Władimow Gieorgij - Generał i jego armia
Szczegóły |
Tytuł |
Władimow Gieorgij - Generał i jego armia |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Władimow Gieorgij - Generał i jego armia PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Władimow Gieorgij - Generał i jego armia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Władimow Gieorgij - Generał i jego armia - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Gieorgij Władimow
Generał i jego armia
Tłumaczenie
Renę Śliwowski
Wstęp: Renę Śliwowski
Posłowie: Krystyna Pietrzycka-Bohosiewicz
Copyright by Gieorgij Władimow
Copyright for the Polish edition by „Tysol" sp. z o.o.
i Wydawnictwo ARCANA, Kraków 1999
Copyrigth for the Polish translation by „Tysol"
i Wydawnictwo ARCANA
Projekt graficzny okładki: Marek Pawłowski
Opracowanie redakcyjne: "Wydawnictwo ARCANA
Konsultacja tłumaczenia: Maria Stefanów
ISBN 83-86225-77-7
Wydanie pierwsze, Kraków 1999
Wydawnictwo ARCANA
ul. Dunajewskiego 6, Kraków
Druk i oprawa: Drukarnia Drogowiec, Kielce
Wstęp
O autorze Generała i jego armii
Strona 2
Gieorgij Władimow jest pisarzem o powikłanej i prostej zarazem
biografii twórczej. Powikłały ją warunki, w jakich wypadło mu żyd i
pisad. Prostował ją sam wybierając drogę najtrudniejszą z najtrudniej-
szych, bo wyzbytą kompromisów.
Zaczął swą karierę literacką w Związku Radzieckim w okresie —
niby to — sprzyjającym, mianowicie w czasach „odwilży" chruszczo-
wowskiej. Bardzo szybko zyskał popularnośd — i równie szybko zna-
lazł się w konflikcie z decydentami, by wreszcie — jak się to z pewną
dozą ironii mówiło — „wybrad wolnośd". W jego konkretnym przy-
padku ironia ta była nie na miejscu: do owej decyzji został bowiem —
jak paru innych jemu podobnych — po prostu zmuszony. O prawo
pozostania w ojczyźnie walczył przez wiele lat. Bezskutecznie. Nie tyl-
ko należał do tych, którzy nie potrafili się pogodzid z ówczesną rzeczy-
wistością, z recydywą stalinizmu miast zapowiedzianych przemian, lecz
zmagał się z kolejnymi tego przejawami: najpierw dając temu wyraz w
liście skierowanym do IV zjazdu Pisarzy ZSRR w roku 1967 domagają-
cym się między innymi poważnej dyskusji nad wypowiedziami Sołżeni-
cyna w sprawie cenzury, która odegrała tak znacząco-niszczycielską
rolę także w jego własnej twórczości. W dziesięd lat później wystąpił z
kolei z listem w obronie sądzonych: Jurija Orłowa, Aleksandra Gins-
burga i Anatolija Szczaraoskiego. Wreszcie zrzekł się sam członkostwa
w Związku Pisarzy Radzieckich i objął funkcję przewodniczącego mo-
skiewskiej sekcji Amnesty International. Wzmogło to — rzecz oczywista
— szykany KGB nieustannie i na różne sposoby nękające i zastraszające
zarówno Władimowa, jak i jego bliskich. Chwyty, których się imano,
Strona 3
były stereotypowe, dysydentom dobrze znane i po wielokrod opisane,
między innymi także przez samego pisarza w utrzymanym w tonacji
satyrycznej i powstałym jeszcze w kraju opowiadaniu Niech się pan nie
przejmuje, mąestro. Opowiadanie dla Heinricha Bolla1. A więc nieustanne
Hźienne i nocne telefony z pogróżkami, demonstracyjna kontrola nad
każdym krokiem, nękanie znajomych, zapowiedź rozprawienia się z
najbliższymi. Władimow długo opierał się przed emigracją i został do
niej w istocie zmuszony. Zdecydował się na ten krok dopiero w stycz-
niu 1983 roku, kiedy groźba uwięzienia zawisła nad jego żoną. Gdy
stało się to oczywiste, opuścił wraz z rodziną ZSRR udając się do RFN.
W przeciwieostwie do wielu koniunkturalistów, dla których wy-
jazd oznaczał uzyskanie przede wszystkim lepszych warunków byto-
wych i którzy z łatwością przefarbowywali się na nowy ład, dla
Władimowa była to decyzja dramatyczna, podjęta w ostateczności,
chod kto jak kto, ale właśnie on miał wszelkie dane, by się do nowej
sytuacji w ZSRR jakoś przystosowad i omijając najbardziej skaliste rafy
wcale nieźle egzystowad.
