Wizerunek zla - MASTERTON GRAHAM
Szczegóły |
Tytuł |
Wizerunek zla - MASTERTON GRAHAM |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Wizerunek zla - MASTERTON GRAHAM PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wizerunek zla - MASTERTON GRAHAM PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Wizerunek zla - MASTERTON GRAHAM - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Graham Masterton
Wizerunek zla
Przelozyl Pawel KorombelZysk i S-ka Wydawnictwo Tytul oryginalu Picture ofEvil Copyright (C) 1985 by Graham Masterton Copyright (C) 1997 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s. c., Poznan
ISBN 83-7150-176-5
Zysk i S-ka
Wydawnictwo s.c. ul. Wielka 10,61-774 Poznan fax 526-326 Dzial handlowy tel./fax 532-751 Redakcja tel. 532-767 Printed in Germany by Elsnerdruck-Berlin Boullion, 12 stycznia Gdy tylko zobaczyl ja stojaca pod lipami z podniesionym kciukiem i nylonowym czerwonym plecakiem opartym obok o barierke, od razu dostrzegl w niej potencjalna ofiare. Przejechal jeszcze dziesiec czy dwadziescia jardow, a potem skierowal wielka, czarna limuzyne Yanden Plas do kraweznika.
Siedzial bez ruchu, nie wylaczajac silnika i sledzac ja we wstecznym lusterku.
Widzial, jak podnosi plecak, robi dwa, trzy kroki w jego kierunku i waha sie, najwidoczniej niepewna, czy to ze wzgledu na nia sie zatrzymal. Sliczna, pomyslal. Idealna.
Byl mglisty, widmowy poranek. Ponizej poreczy parujac, cicho plynela rzeka Semois. Ruiny starych zabudowan Boullion, wznoszace sie po obydwu brzegach, oblepialy stoki wzgorza jak porzucone gniazda jaskolek i wron. W Ardenach, w poblizu granicy francuskiej, byl styczen. Czas wilgotnych lisci, ociekajacych woda drzew i dzwoniacej w uszach ciszy. Czas, w ktorym chmury wisialy tak nisko, ze latwo bylo uwierzyc, iz reszta swiata zniknela ze szczetem.
Z plecakiem obijajacym sie o ramie dziewczyna biegla w jego strone. Ze zlotej papierosnicy wyjal papierosa, ale nie zapalal go. Kiedy zblizyla sie do samochodu, opuscil szybe i czekal. W porannym powietrzu unosila sie ostra won wedzonych mies, tytoniu i rzecznej wody.
-Merci monsieur.-Dziewczyna oddychala ciezko. - Je suis en voyage h Liege.
-A Liege? - Usmiechnal sie.
Choc siedzial w samochodzie, mogla dostrzec, ze jest wysoki. Ponad szesc stop wzrostu. Mial koscista, arystokratyczna twarz. Siwe, odrzucone do tylu wlosy, wpadniete policzki, ciezkie powieki. Waskie, subtelne usta. Nosil jeden z tych szarych, szytych na miare garniturow, ktore wygladaly, jakby zaprojektowano je specjalnie z mysla o wlascicielach luksusowych wloskich hoteli. Jego bladokremowa koszula nalezala do kategorii "bielizny dla dzentelmenow". Na szczuplym lewym nadgarstku zegarek Piaget, tak plaski i niepozorny, ze musial byc nieprawdopodobnie kosztowny.
-Allez-vous a Liege? - spytala dziewczyna.
Mowila z amerykanskim akcentem i teraz, kiedy znalazla sie blisko niego, widac bylo wyraznie, jak amerykanska byla rowniez jej uroda. Wlosy ciemnoblond, zaplecione w warkoczyki; szeroko otwarte oczy w kolorze lazuru; usta o pelnych wargach, jednoczesnie niewinne i prowokujace; zdrowe, biale zeby. Byla mlodsza i drobniejsza, niz to mu sie poczatkowo wydawalo, choc pod wiatrowka z zolta podszewka dostrzegal kragle ksztalty, ktore zawsze robily na nim nieodparte wrazenie.
-Amerykanka? - spytal.
-Tak - odparla, patrzac na niego z ciekawoscia, gdyz jego akcent rowniez byl amerykanski. Ostro, wyraznie modulowane spolgloski z lepszych okolic Nowej Anglii. Moze Cap Code albo wiejskie okolice Connecticut.
-A pan? Jest pan Amerykaninem, jesli wolno spytac?
-Prosze, wsiadaj. Nie zawioze cie az do Lidge, ale moge podwiezc cie do Rochefort, a stamtad latwo bedzie ci cos zlapac dalej.
-Ratuje mi pan zycie - podziekowala dziewczyna. - Myslalam, ze bede tu stala do konca swiata.
Pochylil sie i otworzyl drzwi. Wrzucila plecak na tylne siedzenie i wsiadla.
-Dzis rano udalo mi sie wreszcie wykapac i umyc wlosy - powiedziala.
-Aha - odparl. On sam roztaczal zapach wody kolonskiej Chrystiana Diora.
-Jaki wspanialy stary samochod - zauwazyla, gdy zatrzasnal drzwi. - Wystarczy spojrzec na deske rozdzielcza. Prawdziwe drewno.
-To limuzyna Yanden Plas Princess - wyjasnil. - Zostala wykonana w latach szescdziesiatych dla ksiecia Luisa de Rochelle. Od czasu do czasu pozwala mi z niej skorzystac, kiedy mam ochote pokrecic sie tu i tam.
-Przyjazni sie pan z ksieciem?
Tym razem jego usmiech byl nieco enigmatyczny.
-Przez wiekszosc lat po wojnie moja rodzina i ja zajmowalismy czesc jego zamku.
On spedza czas glownie na poludniu Francji, wiec nie widujemy sie z nim zbyt czesto. Lubi hazard, rozumiesz. Odziedziczyl zbyt wiele, zeby wyszlo mu to na dobre, i teraz nie potrafi sie powstrzymac od szastania pieniedzmi.
Ruszyl od kraweznika, nie wlaczajac migacza. Silnik zajeczal glosno, kiedy zblizali sie do rozjazdu po zachodniej stronie mostu w Boullion.
-Powinienem sie przedstawic - powiedzial, wyciagajac dlon. - Jestem Maurice Gray.
. - A czy ja powinnam pana znac? - spytala dziewczyna. Kierowca przedstawil sie takim tonem, jakby to bylo oczywiste.
-Nie, oczywiscie, ze nie - odparl. - Jestem dzieckiem Ameryki, ale zbyt dlugo zylem na obczyznie, aby ktokolwiek mnie pamietal. Wlasnie zeszlego tygodnia przeczytalem w "Timesie", ze odszedl moj ostatni znajomy z dawnych lat.
Dziewczyna juz miala zaprzeczyc, ze wcale tak staro nie wyglada. Moze na piecdziesiat piec. Najwyzej na szescdziesiatke. Ale potem uznala, ze lepiej bedzie pominac milczeniem jego uwage, wiec tylko usmiechnela sie, kiwnela glowa i powiedziala:
-Coz, tempus fugit.
Uwazala ten zwrot za beznadziejny komunal, ale lepsze to niz powiedzenie czegos klopotliwego. Jej matka zawsze mowila klopotliwe rzeczy, na przyklad prosila doktorow filozofii o porade w sprawie swoich odciskow, i dziewczyna poprzysiegla sobie, ze nigdy nie bedzie do niej podobna.
-Jestem Alison Shrader. Bali State University w Muncie, Indiana.
-Prosze, prosze - powiedzial Maurice Gray. - Muncie. Znalem kiedys okuliste z Muncie. Zaraz po wojnie popelnil samobojstwo.
Alison nie wiedziala, co ma na to odpowiedziec. Mineli stary, kamienny most.
Rzeczna mgla klebila sie pod nim jak pelne zalu wspomnienia.
-Jadlas cos? - spytal.
Alison wskazala w kierunku przeciwleglego brzegu, na ktorym usadowily sie dwie czy trzy obskurne kafejki.
