Ałbena Grabowska - Uczniowie Hippokratesa 3 - Doktor Zosia
Szczegóły |
Tytuł |
Ałbena Grabowska - Uczniowie Hippokratesa 3 - Doktor Zosia |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Ałbena Grabowska - Uczniowie Hippokratesa 3 - Doktor Zosia PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Ałbena Grabowska - Uczniowie Hippokratesa 3 - Doktor Zosia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Ałbena Grabowska - Uczniowie Hippokratesa 3 - Doktor Zosia - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Strona 4
Spis treści
Karta redakcyjna
Wstęp
Kazimierz Funk (1884–1967)
Rozdział I
Rudolf Albert von Kölliker (1817–1905)
Rozdział II
Frederick Grant Banting (1891–1941)
Rozdział III
John Hughlings Jackson (1835–1911)
Rozdział IV
Alois Alzheimer (1864–1915)
Rozdział V
Sigmund Freud (1856–1939)
Rozdział VI
Alexander Fleming (1881–1955)
Rozdział VII
Biogramy
Strona 5
Przypisy
Strona 6
Wydawca ADAM PLUSZKA
Opieka redakcyjna ZESPÓŁ
Redakcja WERONIKA NAJDER
Korekta MAŁGORZATA KUŚNIERZ, JAN JAROSZUK
Projekt okładki i stron tytułowych ANNA POL
Opracowanie typograficzne, łamanie
Koordynatorka produkcji PAULINA KUREK
Copyright © by Ałbena Grabowska
Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2022
Warszawa 2022
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-67406-60-4
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o.
ul. Mierosławskiego 11A
01-527 Warszawa
tel. 48 22 663 02 75
e-mail: redakcja@marginesy.com.pl
www.marginesy.com.pl
Konwersja: eLitera s.c.
Strona 7
WSTĘP
Przedstawiam Wam trzeci, ostatni już tom Uczniów Hippokratesa, cyklu
powieściowego, w którym połączyłam swoją wiedzę medyczną
z warsztatem pisarskim i w który włożyłam całe swoje serce, tak aby jak
najpełniej opowiedzieć o historii medycyny na ziemiach polskich. Doktor
Zosia jest hołdem złożonym zapomnianym dziś bohaterom, którzy gdyby
nie wojenna zawierucha, zostaliby uhonorowani prestiżowymi nagrodami,
dostąpiliby zaszczytów albo przynajmniej zyskaliby status światowych
autorytetów medycznych tamtych czasów. W ten sposób składam wyrazy
szacunku tym, którzy w czasie wojny nieśli ludziom pomoc, narażając
życie własne oraz swoich rodzin. Chciałam też oddać cześć medykom,
którzy za swoją działalność lekarską zostali rozstrzelani, wywiezieni do
obozów koncentracyjnych lub zamordowani w Katyniu.
Akcję powieści umieściłam w Szpitalu Ujazdowskim w Warszawie,
nieistniejącym już szpitalu wojskowym, zbombardowanym przez Niemców
podczas Powstania Warszawskiego. Rozkwit szpitala, rozwój klinik
i doskonalenie się pracujących tam lekarzy i lekarek przypadają na
dwudziestolecie międzywojenne. Ten piękny czas, łaskawy dla kultury, był
także niezwykle produktywny dla polskiej nauki.
Podobnie jak w dwóch poprzednich tomach cyklu, opowieść fabularną
przetykam prawdziwymi historiami, tak aby czytelnik mógł jak najlepiej
i najpełniej zrozumieć, z czym borykała się medycyna tamtych czasów
i jakich odkryć dokonywali ówcześni lekarze klinicyści oraz naukowcy,
którzy zdobywali wiedzę, patrząc w mikroskop bądź obserwując szalkę
laboratoryjną. W tej książce poznamy historię: Rudolfa Alberta von
Köllikera (histologa i embriologa), Aloisego Alzheimera (psychiatry
i neuropatologa), Alexandra Fleminga (bakteriologa i lekarza), Fredericka
Granta Bantinga (fizjologa), Johna Hughlingsa Jacksona (neurologa) oraz
Strona 8
polskiego naukowca Kazimierza Funka. Niektórzy z nich, jak Fleming czy
Banting, zostali docenieni za życia i uhonorowani najbardziej prestiżowym
wyróżnieniem – Nagrodą Nobla. Inni, jak chociażby odkrywca witamin
Kazimierz Funk, chociaż na nią zasłużyli – nie otrzymali jej.
