Net Force II - Kwant - CLANCY TOM

Szczegóły
Tytuł Net Force II - Kwant - CLANCY TOM
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Net Force II - Kwant - CLANCY TOM PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Net Force II - Kwant - CLANCY TOM PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Net Force II - Kwant - CLANCY TOM - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tom Clancy Net Force II - Kwant Net Force - Tom 2 Powiesci Toma Clancy'ego w Wydawnictwie AiB Patrioci Polowanie na "Czerwony Pazdziernik" Kardynal z Kremla Stan zagrozenia Suma wszystkich strachow Dlug honorowy Dekret Tecza szesc Bez skrupulow Czerwony Sztorm w przygotowaniu Niedzwiedz i Smok Przy wspolpracy Steve'a Pieczenika Centrum Zwierciadlo Racja stanu Casus belli Rownowaga Oblezenie Net Force Net Force Akta Kwant Zwiadowcy Wandale Smiercionosna gra Walka kolowa TLUMACZYL ANDRZEJ ZIELINSKI Kwant WYDAWNICTWO ADAMSKI I BIELINSKI WARSZAWA 2000Tytul oryginalu Tom Clancys NET FORCE(TM): Knight Moves Copyright e 2000 by Netco Partners NET FORCE is trademark of Netco Partners, a partnership of Big Entertainment, Inc., and CP Group Redaktor Andrzej Kaminski Sklad i lamanie Wydawnictwo Adamski i Bielinski, Andrzej Pytka Projekt graficzny okladki Klaudiusz Majkowski For the Polish edition Copyright e 2000 by Wydawnictwo Adamski i Bielinski Wydanie pierwsze ISBN 83-87454-73-7 Wydawnictwo Adamski i Bielinski E-mail: [email protected] ark. wyd. 16,5; ark. druk. 26,5 Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca SA w Krakowie, ul. Wadowicka 8 Podziekowania Pragniemy goraco podziekowac Steve'owi Perryemu za jego inspirujace pomysly, jakze przydatne podczas przygotowywania maszynopisu. Pragniemy rowniez podziekowac nastepujacym osobom:Martinowi G. Green-bergowi, Larryemu Segriffowi, Denise Uttle, Johnowi Helfersowi, Robertowi Youdelmanowi, Esq., Richardowi Hellerowi, Esq. i Tomowi Mallonowi, Esq.; Mitchell Ru-binstein i Laurie Silvers z BIG Entertainment; cudownym ludziom z Penguin Putnam Inc., a zwlaszcza Phyllis Grann, Davidowi Shanksowi i Tomowi Colganowi; naszym producentom miniserialu ABC, Gilowi Catesowi i Dennisowi Doty; rezyserowi i scenarzyscie Robowi Li-bermanowi i wszystkim wspanialym ludziom z ABC. Jak zawsze, pragniemy podziekowac Robertowi Gottliebowi z agencji Williama Morrisa, naszemu przyjacielowi i agentowi, bez ktorego ta ksiazka nigdy nie ujrzalaby swiatla dziennego, oraz Jenyemu Katzmanowi, wiceprzewodniczacemu agencji Williama Morrisa i jego kolegom z telewizji. Ale, co najwazniejsze, to ty, Czytelniku, rozstrzygniesz, czy nasze przedsiewziecie zakonczy sie sukcesem. Historia miecza jest historia ludzkosci. Richard Burton Zakladanie okularow nauki w nadziei na znalezienie odpowiedzi na wszystkie pytania swiadczy o wewnetrznej slepocie. J. Frank Dobie* *James Frank Dobie (1888-1964), amerykanski historyk i etnograf [przyp. tlum.]. NAD IMPERIUM BRYTYJSKIMSLONCE NIGDY NIE ZACHODZI * * * Prolog Piatek, 1 kwietnia 2011 roku, godz. 02.15 w poblizu Sahiwal w Pakistanie Nawet teraz, w srodku nocy, temperatura przekraczala 30 stopni Celsjusza. Wilgotnosc powietrza byla tak duza, ze pot nie mogl wyparowywac; nasiakaly nim czarne mundury, ktore mieli na sobie mezczyzni. Byl dopiero kwiecien, a tu, w Pendzabie, padl juz kolejny rekord temperatury: 45 stopni w dzien. Na jutro zapowiedziano podobny upal. Uff.Trzej mezczyzni w przesiaknietych potem czarnych mundurach polowych czekali, lezac za karlowatymi krzakami, kilka metrow od torow kolejowych. Z oddali dobiegl gwizd lokomotywy, sygnalizujacy zblizanie sie pociagu. -Juz niedlugo - powiedzial Bhattacharya. Byl tak gruby, ze pozostali nazywali go czasem Ganesia*, ale tylko kiedy nie mogl ich uslyszec. Bhattacharya, chociaz dosc korpulentny, latwo wpadal w gniew, szybko sie poruszal i biada temu, kto mu sie narazil. Jeszcze dwa lata temu byl pulkownikiem. Ale pewnego dnia, - Ganesia - w hinduizmie bog madrosci, przedstawiany jako brzuchaty mezczyzna z glowa slonia [przyp. tlum.]. na przyjeciu w Panipat, pchnal nozem innego oficera, ktory go obrazil. Szczesliwym trafem na miejscu byl lekarz i tylko dzieki temu grubas uniknal oskarzenia o zabojstwo. Zdegradowano go, aresztowano i dano do wyboru: wiezienie albo przeniesienie do Jednostki Specjalnej. Jednostka Specjalna, podobnie jak inne tajne formacje na calym swiecie, oficjalnie nie istniala. Zaden z mezczyzn, ktorzy w niej sluzyli, nie byl wyposazony w bron i sprzet regularnej armii. Mieli karabiny Kalasznikowa wyprodukowane w Chinach, niemieckie pistolety i japonskie noze. Ich sprzet lacznosciowy pochodzil z Nowej Zelandii, buty z Indonezji, mundury z Australii. Zaden nie mial przy sobie niczego, co pozwalaloby na identyfikacje, a juz na pewno nie jako indyjskiego zolnierza. A podczas akcji zadnemu z nich nie wolno bylo dac sie wziac zywcem. Gdyby pojawila sie taka grozba, oczekiwano po nich, ze sami pozbawia sie zycia, za pomoca broni palnej lub noza. Nie bylo to zreszta takim bohaterstwem, jakim mogloby sie wydawac. Kazdy, kto nie spelnilby tego obowiazku i tak wkrotce by nie zyl. Przed wyruszeniem na akcje wszyscy zazywali powolnie dzialajaca trucizne. Kiedy wracali po wykonaniu zadania, otrzymywali antidotum i przez kilka dni czuli sie, jakby zlapali grype. Jesli ktos z jakiegos powodu nie wrocil, musial umrzec, konajac dlugo i w takich cierpieniach, ze samobojstwo wydawalo sie przy nich piknikiem w parku. Czlonkowie grupy wiedzieli, ze jesli przyjdzie co do czego, lepiej skonczyc ze soba szybko i bezbolesnie. Kiedy w Indiach trzeba bylo zalatwic pewne wyjatkowe sprawy wojskowe, wzywalo sie do tego Jednostke Specjalna. Prawie wszystkie kraje maja takie formacje, ale wiekszosc zdecydowanie temu zaprzecza. Ta misja tez miala charakter specjalny. Wypad na terytorium Pakistanu w celu przeprowadzenia tajnej operacji byl co najmniej ryzykowny. Pakistanczycy mieli sie na bacznosci, co w obecnej sytuacji politycznej bylo zupelnie zrozumiale. Obok Ganesii lezal Rahman, czterdziestolatek, pochodzacy z Delhi, nie nalezacy do zadnej konkretnej kasty. Wysoki i szczuply, byl przeciwienstwem Bhattacharii. Rahman znal ten region Pakistanu, poniewaz sluzyl kiedys w indyjskich Granicznych Silach Bezpieczenstwa - formacji, ktora stala twarza w twarz naprzeciw pakistanskich Rangersow, po drugiej stronie zasiekow z drutu kolczastego, na punkcie granicznym Wagah. Co wieczor obie strony odprawialy tam stylizowany rytual agresji, pobrzekujac szabelka podczas opuszczania flag przy dzwiekach trabek. Tlumy sciagaly z calej okolicy, zeby ogladac ten spektakl, zagrzewajac swoich okrzykami, jakby to byl mecz pilki noznej. Trzecim mezczyzna byl Harbhajan Singh i oczywiscie wolano na niego Sikh. Wsrod sikhow imie Singh bylo bardzo popularne, ale Harbhajan Singh otrzymal swoje na czesc slynnego zolnierza, ktory w latach 60. osiagnal stan moksza - wyzwolenie pierwiastka duchowego z materii - podczas patrolowania granicy z Chinami w rejonie NathuLa. Po tamtym Singhu odnaleziono tylko gogle przeciwsloneczne, helm i karabin. Do dzis duch Singha patroluje podobno tamten rejon; Chinczycy czesto widzieli go, stojacego na szczycie gory lub idacego po powierzchni strumienia. Armia przez dlugi czas nie chciala uwierzyc w te historie, az kiedys pewien general, wizytujacy tamten rejon, okazal duchowi brak szacunku i szybko zostal za to ukarany: zginal w katastrofie smiglowca w drodze powrotnej do domu. Od tamtego czasu kolejni dowodcy rejonu raz do roku wysylali tam swe samochody, oferujac udajacemu sie na doroczny urlop duchowi podwiezienie do stacji kolejowej. Duch mial tez zawsze zarezerwowane miejsce w pociagu. Dla kierowcow musialy to byc interesujace wyprawy, chociaz zaden z nich nigdy nie chwalil sie, ze widzial Singha w swoim samochodzie, czy w pociagu. Wszystko to bylo bardzo fascynujace, ale w niczym nie poprawialo samopoczucia brodatego Singha, pocacego sie pod turbanem w te upalna noc. Wprawdzie jego pradziad mieszkal kolo Lahore, zaledwie kilkanascie kilometrow na polnoc od miejsca, w ktorym sie teraz znajdowali, jednak Singh wiekszosc zycia spedzil w Madrasie, nad Zatoka Bengalska, i choc w tym miescie bylo goraco przez caly rok, to przynajmniej wiatr od morza przynosil jakas ulge. Prawda, mieszkal tez przez kilka lat w Kalkucie, gdzie bylo gorecej niz w Madrasie, ale nawet Kalkuta nie byla takim rozpalonym piecem jak Pendzab. Mowilo sie o tym regionie, ze jest najgoretszym miejscem na Ziemi. Wierzyl w to bez zastrzezen. - Nadjezdza - sapnal Bhattacharya. - Widzicie swiatlo? Singh i Rahman skineli glowami, mruczac cos na potwierdzenie. Wzdluz torow pozostali czlonkowie Jednostki Specjalnej szykowali sie do ataku. Bylo ich szescdziesieciu i czesc z nich najprawdopodobniej zginie podczas tej akcji, ale oprocz kolegow nie mieli nikogo, kto by ich potem zalowal. Ci, ktorzy wstepowali do Jednostki, nie mieli zon ani rodzin, ani w ogole zadnych wiezow ze swiatem. Jakby wcale nie istnieli. Znow rozlegl sie gwizd lokomotywy, tym razem blizej. Singh zacisnal rece na swym Kalasznikowie i odetchnal gleboko rozpalonym, cuchnacym powietrzem nocy. Nie byl zbyt religijnym sikhiem, i to juz od wielu lat, ale i tak kilka razy przywolal imie Boga. W koncu nie moglo to przeciez zaszkodzic. Zobaczyli nadjezdzajacy pociag. Natomiast maszynista nie mogl zauwazyc zelaznych sztab, przyspawanych do szyn w miejscu, w ktorym tory skrecaly nieco w lewo. Ich zadaniem bylo wykolejenie pociagu. Pociag specjalny z Multanu do Lahore czekal nieplanowany i bardzo gwaltowny przystanek. Singh wstrzymal oddech, kiedy lokomotywa najechala na sztaby. Rozlegl sie glosny huk i jek protestujacego metalu, lokomotywa wypadla z szyn i zaryla sie w ziemie, wyrzucajac w gore fontanny piachu. Metal znow zazgrzytal, kiedy lokomotywa przewrocila sie na bok i sunela dalej. Pierwszych piec wagonow tez wypadlo z szyn, jakby pociag byl dziecinna zabawka. Noc wypelnila sie zgrzytem metalu i wielkimi klebami dymu oraz kurzu. Singh poderwal sie, biegl w kierunku pociagu, ktory jeszcze sunal do przodu. Kilka wagonow pozostalo na szynach; jeden z nich, kryty wagon towarowy, zatrzymal sie naprzeciw Singha. Drzwi sie otworzyly i ze srodka wyskoczylo pieciu pakistanskich Rangersow. Singh otworzyl ogien, wodzac lufa z lewa na prawo. Obok niego odezwala sie bron Rahmana i Ganesii. Pakistanczycy padli, skoszeni gradem pociskow. Macie pecha, patalachy, moze nastepnym razem wam sie poszczesci. Rozlegly sie kolejne strzaly, ciemnosci nocy rozswietlily plomienie wylotowe i eksplodujace granaty. Oslepiajacym blaskiem rozkwitly granaty fosforowe i czerwone race. Pakistanskich zolnierzy bylo tyle samo, co napastnikow, ale ludzie z Jednostki Specjalnej mieli po swojej stronie element zaskoczenia i wykolejony pociag. Jeszcze chwila i wszystko sie skonczylo. Kilku rannych krzyczalo z bolu, ale strzaly szybko ich uciszyly. Singh, Bhattacharya i Rahman zgodnie z planem ruszyli do wagonu towarowego. Stal pusty, ale nie mialo to znaczenia. Podlozyli ladunki wybuchowe i uaktywnili zapalniki czasowe. -Znikamy stad! - rzucil Rahman. - Szybko! Cala trojka dolaczyli do pozostalych zolnierzy Jednostki Specjalnej, biegiem oddalajacych sie od wraku pociagu. Mieli tylko kilka sekund na to, zeby znalezc sie w bezpiecznej odleglosci. Zapalniki czasowe zostaly nastawione tak, zeby nikt nie zdazyl rozbroic podlozonych ladunkow wybuchowych, o ile w ogole ktos tam jeszcze pozostal przy zyciu. Z lewej strony dobiegl odglos strzalu. Singh odwrocil sie i zaczal strzelac krotkimi, trzystrzalowymi seriami ze swego Kalasznikowa w miejsce, w ktorym dostrzegl plomien wylotowy, dopoki nie uslyszal krzyku bolu. Jeden z Pakistanczykow, jak sie okazalo, udawal trupa. No, teraz juz nie musial udawac. Ale ostatni pocisk Pakistanczyka dosiegnal celu. Bhattacharya upadl. Singh zatrzymal sie gwaltownie, natomiast Rahman biegl dalej. Grubas zostal trafiony w piers. Jego mundur byl juz przesiakniety krwia. Bhattacharya spojrzal na Singha. - Koniec ze mna - Powiedzial. - Pomoz mi, Sikh. Sikh skinal glowa, przystawil lufe Kalasznikowa do glowy grubasa i sciagnal spust, oddajac pojedynczy strzal. Cialo Bhattacharii wyprezylo sie na chwile, po czym zwiotczalo. Nie bylo czasu na modlitwe za zmarlego. Singh pobiegl dalej. Kilka sekund pozniej goraca, wilgotna noc rozdarly jaskrawe blyski i odglosy eksplozji, z pewnoscia widoczne w promieniu paru kilometrow, jesli ktos akurat patrzyl w tamta strone. W pewnym sensie fala