-Jadlam sniadanie w Cafe de la Citadelle - wyjasnila, wymawiajac te nazwe takim tonem, jakby mowila o najwspanialszej restauracji w Belgii. - Kaszanka i szklanka piwa. Pyszne. W kazdym razie nie najgorsze. Jadalne.
Maurice Gray usmiechnal sie.
-Mam nadzieje, ze wiesz, z czego robi sie kaszanke.
-Nie musi mi pan przypominac. Ale to jest chyba pozywne? Zreszta nie stac mnie na nic innego. Staram sie, by moje wydatki nie przekraczaly stu piecdziesieciu frankow dziennie.
-Godne pochwaly. Mozna zyc jak krol za sto piecdziesiat frankow dziennie, jezeli sie wie, gdzie jadac, i ma sie bogatych przyjaciol.
Jechali przez boczne ulice miasta; prowadzil jedna reka, a druga siegnal po papierosnice.
-Masz moze ochote na papierosa?
-Nie pale, ale prosze sie nie krepowac.
-Nie, nie - powiedzial Maurice Gray i schowal papierosa. - Szanuje prawa niepalacych.
-Jaka piekna papierosnica.
-Tak - odparl - dal mi ja ojciec przed moim wyjazdem do Sudanu. Widzisz, jedna strona jest dokladnie wypolerowana, mozna jej uzywac jako heliografu.
Poruszyl papierosnica udajac, ze sle sygnaly Morse'a przez pustynie.
-Wielblady... padaja... przyslijcie... szampana...
Zwolnili, bo zajechal im droge halasliwy motorower, prowadzony przez starszego mezczyzne. Jego zona, ktora ledwo miescila sie na bagazniku, trzymala obu rekami bagietki, seler i peta kielbasy.
-Naprawde mieszka pan w zamku? - pytala Alison.
-Z przykroscia stwierdzam, ze niezbyt eleganckim. Coz, niewiele ich zostalo.
Wiekszosc zlupili kolejni najezdzcy, a wiele z czasem po prostu sie rozsypalo.
Nasz nie jest wyjatkiem.
Opuscili Boullion i pieli sie teraz na wzgorze, kierujac ku glownej drodze na Lidge. Pola po obu stronach szosy zalegala blada mgla. Na srebrnej trawie paslo sie biale bydlo rasy fryzyjskiej, ktore wygladalo, jakby zeszlo z pejzazy Brueghla. Na szczycie wzgorza stal wielki pomnik ku czci ofiar drugiej wojny swiatowej - rdzewiejaca kompozycja zespawanych ze soba, abstrakcyjnie przedstawionych mieczy i lemieszy. Najezona i prymitywna, we mgle robila wrazenie symbolu poganskiej bitwy.
-Czuje sie, jakbym byla tu na pielgrzymce - odezwala sie Alison.
-Na pielgrzymce? - spytal Maurice Gray.
Objal spojrzeniem jej splowiale dzinsy i zablocone buty Care
8
Bears. Ze swym zadartym noskiem prezentowala klasyczny amerykanski profil.Marilyn Monroe, Candice Bergen i Bo Derek zmieszane razem w koktajl piegow i swiezosci.
-Jakiego rodzaju? - zainteresowal sie. - Ze wzgledow sentymentalnych czy naukowych? . - Moj ojciec walczyl tu podczas wojny - powiedziala Alison. - Bral udzial w bitwie o Bulge.
-Aha - mruknal Maurice Gray.
Jego oczy pozostaly dziwnie martwe, jakby te slowa nie wywolywaly w nim zadnego oddzwieku.
-Zostal ranny podczas walk o Li6ge - wyjasnila Alison. - Pociskiem z niemieckiego mozdzierza, jak twierdzil. Odlamki utkwily mu w mozgu.
Koniuszkami palcow dotknela lewej skroni, jakby wyczuwajac tam szrapnel.
-Oczywiscie nie wiem, jaki byl, kiedy spotkal matke. Zawsze opowiadala, ze umial cieszyc sie zyciem. Ja pamietam go zimnego i pelnego rezerwy. Wygladal i mowil tak, jakby myslami byl gdzies daleko. Nigdy nie powiedzial gdzie. Mama mowila, ze kiedy wrocil z wojny, poczula, ze go stracila. Jakby polegl. Stracila mezczyzne, za ktorego wyszla za maz. Zamiast tego miala kogos, kto wygladal jak jej maz i mowil jak jej maz, ale nim nie byl. Chyba tylko dlatego postanowila mnie urodzic. Rozumie pan, probowala sciagnac go z powrotem z tego jakiegos psychicznego oddalenia, w jakim zyl.
Maurice Gray milczal przez chwile. Potem podniosl reke i odezwal sie z lekkim odcieniem ubolewania:
-Wojna przyniosla wiele tragedii. Jest normalne, ze zjawilas sie tu, zeby uczcic je i upamietnic.
Alison starla koncem szalika zaparowana swym oddechem szybe.
-Ojciec juz nie zyje. Umarl w zeszlym roku. Czulam, ze musze zobaczyc miejsce, gdzie zostal ranny, miejsce, w ktorym naprawde byl soba. Myslalam, ze to otoczenie pomoze mi go zrozumiec. Nie wiem. W jakis niezrozumialy sposob wyobrazalam sobie, ze on tu nadal bedzie. Czy to nie brzmi glupio?
Maurice Gray potrzasnal glowa.
-Kimze my jestesmy, aby pytac, ktora czesc istoty ludzkiej zdolna jest przetrwac dlugo po tym, gdy minie jej czas?
-Miala ze mna jechac przyjaciolka - powiedziala Alison - ale potem zmienila zdanie. No, rodzice kazali jej zmienic zdanie. Powiedzieli, ze sa przeciwni uganianiu sie za upiorami. Maurice Gray usmiechnal sie.
-Ci ludzie z Muncie w Indianie nie siegaja szczytow subtelnosci, prawda?
-Dziekuje za komplement, ja tez jestem z Muncie.
-Alez oczywiscie. Ale zawsze znajda sie chlubne wyjatki - czego jestes doskonalym przykladem - ktore potrafia stawic czolo przesadom.
Skrecili z glownej szosy i jechali prosta, waska droga wiodaca do Rochefort.
Dalej od rzeki mgla zaczela rzednac i przejrzyste promienie slonca rozswietlily pola, pomalowane na szaro stodoly oraz zolte i bursztynowe drzewa.
-Czy zamek jest daleko stad?
-Niedaleko - odparl. - Jest na samym krancu malej wioski o nazwie Ve"ves. Nie sadze, abys kiedys o niej slyszala.
Alison potrzasnela glowa. Slonce nagle wypelnilo wnetrze samochodu i zalsnilo na wypolerowanej do polysku desce rozdzielczej z drzewa orzechowego.
-Jak przypuszczam, spieszysz sie do Lige? - spytal Maurice Gray.
-Niespecjalnie. Mam jeszcze tydzien na Europe.
-Otoz mam mysl.
-Jaka?
Usmiechnal sie do niej przepraszajaco.
-Zastanawialem sie, czy nie zechcialabys odwiedzic mojego zamku i zjesc ze mna lunchu. Bardzo nie lubie byc sam; dlatego zatrzymalem sie i zaproponowalem ci podwiezienie. Uwielbiam towarzystwo i ciekawa rozmowe. Ale nie czuj sie niczym zobowiazana. Jesli wolisz, odwioze cie wprost do Rochefort i nie bede mial zadnych pretensji.
Alison nie mogla nie odwzajemnic mu sie usmiechem.
-Jest pan taki staroswiecki. Nie mowie tego zlosliwie. Uwielbiam to. Ale panskie maniery sa jak... no, jak z filmu Przeminelo z wiatrem. Cos w tym stylu.
-Coz, zylem w Europie przez dlugi czas. Podejrzewam, ze nie moglem nie zarazic sie europejska galanteria. Europejczycy to czarujacy ludzie.
