mieć wytyczne. Spytaj, dlaczego nigdy wcześniej nie poruszali tej kwestii, gdyż... Bling: Poruszali. Mao zrobił z tego wielką aferę. Sam był zdrów jak rydz. Wydawca: Chciałem powiedzieć, czy Mao świadomy był zdrowia narodu? (długie narady w języku chińskim) Kobiecy Głos: W 1953 roku Przewodniczący Mao zauważył, że stan zdrowia narodu nie jest dobry... zpowodu choroby ubóstwa. Tak więc po wyzwoleniu, w 1953 roku, Przewodniczący Mao zdecydował, aby poświęcić tej sprawie szczególną uwagę. Szept:...marynowane wiśnie, prasowana kaczka, szatkowa-na szynka, mielone mięczaki, pierogi z krowy morskiej, gęś ganbejowana... Męski Głos Chiński: Ganbei! Głos Kobiecy: Mówi: „Za sportowców Chin i Stanów Zjednoczonych”. Wszyscy: Ganbei! Wydawca: Spytaj, co podaje się kontuzjowanemu sportowcowi, czy stosuje się akupunkturę? Głos Kobiety: Mówi: „Tak”. Wydawca: Czy może powiedzieć cośbliższego na ten temat? Głos Kobiety: Tylko na podstawie osobistych doświadczeń. Doznał jednej kontuzji i został uleczony akupunkturą. Bling: Wiecie, na co wskazują ostatnie badania? Oto zdradzę warn, na co wskazują ostatnie badania: że akupunktura działa w zależności od wykształcenia pacjenta. Im bardziej wykształcony, tym mniejsze szansę ozdrowienia. Ganbei za ignorantów! Pisarz: Lepiej uważaj, Bling. Bling: Wiecie, czemu nazywają to Mao-tai? Powiem warn, czemu nazywają to Mao-tai. Kiedy Mao nie mógł dostać dobrego mai tai - po prostu kazał to wymyślić. Pisarz: Bling przysposabia się do złożenia Mudemu serdecznego podziękowania za całą jego troskę. Dobry Boże, spójrzcie, co znalazłem w zupie. Kurzą głowę! Bling: Lepiej ją zachowaj. To jedyna głowa, jaką zobaczysz w Chinach. Pisarz: Zobaczymy, co jeszcze... Szept: On znowu wchodzi, chłopcy. Uwaga! Pisarz: Spójrz na tę kość! Szept: On się zbliża, chłopcy. Pisarz: Ciągnij, Biały Kle, pomyśl sobie życzenie. Głos Kobiecy: Nie będzie o tym wiedział. Nie będzie, z południowego zachodu... Bling: Ona ma rację. Tylko w Pittsburgu widziałem, jak ktoś wyciąga mostek z kurczaka. Pisarz: O co ci chodzi? Słuchaj. Jego kumpel to zna. Okay, ty ciągnij. Fotograf: Muszę to sfotografować! Wszyscy: On wygrywa. Pisarz: Pewnie. Spytaj jeszcze raz, jak ma na imię. Głos Kobiecy: Mówi, że Yang. Wydawca: A jaki ma czas? Głos Kobiecy: Och, on jest bardzo zażenowany, czerwieni się, bo... nie ma żadnego czasu. Wydawca: Żadnego? Nigdy przedtem nie biegał w maratonie? Głos Kobiecy: Nie. Starszy mówi jednak, że to bardzo dobry biegacz. Wydawca: Czemu został zaproszony? Głos Kobiecy: Jego przyjaciel stwierdził, że Yang miał świetne wyniki na pięć tysięcy metrów. Bling: Jaki miał więc wynik na pięć tysięcy? Głos Kobiecy: On nie zna jego wyników. Nikt nie mierzył czasu. Pisarz: Zapytaj... zapytaj o rodzinę. Głos Kobiecy: Odpowiada, że mieszka z wujem i ciotką w okolicach Kufu. I z matką. Ojciec nie żyje. Pisarz: Sierota! Oto czego szukamy! Osierocony kopciu-szek-maratończyk! Pochodzi z mniejszości narodowej, nieśmiały, mongolskie rysy twarzy, wyprzedza wszystkich i sięga po złoto. Spełniają się nasze marzenia... Wydawca: To on wygrał życzenie. Męski Głos chiński: (cośpo chińsku) Ganbei! Głos Kobiecy: Za Długi Marsz! Wszyscy: Ganbei! Wydawca: Za Długi Bieg! Wszyscy: Ganbei! Bling: Za rakiety MX! Wszyscy: Ganbei! Pisarz: Uwaga, Bling! Nadchodzi nasz bohater Mude. Głos Kobiecy: Jeden z dziennikarzy mówi, że nadchodzi pan Xu Liang i pan Mude. Nasz najlepszy zawodnik. Dwie godziny trzynaście minut i kawałek. Wydawca: Dwa trzynaście! To nie żarty! Mude: Dobry wieczór. Chciałbym przedstawić wszystkim naszego chińskiego mistrza, pana Xu Lianga. Wszyscy: Ganbei! Pisarz: Widzę, że mistrz nie wylewa dziś za kołnierz. Bling: I nie wygląda to na jego pierwszy przystanek. Hej, Xu Liang! Za „Piratów” z Pittsburga! Wszyscy: Ganbei! Mude: Ach, dopóki pamiętam, panie Wu. Mam coś dla pana. Jeśli będzie pan tak uprzejmy. Bling: Co to? Mude: Pańskie dokumenty: przepustki, legitymacja i numer. Został pan zaproszony do wzięcia udziału w maratonie. Bling: Cholera. Wydawca: Bling? Ty masz jutro biec? Męski Głos Chiński: Ganbei! Wszyscy: Ganbei! Mude: Panowie i panie, muszę zaprowadzić pana Xu Lianga do innych stołów. Wydawca: Do widzenia! Wszyscy: Ganbei! Bling: Oooch, cholera... Szept:...a teraz desery: makaron migdałowy w słodkim syropie pomarańczowym, jabłka polewane karmelem, które wrzuca się do zimnej wody dla zastygnięcia polewy; brak ciastek fortuny - chińskie ciastka fortuny nie pojawiają się na chińskich stołach. Dobrze po północy na lotnisko w Pekinie przybywa, walcząc z przeciwnym wiatrem, trzeszczący DC-3. Przyleciał z Korei Północnej, zaś na pokładzie ma tonę aralii oraz jednego pasażera, który złapał ostatni czarter z Tanzanii. Magapius obudził się na wietrznej płycie lotniska. Robotnicy ładujący kwiaty na ciężarówki nie odezwali się ani słowem. On sam czuł, że bezcelowym byłoby zaczynać z nimi rozmowę. Stał obok walizki i patrzył. Ogarniała go coraz większa melancholia. Gdy wszystkie skrzynki znalazły się na ciężarówce, podszedł bliżej i spytał: - Pekin? Robotnicy patrzyli tak, jak gdyby ujrzeli ducha. - Biegnę - wyjaśnił, wykonując odpowiednią pantomimę. Pekin. Jeden z robotników uśmiechnął się i wydał z siebie nieartykułowany dźwięk. Reszta zrobiła to samo. Załadowali jego torbę na tył samochodu. Magapius chciał wczołgać się za nią, ale robotnicy nie pozwolili na to. Zaprosili go do szoferki, sami zaś usiedli na przyczepie. W chińskim hoteliku Yang podniósł się z łóżka, na palcach okrążył chrapiących współtowarzyszy i zamknął okno. To nie wiatr go obudził. I tak nie spał. Spojrzał na zamglone ulice pod oknami wspólnego pokoju. Start na placu Tien An Men, około dziesięciu kilometrów w prawo, powrót około dwudziestu kilometrów po lewej. Nie myślał o mecie, jedynie o dwóch punktach, na których mógł zostać wykluczony. Musi trzymać sięblisko Zoa, który biegał już dystansy 20 kilometrów, następnie musi w tym samym tempie osiągnąć punkt trzydziestu pięciu kilometrów, nawet jeśli miałby upaść dziesięć kroków po jego przekroczeniu. Wtedy wstanie z ziemi i dalej będzie już szedł krokiem spacerowym. Jeśli tak wypadnie, dotrze do placu wiele godzin po zwycięzcach. Jeśli cała widownia będzie w domach - tym lepiej dla niego. Dobrze zatrzaśnięte drzwi nie potrzebują zasuwy I nikt ich nie otworzy. Dobrze związany węzeł nie potrzebuje liny I nikt go nie rozwiąże. Dobry biegacz nie pozostawia śladu. 27 września 1981 roku. PlacTien An Men w Pekinie, Chiny. Planowe rozpoczęcie wyścigu: jedenasta zero pięć. Dziesiąta zero zero. Jasne, czyste, błękitne niebo. Słodkie, rześkie powietrze. Mimo to wszędzie roi się od policji i członków PLA. Dziesiąta piętnaście. W pogotowiu czeka eskorta motocyklowa. Piękny to widok - ich dumne białe tuniki i błękitne spodnie, alabastrowe hełmy i śnieżnobiałe hondy. Dziesiąta dwadzieścia pięć. Ostatnie samochody wpuszczone do wnętrza. Autobusy wypełnione oczekującym tłumem, trąbiące taksówki. Dziesiąta dwadzieścia sześć. Wszystko zamiera. Cisza. Takie milczenie przy tylu tysiącach obecnych? Cóż za uwaga! Cóż za siła! I cóż za koląca niepewność w obliczu owej właśnie siły. Kaszlący i spluwający mężczyźni. Kobiety z chustkami przyciśniętymi do ust. Dziesiąta dwadzieścia osiem. Uczestnicy przebiegają przez plac w kierunku linii startu. Nerwowi i wielobarwni w swych różnorodnych kostiumach, podobni latawcom kołysanym przedpołudniową bryzą. Dziesiąta trzydzieści pięć. Dwukrotnie przechodzi obok regiment PLA (nie lubią, aby nazywać ich Czerwoną Gwardią), którego członkowie przypominają wybrakowane manekiny. Dziesiąta pięćdziesiąt cztery. W górę wystrzela pęk balonów chorągiewek, i opada, trzepoce na wietrze, znowu próbuje, unosząc za sobą czerwony ogon powitania. Jedenasta zero zero. Wokół jeżdżą samochody zaopatrzone w głośniki i doradzają zgromadzonym zachowanie spokoju ciszy oraz nieprzekraczanie linii. Jedenasta zero pięć. Dokładnie co do sekundy - strzał! Wysartowali! Żadnych okrzyków i oklasków. Jeden tylko odważny dżip koloru khaki z napisem „PRCC” podąża za biegaczami. Porusza się wzdłuż krawężnika, trąbiąc i torując swą drogę wśród tłumu. Pisarz amerykański wybiera sobie odpowiednie miejsce obserwacyjne i rozkłada krzesełko. Oto i oni, prowadzi Koreańczyk, ośrodku placu balony nareszcie wzbijają się w powietrze. Chińczycy biegną na samym końcu. Młody Yang jest ostatni. Pisarz podnosi zgięty palec, by przypomnieć chłopcu o wspólnej kości. Yang odpowiada na pozdrowienie. Po następnym zakręcie Yang wychodzi na prowadzenie w grupie chińskiej i tym razem malutki Bling znajduje się na szarym końcu. Wygląda tak samo nieporządnie jak zwykle podczas treningów szkolnych. Numer na jego plecach przyczepiony jest do góry nogami. - Ile jeszcze? - sapie. - Około czterdziestu kilometrów - odkrzykują ludzie. 20 kilometrów do zachodniej części Alei Fu Xing, gdzie znosi się pręgierz Gu Czeng Hu i 20 kilometrów z powrotem, potem runda wokół placu i finisz. Trasa wyścigu wiedzie obok wielu interesujących obiektów - Zakazanego Miasta, Wojskowego Muzeum Rewolucji, Krematorium Ludowego z jego złowróżbnym piórem żółtego dymu... i milionów, milionów ludzi. To właśnie będzie dominujący widok, twarz przy twarzy, z których każda przesyłać będzie swój niepowtarzalny sygnał, niczym taśmy na konsolecie, kiedy każdy sygnał składa się w jakąś pieśń, twarze zaś zmywają w jedną. Wszyscy sportowcy na zawsze zachowają w pamięci ów jeden falujący, czarnooki obraz: Twarz Chin. Nikomu innemu nie będzie on dozwolony. Twarz tę przebiega skurcz, kiedy głośniki informują, że ich mistrz i faworyt Xu Liang nie występuje w dzisiejszym maratonie. Zachorował zaraz po bankiecie i wycofał się z zawodów. Rezygnacja Xu była źródłem wielkiego rozczarowania wśród zawodników chińskich i zarazem powodem wielkiej zmiany w przyjacielu Yanga. Zoa jest wicemistrzem Chin. Wszyscy oczekują, że przejmie rolę, która należała do Xu. Ta odpowiedzialność ciąży na nim bardzo silnie. Yang widzi to wyraźnie, obserwując brak koncentracji i nierówne tempo przyjaciela. Zoa rusza nerwowo głową i ramionami. To błąd... błąd... Gdy lekkoatleci nikną z pola widzenia, tłumy zaczynają przyglądać się dziennikarzom i vice versa. Pomimo wysiłku włożonego w ugłaskanie pana Mude nie pozwolono im jechać za peletonem. Zostali poinformowani, że mogą bardzo wygodnie obserwować wyścig na ekranach telewizorów w autobusie prasowym, tak jak i reszta dziennikarzy. Autobus nabity jest aż po dach. Amerykański wydawca wdaje się w sprzeczkę. Fotograf wypada z furią ze środka. Pisarz włóczy się po placu z krzesełkiem pod pachą. Czeka na przypływ inspiracji. Zamiast tego natyka się na grupkę Chińczyków oglądających tekturowe pudło, ustawione na składanym stoliczku. W środku pudła znajduje się kolorowy telewizor ze skaczącym obrazem czołówki maratonu. Rozkłada krzesełko i przyłącza się do grupy. Nadchodzi piękna kobieta z wczorajszego bankietu i tłumaczy słowa chińskiego komentatora. Pisarz wyciąga z torby termos dżinu z tonikiem i nalewa do filiżanki. Nieźle! Brak tylko odrobiny inspiracji. Jedenasta trzydzieści piąć. Widać Mike’a Pinocci ze Stanów, za nim biegnie Bobby Hodge, Inge Simonsen i Magapius Dasong. Mike łapie butelkę ze stolika, wypija połowę, a resztę oddaje wysokiemu Tanzańczykowi. W środku chińskiej grupy Yang patrzy na krok swego przyjaciela. Zbyt sztywny, zbyt napięty... Biedny Zoa... 20 kilometrów. Pinocci, Simonsen, Tanzańczyk. 25 kilometrów. Pinocci w świetnej formie. Z tyłu wysoki, ciemny Magapius Dasong wygląda równie dobrze. Amerykański trener próbuje wcisnąć Pinocciemu kubek Gatorade, ale spóźnia się o ułamek sekundy. Przechwytuje go Tanzańczyk. Po wypiciu jednego łyka podbiega do Pinocciego i wręcza mu kubek. Sportowcy uśmiechają się do siebie przyjaźnie. 28 kilometrów. Pinocci i Dasong obok siebie. Potem niepewnie walczący Simonsen, za nimi wynurzający się z peletonu niezgrabny Szwed Erikstahl. W okolicach trzydziestego kilometra wybiega policjant, aby przepędzić z drogi rozentuzjazmowanego widza. Magapius skręca, by ominąć policyjny rower i podstawia Pinocciemu nogę. Amerykanin potyka się, przetacza przez biodro i ramię, podnosi i biegnie dalej. Jest już jednak trzeci za Tanzańczykiem i Koreańczykiem Go Czu Senem. Pozostaje w czołówce, lecz rozszerzone oczy zdradzają, że utracił całą koncentrację. Magapius daje się wyprzedzić Koreańczykowi. Rzuca Pinocciemu przepraszające spojrzenie i puszcza go przodem. Odcinek nierównej drogi powoduje jakieś usterki w pracy kamery. Przez kilka kilometrów sportowcy stają się rozmytymi plamkami na ekranie. Widownia zebrana na placu zaczyna w końcu przejawiać oznaki zdenerwowania. Odzywa się bębnienie - pięści tłuką o pusty metal bez rytmu, bez wytchnienia. Przez tłum przebija się pojazd wojskowy, aby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Wiatr próbuje zabawić zebranych podrywając w górę kawałki papieru, zalegające pusty plac. Powraca samochód z nowymi pasażerami w postaci kilku młodzików w kajdanach, w tym jednego z zakrwawionym uchem. Wszyscy na pokładzie patrzą przed siebie stoickim wzrokiem - zarówno złapani, jak i łapiący. Trzydziesty piąty kilometr. Kamera działa już normalnie. Obraz staje się wyraźny. Pinocci trzyma się za biodro i spada z pozycji na pozycję. Magapius wciąż pewnie w czołówce, zostawiając Simonsena, Koreańczyka i Erikstahla na ścisłym prowadzeniu. Yang uświadamia sobie, że minął krytyczny punkt 35 kilometrów. Będzie mógł ukończyć bieg. Czuje się świetnie. Zaczyna przyśpieszać. Czemu nie? Gdy wyprzedza Zoa, jego wymęczony przyjaciel zachęca go do walki, chi oh. Daleko, daleko z tyłu Bling dyszy „Och, cholera, cholera...” Widzi, że nie zdoła zapobiec wykluczeniu przed 35 kilometrem. Ten skurczybyk Mude! Będzie wprost zachwycony, że pan Dupek Wu nie dotarł nawet do mety. Japońscy kamerzyści zawiedzeni są zachowaniem tłumu. Ci Chińczycy są sztywni i martwi jak kloce drewna! Pewien mężczyzna wychodzi na środek ulicy i próbuje rozruszać widownię. Z początku zebrani ludzie są zbici z tropu. Krzyczeć? Nie mają nic do pokrzyczenia. Pierwsza dwadzieścia jeden. Kjell Erikstahl przecina taśmę. Dwie godziny piętnaście minut i dwadzieścia sekund. Niezbyt zachwycający wynik, ale biorąc pod uwagę miejsce, rygory, powietrze - nie jest najgorzej. Zaraz za nim plasuje się Norweg Simonsen (dwie piętnaście pięćdziesiąt jeden), trzeci zaś przybiega Jong Hyon Li z Koreańskiej Republiki Ludowo-Demo-kratycznej (dwie godziny piętnaście pięćdziesiąt dwa). Następny jest rodak Li, Go Czu Sen. Chuck Hattersly jest piąty - jedyny jankes, który otrzyma wazę. Kulejący Amerykanin i wysoki Tanzańczyk wpadają równocześnie na metę, co daje im dziesiątą pozycję. Na linii końcowej padają sobie w ramiona. Na finałowej rundzie wokół ogromnego placu Yang zaczyna nagle wyprzedzać coraz to kolejnych rywali. Tłum jest zachwycony. Teraz mają już powód do wznoszenia okrzyków. Japończyk z magnetofonem zagrzewa ich do czynu - Chi oh! Chi oh! - co przywabia grupkę niespokojnych i zmartwionych policjantów. Widzowie powinni zachowywać spokój. Gdy Yang wyprzedza dwóch Włochów i dwóch Japończyków, ludzie nareszcie pojmują w czym rzecz: - CHI! OH! CHI! OH! CHI! OH! Yang nie jest pierwszym Chińczykiem na mecie. Szybszy był Peng Dżiasheng, z wynikiem dwa dwadzieścia sześć zero trzy. Ale Peng jest kompletnie wyczerpany i nie potrafi złapać oddechu. Yang finiszuje pełnym sprintem, wymachując miarowo rękoma, w świetnej formie, z błyskiem w cygańskich oczach. Tłum przerywa linię i unosi go za ramiona. W Pekinie bohaterowie niekoniecznie finiszują pierwsi. Trochę później, na krytycznym punkcie trzydziestu pięciu kilometrów trzech urzędników wbiega na trasę, powiewając pokaźnych rozmiarów czerwoną flagą. Chcą zatrzymać Blinga. Ten jednak przyspiesza. - Z drogi, żółte świnie! Przebiega między nimi i przyspiesza jeszcze bardziej. Ku wielkiemu zadowoleniu widzów urzędnicy rzucają się w pogoń. Tłum wiwatuje na cześć wykluczonego spóźnialskiego. Maprawdę Chi oh. Bling przejmuje ich entuzjazm i wrzeszczy do goniących urzędników: - Nigdy nie weźmiecie Bee Wing Lou żywcem! Na szczęście pościg wkrótce ustaje i Bling dociera do mety. Po zakończeniu imprezy Bling przeprosił wszystkich zainteresowanych, zaklinał się, że żałuje za wstrzymanie ruchu ulicznego na przeszło godzinę i, nie, naprawdę nie wie, dlaczego to zrobił. - Może czerwona flaga tak na mnie podziałała. Następny dzień poświęcony został na odpoczynek dla sportowców i kolejną obowiązkową wycieczkę dla dziennikarzy. Tym razem podziwiać mieli krajobraz wiejski oraz jeszcze bardziej starożytne cuda. Mały autokar zatrzymał się na drodze do grobowca dynastii Ming. Była ona z obu stron ozdobiona rzeźbami i fotograf pragnął uwiecznić to na kliszy. Pisarz również wysiadł z samochodu: chciał wybadać nieoficjalne plotki na temat Żółtego Zagrożenia. Przeszedł przez drogę i znalazł siew złożonym z pięciu rządków sadzie gruszkowym. Musiał wysłuchać racji swej kiszki stolcowej. Przykucnięty pomiędzy opadniętymi gruszkami i falującymi chwastami pisarz próbował myśleć o swej pracy. Mieli zarówno dużo zdjęć jak i informacji, ale brak było myśli przewodniej, aby stworzyć z tego historię. To jest właśnie problem z Nową Polityką Otwarcia Bambusowej Kurtyny - jest zbyt wiele malutkich kawałków, aby można je zebrać w rozsądną całość. Potrzebny był stary, dobry haczyk w stylu scenariusza Pearla Bucka albo świeża inspiracja. Spojrzał bliżej na garść liści, które zerwał z rosnących wokoło chwastów. „Święte ziele!” Otaczało go ze wszystkich stron, całe akry kołysane delikatnym powiewiem. Ming-a- wanna! Do autobusu powrócił tryskając energią. Ledwie mógł doczekać się opuszczenia ciemnych grobowców i nieprzyjemnych świątyń i powrotu do pokoju hotelowego. Jego kieszenie płonęły, jakby wypełnione gotową do wydania forsą. W Pekinie nie handluje się narkotykami, ale jest mnóstwo sklepów z fajkami, które sprzedawane są jako memento wojny opiumowej. Gdy znalazł się w hotelu, pokruszył gałązki, wrzucił je do glinianego naczynia i podpalił. Napełnił płuca zbawiennym dymem. Do czasu, gdy towarzysze zapukali do jego pokoju, aby powiedzieć, że zajechał autobus, mający zawieźć ich na ceremonię pożegnania w hotelu „Pekin”, miał już w głowie gotowy plan. Był nieźle przemyślany i teraz pozostawało już tylko wprowadzić go w życie. Bling i reszta ekipy okazali daleko idącą, aczkolwiek zrozumiałą rezerwę. - Jesteś szalony. Co gorsza, jesteś naćpany. Co ty sobie myślisz? Że oni tak po prostu pozwolą nam odlecieć z nim w roli turystycznego suweniru? - Mówię poważnie. Weź pod uwagę ogromny rozgłos. I te nagłówki: „Kompania obuwnicza przemyca mistrza z Czerwonych Chin”. Powtarzam: tylko o tym pomyśl. Po kilku latach w Oregonie, pracując pod opieką dobrego trenera, ten chłopak wygra Maraton Bostoński. Sprzeda miliony pieprzonych butów. Widziałem statystykę. Z dwa zero sześć na trzydziestym piątym kilometrze doszedł do dwa dwadzieścia dziewięć na finiszu. To daje cztery pięćdziesiąt trzy na dwa kilometry na ostatnim odcinku maratonu. Rekord świata! Ten dzieciak to skarb, oświadczam, diament, który potrzebuje szlifierza. Pomyślcie o tym. W najlepszym interesie tego chłopca. Wydawca skinął głową. Najwyraźniej rozważył sprawę. Szczególnie milion butów i otwierający się rynek wschodni. Fotograf wciąż miał wątpliwości. - Nawet jeżeli chłopak się zgodzi, to jak go stąd wydostaniemy? Widzieliście papierkową robotę na lotnisku. Jaki paszport mu zapewnimy? - Paszport Blinga. - No, przepraszam bardzo! - Z paszportem Blinga i szalikiem wokół szyi - biedny chłopiec nie może mówić, towarzysze, taki długi bieg: laryngitis - może mu się powieść. - Ja jeszcze raz cholernie przepraszam, ale skąd ci u licha przyszło do głowy, że mały Bling da swój paszport? - Ponieważ magazyn zapłaci mu za milczenie i za wskoczenie w piękne, błękitne ocieplacze oraz powrót na rodzinną mieizę w Kufu czy Bóg wie gdzie. - Ile? - domagał się Bling. - Powiedzmy, że tysiąc dolarów pokryje koszty lotu i kłopotu. Teraz wydawca zaczyna cholernie przepraszać. Bling zaczął już połykać przynętę. - Powiedzmy dodatkowe pięćset za lot powrotny. Fotograf układał w myśli fotoreportaż dla „Sports Illustrated”: zdjęcie chłopaka wysiadającego z samochodu w Eugene, spotkanie z Bowermanem na boisku w Hayard, uścisk dłoni w ratuszu miejskim, błysk złotego pioniera w tle... - Rzućmy okiem na zdjęcie w twoim paszporcie, Bling. - Nie mniej niż trzy tysiące chińskich juanów. To rozsądny kompromis, trochę więcej niż tysiąc dolarów! - Chiński komunistyczny Shylock z Pittsburga. - W jaki sposób mu o tym powiemy? Najpierw trzeba będzie odłączyć go od trenerów. - Zaprosimy go na nasząjutrzejsząwycieczkędo Wielkiego Muru! - wykrzyknął fotograf, dodając kolejne zdjęcie do planowanego reportażu. - Co pan o tym sądzi, kochany wydawco? - Na początek, Bling w niczym nie przypomina tamtego chłopaka - zauważył wydawca. - Mają inne oczy, nosy. Dajcie mi tu zdjęcie, bo sądzę, że nawet po ucharakteryzowaniu tamtego faceta, urzędnik tylko spojrzy i... Urwał, wlepiając wzrok w otwarty paszport. - Na Boga, Bling! W jaki sposób pozwolono ci na używanie zdjęcia w tych groteskowych okularkach? - Polecenie lekarskie - wyjaśnił Bling. Kiedy na przyjęciu ujrzeli swego niedoszłego zakładnika, rzucili siędo jego stolika i zaczęli ponownie składać gratulacje. Każdy wymieniał z nim uścisk dłoni z nadzieją, że obudzi w nim zaufanie. Bling przetłumaczył ich zaproszenie na wycieczkę do Wielkiego Muru. Chłopiec zamrugał oczami, zaczerwienił się i wzrokiem poprosił o radę trenera. Ten zaś wyjaśnił, że nie będzie to możliwe. Wszyscy zawodnicy chińscy odwiedzają jutro Centrum Narodowej Wystawy Rolniczej. Dziękujemy za pamięć. Przed dotarciem do ich stolika, Bling z pisarzem obmyślili serię alternatywnych spotkań, w czasie których w spokoju mogliby porozmawiać z chłopcem. Bling mógłby pójść za nim do łazienki. Bling powiedziałby, że jest do niego telefon... spełnienie ich marzeń nadeszło jednak z najmniej oczekiwanej strony - od mistrza niespodzianek - pana Mude. - Trener wspomniał o waszym uprzejmym zaproszeniu dla naszego małego przyjaciela - zagaił Mude, stając obok ich stolika. Dziś wieczorem miał na sobie bardzo niezobowiązującą marynarkę, był też bez krawata. - Odbyłem naradę na ten temat z panem Wenlao i panem Quisan. Doszliśmy do wniosku, że to polepszyłoby stosunki między naszymi narodami. Po drugie, nasz kochany Yang nigdy jeszcze nie widział Wielkiego Muru. Chiny winne są mu tę wycieczkę, prawda? Skinęli energicznie głowami. Mude spytał o postępy w ich pracy dziennikarskiej. Coraz lepiej, odpowiedział pisarz. Mude pogadał jeszcze chwilę, potem przeprosił i odszedł. - Wybaczcie, ale czy to nie ten Tanzańczyk, który podstawił nogę Amerykaninowi? Muszę mu pogratulować. Co do naszego przyjaciela, sam zajmę się załatwieniem szczegółów. Dobranoc. - O, cholera - mruknął wydawca po jego odejściu. - O, choera... Następnego dnia pan Mude był nadal w dobrym nastroju, choć ubrał się nieco sztywniej niż poprzedniego wieczoru - w kurtkę i dżinsy. Na każdą prośbę fotografa zatrzymywał autobus. Śmiał się z uszczypliwych uwag Blinga o stanie dróg w Chinach. Tryskał dobrocią. Wiedział, że doskonale wywiązał się ze swojej misji. Żadnych przykrych incydentów, a w dodatku nauczył się wiele na temat jankeskich zwyczajów. Jak to się mówi, zaczynał kontaktować. Tak więc, gdy po przechadzce do Wielkiego Muru Bling spytał, czy mógłby zrobić z panem Yangiem małą przebieżkę przed odjazdem - tak sobie, aby rozruszać kości” - Mude odpowiedział z czarującym uśmiechem, używając wyrażenia, które specjalnie zachował na tego typu okazję: - W porządku, chłopaki. Walcie śmiało. - Kiedy znikali z Yangiem za rogiem, Bling ciągle nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Dziennikarze bawili się z dzieciakami na parkingu, Mude zaś palił papierosa w towarzystwie kierowcy. Napływali turyści. Wielki Mur rozciągał swe cielsko niczym ogromny, kamienny smok, większy niż czerwie Diuny i cięższy niż Wielka Piramida w Gizie. Nie był jednak potężniejszy. Co to, to nie. Jako cud klasy światowej, Wielki Mur jest bardziej przytłaczający niż podnoszący na duchu. Łatwo wyczuć, że do zbudowania cielska tego węża potrzeba paranoicznego umysłu nadzorującego przedsięwzięcie, którego zakończenie trwało trzydzieści wieków i które sięgnęło długości pięciu tysięcy kilometrów. Wielka Piramida głosi: „Wznoszę się ku niebiosom”. Wielki Mur mówi: „Trzymam się z dala od prostaków”. Chiny krzyczą: „Wpuśćmy dwudziesty wiek!” Mur twierdzi: „Prostacy rozprzestrzenia się wszędzie - filmując reklamówki piwa, kupując coca-colę, rozsiewając wkoło swoje obrzydliwe produkty”. Dwudziesty wiek odpowiada: „Oto nadchodzę: razem z prostakami i nie powstrzymają m-nie takie mury... Nadchodzę, ponieważ Czas nie może ot, tak sobie przejść obojętnie obok czwartej części ludzi tej planety”. Mur milczy. Dwaj biegacze ukazali siew polu widzenia dopiero po dwu godzinach. Szli powoli, a Bling wcale się nie śmiał. Kiedy jego oczy napotkały wzrok pisarza, skinął i powiedział bezgłośnie: „Zgodził się”. Bez żadnego entuzjazmu. Z jakiegoś powodu konspiratorzy stracili zapał. Bling nałożył swe błękitne okulary, wszedł do autobusu i zaczął gapić się przez okno. Yang usiadł w drugim końcu autobusu i wpatrywał siew przeciwną stronę drogi. Mude wywnioskował, że jazda powrotna dlatego upłynęła w milczeniu, gdyż wszystkim żal było opuszczać gościnne Chiny. Gdy trzeba opuścić Pekin zaledwie po kilku tygodniach pobytu, serca muszą okryć się żałobą. Kiedy na parkingu hotelowym opuszczał ich na dobre, przycisnął każdego po kolei do piersi. Dodał też, że gdyby kiedykolwiek poczuli, że chcą uwolnić się od kapitalistycznej, wielkopańskiej mentalności, zawsze mogą zwrócić się o pomoc do przyjaciela Wun Mude w Pekinie. On zadba, aby Chiny przyjęły ich na swe łono. Bling milczał. W windzie dziennikarze w końcu zapytali chóralnie: - No i co? - Mam zabrać go do taksówki podczas jutrzejszego porannego treningu. Dokumenty będzie miał przy sobie. - Dobrze. Królewicz i żebrak z Pekinu. - Co odpowiedział? Kiedy spytałeś...? - Opowiedział mi historię. O śmierci swego ojca. - No więc...? - Kilka lat temu był tutaj ruch - właściwie dziwna moda - zainicjowany przez członków inteligencji, którzy nie potrafili już wytrzymać tej sytuacji. Lekarze, prawnicy, nauczyciele... Także dziennikarze. Gdy udowodniono im jakąś zbrodnię przeciwko Rewolucji Kulturalnej, przeganiano ich wokół miasta kompletnie nagich, z wyjątkiem powieszonego na szyi paska papieru. Na nim zapisywano rodzaj przewinienia. Ludzie - sąsiedzi, nawet własne rodziny - ubliżali ofiarom i ciskali w nie błotem, oddawali na nie mocz. My, Chińczycy, jesteśmy pieprzonymi barbarzyńcami, wiecie? Nie ma w nas ani krzty dyscypliny. Nigdy nie byliśmy wolni! Gdybyśmy nagle mogli pójść i, jak w Stanach, w pierwszym lepszym sklepie kupić sobie broń... Rany! Świst ołowiu i krew na każdej ulicy! - Bling! Co z chłopakiem? - Tutaj w Pekinie łapali doktorów. Za usługiwanie elementom wyzyskującym, pomoc przy burżujskich atakach serca i tak dalej. Na koniec dwudziestu najlepszych lekarzy, śmietanka narodowej medycyny, otruło się, aby zaprotestować przeciwko tym wydarzeniom. - Niezły protest. - Tak... Cóż, w prowincji Yanga padło na nauczycieli. Ojciec chłopaka był profesorem poezji. Skazano go za analizę twórczości tego czy innego wyklętego faceta. Po solidnej porcji zniewag, w towarzystwie kilkunastu innych kolegów, wszedł do sali sportowej prowincjonalnego uniwersytetu w samym środku turnieju pingpongowego. Tak więc cała grupa weszła na salę, wyciągnęła miecze i zaprotestowała. - Jak kostki domina. Bling przytaknął. - Człowiek na końcu kolejki miał do wykonania podwójne zadanie: najpierw dźgnąć swego towarzysza, potem popełnić samobójstwo. Próbowano nie dopuścić tego do publicznej wiadomości, ale istniały zdjęcia. O takich rzeczach mówi się nawet w Chinach. - Jezu. - Ten facet na końcu był ojcem Yanga. - Dlatego chłopak się zgodził? - Myślę, że stypendium w wysokości trzech tysięcy huyenów... też mogło mieć pewien wpływ. Następnego ranka tak długo oczekiwali na królewicza i żebraka, jak to było możliwe. Fotograf nerwowo obracał pokrowiec aparatu. Pisarz przeszukiwał kieszenie, aby upewnić się, że nie ma już w nich liści dzikiego ziela. Wydawca zapłacił rachunek telefoniczny. W końcu zamówili taksówkę. - Zaczynam podejrzewać, że nigdy nie ujrzymy ani Blinga, ani Yanga, nie mówiąc o tysiącu zielonych. Wydawca przytaknął ze smutkiem. - Zastanawiam się, czy chłopak też dostanie swoją dolę. - Zastanawiam się, czy chłopak w ogóle wie o naszych planach. Bling mógł nas wszystkich wystawić do wiatru. Z nimi niczego nie można być pewnym. Samolot miał dwie godziny opóźnienia - niespodziewana praca na rzecz ofiar powodzi. W barze obok popijali sobie właśnie chińskie piwo, kiedy zobaczyli taksówkę. - Hej, patrzcie! Na Boga, to on! - To on, na Boga, we własnej osobie - przyznał wydawca, wcale nie uradowany tym faktem. - I na Boga, w tych okularach i czapce wygląda zupełnie jak Bling. Fotograf odstawił od oczu lornetkę. - Bo to jest Bling. Do momentu startu nie mogli nic od niego wyciągnąć. - Co zrobiłeś z pieniędzmi? - Słyszeliście. Trzy chińskie tysiączki poszły na fundusz, który sfinansuje przyszłoroczną podróż Yanga na Maraton Nike w Eugen. - Poczekaj na reakcję księgowego. - Nie załamuj się. Jest szansa na wykradzenie go, gdy przyleci do Oregonu. - Co z tobą, Bling? Z twoją edukacją, twoją karierą? - Kiedy wczoraj wieczorem wróciłem do akademika, odkryłem, że już tam nie mieszkam. Wszystko zniknęło, moje świerszczyki i tak dalej. Wiecie, kto zwinął się na moim łóżku, jak jaki obrzydliwy wąż? Ten przeklęty Tanzańczyk. Mude polubił chyba jego styl. Postanowiłem więc zrobić sobie mały prezent. Wyjechać w podróż. - Słuchaj, Bling. Bądźmy szczerzy. Czy ty w ogóle zapytałeś Yanga, czy chce z nami lecieć, czy to był jeden wielki żart? - Ja nie mam wyrzutów sumienia - pociągnął nosem Bling. Wcisnął guzik i wygodnie rozparł się w fotelu z rękami splecionymi na karku. - Poza tym, nie straciliście waszych pieniędzy. - Tysiąc dolarów w zamian za trzydziestoletniego punka z Pekinu? Z wynikami, które osiągają dziewczyny w szkole średniej? - Ach... Cóż za brzydki chłopiec! Yang nie czekał na autobus z lotniska w Kufu. Swoją torbę i płaszcz pozostawił z Zoem. Mógł odebrać je później w szkole. Wyruszył z płyty lotniska, kierując się na wschód, tam, gdzie leżała jego wioska. Czuł się szczęśliwy, że jest znów w domu. Zamiatacze ulic przesyłali mu uśmiechy. Robotnicy na polach machali dłońmi. Tutaj tkwiła różnica: w Pekinie nikt się nie uśmiechał i nie pozdrawiał na ulicach. Ludzie przechodzili obok siebie obojętnie, z oczami wbitymi w pustkę, aby uniknąć kontaktu. Może była to zwyczajnie różnica między życiem na wsi i w mieście, nie zaś pomiędzy rządami, nacjami czy rasami. Może są tylko dwa rodzaje ludzi: z miasta i ze wsi. Przebiegł po drewnianym moście spinającym brzegi kanału i wskoczył w zarośla. Przez wilgotne powietrze ujrzał fengi, odcinające się od wieczornego nieba, oraz swego dziadka na szczycie jednego z nich. Jego sylwetka przypominała ciemną literę chińskiego alfabetu, skręcona w jednym ze starożytnych ćwiczeń. Wysoka pozycja jest, niczym ciało, źródłem wielkich kłopotów. Ciało jest sprawcą wszystkich nieszczęść. Gdy ciało umrze, czy będziemy się o coś martwić? Tak więc ten, kto dba o swe ciało bardziej niż o władzę w imperium, Otrzyma imperium w posiadanie. Ten zaś, który kocha swe ciało bardziej niż władzę w imperium, Otrzyma celę w więzieniu. - Lao-cy „Tao Te Ching” lub Nie idź za przywódcami, Pilnuj liczników na parkingach... - Bob Dylan „Subterranean Homesick Blues” CWANY WIEWIOR KONTRA ROZWŚCIECZONY NIEDŹWIEDŹ - opowiedziane przez babcię Whittier Czy to możliwe, że jesteście jedynymi dzieciakami, które nigdy nie słyszały opowieści o tym, jak to do Topples Bottom przybył niedźwiedź? Był to wielki wyżynny niedźwiedź, i nie tylko wielki, ale wstrętnie wielki. I włochaty, i zły, i głodny. Prawie doszczętnie pożarł całe Bottom, aż w końcu Cwaniak pokazał mu, gdzie raki zimują. Tylko posłuchajcie i zobaczcie, czy tak nie było. Wstał piękny jesienny poranek, wczesny, zimny i słodki jak jabłecznik. Jedyną osobą, która nie spała, był stary Tatuś Słońce, a i on tylko ledwo-ledwo. Na niższych gałązkach drzew wisiały resztki porannej mgły zwane przez niektórych „anielskimi włosami”. Poranna zmiana ociągała się z objęciem posterunku, świerszcze nie odłożyły jeszcze swoich skrzypiec, pająki nie strząsnęły rosy z sieci. Ptaki niezupełnie się rozbudziły, zaś nietoperze miały ciągle kłopoty z zaśnięciem. Wszystko trwało w bezruchu, z wyjątkiem samotnego słonecznego palca, gładzącego szorstką korę orzechowca. Był to jeden z najładniejszych dni w roku i wszyscy mieszkańcy Bottom pozwolili mu nadejść cicho, powoli i aromatycznie. Cwany Wiewiór już nie spał, ale nie chciało mu się wstawać. Wylegiwał siew najwyższej dziupli swojej topoli z nosem wystawionym spod poduszki puszystego ogona, marząc o lataniu. Co jakiś czas otwierał jedno oko i przez gąszcz rudych włosów spoglądał, czy aby orzechy na sąsiednich drzewach nie są już gotowe do zbiorów. Musiał przyznać, że bardzo szybko dochodziły do pożądanego stanu. Wczoraj cały dzień obserwował, jak robiły się coraz bardziej brązowe i o zachodzie słońca utwierdził się w przekonaniu, że do doskonałości potrzeba im tylko jednego dnia. - Co znaczy, że jeśli nie zerwę ich dzisiaj, jutro będą trochę mniej doskonałe. Obiecywał sobie: - Jak tylko promień padnie na pierwszy orzech, biorę się do dzieła. - Potem, po kilku spojrzeniach. - Kiedy dotknie drugiego orzecha, skaczę natychmiast z workiem na plecach i przystępuję do pracy... -1 tak dalej, zasypiając i budząc się, wdychając nieruchome, słodkie powietrze. Orzechy stawały się coraz bardziej brązowe. Promień słońca przesuwa się po cichu po piętnastym! Szesnastym! Lecz poranek jest po prostu tak uroczy, zaś powietrze tak marzycielsko spokojne, że grzechem byłoby zakłócać ten stan harmonii. No cóż, palce dotykają dwudziestego siódmego orzecha i wtedy... piekielny, nieboski ryk przewala się po całym Bottom, jak diabelski pociąg towarowy albo przynajmniej pojazd prowadzony przez równie nieczystego