uderzeniowa, towarzyszaca tym eksplozjom, przetoczyla sie przez caly swiat. Piatek, 1 kwietnia Hampton Court, Anglia Posiadlosc, ktorej pierwszym krolewskim mieszkancem zostal Henryk VIII, byla ogromna. Same kamienne budynki zajmowaly dwa i pol hektara, a trawniki i ogrody dziesiec razy tyle. Calosc otaczal mur. Sale byly wielkie, z wysokimi oknami, a w kilku znajdowaly sie kamienne kominki tak duze, ze miescil sie w nich wyprostowany czlowiek. Wiekszosc pomieszczen pozostala pusta. Z sufitow zwieszaly sie barokowe zyrandole, a sciany ozdabialy wielkie, stare obrazy. W kilku salach staly monstrualne loza z baldachimami, w innych stoly i krzesla. Te czesc posiadlosci nazywano Apartamentami Krolewskimi. W polowie lat osiemdziesiatych strawil ja pozar, ale odrestaurowano ja, przywracajac Apartamentom wyglad, jaki zapewne mialy w XVIII wieku. Alex Michaels rozgladal sie z szacunkiem. Trudno bylo sobie wyobrazic, ze kiedys ktos naprawde mieszkal w takim miejscu. Za wejscie do palacu musieli zaplacic po pietnascie euro. Przyjechali metrem z Londynu, przeszli przez Tamize mostem Hamton Court i dotarli do glownego wejscia. Michaels sporo podrozowal, od kiedy zostal dyrektorem Net Force, samodzielnej jednostki FBI, ale dotychczas jakos nigdy nie dotarl do Anglii. On i Toni postanowili zostac tu jeszcze prywatnie po tygodniu obrad Miedzynarodowej Konferencji w sprawie Przestepczosci Komputerowej. Potrzebowali kilku dni wolnego czasu; przez ostatnie pare tygodni jakos nie bardzo sie miedzy nimi ukladalo w zyciu prywatnym. I oto byli tutaj, w wielkiej rezydencji krolow, ale caly ten ogrom palacu Hampton Court nie byl w stanie stlumic gniewu, od ktorego az gotowalo sie w Toni Fiorelli. Michaels spodziewal sie, ze Toni lada chwila eksploduje. Nie byli malzenstwem, ale i tak wydawalo sie, ze ich miodowy miesiac szybko dobiega konca, chociaz Michaels bynajmniej tego nie chcial. Pietnascie euro to duzo pieniedzy za spacer przez kilka godzin po zatechlych palacowych wnetrzach. Gdyby nie kalkulator, wbudowany w elektronicznego virgila*, ktorego mial przy pasku, Michaels potrafilby obliczyc, ile to jest w dolarach. Mnozenie ulamkow nie bylo jego ulubionym sposobem spedzania wolnego czasu. Zwrocil uwage Toni na laserowy promien, ktory, podobnie jak liny z aksamitu, mial powstrzymywac turystow przed siadaniem na antycznych krzeslach. - Zrob krok w te strone, a zaloze sie, ze zawyja syreny alarmowe - powiedzial. Toni nie zareagowala. *Wirtualny Interfejs Komunikacyjny o Zasiegu Globalnym [przyp. tlum.]. Boze, co ja znowu zrobilem? - Wszystko w porzadku? " - Nic mi nie jest. Michaels odetchnal gleboko, powoli. Ruszyli dalej. Pod obrazem, przedstawiajacym jakas brzydka pare i dwa znacznie lepiej prezentujace sie psy, czlowiek w kostiumie z epoki, wygladajacy jak dworzanin Henryka, objasnial grupie turystow sens malowidla. Mowil z akcentem, o ktorym Michaels zdazyl sie juz dowiedziec, ze jest charakterystyczny dla angielskich wyzszych sfer. Michaels mial juz za soba malzenstwo i rozwod, zanim on i Toni zostali kochankami. Wiedzial, ze jesli kobieta mowi "nic mi nie jest" takim tonem, jak przed chwila Toni, znaczy to, ze cos jej jest, i to bardzo. Zycie nauczylo go, ze nie nalezy drazyc tematu, chyba ze naprawde gotow byl uslyszec, co jest nie w porzadku; czasem bywalo w takich sytuacjach bardzo glosno, jakby czlowiek stal przy baterii glosnikow na koncercie zespolu rockowego Twoj Mozg Na Prochach. Czy Toni zacznie na niego krzyczec tu, w Wielkiej Sali? Czy tez zaczeka, az znajda sie w mniejszych komnatach Tudorow, w ktorych kardynal Wolsey snul kiedys swoje intrygi? Michaels byl przekonany, ze gdyby sie odwazyl dotknac Toni w tej chwili, na pewno poparzylby sobie palce. Byla poteznie wkurzona, a on byl pewien, ze to przez niego. Dlaczego zycie nie moze byc proste? Dwoje ludzi sie kocha, sa razem i szczesliwie dozywaja sedziwego wieku? Pewnie tak samo myslala Anna Boleyn, kiedy sie spiknela z tym grubym facetem, nie sadzisz? - spytal go wewnetrzny glos. Powiedzial swemu wewnetrznemu glosowi, zeby sie zamknal. Milczala, dopoki nie znalezli sie na zewnatrz i nie ruszyli przez mokry trawnik w kierunku Ogrodow Polnocnych i wypielegnowanego labiryntu z zywoplotu. Spogladal na nia spod oka, podziwiajac prezny chod, piekna twarz i smukla figure. Byla jego zastepczynia, od kiedy przeszedl do Net Force, i bardzo dobrze wykonywala swoja prace. Byla tez mlodsza od niego o dobre dziesiec lat. Inteligentna, twarda, urocza wloska dziewczyna z Bronxu, adeptka indonezyjskiej sztuki walki zwanej pentjak silat. Uczyla go tej sztuki i robil niezle postepy, jednak gdyby przyszlo co do czego, a ona bylaby naprawde rozgniewana, moglaby zamiesc nim podloge i nawet sie przy tym nie spocic. To bylo troche dziwne uczucie, swiadomosc, ze kobieta, ktora kochal, moglaby mu dokopac, gdyby przyszla jej na to ochota. Kiedy sie odezwala, cicho, spokojnie, w jej glosie nie bylo ani sladu gniewu. - Dlaczego na konferencje w sprawie zorganizowanej przestepczosci wyslales do Kabulu Marshalla? Michaels znow gleboko zaczerpnal powietrza. Dlaczego nie ja tam wyslal? Bo Afganistan nie byl miejscem, w ktorym chetnie widzialby Toni. To zacofany kraj, w ktorym kobiety nalezaly do istot czwartej kategorii, po mezczyznach, chlopcach i koniach, gdzie czesto dochodzilo do terrorystycznych atakow na cudzoziemcow, zwlaszcza na Amerykanow. Nie chcial jej narazac. Nie mogl tez jej o tym powiedziec. -Marshall chcial tam poleciec. Wydawalo mi sie, ze ty nie mialas ochoty. -Rzeczywiscie, niespecjalnie mi na tym zalezalo. -No wiec nie musialas. Zaden problem, prawda? Mowiac to, nie wierzyl, ze sprawa jest zakonczona. Toni powiedziala: -To byla moja kolej. Ja powinnam poleciec. -Ale przeciez przed chwila powiedzialas, ze wcale ci na tym nie zalezalo. " Stanela i wbila w niego wzrok. Boze, jakze byla piekna, nawet, kiedy sie na niego wsciekala. A moze zwlaszcza wtedy. - Nie o to chodzi. To byla moja kolej i powinienes byl mnie wyslac, czy chcialam tego, czy nie. Dlaczego tego nie zrobiles? Michaels mial calkiem dobra pamiec, co jest niezbedne, kiedy czlowiek musi sie uciekac do wykretow, ale i tak nie potrafil klamac. Jasne, stac go bylo oczywiscie na powiedzenie kobiecie, ze ma ladna