W części fabularnej występuje wielu bohaterów autentycznych, których
wymieniam z imienia i nazwiska. Są to nie tylko lekarze, lecz także artyści,
inżynierowie, żołnierze, powstańcy i zwykli ludzie. To ledwie ułamek
z tych, którym pragnęłam złożyć hołd. Wśród nich chciałabym wyróżnić
trzy osoby: Marię Werkenthin (pierwszą kobietę radiolog, która została
ordynatorem), Witolda Zawadowskiego (jednego z najwybitniejszych
polskich radiologów) oraz Zofię Garlicką (pierwszą kobietę ginekolog,
która została ordynatorem), troje wybitnych lekarzy, z których tylko
profesor Zawadowski przeżył wojnę. Doktor Werkenthin oraz doktor
Garlicka zostały zamordowane w Auschwitz.
I wreszcie podziękowania:
Dziękuję wydawcy Uczniów Hippokratesa – wydawnictwu Marginesy,
które aktywnie wspiera moją misję opowiadania o lekarkach i lekarzach.
Dziękuję wszystkim, którzy podzielili się ze mną opowieściami o wojnie
i życiu ludzi pod niemiecką okupacją. Dziękuję tym, którzy powierzyli mi
historię własnych ojców, dziadków oraz przyjaciół. Przede wszystkim
jednak dziękuję panu doktorowi Krzysztofowi Królikowskiemu, prezesowi
Stowarzyszenia dawnego Szpitala Ujazdowskiego, który pewnego
wiosennego dnia zaprosił mnie na wycieczkę po Ujazdowie i przekonał do
tego, żeby akcję trzeciego tomu Uczniów Hippokratesa osadzić właśnie
tam. Przez cały czas pracy nad powieścią służył mi wszelkimi materiałami,
wiedzą, doświadczeniem oraz czasem, aby moja opowieść była jak
najpełniejsza i najprawdziwsza. Z całego serca dziękuję.
Dziękuję także Wam, Czytelniczki i Czytelnicy. Gdyby nie Wy, nie
powstałaby powieść o doktorze Bogumile, który jako jeden z pierwszych
lekarzy w Polsce zrozumiał, czym są aseptyka i znieczulenie
okołoporodowe, o doktor Annie Tomaszewicz-Dobrskiej, pierwszej polskiej
Strona 9
dyplomowanej lekarce, i o doktor Zosi Gorazdowskiej, której działalność
lekarska przypadła na czas wojny.
Dziękuję i zapraszam do lektury.
Strona 10
Kazimierz Funk
1884–1967
Kazimierz nie cierpiał leczenia, któremu go tu poddawali. Dałby wszystko,
żeby opuścić sanatorium i wrócić do domu, do rodziców, nawet za cenę
bycia kulawym do końca życia. Matka i ojciec stwierdzili jednak, że
dysplazja biodra to groźna przypadłość, i wysłali go do Niemiec, do tego
ślicznego miasteczka, do sanatorium, gdzie czuł się bardziej samotny, niż
chciał się do tego przyznać. Ojciec był lekarzem, zajmował się chorobami
wenerycznymi. Chłopiec lubił podglądać jego pacjentów. Najbardziej
fascynowali go syfilitycy, którzy przychodzili do ojca ukradkiem, często po
zmierzchu, i zasłaniali twarze maskami. Ojciec zabraniał mu wtedy
wyściubiać nosa ze swojego pokoju, a dla Kazimierza to był sygnał, że
warto podglądać tych ludzi przez dziurkę od klucza.
– Jesteś Niemcem! – Wysoki chłopiec wycelował w niego palec.