10
Alison rozpiela kurtke. Maurice Gray ukradkowo zerknal w bok i dojrzal kraglosc piersi pod bialym, miekkim swetrem oraz ostry blysk srebrnego krzyzyka.-Prosze wybaczyc to, co powiem, ale w tym samochodzie jest naprawde goraco.
. - Ogrzewanie mozna nastawic tylko na dwie pozycje: Antarktyde lub Hades.
Alison rozesmiala sie.
-Naprawde chce mnie pan zaprosic na lunch? Nie bede nikomu przeszkadzac?
-Komu mialabys przeszkadzac?
-Nie wiem. Nie ma pan sluzacych albo kogos takiego? Maurice Gray skinal glowa.
-Tak, mamy sluzacych. Ale mamy ich po to, aby nam sluzyli. Nasze problemy w tym wzgledzie nie przypominaja klopotow ludzi w Stanach. Nasi sluzacy sa chetni do pracy i posluszni, tak jak to bylo za dawnych, szczesliwych dni.
-No, jezeli to nie bedzie przeszkadzac...
Maurice Gray podniosl dlon, jakby chcial polozyc ja na udzie Alison, ale powstrzymal sie i cofnal ja, kladac z powrotem na kierownice.
-Recze ci - powiedzial niezwykle lagodnym glosem - ze to absolutnie nie bedzie przeszkadzac.
Zajelo im godzine, nim dotarli do wysokiego masywu gorujacego nad dolina Mozy.
Znow nadciagnely chmury i niebo nabralo szarostalowego koloru. Niemniej jednak mieli stad widok na cale mile wokol, jakby znalezli sie na dachu swiata. Lasy, pola, odlegle gory i wiatr, ktory miotal kurzem w poprzek drogi.
Maurice Gray skrecil w prawo, w dol waskiej drogi z drogowskazem "Veves". Po raz pierwszy poczul, ze Alison zaczyna miec watpliwosci, czy dobrze zrobila, przyjmujac jego zaproszenie na przejazdzke, usmiechnal sie wiec uspokajajaco i zanucil pare taktow szlagieru Le Pingre de Paris.
Droga wila sie w dol, wsrod opadajacych z pochylosci pol. Szare niebo stalo sie tak mroczne, ze Maurice Gray musial wlaczyc swiatla. Zaczelo padac i przezroczyste krople rozlaly sie na przedniej szybie samochodu.
-Ojciec zawsze powtarzal, ze chcialby tu wrocic - powie11 dziala Alison. - Ten kraj jest naprawde dziki, czyz nie? Czuje sie, jakbym trafila w sam srodek bajki. Wie pan, jak w Spiacej Krolewnie, gdy wokol zamku rozrastaja sie kolczaste krzewy.
-Nie powinnas zbyt duzo czytac - zauwazyl Maurice Gray. - Czytanie jest szkodliwe dla ducha. Pamietasz, co ktos kiedys powiedzial: "Ci, co odczytuja symbole, czynia to na wlasna zgube".
-Niezbyt rozumiem, co to znaczy.
-To znaczy, ze z badaniami tego, co ukrywa sie pod powierzchnia, zawsze wiaze sie ryzyko.
Mineli Chlteau de Ve*ves, wysoki zamek z okraglymi wiezyczkami, z ktorego, jak uwazano, czerpal inspiracje Walt Disney przy kreceniu Krolewny Sniezki. Maurice Gray powiedzial, ze nie wyobraza sobie Walta Disney a, w jego wytartym garniturze i za szerokich spodniach, stojacego tu, w srodku Ardenow, i podziwiajacego ChS-teau de V6ves.
-Ci, co mieszkaja w Hollywood, nigdy nie podziwiaja niczego, zwlaszcza tego, co stwarza obietnice niesmiertelnosci. Kiedy swym przekletym filmem polkna jakas piekna budowle - zamek czy palac - zniszcza go rownie pewnie, jak gdyby zjawili sie w nim z ekipa do wyburzania. To samo jest z ludzmi. Kogokolwiek sfilmuja, zabijaja go rownie skutecznie, jakby zamiast kamery wymierzyli w niego naladowana bron.
-Naprawde nie rozumiem, o co panu chodzi - powiedziala Alison.
Maurice Gray podniosl palec.
-To bardzo proste. Twoj obraz jest tym, czym ty jestes. Pojmujesz to? Obraz, za posrednictwem ktorego ukazujesz sie swiatu - to ty. Jak myslisz, dlaczego tubylcy w Afryce tak sie bali fotografowania? Za tamtych dni wiedziano, ze dzieki proznosci jestesmy zabezpieczeni przed spojrzeniem sobie w twarz.
Wiedziano, ze za kazdym razem, kiedy ktos maluje twoj portret lub robi ci zdjecie, doslownie zabiera ci cos, cos z twego wizerunku, czesc ciebie. Twoja twarz starzeje sie nie od wewnatrz, nie ze starosci, ale z zewnatrz, poniewaz korzystaja z niej i wykorzystuja ja inni. Twoja twarz starzeje sie dlatego, ze jest ogladana czy fotografowana. Dalej mnie nie rozumiesz? Coz, zrozumiesz.
Twoja twarz jest tym samym, co opona samochodowa-wybacz, prosze, te niefortunna metafore. Zdzieraja i niszczy wszystko to, o co sie otrze. Nie od wewnatrz, ale
12
od zewnetrznego tarcia. Jak myslisz, dlaczego Arabki nosza kwefy? Nie ze skromnosci, ale by uciec przed spojrzeniami innych, by zachowac mlodosc.-Naprawde nie wiem. To znaczy, nie rozumiem. Mowi pan, ze ludzkie twarze starzeja sie od tego, ze inni na nie patrza i fotografuja?
Maurice Gray zwolnil, a potem skrecil w prawo, pod gore stromej, wysypanej luznym zwirem, cienistej drogi. Po lewej stronie, pod drzewami o nisko zwisajacych galeziach, Alison zobaczyla owce, pasace sie na nienaturalnie zielonej trawie. Przed nimi otwieral sie ciemny tunel z drzew. W zalegajacym tam mroku Maurice Gray prowadzil woz ze swoboda zrodzona z dlugiego doswiadczenia.
Wjechali na przestronny, wysypany bialym zwirem podjazd. Przed nimi wznosil sie potezny gotycki zamek z wielka centralna wieza. Pomiedzy iglicami, wiezyczkami i niebieskimi okiennicami widac bylo co najmniej sto okien; na nizszych pietrach rozmieszczono calymi rzedami wysokie francuskie okna, ktore blyszczaly jak rtec w mrocznym swietle poranka. Musialy znajdowac sie tam westybule oraz sale balowe i bankietowe.
Wrazenie bylo takie, jak gdyby wielki londynski dworzec kolejowy przeniesiono w belgijskie lasy i postawiono na grzbiecie wysokiego wzgorza, panujacego nad romantycznym ogrodem z okraglym stawem, tryskajaca fontanna i kepami jesionow.
Efekt okazal sie rownoczesnie dramatyczny i oniesmielajacy: dzielo czlowieka, ktory wyposazony w bogactwo i arogancje usiluje narzucic wole naturze. Z jakiejs przyczyny, ktorej nie byla w stanie zrozumiec, Alison zaczela czuc sie osamotniona i nieszczesliwa. Kiedy Maurice Gray zatrzymal samochod przed kamiennymi szarymi schodami, pozalowala, ze brak jej odwagi, by poprosic go o podwiezienie z powrotem do glownej drogi, aby mogla kontynuowac podroz do Liege.
-To niewiarygodne - powiedziala, rozgladajac sie wokol.
Maurice Gray stal troche dalej, z rekami schludnie wlozonymi do kieszeni marynarki. Przypominaly eleganckie listy, czekajace na wyslanie. Usmiechnal sie i powiedzial:
-Podoba ci sie? Jest okropnie wulgarny. Ale chodzmy zjesc lunch. Oprowadze cie potem. Lubisz zajaca? Dziczyzna jest tu calkiem niezla.