krewnego. Och, cóż za ryk! Och, och, och! Nie tylko głośny i drugi, ale wysoki i niski, rozpalony i mrożący za jednym zamachem. Anielskie włosy i sieci pajęcze sztywnieją ze strachu - tak zmroził je podmuch tego krzyku! Natomiast strumienie wyschły, a dzikie jabłka sczerniały od piekielnego żaru. Nawet liście na wysokości mieszkania Cwaniaka zrobiły się brązowe i wyglądały, jak gdyby miały spaść z gałęzi: całe tygodnie przed terminem! Co więcej, ryk ten wytrącił Cwaniaka z jego słodkiej drzemki i podrzucił go do góry, gdzie zamarł zawieszony między podłogą a sufitem. Wisiał tak, skamieniały, zaczarowany i sztywny, z oczami wielkimi jak spodki i włosami sterczącymi jak u jeżozwierza. - Na sześćdziesiąt cyklonów, co to było? - pyta sam siebie drętwym głosem. - Sen, który przerodził się w koszmar? Szczypie się w nos, aby sprawdzić, czy nie śni. Czar pryska i Cwaniak wali się na podłogę: bum! - Hmm - zastanawia się, pocierając nos i kolana - to chyba sen z małą szczyptą koszmaru dla smaku; taki zwykły, poczciwy sen o lataniu... Tylko że kiedy nabijasz sobie prawdziwe sińce, możesz być pewien, że spadasz na prawdziwą podłogę. A tu znów się rozległo - WRRAAA! - i topola zatrzęsła się od korzeni po koronę tak, że nasz bohater o mało co się nie przewrócił. Cwaniak ostrożnie czołga się po podłodze na swych poobijanych kolanach i bardzo ostrożnie wystawia nos na dwór, i bardzo, bardzo ostrożnie przechyla się, by spojrzeć w dół... - Powtarzam: WRRAAA! Na ten dźwięk Cwaniakowi krew przestaje krążyć, uszy - dzwonić, zaś to, co zobaczył, każe mu się powtórnie zastanowić, czy mimo sińców po upadku nie śni. - Xestem Rozwścieczony Niedźwiedź z wysokich przełęczy i jestem WŚCIEKLE ZŁY I WŚCIEKLE GŁODNY! WRRAAA! To był niedźwiedź tak wielki, włochaty i przerażający, że wyglądał, jak gdyby dwa największe i najgorsze niedźwiedzie w Ozark złączyły się w jedną postać. - Powtarzam, że jestem GŁODNY. I nie jest to malutki, kanapkowy, nieistotny głodzik, ale ogromny, przerażający, wszechpochłaniający głód. Żyję w wielkim stylu i śpię w wielkim stylu. Dzisiaj kładę się do łóżka i nie obudzę się na śniadanie przed upływem sześciu miesięcy. Kolacja więc musi dorównywać długości drzemki. Potrzebuję napełnić bak paliwem i odłożyć niezłą warstwę tłuszczu, aby podtrzymywać ogień w mym piecu przez okrągłe sześć miesięcy. WRRAAA! Kiedy niedźwiedź otworzył paszczę, jego zęby wyglądały jak stalaktyty w jaskini. Gdy potrząsał głową, jego oczy były jak dwururka wycelowana prosto w twoje serce. - Wyżarłem góry do nagiej kości i doliny co do jednego kęsa! Teraz zjem całe Bottom i WSZYSTKICH jego mieszkańców! I znowu wydaje z siebie ogłuszający ryk. Unosi łapę ponad głową, rozciąga wszystkie pazury i pac, opuszcza szpony w dół na trawę. Wrzeszcząc na całe gardło, rozrywa ziemię, jakby był to jedynie papier na jego urodzinowym prezencie. W ten sposób zrywa dach z wygodnego mieszkanka Karola Lolka Świstaka, przecina na pół jego sypialnię i przewraca łóżko. Niefortunny lokator kuli się, przyciskając pościel do brody. - Hej, ty - Lolek odzywa się najbardziej nieugiętym tonem, na jaki stać tak małego gościa. - To jest moja jama! Co ma znaczyć ten napad na prywatne mieszkanie? - Jestem Rozwścieczony Niedźwiedź z Wysokiego Dzikiego Rykowiska! - warczy napastnik. - I ładuję pod skórę tłuszcz na jedną z moich WŚCIEKLE DŁUGICH ZIMOWYCH DRZEMEK! - No to idź i ładuj gdzie indziej, ty krzykaczu z wysokich gór - odcina się Lolek. - To nie twoje terytorium. - Synu, gdy jestem GŁODNY, to moje terytorium jest WSZĘDZIE! A teraz jestem GŁODNY. Zjadłem wzgórza na surowo, a doliny ogryzłem do kości! A teraz ZJEM CIEBIE! - Będę biegł - mówi świstak, rzucając wyzywające spojrzenie. - Ja też umiem biegać - odpowiada niedźwiedź, gromiąc Lolka wściekłymi ślepiami. Lolek przez kilka sekund wytrzymuje to spalające spojrzenie, potem wyskakuje spod kołdry i dalej przez rozwalony dach. Uszy po sobie, ogon zadarty, małe łapki uwijają się z prędkością 66 kroków na sekundę... To ci dopiero pęd! Stary niedźwiedź zaś stawia tylko raz, dwa, trzy wielkie, długie kroki, dogania Lolka i połyka go w całości. Wysoko w swej dziupli Cwaniak nie może otrząsnąć się z szoku. - Taak... - musi przyznać. - Ten stary naprawdę umie biegać. Niedźwiedź schodzi teraz w dół, do potężnego granitowego głazu nad potokiem, gdzie mieszka Długonogi Królik. Przez moment nasłuchuje z głową przytkniętą do kamienia, potem unosi go w powietrze na wysokość dwudziestu metrów, tak wysoko, jak tylko pozwalają jego wściekle długie kończyny. Unosi skałę niczym olbrzymi kafar i jednym uderzeniem zamienia ją w proch i pył, który rozsypuje się po stoliku, przy którym królik jadł właśnie śniadanie. - Ty ozarski gnojku! - piszczy Długonogi, próbując za pomocą pasternaku oczyścić z piachu swoje długie uszy. - To moje śniadanie, nie twoje. Co za bezczelność, przyłazić tu do Bottom i rozwalać cudzą własność, zakłócając spokój, i to kiedy się nawet nie jest na swoim terenie. - Przykro mi to mówić, bracie, ale zwą mnie Rozwścieczony i dlatego mój teren jest wszędzie tam, gdzie akurat jestem. Wzgórza ogryzłem do kości, a doliny sprzątnąłem jednym kłapnięciem. Zjadłem biegnącego świstaka, a teraz zjem CIEBIE! - Będę biegł - mówi królik. - Ja też umiem biegać. - Będę skakać. - Ja też umiem skakać - odpowiada niedźwiedź, śmiejąc się, wbijając wzrok w królika i podkręcając wąsa. Długonogi także przez chwilę gładzi wąsiki, a potem hyc, ucieka z nory, wznosząc piętami chmury kurzu, jakby był motorowerem, podskakującym na piaszczystej drodze. Niedźwiedź jest tuż, tuż za nim, niczym potworna ciężarówka pędząca w dół wzniesienia. Długonogi jest już prawie przy żywopłocie na skraju łąki, kiedy stula uszy i łokcie i nieoczekiwanie uskakuje w bok, wznosząc się wysoko w powietrze. A jest tak szybki, jak stado wzbijających się w niebo przepiórek... szybko, daleko! Stary wielki niedźwiedź na starych wielkich nogach mknie za nim jak bateria wystrzelonych rakiet, chwyta królika zawieszonego w połowie skoku, otwiera paszczę i połyka razem z uszami, łokciami i wszystkim. - Ten przeklęty włóczęga rzeczywiście potrafi skakać - przyznaje Cwaniak, który z wytrzeszczonymi oczami ogląda całą scenę. Teraz zaś niedźwiedź idzie tam, gdzie szumi potok Whittie-rów. Chwyta go i jednym ruchem otrząsa niby zakurzoną kołdrę. Jaskółka Sally Igiełka wyrzucona zostaje ze swego błotnego buduaru, co przerywa jej lakierowanie pazurków. Sally wykonuje koziołka w powietrzu i ciężko ląduje w osuszonym dnie strumyka, obok zdezorientowanych piskorzy oraz mieszkańców błot. - Ty ciemny brutalu! - syczy Sally. - Ty przebrzydły płazińcu! Co przygnało cię z gór, aby zabierać nasze rzeki? To nie jest twój kawałek podłogi! - Ależ, proszę pani, moje nazwisko brzmi Rozwścieczony i każda podłoga, na której stoję, należy do mnie. Zjadłem góry na surowo i obgryzłem doliny do kości. Pożarłem świstaka i królika. A teraz ZJEM... CIEBIE! - Będę biegła-broni się jaskółka. - Ja też umiem biegać. - Będę skakała. - Ja też umiem skakać. - Będę się wspinać. - Ja też umiem się wspinać - mówi niedźwiedź, prezentując wielkie, żółte kły w wyzywającym uśmiechu. Sally przez chwilę odwdzięcza się ukazaniem ostrych, malutkich siekaczy, a potem wiuu! - wystrzela jak pocisk z karabinu. A zaraz za nią jak kula armatnia toczy się niedźwiedź. Sally odbija się od koryta rzeki jak srebrnołuski łosoś. Niedźwiedź skacze za nią jak żądny krwi rekin. Sally dociera do pnia topoli i wspina się nań jak elektryczne, zawieszone na druciku jojo. Tylko że niedźwiedź za nią jak odrzutowa winda... Dogania ją, chwyta i połyka z jej zębami, pazurkami i wszystkim. I wtedy właśnie, siedząc na drzewie i oblizując się obleśnie, niedźwiedź dostrzega to! Tuż pod jego nosem tkwi mała dziupla, która jest niczym innym jak sypialnią Cwanego Wiewióra. - Nie da się ukryć. - Cwaniak musi być uczciwy. - Wspinać się to ty też potrafisz. - KIM JESTEŚ? - ryczy niedźwiedź. - Jestem Cwany Wiewiór, widziałem wszystko. Muszę szczerze przyznać: jestem pod wrażeniem. Być może w Departamencie Rozumu potraktowano cię po macoszemu, ale jeśli chodzi o biegi, skoki i wspinaczkę to otrzymałeś więcej niż przeciętni śmiertelnicy. - Jeść! - zawołał niedźwiedź. - Jestem Rozwścieczonym Niedźwiedziem i pożarłem... - Wiem, wiem - uspokaja go Cwaniak, zatykając uszy. - Wzgórza na surowo, a doliny w całości. To też już słyszałem. - A teraz ZJEM... - A teraz zjesz mnie. Wiem - mruczy Cwaniak. - Ale najpierw muszę się przebiec, co? - I ja też - stwierdza niedźwiedź. - Potem muszę poskakać. - I ja też. - Potem wypiję trochę mleka. - I ja też wypiję mleko - mówi niedźwiedź. - Potem będę się wspinał - dorzuca Cwaniak. - Ja też będę się wspinał - powtarza niedźwiedź. - A następnie - Cwaniak uśmiecha się, skubiąc wąsa niczym szuler z kolekcją asów w rękawie - będę latał! To kompletnie zatyka niedźwiedzia. Przez moment marszczy z wysiłkiem brew. Wszyscy jednak wiedzą - nawet niedokołysane niedźwiedzie zwane Rozwścieczonymi - że wiewiórki nie latają. Nawet rude wiewiórki zwące się Cwaniakami. - W porządku - rzuca niedźwiedź, uśmiechając się, mrugając okiem i gładząc jednego ze swych najdłuższych i najbielszych wąsów. Jeśli ty umiesz latać, to i ja będę latał. - Przekonamy się - odpowiada Cwaniak i, nie tracąc więcej czasu, schyla się i wyrywa niedźwiedziowi wąsiska. - ...Uch, WRRAA! - krzyczy niedźwiedź i macha łapą. Cwaniaka nie ma już jednak w dziupli, spada w dół po pniu topoli jak ponaddźwiękowa błyskawica, gdyż niedźwiedź pędzi tuż za nim - bardziej szalony i zły niż kiedykolwiek. Cwaniak przecina Bottom i kieruje się w stronę farmy Topple’a. Gdy dociera do pomieszczenia, gdzie farmer Topple chłodzi wyprodukowany nabiał, wskakuje przez okno do środka. Niedźwiedź za nim. Cwaniak przysiada na krawędzi litrowego skopka i zaczyna łapczywie chłeptać zimne, tłuste mleko, jak gdyby przez miesiąc nie wypił kropli płynu. Niedźwiedź strąca go łapą, podnosi całe naczynie i wlewa do gardła jego zawartość, jakby przeżywał czas siedmioletniej posuchy. Cwaniak przypada z kolei do pięciolitrowej bańki i znowu zaczyna pić. Lecz niedźwiedź znów go odsuwa, podnosi bańkę i wysusza zawartość. Cwaniak nawet nie zadaje sobie trudu, aby podejść do dzie-sięciolitrowej dzieży. Stoi sobie spokojnie, gdy niedźwiedź unosi naczynie, przystawia do mordy i wypija co do kropelki. Niedźwiedź nie ma już nic więcej do połknięcia, ociera więc mordę i wrzeszczy: - Jestem Rozwścieczony Niedźwiedź. Pożarłem wzgórza... - Tak, tak - krzywi się Cwaniak. - Darujmy sobie tę część i przystąpmy do aktu ostatniego. Biegnę, skaczę, piję mleko, a potem wspinam się. - Ja też... uff - odbija się niedźwiedziowi. - Potem mam latać - dodaje Cwaniak. - Ja też., aj - czka niedźwiedź. Cwaniak wyskakuje z mleczarni i pędzi z powrotem do topoli, wzniecając za sobą kłęby kurzu. Gna jak sam wcielony diabeł, a niedźwiedź dyszy za jego plecami jak tornado. Wie- wiór skacze - siup! - na pień, a niedźwiedź grzmi jak wulkan. Wyżej i wyżej, gdy oddech niedźwiedzia staje się coraz bardziej gorący, coraz bliższy. Wznosząc się tak wysoko, że już wyżej nie można... Cwaniak skacze w delikatne powietrze jesieni i leci niczym czerwony liść, unoszony przez wiatr. Zanim niedźwiedź ma czas, aby lepiej się zorientować - sam wyskakuje w górę jak wyrzucona w przepaść dziesięciotono-wa ciężarówka. - Zapomniałem dodać - woła Cwaniak ze szczytu orzechowca, który dziś jako pierwszy przyjął na siebie promienie słońca - że potrafię także nabijać w butelkę! - Achrrr-charczę jego prześladowca, lecącwdół. - Achrr! -1 z plaśnięciem dojrzałego melona wali się na ziemię. Gdy kurz opada, spośród szczątków wynurza się Sally i woła: - Jestem z powrotem! Potem wyskakuje Karol Lolek Świstak i oświadcza: - Jestem z powrotem! - A ja - śpiewa Cwaniak, kołysząc się na gałęzi pełnej doskonale dojrzałych orzechów - nie byłem nigdy tam, aby teraz być z powrotem. I wszyscy się śmiali, orzechy dojrzewały, mleko spływało... w dół... wzgórza. WIELKI PIĄTEK - opowiedziane przez babcię Whiłłier Najdroższy Panie Jezu Chryste miej litość nad tą biedną zagubioną niespokojną i zwyczajnie przerażoną starą duszyczką klęczącą w ciemności po raz pierwszy od Bóg wie jak dawna i błagającą pobłogosław mnie i wybacz ale szczerze mówiąc Panie to zawsze sobie myślałam że masz i tak dużo wróbli do wykarmienia ale z drugiej już wiele dałeś temu staremu ptaszysku kiedy tatuś i wujek dicker topple i brat wzięli nas jeszcze małe dzieciaki na targ z początku wieku na little rock i zobaczyłam dzikusa z borneo wierzgającego w klatce był cały czarny i na pół nagi z włosami sterczącymi na pół metra wydającego te szalone niskie i smutne dźwięki z głębi swej duszy kiedy gonił białego kurczaka i wreszcie go złapał w miejscu gdzie tłum przycisnął mnie do krat i dlatego ujrzałam jego żółte zębiska przegryzające na połówkę ptasią szyję a potem ukucnął i gapił się prosto w moje oczy żując mlaszcząc i czy uwierzycie śmiejąc się aż nie mogłam się powstrzymać i zwymiotowałam wprost na niego co go tak zdenerwowało że wydał okrzyk straszliwej wściekłości i wyciągnął łapę przez kraty z dzikim kwikiem aż przyszedł treser z batem i stołkiem i odpędził go piszczącego w drugi róg obrzydliwej klatki ale przedtem i tak dzikus zdarł mój kapelusik i tak przestraszył że tata zostawił resztę dzieci z wujem dickerem i zabrał mnie do domu w dreszczach luk silnych że od tej nocy przez wakacje nie można mnie było zostawić w pokoju bez zapalonej lampy a nawet wówczas sny moje nawiedzał ten koszmarny dzikus nie murzyn ale prymitywny czarny mężczyzna którego chwytają i uwożą daleko od domu i rodziny i dlatego on wariuje z niepohamowanej tęsknoty i nienawiści i poniżenia chce rozwalić swoją klatkę zabić m-nie bo na niego zwymiotowałam a pewnego jesiennego popołudnia właśnie odprowadziłam do domu małego emersona ponieważ robiło się ciemno i idąc od strony domu whittierów w kierunku topples bottom ujrzałam falujące trzciny przez które coś się przedzierało wydając zduszone odgłosy zawodzenia tak przejmującego że poczułam dreszcz biegnący w dół kręgosłupa a to coś zbliżało się dobry Panie był jak wielka czarna włochata kula i te jego usta i kurczak trzepoczący się w jego łapie wychynął z trzcin wprost na mnie a ja oczywiście w nogi i drę się jak opętana morderca morderca pędzę drogą pędzę przez zarośla i w niewyraźnym przelatuję świetle nad krawędzią doliny i toczę się w dół na łeb na szyję prosto w kupę zużytej rolniczej maszynerii którą brat tutaj zgromadził i leżę tak na plecach pogrążona w śpiączce czyli jestem świadoma mogę słyszeć i widzieć ale nie potrafią się poruszyć aby nie krzyczeć na pomoc kiedy przez krzaki przedziera się ku mnie dziki czarny potwór mój Jezu jak gdybym nie była już tak przerażona aby stopnieć jak płatek śniegu bo on nie tylko chciał mnie dopaść ale i zabić w sposób jak najprzemyślniejszy więc modliłam się Panie modliłam się w myśli jak nigdy dotąd aż do tej chwili żeby tylko pozwolono mi umrzeć spokojnie i aby mnie nie torturowano a nie będę już o nic więcej prosić w moim życiu więc pomóż Wszechmocny Boże wtedy zobaczyłam że to wcale nie dzikus z borneo tylko czarny niedorozwinięty niemowa jeden z parobków whittierów który zwyczajem niektórych kolorowych w tamtych czasach ukradł półrocznego kurczaka z farmy whittierów a dźwięki które usłyszałam były mieszaniną jego nieartykułowanych jęków gdakania kurczaka i ujadania goniącego psa whittierów któremu pogoń ta nie szła zbyt składnie gdyż pan whittier trzymał zwierzę przykute łańcuchem do trzy-kilogramowej kuli armatniej z czasów służby w marynarce wojennej i którą pies ciągnął za sobą myślałam och matko modliłam się o zgon jeżeli będę leżeć tu sparaliżowana i wykrwawię się na śmierć czy coś takiego ale uniknę chociaż tortur i wtedy niemowa zauważył mnie na dnie rozpadliny rzucił kurczaka wprost na nadbiegającego psa zszedł i wyniósł mnie na drogę akurat wtedy kiedy przejeżdżał mój brat zobaczył mnie umęczoną przez czarnego skrzeczącego idiotę i uderzył go trzcinową laską i zatłukłby go na śmierć gdyby nie jego córka a moja bratanica sara która przybiegła do ojca i kazała mu wsadzić mnie na wóz wuja dickersa gdzie tak bardzo kręciło mi się w głowie chociaż oczy miałam wciąż szeroko otwarte z tyłu przywiązali sznurem chłopaka patrzącego na mnie i wydającego odgłosy w świetle latarni czekając aż im wszystko wytłumaczę lecz ja nie mogłam mówić tak samo jak i on podczas gdy tato brat i inni mężczyźni którzy sie przyłączyli rozprawiali że powiesić znaczyłoby wyświadczyć zbyt wielką przysługę temu chuliganowi powinien zostać spalony albo gorzej aż donieśli mnie do domu doktora ogilivie rozebrali umyli opatrzyli rany a doktor potrząsnął głową nad tatą mamą płaczącymi siostrami ja cały czas widziałam latarnie przesuwające się po ganku braci i mężczyzn zastanawiających się co zrobić z chłopakiem w razie gdybym nie przetrzymała a na to właśnie wygląda i wtedy zamknęłam oczy wydałam ostatnie tchnienie i umarłam. Najdziwniejsza rzecz. Wypłynęłam z mego ciała, a doktor Ogilivie powiedział: - Przykro mi, Topple. Ona nie żyje. Pożeglowałam nad pogrążonym w ciemności miastem i dostałam się do Nieba. Ulice oświetlone były tu szczerym złotem, aniołowie grali na harfach, a mole nie miały wstępu. Niebo. Gdy przekraczałam bramę, przepisowo wysadzaną macicą perłową, odzywa się do mnie taki olbrzymi anioł z ogromną księgą w dłoni: - Chwileczkę, dziewczynko! Jak się nazywasz? Na to mówię, że Becky Topple, a on na to: - Becky Topple? Rebeka Topple? Tak myślałem, Becky; zostałaś naznaczona Krwią Baranka Bożego i nie oczekujemy cię tutaj przed upływem siedemdziesięciu siedmiu lat! Syn Człowieczy przeznaczył ci nie mniej niż wiek ziemskiej służby. Będziesz Świętą, Rebeko, wiedziałaś o tym? Przykro mi, kochanie, ale musisz wracać. Wysłał mnie znowu w dół poprzez chmury do Arkansas, Pine Bluff i domu doktora Ogilivie, gdzie na ganku uwijało się mnóstwo ludzi z pochodniami. Wleciałam do pokoju przez komin. Przysięgam, to było najdziwaczniejsze uczucie, tak ujrzeć na środku moje własne ciało, otoczone płaczącą rodziną i przyjaciółmi, a także małego Emersona T. wyrywającego się z objęć ojca, aby podejść do mnie krzycząc „Becky żyje, musi żyć”. Ja zaś po prostu wsunęłam się z powrotem w moje ciało niczym dym, który wessany jest czasem przez kominek, wzięłam oddech, otworzyłam oczy, usiadłam i oświadczyłam, że niemowa mnie nie skrzywdził. Nie. Wręcz przeciwnie. Że włóczyłam się koło rozpadliny i wpadłam do środka. Wtedy on mnie uratował, dzięki Bogu (skrzyżowałam palce i jeszcze raz, po cichu Mu podziękowałam) i od tej pory nie nagabywałam Cię, Jezu, moimi prośbami. Tak jak przysięgałam. O co mogłabym zresztą prosić? Nigdy nie zwątpiłam w anioła z księgą i ani przez moment, aż do tej chwili, nie stałam w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa i nie myślałam, że kiedykolwiek się to stanie - przynajmniej nie przed ukończeniem dziewięćdziesiątego ósmego roku życia, czy coś koło tego. A do tej pory będę już więcej niż zmęczona moją cielesną powłoką iprzemienię się w starą, okropną babę. Przyrzekam więc uroczyście Tobie, Bogu i wysokiemu aniołowi, że nie trzęsę się ze strachu, klęcząc tu w ciemności i trzymając się kurczowo życia jak stary kutwa ściskający sakiewkę z nędznymi grosikami. Wcale nie. Proszę jedynie o jakiś mały znak, Panie, nie o przedłużenie terminu. Nie boję się upływu czasu, a nie potrafię nadać nazwy rzeczy, której się obawiam. Dopiero dzisiaj napotkałam ją, jak nagle znajduje się dziwaczny wybryk natury. Nie byt to jednak strach przed śmiercią. Co więcej, nie jestem pewna, czy źródłem mojej obawy jest zagrożenie McCoy a, czy też nie. Może wysługa lat położyła straszne piętno na mym steranym umyśle, tak jak stało się to z biedną panną Lawn i szalonym panem Firestone, który widzi komunistę przyczajonego za każdym krzaczkiem... I z wieloma innymi mieszkańcami Wieżycy, o których wiem, że są o wiele młodsi ode mnie. Być może coś pękło w mojej głowie i wszystkie te strachy, humory, nieprzyjaciele za każdym krzakiem i cała ta menażeria, która rzuciła się na mnie z wściekłością, są niczym innym jak kolejną, dziką, czarną pomyłką z Borneo, którą znowu popełnia ta głupia, biała kura...O to się modlę, Panie Jezu, tego znaku od Ciebie oczekuję. Przerwałam, słysząc coś w oddali. Och, to tylko pociąg z ładunkiem drewna, wtaczający się na węzeł kolejowy Nebo. Cotygodniowa porcja z Blister Creek. Chyba że zmienili rozkład jazdy, w którym stukot ten oznaczał zbliżanie się dwunastej w nocy. Wielki Piątek ma szansę przemienić się w to, co ja nazywam Nędzną Sobotą. Wcale nie czuję, że mamy Wielkanoc. Zbyt ciepło. Po raz pierwszy Wielkanoc przypada w kwietniu wystarczająco późno, aby moje urodziny miały miejsce w Wielki Piątek. Pierwszy raz od czasów, gdy wyszłam za Emery’ego. Ta wiosna w Oregonie! Wtedy też było ciepło i jakoś tak dziwnie. Może się trochę ochłodzi, spadnie porządny deszcz... Mimo to, jadąc dziś z Eugene, widziałam, że wielu farmerów nawadnia pola. W nocy powietrze jest suche jak pieprz. Trochę dziwne. Zagryzłam wargi i przywołałam się do porządku. Nic w tym dziwnego, stara wariatko. Wszystko to znasz od niepamiętnych czasów, jeszcze z Emerym. Ale tutaj wtrąca się drugi głos: To dlaczego wszystko się tak cholernie pozmieniało? No cóż, tak musi być, skoro jest pierwsza od lat noc z dala od Wieżycy Staruszków. Nie, to nie o to chodzi. Boże Narodzenie i Nowy Rok spędziłam u Leny i wszystko było w normie. Poza tym czułam to już, zanim wyszłam z pokoju. Gdy tylko mój wnuk zadzwonił tego ranka, od razu oświadczyłam mu, że nie jadę. Mówię: - Ależ, cóż znowu, mój chłopcze! Dziś wieczór świątobliwy doktor W.W. Poll odprawia na dole nabożeństwo inspiracji! Nie mogę tego opuścić. Ponieważ był obecny na kilku tego typu nabożeństwach, dokładnie wie, że przynoszą tyle inspiracji, co gliniany płot. Słyszę jego stłumiony jęk. - Kochanie, pomyśl o tym z medycznego punktu widzenia - przekonuję go. - Kazania świątobliwego Polla są równie skuteczne jak pigułki nasenne - mówię, próbując go rozśmieszyć. Wtedy tak uważałam. Ale on nie ustępował. Jest zupełnie jak jego dziadek - gdy czuje, że może pomóc drugiej osobie, upiera się przy swoim. Podniosłam telefon i poszłam przykręcić w TV „Tajemniczy sztorm”, wynajdując po drodze coraz to nowe usprawiedliwienia. Aż w końcu słyszę jego westchnienie. Mówi, że będzie musiał wyjawić mi sekret. - Tak naprawdę, babciu, to urządzamy przyjęcie urodzinowe. Przyjęcie-niespodziankę. Ale widzę, że chyba twój upór zepsuje całą zabawę. - Kochanie, dziękuję za pamięć, ale kiedy ktoś już dawno przeszedł osiemdziesiątkę, przyjęcie urodzinowe cieszy mniej więcej tak, jak nowy pryszcz. On zaś mówi, że nie byłam u nich już prawie od roku („Czyżbyś nas unikała?”) i że chciałby, abym zobaczyła, jak „odnowili swoje mieszkanie”. Czeka na pochwałę - pomyślałam. Wykapany dziadek. Odparłam, że przykro mi, ale nie zamierzam rozsierdzać mego kręgosłupa, co łatwo by nastąpiło, gdybym pojechała do tej zapomnianej przez Boga kopalni soli (chociaż lekarz mówi, że to właściwie nie kręgosłup, a woreczek żółciowy, który nie znosi, gdy siedzę, szczególnie w samochodzie). - To właśnie dzięki czterdziestu latom, które tam spędziłam, jestem obecnie w tak opłakanym stanie. - Bzdura - śmieje się. - Poza tym dzieciaki upiekły już wspaniałe ciasto urodzinowe i udekorowały je specjalnie z okazji twego święta. Czy chcesz złamać ich serduszka? Odpowiadam, że może przyprowadzić je tutaj, do mego pokoju. Razem ze złamanymi serduszkami. Napijemy się Annie Green Springs i pogapimy na ludzi na parkingu. „O rany” - to wszystko, co od niego słyszę. Nienawidzi Wieżycy. Twierdzi, że nasz oszczędny, dwudziestopiętrowy, ultranowoczesny budynek jest niczym innym jak wielkim, klimatyzowanym plastykowym grobowcem, gdzie umieszcza się ciała w kolejce na pogrzeb. W sumie, nie mogę zaprzeczyć, ma rację. Plastyk czy nie, przy mojej emeryturze i dochodach z kopalni gazowniczej jestem w stanie sama się utrzymać, jeżeli tylko korzystam z domu dla uboższych starców. Sama się utrzymać. - Miło mi z powodu zaproszenia, mój drogi, ale nie mogłabym chyba rozczarować świątobliwego W. W. Polla. Nie wtedy, kiedy mam do wyboru zjazd windą albo przeklętą jazdę samochodem. Przywieźcie ciasto tutaj. Widok dzieci poprawi morale wszystkich wapniaków. On stwierdza, że ciasto jest za duże, aby je gdziekolwiek ruszać. A ja na to: - Za duże? Informuje zatem, że mają zamiar urządzić nie tylko przyjęcie, ale całodniową fetę z muzyką dla rozerwania siebie i tabunów gości. Coś w rodzaju zabawy świątecznej. - A także - mówi to tonem, który zawsze zmuszał mnie do kapitulacji - zaprosiliśmy Sounding Brass. Wnuki pierworodne są najgorsze, znają twoje słabostki lepiej niż własne dzieci. - Nie żartuj, maleńki. Tylko nie Sounding Brass. Przyrzeka na wszystkie świętości. Podobno niecałe trzy godziny temu spotkał ich na przystanku autobusowym wraz ze smokingami., krzywymi zębami i całym wyposażeniem. Ohiocali wykonać specjalny numer na moje urodziny, choć zwykle nie dedykują nikomu swoich piosenek i nie robili tego od lat. - Założę się, że nie wiesz, co to ma być za numer - słyszę jego tryumfalny głos. Słowa dobiera staranniej niż zwykle. Ja nie odpowiadam. I wówczas słyszę: - Zaśpiewają twoją ulubioną wersję „Czy tam byłeś”? - Ty pamiętasz? Na Boga, słuchałam tej płyty ze dwadzieścia lat temu. - Więcej niż trzydzieści - poprawia mnie, dodając, że jeśli chodzi o transport, to załatwił specjalny autobus z rozkładanym łóżkiem, który to stawi się po mnie dokładnie o czwartej. - Twoje plecy nic ci już nie pomogą. Ten dzień musisz poświęcić na rozrywkę. W tym momencie do pewnego stopnia zrozumiałam, o co chodziło. Był z nim ktoś jeszcze, stojący po drugiej stronie drutu. Starał się więc nie tylko ze względu na swoją babcię. To nie była Betsy, nie Buddy. Ktoś inny. - Mogłabyś właściwie poświęcić także i noc. Weź ze sobą trochę rzeczy. Gdy skończyliśmy rozmowę, zaczęłam zastanawiać się, kim mógł być ten tajemniczy ktoś po drugiej stronie. Włączyłam telewizor, ale zobaczyłam tylko przeklętą reklamęwykałaczek, na której podstarzała babcia zajada orzeszki. Wyłączyłam te bzdury, podeszłam do okna i zaczęłam obserwować gęstniejący ruch na ulicach Eugene. Brum, brum, brum, bezmyślna banda robaków. Wieżyca jest najwyższym budynkiem w Eugene, jeśli nie liczyć tego pozbawionego okien i drzwi cementowego monstrum, postawionego na szczycie Skinners Butte. To pewnie jakaś budka transmisyjna czy coś takiego. Stała tam już wtedy, kiedy z Emersonem T. pojechaliśmy po raz pierwszy na szczyt tego wzgórza. O ile sobie dobrze przypominam, jechaliśmy boskim, nowiuteńkim zielonkawym sedanem terraplane, rocznik 1935. Emerson kupił go za zyski z rocznej uprawy lucerny. Eugene nie było wtedy niczym więcej niż dużą ulicą, wokół której ustawiło się kilka sklepików, budynek sądu i sklep żelazny Quackenbusha. Teraz miasto rozpełzło się we wszystkich kierunkach, jak absurdalna gra w „Monopol”, która wymknęła się spod kontroli. Jedyną rzeczą, która przetrwała niezmieniona, jest ta betonowa buda, nie wiadomo co mieszcząca. Zabrałam z parapetu lornetkę Emersona i włożyłam do skórzanego pokrowca. To lornetka wojskowa, choć Emery wcale w armii nie był: gdy odmówili mu stanowiska kapelana, przedzierzgnął się w zadeklarowanego pacyfistę. Lornetkę wygrał w bingo. Lubię patrzeć przez nią na poniedziałkowe pociągi nocne. Piątki po południu są nudne, nie ma na co patrzeć. Tylko ten nowy liść koniczyny i och, czemu odpowiedziałam mu „tak”? Nawet teraz czuję, jak pulsowały mi skronie, gdy usłyszałam jego słowa. Przyłożyłam soczewki do oczu drugą stroną i przez moment patrzyłam na świat, aby uspokoić serce (nie, to nie była ani Betsy, ani Buddy, ani nikt ze zwykłej paczki). Wtedy właśnie bezceremonialnie, jak to tylko ona potrafi, tuż przy moim boku, ssąc moje landryny i wlepiając we mnie te swoje anemiczne ślepia - moja błogosławiona panna Lawn! - Ależ, pani Whittier... Podskoczyłam jak oparzona. Głównie przez jej oczy. Przekrwione. Czasami przed obiadem obciąga więcej niż pół litra. Sama mi powiedziała. - ...czy nie zdaje sobie pani sprawy, że znowu patrzy pani przez niewłaściwą stronę? Człapie w swoich chodakach na gumowej podeszwie i zionie oddechem, na który zjeżyłaby się szczecina najgrubszego zwierza. Trajkocze dalej. - Usłyszałam, że telewizor u pani przestał grać i wcale się nie włączał, więc pomyślałam, że może coś nie w porządku... Nosi to na nogach właśnie w tym celu - aby w-chodzić. Wiem na pewno, że gdy tylko usłyszy u mnie szum spuszczanej wody albo grzechot butelki z pigułkami, wchodzi natychmiast do swojej łazienki, aby sprawdzić, czy moja szafka z lekarstwami nie jest przypadkiem otwarta. Nasze łazienki sąsiadują ze sobą i cienki otwór na odpadki przy jej szafce pokrywa się dokładnie z moim otworem na odpadki i jeżeli to babsko nie przestanie wsadzać nosa w nie swoje sprawy, to wezmę kiedyś pilnik do paznokci i wydłubię jedno z tych przekrwionych oczek. Wcale nie. Tak naprawdę to jesteśmy starymi znajomymi. Przyjaciółkami. Starymi pannami i wdowami, ulepionymi z jednej gliny. Mówię, że jeśli koniecznie musi wiedzieć, to wyłączyłam telewizor, aby porozmawiać przez telefon. - Tak myślałam - odpowiada. - Zastanawiałam się, czy to nie Bob Dobra Księga nagabuje panią znowu dla paru dolarów. Kiedyś zadzwonili z KHVN i spytali, kto powiedział „Mój ból jest głębszy niż mój lament”. Wiedziałam, że Hiob, ponieważ Księga Hioba była jedyną księgą Biblii, którą wuj Dicker kiedykolwiek mi czytał (twierdził, że chciał, abym pogodziła się z moją deformacją, ale ja podejrzewam, że chodziło bardziej o jego cierpienia, spowodowane przepukliną). Tak więc odpowiedziałam prawidłowo i wygrałam czterdzieści dolarów, zaś nieugięta madonna, panna Lawn, nigdy mi tego nie wybaczyła. Jeśli byłam w wannie albo drzemałam na sofie, zaś telefon zadzwonił więcej niż raz, pędziła jak szalona ze swego pokoju i podnosiła słuchawkę przy trzecim sygnale, na wypadek, gdyby to znowu był jakiś konkurs. Taką ma o mnie opinię, a wyrażają najlepiej w powiedzonku o moim „życiu na czterolistnej koniczynie”. Czasami nawet wchodzi i czeka, aż zadzwoni telefon. Przysięga, że chyba mam kłopoty ze słuchem, gdyż ona zawsze puka, zanim otworzy drzwi. Ja wyrażam jedynie przypuszczenie, że jej ręka musi być chyba z gumy. - Nie, to nie był Bob Dobra Księga - zapewniam ją - ale mój wnuczek. - Ten sławny? Kiwam tylko głową i zamykam lornetkę w pokrowcu. - Przyjeżdża dziś po południu specjalnym autobusem, aby zabrać swoją babcię na przyjęcie-niespodziankę, które wszyscy urządzili z okazji jej urodzin. - Przyznaję, że lekko przeciągałam strunę, ale przysięgam, że ona potrafi wkurzyć człowieka. - Prawdopodobnie nie będzie mnie przez cały wieczór - dodaję. - A specjalne nabożeństwo świątobliwego Polla? Pączki? Trio Zachodzącego Słońca? Pani Whittier, pani jest w gorączce! Odparłam, że będę uczestniczyć w innym nabożeństwie, a zamiast tych niewypieczonych pączków najem się fantastycznego ciasta! Nie miałam sumienia mówić jej o występie Sounding Brass. Jej oczy i tak przechodziły z barwy czerwonej w zieloną, jak światła na skrzyżowaniu. Przez ostatnie półtora roku mieszka biedaczka w pokoju obok, a jej jedynymi wizytami z zewnątrz są nagabywania świadków Jehowy. Mówię więc, że tak, droga panno Lawn, mam gorączkę i chcę teraz porządnie wymoczyć się w wodzie, gdyż czuję, że ta gorączka mnie zabije. Więc jeśli zechciałaby mi wybaczyć... i wkraczam do łazienki, nie wypowiadając ani słówka więcej. Ja dosyć lubię pannę Lawn. Przez lata chodziłyśmy do tego samego kościoła i wspaniale się rozumiałyśmy, chociaż ona bywała czasem nieznośna. Tłumaczyłam to sobie jej pochodzeniem z odgałęzienia San i Graver rodziny Lawnów. Była to bardzo stara i bogata rodzina z Oregonu, wysoko notowana w towarzystwie Eugene. Dopiero Odrodzenie Urbanizacyjne zmusiło ją do podążenia w me ślady do Wieżycy. Wówczas zdałam sobie sprawę z jej samotności. I zazdrości... Nie może znieść sposobu, w jaki odnoszą się do mnie ludzie. Uważa, że traktują mnie, jakbym była jedynym mieszkańcem tego budynku. Zawsze jej mówię: - Ach, naprawdę? Cieszę się, że ludzie mnie lubią. Nic im nie zrobiłam, aby mieli mnie nienawidzieć. Po prostu próbuję być dla nich miła. - Tak, ale pani jest dla nich zbyt miła - ona na to. - Tryskająca! Niezależnie, czy to dobrzy, czy źli ludzie. Jeśli miałabym w ten sposób zdobywać przyjaciół, to wolałabym wcale ich nie mieć. Prawdę mówiąc, jestem dość oschła w stosunku do innych. - Jeżeli chce się mieć przyjaciół, to tylko przez miłość do bliźniego, a nie poprzez ocenianie go we wszystkim, co robi. Poza tym nigdy nie spotkałam człowieka, o którym mogłabym stwierdzić, że jest zły. Wystarczy zajrzeć nieco głębiej. - Gdyby miała pani tyle doświadczenia, co ja - zauważa panna Lawn - na pewno mówiłaby pani inaczej. Pewnego dnia coś się stanie i wówczas zobaczy pani całą zgniliznę istot ludzkich! Wtedy przekonamy się, co zostanie z tej gadki o miłości bliźniego. Zadęta żaba. Czego mogła się spodziewać z takim spojrzeniem na świat? Tata lubił powtarzać: „Chodzi o to, jaką gębę pokazujesz ludziom”. A co mi tam, nic nie wiem. Chwilę potem zadzwoniłam, aby jej powiedzieć, że mam w lodówce butelkę wina. Napełniłam wannę wodą tak gorącą, jaką tylko zdołałam wytrzymać. Sounding Brass! Ostatni i, rzecz jasna, jedyny raz, kiedy miałam szczęście ich słuchać, był po tym, jak Lena opuściła dom, aby poślubić Daniela. Byłam tak smutna, że Emerson zawiózł mnie do Arkansas na rodzinne spotkanie. W drodze powrotnej przez Kolorado wziął mnie na Nabożeństwo Wschodu Słońca w Ogrodzie Bogów, gdzie rodzina Brassów absolutnie podbiła wszystkie serca. Później Emery został diakonem Emersonem Thoreau Whittierem i podróżował po wielu hecach religijnych. Zwykle wymawiałam się od towarzyszenia mu. Tłumaczyłam, że ktoś przecież musi pilnować porządku na farmie. Gdy spalił się nasz dom i przeprowadziliśmy się do miasta, wynajdywałam inne usprawiedliwienia. Że sposób, w jaki Emerson prowadzi, przyprawia mnie o ataki czkawki. I tak było. Ale nie tylko to, nie tylko samochody. Wszystko, co biega na wszystkie strony, tu i tam: pociągi, autobusy, samoloty i te inne. Mój adwokat mówi mi