– Jestem Polakiem – odpowiedział spokojnie Kazimierz.
Chłopiec prychnął i odszedł. Kazimierz popatrzył za nim. Takich jak on
było tu kilkunastu. Zwykle z chorobami kości, mięśni lub stawów. Kazano
im się wygrzewać na słońcu i dobrze ich karmiono.
„Jedziesz do Niemiec, do sanatorium” – powiedział Kazimierzowi ojciec,
a mama rozpłakała się i całowała go raz za razem w czoło. „Pamiętaj, że
jesteś Polakiem. Chociaż jedziesz do Niemiec”. Zapamiętał te słowa.
– Dlaczego tak powiedziałeś? – spytała Elsa, śliczna błękitnooka
dziewczynka, która cierpiała na powikłania po gruźlicy kości. Jedną nogę
miała całą zagipsowaną i nie wolno jej było na niej stawać.
– Bo to prawda. – Wzruszył ramionami. – Rodzice przysłali mnie tu na
krótko. Wyzdrowieję i wracam do Polski.
Strona 11
– Twojej Polski nie ma – odważyła się powiedzieć Elsa. – A skoro nie ma
Polski, to musisz być Niemcem.
Spojrzał na nią niechętnie.
– Nigdy nie będę Niemcem – rzucił stanowczo, po czym wstał i poszedł
do pawilonu z książkami, gdzie znalazł tom o przygodach kapitana Nemo
i zatopił się w lekturze.
– Czemu nie chciał pan zostać lekarzem? – zapytał Kazimierza profesor
Stanisław Kostanecki, kiedy po ukończeniu chemii na uniwersytecie
w Bernie młodzieniec oświadczył swojemu mentorowi, że pragnąłby
pozostać na uczelni i prowadzić badania nad estrogenami.
– Nie interesuje mnie praca z pacjentami – odpowiedział szczerze
Kazimierz. – Chcę się zająć ludzką fizjologią wyłącznie teoretycznie. Być
może moje dokonania wpłyną na medycynę bardziej, niż gdybym biegał ze
stetoskopem.
– Czyli studiowanie biologii w Genewie panu nie wystarczyło?
Kazimierz pokręcił głową.
– Pragnę zajmować się chemią. To jest przyszłość.
Profesor roześmiał się.
– Pański ojciec jest lekarzem, prawda?
– Tak – potwierdził Kazimierz. – Dermatologiem i wenerologiem.
– Może dlatego nie chciał pan kontynuować jego dzieła – uznał
dobrotliwie Kostanecki. – Mój był anatomem i cytologiem. Zabrał mnie na
pokazową sekcję, kiedy byłem bardzo mały. Zobaczyłem wtedy ludzkie
zwłoki i przeraziłem się. Nie tyle trupa, ile tego, że to mój ojciec sprawił, że
ten nieszczęśnik leżał na stole z wypatroszonymi wnętrznościami.
– Doskonale pana rozumiem, profesorze – powiedział Kazimierz. – Mój
ojciec był zafascynowany zmianami skórnymi. Miałem wrażenie, że po raz
Strona 12
pierwszy zauważył, że istnieję, kiedy na mojej twarzy pojawił się silny
trądzik młodzieńczy.
Profesor znów się roześmiał.
– Chce pan zatem zająć się flawonoidami, estrami i tłuszczami? – spytał.
– Bo podczas studiów interesowało pana chyba wszystko, co można
zsyntetyzować. Pora, żeby wybrał pan specjalizację, określił temat, którym
zajmie się pan w swoim doktoracie.
– Chcę badać hormony – odpowiedział Kazimierz, czym zdumiał
profesora. – Ściślej rzecz ujmując, żeńskie hormony płciowe. Estrogeny.
– To coś nietypowego. – Profesor pokiwał głową z uznaniem. – Zatem
przyjmuję pana do pracy. Widzę w panu potencjał, a rzadko się mylę.