Weszli po schodach i wkroczyli do wielkiego, rozbrzmiewaj ace13 go poglosem holu, wylozonego zylkowanym marmurem. Staly tam palmy w donicach i zakurzona czerwona kanapa Chesterfield, ale cale to miejsce robilo niemile wrazenie opuszczonego.
Gumowe podeszwy butow Alison zapiszczaly na marmurze, kiedy obrocila sie i powiedziala:
-Moze lepiej darujmy sobie lunch. Dlaczego po prostu nie podwiezie mnie pan z powrotem do szosy? Na pewno uda mi sie latwo zlapac stop do Liege. Nie musi sie pan mna juz przejmowac.
-Alez wcale mi nie przeszkadzasz - powiedzial Maurice Gray. - Nie czuj sie oniesmielona tylko dlatego, ze wszystko jest tu tak przytlaczajace. Wejdzmy na gore, pokaze ci wieze. Jest naprawde niezwykla.
-Czuje sie skrepowana - powiedziala Alison. Glos Maurice'a Graya odbil sie echem.
-Nie masz powodu. Dlaczego mialabys byc skrepowana? Prosze, chodz. - Rozlozyl szeroko rece i usmiechnal sie do niej zachecajaco. - Przeciez tylko zapraszam cie na lunch.
Alison nerwowo potarla kciuk o zeby i nie odezwala sie.
-Prosze - powtorzyl.
Alison rozejrzala sie po holu. W swietle zmroku widac bylo unoszacy sie kurz.
Kurz, ktory musial unosic sie tu od wielu lat.
-Przepraszam, wszystko jest nie tak. Czuje sie, jakbym sie narzucala.
-Alez oczywiscie, ze sie nie narzucasz - zapewnil ja Maurice Gray. Wyciagnal pieknie utrzymana dlon. - Jak pamietasz, to ja cie zaprosilem. Trudno wiec mowic o narzucaniu sie. Chodz. Przez ten czas moglbym ci pokazac zamek.
-Chyba nie chce. Wiem, ze to brzmi glupio, ale jest tu cos takiego, ze naprawde czuje niepokoj. Chyba nigdy nie poznalam nikogo, kto by zyl w tak starym domu.
-Starym? - zdziwil sie Maurice Gray. - Ten dom nie jest stary. Budowa zakonczyla sie zaledwie w jedenastym roku tego stulecia. Trudno przeciez powiedziec, ze to dawno. Nie czuj sie tak oniesmielona. Wiem, ze jest tu troche grobowo. Nikt z mojej rodziny - poza siostra - za nim nie przepada, ale ona zawsze miala manie wielkosci. Niemniej jednak jest to nasza siedziba, a w lecie potrafi byc tu calkiem uroczo.
-Chyba zrobilam blad - powiedziala Alison, czujac ogarnia14 jaca ja panike. - Wolalabym sie stad wydostac. Prosze. To moja wina, jestem histeryczka. Ale to wszystko jakos mnie przytloczylo, rozumie pan, i naprawde wolalabym, zeby mnie pan zawiozl z powrotem do glownej szosy.
-Bez lunchu? - spytal.. - Prosze. Nie jestem glodna.
-Alez, na litosc boska - usmiechnal sie Maurice Gray - ostatnia rzecz, jakiej bym pragnal, to trzymanie cie tu wbrew woli. Jezeli nie masz ochoty na lunch, to w porzadku, rozumiem. Zdaje sobie sprawe, ze musialem byc zbyt obcesowy.
Zechciej mi wybaczyc. Jestem samotny i znudzony i nie zadalem sobie trudu, aby pomyslec, jakie wrazenie moge na tobie wywrzec, mowiac takie dziwne rzeczy i sprowadzajac cie do tego ponuro wygladajacego zamczyska. Przepraszam. Zechciej mi wybaczyc. Powiedz, ze mi wybaczasz.
-No, wybaczam - wymruczala niepewnie Alison.
-To wspaniale. Nie powinnas sie obawiac tego miejsca. Pozwol, ze zabiore cie na wieze; jest tam cudownie.
-No dobra - powiedziala. - Ale gdzie sa panscy sluzacy?
-Sadze, ze w kuchni - rzucil mimochodem Maurice Gray. Wszedl pierwszy przez ogromne debowe drzwi do dlugiego, wysokiego, wykladanego marmurem holu. Po prawej stronie wielkie schody prowadzily na gorne pietra. Na kazdej scianie wisialy portrety antypatycznie wygladajacych ludzi, w strojach z dawnych epok.
-Rodzina de Rochelle - wyjasnil Maurice Gray. - Nie ma zadnych zwiazkow z nasza rodzina, musisz wiedziec. Popatrz na ich male, swinskie oczka. Trzeba wiekow skapstwa, aby miec takie oczy. Rzeklbym, iz to najbardziej chciwa dynastia w Europie.
Zaczal wchodzic odbijajacymi echo schodami i Alison nie miala innego wyboru, tylko ruszyc za nim. Zauwazyla, ze obcasy jego wloskich butow sa wyglansowane do polysku. Zatrzymal sie na pierwszym podescie i pokazal jej gablotke pelna porcelany z SeVres.
-Widzisz ten serwis obiadowy? Zostal zrobiony dla Ludwika XVI. Czterysta osiemdziesiat piec sztuk, wszystkie recznie malowane.
Dotarli do drugiego podestu, kiedy otwarly sie boczne drzwi i pojawil sie mlody Belg. Byl szczuply i drobny; mial spiczasty nos. Wlosy sterczaly mu na czubku glowy jak grzebien kakadu.
15
-Ach, Paul - powiedzial Maurice Gray. - Zastanawialem sie, gdzie sie podziewasz. Ta mloda dama jest zaproszona na lunch.Mlody czlowiek popatrzyl na Alison szarymi, wodnistymi oczami. Potem schylil glowe i odezwal sie z mocnym flamandzkim akcentem.
-Oczywiscie, panie Gray. Dam znac, kiedy bedziemy gotowi.
Alison poczula sie teraz duzo pewniej, kiedy wiedziala, ze nie jest sama z Maurice'em Grayem. Znalezc sie w dziwnym, gotyckim zamku w srodku belgijskich lasow - to troche za bardzo przypominalo wstep do filmu grozy. Chociaz usilowala przekonac sama siebie, ze Maurice Gray jest czlowiekiem absolutnie godnym zaufania i ze wokol znajduje sie mnostwo innych ludzi, czula sie dziwnie nierealnie, kiedy pokonywali jeszcze jedna kondygnacje schodow. Spozierajac przez okna wiezy, widziala wysypany zwirem dziedziniec, zywa zielen ogrodow i niebo koloru atramentu. Samochod Maurice' a Graya, zaparkowany przy schodach, wygladal jak zabawka.
-Mam tu pokoj tylko dla siebie - wyjasnil. - To jedyne miejsce, w ktorym moge zazyc samotnosci.
-Ale ma pan fantastyczny widok - powiedziala Alison.
Dotarli do pokoju Maurice'a Graya. Byl stosunkowo maly, nie dluzszy niz dwadziescia stop i nie szerszy niz pietnascie. Jego okna z szybami oprawionymi w olow wygladaly na zachod, ku wzgorzom, pomiedzy ktorymi plynela Moza.
Wywoskowana debowa podloga byla przykryta szaroniebieskim perskim dywanem. Sciany byly nagie, a umeblowanie skape: debowe loze przykryte biala kapa z brukselskimi koronkami, biurko i krzeslo.
-Jakos tu klasztornie, jesli mozna tak powiedziec - zauwazyla Alison.
Rozbawiony Maurice Gray potakujaco kiwnal glowa.
-Sadze, ze masz racje. Ale kiedy sie skosztowalo wszystkich potraw, pilo wina wszelkich gatunkow i doswiadczylo wszystkich rodzajow romantycznych uniesien - coz pozostaje, poza klasztorem?
-Mozemy teraz zejsc na dol? - spytala Alison.
-Oczywiscie. Ale najpierw pozwol, ze ci pokaze widok z izby zegarowej.