na przykład, że tracę sześćdziesiąt pięć dolarów miesięcznie na rachunku za gaz tylko przez to, że nie chcę pojechać do Little Rock i podpisać jakichś papierzysków. Nie wiem. Pomyślmy o liliach. One nie pracują - myślę sobie i wtedy dociera do mych uszu odgłos zatrzaskiwanych drzwi lodówki, potem brzęk pokrywki naczynia ze słodyczami i dudnienie włączonego telewizora. Biedna stara żaba. Gdy w końcu wychodzę z łazienki, telewizor wciąż ryczy. Panny Lawn nie ma w pokoju, jak i większej części słodyczy, które chciałam zawieźć dzieciakom na farmę. Nie znajduję też ani kropli w butelce po Annie Green Springs. Rozpoznałam swój środek lokomocji, kiedy tylko ujrzałam go na zakręcie parkingu. Z wysokości osiemnastu pięter i bez pomocy lornetki - nie mogło być mowy o pomyłce. Duży autobus, cały błyszczący chromem i świecący bielą, z pięcioma purpurowymi punktami namalowanymi na boku w formacji lecącego krzyża. Gdy nastawiłam ostrość, zobaczyłam, że są to ptaki - piękne, purpurowe ptaki. Samochód zakręcił i zaparkował w części dla autobusów. Otworzyły się drzwi i wyszedł ktoś, w kim natychmiast rozpoznałam mego wnuka. Zdradzało go duże, błyszczące czoło: następna rzecz odziedziczona po dziadku. Za nim, odbijając się od drzwi, wychynął ten wielkousty gnojek z Los Angeles, zwany Otisem Kone. Otis to coś w rodzaju wyrośniętej panienki. Facet, który najlepiej z całej paczki grał na moich nerwach. Weźmy na przykład sposób, w jaki stał tam na dole i gapił się w Wieżycę, jakby zamierzał ją kupić. Na głowie miał czarną czapeczkę, a wokół bioder pas z przytroczonym mieczem w pochwie. Wyciągnął go i zaczął machać ostrzem nad głową, żeby wszyscy podziwiali, jaki to z niego bohater. Jedyną pozytywną rzeczą, jaką mogę o nim powiedzieć, jest to, że kiedy tylko u nas rozpoczynają się jesienne opady, on zawsze wraca do Południowej Kalifornii. Siedzi tam, aż deszcze się nie skończą, co oznacza, że jest nieobecny przez większą część roku, dzięki Bogu. Obserwując jego paradne ruchy wokoło Devlina, pomyślałam sobie: - To on był tym łotrem po drugiej stronie drutu! Potem wynurza się następny facet. Duży, od stóp do głów ubrany na biało, jak jaki Arab. Coś takiego! Nastawiłam soczewki, aby sprawdzić, czy znam jego twarz, ale obraz był zamazany. Wyglądało to tak, jakby wkoło jego osoby unosiła się lekka mgiełka. Wysiadł z autobusu i zaczął posuwać się szybko i wolno jednocześnie, zawisając w powietrzu, aby poczekać na kogoś jeszcze, później znów się obracając i otwierając niczym kwiat w momencie, gdy stopą dotknął asfaltu. Zobaczyłam, że towarzyszy mu dziecko, które również ubrane było na biało, w krótkie spodenki, koszulkę, z gołą głową. Obydwaj mieli czarną skórę. Mężczyzna usadził sobie chłopca na ramionach i podążył w ślad za uzbrojonym Otisem oraz łysogłowym De-vlinem do wnętrza budynku. Grupka zniknęła z pola widzenia, ale mogłam sobie wyobrazić ciąg dalszy: siostra Prosper i recepcjonistka spozierające zza „Organicznych Ogrodów”, reszta korytarzowych nierobów unosząca głowy znad gier planszowych i tak dalej... Można słyszeć przelatującą muchę. Ledwo zdążyłam zdjąć z włosów ostatnią spinkę, a tu już słyszę dwa szybkie stuknięcia do drzwi, następnie jedno i znowu dwa. - Wpuść szybko, Waruszka! Są tuż za nami. Musimy zniszczyć klisze! To oczywiście ten głupek Otis. Drżę na myśl, co mogłoby się stać, gdyby przez pomyłkę zapukali do drzwi Firestone’a. Otworzyłam na szerokość, na jaką pozwolił mi łańcuch u drzwi, i zobaczyłam przed sobą drewniany miecz pomalowany na srebrny kolor i służący zapewne jako rekwizyt w teatrze. Jego właściciel miał na sobie jakieś połatane, obwisłe spodnie. Nie zasunął nawet rozporka. - Przykro mi - mówię przez drzwi. - Wszystkie szmaty oddałam na misję. - I robię ruch, jakbym miała zamknąć drzwi przed nosem. Wtedy rzucam przepraszające „Ojej” i wszyscy się śmieją. - Wszystkiego najlepszego - przytula mnie Devlin. - Pamiętasz Otisa Kone? Podaję dłoń Otisowi. - Jasne. - Ściskam najmocniej, jak potrafię. - Jasne, że pamiętam Otisa Kone. Otis przyjeżdża co roku z Kaliforni, aby podrażnić się z moim kozłem. Na to Otis odpowiada. - Moim celem nie jest wcale twój kozioł, babciu. - Podnosi do głowy broń i próbuje chwycić mnie wpół. Ścisnęłam spinką jego paluchy i zrobiłam to o wiele mocniej, niż zamierzałam. Otis zawył i zaczął utykać wzdłuż i wszerz korytarza, zupełnie jak Groucho. Powiedziałam, żeby lepiej wszedł do środka, zanim ktoś zadzwoni do szpitala wariatów. Natychmiast zaczął się skradać na palcach, że wbrew sobie zaczęłam się śmiać. Co z niego za klaun! Otworzyłam usta, aby przeprosić za sprawienie mu bólu i wtedy pojawił się trzeci facet. - Babciu, oto mój wieloletni przyjaciel M’Kehla - przedstawia go Devlin. - A to jego syn Toby. - Pani...? Mówię mu, że nazywam się Whittier, on zaś kłania się i wyjaśnia: - Ja zaś nazywam się Montgomery Keller-Brown. Przydomek M’Kehla był jedynie... jak to powiedzieć, Dev, fazą? - Uśmiecha się do mnie i wyciąga rękę. - Wszyscy opowiadali mi o prababci. Czuję się zaszczycony. Był większy, niż zdawało mi się, gdy patrzyłam przez lornetkę. Wysoki, wyprostowany, o twarzy jakby wyrzeźbionej w twardym drewnie z odległych krain (chociaż po głosie poznałam, że tak jak i ja pochodzi z prowincjonalnego południa). Przede wszystkim jednak zahipnotyzował mnie głębokim, mrocznym spojrzeniem, jakiego nie spotkałam dotąd u żadnej istoty ludzkiej. Przyłapałam się na tym, że nerwowo kręcę guziki od kołnierzyka i bełkoczę coś jak mała dziewczynka. - A ten mały mężczyzna - odzywa się M’Kehla - to October. Z ulgą puszczam jego dłoń i spoglądam na chłopca. Ma około pięciu lat i jest śliczny jak obrazek. Zerka na mnie zza sukni swego taty. Pochylam się nad nim. - Urodziłeś się w październiku? Dziecko nie rusza się nawet o włos. Przyzwyczajona jestem do dziwnych reakcji dzieci na mój wygląd, ale odzywa się jego ojciec. - Odpowiedz pani Whittier. - Nic nie szkodzi - rzucam prędko. - October nie wie, czy ta okropna kobieta jest dobrą wróżką, która poczęstuje go landrynką, czy złą wiedźmą, która pożre go na obiad. -1 wyszczerzam na niego moją sztuczną szczękę. To zwykle działa. October puszcza ubranie ojca. Nie uśmiechnął się, ale otworzył oczy wystarczająco szeroko, abym mogła przekonać się, dlaczego od obydwu biła ta dziwna jasność. - Lubię, gdy mówi się na mnie Toby - odzywa się. - Dobrze, Toby. Weźmy sobie trochę słodyczy, zanim Otis je wszystkie pochłonie. Wchodzimy do pokoju, a ja przygotowuję coś zimnego do picia. Mężczyźni zaczęli natychmiast rozmowę o moim pokoju oraz roztrząsanie kwestii niskonakładowego budownictwa mieszkaniowego. Później zeszli na temat, który właściwie ich tu sprowadził, czyli zabawę świąteczną. Pozwoliłam Toby’emu popatrzeć przez lornetkę, podczas gdy mój wnuk objaśniał mi program imprezy. Zapowiadało się to na bardzo przyjemną uroczystość. Otis zagłębiłrękęw jednej ze swych przepastnych kieszeni i wyciągnął ulotkę własnej produkcji, z napisem: „Czy jesteś gotów?” oraz jego zdjęciem w sukni zakonnika. Patrzył w niebo przez rolkę papieru toaletowego, a z jego ust wychodziła chmurka: „Zbliża się druciany spadochron”. Wiedziałam, że jest to kolejny z absurdalnych chwytów Otisa, ale mimo to złożyłam papier starannie, wsadziłam do torebki i stwierdziłam, że jestem zawsze gotowa. I widzę, że on także - i sięgam do jego rozporka, jak gdybym chciała go zasunąć. Odwraca się, aby zrobić to samemu. Jego uszy są czerwone jak raki. - Ktoś musi uczyć te miastowe dzieciaki - mówię do pana Keller-Browna, a on śmieje się głośno. Mój wnuk podnosi moją torbę i jęczy: - Uch... kogo wynajmujesz do noszenia bagaży? - Nie pytaj kobiety o jej podstawowy sprzęt. A gdybyś osłabł przypadkiem w czasie dźwigania, założę się, że Toby z powodzeniem cię zastąpi. Chłopiec odstawił szklankę i natychmiast podszedł do mojej torby. - Czy to nie najlepszy w świecie pomocnik? - zapytałam. Pan Keller-Brown tylko się uśmiechnął i mówi: - Staramy się zawsze być pomocni, co, Toby? Mały kiwa głową: - Tak, tato. Nie mogłam powstrzymać słów zachwytu. - Cóż za wspaniała postawa w porównaniu do tych dzisiejszych urwisów, którzy błąkają się bez celu i opieki. Prawdziwie budująca zmiana. Główna winda była wciąż w użyciu, gdyż zatrzymano ją w akcji oczyszczenia pokoju biednego pana Fry ze złomu, który tam znaleziono. Musieliśmy czekać na następną. Głośno wyraziłam nadzieję, że nie spóźnimy się na rodzinę Brassów. Devlin stwierdził, że mamy mnóstwo czasu i spytał, czy wiem, że pan Keller-Brown jest także członkiem chóru gospelowego. Ach tak? Pod jaką nazwą? Może słyszałam was w KHVN. Pan Keller-Brown odparł, że nazywają się „Ptaki Modlitwy”, ale wątpi, że mogłam ich słyszeć, a już na pewno nie w radiu. Winda przybyła wraz z panią Kennicut spod dziewiętnastki oraz dwiema siostrami Birwell. Będąc pod eskortą postawnego czarnego Araba, powiedziałam im grzecznie dzień dobry. Oczy o mało nie wyskoczyły im z orbit. Otis wręczył im swoje ulotki. Nikt się nie odzywa. Zjechaliśmy kilka pięter i dołączył do nas facet z obsługi, niosąc ze sobą wielki łom. Na twarzy pani Kennicut maluje się ulga. Facet też nie otwiera ust, tylko przykłada łom do ramienia, jak gdyby dzierżył pałkę. Otis nie ma innego wyboru, jak tylko zrobić to samo ze swym drewnianym mieczem. Spływaliśmy w dół stłoczeni jak sardynki. Myślałam tylko: „Boże, czy to będzie się za mną ciągnąć przez najbliższe miesiące?”, a wtedy, z dołu, czuję jak malutka rączka wsuwa się w moją i odzywa się cieniutki głosik: - Straszny tłok, babciu. Weź mnie na ręce. Podniosłam go do góry i trzymałam aż do końca jazdy, potem przeniosłam przez korytarz: wraz z jego czarnymi lokami, brązową skórą i niebieskimi oczami. W swoim życiu widziałam trochę zbzikowanych aut - przebudowanych ciężarówek, eleganckich bud hippisowskich i co tam jeszcze - ale nigdy nie widziałam pojazdu na kołach, który zakasowałby samochód pana Keller-Browna. - Zgrabny - powiedziałam i była to szczera prawda. Od purpurowych ptaków do chromowanego ornamentu na masce. A w środku! Przysięgam, że był to prawdziwy salon w pałacu na kółkach: obicia, kafelki, nawet mały, kamienny kominek. Mogłam jedynie stać i podziwiać. - Ja włożyłem w to niewiele pracy - wyjaśnił. - To zasługa mojej żony. Stwierdziłam, że musi mieć rzeczywiście niezłą żonę. Otis wtrąca, że Montgomery Keller-Brown faktycznie ma niezłą żonę, zaś żona ma niezłego tatusia, który z kolei ma zupełnie niezłe konto w banku... co także trochę znaczy. Chciałam się przekonać, jak pan Keller-Brown to zniesie. Poślubienie białej kobiety musi być wystarczającym powodem do drażliwości dla czarnego mężczyzny, ale gdy ta żona jest na dokładkę bogata... Lecz on się tylko roześmiał i poprowadził mnie na tył pojazdu. - Devlin mówił mi o pani plecach. Mam tutaj krzesło i sądzę, że będzie się ono pani podobało. Terapeutyczne. - Odsunął duży skórzany fotel. - Oto pani łóżko. - Pogładził dłonią ciemnopurpurową narzutę królewskiego zaiste łoża. - Cóż znowu - wołam. - Mam nadzieję, że nigdy nie dojdzie do tego, bym nie mogła jak wszyscy usiedzieć na krześle. Będę siedzieć, a jak mi się znudzi, to się położę. Wziął mnie pod rękę i pomógł usadowić się na fotelu. Moja twarz płonęła. Obciągnęłam sukienkę na kolana i spytałam, na co u licha czekają. Kiedy wyjeżdżaliśmy z parkingu, wyczuwałam obecność przyklejonych do okien na dwudziestu piętrach pomarszczonych nosów. Pogadaliśmy trochę z wnukiem na temat ostatnich wydarzeń rodzinnych, szczególnie o Buddym, który wpadał z jednego kłopotu w dwa, rozpoczynając ten interes z przetworami mlecznymi. Na przodzie Otis wygrzebał z kieszeni butelkę alkoholu i usłużnie częstował nim siedzącego za kierownicą pana Kellera-Browna. Gdy Devlin to zauważył, stwierdził, że lepiej pójdzie i upewni się, czy ten wariat nie wywiezie nas na Alaskę, czy w inne równie fascynujące miejsce. - Co tam! - zaśmiałam się. - Wypijcie całą butlę i wszyscy trzej wypadnijcie za drzwi. Toby i ja damy sobie radę. Devlin dołączył do reszty i wkrótce cała trójka trajkotała jak najęta. Chłopiec miał biurko, na którym bawił się kredkami. Kiedy Devlin odszedł, włożył kredki do szuflady i podszedł do mnie. Wziął z półki „National Geographic” i zaczął czytać go na podłodze przy moim krześle. Czekałam uśmiechnięta. Wkrótce jego błękitne oczy powędrowały znad gazety ku mnie. Bez słowa odłożył ją na bok i wskoczył na moje kolana. - Czy Jezus zrobił to z twoją twarzą? - Nie wmówisz mi, że nigdy nie słyszałeś, co Cwany Wiewiór powiedział Ropuchowi? Opowiadam mu historię o tym, jak to Pan Ropuch był w młodości bardzo przystojnym mężczyzną, z twarzyczką błyszczącą jak szmaragd, lecz te wszystkie robaczki, na które chciał zapolować, zauważały go z łatwością. - Umarłby z głodu, gdyby Cwaniak nie poradził mu, aby do kamuflażu używał swych brodawek i wyrostków. Skinął głową, poważny lecz zadowolony, i poprosił o następną historyjkę. Zaczęłam tę o Cwaniaku i Niedźwiedziu, w środku której mały zasnął z jedną ręką w mojej dłoni, drugą zaś wiszącą na moim naszyjniku. Nie miało to większego znaczenia, gdyż krzesło terapeutyczne i bez tego mnie zabijało. Odpięłam złoty zamek i uwolniłam się od chłopca i naszyjnika. Wycofałam się do łóżka i zanurzyłam w purpurowym morzu, znikając prawie z pola widzenia. Był to materac wodny, a ja ugrzęzłam w nim jak w bagnie. Tylko stopy wystawały do góry. Bardzo to nieeleganckie. Wiercąc się i kręcąc, nie potrafiłam się jednak wyswobodzić. Za każdym razem, gdy unosiłam się na łokciu, autobus właśnie skręcał, a ja opadałam bezwładnie do poprzedniej pozycji. Przypomniała mi się gruba owca, którą kiedyś mieliśmy. Pasąc się na zboczu, straciła równowagę i stoczyła się w dół. Leżała tak, machając nogami w powietrzu, aż wreszcie ktoś przekręcił ją do właściwej pozycji. Zrezygnowałam z walki i pozwoliłam wodzie przelewać się pode mną, gdy sama tymczasem oglądałam sobie kolekcję książek na półkach pana Keller-Browna. Książek na każdy zwariowany temat, jaki tylko można sobie wyobrazić: religie i piramidy, mesmeryzmy i tym podobne, dziesiątki tytułów w obcych językach. Patrząc na ten zbiór, poczułam się lepiej. Po prostu świetnie. Mogłabym reklamować te materace w telewizji: „Dwadzieścia lat znika w oka mgnieniu! Poczuj się nową kobietą!” Musiałam się roześmiać. Kierowca mógł spojrzeć w lusterko i zobaczyć nylonowe odnóża Nowej Kobiety sterczące bezradnie w powietrzu jak kończyny powalonej owcy. Przyrzekam, że dokładnie wtedy, gdy o tym myślałam, poczułam, że spoczął na mnie ciężki, mroczny wzrok... Był jak dotknięcie, Panie, jak rzeczywista fizyczna obecność. O ile pamiętam, następnie dojechaliśmy do Nebo. Devlin ścisnął moją stopę. - Przez minutkę myślałem, że zeszłaś - zażartował. Chwycił mnie za rękę i pomógł wygrzebać się z łóżka. Odpowiedziałam, że mnie też się tak przez chwilę wydawało, dopóki nie zobaczyłam starych zabudowań Nebo. Wtedy już wiedziałam, że nie jestem w raju. Autobus zahamował. Usiadłam i założyłam buty. Podszedł pan Keller-Brown i spytał, czy dobrze mi się spało. - W życiu nie zeznałam tak odprężającej jazdy - stwierdziłam. - Devlin, wstaw taki materac do jednego z twoich kabrioletów, a pojadę z tobą na koniec świata! - W takim razie - odezwał się pan Keller-Brown - będę szczęśliwy, jeśli zgodzi się pani pojechać z nami w niedzielę rano na koncert do Los Angeles. Ja zaś stwierdziłam, że jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, z przyjemnością dotrzymam im towarzystwa. - Tak! Tak, babciu! Pojedź z nami! - krzyczy Toby. Przyrzekłam, że zastanowię się nad tym. Pan Keller-Brown podniósł Toby’ego z terapeutycznego krzesła. Mały ciągle trzymał w ręku mój naszyjnik. - A to co? - pyta pan Keller-Brown. Siłą wyciąga go z rąk syna. - Lepiej oddajmy to pani Whittier, Toby. - Podaje mi naszyjnik, ale ja podchodzę do biurka i wrzucam go do szuflady. - Należy do Toby’ego. Nie do mnie - oświadczam. Objaśniam im, że gdy Toby spał, z nieba zszedł anioł i podarował mu ten naszyjnik. Toby przytakuje, niezupełnie jeszcze rozbudzony i dodaje: - Tak, tato, anioł. Bo na kamei ma wyrzeźbioną twarz, to dlatego... Biały anioł. Otis wrzeszczy: - Wyłaźcie, na rany Chrystusa! Czynimy więc zadość jego miłemu zaproszeniu. Samochód zostawiliśmy właściwie na drodze, gdyż cały parking (który kiedyś był najlepszym pastwiskiem Emersona T.) był straszliwie zatłoczony autobusami, przyczepami i innymi pojazdami wszelkich rodzajów. Zabawa świąteczna wyglądała jak cyrk z trzema arenami. Kręciło się tu mnóstwo ludzi: jedni siedzieli, inni spacerowali, kłócili się, śpiewali. Długowłosy chudzielec bez butów i koszuli wkładał ulotki pod każdą wycieraczkę na parkingu. Za nim następował inny długowłosy i przyklejał do zderzaków plakietki z napisem „To Chrystus!!!” i wyciągał ulotki, kiedy pierwszy facet patrzył w drugą stronę. Pierwszy przyłapał drugiego i rozpoczęła się bardzo gorąca debata wyznaniowa. Wmieszał się Otis ze swoim mieczem, aby wyjaśnić owo nieporozumienie. Oraz wcisnąć kilka swoich karteczek. Z drugiej strony ogrodu wybudowana została scena. Za fundament posłużyły resztki naszego starego domu. Dziewczyna przy mikrofonie grała na cytrze i nerwowym głosem wyśpiewywała fragmenty Pisma Świętego. Devlin spytał, czy znam strofy, które grał i śpiewał. Odrzekłam, że strofowałabym bardziej śpiew niż grę, ale i tak wszystko jest do kitu. Za sceną znaleźliśmy Betsy z dzieciakami. Dzieci chciały od razu wręczyć mi prezenty, ale Betsy kazała im poczekać do momentu podania ciasta. Mężczyźni odeszli, aby przygotować do występu następnego delikwenta, ja zaś poszłam z Betsy i dziećmi obejrzeć ogród. Kaleb prowadził Toby’ego na przedzie i krzyczał: - Chodź, Toby! Pokażę ci coś, czego na pewno nie masz w swoim ogrodzie! - Betsy wytłumaczyła mi, że chodzi o kotkę syjamską, która założyła gniazdo w rabarbarze. - Ma tylko jednego kociaka. Było ich razem sześć, schowanych w sianie w stodole, ale Devlin wycofywał traktor i pięć z nich zginęło. Kotka przyniosła ostatniego do ogrodu. Jest już za duży na ssanie mleka, ale ona wciąż ani na krok nie pozwala mu się ruszyć z gniazda. Spacerowałyśmy, patrząc na wysoki groch i oceniając, jak rośliny dwuletnie zniosły mróz. Gdy dotarłyśmy do rabarbaru, Toby już tam był, przytulając kociaka i uśmiechając się sielankowo. - Po raz pierwszy widzę jego uśmiech - szepnęłam do Betsy. - Toby nie zabierze naszego kotka, prawda, mamo? – pyta Kaleb. Betsy mówi, że jeśli chodzi o nią, to zgadza się na wszystko. Ja natomiast perswaduję, że przy takim zamieszaniu najlepiej byłoby zostawić malucha na miejscu i poczekać, aż Toby zapyta swoją mamę. Uśmiech zniknął, ale Toby nie drgnął. Stał, patrząc na nas błagającym, smutnym wzrokiem. Betsy pozwoliła mu nosić kodaka, ale tylko, jeśli będzie bardzo ostrożny. - Spytajmy M’Kehle-dodaje. Przez resztą popołudnia Toby nie odrywał się od swego puszystego podopiecznego. Z jednej strony przypatrywał się zmartwiony Kaleb, z drugiej - zaniepokojona kotka. Sherree pokazała mi nowe zasłony i potem wszyscy piliśmy herbatę z mięty. Ze sceny dochodziły nas coraz to bardziej wymęczone odgłosy. Wróciliśmy akurat na koniec popisów chłopięcego chóru z Utah. Było sporo ludzi, ale dzieci już wcześniej przygotowały mi cieniste miejsce z kocem i kilkoma poduszkami. Nie widziałam ani Devlina, ani pana Keller-Brow, tylko tego przeklętego Otisa. Ten człowiek był wszechobecny. Latał jak opętany przed sceną, robiąc z siebie nieprzeciętny spektakl, potykając się o miecz, który wpadał mu między nogi, wrzesząc „Alleluja”, „Amen” i „Zapamiętajcie Pearl Harbour”. Ktoś napisał z tyłu jego workowatych spodni „Drugi policzek”. Powiedziałam, żeby lepiej nie próbować nastawić tego drugiego policzka do mnie, bo przekona się, czym może być prawdziwe nieszczęście. Konferansjerem był jeden z lokalnych duchownych. Po zejściu chóru poprosił o spokój i odrobinę powagi - rzucił to prosto do Otisa - „Trochę poważania dla jednej z największych grup gospelowych wszechczasów: The Sounding Brass!” Dobrze, w samą porę. Usiadłam na poduszce. Zaczęło się dokładnie jak w Colorado Springs: za kulisami rozległ się gong, najpierw miękki i powolny, potem coraz szybszy i głośniejszy... Bardzo efektywny. Nawet Olisa przytłumiło. Dźwięk rósł w siłę i miałam wrażenie, że za chwilę otworzy się niebo, a kiedy myślałam, że już dłużej tego nie wytrzymam, rozległo się uderzenie finałowe. Cały zespół wybiegł na scenę i rozpoczął „Dzwońcie dzwony”. Światowej sławy Sounding Brass. Z początku myślałam, że to jakiś niesmaczny żart. The Sounding Brass? Tych pięć groteskowych figurek? Przecież Sounding Brass są wysocy i szczupli, z burzą błyszczących jak aureola rudych włosów. Nie! Nie te żałosne kukiełki! Czterej mężczyźni nie mieli razem i stu włosów na głowach. Kobieta nosiła perukę, która wyglądała na zardzewiałą plątaninę przewodów elektrycznych. Niech mnie kule, jeśli nie miała na sobie sukienki mini! Z odległości dwudziestu metrów widziałam dokładnie wszystkie jej żyły. Niestety, musiałam przyznać, że to byli oni. Ruchy i gesty były te same, jakie pamiętałam z Colorado Springs. Z tą różnicą, że obecnie wyglądali jak maszyny, które ktoś wprawił w ruch, ale zapomniał naoliwić! A głosy! Przerażające! Nie mówię, że stare - jest wiele starszych grup, które potrafią śpiewać - ale cienkie, płytkie, jak gdyby ktoś wyjął wnętrza i pozostawił pięć pustych skorup. Przypominałam sobie jakieś artykuły, które mówiły o problemach podatkowych rodziny Brass - może to był powód? Z pewnością brzmieli cholernie patetycznie. Wykonali kilka piosenek i ludzie poklaskali bez entuzjazmu, raczej z litości. Jacob Brass podszedł do mikrofonu. - Dziękujemy, niech was Bóg błogosławi - zaczął. - Kolejny numer... Cóż, dowiedzieliśmy się z zaufanych źródeł, że jest to ulubiona piosenka pewnej damy, która w ten piękny, wiosenny dzień obchodzi urodziny. Osiemdziesiąte siódme. Chwalmy Boga w ów Wielki Piątek i zadedykujmy naszą pieśń Pani Wielkiego Piątku, Rebece Whittier! Chciałam zapaść się pod ziemię ze wstydu. Trzeba dodać, że jeśli przedtem brzmieli źle, to teraz stało się to boleśnie żałosne. Co gorsza, ocknął się znowu Otis. Gdy śpiewali: „Czy byłeś... gdy przybijali Go do krzyża?” - Otis odpowiadał: „Nie ja, dziadkowie. Byłem u Tarzana, pijąc Smoki Pomarańczowe i mogę to udowodnić”. Publiczność zaczęła chichotać. Co, rzecz jasna, tylko dodawało mu odwagi. - Gdy przebili Mu bok? Ech, też mnie nie było. Nie chodzę nawet na wyścigi. Rodzina Brass była wściekła. Ku uciesze wszystkich zgromadzonych po odśpiewaniu dwóch chórków zespół zszedł ze sceny. Betsy stwierdziła, że przykro jej z powodu mojej ulubionej pieśni, a ja dodałam, że mnie również. Toby powiedział poważnie, że wszystko będzie dobrze, bo teraz wychodzą jego ulubieńcy. Widownia zanosiła się od wiwatów. „Ptaki Modlitwy” były przeciwieństwem rodziny Brassów. Wybiegli na scenę ubrani w purpurę: pan Keller-Brown i drugi duży, czarny facet z brodą oraz trzy ładne Murzynki. Brodacz grał na organach i śpiewał basem, a pan Keller-Brown bił w wielkie, tradycyjne bębny i przyłączał się do chóru w niektórych momentach, pokrzykiwał... Trzy dziewczyny śpiewały, grały na gitarach i potrząsały tamburynem. Po Sounding Brass byli jak świeży podmuch wiatru. Mój wnuk przedarł się przez tłum, tańcząc w rytm muzyki. - Jak podobała ci się dedykacja - pyta, siadając na poduszce obok i sięgając po jajko. Odpowiadam, że w porządku, ale i tak nic w porównaniu do dzieciaków, które śpiewają teraz. Uśmiecha się ustami umazanymi musztardą. - „Ptaki” podobają ci się bardziej niż Brass? - Stawiam wszystko, że są lepsi niż wszystko, co do tej pory słyszałam w KHVN. Ktoś mówił, że żona pana Keller-Browna jest w zespole? - Tak - potwierdza Devlin. - Ta z lewej strony. Zanim zdążyłam się zastanowić, już wypalam: - A co z naszym małym... - pauza-niebieskookim...-Ale i tak powiedziałam za dużo. Mój wnuk wzrusza ramionami, Betsy kładzie palec na ustach, wskazując wzrokiem na chłopca, siedzącego obok i pieszczącego kotka. Trzeba było odgryźć sobie ten głupi język. Następne wydarzenie miało miejsce po zachodzie słońca. Gdy większa część tłumu odjechała lub rozeszła się do domów, nasza grupka poszła do zagajnika, aby uraczyć się urodzinowym ciastem. Pan Keller-Brown przyprowadził tam autobus, a dzieci zastawiły stół. Śpiewali „Wszystkiego najlepszego, droga babciu”. Quiston natomiast chodził z zapałkami i próbował zapalić wszystkie świeczki. - Halo - wołam. - Dzieciaki, pomóżcie babci je zdmuchnąć, zanim cały las stanie w ogniu! Trójka Devlina: Quiston, Sherree i Kalcb, Kumquat May Behemy, Denny i Denise od Buddy’ego i zwykła kolekcja dzieciaków Dobbsa, czujnych, aby jako pierwsi dopaść do tortu. Spory tłum. Toby stał na zewnątrz kręgu podnieconych twarzy. Ciągle trzymał kota. - Wpuść tutaj Toby’ego, Quiston. Potrzeba nam każdego, kto pomoże zdmuchnąć tyle świec. Wszyscy gotowi? Raz... dwa... - Wszyscy nabierają powietrza, z wyjątkiem stojącego na uboczu Toby’ego. Podbródek ułożył na główce kotka. Obydwaj patrzą wprost na mnie, z takim samym wyrazem oczu - ...trzy! Gdy spojrzałam ponownie, na miejscu Toby’ego stał już pan Keller-Brown z latarnią w dłoni. Zamiast purpurowego garnituru miał na sobie najbardziej imponujący strój, w jakim tylko mógł wystąpić. - O rany! Cóż z pana za mężczyzna! Jest pan prawie tak piękny jak to ciasto! W rzeczywistości ciasto wyglądało jak puchowa pierzyna, zaś jego ubranie było absolutnym cudem świata. Purpurowy aksamit ze złotym szamerunkiem, marszczony przód i tył oraz najpiękniejszy haft, jaki widziałam - smoki, orły, byki, wszystkie jak żywe. Podziękował mi za komplement i obrócił się dokoła, podnosząc latarnię w górę. - Chyba zamknął pan żonę w domu na pół roku i kazał wyszywać - zauważam. Wypiłam przedtem kieliszek sherry i czułam się trochę zawiana. - Skądże. - Rozdaje dzieciakom papierowe kubki z napojami. - Zajęło to jedynie trzy miesiące. I sam nad tym pracowałem. - Coś takiego - wciąż nie dowierzałam. - Nigdy nie pomyślałabym, że mężczyzna potrafi stworzyć rzecz tak delikatną. Dzieciaki wybuchają śmiechem, ale chyba nie zabrzmiało to tak, jak oczekiwałam, gdyż wesołość nagle się ucisza. Zamiast odpowiedzi powrócił do rozdawania kubków. Próbując zatuszować moje niemądre uwagi, odezwałam się znowu: - Założę się, że żona jednak pewnie choć trochę pomagała. - Miały to być przeprosiny. Zanim jednak zdążył je przyjąć, na scenę wydarzeń wpadł Otis, aby dostać kubek z napojem. - Och, co do żony M’Kehli... ona nic nie robi.-Otis wlewa do kubka trochę brandy i dodaje. - Już nie. Milczenie stało się jeszcze głębsze. Bałam się, że czarne oczy wypalą w głowie Otisa dwie śmiertelne dziury. Otis jednak wąchał swój koktail i nic nie zauważał. - Moja Pierwsza Komunia z południowego pucharu - mruczy. - Jakież to swojskie. Podczas bar micwy piliśmy przynajmniej z czystego plastyku. Po sukcesie w małpowaniu Brassów, Otis brnął coraz dalej i dalej, śpiewając, recytując i wszczynając awantury. Wszyscy przyjmowali to jako żart. Devlin powiedział mi kiedyś, że Otis jest jaki jest, ponieważ po urodzeniu podano mu za dużo tlenu. Dlatego nikt nie obraża się za jego dowcipy. Teraz jednak widać było, że pan Keller-Brown jest nieźle wkurzony, niezależnie od ilości tlenu czy czegoś tam innego. Wyrwał kubek z rąk Otisa i wrzucił go do ognia. - To pańska Pierwsza Komunia, panie Konc? Zaraz postaramy się o coś bardziej odpowiedniego na tę okazję. Zauważyłam, że po drugiej stronie ogniska podnosi się siostra jego żony. Rozmawiała tam z moimi dwoma wnukami i Frankiem Dobbsem. Pan Keller-Brown odwraca się od Otisa i wręcza mi łyżkę wazową. - Proszę mnie zastąpić, pani Whittier. Zobaczymy, czy znajdzie się dla pana Kone bardziej odpowiednie naczynie. Wtedy nadbiega siostra: - Ja się tym zajmę, Montgomery... - Nie - odpowiada stanowczo. - Ja to zrobię. Otis sięga po następny kubek, mamrocząc coś, żeby się nie kłopotać, a tamten, że nie, to nie kłopot i ręka Otisa zatrzymuje siew pół drogi. Jeszcze nie spojrzał w oczy pana Keller- Browna. Dzieci zaczynają się niepokoić, więc mówię: - Jeżeli pan Kone dostał szklankę, to czy mi też się nie należy? Co pan na to, panie Keller-Brown? Mała Sherree, która jest spod znaku Wagi i potrafi godzić zwaśnione strony, przyłącza się do nas i woła: - Tak! To przecież urodziny prababci! - A inne dzieciaki powtarzają: „Tak, tak! Dajcie prababci pić!” Oczy odrywają się od Otisa i przenoszą na mnie. - Oczywiście. - Próbuję uśmiechem odpędzić zdenerwowanie. - Proszę mi wybaczyć, pani Whittier. - Mruga do mnie i kciukiem wskazuje na Otisa, jakby chcąc się usprawiedliwić. Odpowiadam mrugnięciem i kiwam głową na znak, że podzielam jego opinię, że był czas, gdy sama chciałam ukręcić łeb temu skurczybykowi. Wszedł do autobusu, a dzieci powróciły do ciasta i lodów. Nigdy nie znosiłam ludzi walczących w mojej obecności. Zawsze starałam się ich godzić. Jak wtedy, gdy mieszkałam z Leną: Devlin i Buddy kłócili się jak dwa diabły o to, czyja kolej na koszenie trawnika. Gdy tak wrzeszczeli, szłam przed dom, włączałam kosiarkę i robiłam wszystko sama do momentu, gdy skruszeni przychodzili przejąć robotę (zawsze starałam się bardziej, niż deklarowałam). Gdy pan Keller-Brown wyszedł z trzema zakurzonymi szklankami i nalał sobie trochę brandy Otisa, myślałam, że burza została zażegnana. Zdmuchnęłam kurz i napełniłam mój kieliszek napojem dzieciaków, stuknęliśmy się i wszyscy wznieśli urodzinowy toast. Otis dodał, że potrafi wczuć się w moją sytuację, gdyż sam już wielokrotnie kończył osiemdziesiąt siedem lat. Rozległ się śmiech i Otis znów był sobą. Piętnaście minut później wygadywał to samo, co zwykle. Otworzyłam prezenty od dzieci i uściskałam wszystkich w podzięce. Buddy przyniósł pniaki i ustawił je wokół ogniska. Usiedliśmy i pośpiewaliśmy trochę, podczas gdy dzieci piekły malwę. Frank Dobbs chodził wokoło i grał na harmonijce ustnej, kiedy ten drugi brodaty facet uderzał w bębny pana Keller-Browna. Devlin męczył swoją gitarę (zawsze grał okropnie), ogień się palił, a księżyc przeświecał między młodymi liśćmi jesionów. Betsy i żona Buddy’ego zabrały swoje dzieci do domu. Pan Keller-Brown wziął Toby’ego do autobusu - mały wciąż tulił do siebie kotka - potem wyjął słoiczek pełen malutkich kuleczek, którymi posypał popiół dogasającego ogniska. Podobno była to prawdziwa mirra, prosto z Libanu. Pachniała świeżo i ostro, jak smoła cedrowa w ciepłym, jesiennym powietrzu, nie miała w sobie tej mdlącej słodyczy innych aromatów. Później wyniósł kilka poduszek i mężczyźni usiedli, aby dyskutować naturę świata. Wiedziałam, że czas już spać. - Gdzie jest moja torba-gigant? - szepnęłam do wnuka. - W domu. Betsy przygotowała ci łóżko. Odprowadzę cię. Mówię, żeby się nie wygłupiał, księżyc świeci jasno, ja zaś mogę chodzić po tym terenie z zawiązanymi oczami, dobranoc. I poszłam. Świerszcze cykały na gałęziach drzew, szczęśliwe z nadejścia lata. Minęłam starą bronę Emersona, ktoś próbował zamienić ją w skrzynkę pocztową, lecz jego wysiłki najwyraźniej spełzły na niczym. Pozostawił ją tak, rdzewiejącą wśród chwastów: pół bronę, pół skrzynkę pocztową. Ogarnął mnie smutek i zauważyłam, że świerszcze także ucichły. Nie spiesząc się, podeszłam prawie do płotu... i wtedy on wyrósł przede mną - jak wielka, czarna i sycząca na mnie piramida w blasku księżyca. - Włamywacz! Nigdy nie wkraczaj w sprawy moje albo mojego chłopaka, zrozumiano? Nigdy! Zrozumiałaś? Oczywiście skamieniałam z przerażenia. Patrząc wstecz, muszę przyznać, że nie byłam znowu tak bardzo zdziwiona. Od razu wiedziałam, kim była ta wielka piramida, do kogo należał ten syczący głos. Wiedziałam też, co mu się mogło nie podobać. - Ten przeklęty naszyjnik! Niech tam, odpuściłem ten numer. Mówię sobie: „Jest stara. Po prostu stara. Nic nie wie”. Ale powtórzyć to samo z kotem... To włamanie! Dwie wielkie dłonie chwyciły moją głowę z dwóch stron i zmusiły do spojrzenia w jego twarz. Palce zacisnęły się na moich ustach. Nie byłam już w stanie krzyknąć ani nawet mrugnąć. - Biały anioł, biały matczyny anioł, cholera! Zaraz ci pokażę białego anioła! Wtedy, o dobry Jezu, jakby podciągnął ciemną bluzę swojej twarzy. Jego piersi zbliżały się coraz bardziej, aż czarne sutki dotknęły moich gałek ocznych... ssąc... przekazując mojemu mózgowi takie myśli i obrazy, że ten wiedział od razu, że musi przestać zarówno myśleć jak i patrzeć. Niech przeminą, powtarzałam, niech prze-miną... Starałam się wytworzyć obraz deszczu padającego na kaczkę. Ta kaczka taplająca się w błocie musiała być dlań sporym szokiem, ponieważ zamrugał oczami. Niewidzialne ręce puściły moją głowę i wiedziałam, że za mną nikogo nie ma. - Nie daj się złapać... Kaczka wyciągnęła szyję i zakwakała. Znów zamrugał oczami i niepewnie przestąpił z nogi na nogę. - Chcę tylko powiedzieć, abyś nie próbowała już więcej wpływać na mego syna. Tak? Mężczyzna, ojciec powinien pilnować tego, co do niego należy. Zrozumiałaś? I zniknął w krzakach, zanim nabrałam powietrza, aby odpowiedzieć. Pośpieszyłam do pokoju, układając w głowie plany riposty. Bez zwolnienia tempa opuściłam żaluzję, połknęłam dwie żółte pigułki, weszłam do łóżka i założyłam kołdrę na głowę. Nie miałam odwagi myśleć. Powtarzałam tylko wszystkie fragmenty Biblii, które pamiętałam, oraz słowa: „Kraju mój, to dla ciebie” i „Powiedz, czy widzisz”. Zanim proszki podziałały, doszłam do przepisów na chleb. Lubię się o coś modlić, Panie. Nie lubię brać pigułek nasennych, chyba że są absolutnie konieczne. W nocy bardzo często leżałam słuchając, jak windy jeżdżą w górę i na dół Wieżycy. Wolałam to niż przełknięcie jednego proszku. Zawsze potem śpię za długo i przez cały dzień chodzę jak nieprzytomna. One nawet nie pozwalają na sny. Tym razem jednak ujrzałam pożar. To jeden z tych obrazów, które mi przekazał. A więc nie uwolniłam się. Leżały tam, ukryte jak żar pod kupą popiołu. Teraz zerwały się do życia niczym lodowaty ogień, ukazując zupełnie inną wersję życia, śmierci, nieba... Przeważnie była tam jakaś mroczna rzecz - czasem aligator, czasem pantera albo wilk - biegnąca przez mój świat i odrywająca jego kawały. Pozbawiała mnie wszystkich najdelikatniejszych cząstek, jak na przykład rąk Devlina, nieporadnie przebierających po strunach gitary. Albo nogi Franka Dobbsa, gdy chodził dziś wokół ogniska. Albo mojego języka, bredzącego