Kazimierz Funk ukłonił się. Profesor był promotorem około stu
pięćdziesięciu doktorantów i słynął z ogromnej pracowitości. Można
zaryzykować twierdzenie, że w każdym młodym naukowcu chętnym do
pracy badawczej widział potencjał. Kazimierz docenił jednak jego słowa.
– I jeszcze jedno. – Stanisław Kostanecki zatrzymał Kazimierza. – Obaj
jesteśmy Polakami na obcej ziemi. Nie mamy własnej ojczyzny, ale mamy
tożsamość. Cieszę się, że możemy rozmawiać po polsku. Niech pan nigdy
nie da sobie tego odebrać.
Kilka lat później, kiedy Kazimierz przeprowadził syntezę estrogenu,
otrzymał propozycję z Paryża. Miał dwadzieścia lat, doktorat z chemii
i wielkie ambicje. Zaczął pracę w Instytucie Pasteura. Spędził tam jednak
tylko dwa lata, ponieważ później zaproponowano mu posadę w Berlinie,
w Katedrze Chemii Organicznej tamtejszego uniwersytetu. Nie wahał się
ani chwili. Spakował swoje rzeczy i pojechał w nieznane. W Berlinie też
nie zagrzał miejsca – po zaledwie czterech latach znalazł się w Londynie.
Propozycja z Instytutu Medycyny Zapobiegawczej wydawała mu się
kusząca. Wreszcie mógł wykorzystać swoją wiedzę w służbie prawdziwym
Strona 13
pacjentom. Do profesora Kostaneckiego, który pozostał jego przyjacielem
i mentorem, pisał:
Zajmuję się obecnie chorobą beri-beri. Dla tych badań porzuciłem Londyn, chociaż to
tam, w trakcie analizy diety psów, skonstatowałem, że pewne niezbędne do życia
substancje są syntetyzowane przez zwierzęta, a w ludzkich organizmach nie występują
naturalnie. Pies może całe życie jeść tylko mięso albo różne ochłapy, a nie zapadnie na
szkorbut, który nęka marynarzy po tym, jak wypływają w rejs. Szukam zatem
substancji, która utrzymuje dziąsła w dobrym stanie, wytwarzanej przez organizm
zwierzęcia. Człowiek musi ją pozyskiwać z zewnątrz. Podobną etiologię podejrzewam
w przypadku krzywicy, tylko ta choroba dotyczy kości, więc musi chodzić o zupełnie
inny czynnik niż przy szkorbucie. To dopiero początek moich badań, ale wielce
obiecujący. Beri-beri dziesiątkuje ludność Jawy, a ja przyglądam się diecie
mieszkańców wyspy. Wygląda na to, że to brak pewnego składnika jest
odpowiedzialny za objawy.
Kazimierz odłożył pióro i zastanowił się głęboko.
– To brak jakiejś cząsteczki w pożywieniu wywołuje niektóre choroby –
powiedział głośno, po czym wrócił do analizowania zawartości składników
pokarmowych w ryżu niełuskanym oraz ziarnach, które zostały poddane
obróbce.
– Brak niektórych substancji w pożywieniu powoduje choroby – zaczął
wykład, który przygotował dla swoich pracodawców, a który był pokłosiem
trzech lat jego pracy.
W sali konferencyjnej zapadła pełna niechęci cisza.
– Pana wnioski są dyskusyjne – przerwał mu dyrektor jego jednostki,
doktor Tessler.
– Proszę pozwolić mi dokończyć – odpowiedział spokojnie Funk
i odsłonił tablicę, na której wcześniej narysował wzór odkrytego przez
siebie związku chemicznego. – Czy choćby zacząć – mruknął pod nosem
Strona 14
i kontynuował już głośno: – Przez ostatnie lata badałem chorobę beri-beri.
Na początek krótko omówię jej objawy.
Usłyszał kilka chrząknięć. Wyjął zdjęcia osób dotkniętych omawianą
przypadłością i ułożył je na stole. Żaden z obecnych nie wyciągnął ręki po
zdjęcie, aby obejrzeć je z bliska.
