Ałbena Grabowska - Uczniowie Hippokratesa 3 - Doktor Zosia

Szczegóły
Tytuł Ałbena Grabowska - Uczniowie Hippokratesa 3 - Doktor Zosia
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Ałbena Grabowska - Uczniowie Hippokratesa 3 - Doktor Zosia PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Ałbena Grabowska - Uczniowie Hippokratesa 3 - Doktor Zosia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Ałbena Grabowska - Uczniowie Hippokratesa 3 - Doktor Zosia - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Strona 4 Spis tre­ści Kar­ta re­dak­cyj­na   Wstęp   Ka­zi­mierz Funk (1884–1967) Roz­dział I Ru­dolf Al­bert von Köl­li­ker (1817–1905) Roz­dział II Fre­de­rick Grant Ban­ting (1891–1941) Roz­dział III John Hu­gh­lings Jack­son (1835–1911) Roz­dział IV Alo­is Al­zhe­imer (1864–1915) Roz­dział V Sig­mund Freud (1856–1939) Roz­dział VI Ale­xan­der Fle­ming (1881–1955) Roz­dział VII   Bio­gra­my Strona 5 Przy­pi­sy Strona 6   Wy­daw­ca ADAM PLUSZ­KA Opie­ka re­dak­cyj­na ZE­SPÓŁ Re­dak­cja WE­RO­NI­KA NAJ­DER Ko­rek­ta MA­ŁGO­RZA­TA KU­ŚNIERZ, JAN JA­RO­SZUK Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych ANNA POL Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficz­ne, ła­ma­nie Ko­or­dy­na­tor­ka pro­duk­cji PAU­LI­NA KU­REK   Co­py­ri­ght © by Ałbe­na Gra­bow­ska Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­ne­sy, War­sza­wa 2022  War­sza­wa 2022 Wy­da­nie pierw­sze  ISBN 978-83-67406-60-4  Wy­daw­nic­two Mar­gi­ne­sy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skie­go 11A 01-527 War­sza­wa tel. 48 22 663 02 75 e-mail: re­dak­cja@mar­gi­ne­sy.com.pl www.mar­gi­ne­sy.com.pl  Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c. Strona 7 WSTĘP   Przed­sta­wiam Wam trze­ci, ostat­ni już tom Uczniów Hip­po­kra­te­sa, cy­klu po­wie­ścio­we­go, w  któ­rym po­łączy­łam swo­ją wie­dzę me­dycz­ną z  warsz­ta­tem pi­sar­skim i  w  któ­ry wło­ży­łam całe swo­je ser­ce, tak aby jak naj­pe­łniej opo­wie­dzieć o  hi­sto­rii me­dy­cy­ny na zie­miach pol­skich. Dok­tor Zo­sia jest ho­łdem zło­żo­nym za­po­mnia­nym dziś bo­ha­te­rom, któ­rzy gdy­by nie wo­jen­na za­wie­ru­cha, zo­sta­li­by uho­no­ro­wa­ni pre­sti­żo­wy­mi na­gro­da­mi, do­stąpi­li­by za­szczy­tów albo przy­naj­mniej zy­ska­li­by sta­tus świa­to­wych au­to­ry­te­tów me­dycz­nych tam­tych cza­sów. W  ten spo­sób skła­dam wy­ra­zy sza­cun­ku tym, któ­rzy w  cza­sie woj­ny nie­śli lu­dziom po­moc, na­ra­ża­jąc ży­cie wła­sne oraz swo­ich ro­dzin. Chcia­łam też od­dać cze­ść me­dy­kom, któ­rzy za swo­ją dzia­łal­no­ść le­kar­ską zo­sta­li roz­strze­la­ni, wy­wie­zie­ni do obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych lub za­mor­do­wa­ni w Ka­ty­niu. Ak­cję po­wie­ści umie­ści­łam w  Szpi­ta­lu Ujaz­dow­skim w  War­sza­wie, nie­ist­nie­jącym już szpi­ta­lu woj­sko­wym, zbom­bar­do­wa­nym przez Niem­ców pod­czas Po­wsta­nia War­szaw­skie­go. Roz­kwit szpi­ta­la, roz­wój kli­nik i  do­sko­na­le­nie