Władimow był od samego początku sobą i takim pozostał: zade-
biutował powieścią mieszczącą się w gatunku „dobrze widzianym",
bo dającą się zakwalifikowad do preferowanej od lat prozy produkcyj-
nej, zwanej pogardliwie „produkcyjniakami", gloryfikującej ciężki
trud podejmowany dla osiągnięcia jak najlepszych wyników „w dzie-
dzinie wykonywania i przekraczania planów", stawiających owe za-
dania na pierwszym miejscu w dążeniach i poczynaniach ludzkich:
przed miłością, braterstwem, przyjaźnią itd. Zadebiutował w epoce
Strona 4
znacznych „ułatwieo" mimo nadal obowiązujących nakazów, zaka-
zów, normatywów, restrykcji obejmujących wszystkie dziedziny: te-
matykę, problematykę, ba, nawet stylistykę. Powieśd zatytułowana po
rosyjsku_Bo/szfl/'fl ruda (Wielka ruda) po polsku ukazała się pt. Katastro-
_/a_._Bo też taki jest finał żywota szofera Proniakina opanowanego nie
tyle żądzą wielkich zarobków (motywujących bez mała wszystkich
otaczających go), jakie winny przynieśd zasoby ogromnej rudy, która
— długo poszukiwana — pojawi się w koocu z wnętrza ziemi, ile wy-
różniającego się w gronie braci-kierowców wyjątkową smykałką tech-
niczną: rozwaloną przez niedbalstwo szoferów ciężarówkę potrafi
doprowadzid do stanu używalności, sam przy niej majstrując i dora-
biając przeważnie rozkradzione lub zdewastowane, a niezbędne, by
ruszyd z miejsca, części wozu. Znakomicie opisane realia bytu tego śro-
dowiska stanowiły już same w sobie mocny atut Katastrofy, ale — co
najważniejsze — wtopione zostały w sposób organiczny w cały splot
wzajemnych stosunków pomiędzy pojedynczym człowiekiem — ową
pogardzaną jednostką, a zespołem — wysławianym na wszelkie spo-
soby „kolektywem", od którego losy każdego człowieka w tej czy innej
mierze zależą. W gruncie rzeczy to Gieorgij Władimow, pierwszy od
dziesięcioleci, oklepanemu konfliktowi — jednostka-kolektyw — na-
dał nowy wymiar; sięgając do tradycyjnych szat, do jakich przywykli
redaktorzy i cenzorzy, przyoblekł w nie osoby dramatu, którego wy-
mowa była całkowicie odmienna.
Współczesny czytelnik, nawykły już do innych lektur, nie jest dziś w
stanie wyobrazid sobie, jakie wrażenie na naszym pokoleniu zrobiła ta
Strona 5
niewielka książeczka, z jakim przejęciem ją czytaliśmy! A przecież Władi-
mow nie sili się wcale na atrakcyjną fabułę — zredukowaną do minimum
— od pierwszych stronic wprowadza jedynie w atmosferę narastające-
go niepokoju. Głośna Cena strachu Clouzota — także o pogoni za za-
robkiem mówiąca — Przy całej swej atrakcyjności, wydaje się
anemiczna i jednowymiarowa w porównaniu z Katastrofę. Refleksje, ja-
kie ze sobą niosła ta opowieśd, miały bynajmniej nie marginalny chara-
kter, dotyczyły spraw istotnych, głośno dotąd nie poruszanych. Te
walory myślowe dostrzegli najbardziej wrażliwi i radykalni ówcześni
krytycy radzieccy, jak chodby Jekatierina Starikowa" czy Stanisław
Rassadin4: zwrócili oni uwagę na ferment intelektualno-artystyczno-
pisarski, jaki dał o sobie znad na początku lat sześddziesiątych w Rosji
radzieckiej, na pojawienie się całej plejady młodych przeważnie twórców,
do których przylgnęło określenie „szestidiesiatniki". Pisząc o tej nowej
fali, m.in. w prozie rosyjskiej, świadomie nawiązywano do okresu „od-
wilży" (za sprawą Erenburga i jego powieści pod takim właśnie tytułem)
lat sześddziesiątych ubiegłego wieku, do jej twórców, utalentowanych pi-
sarzy w kraju (Pomiałowski, Reszetnikow, Uspieoscy) i na emigracji
(Hercen), do akcentów krytycznych, jakie na temat ówczesnej epoki wno-
sili, nie chcąc zresztą podówczas pamiętad, czym się ta pierwsza „odwilż"
zakooczyła...
Można by wymieniad dziesiątki nazwisk pisarzy cieszących się
ogromną wówczas poczytnością, którzy do pokolenia tego należeli i
niemałą rolę odegrali, próbując stawiad odwieczne rosyjskie pytania: Co
robid?, Co dalej?, Jak znaleźd swoje miejsce we współczesnym świecie?,
Strona 6
Jak rozwiązad kolejny konflikt pomiędzy „ojcami i dziedmi"? Rzecz
jasna, ojcowie nie omieszkali się żachnąd: jakiż tu może byd konflikt?