– Beri-beri ma dwie postaci – powiedział Funk. – W typie suchym
dominują objawy mózgowe, a w mokrym przeważają zmiany w układzie
sercowo-naczyniowym. Niezależnie od typu choroby pacjenci cierpią na
stopniowy zanik mięśni, przede wszystkim nóg, osłabienie czucia
w stopach i rękach oraz postępujący paraliż mięśniowy. Wraz z postępem
choroby pojawiają się obrzęki całego ciała, duszności, kołatanie serca,
biegunka, wreszcie chorzy umierają. Opisano także postać piorunującą,
w której w krótkim czasie dochodzi do uogólnionych obrzęków
i niewydolności prawej komory serca.
Wskazał na wzór chemiczny narysowany na tablicy.
– To tiamina. Właśnie jej niedobór jest przyczyną beri-beri. Nazwałem tę
cząstkę witaminą B. Jej źródłem są: mięso wieprzowe, orzechy i niektóre
owoce egzotyczne. Przede wszystkim jednak jest obecna w otrębach ziaren
ryżu. Wyekstrahowałem tę substancję. Po podaniu jej chorym objawy
ustępują. Co więcej, nie można jej przedawkować, gdyż nadmiar witaminy
jest wydalany z moczem, a ona sama słabo się wchłania z przewodu
pokarmowego. Dlatego lepiej stosować ją w postaci zastrzyków
domięśniowych.
– Podawano tę... tiaminę chorym?
Kazimierz Funk zwrócił się do pytającego:
– Nawet w postaci piorunującej choroby, po jednorazowym podaniu
witaminy B objawy cofają się, a stan chorego poprawia się natychmiast.
– Witamina? – usłyszał czyjś drwiący głos.
– Tak. Połączyłem słowa vita, które po łacinie oznacza „życie”,
i „amina”, gdyż owa życiodajna substancja, zawiera grupę aminową. –
Strona 15
Pokazał to na rysunku. – Co więcej, niedobór substancji zaliczanych do tej
grupy chemicznej nazwałem awitaminozą.
– Zanegował pan eksperyment Eijkmana – odezwał się zastępca
dyrektora instytutu.
Kazimierz Funk przełknął ślinę. Christiaan Eijkman był holenderskim
uczonym, który badał chorobę beri-beri na wyspie Jawa na długo przed
nim. Zauważył, że choroba występowała u kurczaków karmionych przez
dłuższy czas resztkami ryżu z kontyngentu wojskowego – miały one
osłabienie mięśni i drżenie kończyn. Po zmianie pokarmu objawy
natychmiast ustępowały. Eijkman przeanalizował dietę miejscowych ludzi
i skonstatował, że opierała się na łuskanym i polerowanym ryżu.
Wystarczyło podać chorym czarny, niełuskany ryż, uchodzący za gorszy,
a zdrowieli. Eijkman doszedł do wniosku, że beri-beri nie jest chorobą
krwi. Do tego momentu jego wnioski były słuszne. Ale błędnie uznał jej
etiologię za bakteryjną.
Kazimierz Funk nie zgadzał się z Eijkmanem. Nie znał choroby
zakaźnej, która cofałaby się w wyniku diety. Powtórzył zatem eksperyment
na gołębiach. Część z nich karmił łuskanym ryżem, pozostałym podawał
ryż pełnoziarnisty. Po kilku miesiącach u gołębi z pierwszej grupy
rozwinęły się objawy choroby beri-beri, podczas gdy grupa karmiona
niełuskanym ryżem pozostała zdrowa. Funk zaczął karmić niełuskanym
ryżem chore gołębie i w ciągu kilku dni objawy zaczęły się cofać. To wtedy
zrozumiał, że choroba bierze się z niedoboru. Zaczął badać otręby ryżowe
i odkrył substancję, której brak generował objawy. Zwierzętom
doświadczalnym podał wtedy nie ryż, a wyizolowaną tiaminę.
Zaobserwował natychmiastowe ustępowanie symptomów choroby.