coś o godzeniu stron. Pani Lawn wyrwana została w całości, także Emerson. I większość mojej przeszłości. Potem potwór ruszył dalej, ciemny, przygarbiony cień, przedzierający się przez moje życie, aż wgryzł się w samą kość przyszłości. Stała ona naga, bez paplaniny, tortów i prezentów. Na zawsze. Tkwiąc samotnie. A z tego nagiego kształtu ulatnia się wszelkie ciepło, aż ziemia staje się zimna jak stopy białego kościotrupa, a wiatr jest unoszony jak jego oddech. To coś ciągle istniało, gdyż było prawdziwe, choć nie stanowiło nic więcej niż skała czy wiatr. Rzecz mogła tylko stać i patrzeć w nieskończoność, czekać, aż Bóg zechce jej powtórnie użyć. Jak stary muł albo duch muła, pozbawiony sensu, pozbawiony nasienia... gdyż jest to tylko żart Boga, bezpłodny muł. Przejęło mnie to smutkiem. Zdawało mi się, że słyszę ten rozpaczliwy głos nieskończonej samotności. Płakałam i chciałam coś powiedzieć, ale czym pocieszyć tragiczny żart Boga? Zawodzenie stawało się głośniejsze. Nie takie posępne i nie takie odległe. Otworzyłam oczy i usiadłam na łóżku. Przez okno dojrzałam wyjącego do księżyca Otisa. Biegał w kółko. Devlin i inni próbowali go złapać, ale on wciąż machał swoim drewnianym mieczem. - Nie zbliżać się. To nie ja! On nie miał prawa! Devlin? Dobbsy? Pomocy, chłopaki; on zamroził waszą starą... Nie ma na to wytłumaczenia. On chce mnie zniszczyć! Najpierw błagał o pomoc, potem atakował, gdy podeszli bliżej. Wrzeszczał, jakby miał przed sobą stado smoków. - Nie widzicie, że on mnie kroi na kawałki? Mnie, który nigdy... Nie miał prawa, ten czarnuch, ja tylko żartowałem! I w zapamiętaniu znowu zaczął przeraźliwie wrzeszczeć i rzucił się wprost na ogrodzenie dla kur. Odbił się od niego, odepchnął mężczyzn i znowu ruszył na siatkę. Kury zaczęły gdakać, mężczyźni krzyczeć, a Otis odchodził do zmysłów. „To nie jest zwykła głupota - pomyślałam. - To najczystszej wody szaleństwo. Trzeba mu pomóc. Zadzwonić do kogoś”. A jednak wszystko, na co się mogłam zdobyć, to stać i patrzeć, jakby była to dalsza część mojego mroźnego snu, przeniesionego w światło księżyca i pomiędzy stado kurczaków. W końcu miecz Otisa utkwił w oczkach siatki, a jego samego dopadli mężczyźni. Przenieśli go wyrywającego się i szlochającego do domu. Gdy zniknęli mi z oczu, wyskoczyłam z łóżka. Bez chwili wahania włożyłam szlafrok i kapcie i ruszyłam w kierunku zagajnika. Wcale nie byłam przerażona. Powiedziałabym - wytrącona z równowagi. Ziemia drżała z każdym moim krokiem. Drzewa pełne były twarzy. Każda historia o oszustwach i znachorach, którą kiedykolwiek słyszałam, wylazła z kątów mego ozarskiego dzieciństwa, aby dotrzymać mi towarzystwa. Ciągle się nie bałam. Jeśli pozwolę sobie na strach, wkrótce będę w gorszym stanie niż Otis pod klątwą Keller-Browna. Nie wbijał szpilek w lalki. Siedział spokojnie na terapeutycznym krześle i w świetle lampki czytał jedną ze swych książek. Na głowie miał słuchawki. Przez drzwi autobusu słyszałam, że na kasecie czy płycie został nagrany chór mężczyzn, zawodzących w jakimś nieznanym języku. Jego usta bezgłośnie wymawiały słowa pieśni, które zapisane były w księdze. Uderzyłam w drzwi. - Halo? Czy mogę na minutę? - Pani Whittier? - Podchodzi do drzwi. - Oczywiście, proszę. Jestem zaszczycony. Poważnie. Podaje mi rękę i wydaje się rzeczywiście szczęśliwy z moich odwiedzin. Zaczynam wyjaśniać, że przemyślałam sobie kilka spraw i, żeby nie było nieporozumień, chciałam przyjść pierwsza... Ale on przerywa i przeprasza, że rzecz, którą zrobił, była obrzydliwa i godna podardy. Zawiesza głos. Proszę. Następnie podnosi dłoń i odwraca się, aby wyłączyć adapter. Głośniki przestały pracować, ale płyta wciąż się obracała. Wciąż dochodził mnie głos chóru, który rozlegał się w porzuconych na krześle słuchawkach. Ra. Ra ri ran. Coś takiego. - Cieszę się, że pani tu jest - odezwał się. - Bardzo żałowałem swego zachowania. Nie znajduję wytłumaczenia i proszę o wybaczenie. Proszę wejść. Odrzekłam, że w pełni rozumiem jego zachowanie i dlatego właśnie przyszłam. Zaczęłam tłumaczyć, że nigdy nie pozwoliłam chłopcu zatrzymać kotka bez zezwolenia matki. Spojrzałam na materac. Nie było jej tam, ale chłopiec owszem. Leżał wyciągnięty sztywno jak zabawka brzuchomówcy, z oczami wbitymi w szklane kulki, wiszące u sufitu. Na uszach miał własną parę słuchawek, zaś kulki krążyły, zmieniały położenie... - Chcę pana przeprosić. Tylko dlatego przyszłam. - Dodałam, że miał zupełną rację i nie powinnam opowiadać dziecku takich historii. Zasłużyłam na naganę. Piosenka przeszła w coś w rodzaju: Ra. Ra. Tat ni kum. Keller-Brown mówi, że nic nie szkodzi, wymieniliśmy przeprosiny. Między nami pokój? Tak, odpowiadam. Ra. Ra. Tat ni aj sis ra kum. RA. Obracające się kulki i ta maź na podtrzymującym je sznurku. Mówi, że ma nadzieję, że pojadę z nimi do Los Angeles. Będą zaszczyceni. Ja na to: szkoda, że nie do Arkansas. Muszę tam jechać, mam tam do załatwienia pewien prawny interes. On odpowiada, że po Oklahoma City jadą do St. Louis, a to niedaleko Arkansas. Ach, nie wiem, jak będę się jutro czuła. To był taki męczący dzień. Mówimy sobie dobranoc i on pomaga mi zejść ze schodów. Dziękuję. Z jego twarzy w szybie samochodu nie mogę wyczytać, czy mi uwierzył. Wszystko nagle zrobiło się dziesięć razy jaśniejsze, poczułam, że uwolnił mnie od przerażającego cienia; kazał mu wrócić do jego nory. Zapomnij o tym, próbuję sobie wmówić i wyobrażam sobie, że deszcz przestaje padać, a kaczka odlatuje. Spacerowałam w świetle księżyca przez skraj jesionowego zagajnika. Rzeczy znów przybrały swój zwykły wygląd. Na drzewach mieszkały świerszcze, nic innego. Ziemia była płaska jak stół, noc pełna spokoju. Właśnie zdołałam się przekonać, że wszystko się skończyło, że było to tylko koszmarne przywidzenie starej kobiety. I nic ponadto, nic gorszego. Wtedy usłyszałam miauczenie syjamskiej kotki. Kociak został wsadzony pod korzenie jesionu i przywalony kamieniami. Odsunęłam je z największym wysiłkiem. - Miałaś rację - pogłaskałam kotkę. - Powinien był zostać w rabarbarze. Nie odstępowała mnie na krok, gdy niosłam jej dziecko do domu. Cały czas mówiłam do niej, palcami zaś gładziłam sztywniejące ciałko, aby sprawdzić, czy nie ma ran albo złamań. Kiedy znalazłam to na mięciutkim gardle, przypomniał mi się czas, kiedy zbierałam wieczorem gruszki w Penrose. Byłam wtedy małą dziewczynką. Sięgnęłam po coś, co wydało mi się śmieszną, włochatą gruszką, która nagle rozwinęła się, zapiszczała i odleciała. Ja zaś spadłam z drabiny z ręką pokrytą ukąszeniami nietoperza. O tym myślałam, wyczuwając swój naszyjnik. O Boże! Co ja tu robię? Wrzuciłam to pod ganek, nie próbując nawet rozerwać łańcucha. Weszłam do środka, wyjęłam z torby następny proszek i uklęknęłam w oczekiwaniu na znak. Właśnie zapiał stary i głuchy kogut. Dobrze. Niech tak będzie. Jeśli nie znak, Panie Jezu, aby dać mi pewność, to chociaż silę, aby działać tak jak trzeba, bo wygląda na to, że nie mam wyboru, jak tylko iść naprzód ku fortecy lub przystani. Amen, Panie, amen... (ciąg dalszy nastąpi) ILE DZIUR TRZEBA ŚCIĄGNĄĆ Z CHMUR, ABY ALBERT HALL NAPEŁNIŁ SIĘ MGŁĄ Pod koniec 1968 roku, z pewnych niejasnych powodów, które po tak długim czasie stały się zupełnie nieczytelne, grupa pomysłodawców z Dead Center doszła do porozumienia z Beatlesami w Apple, że prześlą im do Londynu próbkę psychodeli-ków. Rodzaj wymiany kulturalnej, ręka wyciągnięta przez Atlantyk i tym podobne. Było nas trzynastu - hippisów, świrusów i harpii, Anioły Piekła ze swoimi machinami, kilku poważnych managerów z masą pomysłów i propozycji... plus jeden obibok bez żadnych planów. Opuszczałem Stany bez żalu. Właśnie ukazała się książka o mnie i o kolesiach z Kool Aid. Poczułem na sobie palące spojrzenie opinii publicznej. Napięcie wytworzone przez tę uwagę trochę mnie przestraszyło, ale i mile połechtało. Potrzebowałem oddechu, zanim wpadłbym w nałóg lub został ofiarą całego tego zamieszania. Stój w świetle reflektorów, poczuj taksujące spojrzenie. Nigdy tego nie zapomnisz. Jesteś nagle zmieniony, wyniesiony, wybrany, wyróżniony i jedyny, ponad troskami zwykłych śmiertelników, tremą i dziecinnymi skrupułami. Zmieszanie i niepewność topią się w żarze promienia. Ich miejsce zajmuje wdzięk i siła. Zaczynasz poruszać się z szybkością dźwięku. Senność przemienia się nagle w dokładność Bruce’a Lee - wejście smoka. I w tym sęk, prawda? Jeśli przejdziesz na drugą stronę tej lunety i popatrzysz przez nią na wywyższoną gwiazdę, ujrzysz, że ów teleskop uwielbienia ma wbudowany celownik i serię nacięć po wykończonych luminarzach: Kennedy... King... Joplin... Hemingway... Tak czy inaczej, lecieliśmy do Londynu. Sami też odbywaliśmy niezgorsze loty na haju. Gdy DC-8 wszedł z warkotem w gęstą, londyńską mgłę, wszyscy zdali sobie sprawę, że po transatlantyckiej zabawie nieubłaganie zbliża się kontrola celna. Co nie mogło być spuszczone, musiało zostać połknięte. Podpłynęliśmy do zapchanego biurka brytyjskiego celnika. Nieszczęśliwa amerykańska trzynastka z oczami wychodzącymi z orbit, ubrana w skórę, futro, kowbojskie kapelusze i tym podobne cacka. Zmęczony urzędnik westchnął smutnie na nasz widok, następnie grzecznie przeszukiwał nas przez bite trzy godziny. Nie wybaczył nawet cylindrom dwóch harley- david-sonów. Było już nieźle po południu, kiedy pozwolono nam odpłynąć armadą taksówek w kierunku Londynu. Przedzierając się przez sznury samochodów jadących nieprawidłową stroną drogi, eskortowani byliśmy przez Anioły Piekła: Starego Berta i Gładkiego Sama, na ich ogromnych maszynach. Gdy dotarliśmy do Apple, zapadał już szary, wilgotny zmierzch. Przed drzwiami stała gromadka wiernych, czekających z tą promienną nadzieją pobożnych pielgrzymów. Frisco Fran, wysoka blondynka lat około trzydzieści pięć, mająca słabość do Starego Berta i jego nowego harleya, ubrana w futro z norek za sześć tysięcy dolarów, podkoszulkę i brudne dżinsy, popatrzyła na grupkę fanów na schodach Savile Row, następnie śnieżnobiały budynek biura i stwierdziła: - Czuję się, jakbym miała zobaczyć papieża. W głównym korytarzu na dole pulchna recepcjonistka przywitała mężczyzn uroczym uśmiechem, wszystkim zaś wręczyła tłoczone zaproszenia. Wyglądała jak Lulu w „Wyrazach miłości”. Po potwierdzającym telefonie na górę wpuściła nas do przedsionka numer dwa, w którym witał się tłum impresariów, jankesów i Angolów, a nawet przyjezdny Żabojad. Obejmowali się, poklepywali i pokrzykiwali w rock-and-rollowym żargonie. W ten sposób przeszliśmy przez drzwi do purpurowego przedsionka numer trzy. Tutaj wreszcie spotkaliśmy George’a Harrisona, który uścisnął nam dłonie i powiódł do samego jądra organizacji Apple: nie kończących się pokoi biurowych, długich korytarzy ze złotymi płytami na ścianach, olbrzymiego studia w podziemiach... Studio to wyglądało, jakby wyszło spod igły Disneya specjalnie dla kapitana Nemo, dekoracje zaś był dziełem Hugha Hefnera. W końcu przez klatkę schodową dotarliśmy na górę, do dużego pokoju, przeznaczonego na naszą kwaterę. Powiedziano nam, że będziemy zajmować go w czasie całego pobytu w Londynie. Z wrażenia opadły nam szczęki. Pokój pełen był jedzenia: pieczone prosięta z jabłkami w pyskach, indyki z rożna, sery, chleby, skrzynki szampana i piwa poustawiane aż do sufitu... Nadchodzi zabawa Bożonarodzeniowa w Apple, jak nam wytłumaczono. Stary Bert natychmiast wrzucił swój podniszczony śpiwór pod stół zastawiony faszerowanymi gęsiami w polewie. - Czuję się jak w domu - wykrzyknął radośnie. Ringo wpadł na „‘lutką ‘wileczkę”, aby się zanim przywitać. W drugim końcu korytarza w pewnym momencie ktoś zauważył Paula. Inni twierdzili, że to wcale nie był Paul i że Paul jest w Nowym Jorku, gdzie ma się zaręczyć. Tamten facet był jednak czarujący, słodkooki i bosy, co wskazywałoby na Paula. Był też niski. - Oni są tak... tak... - Spider, wysoki ex-gwiazdor bieżni UCLA, który przemienił się we włochatego trzydziestoletniego hippisa, szukał właściwego określenia - ...zdrobniali. - Wszyscy są rozmiarów, jakie przypisywałem Ringo - dodał Gładki Sam. - Wiem! - powiedziała mamuśka w norkach, ze wzrokiem błyszczącym troską. - Chciałabym rozłożyć nad nimi parasol czy coś takiego. Johna poznaliśmy dopiero później, podczas słynnej Bożonarodzeniowej katastrofy w Apple. Wydarzenia tamtej nocy opisywano w dziesiątkach książek, zarówno pro - jak i anty- amerykańskich, a więc nie potrzeba znowu do tego wracać. Chcę warn jedynie przedstawić scenografię na wejście Lenno-na, gwoli pogłębienia efektu dramatycznego. Dzień zbliżał się ku swemu ekscytującemu zakończeniu, my zaś oddaliliśmy się od naszego składu żywności, aby pospacerować nieco ulicami Londynu, napić się piwa w świątecznie udekorowanych pubach i nabrać apetytu przed zbliżającą się ucztą. Kiedy wolno szliśmy z powortem ku Savile Row numer trzy, minęliśmy tłum pulchnych fanek, które okupowały schody z notesikami na autografy w dłoniach (wszystkie wyglądały jak Lulu). Gdy przeszliśmy przez przedsionki, odkryliśmy, że na purpurowym dywanie trzeciego z nich rozbiła obóz jakaś nowa grupa jankesów. Nie mam pojęcia, jak udało im się wgryźć tak głęboko do wnętrza Apple. Z pewnością wyglądali na jeszcze większych obdartusów niż my. Było tam pół tuzina wielkich, brodatych gości o wyzywających uśmiechach, banda gołych, rozwrzeszczanych dzieciaków oraz jedna kobieta - chudy, trzydziestoletni rudzielec w wyblakłej, niebieskiej sukience z ręcznie tkanego materiału i z farmerskim, ostrym głosem. - Jesteśmy rodziną Fredog - poinformowała nas. - Przyjechaliśmy tu aż z Fort Smith w Arkansas, aby zobaczyć Beatlesów. Przyśniło mi się, że biegłam z Johnem przez elektrycznie błękitne wody Karaibów i on spojrzał na mnie i powiedział: „Chodźmy razem”. Grali „Ticket to Ride”. Byliśmy nadzy. Naćpani. Wzbiliśmy się prosto w niebo. A ja nazywam się Lucy Diamond. Dzieci, śpiewamy! Dzieciaki przestały rozrabiać, usiadły posłusznie w kręgu i zaintonowały: - John i Yo-ko Rin-gooo. John i Yo-ko Ringooo... Kobieta tańczyła w rytm, wywijając łokciami, podnosząc kolana, wyginając piegowate ciało... - Wiemy, że oni są w budynku. Jedno z dzieci biegło korytarzem i zobaczyło któregoś z nich z wielką, czerwoną torbą. Ta pieśń nas połączy. Jej oczy przymknęły się w kontemplacji tej boskiej możliwości, przestała tańczyć i spojrzała na nas wzrokiem tak samo wyblakłym, jak jej sukienka. - Wiecie, chłopcy, że Beatlesi to najbardziej błogosławieni ludzie na ziemi? To fakt. Na przykład, ile razy byłeś smutny i słysząc Beatlesów w radiu, mówiłeś do siebie: „Niech Bóg błogosławi The Beatles”! Dokładnie to sobie pomyślałam, kiedy zobaczyłam „Żółtą łódź podwodną” po mojej pierwszej aborcji. „Niech Bóg błogosławi The Beatles”. A ilu innych na całym świecie zrobiło mniej więcej to samo, pobłogosławiło Beatlesów? No to widzicie - to święci. Błogosławieni święci. No, może powiecie mi, kogo na tej przeklętej ziemi, tu i teraz, błogosławiono częściej niż Beatlesów? Zatkało nas. Byliśmy głodni i zmęczeni i nie mieliśmy ochoty na przerzucanie się nazwiskami świętych. Wreszcie drzwi się otworzyły i wyszliśmy z trzeciego przedsionka. Za naszymi plecami dzieciaki wciąż śpiewały: „John i Yo-ko Ring-gooo”, kobieta kiwała się, a brodacze poruszali w rytm głowami. Bez słowa weszliśmy do pokoju. Nasze żołądki domagały się napełnienia, ale o znalezieniu jedzenia nie było nawet co marzyć. Został tylko zapach. Jak niewyraźne wspomnienie. Stary Bert wyciągnął wściekle śpiwór spod pustego stołu. - Godzę się na obsypywanie ich błogosławieństwami, ale chyba nie trzeba robić tego w ich obecności. - Masz rację - zgodziła się Frisco Fran. - Ale dość na tym. Na dole w głównym sanktuarium zbierali się goście - pachnący drzewem sandałowym eleganci w wełnianych spodniach, laleczki w błyszczących koliach i koafiurach od Vidal Sas- soona oraz wysocy urzędnicy w kolorowych koszulach typu Nehru. Szampan lał się strumieniami. Stary Bert zdecydował, że przed wyjazdem dobrze zrobi mu małe co nieco. Jego nos mówił mu, że żarcie jest w pobliżu. Idąc tym tropem, Bert stanął przed drzwiami, których strażnikiem był jakiś odsztywnia-czony młodzian. - Co powiesz, bracie - Bert bardzo pragnął zbliżyć się do języka zwykłego człowieka - jak wpadnę na chwilę do środka i chwycę parę kęsów na drogę? - To chyba niemożliwe - nerwowo odrzekł tamten. - Mam zachować na później. Dla gości. Rozumie pan: na później. - My też jesteśmy zaproszeni, staruszku. - Bert wyciągnął dowód rzeczowy. -1 może wcale nie chcemy zostać aż tak długo. Poza tym - postukał się kciukiem w ramię, wskazując, że mówi o przeszłości - nie jadłem nic od lotniska. Chłopiec spojrzał na kciuk, wciąż brudny od olejów i sadzy po rozkładaniu motocykla. Potem na nabijaną ćwiekami bransoletę i wielką żylastą łapę, wytatuowaną w groźnie wyglądające noże i wisielcze pętle. Przyszło mi do głowy, że za chwilę opór chłopca zwali się w proch i pył. W ustach czułem już smak indyka... Lecz właśnie w tej chwili napatoczył się jeden z tych wyżej postawionych facetów. Stawiał długie, bocianie susy i uśmiechał się złośliwie. Na dodatek obżerał się ciastkami. - Nic im nie dawaj, Clayburn - ostrzegł z ustami pełnymi żarcia. - Nie zwracaj uwagi na ich zaklęcia. - Potem dodał ni z tego, ni z owego: - To tylko banda pijawek i obiboków. - O co chodzi, bracie? - uśmiechnął się szeroko Bert, powoli odwracając się od indyka w kierunku tego, co zapowiadało się na jeszcze bardziej soczysty kąsek. - Co powiedziałeś? - Powtarzam: pijawki i obiboki. Bum! Urzędnik wylądował na ścianie, po której wolniutko spłynął na podłogę, gdzie zwinął się na kształt rolmopsa. Pokój nagle wypełnił się ludźmi. W patriotycznej manifestacji brytyjskiej solidarności Anglicy obskoczyli swego znokautowanego rodaka. Amerykanie stanęli po drugiej stronie. - Czy ktoś jeszcze - Bert zwrócił się do grupki, obserwującej nas z przeciwnego końca pokoju - uważa nas za pijawki i obiboków? Wyzwanie było tak wyraźne, że wszyscy zdawali sobie sprawę, że nie może pozostać bez odpowiedzi, w przeciwnym bowiem razie drużyna gospodarzy nie będzie w stanie ze spokojnym sumieniem spojrzeć w stalowe oczy statule admirała Nelsona. Zdjąłem zegarek i włożyłem do kieszeni. Muzyka urwała się. Dwie armie gotowały się do decydującego starcia. John Lennon wkroczył w sam środek tej przejmującej sceny, w sam raz pomiędzy dwie szykujące się do boju siły. Miał na sobie strój Świętego Mikołaja i sztuczną białą brodę. - Dobrze - powiedział niezbyt głośnym, ale czystym głosem. Nie uśmiechał się, jego szczupła twarz okularnika była blada, lecz biła od niej intensywna jasność; twarz bardziej wypolerowana przez wzrok palącego promienia niż inne twarze, jakie zdarzyło mi się oglądać. Szczupłe dłonie wysunęły się z rękawów na dwie strony pokoju, jaku Mojżesza rozsuwającego spienione morskie fale. - Wystarczy. Wystarczyło. Wulkan nie eksplodował. Powstrzymał eru-pcję, ot, tak sobie. Stary Bert był pod takim wrażeniem, że aż przeprosił wszystkich zebranych, nawet schylił się, aby pomóc obalonemu urzędnikowi otrzepać okruchy ciastek. Wszyscy się śmiali. Strzelił korek. Ponownie rozległa się muzyka. Zza Joh-na wysunęła się Yoko, jakby klon jego świątecznego image’u, z taką samą brodą i kostiumem Świętego Mikołaja. Przez ramię miała przerzucony czerwony wór. Zaczęła rozdawać prezenty. Mamuśka Fran zdecydowała się zdjąć norki i pozostać jeszcze chwilę. Spider namyślał się, którą Lulu by tutaj zaatakować. Kelnerzy roznosili tace wędlin i jabłek. Zabawa zaczęła się rozkręcać. Obladi... Po Nowym Roku z całą rodziną powróciłem do Londynu. Wynajęliśmy mieszkanie na Hampstead. Codziennie dojeżdżałem metrem do Apple, aby pracować nad zapisem słownym, który miał zwać się „Zapisem taniej edycji”. Nigdy się to nie stało. Rozeszło się po kościach. Trudności administracyjne. Wcale się nie przejąłem. To była świetna zabawa; być cząstką Apple w czasach, kiedy mit wyglądał na wciąż nieskażony. Od tamtego wieczoru widywałem Lennona od czasu do czasu - na dachu, patrzącego w niebo, w korytarzach, grającego w studio na frotepianie, w Albert Hali podczas przereklamowanych „Alchemicznych zaślubin”, kiedy wraz z Yoko wpełzł do wielkiego śpiwora na czterdzieści minut niezręcznego, publicznego wielbłądziego garbu. Widzowie tymczasem gwizdali i krzyczeli rzeczy w stylu: „Jak posuwa się rewolucja, John?” Nigdy już jednak nie zobaczyłem czegoś tak czystego i pięknego, jak jego wkroczenie między dwie strony świątecznego konfliktu. Był kimś. Gdy powiedział: „Pokój”, słuchały go nawet walczące anioły. Nie chcę malować laurki zmarłej gwiazdy. Opowiadanie to jest nie tyle o Johnie Lennonie, co o przeróżnych wydarzeniach przewalających się przez naszą farmę, pierwiastkach rzeczy minionych oraz przyszłych, dotykalnych, chimerycznych... Głównie zaś o trzech wizytach, które przyjąłem w tygodniu, gdy został zabity, niczym trzy duchy z „Opowieści Wigilijnej”. Pierwszy nawiedził mnie w przeddzień zamachu, w niedzielę wieczorem, gdy czekaliśmy, aż moja matka i babcia Whittier przybędą na kolację. Ta zjawa okazała się najłatwiejsza do zrozumienia i spławienia. W istocie cel jego wizyty był dziecinnie oczywisty: od dawien dawna różne odmiany tych upiorów błąkają się po świecie. Jego brodate oblicze rozlewało się w uśmiechu. W prawej ręce trzymał butelkę kapslowanego to- kaja, w lewej - zdezelowany bucior. W oczach miał błysk, który mógłby zostać zalany parafiną i wystawiony w Biurze Standardów jako „Nieomylny Błysk Żebrzącego Włóczęgi”. - Pozdrowienia dla całego domu! - krzyknął przez kurtynę flegmy. - Oto Bili Biblia, stary Bili Biblia, przychodzę w imię Najwyższego Zbawiciela, chwała Jego imieniu. Czy ktoś tu jest? Bez namysłu odparłem: - Nie. - Dev? Brat Deboree? Pozdrawiam cię, bracie! - Wyciągnął Dobrą Księgę i złe wino. - Pozdrowienia od Billa Biblii. - Oto... - Nie - powtórzyłem, odsuwając przyniesione dary. Jedną rękę położyłem na jego piersi, a drugą starałem się zatrzasnąć drzwi. Za jego plecami, w ciemności, zdołałem dojrzeć gromadę drżących nastolatków, smaganych grudniowym wiatrem. Bili także nie był zachwycony perspektywą powrotu na jego zimne podmuchy. - Dev, cholera, nie bądź taki! Przyrzekłem tym dzieciakom... - Nie-pchałem dalej. - Przestań, człowieku - rzucił do niego jeden z dzieciaków. - Nie widzisz, że facet cię tu nie chce? - Ależ, kochani... - Skończ z tym „ależ” - przyłączył się kolejny głos. - Chodźmy. Ja pchałem, oni ciągnęli i wspólnymi siłami zdołaliśmy jakoś odholować go do toyoty, którą tu przyjechali. Wrzeszczał cały czas: - Kuzyni! Bracia! Towarzysze! A ja wrzeszczałem w odpowiedzi: - Nie! Nie! Nie! Druga wizyta to nieco bardziej skomplikowany przypadek. Po pierwsze - facet był sympatyczny. Przyjechał następnego dnia rano, kiedy byliśmy z Dobbsem na polu, zajęci naprawą ogrodzenia, które krowy zwaliły w ciągu nocy. Kiedy robi się zimno, Ebenezer lubi prowadzić swą trzódkę do ataku na stodołę, w nadziei na przedostanie się do magazynów siana (bardziej ze złości i dla wygody niż z prawdziwego zimna). Tej nocy zaś chwycił silny mróz. Ziemia poorana ich kopytami stała się twarda jak żelazo. Obaj z Dobbsem mieliśmy na sobie ubrania robocze, rękawice i ciepłe buty, a mimo to było nam tak diabelnie zimno, że nie byliśmy w stanie porządnie wbić kołków. Po półgodzinie pracy w ramach rozgrzewki wycofaliśmy się do domu na szklaneczkę dżinu z tonikiem. Za trzecim razem przeciągnęliśmy drut kolczasty i wróciliśmy na dobre w ciepłe pielesze. Stał przy naszym piecu, nachylony nad otwartymi drzwiczkami, zgrabiałe ręce przesuwając nad ogniem w taki sposób, w jaki robią to ci, których dłonie zmarznięte są na kamień i którzy boją się, że zbyt szybko powróci im czucie. Zostawiłem go w spokoju. Zdjąłem kombinezon i buty, potem przygotowałem dwie szklanki dżinu. Facet ani drgnął. Betsy zeszła na dół i wyjaśniła, że wpuściła naszego gościa, gdyż w przeciwnym razie zamarzłby na śmierć. Dodała też, że wcale nie przejmował się tą smutną perspektywą. - Mówi, że ma coś dla ciebie. - Mam nadzieję - odrzekłem i podszedłem, aby się z nim rozmówić. Jego dłoń była tak twarda, jak się spodziewałem. Nieczuła łapa, lekko zaczerwieniona od ciepła. Reszta jego ciała też zaczynała nabierać tej samej barwy, a na twarzy pojawił się radosny uśmiech. Miał około trzydziestu pięciu, czterdziestu lat - tak jak Billy Biblia - z ciężką przeszłością zapisaną w spojrzeniu i rzadkim włosem na brodzie. Włosy te miały barwę owoców na gałązce ostrokrzewu, oczy zaś były ostre i zielone jak jego pełne animuszu liście. Nazywali go - nie kłamię! - John Paczka i podobno spotkaliśmy się piętnaście lat temu na jakimś festiwalu, gdzie dostał ode mnie pewną rzecz. - Zmieniłem się na lepsze - wyznał, potrząsając muskularnymi ramionami - bo pewnie nigdy nie mogłem na dłużej pozostać taki sam. Spytałem, co robi na dalekiej północy w czas Świąt Bożego Narodzenia, nie mając na sobie nic z wyjątkiem trampek, dziurawych spodni i różowej koszuli Sunset Ship z perłowymi guzikami. Roześmiał się, wzruszył beztrosko ramionami i wyjaśnił, że zaraz za Los Angeles w okolicach Grapevine załapał się na jazdę z pewnym hippisem. Facet stwierdził, że jedzie do Eugene w Oregonie, a John na to: „Co mi tam... Nigdy nie byłem w Oregonie. Czy to nie tam staruszek Deboree wiesza swój kapelusz? Zajrzę, co u niego. No wiesz, spotkałem go raz nad tabletką, ho ho”. - A poza tym - dodał, starając się ukryć czerwoną rękę w kieszeni spodni - mam coś, co cię zainteresuje. Odsunąłem się o dwa kroki. Nie obchodziło mnie jego szczere spojrzenie ani beztroskie potrząsanie ramionami. Jeśli czegokolwiek nauczyłem się w Egipcie, to na pewno tego, aby nie brać nic za darmo. A już na pewno nie od życzliwych typków, zasuwających teksty w rodzaju: „Proszę cię, przyjacielu, przyjmij ten bezcenny podarek, mój naród daje go twojemu, gratis” - i wciskających w dłoń tandetnego skarabeusza wyrzeźbionego w kozim bobku. Taki mały haczyk, przy pomocy którego sprytny naciągacz przyczepi się do ciebie na wieki. Im bardziej wymawiasz się od przyjęcia przeklętego prezentu, tym bardziej wzrasta jego przywiązanie. - Mam tutaj - dumnie oświadczył John, wyciągając kartkę papieru - numer telefonu Cheta Helma. Odrzekłem, że nie potrzebuję numeru telefonu Cheta Helma, że nigdy go nie potrzebowałem, nawet podczas promocji Family Dog w San Francisco, a co najważniejsze, nie widziałem Cheta od dziesięciu lat. John Paczka podszedł bliżej. - To nie jest sekretarka Cheta, bracie - tłumaczył cierpliwie, delikatnie wyciągając ku mnie świstek, jak gdyby był to ósmy cud świata. - To numer domowy Cheta Helma. - Nie - powtórzyłem, podnosząc ręce w górę i jak najdalej od oferowanego mi kąska, którego pragnąłem mniej więcej tak, jak koziego bobka albo butelczyny starego Billa. - Nie. John wzruszył ramionami i położył papier na stole. - W razie, gdybyś się namyślił. - Spojrzał na mnie. - Nie. - Włożyłem kartkę z powrotem w dłoń Johna i zacisnąłem wokół niej jego piegowate palce. - Nie, nie, nie. Teraz ci powiem, jaka jest moja propozycja: dam ci coś do jedzenia i łóżko w domku nad stawem, z daleka od wszystkich. Jutro dam ci też płaszcz i kapelusz. Następnie odstawię cię na drogę 1-5, na pas biegnący na południe i w ten sposób uwolnię się od ciebie. - Zmierzyłem go najsurowszym spojrzeniem. - Mój Boże, cóż to za maniery. Przyjechać sobie do człowieka, bez zaproszenia, bez śpiwora, nawet bez pary cholernych skarpetek. To niezbyt grzeczne! Wiem, że to niegościnność z mojej strony, ot tak wyrzucać podróżnego, ale, na Boga, to nie do pomyślenia, aby zwalać się komuś na głowę w takim stanie! Śmiejąc się przyznał mi rację. - Jak mówiłem, nigdy nie potrafiłem się zmienić pod tym jednym względem: nigdy nie rezygnuję z podróży. Inni co prawda rezygnują ze mnie, ho ho hi. - Nie chcę o tym słyszeć. Chcę, żebyś wiedział, że zapewniam ci ciepło, utrzymanie i powrót do Venice Beach... Ale tylko wtedy, jeśli przestaniesz wciskać mi swoje przemyślenia, dobrze? Włożył kartkę do kieszeni. - Rozumiem jak skurczybyk, chłopie. Wskaż mi jedynie tę chatkę na uboczu. Tak jak mówiłem - sympatyczny. Po prostu solidne, poczciwe, nie-ma-tego-złego-co-by- na-dobre-nie-wyszło, Dziecię-Kwiat, które zagubiło swą drogę. Pewnie nie ma towaru, którego by nie spróbował i na który jeszcze nie miałby ochoty. Zostawiłem go opatulonego w dwie krowie skóry, przerzucającego karty „Cudownej Maciory”, podczas gdy płomień skakał na sosnowych drwach, napełniając pokój takim trzaskiem, jakby w piecu uwięziony był perski demon ognia. Po zmierzchu znowu przyszedł do nas do domu. Skończyliśmy właśnie kolację i siedzieliśmy po przeciwnej stronie pokoju, oglądając poniedziałkowe wiadomości sportowe. Nie odwracałem się, lecz zauważyłem w lustrze, jak Betsy wskazała mu miejsce. Poprzedniego dnia Kaleb z Quistonem wybrali się na kaczki, więc tego wieczoru na kolację były dwie krzyżówki i jeden świstun, nadziewane ryżem i orzechami laskowymi. Została jedna krzyżówka i dwa na wpół ogryzione szkielety. John zjadł wszyściutko, tak że nawet czerwone mrówki nie zawracałyby sobie głowy szukaniem resztek. Do tego bochenek chleba, misę ryżu, wystarczająco wielką dla rodziny kambo-dżańskich przesiedleńców, oraz większą część półkilowej kostki masła. Jadł powoli i z zaciętą determinacją, nie jak żarłoki, lecz jak kojot, który nigdy nie wie, kiedy trafi się kolejna uczta, więc na wszelki wypadek połyka wszystko, co mu się zmieści w żołądku. Przez cały czas wbijałem wzrok w ekran, nie chcąc krępować go otwartą obserwacją. Delfiny grały przeciw Patriotom, czwarta część. Był to ważny mecz dla obu drużyn, gdyż walczyły o pozostanie w lidze. Niespodziewanie Howard Cosell przerwał swój barwny komentarz i powiedział coś śmiesznego, coś zupełnie nie w jego stylu: - Chociaż w chwili obecnej porażka wydaje się czymś potwornym, nie możemy zapominać, że jest to tylko mecz futbolowy. „Co mu jest”, tak sobie pomyślałem i nastawiłem głośniej telewizor. Po kilku chwilach ciszy, ponad pułapką off-sajdową, Howard poinformował, że John Lennon został zastrzelony przed swoim mieszkaniem w Nowym Jorku. Odwróciłem się, aby sprawdzić, czy John usłyszał wiadomość. Usłyszał. Siedział skręcony na krześle, z otwartymi uta-mi, kęs kaczki zatrzymany w pół drogi nad stołem. Spojrzeliśmy sobie w oczy i naraz maski opadły. Koniec z narzekającym gospodarzem i potulnym włóczęgą. Po prostu starzy sprzymierzeńcy, zjednoczeni bólem po stracie wspólnego bohatera. Mogliśmy wówczas objąć się i zapłakać. Tej nocy nastąpiła zmiana pogody. Przez chwilę popadało, potem przyszło przejaśnienie. Po śniadaniu pokrywę chmur przebiły pierwsze promienie słońca, trochę zakłopotane swoim lenistwem sprzed zimowego zrównania. Betsy opatuliła Johna i wręczyła mu wełnianą czapkę, ja natomiast podwiozłem go do autostrady. Wysiadł obok rampy Creswell. Uścisnąłem mu dłoń i życzyłem szczęścia. Kazał się nie martwić, stwierdził, że na pewno coś złapie. Dzisiaj. Zanim zjechałem w boczną drogę, już ktoś się obok niego zatrzymał. W drodze powrotnej wysłuchałem programu „Switchboardu”, naszej lokalnej rozgłośni, o tym, że nie ma potrzeby zachęcania kierowców do zabierania autostopowiczów. Sami to chętnie robią. Dzisiaj. Przyjechałem do domu i zaraz zadzwonił telefon. Unitariań-ski pastor z San Francisco próbował zorganizować coś w rodzaju uroczystości pożegnalnej dla Lennona w Golden Gate Park. Potrzebował pomocy. Sądziłem, że poprosi mnie o wygłoszenie przemowy czy coś w tym rodzaju. Jakiś hymn pochwalny... Już zacząłem się wymawiać, że szalenie mi przykro, bardzo bym pragnął, lecz niestety muszę naprawić płot, obejrzeć szkolne przedstawienie moich dzieci i tak dalej. On jednak wyjaśnił, że nie takiej pomocy oczekuje. - Czego więc pan oczekuje? - zapytałem. - Pomocy organizacyjnej - odrzekł. - Nie mam doświadczenia z tego typu przedsięwzięciami. Muszę pozałatwiać jakieś pozwolenia, coś tam jeszcze... Zastanawiałem się, czy nie wie pan, jak mogę skontaktować się z Chetem Hełmem? Facetem od wielkich imprez? Czy nie ma pan przypadkiem jego numeru telefonu? Wiele tego typu pamiętnych wydarzeń ostatnich piętnastu lat naszej epickiej opowieści zostało utrwalonych w muzyce Beatlesów. „With a Little Help from My Friends” było tłem pewnej straszliwej nocy, gdy Frank Dobbs, Houlihan i Buddy podtrzymywali życie w moim zatrutym prochami organizmie. Podczas mego półrocznego pobytu w odległych rejonach kalifornijskiego wymiaru sprawiedliwości jedna z płyt Beatlesów była moją mantrą. Litanią, która przeprowadziła mnie przez Morze Niebezpieczeństw. Ta płyta to „All You Need is Love”. Słuchałem jej tak często, że w końcu zacząłem liczyć w nagraniu ilość powtórzeń słowa „love”. 