fryzure, chociaz byla okropna. Potrafil tez bez slowa, tylko usmiechem i skinieniem glowy skwitowac zly gust przelozonego w kwestii ubran, ale poza niewinnymi klamstewkami, zeby nie ranic czyichs uczuc, mowienie nieprawdy nie lezalo w jego naturze. Teraz tylko pokrecil glowa i zdecydowal sie powiedziec prawde. - Bo nie chcialem cie wysylac gdzies, gdzie mogloby ci grozic niebezpieczenstwo. -Tak tez myslalam. - Ruszyla dalej. Pospieszyl za nia. - Hej, Toni, przeciez ja cie kocham. Co w tym zlego, ze nie chce, zeby ci sie cos stalo? -Taka postawa jest w porzadku dla mojego kochanka. Bylabym nieszczesliwa, gdybys myslal inaczej. Ale w wypadku kolegi ze sluzby wywiadowczej to nie jest w porzadku. Dobrze wiesz, ze potrafie zatroszczyc sie o siebie. -Wiem - przyznal. Pare razy byl swiadkiem, kiedy demonstrowala swe umiejetnosci. W walce wrecz byla lepsza od niego, ale przeciez nie byla zadna Superwoman... -Chcialabym, zebys mnie traktowal tak samo, jak chlopakow. Usmiechnal sie. - Musialbym udawac. Nie potrafie na ciebie patrzec w taki sposob, a gdybym potrafil, hm... nie zainteresowalbym sie toba. Ja lubie dziewczyny, a zwlaszcza ciebie. Usmiechnela sie w odpowiedzi, blado, ale jednak. Pomyslal, ze moze nie jest na niego az tak strasznie wkurzona. - Mam na mysli sprawy zawodowe - powiedziala. - Bardzo pragne, zebys mnie traktowal jak kobiete, ale po sluzbie. -Rozumiem. -Mam nadzieje, ze rzeczywiscie rozumiesz. Chce, zebys mnie trzymal za reke, kiedy spacerujemy w swietle ksiezyca, ale nie w pracy. Alex, musisz oddzielic nasze zycie prywatne od spraw sluzbowych. -W porzadku, postaram sie. Nastepnym razem, kiedy bedzie twoja kolej, polecisz, nawet jesli to bedzie Antarktyda. Tym razem jej usmiech nie byl juz taki blady. -Doskonale. Myslisz, ze uda nam sie znalezc tu gdzies czekolade? Rozesmieli sie oboje, a on poczul wielka ulge. Zadne z nich nie bylo przedtem w Anglii i jedna z pierwszych rzeczy, jakie rzucily im sie w oczy zaraz po przybyciu byly automaty z cukierkami czekoladowymi, poustawiane doslownie wszedzie, w sklepach, na dworcach, nawet w pubach. Zabawiali sie, ktore z nich dostrzeze nastepny taki automat. Oboje podejrzewali, ze zanim wroca do Stanow, przytyja po kilkanascie kilo i beda wygladac jak paczki w masle. Jego virgil odegral "Fanfary dla zwyklego czlowieka" Aarona Coplanda, sygnalizujace przychodzaca rozmowe. Odpial aparat od paska, spojrzal na wyswietlacz i zorientowal sie, ze dzwonia z biura dyrektora FBI. -Fajna muzyczka - powiedziala Toni, machajac rekami, jakby dyrygowala orkiestra. -To na pewno sprawka Jaya. Zakradl sie do mojego gabinetu i znow przeprogramowal sygnal. I tak jest lepiej niz ostatnim razem, kiedy ustawil mi "Zlego do szpiku kosci" George'a Thorogooda. - Tra ra ra ra bum! - zanucila Toni. -Wszyscy, z ktorymi przychodzi mi pracowac, maja spaczone poczucie humoru - mruknal. - Alex Michaels, slucham. - Lacze z pania dyrektor - powiedziala sekretarka. Toni spojrzala na niego pytajaco. Zakryl dlonia virgila i szepnal: - Szefowa. -Jaka szkoda, ze Walt Carver mial ten atak serca - powiedziala Toni. -A ja mysle, ze w sumie jest zadowolony. Ma wreszcie powod, zeby przejsc na emeryture i zajac sie wedkowaniem. To dopiero miesiac, powinnismy dac jej szanse... -Dyrektorze, tu Melissa Allison. Przykro mi, ze przerywam panu urlop, ale mamy tu do czynienia z sytuacja, o ktorej powinien pan wiedziec. Na cieklokrystalicznym wyswietlaczu virgila pojawila sie jej twarz, wiec i Alex przeszedl na tryb wideo i trzymal aparat tak, zeby w rogu ekranu widziec ikone wlasnej twarzy. Allison miala czterdziesci szesc lat, byla ruda, a jej glos i zachowanie charakteryzowaly sie chlodem, graniczacym z oziebloscia. Nominacje dostala z klucza politycznego, jako prawnik nie miala zadnego doswiadczenia w sprawach FBI, ale za to dysponowala encyklopedyczna wiedza na temat mnostwa ciemnych sprawek w swiecie polityki. Krazyla plotka, ze kilku wplywowych kongresmanow skutecznie nalegalo na prezydenta, zeby powierzyl jej stanowisko dyrektora FBI, zwolnione przez Walta Carvera, ktory przeszedl niewielki zawal serca. Liczyli na to, ze Allison bedzie trzymala buzie na klodke w sprawach, ktorych lepiej nie ruszac. Michaels nie mial z nia dotad wiele do czynienia. -Slucham. -Kilka godzin temu niezidentyfikowany oddzial wojska zaatakowal pakistanski pociag w poblizu granicy z Indiami. Napastnicy zabili kilkunastu zolnierzy ochrony i wysadzili jeden z wagonow w powietrze. Przewozil on supertajny ladunek: podzespoly elektroniczne, ktore mialy byc wykorzystane w pakistanskim programie nuklearnym. -Myslalem, ze Indie i Pakistan podpisaly uklad o nierozprzestrzenianiu broni jadrowej. -Podpisaly, ale zadna ze stron nie przywiazuje do tego wiekszej wagi. Rzad Pakistanu jest przekonany, ze atak terrorystyczny przeprowadzila jednostka specjalna armii indyjskiej. - Maja na to jakies dowody? -Nie na tyle, zeby rozpoczynac wojne, przynajmniej na razie, ale szukaja z calych sil. Michaels spojrzal na malenki wizerunek twarzy Melissy Allison. - Z calym szacunkiem, pani dyrektor, ale co my mamy z tym wspolnego? Czy to nie robota dla CIA? -Pracuja juz nad tym, ale jesli mozna wierzyc im i Pakistanczykom, nie istniala zadna mozliwosc, zeby ktokolwiek niepowolany wiedzial o tym pociagu i ladunku, jaki przewozil. Terrorysci mieli najwyrazniej mnostwo czasu na zorganizowanie zasadzki, a tymczasem Pakistanczycy upieraja sie, ze to wykluczone. -Wiec nie maja racji - powiedzial Michaels. -Pakistanski oficer lacznikowy w CIA twierdzi, ze tylko czterech ludzi wiedzialo o tym ladunku i znalo jego trase. Skrzynie byly nieoznakowane, ludzie, ktorzy je ladowali, nie wiedzieli, co znajduje sie w srodku, obsluga pociagu nie wiedziala, co przewozi. -A moze to po prostu zbieg okolicznosci? Moze terrorysci przypadkiem zaatakowali wlasnie ten pociag? -W ciagu dwudziestu czterech godzin przed napadem przejechalo tamtedy dziewietnascie pociagow. Zniszczony zostal dwudziesty - jedyny, ktorym przewozono strategicznie wazne podzespoly. - Wiec musial byc przeciek. -Pakistanczycy mowia, ze to niemozliwe. Nikt nie mial szansy powiedzenia czegokolwiek. Kiedy operacja sie rozpoczela, trzech z tej czworki, ktora znala szczegoly, bylo razem, a czwarty - przypadkiem