Wszystko skrupulatnie opisał i udokumentował zdjęciami. Teraz powinien
opublikować swoje odkrycie. Nie mógł jednak tego zrobić bez poparcia
kierownictwa instytutu, w którym pracował.
– Słyszeliśmy, że zamierza pan opublikować te rewelacje w literaturze –
odezwał się ktoś inny kpiącym głosem.
Strona 16
– Tak – odpowiedział niezrażony. – Przygotowałem wszelkie materiały.
I mam nadzieję, że uzyskam panów poparcie.
Ponownie rozległy się chrząknięcia. Funk powstrzymał się przed
otarciem potu z czoła. Konflikt z Eijkmanem nie przysłuży się jego
badaniom, ale Kazimierz dowiódł swoich racji w kilku wygranych
polemikach, a teraz chciał swoje odkrycie obwieścić światu.
– Obecnie nad chorobą beri-beri pracuje doktor Adolphe Vorderman –
odezwał się ponownie dyrektor Instytutu Listera lodowatym tonem. –
Z jego publikacji wynika, że przyczyną choroby jest łuskany ryż skażony
nieznaną substancją albo nieznaną bakterią.
Kazimierz Funk poczuł złość.
– Jestem gotów podzielić się swoimi doświadczeniami z profesorem
Eijkmanem i doktorem Vordermanem – powiedział, siląc się na spokój. –
Jestem przekonany, że uznają moją rację. Mogę to zrobić przed
opublikowaniem materiału w literaturze medycznej. Potrzebuję tylko
panów zgody.
Przez salę przeszły szepty. Dyrektor pochylił się w kierunku swojego
zastępcy i powiedział coś cicho. Ten wykrzywił wargi w uśmiechu.
– Nie wyrażamy zgody – usłyszał w końcu. – Nie uznajemy podstaw
naukowych pana, pożal się Boże, odkrycia.
Pierwszy opuścił pomieszczenie dyrektor, po nim wyszli pozostali.
Kazimierz stał sam w pustej sali wykładowej. Poczuł dławiący żal. Czy ma
wyrzucić do kosza kilka lat owocnej pracy? Nie, nie może się na to zgodzić,
postanowił w duchu, a potem wyszedł z Instytutu Listera na deszczową
londyńską ulicę.
– Niepojęta ignorancja! – wykrzyknął Ludwik Rajchman, redaktor
naczelny „The Journal of State Medicine”. – To doskonały materiał. Pana
badania są przełomowe.
Strona 17
Kazimierz Funk spojrzał na gruby plik gęsto zapisanych kartek oraz
zdjęć, owoc swoich wieloletnich badań nad tiaminą i jej związkiem
z chorobą beri-beri. Żaden naukowiec na świecie nie mógł mu zarzucić, że
nie dość dobrze zbadał problem. Co więcej, Eijkman w międzyczasie
porzucił koncepcję toksyczną jako przyczynę beri-beri. Tylko patrzeć, jak
inni zsyntetyzują tiaminę i ogłoszą swoje odkrycie w literaturze.
– Moi pracodawcy nie zgadzają się, abym opublikował własne badania –
powtórzył. – Sprzeciwiają się szczególnie określeniu „witaminy”. A ja chcę
podzielić się ze światem swoim odkryciem. Co więcej, rozpocząłem już
prace badawcze nad innymi witaminami. Takich cząstek, które regulują
pracę wszystkich układów w organizmie człowieka, jest więcej. To z ich
niedoborów biorą się szkorbut, krzywica, pelagra... – zaczął wyliczać.
– Czy jest pan gotowy odejść z pracy? – spytał go Rajchman.
Funk pokiwał głową. Odejście z pracy było nieuniknione, ale nie
rozwiązywało jego problemów. Materiał badawczy stanowił niejako
własność Instytutu Listera. Jego szefowie mogli zablokować publikację,
a on, odchodząc z pracy, robił im tym samym wyłącznie przysługę.
Sytuacja wydawała się więcej niż trudna.
– Mam pewien pomysł – powiedział w końcu Rajchman i dodał: – Jeśli
nie można być lwem, trzeba być lisem.