Stworzyliśmy wam wspaniały świat, a konflikty pokoleniowe, sprze-
cznośd interesów i potrzeb pomiędzy jednostką a zbiorowością — to
7
wasz wymysł prowadzący jedynie na manowce i lejący wodę na młyn
wrogich socjalizmowi sił. „O, nie — replikowały „dzieci" — nie tak już
bardzo wspaniały jest ów stworzony przez was świat... Popatrzcie tyl-
ko dokoła siebie!"
Jednym z owych zbuntowanych dzieci był Wasilij Aksjonow, a
dyskusje, jakie budziły wśród młodzieży jego — gdy się je dziś czyta
— „niewinne" powieści, były tak burzliwe, iż kluby, w których się od-
bywały, otaczały kordony milicji konnej. Byłem wtedy na dłuższym
stażu w kipiącej życiem Moskwie, biegałem z domu do domu, z jedne-
go spotkania na drugie i wypowiedzi uczniów szkół moskiewskich po-
zostały mi na zawsze w pamięci. Już docierały do nich w przekazach
czy odpisach tłumaczeo teksty Buszującego w zbożu Salingera, uczyli się
polskiego, by móc czytad nasze przekłady literatury zachodniej, jesz-
cze nie znali całej prawdy o Gułagu, ale wiedzieli, że świat, który każą
im gloryfikowad, daleki jest od ideału. A „młoda proza" uświadamiała
im to, mimo całej nieśmiałości, miałkości i nierównego poziomu lite-
rackiego. Dwaj Anatolowie — Kuzniecow i Gładilin, Wiktor Koniecki i
— należący do nieco starszego pokolenia Władimir Tiendriakow i wie-
lu, wielu innych publikowało utwory — niekiedy ulotne, o wartości
przemijającej — które w owym czasie odegrały nader istotną rolę. Jeże-
Strona 7
li dodamy do tego całą plejadę piosenkarzy z Bułatem Okudżawą na
czele (jego koncerty także ochraniały kordony milicyjne), łatwiej zdad
sobie sprawę z tego, w jakich warunkach powstawała proza Władimo-
wa, z czym współgrała.
Władimow nie znajdował się zresztą wówczas — ani potem — w
czołówce najbardziej popularnych autorów, by tak rzec „rozchwyty-
wanych" przez czytelników i organizatorów wieczorów autorskich.
Jego proza obliczona była na odbiorcę bardziej wyrobionego, nasta-.
wionego na lektury trudniejsze, mniej krzykliwe. I dlatego chyba prze-
trwała próbę czasu.
Gieorgij Władimow, urodzony w Charkowie w 1931 roku w rodzi-
nie nauczycielskiej, w czasie wojny stracił ojca, który „zaginął bez wie-
ści", co traktowane było jako „hak" w życiorysie (któż to wie, może nie
poległ, lecz uciekł i ukrywa się gdzieś u imperialistów?). Matkę are-
sztowano w 1952 roku, jemu samemu udało się w roku następnym
ukooczyd prawo na uniwersytecie w Leningradzie (noszącym wów-
czas imię Andrieja Żdanowa) i uniknąd procesu tylko dzięki temu, że
w marcu tegoż roku kraj opłakiwał Josifa Wissarionowicza Stalina. Ze
zdobyciem stałego zajęcia długo miał kłopoty, „zaczepił się" początko-
8
wo w niewielkim pisemku regionalnym, publikował recenzje dając się
poznad jako krytyk literacki (1954). W roku 1956 los się do niego uśmie-
cha: zostaje dostrzeżony przez redaktora najgłośniejszego w tym cza-
sie pisma, jakim był „Nowyj Mir": Aleksander Twardowski powierza
mu dział prozy, na którym to stanowisku pozostanie do 1959 roku. Tu-
Strona 8
taj kolejno ukażą się jego dwie powieści, wspomniana wyżej Katastrofa
(1961, nr 7) oraz Trzy minuty ciszy (1969, nr 7-9)5. Można by~powie-
dzied, że tą ostatnią powieścią Władimow wzbogacił literaturę maryni-
styczną o jeszcze jedną „pozycję". O morzu i „ludziach morza"
powstał wszak, cały ocean utworów prozatorskich lepszej i gorszej
próby. Jako „marynista" zadebiutował min. „szestidiesiatnik" Wiktor
Koniecki. (I nie on jeden wśród pisarzy rosyjskich, nie wspominając już
o literaturze światowej.) Kiedy przed laty w rozmowie z nim niefor-
tunnie przyrównałem go — z pewnymi zastrzeżeniami — do Pierre'a
Loti'ego (Monfrere Yves, Rybak Islandzki), obruszył się był. I miał rację:
gdzież bowiem jego twardym bohaterom, ludziom szorstkim, ale bo-
gatym w uczucia do postaci Pierre'a Lotiego owianych melancholią,
istniejących właściwie poza konkretną rzeczywistością, stanowiącą je-
dynie niezbędne tło akcji. Jednak również spojrzenie Konieckiego na
ludzi morza miało w istocie charakter jednowymiarowy: przyjaźo,
wiernośd, koleżeoskośd, solidarnośd, pomoc wzajemna — oto, co pozo-
stawało w jego polu widzenia. Żadnej, najmniejszej chodby pośredniej
aluzji do tego, co widział naprawdę, i o czym sam opowiadał: rejsy, w
których latami uczestniczył, prowadziły bowiem na Daleką Północ, a
statki rozładowywali łagiernicy...