jest to szef ich tajnej policji - dopiero na godzine przed atakiem rozszyfrowal wiadomosc, informujaca go o wysylce. Mial awarie komputera. Nawet gdyby chcial kogos powiadomic, nie mialby na to czasu. -Wiec ktos przechwycil te wiadomosc i zlamal szyfr - stwierdzil Michaels. -I dlatego nas to interesuje - powiedziala Allison. - Problem w tym, ze szyfr byl nie do zlamania, oparty na czynnikach pierwszych liczby zlozonej z setek cyfr. Wedlug specow od kryptografii z CIA, SuperCray pracujacy pelna para potrzebowalby okolo miliona lat na zlamanie tego szyfru. Cudownie, pomyslal Michaels. - Kaze sie tym zajac moim ludziom - powiedzial. -Dobrze. Prosze mnie informowac na biezaco. Jej twarz znikla z ekranu, kiedy Allison przerwala polaczenie. Toni, ktora przysluchiwala sie rozmowie, pokrecila glowa. - Niemozliwe - powiedziala. -Masz racje. Sprawy trudne zalatwiamy od reki. Rzeczy niewykonalne zabieraja nam troche wiecej czasu. Chodz, obejrzymy ten labirynt. -Nie zadzwonisz do Jaya? -Nic sie nie stanie, jesli zrobie to troche pozniej. Piatek, 1 kwietnia Londyn, Anglia Kelner przyniosl bombajski gin z tonikiem i postawil go na stoliku kolo skorzanego fotela, na ktorym siedzial lord Geoffrey Goswell, czytajac "Timesa". Japonskie rynki lecialy na leb, na szyje, amerykanski rynek akcji jakos sie trzymal, cena zlota rosla.Prognoza pogody na nastepny dzien dla Londynu mowila o opadach deszczu. Nic, czym trzeba by sie niepokoic. Goswell uniosl wzrok znad gazety. Kelner stal z boku, nie wiedzac, czy nie bedzie trzeba przyniesc jeszcze czegos. Goswell skinal mu glowa, krotko, po wojskowemu. - Dziekuje, Paddington. - Do uslug, milordzie. Kelner oddalil sie bezszelestnie. Dobry czlowiek z tego starego Paddingtona. Roznosil tu, w klubie, gazety i drinki juz od... trzydziestu lat? Trzydziestu pieciu? Byl uprzejmy, sprawny, znal swoje miejsce i nigdy nie przeszkadzal. Zeby tak wszyscy sluzacy mieli choc w polowie tak dobre maniery. Paddingtonowi nalezy sie przyzwoita premia na Boze Narodzenie. Trzeba o tym pamietac. Po drugiej stronie orientalnego dywanu, ciemnego i wytartego, Bellworth czytal jakiegos szmatlawca w rodzaju "The Sun", czy "New York Times", pochrzakujac i wydmuchujac wonny dym kubanskiego cygara. Opuscil nieco gazete i spojrzal na Goswella. - Wprost nie moge uwierzyc w to, co dzis powiedzial ten amerykanski prezydent. Nie pojmuje, dlaczego toleruja tam takie bzdury. Gdyby nasz premier zrobil cos takiego, zostalby wytargany za uszy, i slusznie. Sir Harold Bellworth mial osiemdziesiat dwa lata; byl o osiem lat starszy od Goswella. Goswell poslal mu uprzejmy usmiech. - No coz, to przeciez Amerykanie, czyz nie tak? -Hm, tak, oczywiscie. - Byla to standardowa odpowiedz na tak wiele rozmaitych pytan. Istnial brytyjski sposob zycia i... wszystkie inne. Coz, przeciez to Amerykanie, prawda? Albo Francuzi, albo Niemcy, albo, Boze uchowaj, Hiszpanie. Czegoz mozna sie bylo spodziewac po cudzoziemcach, oprocz tego, ze niczego nie potrafia zrobic, jak nalezy? -Hm. - Harry uniosl gazete i wrocil do lektury. Goswell zerknal na wielki okragly zegar nad polka z ksiazkami. Juz wpol do szostej. Czas kazac Paddingtonowi, zeby zawolal Stephensa. Jazda do Cisow bedzie dluga i nuzaca, zwlaszcza w piatek wieczorem, kiedy cala ta holota wyjezdza z miasta na weekend, ale coz, nie ma na to rady. W normalnych warunkach zostalby po prostu w miescie, w Portman House, do soboty, a potem spokojnie pojechal do swej posiadlosci w Sussex, ale dzis ten zaprzyjazniony naukowiec Peter Bascomb-Coombs mial przyjechac na kolacje o wpol do dziewiatej, wiec nie bylo rady. Goswell doszedl do wniosku, ze bedzie mial szczescie, jesli w ogole zdazy "na czas. Zamknal gazete, odlozyl ja na stolik obok ginu z tonikiem, wzial drinka i pociagnal spory lyk, po czym odstawil szklaneczke. Chwile pozniej pojawil sie Paddington. - Milordzie? -A, tak, powiedz Stephensowi, zeby podstawil samochod, dobrze? -Oczywiscie, milordzie. Moze herbate i kanapki na droge? - Nie, czeka mnie kolacja, kiedy przyjade na wies. - Machnal niedbale reka, zeby go odprawic. Paddington odszedl poszukac szofera. Goswell wstal, wyjal zegarek z kieszonki kamizelki i porownal czas z tym, ktory pokazywal zegar klubowy. Harry znow spojrzal znad gazety. - Opuszczasz nas? -Tak, mam spotkanie z moim naukowcem w rezydencji na wsi. - Naukowcy. - W ustach Harry"ego zabrzmialo to jak "zlodzieje" albo "dziwki". Pokrecil glowa. - No to bywaj. Aha, tak przy okazji, wyciales juz tego parszywego cisa za oranzeria? - Oczywiscie, ze nie. Mam nadzieje, ze juz niedlugo cie pod nim zakopie. Harry zasmial sie ochryple. -To raczej ja zatancze jeszcze na twoim grobie, mlodziku. I ogrzeje sobie rece tym parszywym cisem, kiedy bedzie wesolo plonal w moim kominku. Obaj mezczyzni usmiechneli sie szeroko. Nie pierwszy raz tak zartowali. Cisy czesto sadzilo sie na cmentarzach i zdawaly sie szczegolnie dobrze rosnac w takich miejscach, panowalo wiec przekonanie, zerozkladajace sie zwloki sa dobrym nawozem dla tych drzew. Wielki cis za oranzeria w posiadlosci Goswella mial ponad dwadziescia piec metrow wysokosci i liczyl sobie zapewne dobre czterysta lat. Goswell od lat grozil Harry'emu, ze go pod nim zakopie. Spojrzal na zegarek. Spieszyl sie troche, moze minute, ale nie wiecej. Byl to zloty Waltham z dewizka, niezbyt kosztowny, ale nalezal kiedys do jego wuja Patricka, ktory zginal pod niemieckimi bombami w czasie drugiej wojny swiatowej. Goswell dostal ten zegarek jako maly chlopiec. Mial lepsze chronometry, ktore chodzily absolutnie dokladnie, Rollexy i Cartiery, a takze kilka recznie robionych zegarkow szwajcarskich, z ktorych kazdy kosztowal tyle, co nowy samochod. Waltham byl dosc prostym urzadzeniem. Nie podawal daty ani informacji gieldowych, nie mozna go bylo uzyc jako telefonu. Byl to po prostu zegarek i Goswellowi nawet sie to podobalo. Wsunal Walthama z powrotem do kieszonki kamizelki i ruszyl do wyjscia. Wiedzial, ze kiedy znajdzie sie na ulicy, Stephens bedzie juz tam czekal w Bentleyu z 1954 roku. Wolal Bentleya niz Rollsa. W zasadzie byl to ten sam samochod, ale bez ostentacyjnej chlodnicy, a przeciez dzentelmenowi ostentacja nie przystoi, czyz nie tak? W drodze do wiejskiej rezydencji zamierzal posluchac