– Jak to? – Kazimierz nie zrozumiał, co jego rozmówca ma na myśli.
– Drogi doktorze Funk – Rajchman uśmiechnął się szelmowsko – musi
mieć pan zgodę władz Instytutu Listera na to, aby opublikować pracę
eksperymentalną.
– W tym właśnie problem... – zaczął Kazimierz, ale profesor nie pozwolił
mu dokończyć.
– Na opublikowanie pracy poglądowej nie potrzebuje pan żadnej zgody –
oznajmił, a widząc, że Kazimierz nie jest do końca przekonany, dodał: –
Niech pan opisze witaminy w pracy poglądowej. Wszystko, po kolei, co
pan odkrył. Budowę tych związków, funkcje, pokarmy, w których są
obecne, dietę powodującą choroby, żywność, którą należy spożywać, aby
zapobiegać objawom, oraz to, co należy podawać w przypadku wystąpienia
Strona 18
choroby. Wszystko, co pan zbadał. A ja to opublikuję w „The Journal of
State Medicine” i nikt mi w tym nie przeszkodzi.
– Jeśli opiszę badania, w Instytucie Listera zarzucą mi, że to praca
eksperymentalna.
Rajchman pokręcił głową.
– Praca eksperymentalna zawiera cel, materiał, metodę, dyskusję, wyniki
i wnioski. Szczególnie metoda badawcza stanowi sedno takiej pracy.
W przypadku pana badań byłby to opis dwóch grup gołębi karmionych
ryżem łuskanym i niełuskanym et cetera. A praca poglądowa to
kompendium wiedzy na dany temat. I taki artykuł właśnie pan przygotuje.
Opisze pan wszystko, co wie o witaminach. To nic, że wiedzę czerpie pan
z własnych badań.
– To byłoby wspaniałe rozwiązanie – powiedział Kazimierz, głęboko
wdzięczny wydawcy za pomoc. – Nie uchroni mnie to przed utratą etatu,
ale nie muszę mieć zgody na publikację od kierownictwa Instytutu Listera.
Świetnie! Zabieram się do pracy.
Kazimierz spojrzał przez okno na zamgloną ulicę Warszawy.
– Polska. Wreszcie Polska. Tu jest nasze miejsce – powiedział do żony.
Alix Denise uśmiechnęła się. Przypomniała sobie słowa, które
wypowiedział jej mąż po narodzinach ich syna.
– Będzie nazywał się Jan Kazimierz. Chciałbym, żeby miał polskie imię,
bo któregoś dnia wrócimy do ojczyzny.
Kiedy się poznali, miała zaledwie dziewiętnaście lat. On, chociaż tylko
o dziewięć lat od niej starszy, był już znanym uczonym. Przedstawił ich
sobie znajomy Alix. Onieśmielony urodą dziewczyny, Kazimierz
powiedział coś niepoprawnie po angielsku, a ona zaczęła się śmiać z jego
zabawnej pomyłki.
Strona 19
– Dlaczego się pani śmieje? – spytał nieco urażony. – Jestem Polakiem –
usprawiedliwił się, kiedy wyjaśniła mu przyczynę swojego rozbawienia. –
Długo pracowałem w Londynie, wcześniej przebywałem w Szwajcarii
i Berlinie.
– Ja jestem Belgijką – powiedziała. – Oboje jesteśmy tu obcy.
– Kiedy pracuję, nie czuję się obco. Dopiero wtedy, kiedy ktoś
wypomina mi moje pochodzenie albo krytykuje akcent.
Powiedział to bez złości, ale poczuła się źle, że sprawiła mu przykrość.
Sięgnęła po kieliszek szampana.
– Pan nie pije? – spytała, kiedy podziękował kelnerowi.
– Alkohol szkodzi – powiedział i uciekł wzrokiem.
– Pierwsze słyszę – stwierdziła. – Na co niby miałby szkodzić?
– Przyczynia się do usuwania z organizmu pewnych ważnych dla
zdrowia związków – wyjaśnił, a zauważywszy jej zdumioną minę, dodał: –
Jestem biochemikiem. – I przez ponad godzinę opowiadał jej o swoich
badaniach, a ona słuchała jak zaczarowana.