U Władimowa, którego bohaterowie to zwyczajni rybacy, wszy-
stko jest złożone, nie ma rzeczy prostych, jednoznacznych. Dotyczy to
zresztą całej jego twórczości, w tym również Trzech minut ciszy, powie-
ści — jak czytamy w notce na obwolucie jej wydania polskiego — o
„zręcznie skonstruowanej fabule". Trudno o bardziej niefortunne
Strona 9
określenie, bowiem Władimow bynajmniej nie sili się na „zręczne"
konstruowanie fabuły. Gdyby tak istotnie było, powieśd łatwo podda-
wałaby się streszczeniu. Tymczasem nie sposób jej opowiedzied „własny-
mi słowami". I nie o to chodziło autorowi. Utwór ten czyta się niełatwo, z
wolna, chod jednocześnie nie można się od lektury oderwad (zwłaszcza
w oryginale, tłumacz bowiem w znacznym stopniu rozjaśnił, jeśli tak
to można określid, wyprostował jej znaczenia, omijając językowe zawi-
łości; w dodatku miał do dyspozycji jedynie egzemplarz ocenzurowa-
ny; całośd w postaci nie okrojonej ukazała się wszak dopiero w roku
1982 w wydawnictwe „Posiew" we Frankfurcie nad Menem). Władi-
mow nie waha się przed wprowadzaniem wielości morskich termi-
nów fachowych, slangu, jakim posługują się na codzieo marynarze.
Zna to wszystko nie z lektur, lecz z własnej praktyki, stąd nie ma w
tym, co pisze ani krzty sztuczności. Napisad książkę takim językiem i
zarazem tak, by wszystko docierało bezbłędnie do przeciętnego czytel-
nika, nic z morzem nie mającego wspólnego — to prawdziwy wyczyn
literacki! „Byłem na burcie nie postronnym obserwatorem — wyznaje
Władimow — lecz jako marynarz pokładowy uczestniczyłem w pracy
i życiu załogi — okolicznośd, która byd może wyszła książce na ko-
rzyśd, przesądziła w niemałym stopniu o jej losie w ZSRR. Widocznie
— dodaje autoironicznie — łatwowierny autor zbyt dosłownie potra-
ktował apele towarzyszy z kierowniczych organów, aby dokładnie i
wszechstronnie studiowad życie."
Koloryt lokalny, marynistyka, życie i obyczaje rybaków — to tylko
pretekst do refleksji ogólniejszych. W istocie z tej powieści rybackiej
Strona 10
wyłania się wszechstronny obraz życia w zniewolonym kraju, gdzie
człowiek jest niczym, śrubką w wielkim mechanizmie — nie tylko na
morzu, ale i na lądzie, gdzie katorżnicza praca niczego poza kilkoma
dniami alkoholowego upojenia nie przynosi, gdzie wszystko jest bez-
nadziejne, pozbawione perspektyw, a ludzi łączy przeważnie — para-
doksalnie — wzajemna wrogośd. Nie jest bynajmniej rzeczą
przypadku, iż prostak-narrator — całkiem nieoczytany — natyka się
na „solidny tom" Richarda Aldingtona Wszyscy ludzie sa wrogami6 (jego
monolog-recenzja powieści Aldingtona to — nawiasem mówiąc —
prawdziwy miniaturowy majstersztyk pisarstwa Władimowa).
Sarkastyczna uwaga Władimowa o „apelach towarzyszy z kierow-
niczych organów do wszechstronnego studiowania życia" każe my-
śled o znanym haśle rzuconym przez Malenkowa na którymś ze
zjazdów partii: Nam Gogoli i Szczedony nużnyl (Potrzeba nam Gogolów
i Szczedrinów). Złe zaś języki dodawały: No takije Gogoli, cztoby nas nie
trogali (ale tacy Gogole, którzy by nas nie ruszali).
W Trzech minutach ciszy Władimow poruszył krąg spraw wstydli-
wych, skrzętnie ukrywanych, omijanych przez literaturę (nawet w am-
putowanej wersji, jaką Aleksander Twardowski opublikował w
miesięczniku „Nowyj Mir"). Posypały się recenzje, z których można by
ułożyd całą antologię wyzwisk odsądzających autora od czci i wiary.
Częśd zawarta była już w samych tytułach: W krzywym zwierciadle, Fał-
szywy kurs, Poprzez ciemne okulary, Mielizny i rafy myśli, Czyżby oni tacy
10
byli, rybacy murmaoscy? Takiej książki nie chcemy1. Kogo chcecie ratowad,
Strona 11
W\adimowV. itd., itp.