wiadomosci BBC. Chcial sie dowiedziec, czy te brudasy w Indiach i Pakistanie zaczely juz do siebie strzelac w zwiazku z... tym drobnym incydentem, ktory im zaaranzowal. Jakze byloby pieknie, gdyby zbombardowali sie nawzajem, cofneli do poziomu z czasow brytyjskich rzadow kolonialnych i Imperium musialoby tam wrocic, zeby znow ich ucywilizowac. To by byla sprawiedliwosc, czyz nie tak? Epoka Imperium Brytyjskiego, piatek gdzies w Indiach Jay Gridley, mistrzowski cybernauta, wedrowal po sieci. Byl w tej chwili w rzeczywistosci wirtualnej, w scenariuszu, ktory opracowal specjalnie w zwiazku z tym nowym zadaniem, ktore powierzyl mu Alex Michaels. W swiecie realnym siedzial przy konsoli komputera w centrali Net Force w Quantico w stanie Wirginia. Na oczach i w uszach mial sensory wejsciowe, rece i klatke piersiowa podlaczyl do przewodow tak, ze najmniejsze ruchy ciala mogly byc przekladane na impulsy kontrolne. Za to w rzeczywistosci wirtualnej Jay mial na glowie chroniacy przed sloncem korkowy helm, ubrany byl w szorty i wykrochmalona koszule koloru khaki, podkolanowki, mocne buty, a przy pasie mial rewolwer Webley Mark Ul.38. Siedzial na grzbiecie indyjskiego slonia, wewnatrz howdah*, obok miejscowego radzy. Popoludniowe slonce bezlitosnie lalo zar na ludzi, zwierzeta i rosliny. Przed nimi ciemnoskorzy tubylcy w przepaskach na biodrach uderzali kijami w kawalki blachy, potrzasali puszkami, w ktorych byly kamienie i pokrzykiwali glosno, zeby z wysokich, siegajacych czlowiekowi po piers traw wyploszyc tygrysa, ktory mogl sie tam ukrywac. Jay usmiechnal sie na ten widok, nie przejmujac sie, ze jego scenariusz nie jest politycznie poprawny. Nie spodziewal sie napotkac nikogo ze znajomych, a poza tym, byl przeciez w polowie Tajem. W dawnych czasach, w owczesnym Syjamie, ktorys z jego przodkow w linii meskiej szedl prawdopodobnie - Platforma dla dwoch lub wiecej osob na grzbiecie slonia, czesto z baldachimem [przyp. tlum.]. boso wsrod traw, robiac halas i modlac sie do wybranych bogow, zeby tygrys wybral sobie inna okolice. Tak, czy inaczej, lepiej bylo siedziec w ocienionej chatce na grzbiecie trzymetrowego slonia, majac pod reka dwulufowy sztucer Nitro Express, niz biec po ziemi, walac kijem w blaszany talerz. W swoim scenariuszu Jay zawarl jeszcze pewien subtelny drobiazg - malego chlopca, ktory siedzial na zadzie slonia i machal wachlarzem, zamocowanym na koncu dlugiej tyczki, robiac ciepla, ale przyjemna bryze. Wszystko pierwsza klasa. Najlepszy, jedyny sposob podrozowania. W rzeczywistosci Jay poszukiwal informacji, ale stukanie w klawiature i rozsylanie zakodowanych kwerend z pewnoscia nie bylo tak zabawne, jak polowanie na bengalskiego tygrysa-ludojada. Oczywiscie, nie natrafili jeszcze na wielkiego tygrysa, chociaz ludzie z nagonki zdazyli sie juz niezle nabiegac. Radza nie ukrywal zaklopotania. - Tak mi przykro, sahib - powtarzal, choc nie byla to jego wina. Nie mozna wyploszyc tygrysa, jesli nie ma go w okolicy. Widzieli troche mniejszej zwierzyny, uciekajacej przed mysliwymi. Jay zauwazyl jelenie, dziki, najrozmaitsze weze, w tym dwie wielkie kobry. Dostrzegl nawet mlodego tygrysa, ale nigdzie nie bylo tego wielkiego kota, ktorego mial nadzieje znalezc. Tygrys pojawil sie i uciekl, porwal swoja ofiare i znikl, nie zostawiajac po sobie wyraznego tropu. W rzeczywistosci wirtualnej ofiara byl w tym wypadku koziol, zamkniety w klatce ze stali i z tytanu, ktorej prety byly grube jak uda kulturysty. I tyranozaur nie moglby sie dostac do tej klatki, nawet gdyby jego wielkie zebiska byly twarde jak diament. Nie mialby szans. Koziol - w rzeczywistosci zaszyfrowany plik komputerowy z informacjami o zaatakowanym pociagu w Pakistanie, lacznie z dokladnym czasem wyjazdu, trasa i innymi szczegolami - powinien byc bezpieczny przed kazda bestia. A jednak cos wylamalo prety klatki, jakby byly zrobione z rozgotowanego makaronu, dostalo sie do srodka i dobralo sie do kozla. W pierwszej chwili Jay nie mogl w to uwierzyc, przypuszczal, ze ktos zdolal jakos wejsc w posiadanie unikatowego klucza do szyfru, ale kiedy spojrzal na klatke - matematyczny szyfr - przekonal sie, ze do jej otwarcia uzyto brutalnej sily, a nie klucza. To nie byl jakis prosty, standardowy szyfr nastolatka, ktory chce ukryc przed rodzicami pliki z pornografia, lecz przyzwoity produkt wojskowej kryptografii. Oczywiscie nawet taki szyfr mozna zlamac, jesli sie ma duzo czasu, ale tutaj ktos uporal sie z tym w ciagu niespelna doby. A to bylo zupelnie niemozliwe. Zaden komputer na swiecie nie zdolalby tego dokonac. Kilkanascie SuperCrayow, pracujacych rownolegle, mogloby dac sobie z tym rade w ciagu, powiedzmy, dziesieciu tysiecy lat, ale na pewno nie w ciagu tych niewielu godzin, jakie minely od wyslania tej wiadomosci, do jej przechwycenia i zlamania szyfru. Nie ma mowy. Koniec. Kropka. Wykluczone... Jay zdjal korkowy helm i ramieniem otarl pot z czola. Goraco tu, w Pendzabie, a howdah dawalo wprawdzie troche cienia, ale nie bylo wyposazone w klimatyzacje. Moglby, oczywiscie, wprowadzic to do swego scenariusza, ale jaki mialoby to sens? Byle patalach potrafil sklecic scenariusz, pelen anachronizmow; artystow obowiazywalo zachowanie czystosci formy. Przynajmniej od czasu do czasu, zeby pokazac, ze jeszcze to potrafia. Jak ten szyfr mogl zostac zlamany? Nie mogl, a przynajmniej nie za pomoca wiedzy, jaka dysponowal Jay. To mu przypomnialo pewna stara opowiesc z poczatkow lotnictwa. Kilku inzynierow przeprowadzalo badania nad trzmielami. Na podstawie powierzchni skrzydel, masy i ksztaltu tych owadow, liczby miesni i mocy, jaka dawaly ustalili, po dluzszych wyliczeniach na suwaku logarytmicznym i na kartkach, ze takie zwierze po prostu nie moze latac. Bzzzz! Oho, znow przelecial trzmiel... To musialo byc okropnie frustrujace - patrzec na kartke, zapisana precyzyjnymi obliczeniami, dotyczacymi aerodynamiki, oporu powietrza, wznoszenia, wiedziec, ze trzmiele nie moga latac, a zaraz potem przygladac sie, jak przelatuja z kwiatka na kwiatek, nieswiadome przekonania czlowieka, ze nie sa w stanie tego robic. Nasuwal sie oczywisty wniosek: badacze musieli cos pominac. Wrocili wiec do swych logarytmicznych suwakow i ogryzkow olowkow, poczynili kolejne