Weszli teraz na ostatnia kondygnacje schodow, ktora wygladala jak ciasna spirala z ozdobnych metalowych pretow. Echo ich krokow rozbrzmiewalo az w holu u stop wiezy. Na szczycie znajdowal sie maly,
16
ciemny pokoj, w ktorym powoli tykal mechanizm wiezowego, czterostronnego zegara Zebate kola, sprezyny i osie - wszystko to lagodnie blyszczalo od oleju. Tylko jeden promien swiatla przecinal pokoj, wpadajac przez szczeline obserwacyjna obok wschodniej tarczy.-Spojrz tu - zaproponowal Maurice Gray. - Bedziesz oszolomiona widokiem.
Alison pochylila sie i spojrzala przez szczeline. Nagly promien swiatla zaswiecil jej w prawe oko -jak przy badaniach w gabinecie okulisty. Oko tak niebieskie, jak polny chaber. Maurice Gray stal za nia z opuszczonymi rekoma i lekko podniesionym podbrodkiem: obraz mezczyzny dajacego wyraz swej pysze w ustroniu wlasnej izby zegarowej.
-Widze fontanne - powiedziala Alison.
-A dalej?
-Stajnie. Przynajmniej to wyglada na stajnie. Maurice Gray wyjal z wewnetrznej kieszeni noz o krotkim, szerokim ostrzu, ktore blysnelo jasno, gdy go podnosil.
-A co widzisz za stajniami?
-Sad, jak sadze. To grusze?
-Tak. Najlepszego gatunku williamsy. Mechanizm zegara tykal i skrzypial.
Maurice Gray zrobil cicho krok do przodu. Noz spoczywal swobodnie w jego otwartej dloni.
-Prawie poludnie - powiedzial. - Jesli nie chcemy, zeby nam dzwonilo w uszach przez reszte dnia, powinnismy zejsc na dol, zanim zegar zacznie bic.
-A tam, przy murze, jest ogrodek zielny? - spytala Alison.
Maurice Gray pochylil sie, jak gdyby chcial zerknac przez male okienko, ale zamiast tego pchnal nozem Alison Shrader prosto w plecy. Ostrze wbilo sie z wyraznym chrupnieciem.
-Ach-ch-ch - odezwala sie przerywanym glosem, a potem upadla na zakurzona drewniana podloge.
Maurice Gray stal nad nia przez moment. Zostawil noz tam, gdzie utkwil w plecach. Pchnal ja tak, aby sparalizowac, nie zabic. Wyciagniecie noza spowodowaloby krwotok. Bardzo starannie wytarl palce, a potem pochylil sie, by dokladnie przyjrzec sie jej twarzy.
Byla blada jak sciana. Lapala powietrze chrapliwie, plytko i nierowno, jak ktos nekany koszmarem w glebokim snie. Miala szeroko otwarte oczy, ale nie byla zdolna wykonac ruchu.
17
-Prosze, prosze-powiedzial Maurice Gray. - Idealny cios.Drzwi za jego plecami otworzyly sie. Byl to Paul; juz wczesniej zdjal marynarke i podwinal rekawy. Razem podniesli Alison, Maurice Gray chwytajac za nogi, a Paul za ramiona, i zniesli ja ostroznie na dol spiralnymi schodami. Zajeczala, ale zaden z nich nie zareagowal. Na zewnatrz zaczal padac deszcz. Krople halasliwie stukaly o okna, jakby chcac zwrocic na siebie uwage.
-Znalazlem ja w Boullion - wyjasnil Maurice Gray. - Jezdzila sama stopem po Europie. Przez dobre pare miesiecy nikt nie zauwazy, ze zniknela; a do tego czasu kazdy, ktokolwiek ja widzial, zapomni o niej.
-Panienka bedzie zadowolona - powiedzial Paul bez cienia szacunku w glosie.
Zaniesli Alison do pokoju Maurice' a Graya i polozyli na perskim dywanie. Paul zerwal kape z bialymi koronkami, odslaniajac sztywne, chirurgiczne przescieradlo. Przeniesli ja na lozko i ulozyli twarza w dol, z rekojescia noza nadal sterczaca z tylu jej zoltej wiatrowki.
Maurice Gray pochylil sie i spojrzal z bliska w twarz Alison. Odwzajemnila mu sie spojrzeniem pelnym bezbrzeznego przerazenia. Co mi zrobiliscie? Co sie stalo? Blagam - nie moge sie ruszyc. Blagam -nic nie czuje. Maurice Gray usmiechnal sie i odezwal do Paula:
-Czy wyobrazasz sobie, jakie to przerazajace - stac sie calkiem bezbronnym? - Po czym zwrocil sie do Alison: - Nie przejmuj sie, moja droga, to wkrotce sie skonczy. Wkrotce spoczniesz w spokoju.
Paul rozsznurowal jej buty Care Bears i postawil je z dbaloscia, jeden obok drugiego na podlodze. Potem siegnal pod nia, rozpial pasek, zamek blyskawiczny i zsunal z niej dzinsy i majtki. Byly poplamione i mokre-kiedy Gray pchnal ja nozem, stracila kontrole nad zwieraczami.
Nozycami przecieli z tylu wiatrowke i sweter, tak ze mogli je zdjac, nie wyciagajac ostrza. Poniewaz Alison nie nosila biustonosza, byla teraz naga, tylko z szyi zwisal jej srebrny krucyfiks.
-Opatrunek - rzucil Maurice.
Paul otworzyl gorna szuflade biurka i wyjal sterylny opatrunek. Maurice Gray rozerwal opakowanie i polozyl go na stole. Potem ujal rekojesc noza i powoli wyciagnal ostrze. Ciemnoszkarlatna krew natychmiast wyplynela z rany i pociekla po obu stronach talii Alison,
18
ale Maurice szybko przylozyl opatrunek, przyklejajac go wokol miejsca krwawienia.-W porzadku - powiedzial bardziej do siebie niz do Paula. - Moge teraz prosic o narzedzia?
Paul wyjal juz z drugiej szuflady mala mahoniowa kasetke wyscielana granatowym aksamitem, w ktorej spoczywaly narzedzia, i polozyl ja obok zbroczonego krwia noza. Maurice Gray otworzyl ja. Spoczywaly tam ulozone rzedami skalpele chirurgiczne, klamry i igly do robienia szwow. Bez wahania wybral skalpel i ujal go pomiedzy palec wskazujacy i kciuk.
-Wszystkie byly ostrzone dzisiaj rano - szybko wtracil Paul, jakby w obawie przed skarceniem. Maurice Gray obdarzyl go skrywajacym napiecie, dwuznacznym smiechem, po czym schylil sie nad nagimi plecami Alison.
-Przynies mi brandy. To zabierze mi godzine czy dwie, maksimum.
-Czy chce pan cos zjesc? - spytal Paul. Maurice Gray spojrzal na niego z nagana.
-Oczywiscie, ze nie, durniu.
Paul sklonil tylko glowe. Bylo widoczne, ze w podobnych momentach czul, iz moze sobie pozwolic na okazanie lekcewazenia swemu chlebodawcy. W takich chwilach Maurice Gray byl najslabszy, jak kazdy czlowiek, gdy oddaje sie we wladanie swym najwiekszym namietnosciom.
Maurice pracowal ze zrecznoscia majaca swe zrodla w dlugotrwalej praktyce. Z kasetki z narzedziami wyjal plaskie trojkatne ostrze, wygladajace jak chirurgiczna lopatka do tortu. Wsunal je bokiem w naciecie na plecach Alison i powoli zaczal podnosic zewnetrzna warstwe jej skory. Robil to systematycznie, ze swego rodzaju elegancja.
Paul powrocil godzine pozniej i zapalil lampy przy lozku, podczas kiedy Gray cofnal sie, pozwalajac sobie na chwile oddechu.
-Naprawde piekna, nie sadzisz? - spytal sluzacego.
Alison miala pelne piersi, szczupla talie, a plaska linia brzucha potwierdzala jej mlody wiek. Maurice Gray roztarl miedzy palcami pare cienkich, jasnych wlosow lonowych, jakby rozcieral liscie tytoniu.
-Naprawde piekna. Trudno dopatrzyc sie skazy.