128, jeśli sobie dobrze przypominam. Obecnie, przebiegając wzrokiem po trzech wysłannikach Bożego Narodzenia roku 1980, szukając mądrości lub przesłania, nie potrafię traktować ich inaczej, jak tylko jako akompaniamentu do nauk guru Lennona. Lekcja Billego Biblii była prosta. Opanowałem ją dużo wcześniej: nie prowokuj włóczęgów. Uwaga jest dla nich jak kokaina - im więcej dostają, tym więcej jej pragną. Epifania odwiedzin Johna jest tylko z pozoru łatwa do odgadnięcia: nie zapominaj magicznego lata miłości w czasie mroźnej zimy Reagana. Pewnie i Angol John zgodziłby się na tę interpretację. Lekcję tę komplikuje jednak pojawienie się trzeciego upiora. Trzeci gość pozostaje do dziś dla mnie tajemnicą. Wiedziałem jak postąpić z Billem. Wiem, jak powinienem był postąpić z Johnem. Ciągle nie wiem, co myśleć o trzeciej zjawie: Duchu - obawiam się - Świąt Przyszłości. O Patryku Punku. Zobaczyłem go na drodze obok pastwiska. Zdecydowanym krokiem maszerował w kombinezonie wojskowym i z torbą khaki zarzuconą na ramię. Jechałem właśnie do miasta, aby kupić trochę drutu i wymienić kasety wideo. Gdy go ujrzałem, nie miałem cienia wątpliwości, że idzie do mego domu. Zatrzymałem samochód i odsunąłem szybę. - Pan Deboree? - zapytał. - Wsiadaj. Torbę rzucił na tylne siedzenie i z westchnieniem usiadł obok mnie. - Pieprzone zimno. Nie wiedziałem, czy tu dotrę. Na imię mi Patryk. - Cześć, Patryk. Skąd przychodzisz? - Aż ze stanu Nowy Jork, całą drogę spędziłem w pieprzonym autobusie. Nie mam grosza przy duszy. Pieprzę to, wiesz? Musiałem stamtąd prysnąć. Wschodnie Wybrzeże to jedno wielkie gówno. Tylko czekają, aby cię napieprzyć i wypompować. To koniec. Jestem bez grosza, głodny i od trzech dni nie spałem przez to cholerne zapalenie. Miał około dwudziestki, miękkie, nieruchome spojrzenie i szary cień pierwszego zarostu na brodzie. Prawą stronę twarzy pokrywał biały pył. - Jak to się stało? - Biegłem przez las, uciekając przed pewną morderczą suką w Utah czy Idaho. - Wyciągnął camela z nowej paczki i wsadził do napuchłych ust. - Myślała, że chcę zwędzić jej pieprzony samochód. - A tak było? - Byłem chwilowo wykończony jazdą tym pieprzonym autobusem. Kto usnąłby przy ciągłym hamowaniu i ruszaniu? Włóczęgi i wariaci, ale nie ja. Wciąż nie ruszałem z miejsca. Stwierdziłem, że nie wiem, co z nim począć. Nie chciałem mieć go w moim samochodzie - śmierdział lekarstwami, nikotyną i kwaśną, zastaną adrenaliną, śmierdział nienawiścią. Nie życzyłem sobie także, aby wszedł do mego domu. - Przyjechałem cię odwiedzić, Deboree - powiedział, nawet na mnie nie patrząc. Był jakby w stanie szoku. Papieros zwisał mu z ust. - Po co, do diabła? Nawet mnie nie znasz. - Słyszałem, że pomagasz ludziom. Jestem napieprzony i wypompowany przez bandę wampirów. Potrzebuję pomocy. Ruszyłem, kierując się jak najdalej od farmy. - Nigdy nie czytałem „Czasem nad kukułczym gniazdem ”, ale widziałem film. Wiem, co napisałeś na temat chrześcijańskiego miłosierdzia w „Ziemskim katalogu”. Osobiście jestem antagnostykiem, ale twierdzę, że każdy ma prawo, aby wierzyć w miłosierdzie. Sam go potrzebuję. Cholernie potrzebuję! Nie jestem żadnym zwariowanym włóczęgą. Jestem inteligentny. Mam talent. Byłem liderem zespołu country and western. Szło nam zupełnie nieźle, ale wtedy rzuciły się na nas te wampiry... Człowieku, czy ty wiesz, co one mogą... - Nieważne. Nie chcę wiedzieć. To mnie tylko załamie. Jeśli oszczędzisz mi tragicznej historii swego życia, postawię ci w mieście obiad. - Nie o obiad mi chodziło. - A o co właściwie? - Jestem artystą, nie żebrakiem. Doświadczonym wokalistą-tekściarzem. Potrzebuję pracy w dobrej grupie country and western. „O dobry Boże - pomyślałem. - Tak jak gdybym znał setki takich zespołów albo jakby choć jeden z nich zgodził się przyjąć tego bladego upiora”. Pozwoliłem mu narzekać na upadek świata, pieprzone psychodeliczne wyprzedaże i krwiożercze harpie feminizmu, na drążących mózg lekarzy i gwałcących własne matki gnojków, rządzących tą przeklętą planetą. Działo się to około tygodnia po śmierci Lennona, dzień przed zimowym przesileniem, więc starałem się powstrzymać od komentarzy. Był dla mnie rodzajem barometru, objawieniem pogrążonego w mroku ducha narodu. Wiedziałem również, że pomimo panowania ciemności, nadejdzie znowu zwycięstwo Nowego Świata. Wszystko wróci do normy. Powiedziałem mu o tym. Nie spojrzał na mnie, ale zauważyłem, że część jego twarzy skurczyła siew lekkim uśmieszku politowania. Było to nieprzyjemne, wyglądał jak ostryga podnosząca kąciki galaretowatych ust, ale jako pierwsze uzewnętrznienie uczuć wydawało mi się to zrazu dobrym znakiem. Myliłem się. - Wróci do normy? Kiedy siedemdziesiąt procent narodu głosuje na drugorzędnego, zgrzybiałego aktorzynę, który twierdzi, że każdy, kto jest na zasiłku, powinien być wykastrowany? Do diabła, ja byłem na zasiłku. Dostawałem kupony na żywność. To jedyny sposób na przeżycie dla prawdziwego artysty, który nie chce sprzedać siew niewolę wampirom. Jezusie drogi, gdybyś ty wiedział, przez jakie gówno ja musiałem przejść z tym bękartem kierowcą, tą wściekłą suką w Idaho, a teraz z zapaleniem. - Słuchaj, kolego - odezwałem się grzecznie. Rozumowałem bowiem, że każdy, kto nie ma nic lepszego do roboty, jak tylko tłuc się przez siedem tysięcy kilometrów, żeby zmusić starego łysego pisarza (którego książek nie czytał), aby ten załatwił mu miejsce wokalisty w zespole country and western, taki ktoś musi być autentycznie w sytuacji bez wyjścia. Postanowiłem więc uraczyć go próbką swojej podręcznej mądrości. - Według mnie musisz zmienić sposób myślenia. Czy dla ciebie jutro musi być zawsze gorsze niż dzień dzisiejszy? A następny tydzień gorszy od obecnego? Kolejny rok gorszy od poprzedniego? Zaś następne życie, jeśli takowe otrzymasz, gorsze niż to, które masz? Aż do chwili, gdy po prostu ostatecznie zrezygnujesz ze wszystkiego? Pochylił się i przez szybę patrzył na mijane oregońskie kałuże. - Pieprzę to - odpowiedział. Dałem mu trzy dolary i wysadziłem przy barze. Kazałem mu coś zjeść, gdy tymczasem ja porobię zakupy. Po raz pierwszy spojrzał mi w oczy. Miały barwę ołowiu, były szeroko otwarte, z białkiem oka przebijającym się w tęczówce. Według niektórych wschodnich zielarzy oznacza to, że człowiek jest sanpa-ku: „ciało pozbawione równowagi i skazane na klęskę”. Doszedłem do wniosku, że oczy Patryka były przypadkiem arcy-sanpaku: skazanego na coś więcej niż zwykłą klęskę. - Wrócisz tu po mnie, prawda? Klęska i niebezpieczeństwo. - Nie wiem - wyznałem. - Zastanowię się. I wręczyłem mu torbę. Gdy podawałem ją przez drzwi, wyczułem jakiś twardy i złowieszczy kształt. To kazało mi się zatrzymać. - Hej, może potrzebujesz więcej niż trzy dolary? - Czułem się w obowiązku zapytać. Patryk właśnie odchodził. Po kształcie i rozmiarach rozpoznałem wojskową 45-kę. Chryste, nie byłem przecież do końca pewien. Nie kupiłem zbyt dużo drutu. Nie mogłem zdecydować, czy zostawić faceta w barze, zadzwonić po policję, a może coś jeszcze innego. Wyszedłem ze sklepu elektrycznego i pomaszerowałem do wypożyczalni, aby wymienić koncert Beatlesów na Stadionie Shea. Potem wróciłem do baru. Był na krawężniku, siedział na torbie. Biała papierowa torebka zwisała mu pod brodą, jakby umieszczona tam pod kolor białej maści na policzku. - Wskakuj! Wracając na farmę, Patryk znowu rozkręcił się na temat bezlitosnych mieszkańców Wschodniego Wybrzeża. Jak to nikt nie chciał mu pomóc, choć on sam był zawsze chętny do pomocy. - Podaj przykład - rzuciłem tonem wyzwania. - Co? Po namyśle odrzekł. - Na ten przykład, była taka jedna panienka w New Jersey. Naprawdę ostra, ale poza zasięgiem. Przeze mnie rzuciła całą bandę hipokrytów, między którymi obracała się w swym prywatnym liceum, i nawróciła się na prawdziwą drogę życia. Znowu mnie wkurzył. Zawróciłem i odstawiłem gnojka do autostrady. Wieczorem odwiozłem córkę na trening koszykówki i wracałem do domu. Już tam był, wlókł się wzdłuż drogi z torbą na ramieniu, idąc bez wątpienia w kierunku farmy. - Wsiadaj - otworzyłem drzwiczki. - Wcale do ciebie nie szedłem. Szukam tylko miejsca na przenocowanie. - Wsiadaj. Wolałbym, abyś był tam, gdzie mogę mieć na ciebie oko. Zjadł kolację i poszedł do chatki nad stawem. Nie chciał, bym rozpalił ogień. Ciepło drażniło jego wysypkę, światło natomiast raziło oczy. Przekręciłem kontakt i zostawiłem go leżącego w ciemności. Oglądając wideo, nie potrafiłem wygnać go z moich myśli. Wyobrażałem sobie, jak leży wyciągnięty w mrocznym i obcym pokoju, oczy szeroko otwarte, nie pisząc, nie myśląc nawet - po prostu leżąc. Film, który wypożyczyłem, nazywał się „Obcy”. Następnego dnia załadowaliśmy z Dobbsem ciężarówkę i mieliśmy zamiar jechać do wysypiska w Creswell. Przedtem jednak pobiegłem do Patryka. - Zabieraj torbę - powiedziałem. Znowu spojrzał na mnie, jak na jednego z hordy wampirów, podniósł torbę z podłogi i zarzucił na ramię. Ciężki, prostokątny przedmiot nie rysował się już pod materiałem. Był tak oburzony moim postępowaniem, że ledwie się odzywał. Gdy dotarliśmy do wysypiska, wysiadł z samochodu i za nic nie chciał wleźć z powrotem. - Ej, podwieziemy cię do autostrady - zaproponowałem. - Wolę się przejść. - Jak chcesz. Wykręciłem ciężarówkę. Patryk stał po kostki w błocie, kamieniach, pieluchach, butelkach po winie i starych magazynach, z torbą przy boku, i patrzył, jak odjeżdżamy. Nawet nie mrugnął. Wyjeżdżając z terenu wysypiska czułem, że na tyle mojej czaszki ustawia się celownik. Zadzwonił nazajutrz. Był na parkingu ciężarówek, tuż obok naszej drogi. Stwierdził, że stan zapalny się pogorszył i że srodze się na mnie zawiódł, lecz postanowił dać mi jeszcze jedną szansę. Odłożyłem słuchawkę. Wieczorem moja córka powiedziała, że widziała go przez okno szkolnego autobusu. Siedział w krzakach na skrzyżowaniu Jasper Road i Valley. Jadł marchewkę, a całą twarz pomalowaną miał na biało. Nie mam pojęcia, co robić. On jest gdzieś w pobliżu i rośnie w siłę. Tego popołudnia Dobbs i ja pojechaliśmy odwiedzić starego Huntera S. Thompsona, który na życzenie Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu w Oregonie prezentował tam swoje szalone wykłady. Zatrzymaliśmy się obok Klubu Weterana, aby pomóc mu w oliwieniu gardła przed kolejnym wykładem - jego „uczonym bełkotem”, jak mówił - i rozpoczęliśmy rozmowę o Lennonie, Patryku Punku i nowych hordach rozczarowanych łebków. Thompson zastanawiał się, dlaczego takie elementy wybierają na ofiary ludzi w rodzaju Lennona, a nie facetów takich jak on. - No cóż, w moim życiu wkurzyłem paru obywateli - poinformował nas dobry doktor. - Ale nigdy ich nie rozczarowałeś - odparłem. - Nie obiecywałeś Światowego Pokoju i Wszechobecnej Miłości, prawda? Przyznał, że faktycznie nie. Następnie wszyscy stwierdziliśmy, że już od dawna nikt nie przyrzeka gwiazdki z nieba. - W dzisiejszych czasach - twierdził Hunter - mędrcy są zbyt sprytni, aby pakować się w takie ślepe uliczki. - A może zbyt tchórzliwi? - rzucił Dobbs. Zamówiliśmy jeszcze kolejkę i milcząc myśleliśmy o tym, co każdy z nas powiedział - samodzielnie, sącząc wino - i pewnie zastanawialiśmy się, czy przypadkiem nie pora, aby zapragnąć tej gwiazdki z nieba. Pomimo niebezpieczeństwa zabrnięcia w ślepą uliczkę i dostania kulki w tył głowy. Jak inaczej będziemy w stanie spojrzeć w twarz temu okularnikowi z Liverpoolu, gdy cała rewolucyjna paczka powołana zostanie przez świętego Piotra? SKRZYNKA DEMONA: SZKIC „Twoim błędem jest to... - ostrzegał mój wielki tatko, kiedy prąd ciekawości groził mi wyrzuceniem na manowce tajemnych mórz, które oblewają SEKRETY ZATOPIONEGO MU albo PRAWDZIWE ZAKLĘCIA Z WYSP WOODOO, albo w podobne niedosiężne okolice, które znaleźć można jedynie na mapach science fiction lub książek fantasy. - ...że próbujesz dociec niedocieczonego”. Wiele lat później inny luminarz podobnej postury wyraził zupełnie przeciwstawne ostrzeżenie. Oto słowa doktora Klausa Woofnera: - Twoim błędem, mój drogi Devlinie, jest to, że nie pozwalasz swoim marzeniom z niedzielnej szkółki wyjść na światło dzienne. Tak? Ten śmieszny balonik, ta bańka metafizycznego gazu, w której anioły tańczą na główce od szpilki? Czemu się temu nie poddasz? Pustka. Jeśli chcesz odnaleźć anioły, to nie szukaj ich na główce szpilki, nie. One tańczą tylko w marzeniach prawdziwego świętego szaleńca. Stary doktor czekał, aż słuchacze skończą chichotać. - Wolniej i wolniej - kontynuował. - Nawet tam. Zmęczyły się nasze tańczące złudy i jeżeli o nie nie zadbamy, umrą z niedożywienia. Jak wszystko na tej ziemi. Głód musi w końcu dopaść nas wszystkich, tak? Anioła i głupca, fantazję i rzeczywistość. Czy ktoś rozumie, o czym mówię? Bezimienny Głód Iz-zy Newtona? Doktor Woofner rzucał pytania, patrząc wprost na mnie. Uniósł czarne brwi, cały ogień kierując na moją osobę („jak latarka policyjna” - ktoś tak powiedział o jego spojrzeniu analityka). Wyobraziłem sobie, że pojąłem sens jego wypowiedzi, mimo że nie wiedziałem, jakie temu nadać miano. Po chwili Woofner skinął głową i wyjaśnił poszukiwane przeze mnie imię. - Głód ten nazywamy entropią. No? Nic nie dzwoni? Ach, wy Amerykanie. Entropia jest terminem zaczerpniętym z fizyki teoretycznej. To wyrok bezlitosnego drugiego prawa termodynamiki. Mówiąc językiem technicznym, jest to „niedostępność energii w zamkniętym systemie termodynamicznym”. No? Możecie objąć to zjawisko, moje jankeskie móżdżki! Niedostępność energii? Nikt nie odważył się udzielić mu odpowiedzi. Uśmiechnął się. - Używając przykładu z mechaniki: samochód nie produkuje benzyny. Jeśli nie dostarczymy mu paliwa, stanie na środku drogi i dalej ani rusz. Trup. Zupełnie jak i my, co? Bez przypływu energii z zewnątrz nasze ciała, umysły, nasze sny nawet... muszą w końcu ustać i zamrzeć. - Mocne - zauważyła Behema. - I trochę lodowate. Doktor zmrużył oczy za zasłoną papierosowego dymu. Z jego szpiczastej bródki w stylu Van Dyka zwisał zawsze camel bez filtra. Nawet w takiej sytuacji, jaką mieliśmy tamtego wieczora: gdy leżał po brodę zanurzony w wannie z gorącą wodą z nagą pisarką sądową na kolanach. Pomarszczoną dłoń podniósł nad powierzchnię wody, jakby chciał rozwiać dym. - Mocne? Być może. Ale być może tego właśnie potrzeba, aby rozbudzić świętego szaleńca, przywrócić mu zmysły: tutaj! Zamiast machać, uderzył dłonią w czarną powierzchnię wody - trach! Koło nachylonych twarzy odskoczyło jak spłoszone żaby. - Jesteśmy tylko tu i teraz, w wannie. Gorąca woda przestaje płynąć. Nasza wanna staje się zimna i sucha. Opowieść z dreszczykiem, prawda? Ale czy istnieje inna droga zbadania, co zostanie w naczyniu, niż konfrontacja jego nieuniknionego dna? Nie sądzę. Około tuzina moich przyjaciół i członków rodziny zgromadziło się w łaźni, aby wysłuchać tego egzystencjalnego wyzwania. Podróżowaliśmy wzdłuż wybrzeża, aby oderwać się na chwilę od trudności, jakimi wydział policji w San Mateo zasypywał naszą komunę La Honda. Jechaliśmy do Santa Barbara na farmę awokado, należącą do ojca Franka Dobbsa. Tuż za Montgomery ktoś przypomniał, że zbliżamy się właśnie do Instytutu Wyższego Światła i że doktor Klaus Woofner został tam zatrudniony na stanowisku rezydującego guru. Byłem jedyną osobą z naszej paczki, która brała udział w jego seminarium. Zbliżając się do instytutu, uraczyłem więc mych towarzyszy podróży kilkoma wspomnieniami na ten temat. Szczególny nacisk położyłem na kąpiele mineralne, oddziałujące zarówno na jakże otwarte umysły, jak i na rozebrane ciała. Gdy skręcaliśmy do bramy wjazdowej, wszyscy palili się, aby wypróbować działanie wód. Wszyscy z wyjątkiem kierowcy. Niezadowolony z bezsensownej podróży Houlihan postanowił pozostać w autobusie. - Szefie, zgłaszam sprzeciw. Moje oczy bardziej potrzebują odpoczynku, niż moja dusza oczyszczenia. Te cholerne zakręty, rozumiesz, nie mówiąc o przepaściach. Wy sobie nie przeszkadzajcie: zróbcie trochę zdjęć, złóżcie hołdy. Ja pilnuję dobytku i zostaję z Kalebem na wypadek, gdyby się obudził. Hej! Oto i on. Na brzmienie swojego imienia główka dziecka podskoczyła i pojawiła się za kratkami łóżeczka. Betsy ruszyła z powrotem. - O nie, królowo Beth, nie musisz rezygnować ze świętej pielgrzymki. Hrabia Houlihan utrzyma zamek w spokoju i bezpieczeństwie. Widzisz? Mały książę już zasypia. Co o tym myślisz, szefie? Trzydzieści minut na dzień dobry i małą kąpiel. Do czterdziestu pięciu, nie więcej. Potem jazda przez niknące ognie zachodzącego słońca. Był zdecydowanie niepoprawnym optymistą. Chłopiec wcale nie usypiał. Stał wyprostowany w łóżeczku, wielkimi oczami przyglądając się odchodzącej w kierunku nieznanej Mekki załodze. Poza tym, gdy przywitaliśmy się i ruszyliśmy do łaźni, zaczęło już zachodzić słońce. Zwykli klienci wyszli dopiero po północy i tylko wówczas mogliśmy zebrać się w głównej wannie, gdzie udzielał audiencji król nowoczesnej psychiatrii. Wszyscy nadzy w wielkiej wannie - to Woofner lubił najbardziej. Studenci wracali z jego seminariów jak z jakiejś staromodnej pralni: oczyszczeni wewnętrznie i zewnętrznie. Jego metoda grupowych ablucji znana była jako „Woofnerowskie Pranie Mózgów”. Doktor wolał nazywać ją Realizacją Gestalt. Tak czy owak, od ponad dziesięciu lat uznawano to za najbardziej fascynującą terapię w Bay Area. Prowokowała rozważania, artykuły, książki. Nie posiadamy pisemnych przekazów owych legendarnych nocnych przepierek, ale kilka z nich zostało nagranych i przeniesionych na papier. Jedna z najsłynniejszych sesji zarejestrowana została podczas pierwszego weekendu, który tam spędziłem. Oto dobra próbka: Doktor Woofner: Dzień dobry. Czy wszyscy siedzą wygodnie? Bardzo dobrze. Poddajcie się temu jeszcze przez chwilę, bo nic nie jest wieczne. (Grupa rozkłada się na oblanym słońcem trawniku. Ponad nimi acetylenowe niebo. W dole, za spadającymi w dół klifami, burzy się spieniony Pacyfik. Na przedzie, pod ocienionym stolikiem z pustym krzesłem naprzeciwko, siedzi mężczyzna lat około sześćdziesięciu. Jego mała łysinka łuszczy się od słońca, a kozia bródka jest w zupełnym nieładzie. Z ust zwisa papieros, na nosie tkwią przekrzywione ciemne okulary. Zdejmuje szkła. Jego oczy przesuwają się po twarzach zebranych, aż ci zaczynają się niepewnie kręcić na swoich miejscach: wtedy zaczyna mówić. Głos jest pełen arystokratycznego poloru, lecz pod każdym słowem kryje się wyraźna nuta pogardy, niczym szczęk schowanej pod wytwornym płaszczem szabli.) Dr W.: Zanim spytam, czy znajdzie się ochotnik, pragnący spróbować swoich sił w dyskusji ze mną, chciałbym wyjaśnić swoją propozycję. Po pierwsze, zapomnijcie o całej gadaninie o „Super doktorku”, „Charyzmatycznym Manipulatorze” i „Czarującym Starym Rozpustniku”. Jestem tylko katalizatorem. To wszystko. Nie jestem waszym lekarzem, nie jestem waszym zbawicielem. Sędzią, rabinem czy kuratorem. Nie odpowiadam za nikogo z wyjątkiem siebie: a może i to nie. Od dziecka ludzie powtarzają: Klaus, jesteś genialny! Zaakceptowałem to zaledwie kilka lat temu. Na jedną minutę. Później zrozumiałem, że nie zależy mi na odpowiedzialności, nakładanej na geniuszy. Wolę pozostać „Czarującym Starym Rozpustnikiem”. (Grupa chichocze. Mężczyzna czeka, aż śmiech ustanie.) Dr. W.: Więc. Nie jestem Genialnym Tatuśkiem, choć mogę grać jego rolę. Albo Tatuśka Boga, albo Mamę Boga, albo zgoła Boga Ściany Płaczu. Podejmuję się tego dla dobra terapii. Moja terapia jest dość prosta: próbuję obudzić waszą świadomość istnienia tu i teraz. Chcę, abyście poczuli frustrację, która pozwoli warn uwolnić się z sieci. Używam do tego czterech narzędzi. Pierwszym jest moja wiedza i doświadczenie... mój wiek. Drugie, to stojące tutaj puste krzesło, Gorący Fotel. Ci, którzy pragną współpracy, są na tym miejscu bardzo mile widziani. Trzecim środkiem jest mój papieros - prawdopodobnie irytujący dla niektórych z was, lecz ja jestem szamanem, a to jest moja fajka. W końcu numer cztery - to ktoś, kto chce ze mną pracować, tu i teraz, analizując kilka słów. No? Kto chce naprawdę popracować ze starym doktorkiem, a nie tylko poprzestać na paru wygłupach? Bill: Okay, ja spróbuję. (Wstaje z trawnika i siada na krześle. Przedstawia się w błazeńskim stylu.) Nazywam się William S. Lawton, kapitan William S. Lawton dla ścisłości, z Ochotniczej Straży Pożarnej w Bolinas (Długa pauza, dziesięć lub piętnaście sekund) Dobrze... po prostu Bili. W: Jak się masz, Bili. Nie, nie zmieniaj pozycji. Co powiecie o jego pozycji? Wszyscy: Nerwowa... Dość napięta. W: Tak, Bili ma na sobie dość kunsztowną, ceremonialną zbroję. Odłóż broń, Bili. Rozluźnij się. Tak, już lepiej. Jak się teraz czujesz? B: Stremowany. W: Przechodzimy od scenicznej zbroi do scenicznej tremy. Stajemy się podnieconym uczniakiem, który rozkłada skrzydła do lotu. Przepaść między skrzydlatym „Tam” a „tutaj” jest często wypełniana dławioną energią, odczuwaną jako podniecenie. W porządku, Bili, odpręż się. Masz dla nas sen? Dobrze. Niedawny czy powracający? B: Powracający. Ze dwa razy w miesiącu śni mi się ten straszny wąż, który pełznie po moim ciele. Tak, wiem, że to trywialne i freudowskie, ale... W: Nic nie szkodzi. Wyobraź sobie, że ja jestem Billem, a ty wężem. W jaki sposób na mnie wpełzasz? B: Po nodze. Tylko że ja nie chcę być wężem. W: To twój sen, ty go stworzyłeś. B: No, trudno. Będę wężem. Pełznę. Na mojej drodze znajduje się stopa. Wchodzę na nią. W: Stopa? B: Coś, to nie ma znaczenia. Może kamień. Nieistotne. W: Nieistotne? B: W takim razie nieczujące. Wpełzanie na przedmioty pozbawione czucia nie ma znaczenia. W: Powiedz to grupie. B: Nie czuję tego w stosunku do grupy. W: Ale czujesz w stosunku do stopy. B: To nieja, to wąż. W: Co? To ty nie jesteś wężem? B: Nie. W: Powiedz wszystkim, czym nie jesteś. „Nie jestem wężem, nie jestem...?” B: Nie jestem... wstrętny. Nie jestem jadowity. Nie jestem zimnokrwisty. W: A teraz to samo o Billu. B: Bili nie jest jadowity, zimnokrwisty... W: Zmiana ról, mów do węża. B: Czemu na mnie wpełzasz, wężu? W: Znowu zmiana. I tak dalej. B: Bo jesteś nieważny, nieistotny. - Jestem istotny! - Ach tak? Kto tak powiedział? - Wszyscy. Jestem ważny dla społeczeństwa (śmiechy, afektowany głos ciągnie dalej). W: Ach tak? To czemu twoja stopa jest taka zimna? (śmiech) B: Bo jest daleko od głowy (znowu śmiechy). Wiem, o co chodzi, doktorze. Oczywiście moja stopa jest ważna. To cały ja... W: Niech wąż to powie. B. Hę? Stopa jest ważna. W: Teraz zmień rolę i doceń węża. Czy on nie jest istotny? B: Chyba jesteś istotny, panie Wężu? Gdzieś na Wielkiej Drabinie Natury władasz szkodnikami, myszami, owadami i... stworzeniami niższymi. W: Niech wąż zrewanżuje się komplementem w stosunku do kapitana Billa. B: Ty też jesteś ważny. Potrafię to dostrzec. W: W jaki sposób? B: Ja... bo sam mi powiedziałeś. W: To wszystko? Czy kapitan Bili włada istotami niższymi z wysokości swojej drabiny? B: Ktoś przecież musi kierować. W: Nimi? B: Kręcą mi się w bezładzie przy pompach. Sikawki, dym i inne sprawy... W: Rozumiem. A jak istoty niższe rozpoznają cię w całym bezładzie i dymie, kapitanie? Skąd wiedzą, co mają robić? B: Dzięki... po hełmie i ubraniu. Kapitan używa specjalnego munduru z widocznymi pasami na kurtce i butach. Boskie! A na hełmie są insygnia tarczy i... W: Mamy go! Widzicie? Ta sama zbroja, w której wmasze-rował na scenę: tarcza, hełm, buty. Kompletna garderoba faszysty! Panie Wężu, kapitan Bili musi zmienić skórę, prawda? Naucz go, jak to się robi. B: Więc, ja... ty... rośniesz. Skóra staje się coraz ciaśniejsza, aż w końcu pęka wzdłuż kręgosłupa. Potem trzeba się z niej wysunąć. To boli. Boli, lecz trzeba to zrobić, aby... Moment! Jest, mam! Urosnąć! Wiem, o co chodzi, doktorze. Wyrosnąć ze zbroi nawet za cenę bólu. Jasne. Potrafię to znieść. W: Kto zniesie odrobinę bólu? B: Bili! Chyba jestem na tyle silny, aby wytrzymać lekcję pokory. Zawsze utrzymywałem, że ten, kto ma naprawdę silne „Ja”, potrafi... W: Oj-oj-oj! Nie plotkuj o osobach nieobecnych, szczególnie jeśli mówisz o sobie. A także pisząc słówko „ja”, używaj raczej małej litery. Duże „J” wyszło z mody razem z mitami o perpetuum mobile. Na koniec jeszcze jedna sprawa, Bili. Jeśli mógłbyś nam wyjawić, co jest tam tak ciekawego... (podnosi palec, aby zakreślić niesprecyzowane miejsce w powietrzu, gdzie Bili wbijał uparcie spojrzenie) - ...co powstrzymuje cię od patrzenia tu? (dotyka miejsca pod swym słalowobłękitnym okiem, obciągając skórę, aż orbita wychyla się z jego twarzy niczym nieskorum-powany staruszek-urzędnik, zgięty na swej czcigodnej ławce) B: Przepraszam. W: Jesteś z powrotem? Cieszę się. Czujesz różnicę? Pieczenie, tak? To, co czujesz, Martin Buber nazwał „Thou”, zaś Chung Tzu określił mianem „Tao”. Kiedy próbujesz się w ten sposób wymknąć, coś w tobie pęka, jak w „Podzielonym Człowieku” Kierkegaarda albo Beatlesowskim „Człowieku z Nikąd” Jesteś nikim, absolutnym zerem, niezależnie od noszonego munduru i nie próbuj mi już więcej cytować tych bzdetów o społeczeństwie. Wstawaj z krzesła. Twój czas się skończył. Niektórzy uważali ton Woofnera za zbyt sarkastyczny, zbyt ostry. Po zajęciach, gdy w łaźni spotykał się z zaawansowanymi studentami, jego głos nabierał jeszcze większej surowości. Podczas polowań ma pływające magazyny tranu pogarda służyła mu za harpun, a sarkazm za zbójecki nóż. - Więc? - Stary zanurzył się głębiej pod dziewczynę i pod wodę. Na powierzchni pozostała tylko dolna warga. - Der Kinder zdają się zafascynowane owym prawem butelkowanej dynamiki? - Jego ostre spojrzenie cięło twarz za twarzą, lecz czułem, że ostrze skierowane jest we mnie. - W takim razie będziecie równie zachwyceni malutkim chochlikiem, który zamieszkuje to naczynie. Szatan Maxwella. Przepraszam, kochanie... Zrzucił pisarkę z kolan. Gdy wynurzyła się, prychając i dysząc, poklepał ją po ojcowsku. - ...podaj moje spodnie, jeśli możesz? Usłuchała bez słowa, tak jak kilka godzin temu, gdy kazał jej z sobą zostać, a nie wychodzić z obrońcą publicznym z Omaha, z którym była umówiona. Doktor wytarł dłoń w nogawkę spodni, następnie sięgnął do kieszeni. Wyjął z niej długopis i książeczkę czekową. Mrucząc, posuwał się po śliskich płytkach, aż doszedł do najjaśniejszej świecy. - Około stu lat temu żył angielski fizyk, który nazywał się James Clark Maxwell. Jego także fascynowała entropia. Jako fizyk czuł wielką słabość do cudów naszego fizycznego wszechświata i uważał za okrutne, że wszystkie ruchome zjawiska tego świata, wszystkie niezrównane, obracające się, burżące, tykające, oddychające twory skazane są na zagładę. Czy nie znalazłoby się remedium? Ten problem go prześladował, zaś on, jak to Brytyjczycy, postanowił mu odpłacić pięknym za nadobne. Zdawało mu się, że znalazł rozwiązanie, nieopatrznie w jednym z najbardziej bezlitosnych praw. Wynalazł mianowicie to... Przytrzymując ostrożnie książeczkę czekową w dole płomienia świecy tak, aby wszyscy mogli zobaczyć, na odwrotnej stronie czeku rysować zaczął nieskomplikowane, prostokątne pudełko. - Profesor Maxwell postulował: „Wyobraźmy sobie skrzynkę: zalakowaną, pełną zwykłego asortymentu molekuł, fruwających swobodnie w ciemności... a we wnętrzu skrzynki ściankę działową, w której znajdują się drzwi... Na dole przegrody narysował drzwi z malutkimi zawiasami i klamką. - Obok drzwi stoi... demon! Naszkicował niezgrabnego patyczaka, który chudą ręką sięgał do klamki. - A teraz wyobraźcie sobie, że nasz demon został wyszkolony, aby otwierać i zamykać drzwi dla fruwających molekuł. Gdy widzi nadlatującą gorącą cząsteczkę, pozwala jej przedostać się na tę stronę - w prawej połowie skrzynki narysował dużą literę G - a kiedy widzi zimną, powolną cząsteczkę, nasz posłuszny demon zamyka drzwi i pozostawiają po zimnej stronie pudełka. Jak zaczarowani śledziliśmy, jak pomarańczowa dłoń kreśli literę Z. - Czyż skutek nie powinien być taki, że gdy jedna strona będzie stygnąć, druga zacznie się rozpalać? Tak w każdym razie myślał Maxwell. Rozpali się tak, że będzie w stanie wytwarzać parę i poruszać turbinę? Oczywiście małą turbinę, lecz teoretycznie zdolną do generowania energii? Samoistnie i w ramach zamkniętego systemu. Podważając w ten sposób drugie prawo termodynamiki, prawda? Dobbs musiał przyznać, że pomysł brzmi sensownie. Stwierdził, że napotkał takie demony, które miałyby dość siły, aby tego dokonać. - Ach, dokładnie: siły. Więc. W przeciągu następnych kilku dziesięcioleci inny nawiedzony fizyk ogłosił artykuł, w którym przekonywał, a nawet dowodził, że system taki można wcielić w życie. Twierdził, że demon-niewolnik zmuszony zostanie do darmowego wykonywania czarnej roboty. Ale przecież istnienie takiego chochlika oznaczałoby pewne wydatki! Potrzebowałby siły, aby poruszać drzwiami i utrzymać się w formie. Krótko mówiąc, potrzebowałby jedzenia. Upłynęło jeszcze kilkadziesiąt lat. Inny pesymista teoretyzu-je, że demon musiałby również używać światła, aby dojrzeć molekuły. Kolejny wydatek energii, który odliczyć należy od zysku. Wiek dwudziesty przyniósł jeszcze bardziej pesymistyczne teorie. Dowodzą one, że mały demon Maxwella potrzebował będzie nie tylko światła i pożywienia, ale i podstaw edukacji, dzięki której odróżni szybko poruszające się molekuły od tych, które należałoby zaliczyć do zimnych i powolnych. Pan Demon musi zapisać się na specjalne kursy. To oznacza czesne, transport na zajęcia, podręczniki, niewykluczone, że okulary... Wydatki rosną. Rezultat? Po stu latach analizy teoretycznej świat fizyki doszedł do bardzo niepokojących wniosków: że mechanizm Maxwella nie tylko pochłonie więcej energii, niż zdoła wyprodukować, ale że będzie robił to w zawrotnym tempie! Cośwam świta, dzieci? - Przypomina mi to - powiedział mój brat Buddy - elektrownię jądrową, którą budują koło Waszyngtonu. - Prawie, prawie, tylko jeszcze gorzej. Słuchajcie. Wyobraźcie sobie raz jeszcze, że skrzynka ta - znowu pochylił się nad swym obrazkiem, zmieniając G na D - przedstawia proces poznawczy nowoczesnej cywilizacji. I że ta strona reprezentuje, powiedzmy, „Dobro”. Druga część to „Zło”. Pozostawił Z, powiększając je nieco, po czym przez gęstą zasłonę pary pomachał ku nam kartką. - Nasz podzielony umysł! W całej swej przeklętej chwale! W środku zaś kuli się średniowieczna pokojówka, której nakazano przedrzeć się przez szalejącą zamieć doświadczenia i oddzielić ziarno od plew. Musi wziąć wszystko pod uwagę. I co z tego ma? Rzekomo działa w imię postępu, co? Buduje schody do przyszłości, funduje, doktorat, dostarcza szczebli do drabiny szamba. Jeśli nasz niewolnik uzbiera dużo gratów w pokoju oznaczonym „D”, podobno oczekuje nas chwalebna nagroda. Sęk w tym, że musi tego dokonać, zanim wszyscy zbankrutujemy. Całe to myślenie rozbudziło jego głód. Potrzeba mu więcej energii. Cóż za apetyt! Dłoń opada i gładzi powierzchnię wody, książeczka czekowa wciąż tkwi między kciukiem a palcem wskazującym. - Zaczynamy popadać w długi. Zaciągamy kredyty u pani Przyszłości. Siedząc za kierownicą, czujemy, że coś jest nie tak. Gubimy drogę! Trzeba odnaleźć kurs albo poświęcić ster. Walimy w drzwi siłowni: „Palacz! Więcej gorących cząstek, cholera! Zbaczamy z kursu!” Ale walenie tylko go denerwuje. W końcu wszystko staje się jasne: musimy wyrzucić tego wyrzutka! Obserwowaliśmy rękę. Wciąż dzierżąc książeczkę, zanurzała się powoli w ciemnych odmętach. - W ciągu ostatniego wieku palacze zdołali jednak zorganizować dosyć silny związek zawodowy. Mają żelazny kontrakt wiążący każdego z nich z resztą załogi na pokładzie. Jeżeli palacz odchodzi, wszyscy odchodzą: od nawigatora po chłopca pokładowego. Możemy dryfować na skały, ale jedyne, co nam pozostaje, to stać bezradnie przy sterze i czekać, aż łódź... zatonie. Przeciągnął samogłoskę, obniżając ton jak najlepsze skrzypce. - Och, moi dzielni żeglarze! Smutne to, ale prawdziwe: wasza nowa, wspaniała łódź tonie. Każdego dnia coraz więcej ludzi pogrąża się w depresji lub dryfuje bez celu po morzu środków uspokajających. Inni chwytają się brzytwy zwanej psychodramą albo katharsis regresyjnym. Ba! Problemem nie są nasze fantazje z przeszłości. Ten błąd czai się w naszym teraźniejszym oprogramowaniu. I on doprowadzi nas do katastrofy! Książeczka uległa destrukcji. Nie pozostał nawet ślad. Pisarka sądowa przerwała hipnozę swoim płaskim, pełnym ziaren kukurydzy głosem. - Co nam radzisz, doktorze? Ty już coś wynalazłeś, a teraz tylko tak podpuszczasz. Głos był jedyną płaską rzeczą, jaką przywiozła z Nebraski. Woofner ogarnął ją spojrzeniem, jego twarz ociekała wodą, jak u Pana z głębin morskich; westchnął i podniósł w górę książeczkę czekową. Pozwolił jej obcieknąć. - Przykro mi, kochanie. Doktor niczego nie wynalazł. Może, któregoś dnia. Do tej chwili radzę wam żyć z waszym szatanem w takiej zgodzie, jaka tylko jest możliwa. Żądać mniej i zadowolić się miernymi rezultatami. A przede wszystkim, drodzy moi, bez ustanku walczyć o bycie tutaj! Mokra książeczka plasnęła do wody. Znów podskoczyliśmy niczym przerażone żaby. Woofner roześmiał się i wstał gwałtownie, blady i spuchnięty jak Moby Dick. - Koniec zajęć. Panno Omaha? Studentka o tak wyraźnie dobrej kondycji nie powinna odmawiać staremu nauczycielowi pomocy w dotarciu do łóżka, co? - Czy mogę się przyłączyć? - musiałem zapytać. - Pora, bym sprawdził autobus. - Oczywście, Devlin - uśmiechnąłsię. - Wspaniała kondycja i głęboka fascynacja. Możesz ponieść wino. Ubraliśmy się. Wraz z dziewczyną odprowadziliśmy doktora do jego domku. Wspinaliśmy się gęsiego po stromej ścieżce, dziewczyna w środku. Byłem nadal spocony po pobycie w łaźni i gorącej dyskusji. Próbowałem podtrzymać temat, lecz doktor nie wydawał się zainteresowany. Zamiast tego wypytywał o mój status prawny. Śledził wydarzenia za pośrednietwem gazet - czy rzeczywiście byłem zamieszany w te wszystkie eksperymenty chemiczne, czy raczej powinien uznać to za bzdury „Kroniki San Francisco”? Przeważnie bzdury, odpowiedziałem. Pochlebiało mi jego pytanie. Woofner mieszkał w domku rektora, najlepszym w całym miasteczku i położonym najwyżej na zboczu. Gdy pisarka sądowa odłączyła się, aby zabrać walizkę, doktor i ja kontynuowaliśmy w milczeniu wspinaczkę. Powietrze było nieruchome i słodkie. Od dwunastej w nocy trochę popadywało, lecz wkrótce pogoda się polepszyła. Tu i tam blade gwiazdy żeglowały w kałużach. Zza gór na wschodzie wychylił się właśnie poranek, niczym złota trąbka wygrywająca w oddaleniu swoje trele. Kolor odbijał się od poskakującej przede mną łysej głowy. Odchrząknąłem. - Miał pan rację, doktorze - zacząłem. - Jestem zafascynowany. - Widzę. - Nawet się nie odwrócił. - Czemu jednak aż tak? Czy chcesz wykraść sekret starego doktora i rywalizować z nim w leczeniu szajbusów? - Raczej nie - zaśmiałem się. - Wystarczą mi wspomnienia z pracy w szpitalu stanowym. - O ile wiem, napisałeś o tym książkę? - Słowa wylatujące znad ramienia pachniały jak wnętrze popielniczki. - Tam odnalazłem moich zwariowanych bohaterów. Byłem nocnym pomocnikiem na oddziale dla niezrównoważonych. Kiedy miałem gotową pierwszą wersję powieści, puściłem kantem tę robotę. Fascynacja pozostała. - Twoja książka musiała przynieść sporo nagród - zauważył. - Być może czujesz się coś winny tym wszystkim wariatom i nazywasz to fascynacją? Przyznałem, że to możliwe. - Ale sądzę - odparłem - że bardziej niż ludzie pociąga mnie zagadka: co jest szaleństwem? Co zmusza ich do przychodzenia do szpitala? To wiąże sięz pańską metaforą, że (o ile dobrze zrozumiałem) angst nowoczesnej cywilizacji jest najpierw mechaniczny, później zaś intelektualny? - Nie angst-zaprotestował. - Strach. Przed pustką. Od czasów Rewolucji Francuskiej cywilizacja coraz bardziej obawia się wyczerpania. Ciężko dyszał, lecz wiedziałem, że nie zatrzyma się, aby odpocząć. Mieliśmy jeszcze do przejścia kilkanaście metrów. - I że ten strach - nie dawałem za wygraną - kazał nam wymyślić maklera, którego można by zainstalować w mózgu, aby powiększał konto przychodów przez... - Umysły - sapnął. - By zmienił nasz sposób myślenia. - ...umysły... aby sprawdzał przychody i robił sprytne inwestycje? Tylko że on nie może być sprytniejszy od nas. To my go stworzyliśmy. I to on jest wężem, który sprawia, że ludzie pogrążają się w szaleństwie, a nie całe to psychologiczne zawracanie głowy. - Cała ta psychologia to... tak jak w „Kronice”... głównie bzdury. Czekałem w milczeniu. Świszczący oddech przeszedł w chichot. - Taak... to moja metafora. Masz rację. To on jest wężem. - Nie da rady się go pozbyć? - Potrząsnął głową. - A jak on właściwie się tu znalazł? Co by się stało, gdybyś kogoś zahipnotyzował i oświadczył mu, że makler odszedł na zawsze? Że dowiedział się o zbliżaniu komisji i popełnił samobójstwo? - Bank by się załamał - roześmiał się. - Panika, upadek. Nasz marzyciel zainwestował zbyt wiele. Byliśmy tuż obok jego domku. Nie wiedziałem, o co jeszcze zapytać. - Jesteśmy w fazie eksperymentów - ciągnął. - Pracujemy nad pewnymi hybrydalnymi technikami, używając niektórych rewidentów Hubbarda. Nazywają się „Czyścicielami”. Robimy to we współpracy z Sensoryczną Pustką Johna Lilly. Odosobnienie pozbawia badanych poczucia konturu. Jego skrzyńka. Rewident umieszcza demona i zmienia jego oprogramowanie: „oczyszcza” go, jak mówi teoria. - Czy pan kogoś oczyszcza? Wzruszył ramionami. - Kto dojdzie do ładu z tymi naukowymi szwulamil A ty? Nasz pokoik odosobnienia czeka na chętnych przez cały następny tydzień. Jak wielka jest twoja fascynacja? Zaproszenie kompletnie mnie zaskoczyło. Naukowcy i pokoje odosobnienia? Z drugiej strony, chwila wytchnienia od awantur w autobusie i walk z gliniarzami była rzeczą godną uwagi. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, doktor nagle podniósł w górę rękę i zatrzymał się. Nastawił uszu. - Słyszysz odgłosy kłótni? Skupiłem uwagę. Gdy ucichł jego oddech, rzeczywiście coś usłyszałem. Głosy dochodziły gdzieś zza otaczającego domki żywopłotu. Brzmiały jak krzyki awanturujących się ludzi, plutonu żartujących żołnierzy albo drużyny piłkarskiej. Wiedziałem, co to jest. Nawet zanim podszedłem z doktorem do otworu w żywopłocie. Oczywiście Houlihan. Jeden jedyny. Na tle purpurowego poranka w Big Sur nasz autobusu wyglądał na tak krzykliwy, że aż zdawał się być w ruchu. Jakby ciągle połykał kilometry, choć silnik nie pracował. Houlihana nie było za kierownicą, stał na parkingu w towarzystwie świetlistych kałuż. Wygrzebał skądś resztki amfetaminy i trzykilo-wy młotek. Następnie wybrał sobie milutkie miejsce z tyłu autobusu, gdzie mógł swobodnie poszaleć, rzucić młotem i zarówno siebie jak i gwiazdy raczyć wysokogatunkową pustą gadaniną. - Nie do wiary, ale wszyscy byliście świadkami tego poruszenia! Jedna trzydziesta sekundy, może szybciej! Co wy na to, sceptyczne osły? Na ścięgna i synapsy mistrza świata! Co? Jeszcze raz? Czy mistrz nigdy nie ma dość! Przymierza się do podwójnego chwytu z tyłu i nowego rekordu! Trzy, cztery... Proszę liczyć obroty! Pięć, sześć... Który koniec pierwszy? W której ręce? W której ręce? Osiem, dziewięć... W obu rękach, Houlihan, bez zastanowienia. Jedenaście, dwanaście, trzynaście kafłamp jeee... Niezgrabnie przerzucał narzędzie przez ramię za plecy, między nogami, chwytał je w ostatnim ułamku za koniuszek mokrej od rosy rękojeści. Albo i nie łapał, co wtrącało go w dziwaczny taniec prześmiewczej frustracji. Klął wówczas na swą nieudolność, śliską rękojeść i nawet gwiazdy, za ich destrukcyjny wpływ. - Pudło! Coś nie wypaliło? Czy aplauz obnażył próżne wnętrze bohatera? Żywioły wtargną przez najsłabsze flanki. A może opadł z sił pod spojrzeniem niebiańskich gwiazd? Schylił się i podniósł młotek z kałuży, żeby znów wyrzucić go w powietrze w chmurze rozpryskjących się kropel. - Nie, chłopie! Nie światowej sławy Mokra... Rękojeść! Proszę nie fotografować, oto akt poświęcenia... Widziałem ten akt setki razy, pozwoliłem więc sobie obserwować doktora. Stary przypatrywał się zjawisku przez gałęzie żywopłotu. Robił to jak uczniak, przyglądający się anormalnemu zachowaniu. W miarę jak Houlihan prezentował swe umiejętności, dystans doktora ustąpił na rzecz wyrazu największego podziwu. - To szatan - wyszeptał. - Uwolniony ze skrzynki! Odsunął się od żywopłotu, podnosząc brwi. - A więc to niezupełnie bzdura z „Kroniki”, co, panie Deboree? Eksmisja z rozkazu chemii? Imponujące. Jak groźne mogą być skutki uboczne? - Położył rękę na moim ramieniu i spojrzał mi prosto w oczy. - Czy silna dawka jest w stanie zamienić człowieka w szatana, którego pragnie się pozbyć? Och, nie rób takiej miny! Żartuję, przyjacielu. Swawolę. Eksperymenty, które przeprowadzasz wraz ze swoją autobusową familią, są godne uwagi, poważnie... Jego wzrok błądził jednak ponad moim ramieniem. Nadchodziła pisarka sądowa z małą zieloną walizką i różową poduszką w ręce. - ...lecz innym razem. Ścisnął mnie na dobranoc i przyrzekł, że przy następnej okazji poszukamy rozwiązania zagadki. W łaźni dziś wieczorem? Skinąłem głową, mile połechtany i podniecony perspektywą. Poprosił, abym pomyślał nad jego propozycją. Potem odszedł i dołączył do dziewczyny. Przecisnąłem się przez dziurę w żywopłocie i pomaszerowałem na środek parkingu w nadziei, że uspokoję Houlihana na tyle, abym mógł przespać się choć przez kilka minut. Marne szansę. Gdy tylko mnie dostrzegł, zawył jak klient domu dla obłąkanych. - Szefie! Jesteś na chodzie, Bogu niech będą dzięki. Wszyscy na kolana! Natychmiast wlazł przez okno i usadowił się za kierownicą. Zapuścił silnik, nim jeszcze dotarłem do drzwi. Próbowałem powiedzieć mu o umówionym spotkaniu z doktorem, lecz Houlihan nie przestawał trajkotać i naciskać klaksonu, zwołując całą naszą paczkę. Zbyt wiele rzeczy zaniedbałem wcześniej. Wszyscy spływali powoli, jak zaśmiecona deszczówka dążąca do kanału, narzekając, że nie są gotowi na opuszczenie tego wygodnego wodopoju i że trzeba poczekać na śniadanie. - Zaraz wrócimy-zapewnił ich Houlihan.-Bez wątpienia! Wpadniemy tylko kupić troszkę oleju hamulcowego. Sprawdziłem, że nam brakuje. To kawałek drogi. Latający Czerwony Koń, o ile mnie pamięć nie myli. Wisiał na odwrocie psztoooł! Wcale nie kłamię, tylko trochę przeciągam strunę... Powiózł nas pierwszorzędną zakurzoną drogą, której nawet lamowie by się wystrzegali. Byliśmy tysiące lat świetlnych od najbliższej autostrady, lecz przez przypadek w pobliżu chaty przyjaciela Houlihana jeszcze z czasów beatników, który to facet trudnił się wyrobem metylu. Odziany w skórę przypominał starego jaszczura; obdarował nas kopą zbawiennych rad oraz winem własnej produkcji. Pokazał nam również swoją łaźnię chemiczną. Było to na dzień przed powrotem Buddy’ego i pożyczeniem mu narzędzi. Tydzień przed tym, jak dotarliśmy do zjazdu na Monterey, gdzie wreszcie byliśmy w stanie docenić gładkość cywilizowanej drogi. Działo się to dziesięć lat przed kolejnym spotkaniem z doktorem Klausem Woofnerem, wiosną 1974, w Disney World. Wiele rzeczy uległo przez ten czas zmianie. Wypędzony wyrokiem sądowym z okręgu San Mateo wróciłem do Oregonu, na starą farmę w Nebo i do mojej rodziny. Tej rodziny, która nosiła takie samo nazwisko, nie zaś do rodziny autokarowej. Tamci byli rozproszeni i zajęci swoimi sprawami. Behema mieszka w komunie w Martin. Buddy przejął w Eugene lodziarnię po ojcu. Dobbs i Blanche wyłudzili gospodarstwo tuż obok mego domu i wychowywali dzieci na kredyt. Autobus rdzewiał na pastwisku dla owiec: ofiara kampanii Woodstock. Fatum na meksykańskiej drodze pozostawiło z Houlihana tylko mit i kupkę popiołu. Ojciec był zaledwie cieniem giganta, którego pamiętałem z młodości, zasuszony przez rzecz, której nazwę zna tylko medycyna. Poza tym, horyzonty jakby się przejaśniały. Odsiedziałem wyrok, przetrzymałem czas zawieszenia i moje konto znów było czyste. Odzyskałem prawo głosu. Hollywood zdecydował się na sfilmowanie mojej powieści o wariatach. Chcieli kręcić w tym samym szpitalu, w którym rozgrywa się akcja książki. Byli nawet zainteresowani napisaniem przeze mnie scenariusza. Aby potwierdzić tę fantazję, zawieziono mnie luksusową limuzyną do Portland. Producent załatwił mi spotkanie z ordynatorem, superintendentem Malachi Mortimerem. Doktor Mortimer był tatusiowatym Żydem około pięćdziesiątki, z szarą pompadurką i jowialnym, śpiewnym głosem. Zachowywał się jak przewodnik wycieczki, oprowadzając mnie i stadko tytanów Hollywood po swoim szpitalu. Lepiej brzmiałaby „sfora brytanów”. Gdy przemierzałem zaniedbane sale, ogarnęła mnie fala wspomnień o dawnych czasach - wywołana klekotem ciężkiego łańcucha u drzwi, zapachem proszku sosnowego, mającego zabić odór moczu, szczególnie zaś widokiem twarzy. Spojrzenia rzucane w korytarzach i otwartych drzwiach wyzwoliły we mnie bardzo dziwne uczucie. Nie było to właściwie wspomnienie, ale coś innego, bliskiego i znajomego. Był to rodzaj kłującego podniecenia, które odczuwa się, gdy ktoś czegoś od ciebie żąda, a ty nie masz pojęcia, czego. Co gorsza, ta druga osoba podziela twą niewiedzę. Może chodzi tylko o informację? Dziesiątki razy odchodziłem od grupy zwiedzających, przyciągany wzrokiem tak zgłodniałym wiedzy o tym, co się tu właściwie dzieje, że czułem się w obowiązku przystanąć i rzucić nieco światła. I twarze się rozjaśniały, wcale nie denerwowała ich myśl, że ich pożałowania godna sytuacja może zostać wykorzystana jako scenografia do hollywoodzkiej produkcji. Jeśli jest to decyzja pana Mortimera, to oni nie widzą przeciwwskazań. Byłem wzruszony ich ufnością i oczarowany Mortimerem. Lubili go wszyscy podopieczni. On zaś podziwiał moją książkę i cieszył się ze zmian, jakie zainicjowała. Producenci byli zadowoleni z naszego przyjaznego stosunku i zanim dzień dobiegł końca, wszystko zostało uzgodnione: doktor Mortimer udostępni wnętrze szpitala, jeśli filmowcy podpiszą czek na wielce pożądaną sumę, p’acjenci zostaną płatnymi statystami, ja napiszę scenariusz, zaś sfora tytanów zgarnie kolekcję Oskarów. Wszyscy będą nasyceni i szczęśliwi. - Ten dzieciak urodził się pod gwiazdką zwiastującą ogromną kasę! - Jak określił to jeden z rozentuzjazmowanych asystentów czegoś tam. Wracając wieczorem do Eugene, trudno mi było podzielać ten zapał. To palące uczucie wciąż mnie atakowało, zwracając myśli ku upiornemu obrazowi szpitala. Czułem się jak ryba na wędce nierzeczywistego rybaka. Lata całe nie patrzyłem w tę twarz. I nie chciałem. Kto tego pragnie?jUczymy się odwracać oczy za każdym razem, gdy wyczuwamy tnące ostrze noża - czy to w lepkim spojrzeniu włóczęgi, najściu ulicznego żebraka, czy też w ustach handlarza z ciemnej bramy. Oto profil przegranego, ta strona twarzy, którą społeczeństwo zawsze stara się ukryćj Może dlatego przedstawiony przeze mnie scenariusz nie przypadł do gustu tytanom - wyczuwają przegranego, gdyż odwracają ode mnie głowy. Mijały tygodnie, a ja nie potrafiłem zagłuszyć tego bełkotliwego narzekania. Przysiadłem porządnie nad pracą adaptacyjną. Zamiana powieści na scenariusz to głównie kwestia cięć i skrótów, a mimo to czułem się zmuszony do powiedzenia więcej i, co ważniejsze, na inne tematy. Moja pierwsza próba nie została ukończona w terminie. Odrzuciłem ofertę producentów wynajęcia mi mieszkania blisko szpitala po to, bym przechadzając się po oddziałach, mógł odnaleźć zaginioną muzę. Moja muza towarzyszyła mi od pierwszej wizyty w tym miejscu. Nie byłem gotów na przyjęcie kolejnej: cokolwiek złapało mnie w sidła - wabiło nadal. Jeśli wpadłbym jeszcze głębiej, to obawiam się, że nie znalazłbym wyjścia. Z drugiej strony, to coś było zaraźliwe jak wirus, który przeskakiwał z oka do oka. Zaczynałem dostrzegać go w twarzach przyjaciół i rodziny: w ich przerażonych spojrzeniach, iskrach załamania, skaczących z pękniętego oblicza, szczególnie zaś w twarzy mego ojca. Jakby bakcyl przyniesiony ze szpitala znalazł sobie w nim wygodne pomieszczenie. Znane są przecież przypadki, że strach jeźdźca przenosi się na konia. Trudno było uwierzyć, że doświadczony stary mustang, wychowany na równinach Teksasu, może rozwinąć w sobie obawę pustki. Zawsze był z niego za duży twardziel. Czy nie przerósł wszystkich oczekiwań lekarzy o całe pięć lat - bardziej przez upór niż dzięki udzielonej mu pomocy medycznej? I nagle cały ten upór zniknął bez śladu, zaś sztywny kołnierz, który trzymał prosto jego głowę, przestał wykonywać swą powinność. - Co takiego zrobił ten cały Lou Gehrig? - pytał zwykle. - Nieważne, ile razy obiegniesz wszystkie cztery bazy. I tak jesteś tam, skąd wystartowałeś: w piachu. To żadne osiągnięcie. Zrzucił z kolan magazyn sportowy i ruszył przez trawnik, obnażając zwiędłe resztki nóg. Poszedłem za nim i znalazłem go siedzącego na ganku w szortach, przeglądającego gazetę. - Mam dość tkwienia w jednym miejscu! Czuję się jak roślina doniczkowa. - Cóż, nie jesteś już młodym bluszczem - stwierdziła matka. Przyniosła nam następny dzbanek kawy. - Bez przerwy marudzi, aby kupić tę używaną przyczepę na końcu ulicy. Żebym mogła zawieźć go na spęd bydła w Pendleton. - A może chce znów odwiedzić Meksyk? - wyraziłem przypuszczenie. Kilka lat temu z Buddym wypożyczyliśmy winnebago i porwaliśmy go na upajającą wyprawę za granicę. Chciałem, aby choć raz zasmakował uroku niezaplanowanej wycieczki, przed którymi tak mnie ostrzegał. Wrócił twierdząc, że jedyną uzyskaną przezeń rzeczą jest skacząca fasola i płynące gówno. - Może chciałby wybrać się do dżungli na poszukiwanie diamentów - mrugnąłem do matki. - Jak Willy Loman. - U-chuuu - mruknął ojciec. Nagły podmuch wiatru poderwał płachtę gazety, którą ojciec zaczął wygładzać. - A jak się nie wybierze? - Jeszcze filiżankę błotka? - spytała matka, aby zmienić temat. Pokręciłem głową. - Jedna wystarczy. Mam sporo pracy dziś wieczorem. - Jak ci idzie? - chciał wiedzieć ojciec. - Powoli. Trudno jest rozruszać tę maszynę. - Szczególnie, gdy lata całe stała odłogiem. - Jego głowa była na tyle unieruchomiona, że mógł wypróbować na mnie swoje przeszywające spojrzenie. - Jeśli chcesz znać moje zdanie, to lepiej wrzuć trzeci bieg, jeśli myślisz mieć ten film zrobiony na czas. Dobiło mnie dopiero spojrzenie, które nastąpiło w sekundę później: gdy minęła sztywność. Skończyłem kawę i wstałem. - Mam to zamiar teraz zrobić. Iść i wrzucić trzeci bieg. - Lepiej nie odjeżdżaj za daleko. - Przekręcił stronę gazety. - Bo być może, kiedy wrócisz, już mnie tu nie spotkasz. Mama odprowadziła mnie do samochodu. - W sobotę mają mu znowu założyć te szpunty na kręgosłup - powiedziała. - On ich nienawidzi, a ja jestem nimi wprost przerażona. - Kręgosłup to nic groźnego, mamo. Wielu ludzi ma to samo, co ojciec. - Czy nie przyszło ci do głowy, że on chce, abyś przy nim był, ty głupcze? - Spokojnie, mamo. Będę w pobliżu - przyrzekłem. - Dzięki za błotko. Gdy więc w następny czwartek doktor Mortimer zadzwonił, aby zaprosić mnie na coroczną konferencję ordynatorów psychiatrycznych, odpowiedziałem, że wolałbym zostać w domu i pracować nad scenariuszem. - W tym roku spotykamy się na Florydzie - wyjaśnił. - W hotelu „Disney World”. Filmowcy załatwią transport. I tym razem odmówiłem. Nie wspomniałem ani słowem o ojcu. - Utknąłem trochę z moją adaptacją - oświadczyłem. - Oni twierdzą, że ta wycieczka pomoże w odzyskaniu formy pisarskiej. Tegoroczną atrakcją jest Bellevue Revue. Widziałem ich dwa lata temu w Atlantic City. Można się ubawić. Założę się, że mógłbyś złapać trochę świeżych pomysłów od naszych Władców Szaleństwa. Jest także główny mówca! Odkopali gdzieś autora biblii beatników, „Bądź sobą”. Chyba o nim słyszałeś? Doktor Klaus Woofner? Powiedziałem, że tak. Byłbym zachwycony, mogąc słyszeć, o czym mówi w tych czasach. - Ale nie teraz - dodałem. - Twój bilet do Orlando czeka na lotnisku w Portland. Na wpół do czwartej. - Mortimer był podniecony jak dzieciak. - Darmowy przejazd do Disney World, ty szczęściarzu. Pomyśl tylko! Przyrzekłem, że to uczynię. Miałem dwadzieścia cztery godziny na podjęcie decyzji. - Zadzwonię jutro rano i dam znać, co postanowiłem. - Jestem pewien, że się setnie ubawimy - kusił. - Naprawdę spróbuj się wyrwać. Odpowiedziałem, że jestem tak samo pewien jak i on. Chciałem spróbować, choć nie miałem ochoty tłuc się dwieście pięćdziesiąt kilometrów do Portland, potem lecieć na Florydę i w końcu nie zobaczyć nawet czubka nosa starego Woofnera. Następnego ranka wcale nie byłem taki pewny. Przez noc moje myśli zmieniły kierunek i pozostawiły mnie w stanie niezdecydowania. Wyrzuciłem większą część starego szkicu i zacząłem go od nowa, ale i ten tekst od początku wyglądał starożytnie. Perspektywa oderwania się od pasma niepowodzeń wyglądała kusząco. Z drugiej strony jazda do Portland w moim niepewnym stanie byłaby męką. Czas upływał i w końcu nadeszła chwila, kiedy musiałem zadzwonić do Mortimera i dać mu wiążącą odpowiedź. Tymczasem dylemat pozostawał wciąż nie rozwiązany. Zdecydowałem, że zasięgnę rady u I Ching, wyrocznia pomagała mi w podejmowaniu o wiele ważniejszych decyzji. Właśnie szedłem z książką do kuchennego stolika, kiedy psy obwieściły przybycie samochodu. Betsy otworzyła drzwi, za którymi tkwił dobrze ubrany młody mężczyzna o monotonnym głosie. - Dzień dobry, pani Deboree. Jestem doktor Joseph Gola. Doktor Mortimer przysłał mnie ze szpitala, abym zabrał pani męża. - Zabrał mojego męża? - I odwiózł go do Portland. Doktor Mortimer bał się, że mogą wyniknąć kłopoty z benzyną. W tym tygodniu przeżywaliśmy szczyt arabskiego embarga na ropę. Gubernator McCall wydał nakaz, że zmotoryzowani kupować mogą benzynę w dni parzyste lub nieparzyste, zależnie od ostatniej cyfry na tablicy rejestracyjnej. Nadal napływały wieści o szaleństwie przy pompach. - Pacjenci mówią mi Joe - przedstawił się. - Joe Go. Joe Go był młodym Włocho-Irlandczykiem o pełnym nadziei wejrzeniu i szpilce w krawacie, która przywodziła na myśl świętego Judę. Był bardzo dobrze wychowany. Po zajęciu miejsca i otrzymaniu filiżanki kawy wstydliwie zapytał o kolorową księgę, leżącą na stoliku. - To tylko I Ching - wyjaśniłem. - Okładka pokryta jest fotograficznym collage’em. Właśnie miałem się poradzić co do mego wyjazdu. Potem ty się pojawiłeś. Chyba zapakuję garnitur. - I książkę! - dorzucił z uśmiechem. - Gdybyśmy potrzebowali rady w sprawie powrotu. Betsy została kompletnie podbita jego iście anielską niewinnością. Gdy ja się pakowałem, ona znosiła mu kawę, bułeczki z powidłami jagodowymi oraz szerokimi uśmiechami. Tylko dzieciaki marszczyły nosy. W końcu one nigdy nie były w Disney World, nigdy nie widziały nawet Disneylandu w Anaheim. Jeśli na Florydzie istniało zapotrzebowanie na niewinne młodociane towarzystwo, to czy jedno z nich nie nadawałoby się w zamian za tego doktorka? Kilkakrotnie wysuwały swoje racje, potem wycofały się, dotknięte do żywego odmową. Wszystkie, z wyjątkiem Kaleba. Dziesięciolatek pozostał przy stoliku w swojej koszulinie i z wyrazem tęsknoty na buzi. Jechać pragnął równie mocno jak bracia i siostry, ale nie w jego stylu było opuszczać towarzystwo i, być może, stracić inną okazję. Był też jedynym, który wyszedł przed dom, aby nas pożegnać. - Pamiętaj, żeby nam coś przywieźć z Disney World, tato! - wołał odważnie z ganku. - Coś ładnego, dobrze? - Dobrze - odkrzyknąłem i wsiadłem do samochodu. Machałem, ale Kaleb nie odpowiadał na mój gest. Nie mógł mnie dojrzeć za przyciemnionymi szybami lincolna. To był prawdziwy krążownik szos. Poradziłem doktorowi Joe, aby raczej wyjechał tyłem i nie próbował wykręcać pomiędzy krzakami jeżyn, one by tego nie przetrzymały. Jechaliśmy jakiś czas tyłem. Joe starał się omijać głębsze wyrwy w nawierzchni. Zapiąłem pasy i podskakiwałem na wybojach. Po nocy, która doprowadziła mnie donikąd, polubiłem świadomość tego, że zostałem porwany i wywieziony. Odchyliłem się do tyłu, aby oprzeć na miękkim zagłówku, kiedy, nie wiadomo skąd, coś kazało mi usiąść sztywno, z wytrzeszczonymi oczami... Coś głębszego niż dziury na drodze. Znów to samo kłujące uczucie, tyle że dziesięciokrotnie spotęgowane, wciąż enigmatyczne, choć już tak dobrze znane: niczym sen tak pełen znaczeń, że aż budzisz się w środku nocy, lecz nie pamiętasz jego treści. Wrażenie trwało zaledwie jedną czy dwie sekundy, po czym rozwiało się, pozostawiając mnie w stanie kompletnego ogłuszenia. Co to jest, do licha? Myśl, że znowu wracam do szpitala, aby na nowo skonfrontować tę twarz? Przerwane zawieszenie ognia w dawno toczonej wojnie? - W jaki sposób najlepiej stąd wrócić? Potrzebowałem chwili, aby zrozumieć, że młody doktor pytał o najlepszą drogę z powrotem do Portland. Dojechał do końca naszej małej drogi. - Jeśli się spieszę, jadę tędy. - Wskazałem na czubek wzgórza. - Albo w dół, przez Nebo i Bronsville, jeżeli mamy czas na spokojną przejażdżkę. Wykręcił i skierował się w dół. - Mamy mnóstwo czasu - odezwał się i pochylił, aby otworzyć skórzaną torbę, która leżała między naszymi siedzeniami. Wyglądała trochę jak staromodny lekarski sakwojaż na leki. Starannie poukładana w przegródkach znajdowała się tu okazała kolekcja małych buteleczek alkoholu. Całe tuziny. - Wygląda na to, że od czasu, gdy byłem związany ze służbą zdrowia, wiele rzeczy uległo zmianie - zauważyłem. - I tak, i nie - odrzekł, wybierając miniaturowego Johny Walkera. - Mniej ograniczeń, więcej leczenia. Ciągle żadnych rezultatów. Częstuj się. Rozmowa się nie kleiła. Młody człowiek wyglądał bardziej na samotnika niż urodzonego mówcę. Ja zaś byłem zadowolony z ciszy, pozwalającej mi wrócić do tajemnicy owej rzeczy, która spadła na mnie wśród jeżyn, albo też dającej możliwość zaśnięcia. Jednak dzięki długiej podróży i zawartości torby powoli zaczynaliśmy się z doktorem poznawać. Joe przeszedł na stronę psychologii po porzuceniu swego prawdziwego pola zainteresowań: genetyki. Zarówno łacińskie jak i galijskie odgałęzienia jego rodu naznaczone zostały przypadkami chorób umysłowych, nie mówiąc o tłumach szalonych poetów i księży. Joe stwierdził, że odziedziczył mnóstwo złego smaku w sztuce, ślepej wiary i niełatwych pytań. Dodał, że jedzie na konwencję z tego samego powodu, co i ja - aby zobaczyć doktora Klausa Woofnera. Był jego fanem od czasów studiów w Queens. - Czytałem każdą najdrobniejszą rzecz jego autorstwa plus kopy bzdur o nim samym. Nadawano mu najprzeróżniejsze przydomki: od Dużego Złego Wilka do Świętego Miklausa. Obrzucił mnie spojrzeniem, w którym ciekawość mieszała się z nadzieją. Byliśmy na odcinku dwupasmówki, biegnącym przez szerokie pastwiska w okolicach Salem, licznik wskazywał senne siedemdziesiąt kilometrów na godzinę. - Stary musiał być czymś w rodzaju bohatera, co? Dać początek całemu wielkiemu zamieszaniu? - Tak - powiedziałem. - Coś w rodzaju bohatera. - Zamknąłem oczy. Czy stary nie mógłby dokończyć tego, na co czekałem? Obudził mnie klakson lincolna. Wpadliśmy w sam środek nieprawdopodobnego korka samochodów próbujących zatankować przed weekendowym szczytem. Szpital znajdował się nie dalej niż dwa kilometry stąd, lecz nie byliśmy w stanie przedrzeć się przez zatkane skrzyżowanie, przy którym znajdowały się stacje benzynowe. Zderzak przy zderzaku sznury samochodów czekały na swoją kolej. Na koniec Joe wykręcił i postanowił objechać korek, nadkładając przy tym sporo drogi. Kiedy dotarliśmy do bram szpitala, zegar wskazywał pół godziny do odlotu. Co więcej - wjazd do budynku został zablokowany przez wóz policyjny, częściowo stojący na krawężniku. Nie mogliśmy go wyminąć. - Zabieraj torby! - Joe wyskoczył z samochodu. - Może Mortimer jest jeszcze na oddziale! Wystartował jak gwiazda sprintu. Porwałem torbę i walizkę i niezgrabnie podążyłem za nim, niechętnie opuszczając przytulne wnętrze samochodu. Poranna niespodzianka nad I Ching powinna była mnie ostrzec: nie zanosi się na wyluzowaną przejażdżkę. Gdy znalazłem się obok wozu policyjnego, natknąłem się na widoczek, który kazał mi się zatrzymać. Samochód miał włączony silnik, wszystkie czworo drzwi szeroko otwarte. Z tyłu postawny stanowy gwardzista oraz dwóch otyłych policjantów próbowało złapać Niezidentyfikowany Obiekt Latający. Był dla nich o wiele za szybki, prawdziwy szatan hałasu i ruchu, obracający się w oparach z rury wydechowej, syczący, skrzypiący i furkoczący. Trąbił wniebogłosy przy pomocy klaksonu osadzonego na czymś w rodzaju dzidy. Zarówno hałas, jak i kłująca pika trzymały mundurowych w odpowiedniej odległości. Na pomoc przybiegło dwóch krzepkich sanitariuszy, dzierżących za rogi prześcieradło niczym ogromną sieć. Wzmocniona ich przybyciem sfora zaatakowała raz jeszcze. UFO przygniecione zostało półtonowym ładunkiem mięsa. Następnie rozległ się wysoki, ostry syk, po którym usłyszałem rozdzierający ryk bólu i obiekt wyrwał się na wolność. Przefrunął dokładnie między nogami napastników i do tylnych drzwi furgonetki. Natychmiast też wypadł drugimi drzwiami, sypiąc przekleństwami w języku z wymiaru prędkości ponaddzwiękowych. Zanim prześladowcom udało się okrążyć samochód, uciekinier mknął już drogą w kierunku otwartej bramy. Sfora wyraźnie opadła z sił-było jasne, że nic na ziemi nie zdoła dognać ich ofiary - kiedy, ku ogólnemu zaskoczeniu, rozpędzona strzała nie trafiła w wielki otwór bramy i uderzyła z całej siły w ogrodzenie dobre dwa metry obok. Odbiła się, zakręciła bezsensownie w miejscu, upadła na trawnik i po raz drugi znalazła się pod stertą umundurowanych ciał. Rozległ się finałowy żałosny pisk, a potem słychać już było tylko świszczące oddechy. - Chodź! - Joe wrócił i rozbudził mnie. - Nie martw się. Temu małemu cyklonowi nie da rady nawet pięćdziesiąt ogrodzeń. Poprowadził mnie przez lobby pełne stolarzy, obok windy i w górę długiego korytarza, odbijającego echem nasze kroki. W ten sposób doszliśmy do metalowych drzwi, które Joe otworzył, i znaleźliśmy się z powrotem na oddziale doktora Morti-mera, w samym środku hollywoodzkiego remontu. W korytarzach zwalony był stary i nowy sprzęt. Mortimera nie zastaliśmy w jego biurze. Sekretarki także nie było. Przed oczami zdziwionych pacjentów przebiegliśmy do dyżurki siostry oddziałowej. Znaleźliśmy ją tam, siedzącą razem z sekretarką i zajadającą krakersy. - O Boże! - zawołała oddziałowa, domyślając się wszystkiego - doktor Mortimer właśnie wyjechał. - Dokąd? - Na parking, chyba na lotnisko. - Joanno! Dzwoń w tej chwili do głównej bramy. - Tak, doktorze Gola. - Sekretarka popędziła do biura. - Panno Beal, proszę spróbować CB w lobby, w razie gdyby ciągle był na terenie szpitalnym. Ja lecę na parking. Oddziałowa odeszła. W kieszeni jej fartucha szeleściło opakowanie krakersów. Joe pobiegł tą samą drogą, którą się tu dostaliśmy, pozostawiając mnie samego we fluoryzującym świetle żarówki. No, niezupełnie samego, za oknami i uchylonymi drzwiami dyżurki przesuwała się publiczność w szlafrokach, rzucając na mnie uważne spojrzenia. Odwróciłem się do nich plecami i usiadłem na stoliku, udając głębokie zainteresowanie okładką magazynu „Omni”. Z upływem czasu poczułem, że spojrzenia wbijają się w mój kark. Zamieniłem „Omni” na numer „Przeglądu Krajowego” i zacząłem przerzucać wielkie stronice. Ponad szelestem papieru narastało bzyczenie, które zawisło nad gazetą niczym lodowa pokrywa. Urok rzucony przez jeżyny. UFO na trawniku. A teraz to. Już nie mam siły. Nagle pokrywa została strzaskana przez łoskot otwieranych drzwi. - ...faszystowskie, zasmarkane świnie! Nie wiecie, że kto dzierży Diamentowy Miecz ACHALI, ten dzierży płonącą sprawiedliwość? Gdzie jest moja laska, zasrańcy? I nie mamrotać, żebym się uspokoiła! Powstrzymała krzyk! Co? Oświadczam, że te machlojki z sakramentem krwi w imię rewolucji muszą się, cholera, skończyć! Wysoki, przerywany syk zwolnił trochę tempa, ale nadal był ostry jak brzytwa. Słowa cięły naładowane powietrze niczym rąbiąca lód siekiera. - Precz z dyletantami, co karmią nas sloganami i blokują drogę zmianiom! Aby wasze cielska przepołowiło diamentowe ostrze Pana Mądrości ACHALI, z którego ust wystają zakrwawione kły, a z szyi zwisa girlanda odciętych głów. Który Wściekłość zamienia w Dzieło, którego ciało pokrywa proch, lodowiec i lawa, który ratuje szczerze umęczone dusze z paszczy obrzydłych duchów faszystowskich świń! Przeklinam was w Jego imię: NAMAH SAMANTA WAJRANAM CZANGA! Brzmiało to jak sopran bohaterski Gary Snyder, smagający siłą swej wymowy grupkę małomiasteczkowych górników. Dołączyłem do innych idących do głównego holu. Chciałem sprawdzić, kto zacz mógł wyrzucać z siebie tak wściekłe i jednocześnie poetyckie słowa. - MAHROSZANA SZATA JA HUM TRAKA HAM MAM! Była to dziewczyna, której wciąż brakowało kilku wiosen i centymetrów do pełnoletności oraz przeciętnego wzrostu, koścista i cała w kolorze kości: skóra, włosy, oczy, ubranie... Wszystko. Na czole miała odciśnięty wzór krat, co stanowiło pamiątkę po zderzeniu z ogrodzeniem. Żadnych skaleczeń, żadnych sińców. Jedyny żywy kolor tej kompozycji stanowiła zieleń plamy na boku jej krótko ostrzyżonej główki - zapewne od upadku na trawnik. Przez chwilę, niczym jakaś jaskiniowa jaszczurka, badała rękoma powietrze, a potem zagrzmiała: - Dawaj moją laskę, ty pedale! - Nie, Lissy. - Największy z sanitariuszy trzymał ją poza zasięgiem dziewczyny. - Może stać się bronią w nieprzychylnej dłoni. Zrozumiałem, że dzida była w rzeczywistości lekkim kijkiem używanym przez niewidomych. Biała farba dawno złusz-czyła się z porysowanego aluminium. Całą laskę pokrywały pióra i koraliki, co nadawało jej wygląd indiańskiej włóczni. Na rączce przymocowano główny fetysz - gumową, piszczącą główkę Kaczora Donalda z zawadiacko wysuniętym dziobem i gumową czapeczką w zasięgu kciuka. To dlatego dziewczyna mogła zarówno młócić laską, jak i wydawać te dziwne odgłosy. - Daj, daj, daj! - wrzasnęła. - Nie, nie, nie - przedrzeźniał ją sanitariusz, paradując jak spasiony tamburmajor z batutą. Dziewczyna zmrużyła oczy, wycelowała i kopnęła. Spudłowała tak samo, jak wcześniej przy bramie. Upadłaby, gdyby policjant nie przytrzymał jej za ramiona. - W takim razie, co z moimi okularami? Czy mając okulary, prześwietlę kogoś wzrokiem? Jestem ślepa, ty gówniarzu! Jeżeli ktoś w tej chwili nie przyniesie moich okularów, to jakbyście sobie sami nakładali pętlę na szyję. Cała moja rodzina to prawnicy! Ta groźba zrobiła większe wrażenie niż wszystkie przekleństwa razem wzięte. Tamburmajor stanął jak wryty. Sanitariusz, który zniknął w poszukiwaniu wyższych instancji, wrócił teraz zdyszany z wiadomością, że na oddziale nie ma najwyraźniej ani doktora, ani oddziałowej. Po szeptanej naradzie postanowili wydać okulary. Stanowy gwardzista wyjął je z koperty i wręczył dziewczynie. Policjanci rozluźnili swój uścisk, aby mogła założyć je na nos. Soczewki wyglądały jak dna od butelek. Gdy tylko nałożyła okulary, odwróciła się z wściekłością. Z całej zbieraniny gapiów wybrała właśnie mnie. - A ty na co wytrzeszczasz gały, łysoniu? Nigdy wcześniej nie widziałeś człowieka na gigancie? Chciałem odpowiedzieć, że jeśli chodzi o ścisłość, to widziałem, sam to kiedyś robiłem - ale drzwi główne znowu stanęły otworem i do środka wpadł Joe, oddziałowa i doktor Mortimer. Siostra dźwigała CB radio. Ujrzała zamieszanie w korytarzu i wkroczyła z miejsca do akcji, roztrącając wszystkich anteną. Zatrzymała się obok dziewczyny. - Tak szybko z powrotem, panno Urchardt? Musiała pani tęsknić. - Tęskniłam za eleganckim wyposażeniem, panno Beal - oświadczyła tamta. - Ścianami od ściany do ściany. Wannami, w których można się utopić. - Wiele przykrych rzeczy padło z jej ust. - Nie odkładajmy więc przyjemności skorzystania z nich. Doktorze Mortimer, czy mógłby pan zadzwonić do ojca pani Urchardt, gdy tymczasem ja wpiszę ją do księgi? Resztę proszę o powrót do swoich zajęć. W swoim biurze doktor Mortimer obciążył tym zadaniem sekretarkę i popędził Joego oraz mnie do metalowych drzwi. Zanim je zamknęliśmy, usłyszeliśmy dzwonek telefonu. Wsadził z powrotem głowę. - To prawdopodobnie senator, Joanno - zawołał. - Jeżeli będzie chciał rozmawiać z córką, powiedz, że jest w łaźni dla nowoprzyjętych. Jeśli chciał mówić ze mną, poinformuj, że znajdzie mnie w Orlando. Hotel „Disney World”. Pytać o Goofy’ego. Po czym zatrzasnął drzwi. Przez całą drogę w dół korytarza echo odbijało tubalny śmiech. - Pytaj o Goofy’ego, senatorze. Pytaj o Goofy’ego. Z pomocą agencji biletowej załapaliśmy się na późniejszy i dłuższy lot. Po nocnej podróży ujrzeliśmy wreszcie palące słońce Florydy. Wypożyczenie samochodu kosztowało nas podwójnie z powodu, jak nam powiedziano, braków benzynowych. Za to za trzyosobowy pokój w monstrualnej piramidzie Disneya zapłaciliśmy połowę normalnej stawki - z tego samego powodu. Żująca gumę recepcjonistka stwierdziła, że jesteśmy szczęściarze, gdyż trójki są zwykle wykupywane miesiące naprzód. Zapytałem, czy przyjechał już niejaki doktor Klaus Woof-ner. Spojrzała do książki i odpowiedziała, że nie. Zostawiłem więc nazwisko wraz z prośbą, aby, jak tylko przybędzie, niezwłocznie zadzwonił do naszego pokoju. - Lub zostawił wiadomość, gdyby nas nie zastał - dodał Mortimer, poganiając nas na górę, żebyśmy zostawili torby. - Czas ucieka, chłopcy. Mam zamiar wszystko zobaczyć. W wagoniku wiozącej nas do parku kolejki jednoszynowej doktor Mortimer rozdzielił paczkę darmowych biletów, które otrzymaliśmy od producentów. Z minuty na minutę podniecał się coraz bardziej. Naprawdę zamierzał obejrzeć wszystko. Zrozumieliśmy to, gdy przez kilka godzin przeganiał nas z Jo-em z miejsca na miejsce. W Smali World podniosłem bunt. - Chcę zadzwonić do hotelu i sprawdzić, czy są już jakieś wieści na temat Woofnera. - A ja - pospieszył Joe - chcę kupić jeden z tych wysadzanych koralikami worków. Na „Przejażdżce po Mississippi” widzieliśmy grupkę zorganizowanych marynarzy, pijących wino ze skórzanych bukłaków i Joe do tej pory nie mógł dojść do siebie. - Podejrzewam, że tu nie można ich dostać, Joe - powiedział doktor. - Nie możemy się rozdzielać... - Joe może się wypytać, kiedy ja będę dzwonił. Zgłosimy się z powrotem powiedzmy za pół godziny... koło budki z biletami na „Podniebną podróż”. - Może być - śpiewnie zgodził się doktor i natychmiast dorzucił. - W końcu świat jest taki mały. -1 pospieszył tam, skąd dochodziła muzyka. Joe pytał przechodniów, a ja telefonowałem. Nie zlokalizowaliśmy ani Woofnera, ani bukłaków. W odosobnieniu plastykowej kabiny „Podniebnej podróży” delektowaliśmy się próbkami zabranymi przez Joego. Gdy zakończyliśmy jazdę, odkryliśmy, że kioski z biletami znajdują się przy obydwu wejściach. Przy pierwszym z nich doktora nie było. Nie pozostało nam nic innego, jak wsiąść znowu do kolejki i przejechać na drugą stronę. W ten sposób zeszła nam większa część popołudnia, w czasie którego nie zobaczyliśmy ani kawałeczka doktora Mortimera. Chociaż w pewnej chwili Joemu zdawało się, że widzi doktora Woofnera. - Facet z pielęgniarką? - Joe wymierzył buteleczkę Tanqueray w wagonik, który przejeżdżał obo nas. - Czy to mógłby być nasz bohater? Wygląda wystarczająco staro i łyso. Wychyliłem się, aby popatrzeć. Po przeciwnych stronach składanego wózka inwalidzkiego siedzieli stary człowiek i kobieta o jasnych włosach. On nosił ciemne okulary i za duży kapelusz typu panama. Przez chwilę ja kiś szczegół w jego wyglądzie faktycznie przekonał mnie, że mam przed sobą doktora Woofnera. Surowe pochylenie ramion i znamionujące siłę zgarbienie kazały mi się zastanowić, czy rzeczywiście pragnę spotkać dostojnego starego gza. Wtedy wiatr zerwał mu z głowy kapelusz. Człowiek ten był stary i łysy - tak jak sięspodzie-wałem. Lecz rozmiarami przypominał dziecko. Zacząłem się śmiać. - Pod warunkiem, że stał się mongoidalnym idiotą - zauważyłem. - Te karłowate butelczyny musiały wpłynąć na twój wzrok. Po ukończonej jeździe zadzwoniłem jednak do hotelu. Nie pojawił się żaden doktor o tym nazwisku. Była jednakże wiadomość od innego, który nazywa się Mortimer. Powrócił krańcowo wyczerpany i chciałby zobaczyć się z nami przed wieczorną imprezą. Podniebne podróże wyczerpały także Joego. Resztę popołudnia spędziliśmy więc na nieco niższych poziomach. Wyglądało tu tak samo jak w Disneylandzie w Anaheim, z wyjątkiem jednej ważnej rzeczy: Szczęśliwych Hipopotamów. Tak nazywał się czasowo wystawiony eksponat, znajdujący siew „Krainie przygód”, obok przystani kongijskich łódek. Na zewnątrz namiotu wzniesiono płotek, w środku zaś para pokaźnych hipopotamów pluskała siew sztucznej kałuży. Okazy te były dwakroć większe niż mechaniczne robotamy w disneyowskiej „Przejażdżce po dzikiej dżungli”, wzbudzające grozę tony mięsa, wyrwane świeżo z serca natury. Mimo to drzemały w kałuży pod straszliwym wprost gradem przekleństw, potulne jak baranki. Dzieci obrzucały je kostkami lodu i pogniecionymi kubkami po coli. Nastolatki wyśmiewały się głośno: „Hej, Ospały! Zapomniałeś pały?”