W rezultacie w formie książkowej Trzy minuty ciszy opublikowano
— jak już wspomnieliśmy — w wersji nie okrojonej — nie w kraju, lecz
w „tamizdacie".
Nieco wcześniej — po ukazaniu się w 1975 roku w wydawnictwie
„Posiew" Wiernego Rusłana — i, jak utrzymuje Gieorgij Władimow,
właśnie dzięki tej powieści — gdzieś „na górze" zapadła decyzja o
zwróceniu się do autora, aby „zechciał powrócid do literatury radziec-
kiej", i w tym celu „uchylono nieco drzwi" moskiewskiego czasopisma
„Sowriemiennik". Jednakże współpraca z redakcją nad opublikowaniem
wersji pierwotnej książki nie dała rezultatów. O tym wszystkim Władi-
mow wzmiankuje tylko zdawkowo, zwierzając się, iż „w ciągu tych sied-
miu lat u autora nazbierało się sporo pretensji do powieści, ponadto miał
nadzieję, że chodby częściowo zdoła odtworzyd wygryzione przez cenzu-
rę fragmenty, i — odwrotnie — opuścid te, które posłużyły jako łączniki
w zmasakrowanym tekście". W edycji „Sowriemiennika" to się nie udało:
autorowi, od którego jeszcze niedawno tak natarczywie żądano „zasadni-
czej przeróbki", teraz ani na krok nie pozwolono odstąpid od wersji ogło-
szonej w czasopiśmie, z którą cenzor „porównywał każde słowo".
Pod tym względem Wieiijy_Rusłan. Historia psa obozowego (1975), po-
wieśd krążąca w licznych odpisach w „samizdacie", takich kłopotów
jak Trzy minuty ciszy nie miała, bo się w Związku Radzieckim po prostu
ukazad nie mogła. Tu już nie wchodziły w grę tekstologiczne deformacje,
opuszczenia fragmentów, itp. Był to w całości tekst „niecenzuralny" i
żadnej szansy na opublikowanie na łamach czasopisma „Nowyj Mir" nie
Strona 12
miał.
Bodźcem do napisania Wiernego Rusłana, a ściślej poświęconych te-
matyce tej opowiadao, była ponod autentyczna historia, która wyda-
rzyła się na Dalekiej Północy po zlikwidowaniu jednego z łagrów,
uwolnieniu jego mieszkaoców, rozpuszczeniu obsługi, w tym także
„zatrudnionych" wraz z nimi owczarków nawykłych do pilnowania
więźniów zgodnie z formułą: „krok w prawo, krok w lewo — konwój
strzela bez uprzedzenia". Zrazu autorstwo ich przypisywano Sołżeni-
cynowi, niekiedy Maksimowowi. Sprawa ta wyjaśniła się dopiero
wówczas, gdy powstały na tej kanwie Wierny Rusłan trafił na Zachód i
ukazał się w druku już pod właściwym nazwiskiem .
Jest to zresztą utwór, o którym pisano i pisad będą dziejopisarze i
historycy literatury jeszcze wielokrotnie. Jako o dokumencie epoki i ja-
11
ko o dziele literackim. Chod w moim najgłębszym przekonaniu jakim-
kolwiek definicjom historyczno-teoretyczno-literackim poddawad go
nie należy. Pod żadnym względem. Także tematycznym. Psim bohate-
rom poświęcono już setki stron. Użalał się nad smętnym losem Ka-
sztanki Antoni Czechów, gloryfikował bohaterstwo Białego Kła Jack
London. Co prawda Bunin, opisując w Snach Czanga historię psa towa-
rzyszącego staremu kapitanowi w jego wędrówkach po knajpach i
wraz z nim popijającego bodajże „dżin", snuł zarazem niewesołe roz-
ważania nad kondycją ludzko-zwierzęcą. Ale były to wszystko psy —
może nie beztroskie, ale jakoś wiodące żywot na swój sposób pogod-
ny, dramatyczny na miarę nędznego bytowania, ale nie okaleczający
Strona 13
ich bez granic.
Wierny Rusłan spośród całej olbrzymiej literatury z psim światem
związanej wyłamuje się w sposób absolutny. O psach szkolonych w
taki sposób, by strzegły i kaleczyły więźniów w obozach koncentracyj-
nych — tu i ówdzie pisano. Hitlerowcy w tym celowali. Jednak tresując
i pacząc charakter swoich stróżów troszczyli się o zwierzęta, wręcz je
hołubili, co w niczym nie pomniejsza ich zbrodni. Po prostu fakt pozo-
staje faktem: hitlerowskim psom żyło się lepiej niż ludziom i lepiej niźli
ich sowieckim odpowiednikom. Żyło im się po prostu dobrze. Władi-
mow paraleli takiej nie przeprowadza. Rejestruje w sposób bezprzy-
kładny, wstrząsający, jaką rolę człowiek wyznaczył zwierzęciu w
zniewalaniu tego, który mógłby byd jego panem i przyjacielem, towa-
rzyszem doli i niedoli, żywicielem wreszcie i opiekunem. Ale człowiek
nauczył go nienawidzied tego innego człowieka, posadzonego za dru-
tami, zaszczutego podobnie jak on sam. Nauczył go też, jak do takiej
sytuacji przywyknąd, uznad ją za normalną, a nawet czerpad z niej sa-
tysfakcję. Ale oto nastanie dzieo, kiedy okaże się raptem, że ze zniewo-
leniem było lepiej i prościej, a gdy znikną łagry i kolczaste druty, nie
będzie miejsca i dla wykoślawionego zwierzęcia.