19
Potem pochylil sie i kontynuowal podcinanie i podnoszenie, az w koncu mial widmo jej skory - nieprawdopodobna, przejrzysta peleryne, ktora kiedys nalezala do Alison Shrader.Na zewnatrz zapadal zmrok. Deszcz uderzal mocno o okna. Maurice Gray byl zlany potem i musial wyjac chusteczke, aby otrzec twarz.
-Najlepsza z panskich wszystkich prac, monsieur-zauwazyl Paul z szydercza unizonoscia. Powtarzal to zawsze, za kazdym razem.
-Prosze zaniesc to mademoiselle - rozkazal ostro Maurice. - Powiedz jej, ze twarz bedzie wkrotce.
-Alez oczywiscie, monsieur - sklonil sie Paul. - Jak pan sobie zyczy, monsieur.
Kiedy Paul wyszedl, Maurice Gray pochylil sie nad Alison i spojrzal jej w twarz.
Patrzyla na niego bezrozumnie. Wiedzial, ze jej cierpienia przekraczaly wszelkie ludzkie wyobrazenia na temat bolu. Gdybyz tylko potrafil wytlumaczyc jej bezmiar wlasnego cierpienia. Jego i kazdego czlonka rodziny Grayow. Zycie za zycie, skora za skore. Czul autentyczne wspolczucie, autentyczne wyrzuty sumienia. Ale dopiero gdyby zdolna byla pojac, jaka meka bylo jego zycie, jak przerazajace, jak niepewne, jak przeklete, wtedy moze wreszcie zrozumialaby, dlaczego umiera w takim bolu... nawet jesli przy tym nie znalazlaby w swym sercu i w duszy przebaczenia. Westchnal i zabral sie do pracy nad jej twarza.
Tylko raz jeszcze otworzyla oczy. Zrozumial zawarte w jej spojrzeniu przeslanie.
Kiwnal glowa i usmiechnal sie. Potem, wziawszy skalpel w jedna reke, a druga przesylajac jej pocalunek, cial szybko i gleboko po gardle.
Odstapil w tyl. Prawa dlon mial unurzana we krwi. Tak powinien umierac kazdy, pomyslal. Niespelna godzina potwornej udreki, a nastepnie szybki koniec.
Cierpienia, ktorych doznala, otworza jej bramy niebios i zachowaja od czyscca.
Paul powrocil, niosac biala serwete, w ktora zawinal skore twarzy; potem zniknal powtornie. Maurice Gray zszedl na pierwsze pietro do lazienki, aby umyc rece.
Krew sciekala po bialej ceramice umywalni. Patrzac w lustro pomyslal, ze wyglada na zmeczonego. Nie minie wiele czasu, a trzeba bedzie znalezc kogos nastepnego.
Pozna jesienia Cordelia zawsze musiala rozgladac sie za swiezymi
20
ludzmi, on zas w srodku zimy. To nuzylo. I nioslo bol. Ale coz innego mogli poczac?Przycisnal dlonie do twarzy w gescie medytacji. Jakze ciezko bylo mu dzwigac te wszystkie lata.
Ruszyl wzdluz podestu schodow, az dotarl do biblioteki. Bylo to male pomieszczenie, zwazywszy na rozmiary zamku, ciasno zastawione ksiazkami. Pare z nich mialo stare, spekane skorzane okladki, ale wiekszosc byla wspolczesna.
Prawie wszystkie dotyczyly kwestii zachowania urody, kosmetyki i chirurgii. Ale Maurice Gray nie spojrzal na zadna. Zamiast tego podszedl prosto do rzezbionego debowego sekretarzyka, stojacego w rogu, otworzyl go i wyjal karafke z brandy.
Napelnil kieliszek trzesacymi sie rekami. - "Ci, co schodza pod powierzchnie, czynia to na wlasna zgube" - zacytowal, mowiac do siebie. - "Ci, co odczytuja symbole, czynia to na wlasna zgube".
Podszedl do okna i spojrzal na tereny otaczajace zamek. Opowiedzial Alison klamstwa, rzecz jasna. Rzeczywiscie, zamek nalezal kiedys do ksiecia de Rochelle, ale rodzina Grayow kupila go przed laty, kiedy byl zniszczony, opustoszaly, a dach zapadl sie w polowie. Ktoz wie, co ksiaze de Rochelle teraz porabia? Prawdopodobnie jest martwy lub pijany albo na wpol martwy, na wpol pijany. Maurice '?ray przezegnal sie i pomodlil nie wierzac, ze Bog wybaczy mu to, co musial dzisiaj uczynic.
Przez blisko dwie godziny siedzial w bibliotece, podczas gdy Alison Shrader lezala martwa na gorze, a ofiara, ktora stanowila jej smierc, byla zuzytkowywana. Wypil trzy duze miarki brandy, zanim zaczelo mu tak szumiec w glowie, ze nie byl juz pewien, czy zdola ustac na nogach.
W koncu, kiedy na zewnatrz zapadl mrok, a szyby wygladaly, jakby je zalal ciemny atrament, uslyszal, jak w korytarzach rozbrzmiewa muzyka z gramofonu. Byla loArlezjanka Bizeta, jeden z ulubionych utworow Cordelii. Podniosl sie z fotela, a rownoczesnie w drzwiach biblioteki pojawil sie Paul. Trzymal polyskujaca szklanke wody mineralnej Perrier. Na ustach mial lekcewazacy usmiech.
-Panna Gray jest teraz gotowa przyjac pana, monsieur - powiedzial.
-Czy...?-spytal Maurice Gray, wskazujac kiwnieciem glowy gorny pokoj, w ktorym spoczywala Alison Shrader.
21
-Oczywiscie, monsieur. Jak to jest powiedziane w Krolewnie Sniezce? W najglebsze, najdziksze lesne ostepy? Na pastwe dzikich zwierzat?Maurice Gray wzial z tacy perriera i lapczywie wypil prawie cala szklanke. Potem lagodnie, ale stanowczo odepchnal Paula na bok i ruszyl korytarzem do pokoju Cordelii. Zapukal w debowe drzwi.
-Entrez! - odezwala sie Cordelia.
Otworzyl drzwi i wszedl do srodka. Pokoj byl duzy, trzykrotnie wiekszy niz biblioteka, ale kotary byly szczelnie zasuniete, tak ze panowal w nim nieprzenikniony mrok.
-Nie moglibysmy zapalic swiatla? - spytal niecierpliwie. Reke trzymal na galce od drzwi.
-Jutro bede do ogladania. Kiedy wszystko sie ulozy - powiedziala Cordelia.
-Ale czujesz sie... dobrze?
Zapadla dluga cisza. Wiedzial, ze powiedzial cos niewlasciwego; Cordelia byla rozdrazniona.
-To piekna skora.
-Odpowiednia - odburknela.
-Nie jestes chyba jednak niezadowolona? Podoba ci sie?
-Jest odpowiednia.
Maurice Gray wiedzial, ze spieranie sie z Cordelia, kiedy wpadala w jeden ze swych nastrojow, mialo niewiele sensu. Otworzyl szerzej drzwi i spytal:
-Spotkamy sie przy sniadaniu?
Milczala przez dluzszy moment. Potem powiedziala:
-Maurice, nie zniose juz tego dluzej.
-Czego?
-Wiesz, co mam na mysli. Tego wygnania. Tej izolacji. Tego zycia.
Maurice nic nie odpowiedzial. Slyszal juz to wiele razy. I juz wiele razy tlumaczyl jej, ze ryzyko powrotu do domu jest zbyt wielkie, ze w Belgii przynajmniej moga walczyc o przetrwanie, nie narazajac sie na ujawnienie. Ich ofiary mozna porzucac w lesie, gdzie skladane w plytkie groby zostana pozarte przez dziki. Nieznane, nie odnalezione, zapomniane -jak oni sami.
-Jutro znowu porozmawiam z ojcem-powiedziala Cordelia.
-Niezaprzeczalnie masz do tego prawo.