. Dziewczyna z organizacji skautowskiej dźgała oklapłe ucho za pomocą gumowej strzałki, aż w końcu strażnik kazał jej przestać. Wyglądało na to, że każdy przechodzień musiał koniecznie przystanąć i wyrazić swą pogardę dla tej pary wylegujących się olbrzymów. Nawet łysy karzeł z „Podniebnej podróży” przyłączył się do zabawy: nabrał pełne usta Pepto-Bismolu, a następnie kazał swojej opiekunce dopchnąć go bliżej ogrodzenia, aby mógł opluć zwierzaki różowym płynem. W namiocie wyświetlano film wyprodukowany przez UNESCO i sponsorowany przez Laboratoria Szaabo, a przedstawiany na trzech specjalnych ekranach, które były darem Du Ponta. Gdy boczne ekrany prezentowały widoczki dotkniętej suszą Afryki, na płachcie w centrum pojawiły się wyschnięte hipopotamy, wyciągane z zakrzepłego czerwonopomarańczo-wego mułu ich odwiecznej siedziby. Siedziba ta chyliła się ku upadkowi - informował narrator - w rezultacie długiego okresu suszy oraz budowy zapór na rzekach w celu dostarczania energii elektrycznej dla budzącego się Trzeciego Świata. Po udanym wyciągnięciu zwierzaka z błota zaaplikuje mu się specjalny zastrzyk, załaduje na ciężarówkę i przetransportuje setki kilometrów dalej, do miejsca, gdzie inne bezdomne hipopotamy oczekują nowych przydziałów mieszkaniowych. „Hotel” ten wydaje się równie spustoszony jak ich rodzinne strony. Królują w nim muchy i gruby, pomarańczowy kurz. - Przez kilka początkowych tygodni akcji - ciągnął narrator - hipopotamy próbowały niszczyć ogrodzenie swojej nowej siedziby. Często im się to udawało, lecz jeszcze częściej kończyło się jedynie na stłuczeniach i zadrapaniach. Wreszcie zdołaliśmy wyeliminować i ten kłopot, przez podanie zwierzętom specjalnego środka, dodawanego do wody pitnej. To przemieniło je w nieporównywalnie szczęśliwe hipopotamy. - Nieporównywalnie względem czego? - usłyszałem komentarz Joego. - Siebie samych? Gdy opuszczaliśmy salę projekcyjną, cienie zaczęły się już wydłużać, a słońce zachodziło za wieże zamku Kopciuszka. Utraciłem zainteresowanie zjazdem, lecz Joe uznał, że musi się pokazać. Wsiedliśmy więc w staromodną kolejkę jadącą do głównego wyjścia, tam zaś załadowaliśmy się do nowoczesnej jednotorówki. Musieliśmy czekać, aż motorniczy wypali na zewnątrz papierosa. Pasażerowie zaczęli okazywać zniecierpliwienie. Rozlegał się szum ukrytej maszynerii. Ludzie kręcili się na chromowoplastykowych siedzeniach. Za otwartymi drzwiami wagonika niebo Florydy błyszczało bogactwem purpurowych chmur, w sam raz jak na zamówienie wuja Walta. Niewyraźne odgłosy z parku falowały wraz z powiewami wieczornej bryzy. Najlepiej słychać było życzenia Annette Funicello, odtwarzane z taśmy obok bramy głównej. - Hej, tam! Cześć warn! - pokrzykiwała niczym kibic futbolowy. - Jesteśmy najszczęśliwsi, że jesteście dzisiaj z nami... hip hip hu-ra! Nikt z oczekujących pasażerów nie okazywał chęci przyłączenia się do tych entuzjastycznych okrzyków. Naprzeciw nas ulokowała się sześcioosobowa rodzina. Mąż siedział samotnie, odwrócony plecami w naszą stronę, muskularne ramiona rozciągnął na plastykowym oparciu czerwonego fotela. Po drugiej stronie, twarzami do nas, kręciła się i pokrzykiwała reszta rodziny. Żona miała ciemne kręgi pod oczami i pachami. Na jej kolanach kwilił malutki berbeć, obok popiskiwał pierwszoklasista, z drugiej ssał kciuk szóstoklasista. W pewnym oddaleniu rozwalała się na ławce nastoletnia latorośl. - Dzieci w szkole nie uwierzą, że nie poszliśmy na „Piratów Karaibów”!. - Cicho, kochanie - szepnęła matka zmęczonym głosem. - Przecież wiesz, że skończyły się nam bilety. - Mogliśmy kupić więcej - utrzymywał nastolatek. Reszta dzieciaków poparła go zgodnym wyciem. - Taak! Mogliśmy kupić więcej! - Pieniądze też się nam skończyły - odrzekła matka. - Nie popatrzyliśmy nawet na „Zaczarowane ptaszki Tiki”. Dzieci w szkole po prostu w to nie uwierzą! - Że skończyły się nam pieniądze? Cóż, lepiej niech uwierzą. A wy przestańcie, jeżeli wiecie, co jest dla was dobre. Dla was wszystkich. Przez cały czas ojciec nie otworzył ust i nie poruszył się. Tylko mięśnie przedramion i wielkich robociarskich dłoni ściskały oparcie siedzenia. Zauważyłem, że zdołał na tę okazję wymyć swe przeguby i dłonie, lecz za paznokciami wciąż widać było węgiel: niezmywalne piętno pięćdziesięciu jeden tygodni pracy przy obrabiarce w Detroit lub przy wymianie opon w Muncie albo wydobyciu węgla w Monongahela. - Według ostatnich wyników światowych sondaży - głos Annette był teraz nieco poważniejszy - Disney World chciałoby odwiedzić dwa razy tyle ludzi, co jakąkolwiek inną atrakcję na naszej planecie. To imponujące, nieprawdaż? Nikt nie skinął głową, nawet dzieci. Nie dane było nam usłyszeć więcej rewelacji, gdyż kierowca powrócił na stanowisko, drzwi zostały zamknięte i wielki wagon ruszył w kierunku hotelu. Ręce zaciskały się i rozluźniały z tyłu oparcia, starając się nie pokazać, jak trudno jest to zrobić, utrzymać uścisk. Wymieniliśmy z Joem spojrzenia. Biedny facet. Czyż nie zrobił wszystkiego, co trzeba? Ciężko pracował. Założył rodzinę. Wychowywał dzieci. A nawet zaoszczędził na te najbardziej pożądane ze wszystkich wakacje. Coś było przecież nie tak. Jakiś element nie pasował i z biegiem czasu sytuacja stawała się coraz bardziej beznadziejna. Nigdy nie ujrzeliśmy jego twarzy. Wysiedli przed nami. Gdy zniknęli za rogiem, Joe pokiwał głową. - To tylko wierzchołek potężnej góry lodowej - westchnął - zbliżającej się ku tytanicznemu przemysłowi. Nie miałem pojęcia, jak tytanicznemu, do czasu, gdy przedstawiono mi dowód rzeczowy. Joe pognał, aby pokazać się na przyjęciach pełnych ludzi z jego branży, ja zaś włóczyłem się po zatłoczonym holu wystawowym, zdziwiony najnowszymi środkami i miksturami wymyślonymi w celu kontrolowania nadciągającej tłuszczy, która nie jest w stanie sama siebie kontrolować. Za przewodników po skomplikowanym labiryncie wystaw służyły nastolatki wypożyczone z lokalnych szkół średnich. Demonstrowały one wężowate rury, które były w stanie zapewnić pożywienie pacjentowi o najbardziej nawet nie-drożnym przełyku. Pokazywały, w jaki sposób nowe pasy typu Velcro mogły unieruchomić wielkiego zapaśnika, jak również opisywały sposób działania starych dobrych kajdanek. Zachęcały do wypróbowania moczoodpornych materaców, wskazując na bezzatyczkowe wejścia: „żeby wariaci nie zjedli zatyczek”. Były też niedrące się piżamy z przyszywanymi mitynkami, które uniemożliwiały szaleńcowi wydłubanie cudzego oka; czapeczki ochronne dla niezgrabiaszy, jednorazowe krążki doustne dla epileptyków, pieluchy maxi dla nie powstrzymujących wydalania i niezliczone bzyczki do przypominania o porze zażywania medykamentów. Ogromną większość stoisk sponsorowały laboratoria farmaceutyczne pod specjalną kuratelą branży. Dużej części wystaw brakowało wizualnej atrakcyjności pokazów cięższego sprzętu. Tabletki i ulotki nie stanowią żadnej konkurencji wobec widoku krzeseł bezpieczeństwa z wbudowanymi szufladami, zawierającymi automatyczne gruszki do lewatywy. Zupełnie wyjątkowy był pokaz Szaabo, przyciągający największe rzesze publiczności. Projektanci tej kompanii wybudowali atrapę ko-ktail-baru, wyposażoną w plastykowe rośliny, darmowe orzeszki i kelnerki w minispódniczkach. Ponad kontuarem umieszczono wielki ekran telewizyjny, który przezentował reklamy prokuktów przedsiębiorstwa. Goście zjazdu mogli objadać się orzeszkami, pić i pokrzykiwać niczym fani „Sportowej niedzieli”, obserwując, jak potężne, agresywne draby na ekranie powalane są na ziemię i przy pomocy jednego zastrzyku zamieniane w potulne owieczki. Zastanawiałem się, czy projektanci wystawy czerpali pomysły z hipopotamów, czy vice versa. Problem w tym, że jeśli już dostałeś się do obleganego baru Szaabo, nie miałeś prawie szans, aby przedrzeć się z powrotem do wyjścia. Trudniej niż chwycić jeden z bezpłatnych koktajli. Odbijałem się tam i tu wśród zadymionego jazgotu, aż znalazłem się w pobliżu drzwi. Wisiała nad nimi notatka: „Wyjście bezpieczeństwa”. Uznałem, że moje piekące oczy i płonące gardło upoważniają mnie do użycia tej drogi ucieczki, nacisnąłem więc klamkę i wyjrzałem na drugą stronę. Kamień spadł mi z serca, gdy odkryłem, że nie tylko natknąłem się na prywatny balon ze świeżym powietrzem i widokiem zachodu słońca, ale i tacą bezpańskiego martini. Przecisnąłem się tam i ponad hałasem usłyszałem odgłos zatrzaskujących się za mną drzwi. Chwyciłem za skobel, ale było już za późno. - A niech tam - zdecydowałem, rezygnując z walki. - Jeśli ominie mnie bankiet, zawsze mogę przeżyć na tych oliwkach. Oliwki ponadziewane były na zgrabne szpikulce w kształcie litery S. Zapewne przypominać miały znak firmowy Szaabo. Został on również namalowany na kieliszkach z martini. Utrzymany w kolorach żółci i czerwieni wyglądał niczym emblemat na piersi Supermana. Mniej więcej w połowie tacy wzniosłem toast za Laboratoria Szaabo, które znosiły owe mikroskopijne, błękitne jajeczka oświecenia. Pamiętasz, Szaabo, jak sądziliśmy, że z każdego jajka wykluje się cherubin, który zamieszka w umyśle człowieka? I że pisklak zamieni się w odważną Wizję wzbijającą się wyżej niż cokolwiek w historii ludzkości? Ty zrobisz, my kupimy - tak daleko, jak Wizja sięgnie okiem. Kto będzie teraz chciał nosić herby naszej krucjaty? Gdzie podziała się nasza flaga, błękitna jak jajko drozda? Flaga Wizji Człowieczej? W rękach pewnej dziewczyny, oto gdzie. Tego małego, płaskiego jak deska cudu natury, który nie widzi dalej niż sika - i to właśnie ona została schwytana, a teraz zaś najprawdopodobniej naszprycowana jednym z twoich najnowszych środków, który przybliżają do Szczęśliwych Dni i jednocześnie czyni nieporównywalnie szczęśliwą. Ale, jak mówi Joe, nieporównywalnie wobec czego? W czasie, gdy kończyłem martini oraz oliwki, hałas za drzwiami zaczął opadać. Na pamiątkę włożyłem do torby jedną ze szklanek, którą umieściłem obok I Ching i niewykorzystanych biletów. Podszedłem do drzwi. Zwróciłem na szczęście uwagę jednej z kelnerek, gdyż wpadłem na pomysł walenia tacą o metalowy skobel. Wypuściła mnie do środka, przepraszając, że wcześniej nie usłyszała sygnału, było tu po prostu cholernie głośno. Wręczyłem jej tacę, dziesięć szklanek i powiedziałem, żeby się nie martwiła - i tak nie pukałem wcześniej. Zarówno bar Szaabo jak i hol były prawie puste. Wszyscy poszli przebrać się na najważniejszą atrakcję wieczoru. Jeszcze raz pofatygowałem się do recepcji i stwierdziłem, że wiadomość, którą pozostawiłem dla Woofnera, wciąż tkwi w tej samej przegródce. Nowa panienka za kontuarem stwierdziła, że pytało już tak wielu facetów, że sama jest ciekawa, co stało się z nieobecnym doktorem. Doktor Mortimer próbował znaleźć odpowiedź na to samo pytanie. Gdy wszedłem do pokoju, nerwowo przechadzał się obok stolika z telefonem. Miał na sobie wymiętoszony smoking i nie zawiązany krawat; mówił do słuchawki śpiewnym niemieckim. Zorientowałem się, że jest trochę wstawiony. Kiedy mnie zauważył, zasłonił ręką mikrofon i pokręcił głową w rozpaczy. Joe był gotów do wyjścia; jeszcze bardziej pomięty niż jego szef, a na pewno o wiele bardziej pijany. Wygięty w tył siedział na koszu na śmieci. - Jesteś czerwony jak burak. - Popatrzył na mnie. Zaoferował mi buteleczkę Beefeatera, z której właśnie pociągał. - Od tego rozjaśni ci się w głowie. Najlepsze byłoby białe wino, ale dżin też nie jest zły. Odmówiłem, wyjaśniając, że do dżinu jem oliwki. Joe dokończył butelkę i spuścił ją między nogami do kosza. Usłyszałem, jak uderza o inne flaszki. Popatrzył na szefa, drepczącego bez celu z telefonem w ręku i zaczął śpiewać „Kto się boi wielkiego wilka, złego wilka...” Mortimer uzyskał w końcu co chciał, i odłożył słuchawkę. - Wiem, że jesteście obaj rozczarowani - westchnął - ale może to i lepiej. Jeden z mych przyjaciół stwierdził, że nasze wilczysko już dawno straciło kły. A kto chce słuchać bełkotu bezzębnego starca? Nawet bez niego program zapowiada się znakomicie. Mamy Bellevue Revue, a doktor Bailey Toocter z Jamajki zgłosił się, aby rozerwać nas grą na... Jak to on powiedział, Joe? - Harfa Terapeutycznego Kciuka - odrzekł Joe. - Oswaja dzikie bestie. Było mi wszystko jedno. Podczas samotnego zamknięcia na balkonie zrozumiałem, że śniłem na jawie. Tylko niepoprawny marzyciel mógłby liczyć na odnalezienie nieposkromionego, kudłatego Big Sura w środku apatii Florydy. Ominąłem nogi Joego i podszedłem do szafy po szary garnitur. Kolacja odbywała siew eleganckim holu w kształcie klina, którego czubek stanowiło wysokie podium. Doktor Mortimer siedział przy głównym stoliku pomiędzy właścicielem kwadratowej szczęki Dudleyem DuRightem, który miał być mistrzem ceremonii wieczoru, i czarnoskórym mężczyzną o szalonej fryzurze oraz w koralowym smokingu. Obsłużeni w pierwszej kolejności, skończyli właśnie posiłek. Dudley był trzeźwy, bardzo poważnie traktował swoje dzisiejsze obowiązki. Wciąż chodził za kulisy, czytał ogłoszenia, przeglądał notatki... Czarny mężczyzna i Mortimer szeptali i chichotali jak pensjonarki. Na środku ich stołu znajdowała się drewnina szkatułka inkrustowana macicą perłową, wyciętą w kształt motyli. Domyśliłem się, że w środku spoczywa terapeutyczna harfa. Joe i ja siedzieliśmy jakieś trzy stoliki z tyłu. Ciągle zajęci byliśmy konsumpcją małży, ale już przy trzeciej butelce Johannesburg Riesling przyznałem Joemu rację: zimne wino rzeczywiście przynosiło ulgę mojej rozpalonej głowie - zarówno zewnętrznie jak i w środku. Nie wspomniałem o najważniejszym uczuciu ulgi - że mimo wszystko nie będę musiał stawić czoła memu staremu mentorowi. Nie byłem rozczarowany. Raczej zadowolony. Potraktowałem to jako znaczący krok naprzód. Gdy nikt nie jest twoim dłużnikiem, ty również nie czujesz się winien. Odchyliłem się z kieliszkiem chłodnego Ries-linga w ręku, z nowo odkrytą mądrością, przygotowany cieszyć się spokojem, którego nie zaznałem od miesięcy. Pieprzę wariatów i do diabła z bohaterami. Jeśli chodziło o mnie, terapeutyczna harfa była wprost doskonałym panaceum. Dudley wstał i podszedł do mikrofonu. Kiedy z wielką elokwencją rozpoczął prezentację wielkiego człowieka, który za moment do nas przemówi, zacząłem się dziwić, że nikt nie powiedział mi o małej zmianie w programie. - Legenda! - mówił. - Gwiazda, wielkością swą dorównująca Zygmuntowi Freudowi, blaskiem Wilhelmowi Reichowi, a historyczną błyskotliwością mogąca zaćmić Karla Junga. Ship ognia płonący przed urodzeniem większości tu obecnych, a jednak ciągle obecny w księdze „Who is who” magazynu „Psychologia dziś”! Ciągle uznawany za giganta na tym polu. Giganta! Nie wyglądało to na opis wystraszonego doktora Tooctera: terapeutycznego harfisty, który w zadziwieniu marszczył czoło, słuchając mistrza ceremonii. Gwoli ścisłości, wszyscy zebrani za główny stołem patrzyli na mówiącego w najwyższym osłupieniu. Nie było ono jednak równe mojemu. Gdy gość wysupłał się ze skrzydeł kotary, skonstatowałem, że stoi przed nami łysy karzeł z „Podniebnej podróży”. Wysoka blondynka zamieniła swój pielęgniarski mundur na beżową suknię wieczorową, leczjej pacjent wciąż nosił te same ciemne okulary, pogniecioną koszulę i spodnie, jak gdyby nigdy nie opuszczał fotela. Wśród niepewnych oklasków kobieta pchała wózek w kierunku podium. Gdy tam dotarli, pomogła mu wstać i gdy upewniła się, że mocno chwycił blat mównicy, odprowadziła wózek na bok, pozostawiając swego podopiecznego kiwającego się i trzęsącego głową w świetle reflektorów. Był nie tylko łysy, ale i częściowo pozbawiony twarzy. Brakowało mu kącika górnej i dużego kawałka dolnej wargi, szrama po operacji biegła aż do podstawy brody. Bliznę pokrywał pudrem cielistego koloru. Cały wieczór nie mogłem pozbyć się kojarzenia go z pacjentami cierpiącymi na zespół Downa. Był bez kapelusza, a jego bezwłosa czaszka wyglądała na jeszcze bardziej spaloną słońcem niż moja. Z wyjątkiem wypudrowa-nej blizny stanowił jedną wielką plamę purpury. Blizna ta miała wielkość męskiej dłoni i wyglądała jak jedyna wyspa naturalnego ciała na morzu syntetycznej skóry, co było chyba efektem przeciwnym do zamierzonego. Oklaski trwały jeszcze długą minutę, po czym mówca odchrząknął i przystąpił do rzeczy. - „Who is who”. Kto jest kim - burknął, potrząsając głową. - Das ist mir scheissegal, kto jest kim. - Jego głos wzniósł się o oktawę. - Oto rzecz, która was naprawdę interesuje, co? Kto był, kto jest, kto będzie kim na nowej liście rankingowej? Akcent był wyraźniejszy, ton głosu nie znoszący sprzeciwu. Nie nazwałbym go pięknym instrumentem z przeszłości, lecz ciągle pobrzmiewała w nim mocna nuta. - Proponuję zastanowić się, kto ma rację. Der Zigi Freud? Jego ciekawe teorie? O tym, że wstrzymywanie stolca staje się przyzwyczajeniem i wiedzie do pewnego rodzaju bloku, który nazywa on skamienieniem? Und w jaki sposób blok ten mógłby zostać usunięty przy odpowiedniej ilości analizy, tak jak przy wystarczającej dawce środka na przeczyszenie? Proszę, koledzy, porozmawiajmy szczerze, jak lekarz z lekarzem. Wszyscy byliśmy świadkami wprowadzania tych teorii w życie. Jakkolwiek interesujące by one nie były, wiemy jednak wszyscy, że w praktyce szpitalnej są on zupełnie bezużyteczne. Lepszy byłby środek przeczyszczający, zaś Zygmunt uczyniłby więcej dobra, zarabiając na życie pisaniem romansów. Romantyczne ideały przydają siew świecie powieści, nigdy zaś na polu medycyny. Und my wszyscy służymy medycynie, tak? Musimy więc odróżnić medycynę od literatury, wiedzieć, czym są psychologiczne rezultaty, a czym psychologiczne filmidło dla kucharek. Niezależnie od tego, jak nudna wydaje się pierwsza z dróg, a jak fascynująca druga. Wiecie tak samo jak ja, kto jest kim i co jest czym. Sądzę więc, że przeczuwaliście słowa, które zamierzam tu wypowiedzieć: że Zygmund Freud był neurotykiem, romantykiem, narkomanem i znachorem. Uderzył dłonią w blat stolika. Wrażenie, jakie wystąpienie jego wywarło na słuchaczach, nie mogło być większe - nawet gdyby oświadczył, że Albert Schweitzer jest faszystą, a następnie wystrzelił z Lugera w sufit. Czekając, aż szum ustanie, powiódł wzrokiem po słuchaczach. - Stary nauczyciel Karl Jung z jego cukrowaną mandalą? Willy Reich uczący orgazmu na cyfrach? Wszystko znachorstwo. Taak, wszyscy byli dobrymi pisarzami, bardzo ciekawymi. Tylko że jeśli ktoś jest, powiedzmy, drwalem i kupuje sobie piłę, czy obchodzą go literackie talenty producenta? Jeśli piła nie może porządnie ciąć, wyrzucają. Jako drwale powinniście wykryć oszustwo: to narzędzie nie utnie prosto! Odnieście je więc do wytwórcy albo namalujcie na nim zachód słońca, albo wrzućcie do rzeki. Nie sprzedawajcie krzywo pociętego drzewa waszym klientom! Przerwał i schylił się po serwetkę doktora Tooctera. Pochylił głowę i otarł pot, który zaczął zbierać się na jego karku. Poczekał, aż oddech wróci do normy i dopiero wówczas podniósł wzrok. - Jesteście kiepskimi drwalami. Nie tylko dlatego, że wydajecie pieniądze na buble, ale ponieważ boicie się wejść do lasu. Wolelibyście raczej wynaleźć drzewo, które pasowałoby do waszej teorii i ścinali wytwory własnej fantazji. Nie jesteście w stanie dotknąć prawdziwych korzeni szaleństwa waszego świata. Świetnie zauważacie ranę, lecz nie potraficie jej uleczyć: jedynie uśmierzyć ból, tak, lecz nie zapobiegacie infekcji. Nie możecie nawet odnaleźć ciernia. Und tutaj - podniósł wzgardliwie ramiona - znajduje się powód mego przybycia, nawet do tego miejsca, w sam środek ropiejącego amerykańskiego marzenia. Chciałem bowiem wskazać ów cierń. Panno Nichswander? Właśnie wynurzyła się zza tablicy. Gdy ustawiła ją z tyłu mównicy, sięgnęła do wysadzanej drogimi kamieniami torebki i wyjęła kawałek kredy, który wręczyła szefowi. On zaś poczekał, aż kobieta zniknie za kotarą, po czym odwrócił siew naszą stronę. - Okay, proszę o odrobinę koncentracji. - Jego ręka zaczęła kreślić prostokąt. - Wytłumaczę to tylko raz. Był to wykład sprzed dziesięciu lat, podany jednak z o wiele większą precyzją i kunsztem. Uśmiechnąłem się, myśląc o tych, którzy spodziewali się bezzębnego mamrotania podczas dzisiejszego wieczoru. Stary wilk był ranny i wyłysiały, lecz zęby wciąż cięły ostro. Historia Jamesa Clarka Maxwella i praw termodynamiki była teraz o wiele bardziej wyczerpująca. Demon zaopatrzony został w różki i wyzywający uśmieszek. Nici intrygi wiązały się tak genialnie, że mógł posuwać metaforę w dowolnym kierunku: od maszyny do nowoczesnego umysłu, gorącego i zimnego, ku dobru i złu, pewny siebie niczym magik w cyrku. - Problem nieosiągalności zrozumiało niewielu współczesnych Maxwella: William Thomson, Lord Kelvin, Emanuel Klausius. Klausius pojął ją chyba najlepiej ze wszystkich i napisał, że choć energia jest stała, entropia ciągle rośnie. Garstka najbardziej rozgarniętych. Dzisiaj zaś każdy analfabeta z samochodem zaczyna łapać, o co chodzi. Za każdym razem, gdy rośnie cena benzyny, widzi, że świat staje się trochę bardziej pusty i pogrążony w szaleństwie. Wy, ludzie wykształceni, powinniście także to zauważać. To wy musicie dostrzegać symptomy. Spójrzcie na księgi pacjentów: zwiększa się niedobór energii, a liczba zarejestrowanych dotrzymuje mu kroku? Jak wyglądają najnowsze statystyki? Jeden na pięciu Amerykanów w czasie swego życia będzie leczony z powodu zaburzeń psychicznych. Wydaje mi się, że niedawno ktoś twierdził, że jeden na czterech? Ach, czy jesteście ślepi? Przestaliście być osobliwymi lekarzami w dziwacznej instytucji pomagającej znikomej liczbie szaleńców. Jesteście murem obronnym dla milionów. Za dziesięć lat stosunek będzie wynosił jeden do trzech, za trzydzieści... jeden na jeden. Miliony milionów. Runą wszelkie mury obronne. Urwał powtórnie dla złapania oddechu. Ledwo trzymał się na nogach. Zauważyłem, że Joe także się kiwa, jak ptak zaczarowany przez kobrę. - Mimo to jesteście wierni swemu powołaniu. Trzymacie straż z podniesionym czołem i dyplomem wyeksponowanym na widok publiczny. W głębi duszy zdajecie sobie sprawę, że jeśli tłum przypuści atak na twierdzę, ten kawałek papieru stanie się równie bezwartościowy jak teorie Freuda. Stoicie na murach z jedyną zahartowaną w ogniu bronią. Czy ktoś wie, co mam na myśli? Hę? Jakieś pomysły? Podpowiem warn: kto płaci za sierpniowy zjazd? Nikt się nie zgłosił. Cała klasa zamarła. W końcu staruszek prychnął pogardliwie i rozwinął serwetkę: naokoło wyhaftowane były znaki firmowe sponsorów zjazdu. Wyglądały jak rejestr stempli do znaczenia bydła. - Oto kto! - oświadczył. - Kompanie farmaceutyczne. W ich laboratoriach produkowana jest wasza broń: leki. Oni wytwarzają amunicję, wy zaś jej używacie. Ten zjazd jest dla nich wielkim bazarem. Każda z wystaw na dole została zaprojektowana, aby jak najlepiej zaspokoić wasze potrzeby w obronie przyczółka, aby przekonać was, że właśnie ich laboratoria są w stanie dostarczyć najnowocześniejszej technologii! Ostatniego odkrycia w dziedzinie tabletek uspokajających! Przeciwbólowych! Relaksujących! Rozprężających! Psychodelicznych! Ta ostatnia kategoria mogła być wymierzona przeciw naszemu stolikowi, ale ciemne okulary na jego twarzy uniemożliwiały sprawdzenie hipotezy. - To wszystko, co składujecie w swych arsenałach - mówił miękko. - Jedyna broń, która jest skuteczna zarówno w stosunku do demona, jak i jego gospodarza: kilka chemikaliów (chociaż gospodarzy mamy już całe hordy, a imię demona brzmi: legion). Trochę słabiutkich oszczepów i strzał zanurzonych w truciźnie doraźnych rozwiązań, na które hordy wkrótce staną się odporne. Panno Nichswander? Blondynka szła już w kierunku mównicy, aby zabrać tablicę. Zrobiła to bez słowa. Zasłona odgrodziła ją przed naszym wzrokiem, pozostawiając Woofnera w zamyśleniu ssącego kawałek kredy. Był to jedyny odgłos w całej sali - żadnych szu-rań, kaszlu czy skrzypienia. - Przepraszam - przemówił wreszcie. - Wiem, że w tym punkcie programu publiczność oczekuje, aby po diagnozie danej choroby nastąpiła prognoza wyleczenia. Przykro mi, że was rozczaruję. Nie znam leku na wasze problemy, a nie obchodzą mnie rozwiązania tymczasowe. Powinienem był od razu ostrzec, że nie przynoszę zbawienia. Mogę jedynie przywrócić warn zdrowy rozsądek, teraz, w tej chwili. Und, jeśli uważacie, że presja chwili obecnej jest dla was zbyt wielka, ach, wówczas...? - Pokiwał głową z politowaniem. - Wówczas pozostaje coś bardzo prostego: przeleźć przez płot i dołączyć do szczęśliwych hipopotamów. Nawet jeśli metafora ta pozostała niezrozumiała dla większości słuchaczy, dała mi ona pewność: ostatni strzał wymierzono wprost we mnie. Podczas przemówienia zapewne rozpoznał mnie przy stoliku, tak samo jak i wcześniej przy ogrodzeniu z hipopotamami. Kto wie, może i nawet na „Podniebnej podróży”. Zgarbił się i wciągnął głęboki, świszczący oddech. Pochylił się tak nisko, że gwizd ten rozlegał się głośno przez mikrofon. Całe ciało drżało z wysiłku jak święta budowla, ulegająca naporowi wichury. Wówczas zdjął ciemne okulary; niespodziewany promień, który wytrysnął z jego oczu, był dla wszystkich szokiem. Dach świątyni mógł się zapadać, lecz na ołtarzu wciąż płonął ogień błękitny niczym iskra palnika i tak samo boleśnie jasny. „Jeśli spojrzy na ciebie, nie odwracaj oczu - powtarzałem w myśli. - Spróbuj wytrzymać”. Jasne. Popatrz w oczy Kali z girlandą czaszek na szyi. Po pierwszym palącym dotknięciu pochyliłem się i zacząłem podziwiać roztopione wokół skorupy małży masło, w nadziei, że zastąpi mi ono maść na oparzenia. - Tak? A więc to tak? To wszystko, jak sądzę. Dziękuję za uwagę. Guten Abend und auf wiedersehen! Panno Nichswan-der? Gdy podniosłem wzrok, znikał właśnie za aksamitną kurtyną. Belleuve Revue nie potrafili zrozumieć, dlaczego ich absurdalne żarty wywołały o wiele mniej śmiechu, niż na to zasługiwały - to znaczy tragicznie mało. Resztki małży na moim talerzu były o wiele zabawniejsze od nich: żałowałem, kiedy kelner sprzątnął je ze stołu. Jednak gdy bankiet rozkręcił się na dobre, uczestnicy zjazdu przystąpili do rozpędzania czarnego nastroju, próbując żartować z tego, co usłyszeli. Przez resztę wieczoru pili i wysłuchiwali dowcipów na temat przemówienia Woofnera. Jego silny akcent sprawiał, że łatwo go było sparodiować. Wybuchy śmiechu rozbrzmiewały tak potężną wrogością w wynajętej przez Laboratoria La Bouche sali, że dobrotliwy doktor Mortimer obawiał się, iż staruszek może je usłyszeć. - Ten cały śmiech i drwiny... A co, jeśli biedak będzie akurat przechodził obok? Dla kogoś w jego stanie byłby to poważny cios. - To nie śmiech - odparł Joe. - To gwizdanie na cmentarzu. Było już dobrze po północy, kiedy Mortimer zdołał uciszyć wesołków i zapowiedzieć występ doktora Tooctera. To okazało się cudownym środkiem nasennym. W kilka minut później wszyscy ziewali sobie dobranoc i odchodzili powoli w kierunku swoich pokoi. Biorąc pod uwagę ilość wypitego alkoholu, uważałem, że zasnę natychmiast po złożeniu głowy na poduszce. Byłem w błędzie. Powietrze w pokoju wydawało się zbyt ciężkie, ciemność wypełniał hałas. Klimatyzacja buczała przeciągle, Mortimer zaś chrapał. Czułem się tak zmęczony i odwodniony, że ledwo zbierałem myśli - nawet dotyczące Woofnera. Jutro się zastanowię. Rano rzucę szybkie dzień dobry, potem wsiądę do pierwszego samolotu w kierunku zachodnim. Dzisiaj zaś potrzeba mi odrobiny snu i dużej ilości płynu. Podczas jednej z wypraw do łazienki (w celu napełnienia szklanki) spotkałem Joego, wracającego z podobnej wycieczki. Zmarszczył czoło. - Chryste, człowieku, z tobą naprawdę aż tak źle? - Niezupełnie - odparłem. - Ale wkrótce będzie. Joe wziął mnie pod ramię, wepchnął do łazienki i zamknął drzwi. Wyciągnął z apteczki różową tabletkę i kazał połknąć. - Najważniejsze to połknąć, zanim cokolwiek się poczuje. Zrobiłem to, nie zadając żadnych pytań. Wstawałem jeszcze tylko raz, aby napełnić szklankę. Pokój był nadal ciemny, lecz nareszcie spokojny. Złamany wiatraczek uległ samonaprawie. Łóżko Mortimera zrobiło się ciche jak wnętrze kościoła. Zaledwie położyłem się spać, już szarpał mnie za ramię i powtarzał, że już niedziela. - Niedziela? - Zmrużyłem oczy od blasku. W głowie mi łupało. - A co się stało z sobotą? - Byłeś tak wyczerpany, że zdecydowaliśmy dać ci wypocząć - wytłumaczył Joe, odsuwając zasłony. W nielitościwym świetle dnia moi współlokatorzy także wyglądali na nieźle wyczerpanych. Mortimer powiedział, że pewnie jestem głodny, ale że będzie na to czas przed odlotem. Teraz trzeba się pośpieszyć. Nie czułem się ani głodny, ani wypoczęty. Na lotnisku wypiłem trochę kawy, kupiłem paczkę aspiryny i wsadziłem ją do torby: spodziewałem się, że łomot w mojej głowie może stać się głośniejszy. Wsiadając na pokład, wyznałem Joemu, że cokolwiek połknąłem wtedy w nocy, mój organizm domaga się kolejnej dawki. Okazał masę współczucia, ale stwierdził, że była to jego ostatnia tabletka. Pozwolił mi jednak zajrzeć do swego niezrównanego neseserka: od jednej z kubańskich pokojowych udało mu się kupić litr czarnego rumu. - Rada numer dwa: jeśli nie możesz tego połknąć, staraj się trzymać z daleka. Nawet w towarzystwie rumu był to długi i trzeźwy lot. Podczas gdy Mortimer spał, ja i Joe popijaliśmy niespiesznie, starając się trzymać z dala od innych rzeczy. Skończyliśmy butelkę, zanim jeszcze dotarliśmy do Denver. Joe żałośnie popatrzył na pustą flaszkę. - Cóżeś uczynił owej butli, Hickey - zamruczał językiem proroków. - Cóżeś ty uczynił? Zwracał się do mnie, lecz przy okazji wytrącił z drzemki Mortimera. - O co chodzi, Joe? - Nic, doktorze. - Joe usunął butelkę z pola widzenia. - Przypomniała mi się linijka z „Na pewno przyjdzie” O’Neilla. W ostatnim akcie, kiedy Hickey pozostawił już swoje „przesłanie” i jeden z pijaków mówi coś w rodzaju: „Wódka straciła swoją moc, Hickey. Cóżeś uczynił tej butelce?” - Rozumiem - odpowiedział Mortimer i wtulił się w małą poduszkę. Zrozumiał pewnie tyle, co i wszyscy inni. Z pomocą aspiryny i serwowanych w samolocie potępieńczo drogich koktajli byłem wciąż przed zderzeniem z tą rzeczą. Gdy wylądowaliśmy w Portland, poczułem jednak, że katastrofa zbliża się bardzo szybko. Oznajmiało ją walenie w środku czaszki, głośne jak dzwon ogłaszający nadciągającą burzę. Mortimer zadzwonił z lotniska do żony, aby przekazać, że spotkają się na stacji tuż obok terenu szpitala. Stwierdził, że po prostu nie czuje się na siłach, aby odwiedzić swój oddział. Joe zaproponował, że zrobi to za niego. Doktor Mortimer uśmiechnął się z wdzięcznością, lecz dodał, że skoro wariaci dawali sobie radę przez dwa dni, to zapewne jeszcze jedna noc nie zrobi im większej różnicy. - Poza tym, nasz gość musi zostać odwieziony do domu - dodał. - Chyba, że przenocowałbyś u nas, Devlin? Pozwoliłoby ci to obejrzeć szkice przysłane przez producentów. - Taak, czemu nie? - wtrącił Joe. - Mógłbyś obejrzeć moją kolekcję niedobrej sztuki religijnej z Irlandii. Potrząsnąłem głową. - Przyrzekłem, że szybko wrócę. Mój ojciec miał dzisiaj zabieg. Chciałem zadzwonić już z Denver - powiedziałem - ale wiecie, jak to jest. Obydwaj skinęli głowami i więcej nie poruszaliśmy tego tematu. Doktor Mortimer wysiadł przy stacji benzynowej. Żony nie było w pobliżu, ale przecież mogliśmy jej nie zauważyć. Kłębił się tam wciąż tłum samochodów. Gdy tylko dojrzeliśmy zarysy budynku szpitalnego, Joe zaczął narzekać. - Sądzę, że mimo wszystko powinniśmy tam wpaść i zrobić mały obchód. W tym czasie obsługa parkingu napełni bak samochodu. Zahamował, aby wykręcić. Strażnik przy bramie przywołał nas skinieniem ręki. Joe podjechał do krawężnika z zakazem zatrzymywania i zawołał sanitariusza, zamiatającego główne lobby. - Pan Gonzales? Mógłby pan odprowadzić tę bombę i napełnić jej bak? Gonzales mógł. Zadowolony z uśmiechu szczęścia oddał Joemu szczotkę i odebrał kierownicę. Joe założył ją na ramię i otworzył moje drzwiczki. - Idziemy - rzucił. - Jeśli ja to zniosę, to i ty potrafisz. - Dorzucił nawet kusząco: - Może wyczaruję kolejną różową pigułkę. Widziałem, że potrzebował towarzystwa; w jego oczach nie palił się już promień nadziei, pozostawała w nich jedynie