Nikt przed Władimowem nie odtworzył tak skomplikowanych za-
wiłości łączących i dzielących człowieka i zwierzę, uczucia uległości i
nienawiści, podporządkowania i buntu, dominacji i strachu, odwetu i
znowu tłumionej uległości, upiornej zależności i okrucieostwa. Chyba
w żadnym z utworów literatury światowej nie opisano z taką drobiaz-
gową dokładnością potwornych warunków psycho-fizycznych, w ja-
Strona 14
kich za sprawą zdemoralizownego przez system człowieka znalazł się
nieszczęsny wierny Rusłan, kiedy zabrakło mu władzy zniewolonych
panów. Kto został bardziej zdeprawowany — człowiek czy zwierzę?
12
Czy rozmyślania i refleksje psa obozowego nie są li tylko pochodną
wykoncypowanej wyobraźni pisarskiej Władimowa?... Sprawa nie jest
bynajmniej prosta. Mogło byd tak. Mogło też byd inaczej. Wiarygodny
portret narysowany przez Władimowa jest tak sugesywny, że każe
wierzyd wszystkiemu, o czym pisze autor. Stanowi bowiem zarazem
zaiste głębokie studium psychologiczne „dusz okaleczonych" (termin
Andrzeja Drawicza8). „Jest też jedną z najbardziej trafnych i ostrych
analiz totalitaryzmu dokonanych za pomocą środków literackich" .
Po lekturze tej bulwersującej książki chciałoby się powiedzied —
parafrazując motto Zofii Nałkowskiej do Medalionów: „Ludzie zwierzę-
tom zgotowali ten los". Władimow dał temu świadectwo zachowując
wyzbyty sentymentalizmu dystans, co przyniosło efekt, jaki rzadko
któremu z pisarzy udało się osiągnąd.
Od 26 maja 1983 roku Gieorgij Władimow mieszka wraz z rodziną
w Niemczech. Pod jego redakcją ukazało się w latach 1984-1986 dzie-
sięd numerów czasopisma „Grani" (nr 131-140). Pieriestrojka, krach ko-
munizmu, najpierw zburzenie muru berlioskiego, a potem rozpad
ZSRR zmieniły sytuację pisarza, chod nie wpłynęły bynajmniej na po-
prawę jego warunków życiowych. Trafia dziś bez przeszkód do czytel-
ników w kraju, ale wydawnictwa—jak wiadomo — nie mają środków
na honoraria... Jedna z ostatnich książek Władimowa — Generał i jego
Strona 15
armia — ukazywała się jeszcze przed laty na łamach „Kontynentu",
fragmenty drukował też miesięcznik „Znamja". Obecnie nareszcie po-
jawiło się wydanie książkowe, a zarazem jego polski przekład.
I znowu wypadnie napisad o wyjątkowości prozy Władimowa:
niezależnie od tego, jakiej dotyczy problematyki i jakiej epoki. Ta opas-
ła książka stanowi pod względem objętości wyjątek spośród wszy-
stkiego tego, co był dotychczas ogłosił drukiem, a zarazem trudno nie
powtórzyd, że i tym razem Władimow pozostał wierny sobie — swe-
mu widzeniu świata, własnemu, jakże obrazowemu stylowi, bogac-
twu języka, ścisłości używanych terminów, precyzji charakterystyk, a
także znakomicie konstruowanych równoległych wątków. Wszystko
to razem, zwłaszcza zaś zawiłości językowe i terminologiczne nie uła-
twiają życia tłumaczowi, dążącemu, aby w jakimś przynajmniej sto-
pniu przybliżyd polską wersję oryginału, tak by ten do czytelnika
dotarł w jak najmniej skażonej formie. Obfita terminologia wojskowa
zawdzięcza w przekładzie swoją precyzję specjaliście.