22
-Na litosc boska, Maurice, nie badz taki obludny. Jestes moim bratem, nie spowiednikiem.-Usiluje byc twoim opiekunem. Znowu milczenie. Po chwili odezwala sie:
-Wiem. Przepraszam, ale naprawde chce pojechac do domu.. - Wystarczy, zeby rozpoznala nas tylko jedna osoba. Stanie sie to, co poprzednim razem. Nie stanie sie, jezeli bedziemy mieli portret.
Maurice Gray spuscil glowe i powiedzial ze spokojem, ktory bywa rezultatem bezgranicznego rozdraznienia:
-Wiesz rownie dobrze jak ja, ze nie ma cienia szansy, abysmy kiedykolwiek go odnalezli. Zostalismy zdruzgotani, Cordelio. To jedyne okreslenie. Zdruzgotani i wygnani.
-Pojade jeszcze raz do Luksemburga. Bede rozmawiac z Eu-stachiem Rossim.
-Nie moge ci tego zabronic.
-Nie, nie mozesz - odrzekla. - A ja pojade.
ROZDZIAL DRUGI
Nowy Jork, 12 stycznia Powiedzial Edwardowi, ze prawdopodobnie bedzie z powrotem o piatej, najpozniej o szostej.-A przypuscmy, ze ktos bedzie chcial cos kupic? - spytal Edward.
-Jezeli ktos bedzie chcial cos kupic, sprzedasz mu to - wyjasnil Yincent, narzucajac na siebie granatowy plaszcz.-To jest interes, rozumiesz. Nie muzeum.
Edward, wyraznie nieszczesliwy, rozejrzal sie po galerii.
-Moze powinienem zaczekac, az wrocisz. Wlasciwie prera-faelici nie sa moja najsilniejsza strona.
Yincent naciagnal czarne, skorzane rekawiczki.
-Na milosc boska, przeciez to tylko obrazki.
-No, chyba tak - przytaknal Edward.
To bylo typowe dla Yincenta, okazywac lekcewazenie wobec dziel sztuki z okresu dojrzalego wiktorianizmu, majacych wartosc siedemnastu milionow dolarow, okreslajac je jako "obrazki". Cho23 dzilo o trzech Rossettich, dwoch Holmanow Huntow i niedawno znaleziony portret Millaisa. Ale coz, Yincent pochodzil z rodziny, ktora zajmowala sie kupowaniem i sprzedawaniem dziel sztuki na dlugo przedtem, zanim Rossetti, Millais czy Holman Hunt chwycili za pedzel. Dziadek Yincenta upijal sie z Monetem, a pradziadek byl przyjacielem Sisleya. Sam Yincent byl jednym z najblizszych kompanow Marka Rothko i regularnie jadal lunch z Richardem Anuskie-wiczem.
Kiedy Edward otworzyl drzwi, zeby go wypuscic, ostry podmuch grudniowego zimna wtargnal do cieplego wnetrza galerii. Drzwi byly zawsze zamkniete na zamek: kazdy, kto chcial wejsc do srodka, zeby obejrzec obrazy, musial nacisnac najpierw dzwonek i zagladac z nadzieja przez zbrojona szybe. Na zewnatrz zawyla syrena, to trabila wielka ciezarowka. Wszedzie unosil sie zapach zimy, spalin i goracych buleczek.
-Prosze tylko o jedno - powiedzial Yincent - niech nikt na razie nie bierze Millaisa. Dick jeszcze nie zdazyl go sfotografowac. Aha, gdyby dzwonil Aaron Halperin, powiedz mu, ze podczas tego weekendu bede na wsi. Dostalem dwa Johnsony i chce, zeby je oczyscil.
-Tak jest, komandorze. - Edward zasalutowal podniesiona reka, a potem zamknal drzwi.
Stal przy nich przez moment, obserwujac odchodzacego Yincenta, a potem odwrocil sie i spojrzal na obrazy wiszace na scianach galerii, jakby byly niesfornymi dziecmi, ktore pozostawiono mu pod opieka.
-Niech to szlag trafi-powiedzial. Nie lubil, kiedy zostawiano galerie pod jego wylacznym nadzorem. Zawsze, gdy zostawal sam, cos sie musialo zdarzyc. Jak ostatnim razem, kiedy pojawil sie starszawy iranski emigrant i chcial za jednym zamachem kupic czterech Johnow Kanesow, placac gotowka i zadajac, aby przywieziono mu je do hotelu taksowka. Taksowka, dobry Boze. A jeszcze poprzednio, elegancko ubrany, siwowlosy mezczyzna, z pozoru zamozny i pozornie przy zdrowych zmyslach, z furia zaatakowal nagle parasolem oryginalny braz Paula Fairleya. Z jakichs przyczyn sztuka byla nieodpartym magnesem dla ekscentrykow, a Edward zawsze musial byc sam, kiedy ci ekscentrycy raczyli sie zjawic.
Przez pierwsze pol godziny nikt nie przycisnal dzwonka przy
24
drzwiach. Bylo wczesne przedpoludnie, mrozne i zapowiadajace deszcz ze sniegiem; marny czas na sprzedawanie wielkiej sztuki. Pora po lunchu zawsze przynosila wieksze obroty. Bogaci mezczyzni wracali wtedy do hoteli z Four Seasons czy 21, pelni dobrego jedzenia i jeszcze lepszego wina, pragnac zaimponowac tym pieknym, mlodym damom, ktorych w ogole nie powinni zapraszac na lunch.Edward wszedl na pierwsze pietro galer. Zabebnil palcami po poreczy antresoli.
Byl szczuplym, atletycznie zbudowanym mezczyzna o kreconych wlosach. Mial dwadziescia piec lat. Byl ubrany w grafitowy garnitur z kontrastowo dobrana kamizelka i krawatem noszonym przez chlopcow z dobrych domow, ktory na pewno wzbudzilby aprobate szefa dzialu mody "Playboya". Mimo ze mial klase i byl nieglupi, zawsze sprawial wrazenie, jakby wlasciwym dla niego strojem byl dres do joggingu.
Edward byl srednim z trojki rodzenstwa. Jego starszy brat od razu wszedl w rodzinna firme brookerska. Mlodszy wyrodzil sie kompletnie i pojechal sprzedawac katamarany w San Diego. Ale Edward - glownie dlatego, ze nie potrafil wymyslic nic innego, a takze poniewaz chcial udowodnic ojcu, ze jest niezalezny -jakos znalazl sie tu, w Galerii Sztuki Pearsona na Wschodniej Szescdziesiatej Pierwszej Ulicy, z watpliwym tytulem "samodzielnego kustosza". W istocie sluzyl Yincentowi Pearsonowi jako automatyczna sekretarka, maszynistka, chlopiec do bicia i zywy kalendarz; byl czlowiekiem do wszystkiego.
Edward lubil sztuke, szczegolnie impresjonistow, ale sam byl pozbawiony talentu tworczego. Gdyby jednak potrafil sportretowac te zime na plotnie, uzylby czystej sadzy. W pazdzierniku roztrzaskal doszczetnie swojego ukochanego dodge'a chargera na New Jersey Turnpike. W listopadzie stracil narzeczona: Laura porzucila go dla barczystego, krepego, idacego w gore jak rakieta prawnika, ktory z wygladu kojarzyl sie bardziej z armenskim rzeznikiem niz z gwiazda palestry. W dwa dni pozniej zostal napadniety pod swoim domem i obrabowany ze wszystkich kart kredytowych.
Kiedy tego rana krazyl po galerii, czul sie jak urodzony pod cala konstelacja zlych gwiazd.
Wlasnie kiedy patrzyl na dol z antresoli pierwszego pietra, po raz pierwszy zobaczyl te kobiete. Spogladala na lewe okno wystawowe
25
galerii, w ktorym, na artystycznie rzuconym kawalku szmaragdowego jedwabiu, wyeksponowano malego Holmana Hunta Amos i kosz letnich owocow.Byla blada, ale nawet z tej odleglosci - i nawet pomimo refleksow swietlnych rzucanych przez zbrojone szklo wystawowe - wydawala sie piekna. Miala na sobie ciemna, futrzana czapke i dlugie futro. Jedna dlonia, tak biala i doskonala jak ze szkicu Leonarda, zaciskala kolnierz.