obserwacje, zapisali mnostwo papieru i w koncu ustalili, na czym polega synergizm lotu trzmiela. Kiedy sie juz mialo odpowiedz, wykoncypowanie pytania powinno byc cholernie proste. Trzmiele lataja od milionow lat, bez wzgledu na to, co kto sobie o tym mysli i trzeba wziac to pod... No wiec istnial ten komputerowy plik, zabezpieczony szyfrem niemozliwym do zlamania, a jednak zlamanym z rowna latwoscia, jak czlowiek lamie w palcach zapalke. Jak powiedzial Sherlock Holmes? Jesli wyeliminowales to, co niemozliwe, to, co pozostanie, chocby nieprawdopodobne, musi byc prawda". Tego szyfru nie mozna bylo zlamac za pomoca zadnej ze znanych Jayowi Gridleyowi metod, a - przy calej skromnosci - wiedzial, ze nikomu w tym biznesie nie ustepuje wiedza. Skoro wiec szyfr zostal jednak zlamany, to znaczy, ze w okolicy pojawil sie nowy tygrys. Jay musial teraz dociec, jak tez to zwierze moze wygladac, wytropic je i schwytac. I nie dac sie pozrec przy okazji. Usmiechnal sie, wspominajac stary mysliwski przepis na gulasz z krolika. Najpierw trzeba zlapac krolika... Stonewall Fiat, Newada Michail Ruzjo zmruzyl oczy pod wplywem pustynnego slonca. Choc mial dosc jasna karnacje, opalil sie, od kiedy tu zamieszkal. Jego skora byla teraz brazowa, mial poorana bruzdami twarz i zylaste, odsloniete ramiona. W Newadzie dni nie byly jeszcze tak gorace; prawdziwy upal mial sie zaczac dopiero za kilka miesiecy. Noce wciaz byly chlodne, ale nie na tyle, zeby marzl. Stal przed niewielka przyczepa kempingowa Airstream, ktora kupil i przyholowal na dwuhektarowa, piaszczysta dzialke, z rzadka porosnieta karlowatymi krzakami. Dzialke tez kupil. Byl tu praktycznie sam. Tylko jedna z innych dwuhektarowych "posiadlosci" w promieniu dwoch kilometrow byla zabudowana, przy czym cala zabudowe stanowila zielona szopa z plastiku, wylozona od srodka folia aluminiowa i wypelniona paczkami liofilizowanej zywnosci, takiej, jaka wedrowcy zabieraja na wyprawy. Ruzjo bez trudu otworzyl prosty zamek, zabezpieczajacy szope i uwaznie wszystko obejrzal. Co pare miesiecy jakis stary czlowiek podjezdzal tam furgonetka GMC, przywozac kolejna porcje liofilizowanej zywnosci. Chowal ja w szopie, przekrecal klucz w zamku i odjezdzal. Ruzjo zastanawial sie, po co ten stary to robi. Zapasy na wypadek jakiejs katastrofy? Wojny? Zarazy? A moze to jakis biznes?Trudno czasem zrozumiec motywy, ktorymi kierowali sie Amerykanie. Ani u siebie w domu, w Czeczenii, ani nawet w Rosji nigdy nie widzial, zeby starzy ludzie gromadzili taka zywnosc. Moze mysleli, ze nie warto? A moze chcieliby robic takie zapasy, ale nigdzie nie znalezli liofilizowanej zywnosci? Ruzjo wzruszyl ramionami. Niewazne. Szopa byla jedynym budynkiem w najblizszej okolicy; troche dalej, jakies piec kilometrow, nad rzeczka, w ktorej przez wieksza czesc roku nie bylo wody, stala jeszcze chata, nalezaca do Kosciola Metodystow. Od czasu, kiedy Ruzjo sie tu sprowadzil, zaledwie trzy razy zatrzymali sie tam wedrowcy, nie zostajac dluzej niz na dwie noce. Zaden z nich nie zblizyl sie do jego przyczepy. Ruzjo byl wdzieczny losowi za te samotnosc. Od kiedy wycofal sie z mokrej roboty, rzadko mial okazje rozmawiac z ludzmi, nie mowiac juz o tym, ze wreszcie nie musial ich zabijac. Mial pieniadze w banku i mogl z nich dowolnie korzystac, poslugujac sie karta komputerowa. Mniej wiecej raz w tygodniu jechal samochodem dwie godziny do miasta, zeby zrobic zakupy w jednym z wielkich supermarketow, gdzie byl kims zupelnie anonimowym. Nigdy nie zamienil slowa z zadna z kasjerek. Po zrobieniu zakupow tankowal samochod i wracal do domu. Mijal Doline Smierci od zachodu, po czym zjezdzal z autostrady na piaszczysta droge, ktora prowadzila do jego przyczepy. Najblizszym miastem - jesli mozna tak bylo nazwac te dziure - bylo Scotty"s Junction. Po stronie wschodniej rozlegle tereny zajmowal wojskowy poligon artyleryjski Armii. Ruzjo zaplacil gotowka za samochod, Toyote Runner, uzywana, ale niezbyt stara. Kupil ja, podobnie jak przyczepe, z ogloszenia w jednej z gazet w Las Vegas. Dzialke nabyl pod Jednym z falszywych nazwisk, ktorymi sie poslugiwal. Zeby uniknac niepotrzebnego zainteresowania, wreczyl poprzedniemu wlascicielowi spora zaliczke, a reszte splacal w miesiecznych ratach, przelewanych przez bank pierwszego kazdego miesiaca z jego konta. W ten sposob nikomu nie rzucal sie w oczy. Przyczepa byla wyposazona w generator i akumulatory, a nawet w klimatyzator, z ktorego jednak rzadko korzystal. Lubil cieplo. Nie moglby powiedziec, ze jest szczesliwy - nie byl szczesliwy od czasu, kiedy nowotwor zabral mu Anne i Ruzjo nie oczekiwal, ze jeszcze kiedykolwiek zazna szczescia - ale na pewno byl zadowolony. Prowadzil proste zycie, mial skromne potrzeby. Najwiekszym przedsiewzieciem, jakie sobie zaplanowal, bylo wybudowanie kamiennego muru wzdluz granic posiadlosci. Moglo to potrwac nawet dziesiec lat, ale bylo mu to obojetne. Tak, byl zadowolony, ale tylko do dzisiaj. Wodzac teraz wzrokiem po skalistej okolicy, po zakurzonych wzgorzach widocznych przez rozedrgane od upalu powietrze, wiedzial, ze cos jest nie w porzadku. Nie dostrzegl zadnych znakow, po ktorych moglby sie zorientowac, na czym polega problem. Smiglowce nie przelatywaly mu nad glowa, nie zauwazyl tumanow kurzu, ktore zdradzalyby samochody, probujace tu podjechac niepostrzezenie. Uniosl silna lornetke i powoli, uwaznie obejrzal okolice. Jego dwa hektary polozone byly na wznoszacym sie terenie, jakies dwadziescia metrow wyzej, niz wiekszosc pozostalych dzialek, wiec mial dobry widok. Stojac przed swoja przyczepa widzial zielona szope starego czlowieka. Popatrzyl uwaznie. Nic. Wszedl na niewielkie, kilkumetrowe wzniesienie za przyczepa, z ktorego mogl zobaczyc dach chaty metodystow. Nic sie tam nie dzialo. Opuscil lornetke. Niczego nie widac, nie ma sie czym przejmowac. A jednak czul, ze cos jest nie w porzadku. Ruszyl z powrotem do przyczepy. Mial tam bron w plaskiej skrzynce, schowanej pod podloga w sypialni - moze czas juz ja wyjac i trzymac pod reka? Nie, jeszcze nie. Nie bylo do czego strzelac. Moze przeczucie go mylilo; moze tylko zjadl cos niestrawnego albo zlapal jakies zatrucie pokarmowe. Usmiechnal sie sam do siebie. Nie przezylby tak dlugo, gdyby probowal szukac