I tu — jak w całej prozie Władimowa — fabuła nie jest rzeczą na-
czelną, mającą przyciągnąd uwagę czytelnika, pochłaniając go bez re-
13
szty, zafascynowad niezwykłością opisywanych wydarzeo. Mamy do
czynienia z niezmiennym ciągiem wydarzeo, na które nakładają się
mikrofabularne wątki, a z nich wyłaniają się pełnokrwiste postacie, po-
spolite przypadki tworzące rzeczywistośd jednolitą i zarazem wielora-
ką, niejednoznaczną. Jego kolejne dzieło dostarczy niewątpliwie
bogatego materiału dla analiz teoretyczno-literackich, jako że wyłamu-
Strona 16
je się z wszelakich schematów, nie pozwala na łatwe zakwalifikowanie
i ujęcie w przyjęte ramy normatywne. I chyba pisarz wcale by temu nie
był rad, chod zapewne świadom jest tego, iż już od dawna jako twórca
wybitny zajął ważne i trwałe miejsce w rosyjskiej literaturze, nie stając
się — mimo wystąpieo, w których wypowiadał się stanowczo i bez
niedomówieo, mimo rozgłosu, jaki im nadawano — nigdy bohaterem
jednego sezonu.
Władimow najwyraźniej pragnie, aby jego czytelnik nie tylko po-
chłaniał fascynującą powieśd, ale jednocześnie musiał cały czas myśled,
zastanawiad się nad tym, co też wydarzyło się w jego kraju w tym tak
ważnym momencie, będącym przedmiotem chluby, świętowanym od
dziesięcioleci ze szczególną uroczystością, opiewanym w prozie, po-
ezji i pieśni. Czy wszystko, co się wówczas wydarzyło — poza bez-
mierną ilością ofiar i krzywd — godne jest czci i chwały? Jak dziś
ocenid obroocę Moskwy i twórcę ROA, generała Andrieja Własowa? A
jak uhonorowanych ponad miarę marszałków — dowódców poszcze-
gólnych frontów, dla których ilośd ponoszonych ofiar nie miała żadne-
go znaczenia, a liczył się tylko efekt ostateczny, aprobata Naczelnego i
własna kariera. Ich nazwiska — w większości z lekka tylko zaszyfro-
wane — łatwo dają się rozpoznad.
Władimow nie gromi, nie wieszczy, do niczego — zda się — nie
nawołuje, nie poucza. Mówi głosem stłumionym, bacznie wpatrując
się i wsłuchując w to, co słyszał i słyszy po dzieo dzisiejszy, co widział
i widzi nadal, co wreszcie czytał, bo z całą pewnością jego lektury są
nader bogate: sam był przecież w tamtych latach, które z taką maestrią
Strona 17
opisuje, dzieckiem. A słuchad i patrzed umie jak rzadko kto. Po swoje-
mu. I tym donośniejsze jest jego pisarstwo.
Renę Śliwowski
1. Po polsku ukazało się w tłum. O. Kalisz, „Nowa", Warszawa 1985; tytuł
oryginału: Nie obraszczajtie wnimanija maestro.
2. Warszawa 1962, PIW, przełożył Jerzy Brzęczkowski.
3. Zob. E. Starikowa, Żyzn' i gibiel szofiora Proniakina, „Znamja", 1962, nr 1,
s. 206-214.
4. Zob. S. Rassadin, O nastojaszczem i podłożem, „Junost"', 1962, nr 4, s. 70-75.
5. Tytuł oryginału: Tri minuty mołczanija; przekład polski: Czytelnik, Warsza-
wa 1973, tłumaczył Jerzy Litwiniuk.
6. A\\ men are enemies; przekład rosyjski ukazał się w 1937 roku.
7. Po polsku wydano Wiernego Rustana w drugim obiegu aż trzykrotnie: w
„Nowej" w tłumaczeniu A. Drawicza (1983), w „Kręgu" i w „Feniksie". Czytelnicy
rosyjscy musieli czekad na edycję krajową do roku 1989, kiedy to przemycaną do-
tąd przez granicę powieśd G. Władimowa opublikował na swych łamach miesięcz-
nik „Znamja".
8. A. Drawicz, Dusze okaleczone. (O Whdimoiuie i „Wiernym Rusłanie"), [w:] Spór
o Rosją, „Krąg", 1987, s. 165-169.
9. Krystyna Pietrzycka-Bohosiewicz, G. Wtadimoiv — Wierny Rusłan, [w:] Emi-
gracja i Tamizdat. Szkice o współczesnej prozie rosyjskiej, pod red. Lucjana Suchanka,
Kraków 1993, s. 162.
Rozdział I
Major Swietłookow
mglistego deszczu wyłania się i pędzi szorując oponami kół
Strona 18
po umęczonym asfalcie — „willis", król dróg, rydwan naszego Zwy-
rlęslwa. Trzaska na wietrze utytłany w błocie brezent, szaleją wyciera-
r/.ki po szybie rozmazując na niej mętne półkoliste pasy, rozwichrzona
plucha leci za nim niczym tren i osiada z sykiem.
Tak pędzi pod niebem walczącej Rosji pogrzmiewającym bezustan-
nie hukiem nadciągającej burzy czy też daleką kanonandą — wściekłe,
maleokie zwierzątko, tęponose i płaskoczołe, ryczące z pełnym zacie-
kłości wysiłkiem, by przezwyciężyd przestrzeo, przedostad się do nie-
znanego mu celu.