Po krótkim narzeczeństwie wzięli ślub, a niespełna rok później urodził
się ich syn. Nie mieli łatwego życia, przynajmniej na początku. W Nowym
Jorku Kazimierz pracował w Laboratorium Badawczym Harrimana.
Warunki pracy były złe, płacę dostawał nieregularnie i często nie starczało
im na najpotrzebniejsze rzeczy. Kazimierz nieomal przypłacił to zdrowiem,
bo za nic nie chciał przyjąć rodzinnych pieniędzy Alix. Nie zgadzał się
także, aby poszła do pracy. Na szczęście jego talent i możliwości dostrzegł
ktoś z firmy farmaceutycznej Metz & Co. Alix żartowała, że rok 1917,
moment przejścia Kazimierza do koncernu farmaceutycznego, oznaczy
złotymi literami i oprawi kalendarz w ramki. Wreszcie mogli przenieść się
do nowego, większego mieszkania. Kazimierz osiągał kolejne sukcesy.
Doprowadził do masowej produkcji swoich witamin. Odkrył, że w wątrobie
niektórych ryb morskich znajduje się witamina A. Dzięki jego pracy
koncentrat witaminowy z wątroby dorsza można było kupić w każdej
drogerii. Udzielał niezliczonych wywiadów, w których tłumaczył, jak
ważne jest zapobieganie chorobom. Jego słowa zyskały uznanie w kręgach
Strona 20
politycznych, bo podnosił aspekt ekonomiczny medycyny prewencyjnej.
„Najdroższe jest leczenie skutków choroby”, mawiał. „Zapobieganie tylko
wydaje się drogie”. Alix podziwiała męża, a kiedy firma, w której
pracował, zaczęła produkować syntetyczną adrenalinę, kobieta nie
posiadała się ze szczęścia, chociaż Kazimierz mówił, że to przecież nie jego
zasługa – że „nadnerczynę” opisał i wyekstrahował wybitny polski uczony
Napoleon Cybulski, i to już w 1895 roku.
Najbardziej imponowała Alix miłość Kazimierza do ojczyzny. Pracował
w tylu miejscach, po amerykańskich sukcesach świat stał przed nim
otworem, ale on wciąż czekał, aż będzie mógł wrócić do niepodległej
Polski, o której opowiadał tak, jakby była rajem na ziemi, chociaż spędził
w niej stosunkowo niewiele czasu. Gdyby Kazimierz przyjął wielokrotnie
proponowane mu obywatelstwo niemieckie, jego kariera naukowa
nabrałaby jeszcze większego rozpędu. Ale on nie chciał zdradzić swojej
ojczyzny.
– Co teraz? – spytała.
Uśmiechnął się do niej.
– Spędzimy tu trochę czasu – powiedział i pocałował ją w czoło. –
Ludwik Rajchman we mnie wierzy. To dzięki jego staraniom otwarto
w Warszawie Państwowy Zakład Higieny i to on uparł się, żebym został
kierownikiem Zakładu Biochemii. Pozyskał środki, znalazł dla nas
mieszkanie.
– I jesteśmy – odpowiedziała z zadumą w głosie.
– Gdyby nie Rajchman, który opublikował moją pracę, moja kariera
skończyłaby się, zanim się zaczęła – powiedział łagodnie.
Znała tę historię. Instytut Listera zabronił Kazimierzowi publikacji jego
badań, a Rajchman wydrukował je jako pracę opisową. Niedługo potem
niemieckie wydawnictwo opublikowało Die Vitamine, gdzie bibliografia
liczyła kilkaset pozycji. Wkrótce książkę przetłumaczono na liczne języki.
Kazimierz zastanawiał się, czy w Instytucie Listera zapoznano się z jego
publikacją. To właśnie Alix w nim kochała – tę jego skromność. Był
wielkim naukowcem, po sukcesach w Stanach Zjednoczonych biły się