takich racjonalnych wyjasnien. U szczytu formy reagowal jak karaluch, dostrzegajacy nagle swiatlo w ciemnosciach nocy. Najpierw uciekac, a potem martwic sie o reszte. Pozwolilo mu to zostac przy zyciu, podczas gdy wielu z jego branzy zginelo. Z biegiem lat nauczyl sie ufac swemu instynktowi. Teraz z cala pewnoscia cos bylo nie w porzadku. Predzej czy pozniej to cos bedzie sie musialo objawic. A wtedy on sie tym zajmie. Wszedl do przyczepy. Sobota, 2 kwietnia Las Vegas,Newada Na pulkownika Johna Howarda, dowodce oddzialu szturmowego Net Force, czekaly na lotnisku dwie niespodzianki, kiedy wysiadl ze starego Lear Jeta, jednego z tych, ktore po renowacji sluzyly im do krotszych podrozy po kraju. Pierwsza niespodzianka byla informacja, ze Wydzial Taktycznych Operacji Satelitarnych Armii USA - nazywany w skrocie USAT, a czasem, nieformalnie, Wielki Zez - jednoznacznie zidentyfikowal wskazanego im faceta jako tego, ktorego poszukiwal Net Force.Niespodzianka nie byla moze az tak wielka, poniewaz Net Force miala uzasadnione podejrzenia, wystarczajace, zeby zwrocic sie do tych z USAT o zmiane orbity jednego z satelitow i przyjrzenie sie facetowi. Ale dobrze, ze jest potwierdzenie. Za to druga niespodzianka byla czyms w rodzaju szoku: Howard mial dostac awans. Stopnie wojskowe byly w Net Force sprawa dosc szczegolna. Oficjalnie, wszyscy oficerowie i zwykli zolnierze pod dowodztwem Howarda byli "oddelegowani" z Gwardii Narodowej, bez wzgledu na to, w jakich formacjach sluzyli wczesniej. Tu, w Net Force, nie mieli juz zadnych powiazan z Gwardia, czy tez z silami zbrojnymi USA. Wiazalo sie to z kwestia wykorzystywania wojska do rozwiazywania konfliktow cywilnych, co w kraju bylo w zasadzie niedozwolone, ale takze z pewna dziwaczna ustawa podatkowa. Howard jej nie rozumial, jego szef zapewne tez nie, jego ksiegowy nie rozumial, ale istniala i dzialala. Jednym z jej efektow bylo praktyczne zamrozenie awansow oficerskich w Net Force. Jako dowodca, Howard mogl awansowac szeregowych, ale tylko do stopni podoficerskich. Howard wiedzial, ze mogl pozostac w Armii i nawet w czasach pokoju przejsc na emeryture w randze o stopien, dwa stopnie wyzszej od tej, ktora mial obecnie. Pomocny mogl sie okazac fakt, ze byl Afroamerykaninem; wsrod bialych liberalow wciaz jeszcze istnialo dosc poczucia winy, zeby czasem faworyzowac troche ludzi o czarnej skorze. Odchodzac z Armii i wstepujac do Net Force nie oczekiwal, ze kiedykolwiek wzniesie sie ponad stopien pulkownika. Za to pieniedzy i, co wazniejsze, okazji do powojowania, mial znacznie wiecej. Jego bezposrednim szefem byl cywil, wiec wsrod wojskowych Howard byl najwyzszy stopniem. Julio Fernandez, jego sierzant i przyjaciel przez caly okres sluzby w Net Force, a i przez dlugi czas przedtem, przekazal mu te wiadomosc, wyraznie rozradowany. -Co takiego, sierzancie? Fernandez stal w zadaszonym przejsciu do prywatnego hangaru. Wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Ktorej czesci pan general nie zrozumial? -Ujme to dosadniej, bo strasznie tu goraco. O czym ty, do diabla, mowisz? Ruszyli w strone hangaru. Fernandez rozesmial sie. - Coz, sir, chodza sluchy, ze w ciagu trzydziestu dni od 1 kwietnia zostanie pan generalem brygady - to wiecej niz pulkownik, a mniej niz general major, sir - w tej cholernej przybudowce Gwardii Narodowej, do ktorej mnie pan wciagnal. -Pewnie musialem ci przystawic pistolet do glowy, co? -O ile mnie pamiec nie myli, sir. Howard usmiechnal sie. - Julio, co ty wygadujesz? Nic nie slyszalem o zadnym awansie, ani sloweczka. - Staral sie ukryc podniecenie. Fernandez lubil sie wyglupiac, ale przeciez nie zartowalby z czegos takiego. Howard zawsze pragnal zostac generalem, ale porzucil wszelka nadzieje, kiedy odszedl z Armii. - To dlatego, John, ze nie jestes zareczony z najpiekniejsza i najinteligentniejsza kobieta na calej zachodniej polkuli, a pewnie i na wschodniej. Z kobieta, ktora bez najmniejszego wysilku potrafi sprawic, ze komputer spiewa, tanczy i robi fikolki do tylu. Sam widzialem ten rozkaz i mozesz mi wierzyc, ze jest jak najbardziej oficjalny. Mimo naglego wzrostu poziomu adrenaliny we krwi, Howard zapytal: -A porucznik Winthrop, oczywiscie, nie weszy tam, gdzie nie powinna, co? Fernandez rozlozyl rece w gescie niewinnosci. -Co ja moge? Jestem tylko sierzantem, ona jest moim przelozonym. Moja wiedza o komputerach jest guzik warta. Ale co za sens mialoby nalezenie do najlepszego na swiecie zespolu komputerowych zapalencow, gdyby czlowiek nie mogl poszperac tu i tam, kiedy tylko przyjdzie mu na to ochota? Twoj awans jest faktem, John. Gratulacje. - Dzieki, ale uwierze, kiedy sam zobacze. - Poczul, ze ogarnia go radosne podniecenie. General Howard. A to dopiero. Fernandez zachichotal, czytajac w jego myslach. Howard ochlonal, powsciagnal podniecenie i dume, ktora go rozpierala. - No a co z Joan? -W ciazy, jak wszyscy diabli. Termin ma wyznaczony na wrzesien i musze ci powiedziec, ze chyba tego nie przezyje. Raz jestem jej aniolem, rycerzem bez skazy, a za chwile dostaje po glowie, bo za glosno oddycham. Je ziemniaki puree, polane keczupem i posypuje lody sola. I chodzi siusiu czterdziesci dziewiec razy na dobe. Howard rozesmial sie. - Dobrze ci tak. A kiedy zamierzasz uczynic z niej przyzwoita kobiete? -Pierwszego czerwca, a przynajmniej tak mi powiedziano. Ona wolalaby oczywiscie poczekac z rok, bo podobno tyle czasu potrzeba na przygotowanie wesela, ale ja uwazam, ze to bez sensu. A skoro tak, to Joan chce wyjsc za maz, zanim urodzi sie dziecko, ale powiada, ze nie chce wygladac jak maciora, no wiec slub odbedzie sie pierwszego czerwca. Mnie nikt nie pyta o zdanie, w koncu jestem tylko panem mlodym. -Tak to juz jest z ciazami i slubami, Julio. -Ale przynajmniej bede mogl sobie wybrac swiadka. Bylbys zainteresowany? Howard entuzjastycznie skinal glowa. - Zartujesz? Za nic nie odmowilbym sobie widoku oslawionego sierzanta Julio Fernandeza w chwili, kiedy wypowiada sakramentalne "tak". Znacie juz plec dziecka? -Chlopiec. - Usmiechnal sie szeroko. -A imie wybraliscie? -Cztery imiona: Julio Garcte Edmund Howard. Howard zatrzymal sie w pol kroku i spojrzal na przyjaciela. - Jestem zaszczycony. -To nie moj pomysl, cala wine ponosi Joan. Opro