pustka. Chwyciłem za pasek torby i z mocnym postanowieniem dzielnego zachowywania się poszedłem za nim do budynku. Lobby było puste i kompletnie zmienione. Renowacja dobiegała końca i robotnicy wyjechali na weekend. Na podłodze śniły nowe kafelki, ściany raziły bielą świeżej farby. Wysłużony komplet zielonkawych wersalek został usunięty, na ich miejsce czekał już zdyscyplinowany szereg rekrutów, wciąż w plastikowych torbach transportowych. Wszystkie żaluzje zostały zdjęte, drewniane framugi zastąpiono chromowymi, które błyszczały w surowym świetle, wlewającym się przez wielkie okna. Nie zmieniła się tylko jedna rzecz: jarzeniówki. Wciąż buczały i migały nawet w otwartym blasku dnia. Kazały mi pomyśleć o oddziale piętro wyżej. To zaś sprawiło, że moje postanowienie zaczęło migotać niczym te straszne świetlówki. Gdy otworzyły się drzwi windy, dałem krok do tyłu. - Zaczekam tutaj - odezwałem się. - Może dokończę ten fragment I Ching, który przerwałeś mi tamtego ranka. - Dobrze - westchnął Joe. - Wtedy dowiesz się, czy jechać, czy nie jechać na Florydę. - Wręczył mi szczotkę. - Spytaj też o mnie, co? Winda zabrała go na górę, ja zaś pozostałem ze świadomością, że go zawiodłem. Oparłem szczotkę o ścianę i podszedłem do małej fontanny z wodą pitną, aby wypluć resztki aspiryny. Chciałem wypłukać jej smak, ale nie dało to żadnego efektu. Czułem się tak, jak gdybym trzymał w ustach monety albo elektrycznie naładowaną błyskawicę. Podszedłem do opuszczonej recepcji. Na tablicy rozdzielczej migotały dwie lampki. Gdy zacząłem się na nie gapić, natychmiast przestały. Na czas renowacji wezwania były zapewne przesyłane do innej tablicy. Zdołałem dostać się na linię międzymiastową i wykręciłem numer telefonu rodziców. Wsłuchiwałem siew sygnał po drugiej stronie. Może byli ciągle w szpitalu. Może coś się stało. Trzeba było zadzwonić wcześniej. Skłamałem na temat Denver. Wcale nie myślałem, żeby stamtąd zadzwonić. Przez chwilę próbowałem połączyć się z informacją, aby uzyskać numer kliniki, ale nie potrafiłem zorientować się w skomplikowanym systemie tablicy rozdzielczej. Zrezygnowałem więc i podszedłem do wersalek. Usiadłem na jednej z nich, stojącej w pierwszym rzędzie tuż obok okna. W pobliżu leżały nowe żaluzje. Słońce wpadało do środka równym jak ostrzał artyleryjski strumieniem. Wstałem i przeszedłem na siedzenie z tyłu. Znajdowałem się nadal w słońcu, ale zdołałem przesunąć mebel w zacienione miejsce w okolicy ściany. Opadłem na poduszki i zamknąłem oczy. Nieobecność Joego przedłużała się. Słońce wędrowało bez ustanku. Aby pozostawać w cieniu, musiałem ciągle zmieniać położenie. Oparłem się wygodnie i skrzyżowałem ramiona w nadziei, że w razie gdyby przechodził strażnik, moja osoba wyda mu się odprężona i pełna spokoju. Zacząłem właśnie panować nad nieregularnym oddechem, kiedy przeraźliwy łomot u stóp kazał mi podskoczyć ze zjeżonym włosem. Kręcąc się na wersalce, zrzuciłem na podłogę torbę - łomot był efektem upadku I Ching oraz brzęku tłuczonego kieliszka, który zarekwirowałem od Szaabo. Próbowałem stroić sobie z tego żarty; co ty na to, jeden z facetów w białym kitlu z siatką na motyle w łapie? Schyliłem się, by pozbierać rozrzucone rzeczy, kiedy ujrzałem coś, co podziałało gorzej niż jakakolwiek siatka. Na okładce książki jedno ze zdjęć wykonanych kilka lat temu: mały chłopiec w pidżamie, patrzący ponad kratkami łóżeczka we wnętrzu zagraconego autobusu. Boże drogi, czy tylko o to chodzi? Jedynie czar deja vu? Najzwyklejsze zdarzenie, wywołane widokiem Kale-ba, stojącego w pidżamie na ganku? To było proste: obraz na ganku połączył się z fotografią z czasów, kiedy włóczyłem się za uwielbianym doktorem. Zawsze jedno z moich ulubionych zdjęć. Dlatego w collage’u umieściłem go pośrodku przedniej okładki. Dzwonek z przeszłości, który znalazł siostrzaną nutę w teraźniejszości. To tłumaczyłoby wszystkie atakujące mnie upiory. Odbicia. Odbicia wspomnień z domu wariatów. Powtórka z Woofnera. Niezależne fale w tym samym jeziorze, lecz ich kręgi się przecinają. Odbicia fal - oto proste i jasne wytłumaczenie. A jednak... Musi być coś więcej niż fale. Spójrz, w jakim jesteś stanie. To sięga zbyt głęboko, nadchodzi z tak daleka. Aby pokonać taki dystans, dwie rzeczy muszą mieć wspólnego coś więcej. Pierwotną przyczynę? Siłę, która oderwie je od dna i zmusi dwa momenty w czasie, aby połączyły siew jedność trwającą dłużej niż każda z części składowych, podwójny moment, który może toczyć się przez przestrzeń lat i jednocześnie pozostać nieruchomym, niezmiennie tkwiącym w czasoodpornym sejfie pamięci, gdzie chłopiec na zawsze pozostanie, patrząc tęsknym wzrokiem na kliszy Kodaka, we flanelowej pidżamie i koszuli nocnej jednocześnie, na ganku i w łóżeczku, we wnętrzu autobusu, ze wzrokiem na wieki lśniącym we wnętrzu tego ciemnego i niezrozumiałego korytarza... A jednak... To nie tęsknota. Nie odwaga. To zaufanie. Jeśli ojciec porzuca swoje demony i wraca do dziecka, postępek ten jest dobry, tak? Jeśli twierdzi, że wizyta w Disney World to wyprawa ludzi wielkiego biznesu, to na tym koniec. Zaufanie nie ulatnia się jak powietrze z nadętych ust braciszka Quistona, nie jest bałamutne jak May albo Sherree, ale oczekuje czegoś w zamian. Oczekuje znaku pamięci, jeśli jest dość głębokie i wierne, jak twarze tu w szpitalu. Po wykonaniu swojej pracy spodziewa się otrzymać coś więcej niż talerz ochłapów. Na to właśnie czeka, gdyż takie rzeczy mają swoje znaczenie. Oto, co ci dolega. Szczególnie, jeżeli to ty nadajesz rzeczom znaczenie. Tak więc odkrycie, że przeszedłem właśnie deja vu, nie przyniosło mi żadnej ulgi. Ukazało jedynie ostrze, które wbijało się we mnie czymś o wiele bardziej bolesnym: poczuciem winy. Kiedy zamknąłem oczy, żeby nie patrzeć na twarz chłopca z okładki, odkryłem, że wewnątrz mojej głowy tłoczy się setka innych twarzy, czekających na swoją kolej. Co powie moja matka? Czemu nie zadzwoniłem? Czemu po tym wszystkim, co robił dla mnie przez ostatnie dwa dni, nie udzieliłem biednemu Joe odrobiny wsparcia? Dlaczego boję się tamtych twarzy na górze? Nie, to nie strach. To ponura i bezdenna skała porażki, wynurzająca się z czarnego morza. To właśnie do tej skały jestem przykuty. Wody wokoło przelewają się niby wcielona wina. Powietrze jest ciężkie od złamanych obietnic, które spadły na głowę kłamcy, uderzając skrzydłami i z krzykiem płacąc mi tym samym, co dane było Prometeuszowi... Gorzej, ponieważ ja częściej niż on żeglowałem po zakazanych rewirach: tak często, jak tylko byłem w stanie. Lecz zamiast pochodni przywiozłem pusty kieliszek martini, a i on mi się potłukł. Zacisnąłem powieki w nadziei wyciśnięcia kilku kropel żalu, ale byłem suchy jak egipska mumia. Nie potrafiłem płakać i nie było na to żadnej rady. Nie byłem w stanie zmienić niczego - tak należałoby to podsumować. Mogłem jedynie siedzieć samotny jak palec na mojej przeklętej rafie porażki, zaciskając powieki i zgrzytając zębami w morderczym samooskarżeniu. I to właśnie robiłem, kiedy poczułem, że wcale nie jestem sam. - Piii!!! Nachyliła się ponad oparciem mojej wersalki, jej dwa teleskopy zaledwie o kilka centymetrów od mojej twrazy. Gdy się odwróciłem, odsunęła się daleko, marszcząc nos. - Powiedz mi, chłopie: czy twoja mina ma pasować do oddechu, czy też naprawdę jesteś taki podłamany? Gdy się otrząsnąłem, odpowiedziałem, że nie ma w tym krzty udawania. - Dobrze - stwierdziła. - Nie cierpię taniego aktorstwa. Mogę się przyłączyć? Jestem nawet gotowa posłuchać o twoich problemach. Podeszła, nie czekając na odpowiedź, stukając laską w poszukiwaniu przejścia. - No więc.. Jak wytłumaczysz tę skwaszoną minę? - Wypiłem więcej piwa, niż zniesie mój żołądek. To wszystko - odrzekłem. Sądziłem, że ten krótkowzroczny wybryk natury nie zrozumie więcej, nawet po obszernych wyjaśnieniach. - Tylko nie próbuj mnie nabierać - ostrzegła. Pochyliła się, aby lepiej przyjrzeć sięmojej twarzy. - Wiesz co, jakbym skądś cię znała. Jak cię zwą, oprócz „brzydala”? - Wyciągnęła dłoń-szkielet. - Próż-Niola. Nazywają mnie tak, gdyż przeważnie orbituję w kosmosie. Uścisnąłem rękę. Była ciepła, szczupła i wcale nie należała do kościotrupa. - Jestem Deja-Wuj. Wydała dwięk brzęczyka alarmowego z nową baterią. Domyśliłem się, że miał to być śmiech. - Dobrze, chłopie. Dlatego wydajesz się taki znajomy, nieprawdaż? Sprytne. Co to za zdjęcia poprzyklejane na tej książce? Wspomienia ze słynnych podróży w przeszłość? - W pewnym sensie. Pochodzą z wyprawy autobusowej, na którą wybrałem się z paczką znajomych. Książka zaś to chińskie dzieło zatytułowane „Księga Przemian”. - Tak? Z tłumaczeniem? Richarda Wilhelma? Jak to się mówi: daj mi rzucić okiem. Podałem jej książkę. Dziewczyna przycisnęła ją blisko do oczu. Zacząłem podejrzewać, że ten wybryk natury rozumie więcej, niż się spodziewałem. - Wydanie angielskie. Gdy zaczęłam rzucać IChing, rozpoczęłam właśnie od niego. Potem pomyślałam, że spróbuję z oryginalną niemiecką wersją Wilhelma. Chciałam się przekonać o różnicy w partiach poetyckich. Różnica była tak wielka, że pomyślałam: „Cholera, jeżeli tekst traci tyle w przekładzie z niemieckiego na angielski, to ile musiało przepaść z tłumaczenia ze starożytnej chińszczyzny na niemiecki?” Do cholery z tym. Ostatni raz rzuciłam I Ching w mojego psa, który przewrócił kosz na śmieci w poszukiwaniu tamponów. Skurczybyk myślał, że sobie żartuję. Chwycił książkę i wybiegł z pokoju. Gdy go złapałam, zdążył pożreć wszystkie kartki. To był niemiecki pies pasterski. Kiedy znalazł stroniczkę zapisaną w języku jego przodków, po prostu nie umiał odejść w spokoju. Co to za szkło na podłodze? Upuściłeś coś, czy też spóźniłam się na żydowskie wesele? Mam w nosie psy, ale uwielbiam śluby! Dają dorosłym wymówkę, aby się kompletnie zalać i przystąpić do publicznego prania brudów. Skąd pochodzi twój kwaśny oddech? Z hucznego wesela? - Możesz mi nie wierzyć, ale wiozę go aż z Disney World. - Wierzę. Przyrzekam na Czerwone Oczy Lumpów. Hej, lepiej schowaj swoją książeczkę, zanim pokaże się tu jakiś pies! Gdy próbowałem sięgnąć ponad nią po torbę, zawadziłem o laskę dziewczyny. Upadła, zanim zdążyłem ją przytrzymać. - Uważaj! - zawołała. - Pakujesz moje trzecie oko w odłamki tłuczonego szkła! Podniosła kijek i postawiła z tyłu wersalki, z dala od niebez-pieczeństwa. Znów się przysunęła i obrzuciła mnie chmurnym spojrzeniem. - To ty rozbiłeś szkło, prawda? Nic dziwnego, że masz taki wyglad, przeklęta natura ludzka. Mimo jej zmarszczonego czoła nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Nie była tak ostra, na jaką wyglądała. Naprawdę. Mogła nie zdawać sobie sprawy ze swej groźnej miny. Nie sprawiała wrażenia tak beznadziejnie swojskiej, jak wydawało mi się przy pierwszym spotkaniu. Ani tak płaskiej. - Mówiąc o przekleństwach - zacząłem - jak brzmiało to, którego użyłaś kilka dni temu? Było niezrównane. - Ach, to - powiedziała. Chmura zniknęła bezpowrotnie, podciągnęła kolana pod brodę i chwyciła się za kostki. - Nie wymyśliłam go - wyznała. - Autorem jest Gary Snyder. Wiersz Zaklęcie przeciw demonom”. Wiesz, czemu nauczyłam siego na pamięć? Bo raz wymalowałam sprayem cały tekst. Na boisku. Pamiętasz wielką imprezę, którą Billy Graham zorganizował kilka lat temu na stadionie w Multnomah? - To ty napisałaś! - Od jednej do drugiej bramki. Zużyłam dziewiętnaście puszek i większość nocy. Niektóre słowa były długie na dziesięć metrów. - A więc to ty jesteś słynnym, nieuchwytnym pisarzem boiskowym? Nie do wiary. W gazetach podali, że pismo było kompletnie nieczytelne. - Było ciemno. Ręka mi się trzęsła. - Kilka dni temu byłaś doskonale czytelna - rzuciłem. Nie chciałem, aby przestała mówić. Jej policzki zaróżowiły się od komplementu. Ściskając kolana, kołysała siew przód i w tył. - Zostałam wkurzona. Poza tym recytacja idzie mi lepiej niż pisanie. Przez chwilę kiwała się zamyślona, marszcząc brwi w pustą przestrzeń. Słońce zniknęło z pola widzenia i ukryło się za wierzchołkami gór po drugiej stronie rzeki. Światło w pokoju stało się nieco łagodniejsze. Chromowane ramy nabrały koloru masła. Nagle dziewczyna klasnęła w dłonie. - Teraz sobie przypominam! - Wycelowała we mnie palec. - Skąd znam tę melancholijną twarzyczkę: z okładki twojej cholernej powieści. Nie do wiary, także jeśli chodzi o ciebie! Znowu zaczęła się kiwać. Nie zdziwiłbym się, gdyby wsadziła palec do buzi. - Ja także trochę piszę - poinformowała. - Kiedy nie robię innych rzeczy. Obecnie jestem podróżnikiem astralnym, podczas krótkiego postoju. Ale i tak zbyt długiego: dwa dni w pensjonacie panny Beal. Powiedziałem, że nie wyglądała nawet na w połowie tak zastałą, jak reszta towarzystwa w szpitalu. Znów się zaczerwieniła. - Nie przyjmuję środków uspokajających - wyznała. - Nigdy nie połykam tych świństw. Popatrz... Macała wokół swych podartych tenisówek, aż znalazła duży, ostry kawałek szkła. Wrzuciła go do ust i połknęła. Pokazała mi tylko język i zęby, lecz za moment wypluła odłamek, który z głośnym brzękiem upadł na kafelki. - Wiesz, czemu mnie tu zamknęli? Bo zaczęłam łazić wokół rotundy w mieście stołecznym Waszyngton. Co mi odbiło? Chciałam uczcić ukończenie powieści. Chcesz znać tytuł? Odparłem, że w samej rzeczy chciałbym poznać tytuł dzieła. Nie mogłem uwolnić się od wrażenia, że ktoś się świetnie bawi, ale wcale mnie to nie obchodziło. Byłem zafascynowany. - „Nastoletnia dziewczyna-geniusz podbija świat!” Niezłe, co? Przyznałem, że słyszałem gorsze. Szczególnie jeśli chodzi o pierwszą powieść. - Pierwszą, trzymajcie mnie! To moja trzecia. Pierwsza nosiła tytuł „Biusty i zapusty”, druga „Tam gdzie Tęcza Jajnika”. Przyznaję, że obydwie były gówno warte. Młodzieńcza papka. Ale „Dziewczyna-geniusz” ma w sobie iskrę Bożą. Hej, zadam ci pytanie. Mój wydawca chce wznowić dwie pierwsze i wydrukować całą trójkę jako serię. Ale ja nie mogę się zdecydować. Co o tym sądzisz? Jak pisarz pisarzowi? Nie miałem zielonego pojęcia. Była w stadium kłamstw czy szaleństwa? Mówiła śmiertelnie poważnym tonem, ale mogło z tym być jak z groźnym spojrzeniem. Czułem, że ktoś stroi sobie żarty. Odpowiedziałem pytaniem. - Kto jest twoim wydawcą? - Bin fords i Mort. Gdyby wymieniła jakieś znane nowojorskie wydawnictwo, jak na przykład Knopf lub Doubleday, wiedziałbym, że kłamie jak z nut. Ale Binfords i Mort? Wydawnictwo wysokiej klasy książek z dziedziny historii, mało znane poza Północnym Zachodem. Czy wybrałaby ich na obiekt swych żartów? Ale z drugiej strony, czy oni wybraliby ją? - Myślę, że są gorsze rzeczy, niż skorzystanie z rady Binfordsa i Morta - oświadczyłem, próbując wybadać jej oczy. Nie mogłem przebić się przez grube szkło. Trzeba by spróbować innego testu. - Dobrze, genialna dziewczyno. Mam coś dla ciebie. - Tylko szybko, chłopie. Mój rydwan już zajechał. Rzeczywiście: koło zakazu parkowania zatrzymał się właśnie czarny sedan. Musiała go usłyszeć. Z wnętrza wyszedł młody facet o ambitnej twarzy i wyglądzie prawnika. Szedł w kierunku drzwi. - Będzie szybko - przyrzekłem. - Chciałbym wiedzieć, co sądzisz (i oczekuję najbardziej inteligentnej odpowiedzi, na jaką cię stać) na temat drugiego prawa termodynamiki? Jeśli oczekiwałem zaskoczenia, to pomyliłem się srodze. Podniosła się z wersalki i stanęła naprzeciw mnie. Pochyliła głowę, prawie dotykając mojej. Cienkie usta zaczynały rozchylać się w uśmiechu. Tuż za nami rozległy się kroki młodego mężczyzny, lecz żadne z nas nie odwróciło głowy. - Melissa? - Usłyszałem jego głos. - Wszystko w porządku, kochanie. Twój ojciec chce, abyśmy pojechali do „Pochyłej Wieży” i zamówili coś specjalnego... Dla niego pepperoni. Przyłączy się do nas, kiedy tylko pozbędzie się tej przeklętej delegacji przetwórców rybnych z Florencji: ciągle narzekają na nasze reguły przerobu łososia. Co z kanadyjskim bekonem? Wędzony...? Soczewki nie odrywały się od mojej twarzy. Usta rozchylały się szerzej i szerzej, aż zdawało się, że głowa przepołowiona zostanie przez ten szczery uśmiech. Policzki i szyja pokryły się rumieńcem, oczy błyszczały we wnętrzu szklanych klatek niczym zielone, zwariowane papugi. Złożyła dłonie, osłaniając nas przed wzrokiem kierowcy. - Entropia - szeptała za kurtyną rąk, niczym tajny agent tuż pod nosem nieprzyjaciela przekazujący poufną informację - jest problemem jedynie w systemach zamkniętych. - Wyprostowała się i powiedziała głośno: - Co więcej, śpiewający rybak z Florencji podoba mi się bardziej niż podsmażana świnia z Kanady. A tobie, chłopie? - O wiele bardziej - zgodziłem się. Skinęła tylko głową. Chmura znowu napłynęła na jej czoło. Bez słowa odwróciła się na pięcie i bez niczyjej pomocy przeszła obok czekającego pachołka, wzdłuż lobby i przez drzwi, kierując się wprost do sedana. Kroczyła majestatycznie lub tak majestatycznie, jak możliwe jest to w przypadku niezgrabnej, pół szalonej, pół zielonowłosej, prawie ślepej dziewczyny z innego wymiaru. - Jeśli kiedyś zawitasz do Nebo - krzyknąłem za nią - to znajdziesz moje nazwisko w książce telefonicznej. Nie zatrzymywała się. Młody mężczyzna podskoczył z pomocą, lecz został zignorowany. O mało co nie spadła z krawężnika, ale zdołała uchwycić się tyłu wozu. Na dotyk znalazła klamkę samochodu i wsiadła do środka. Dopiero wówczas zauważyłem, że w swym pokazie majestatu zapomniała zabrać ze sobą laski. Gdy wybiegłem, tamci już odjeżdżali. Machałem pierzastym kijkiem, lecz oczywiście nie zauważyli mnie. Przyszło mi do głowy, żeby zatrąbić Kaczorem Donaldem, ale byli już przy bramie, a warkot silników innych samochodów i tak zagłuszyłby wszystko. Poza tym - była to rzecz, którą należało zachować na pamiątkę. Absolutnie w sam raz. Kaleb będzie zachwycony. Weźmie ją do szkoły, pokaże wszystkim, będzie wywijał, kręcił i piszczał. Koledzy będą wniebowzięci, zazdrośni i podnieceni. W czasie kolejnej wyprawy do Magicznego Królestwa rozglądać się będą po wszystkich sklepach z pamiątkami na głównej ulicy, wypytywać po wszystkich malutkich stoiskach... Wtedy, jednego jasnego, przejrzystego poranka - cud popytu i podaży! - znajdą to, czego szukali. OSTATNI RAZ, GDY PRZYFRUNĘŁY ANIOŁY - Jestem cholernie dumny, że mogę tu być - wrzeszczy Mofo. Była to pierwsza rzecz, którą usłyszałem trzy dni temu, po powrocie z Florydy. Byli na miejscu. Od tej pory słyszałem jego krzyki przy każdej okazji, tylko akcent zmieniał miejsce. „Jestem cholernie dumny, że mogę tu być” albo „Jestem cholernie dumny, że mogę tu być”... - Ja też - zgadza się mały, zwany Dużym Lou. - I będę równie dumny, gdy odjadę. A jeśli skończy się upał, to będę zarówno dumny, jak i usatysfakcjonowany. W stanie Oregon nie wolno prowadzić motorów bez kasku na głowie. W związku z tym od samej granicy Kalifornii zaczepiały ich dziesiątki rozjuszonych gliniarzy. - Co za parszywe dranie - mówi Mały Lou, sto pięćdziesiąt kilogramów żywej wagi. - Mam dość wysłuchiwania pretensji tych umundurowanych zboczeńców. Szczególnie, jeżeli taki jeden jedyny próbuje rozkazywać trzydziestu tak porządnym obywatelom jak my. Czy to sprawiedliwe? - Gdzie tam! - odpowiada Duży Lou. - Dowiedziałem się, że wielebny Bili Graham twierdzi, że siła znaczy prawo. A siła leży po naszej stronie, nie tak? Trzydziestu na jednego? - Brzmi sensownie - rzuca Mały Lou, leżący na brzuchu pośrodku podwórka, dwa metry i dwie tony zakurzonego mięsa i garbowanej skóry. - Jedyna rzecz, jakiej jestem pewien, to że od San Francisco są tylko kilometry kilometrów bardzo ciepłych swetrów. Potem, chwilę później, ten kontrolowany śmiech. Unosi się znad podwórka i betonowego podjazdu obok sklepu, gdzie liczne rumaki marki Harley przechodzą przeróżne naprawy. Nie wiem, czy śmieją się z rymów Dużego Lou, czy też z komentarza na mój temat, że tak siedzę na górze i stukam w klawisze... - Słuchajcie, co mam - odzywa się ciężki głos, którego właścicielem, jak rozpoznaję, jest Straszny Harry.-Chryste Panie! Tu są hamulce, o czym nie miałem najmniejszego pojęcia! Potem włącza silnik, jazgocze na całe miasto i hamuje, wzniecając przy tym tabuny kurzu. Musi udowodnić istnienie dopiero co odkrytej części. - Widzicie? Hamulce! Rano wracam od mechanika i widzę tę laleczkę, co łapie okazje. I wtedy je wykończyłem. Do licha, wykończyłem je na dobre! Zatrzymuję się i oglądam, a tam czarny ślad opon aż do miejsca, gdzie stoi tamta panienka. Prawda, kurczątko? Kurczątko milczy, ale Rumiocho wtrąca się ze swoim „szczera prawda”. - Słyszycie - ciągnie Harry - „szczera prawda”. Ta mała was zahipnotyzowała, tumany. Ej, żabciu? Przyłożyłbym ci w dupę, gdybyś nie była częścią rodziny, cha, cha, cha... Chociaż Straszny Harry nie jest największy z całej paczki, jest najprawdopodobniej najgorszy. Powiedział mi, że pięć dni w tygodniu pracuje jako goryl, dbając o porządek na handlowej promenadzie Marin County. Dlatego też w weekendy w ramach anielskiej rekompensaty potrzebuje pięć razy więcej szaleństwa. Nie jest wysoki, ale ciężki i mocny. Gdy idzie, jego obfity brzuch kołysze się w takt kroków z groźnym ostrzeżeniem zapaśnika sumo. Podczas rozmowy odchodzi zwykle pokonany, choć jego oczy zdradzają złośliwy rodzaj inteligencji. Refleksu. W chwilach szczerości przyznaje, że przez dwa trymestry był - dosyć kiepskim - studentem Uniwersytetu Kalifornijskiego... Podobno rzucił to, gdyż tempo okazało się dla niego zbyt powolne. Gdy wysuwam głowę przez okno, odzywa się kpiąco: - Nie potrafisz szybciej pisać na tej maszynie? Podjeżdża Mickey Write, ocenia sytuację i odjeżdża. Z lotniska dzwoni reporterka „Crawdaddy”. Już przyjechała, za chwilę tu będzie. Kompletnie zapomniałem. Mówi, że przybędzie, jak tylko wypożyczy samochód. Potem przystąpimy do naszego poważnego wywiadu. Oświadczam, że to niemożliwe, wyjaśniam sytuację i ostrzegam, czego może oczekiwać. Och, świetnie, ona to uwielbia, nie może się doczekać, ma nadzieję, że się z nimi nie rozminie. Wyobrażam ją sobie po tonie głosu, modelowanie dźwięku na telefonicznych łączach, nastroszona jak kura, drżąca z podniecenia. Opisuję, jak dostać się do Mt Nebo. Odfruwa na grzędę dodając, bym uważał i nie ruszał się, dopóki nie przyjedzie. W pewnym sensie jestem w stanie zrobić obydwie te rzeczy. Potrafię odmalować sobie scenę, nie ruszając się z krzesła, analizując jedynie dźwięki: majstrowanie przy motorze, warczenie na kijek... Mama-kwoka wiodąca potomstwo przez podwórko, aby pokazać im hippiskie kurczątko, które leży pod jabłonią, opierając na gołym brzuchu swój przenośny adapter. Brzuch to był ów prowokujący element kurczątka, który wczoraj przyciągnął uwagę Harry’ego i spowodował, że mój napalony i skacowany partner z więzienia, Rampage, oberwał po nosie od wyżej wzmiankowanego pięciodniowego goryla. Płyta się kończy, lecz igła wraca do początku 45-tki. Janis Joplin skrzeczy „Kawałek mego serca”. Tysięczny raz w przeciągu siedemdziesięciu dwóch godzin. Ich czarny samochód jedzie po wyboistej drodze, omija nasz dom, hamuje, cofa się i wjeżdża na podwórko. Pamiętaj: Psalm 73; śnięte kaczory, wrota szeroko otwarte, szalone krowy w kępie jagód, Ebenezer nacierająca na harleya; zakręcony opalizujący róg; Dobbs i Rampage przybywają na pomoc i ukradkiem ewakuują kobiety i dzieci... Pod kurtyną Straszny Harry siedzi na trawniku obok dziewczyny. Opiera się godnie o pień drzewa, może więc skoncentrować się na wielkiej kolekcji magazynów „Świr”, które przywiózł osobiście w jednym ze swych juków. Pamiętam, Stary Bert wspominał, że Harry studiował antropologię. Kury i kurczaki, grzebiące i dziobiące naokoło. Opony plują żużlem, czarna furgonetka wraca do miasta po przyczepę, którą zdecydowali się wypożyczyć. Kurz wywołuje kanonadę kaszlu i charczenia... Kury szukają schronienia. Harry dostrzega mnie, macha gazetą i zaczyna wstawać z trawnika. Chowam się z powrotem. Dźwięk maszyny do pisania jest niezawodną formułą odstraszania... - Hej, Lucyfer! - Stary Bert wyrwany zostaje z drzemki i krzyczy do najmłodszego członka grupy. - Zbierz wszystkich do drogi. Od trzech dni zawracamy dupę tym cholernym ludziom. Czas zwijać żagle. Nagi brzuszek zmienił nareszcie płytę. Tym razem są to elektryczni Beatlesi, wykrzykujący, że Magiczna Podróż Tajemnicy zabierze nas daleko stąd. Gdy następuje koniec, nic się nie dzieje. Tylko Błazen na szczycie przewraca oczami. Buciory na ścieżce. Wysoki, zgrabny mężczyzna z bandażem na nodze chwiejnym krokiem podchodzi do toalety. Nóż do papieru na moim biurku wygląda jak broń. Ten kontrolowany śmiech, zawsze tej samej długości, trwający dokładnie tyle, ile potrzeba na wbicie gwoździa za dziesięć centów w suchą sosnową deskę. Z najwyższej gałęzi jabłoni spogląda troje Oczu Boga, które Quiston i Kaleb upletli z włókna w Camp Nebo. Oczy nawet nie mrugną w gęstym, gorącym powietrzu, ale widzą świat równie dobrze jak każdy Błazen. Okazuje się, że nie mogą jeszcze wyruszyć. Muszą czekać na powrót furgonetki z przyczepą. Dlaczego? Jakaś niepewna historyjka o facecie, któremu chcą podholować motor, rozwalony przy schodzeniu z autostrady. Przewodniczy Pirat Drogowy. Powrót do Frisco. Jest ranny w głowę i ma zamiar jechać dalej. Długa seria przekleństw i pyskówka na ten temat. - Jechać dalej, tralala? Pocałuj mnie w dupę, tere-fere... Mam to gdzieś, niech sobie będzie przewodniczącym. Brzęczące odgłosy. Chaotyczne pokrzykiwania przez zasłonę upału: „Obowiązek wzywa!” „Amen”, „Rzucę się na tę sukę, jeżeli nie każesz się jej ubrać!”... Głosy z naładowanego czasem boiska, dzieciaki nigdy nie słyszały dzwonka kończącego wakacje. A teraz są wszystkie wyrośnięte, brodate i skacowane. - Na ciężarówkę! Hasło dnia: „Na ciężarówkę!” Pomysł z furgonetką nie wypalił - zbyt wiele zachodu, aby zamocować wózek holowniczy do tylnego zderzaka. Teraz zamierzają wykorzystać kartę kredytową Joe Blowa w celu wypożyczenia samochodu-zamrażarki i przewiezienia nadliczbowych motorów do domu. Dlaczego zamrażarkę? Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to to, aby uchronić wymęczone maszyny przez nielitościwymi promieniami słońca. Ale to przecież nie ma sensu. Młody narybek zwany Wyrzutkiem wsadza głowę do mojego pokoju. - Widziałeś Starego Berta? - pyta. Odpowiadam, że od dłuższego czasu już nie. Odchodzi, głośno puszczając gazy. Wczorajsze chili. - Jestem cholernie dumny! Że jestem tu! Dzisiaj! - A potem ostry, prześmiewczy chichot, brzmiący teraz bardziej jak heblowanie niż wbijanie gwoździ. Oczami wyobraźni widzę, jak sosnowe wióry opadają obok ciężkich buciorów. Ktoś uderza w nasz wielki dzwon. Krzyczę przez okno: - To jest dzwon alarmowy, a nie zabawka! W razie pożaru. - Dla nas - odkrzykuje Harry - wszystko jest zabawką. Głośne brzdęk! Nóż myśliwski wbija siew ścianę pompowni. Z dołu dochodzi mnie głos Dobbsa. Czyta z wielkiej Biblii babci Whittier o masie kłopotów, jakie dwadzieścia wieków temu Paweł miał z Koryntianami. Na jego miejscu ściszyłbym głos, pamiętając o kłopotach, jakie Rampage miał zaledwie wczoraj. Jeden z harleyów wraca do życia. Ryczy i szaleje, maszyna w samym środku sezonu godowego. Silnik czarnego samochodu zwiększa obroty, trąbi dwa razy i odjeżdża. Budzi się kolejny motor. - Hej, ludzie! Zabawa się rozkręca! Wszyscy: Wrum! Wrum! Wrum! Jenneke - nasza piękna przyjaciółka z Danii - wstała właśnie z łóżka i stoi półnaga w kuchennych drzwiach. Ma taki przeraźliwy ból zęba, że nikt nie śmie do niej podejść. Rozgląda się wokół, kiwając z politowaniem głową - w Kopenhadze nigdy nie widziała takiego barbarzyństwa. Wysoki facet z bandażem wlecze się z powrotem, poprawiając pas. Dobbs ryczy z wnętrza domu. - Hej, opowiedz nam historię twojego wypadku! Nie przystając nawet, odpowiada: - Draśnięcie. Zgniecenie. Rana. Szpital. Janneke decyduje się nałożyć krótkie kimono i wychodzi na podwórze nakarmić kaczki. - Jestem cholernie dumny... że mogę tu być... Coraz więcej motorów odpala silniki. Duża ich część rzęzi, zawodzi i kaszle - „Chodźmyyy!” Nagle wszystkie milkną. To Straszny Harry jest powodem. W końcu to on ma hamulce. Kompletnie zapieprzone. Furgonetka wróciła razem z przyczepą. Co za samochód-zamrażarka? Nikt im nie wspominał o żadnej zamrażarce! Na górę do mego pokoju człapie Dobbs. Z dezaprobatą kręci głową na serię fałszywych startów za oknem. - Są jak zespół rockowy, przygotowujący się do koncertu: stroją instrumenty i pogrywają to i tamto, próbując wejść na właściwą tonację, przez czas tak długi, że czasami brzmi to jak prawdziwa muzyka. - Nigdy nie są blisko ideału - protestuję, lecz muszę zrobić jedno myślowe zastrzeżenie: nie ulega wątpliwości, że naprawdę się starają. Może i są na tropie właściwego tonu. Zardzewiałe wrota mogły być otwarte, a cały ten huk spowodował, że to przegapiliśmy... Pojawia się furgonetka. Bez przyczepy. - Co za bzdety mi chcesz wcisnąć? Nie mam hamulców i cały przód jest spieprzony, a ty wciskasz mi te bzdury? Odwal się, chłopie! - A myślisz, że to nie było gówno warte, kiedy zeszłej Wielkanocy w samym środku pieprzonej zadymki pchałem się do Reno razem z moją złamaną łapą i mnie nikt nie wiózł do domu samochodem. Więc i ty się odwal! Po wybuchu następuje cisza, potem nieśmiałe odgłosy metalicznego stukotu, następnie dźwięk noża, wbijanego w ścianę pompowni. Popołudnie ciągnie się jak guma. Oczy Boga kołyszą się na wietrze. Facet, który, jak sądzę, jest przywódcą grupy, siedzi pod drzewem z głową wtuloną między ramiona. Niezrozumiałe, czyste wołanie skowronka. Chrapliwe głosy z betonowego podjazdu. - Hej, wiesz, co? - Hej, wiesz, co, mam to w dupie co! - Hej, wiesz, co? - Tak, wiem, co... Mam ochotę na mały proszeczek. - Kto ma prochy? Kto? - A kto zbiera wszystkie śmieci? - Hej, wiesz, co? Jestem cholernie dumny... - Wpadłem w poślizg na lodzie, wyrzuciło mnie na drugi pas i o mało co nie zderzyłem się z dieslem! - ...że mogę tu... - Kto ma nembutai? Nembu-nembu? - ...być! Pojawia się dziennikarka. Jej sylwetka wyraźnie zdradza osobę ze Wschodniego Wybrzeża, co prowokuje koncert wycia i gwizdów. - Zdejmuj te jedwabne gacie! Nóż rzucany w ścianę pompowni. Nie wbija się zbyt często. - Hej, a gdzie nasz Złośliwy Chłopak? Chodźmy podrażnić Starego Kompana! - Właśnie, gdzie ten mały? - Na niego! Na niego! - Spóźniliście się - woła Dobbs z wnętrza domu. - Dziś rano, korzystając z waszej nieuwagi, wyruszył na wzgórza: z łukiem, kołczanem i innymi rekwizytami. - Ach... - Wzdychają. Nóż w ścianę. - Hej, Lucyfer! Biegnij do sklepu i kup nam coś! My zaczekamy. - Tak, jakiegoś kociaka... - No! Hej, ty, w czerwonych spodniach! - Nuda przemienia się w wulgarną napastliwość. - Zrób ze mną wywiad! - Startuj, startuj, psino! Wyrzutek masturbuje Stewarta. Wytrysk nagrodzony jest burzą braw. - Hej, wiesz, co? Umiem coś lepszego. - Dawaj, Mały Lou. Zaczynaj! - Startuj, startuj, psino! - Ja wygrałem! - Akurat! Wyrzutek siknął z pół litra więcej od ciebie. - To co? Liczy się ilość czy jakość? Mój strzelił aż do tamtego pniaka. Jeśli chodzi o jakość, to potrafiłbym obrysować kółka wokół ciebie i tego przeklętego Wyrzutka. - Lucyfer! Przynieś trochę wody! - Hej, Lucyfer! - Gdzie on się do diabła podział? Chcę umyć ręce. - Pije z Bertem piwo. Wyrzutek, spróbuj poszukać węża do pompy. - Wiem! Posadźmy tę cizię z bolącym zębem i zobaczmy, czy Stewart strzeli jej do ust. - Dobre! Dawaj! Znowu czarna furgonetka, jak goniec-niewolnik, w tę i z powrotem. Jenneke schyla się, by sprawdzić temperaturę wody w stawie. Nawet z odległości sześćdziesięciu metrów jej pośladki błyszczą przez cienkie kimono. Dalsze rozważania wyjazdu i zagrożenia ze strony policji. Wyciągnęli skądś kask i Harry ma go obecnie na głowie. Wskoczył do zagrody i na czworakach próbuje drażnić Bzika. Jako przyjaciółka zwierząt Jenneke czuje siew obowiązku podejść i z rękami na biodrach wymyśla mu zarumieniona. - Mm... Chłopie! Może innym razem - sugeruje jakiś głos. Biust Jenneke robi swoje. - Mmm... Chłopie! Lepiej nie. Nie jestem żadnym chirurgiem od ust. - Hej, gdzie jest Stary Bert? Za chwilę zjeżdżamy, czy ktoś widział Berta? Idąc do ubikacji, znajduję Berta z przyjaciółką Harry’ego, suszących się po kąpieli. Adapter wisi na suszarce - „Weź... weź następny kawałek mego se-e-erca”. Bert przesyła mi uśmiech. - Za minutkę znikamy - zapewnia w zakłopotaniu. Bert jest jedynym, który pozostał przy zdrowych zmysłach. Wszyscy inni skończyli w szpitalu, więzieniu albo na odwyku. Bert był kiedyś przywódcą. Teraz chce tylko jechać i nie martwić się o resztę. - Skończymy się tylko wycierać. Z powrotem w mojej pracowni. Ryk zapuszczanych silników. Przez podwórze kroczy Harry: nagi brzuch, ręce pracują szeroko, jak gdyby miał połamane żebra. Może Bzik go poturbował. Teraz i Bert wskakuje na swoją maszynę. Tę samą, którą przed laty zabrał do Londynu. Dziewczyna wkłada adapter do furgonetki i niepewnie przechadza się wokół. Straszny Harry wyprowadza z garażu swój wielki, luksusowy pojazd i stwierdza, że znowu ma hamulce. Dziewczyna patrzy od gruchota o wąskim siodełku, który należy do Berta, do elektrycznego odrzutowca Harry’ego, który posiada cudowne skórzane poduszki i oparcie. Harry kręci głową: - O nie, suko. On cię ładuje, on cię holuje. Dziewczyna siada za Bertem i opasuje go swymi opalonymi ramionami. Bert uśmiecha się do mnie. Ryk i grzmot narasta. Rury wydechowe wypluwają niebieski dym, koła wzniecają brązowy kurz... Jeden blokuje drogę drugiemu. Wtedy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zaczynają wyjeżdżać, w huku silników, tocząc się niby potężna lala wylewająca się na drogę, na zachód, rap-bap w kierunku Mt Nebo, w końcu giną z pola widzenia, na południe, i tylko echo odbija dowody ich pobytu. - Przepadli! - piszczy Rumiocho, gdy ostatni niknie w oddali. Na farmę powraca oddech cywilizacji. Osiada jak wzniecony przed momentem kurz. Cisza jest jak kompres na zbolałą ranę. A ja? Zrzucę te buciory i znowu założę mokasyny. Nigdy nie odzyskałem tych notatników. Czerwona śmierć - tzw. porcja galaretki truskawkowej nadjeżdżająca w towarzystwie porannej kawy i grzanki. Składniki na dość przyzwoity klajster. Tłum. Komisja Przekładu Pisma Świętego; Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne, Warszawa 1975. Przekład: Zygmunt Kubiak, „William Blake”, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1991. Tu: odprężenie (przyp. red.). Kompilacja dwóch tytułów powieści Kena Keseya: One Flew Over the Cuckoo’s Nest i Sometimes a Great Notion, (przyp. red.)