Chwilami i dla niego całe wiorsty drogi okazywały się nieprze-
l^ziliu* — z powodu lejów, które wyrwały asfalt na całą szerokośd, za-
l.tnych po samą powierzchnię ciemną mazią — wtedy przeskakuje rów
pi/.ybrzeżny i pożera drogę, rycząc, zrywając warstwy gliny wraz z
11 ,i w,), wirując w rozwalonej koleinie; wydostawszy się z ulgą, nabiera
/.nowu szybkości i pędzi, pędzi aż po horyzont, a za nim pozostają mo-
kre, postrzelane zagajniki z czarnymi sękami i stertami opadłych liści,
wyp.ilone szkielety samochodów porzuconych tu, by dokonały swego
#.ywolii na poboczach, i kominy wsi i futorów, z których ostatni dym
tm/edl już dwa lata temu.
Trafia czasem na mosty sklecone z pospiesznie okorowanych bierwion
¦ 4 m >k poprzednich z zapuszczonymi w wodę zardzewiałymi kratownicami
mknie po tych bierwionach niczym po klawiszach, podskakując ze
17
I
zgrzytem a pomost jeszcze chwieje się i skrzypi, kiedy po „willisie"
Strona 19
śladu już nie ma, tylko niebieskie wydechy silnika unoszą się nad czar-
ną wodą.
Trafia też na szlabany — i na długo zatrzymują go, ale omijając z
impetem kolumnę furgonów sanitarnych przebija sobie drogę stanow-
czym klaksonem, dociera do samych torów i pierwszy wskakuje na
przejazd omal nie gruchocząc ogona eszelonu.
Trafia na „korki" — z jadących w przeciwnym i poprzecznych
kierunkach potoków pojazdów, z ciżby rozpaczliwie trąbiących samo-
chodów; regulujące ruch zziębnięte dziewczęta, o mężnych twarzach i
z przekleostwem na ustach, rozpruwają owe „korki", z trwogą spoglą-
dając na niebo i każdemu podjeżdżającemu samochodowi grożąc z da-
leka berłem — dla „willisa" jednakże znalazło się przejście i
zgromadzeni kierowcy długo patrzyli mu w ślad z niedowierzaniem i
nieokreślonym smętkiem.
Oto zniknął za pagórkiem, za samym jego szczytem i ucichł —
jakby się zapadł, umordowany do szczętu, ale nie — wynurzył się na
górce, pieśo pełną uporu zawodzi motor i od niechcenia pełznie pod
kołem lepka rosyjska wiorsta.
Czym — dla kierowcy, który już skamieniały na swym siedzeniu
wpatrywał się w drogę tępym wzrokiem i bacznie, mrugając zaczerwie-
nionymi powiekami usiłował od czasu do czasu z zawzięciem człowieka,
który od dawna już nie spał, zapalid przylepiony do wargi niedopałek —
była Kwatera Główna Sztabu Wodza Naczelnego? „Kwatera Główna"
— słyszał i majaczyło mu się coś wzniosłego i statecznego, wznoszące-
go się nad moskiewskimi dachami niczym spiczasty baśniowy terem*,
Strona 20
zaś u jego podnóża — długo oczekiwany postój, otoczone murem i za-
stawione samochodami podwórze, na podobieostwo zajazdu, o któ-
rym gdzieś tam słyszał czy też czytał. Ktoś tu ciągle przybywa, kogoś
tam odprowadzają, i płynie pomiędzy kierowcami nieustanny potok
rozmowy — nie ustępując owym rozmowom, jakie prowadzą ich pa-
nowie-generałowie w mrocznych zacisznych urzędach, za ciężkimi
aksamitnymi kotarami, na dziewiątym piętrze. Powyżej dziewiątego
piętra wyobraźnia kierowcy Sirotina — który przeżył całe życie na par-
terze i niczego innego nie znał — nie sięgała; wszelako znajdowad się
terem — częśd mieszkalna Kremla
18
) >i miżej zwierzchnikom również nie przystoi: toż minimum wypada co
najmniej pół Moskwy z okien obserwowad.
I Sirotin byłby okrutnie rozczarowany, gdyby się dowiedział, że
Kwatera Główna schowała się głęboko pod ziemią, na stacji metra im.
Kirowa, a jej gabinety oddzielone są przegródkami z dykty, w wago-
iiiii h zaś unieruchomionego pociągu rozmieściły się bufety i szatnie.
Uyloby to całkiem niepoważne, byłoby to głębiej ukryte niźli bunkier
I htlera; nasza Kwatera Główna tak się rozlokowad nie mogła, „bun-
kier" ten był przecież przedmiotem drwin. Co prawda nie napędziłby
l«*u bunkier nikomu takiego pietra, z jakim schodzili do metra na wpół
/giętych, jakby z waty, nogach, generałowie.
Właśnie tu, u podnóża, gdzie przystanął ze swoim „willisem", Si-
I1 >l im liczył na to, że dowie się czegoś o swym dalszym losie, który mó-
y,ll>y się połączyd znowu z losem generała, a mógłby potoczyd się