Edward obserwowal ja przez chwile. Wydawala sie dziwnie podniecona; odchodzila od okna i wracala. Co chwila podnosila dlon, jakby chcac oslonic oczy przed blaskiem swiatel galerii.
Oby tylko nie byl to kolejny wandal z cegla w torebce, westchnal Edward. Nawet gdyby nie udalo sie jej rozbic szyby okiennej, bylby zmuszony wezwac policje, zgromadzilby sie tlum - zeznania, szarpanina. Pewna kobieta zasmarowala cale okno orzechowym tortem tylko dlatego, poniewaz uznala za "niestosowne" dwa pomalowane na rozowo metalowe szesciany, noszace nazwe "Aktow nieoczywistych".
Ale ta kobieta nie zblizala sie do okna i nie wyjmowala zadnych cegiel z torebki. Rownoczesnie jednak nie odchodzila, mimo zimna i tlumu potracajacych ja ludzi, ktory jak zwykle zapelnil ulice w porze lunchu.
Po jakichs pieciu minutach Edward zszedl na dol do glownego pomieszczenia galerii i zblizyl sie do okna, aby lepiej sie jej przyjrzec. Byla wysoka - o wiele wyzsza, niz sobie to poczatkowo wyobrazil - i uderzajaco piekna. Miala szczupla, szlachetna twarz europejskiej arystokratki - moze Angielki, a co bardziej prawdopodobne, Francuzki. Oczy miala duze, o migdalowym wykroju i ciezkich powiekach; usta byly nieco rozchylone i Edward mogl dostrzec blysk troche wysunietych gornych zebow. Z jakiegos powodu kobiety z takimi zebami zawsze robily na nim wrazenie; kazda z nich wygladala tak, jak gdyby przezywala wlasnie jakas drobna erotyczna przyjemnosc.
Patrzyl na nia dalej, a ona rownie czesto zaczela spogladac w jego strone, ale wyraz twarzy kobiety nie zdradzal, ze go dostrzega.
W koncu, kiedy juz myslal, ze zbiera sie do odejscia, podeszla do drzwi galerii i nacisnela dzwonek.
No dobra, pomyslal, zaczynamy - oto Ekscentryczka Miesiaca.
26
Zblizyl sie ze swoim cieplym usmiechem samodzielnego kustosza i otworzyl drzwi.Kiedy wchodzila do srodka, poczul, jak futro z norek musnelo mu dlon.
Pieczolowicie zaniknal drzwi i obrocil sie do niej. Byla bardzo blada, glowe trzymala wysoko i dumnie.
-Czy pan jest wlascicielem? - spytala pewnym siebie tonem, krystalicznie czysta angielszczyzna.
-Jestem kustoszem. Wlasciciel jest teraz nieobecny.
-Kiedy wroci?
-No coz, powiedzial, zeby nie spodziewac sie go przed piata. U niego zwykle oznacza to przed szosta.
-Ach, tak-powiedziala kobieta. A potem, ciszej: - Ach, tak.
Podeszla z wolna ku najblizej wiszacemu obrazowi. Bylo to Wesele - nieskazitelnie namalowane, nieskazitelnie powernikso-wane, warstwa po warstwie, az stalo sie prawie nie do rozpoznania.
-Rossetti - orzekla. Edward kiwnal glowa.
-Moge podac pani cene, jezeli jest pani zainteresowana. Podniosla glowe i rozejrzala sie po innych obrazach.
-Doskonaly. Doskonaly zbior.
-Dziekuje - przyjal komplement Edward. Kobieta zmarszczyla brwi.
-Nie chwalilam pana. Chwalilam artystow. To oni sa tworcami. Kolekcjonerzy tylko kolekcjonuja. A galerie - galerie sa jak przekupnie w swiatyni.
Edward udal, ze go to nie obeszlo.
-Obawiam sie, ze prerafaelici nie sa moja mocna strona. - Kiedy mowil, kobieta obrocila sie do niego tylem. - Ja sam raczej siedze w impresjonistach - dodal.
Odpowiedziala, nie odwracajac twarzy.
-Impresjonisci zawsze kojarzyli mi sie ze slaboscia. Zajmuja sie raczej swiatlem niz forma. Swiatlo jest niczym; jest pozbawione tresci. Tylko skora i kosci maja prawdziwe znaczenie. Cialo i miesnie.
-To interesujacy punkt widzenia - powiedzial Edward, starajac sie byc uprzejmy.
Ta kobieta byla przeciez bez watpienia bogata. Kto wie? Mogla zlozyc oferte na jednego z Huntow.
Podazyl za nia, z rekami zalozonymi do tylu, kiedy szla wzdluz polkolistej sciany galerii, ogladajac po kolei kazdy obraz.
-Na gorze - powiedzial z nadzieja w glosie - mamy nie
27
rozpoznanego wczesniej Millaisa. Portret Wielkiego Collinsa, namalowany tuz przed jego slubem z Effie Ruskin.-Tak - powiedziala kobieta i Edward odniosl szczegolne wrazenie, ze ten portret jest jej znany.
-Jest... - zaczal, wskazujac w kierunku antresoli. - Ma pani ochote rzucic na niego okiem?
-Nie.
-Och-wymamrotal Edward. Nastapila nieprzyjemna pauza. Po chwili spytal: - Czy interesuje pania cos szczegolnego?
-Tak.
Zanim sie odwrocila i spojrzala na Edwarda, jeszcze raz uwaznie przyjrzala sie obrazom.
-Waldegrave. Czy macie jakies obrazy Waltera Waldegrave'a? Edward pochylil sie do przodu, jakby nie doslyszal wyraznie.
-Waldegrave? Przepraszam...
-Byl Anglikiem, urodzony w Londynie. Malowal glownie pejzaze. Bardzo niewiele portretow. Ale istnieje jeden konkretny portret, ktorego nabyciem jestem szczegolnie zainteresowana.
-Moze go pani opisac?
-Piec stop szerokosci, trzy wysokosci. Bardzo ciemny portret, ukazujacy dwunastoosobowa rodzine w pracowni malarskiej udra-powanej czerwienia.
Edward zarumienil sie na moment, a potem powoli potrzasnal glowa.
-Przykro mi. Musi pani porozumiec sie z wlascicielem.
Czul zaklopotanie i jakis dziwny lek. Zaraz nastepnego dnia po podjeciu pracy w galerii Pearsona Yincent pokazal mu magazyn, w ktorym znajdowalo sie dwiescie albo trzysta obrazow z czasow rozkwitu epoki wiktorianskiej umocowanych na wysuwanych wieszakach i przechowywanych w stalej temperaturze i wilgotnosci.
Yincent pokazal mu niektore z najlepszych, kilka nie bedacych niczym wiecej niz zabawnymi kiczami, a takze pare z przeznaczonych na sprzedaz, wszystko jedno komu za prawie kazda cene, wreszcie takie, z ktorymi rozstalby sie bardzo niechetnie.
Kiedy jednak Edward zaczal ogladac jakies duze malowidlo, Yincent podszedl i schowal obraz.
-To nie jest na sprzedaz - rzucil ostro. - To nalezy do prywatnej kolekcji Pearsonow.
28
Edward powtornie wysunal je na pare cali.-Rozumiem dlaczego - powiedzial - to wspaniale dzielo sztuki. Ale czy oni wszyscy nie sa obrzydliwi? Nie zyczylbym sobie spotkania z nimi w ciemna noc, zwlaszcza en masse.
-Nalezalo do mojego dziadka - tlumaczyl Yincent, uparcie chowajac plotno z powrotem. - Z niewiadomego powodu byl na jego punkcie bardzo przesadny. Zwykl powtarzac, ze to rodzinny talizman: jak dlugo pozostanie nasza wlasnoscia, bedzie nas chronilo.
-W takim razie rozumiem, czemu je trzymasz. Ale dlaczeg