się pra­cu­jących tam le­ka­rzy i  le­ka­rek przy­pa­da­ją na dwu­dzie­sto­le­cie mi­ędzy­wo­jen­ne. Ten pi­ęk­ny czas, ła­ska­wy dla kul­tu­ry, był ta­kże nie­zwy­kle pro­duk­tyw­ny dla pol­skiej na­uki. Po­dob­nie jak w  dwóch po­przed­nich to­mach cy­klu, opo­wie­ść fa­bu­lar­ną prze­ty­kam praw­dzi­wy­mi hi­sto­ria­mi, tak aby czy­tel­nik mógł jak naj­le­piej i  naj­pe­łniej zro­zu­mieć, z  czym bo­ry­ka­ła się me­dy­cy­na tam­tych cza­sów i  ja­kich od­kryć do­ko­ny­wa­li ów­cze­śni le­ka­rze kli­ni­cy­ści oraz na­ukow­cy, któ­rzy zdo­by­wa­li wie­dzę, pa­trząc w  mi­kro­skop bądź ob­ser­wu­jąc szal­kę la­bo­ra­to­ryj­ną. W  tej ksi­ążce po­zna­my hi­sto­rię: Ru­dol­fa Al­ber­ta von Köl­li­ke­ra (hi­sto­lo­ga i  em­brio­lo­ga), Alo­ise­go Al­zhe­ime­ra (psy­chia­try i  neu­ro­pa­to­lo­ga), Ale­xan­dra Fle­min­ga (bak­te­rio­lo­ga i  le­ka­rza), Fre­de­ric­ka Gran­ta Ban­tin­ga (fi­zjo­lo­ga), Joh­na Hu­gh­ling­sa Jack­so­na (neu­ro­lo­ga) oraz Strona 8 pol­skie­go na­ukow­ca Ka­zi­mie­rza Fun­ka. Nie­któ­rzy z nich, jak Fle­ming czy Ban­ting, zo­sta­li do­ce­nie­ni za ży­cia i uho­no­ro­wa­ni naj­bar­dziej pre­sti­żo­wym wy­ró­żnie­niem – Na­gro­dą No­bla. Inni, jak cho­cia­żby od­kryw­ca wi­ta­min Ka­zi­mierz Funk, cho­ciaż na nią za­słu­ży­li – nie otrzy­ma­li jej. W  części fa­bu­lar­nej wy­stępu­je wie­lu bo­ha­te­rów au­ten­tycz­nych, któ­rych wy­mie­niam z imie­nia i na­zwi­ska. Są to nie tyl­ko le­ka­rze, lecz ta­kże ar­ty­ści, in­ży­nie­ro­wie, żo­łnie­rze, po­wsta­ńcy i  zwy­kli lu­dzie. To le­d­wie uła­mek z  tych, któ­rym pra­gnęłam zło­żyć hołd. Wśród nich chcia­ła­bym wy­ró­żnić trzy oso­by: Ma­rię We­rken­thin (pierw­szą ko­bie­tę ra­dio­log, któ­ra zo­sta­ła or­dy­na­to­rem), Wi­tol­da Za­wa­dow­skie­go (jed­ne­go z  naj­wy­bit­niej­szych pol­skich ra­dio­lo­gów) oraz Zo­fię Gar­lic­ką (pierw­szą ko­bie­tę gi­ne­ko­log, któ­ra zo­sta­ła or­dy­na­to­rem), tro­je wy­bit­nych le­ka­rzy, z  któ­rych tyl­ko pro­fe­sor Za­wa­dow­ski prze­żył woj­nę. Dok­tor We­rken­thin oraz dok­tor Gar­lic­ka zo­sta­ły za­mor­do­wa­ne w Au­schwitz. I wresz­cie po­dzi­ęko­wa­nia: Dzi­ęku­ję wy­daw­cy Uczniów Hip­po­kra­te­sa – wy­daw­nic­twu Mar­gi­ne­sy, któ­re ak­tyw­nie wspie­ra moją mi­sję opo­wia­da­nia o le­kar­kach i le­ka­rzach. Dzi­ęku­ję wszyst­kim, któ­rzy po­dzie­li­li się ze mną opo­wie­ścia­mi o woj­nie i ży­ciu lu­dzi pod nie­miec­ką oku­pa­cją. Dzi­ęku­ję tym, któ­rzy po­wie­rzy­li mi hi­sto­rię wła­snych oj­ców, dziad­ków oraz przy­ja­ciół. Przede wszyst­kim jed­nak dzi­ęku­ję panu dok­to­ro­wi Krzysz­to­fo­wi Kró­li­kow­skie­mu, pre­ze­so­wi Sto­wa­rzy­sze­nia daw­ne­go Szpi­ta­la Ujaz­dow­skie­go, któ­ry pew­ne­go wio­sen­ne­go dnia za­pro­sił mnie na wy­ciecz­kę po Ujaz­do­wie i prze­ko­nał do tego, żeby ak­cję trze­cie­go tomu Uczniów Hip­po­kra­te­sa osa­dzić wła­śnie tam. Przez cały czas pra­cy nad po­wie­ścią słu­żył mi wszel­ki­mi ma­te­ria­ła­mi, wie­dzą, do­świad­cze­niem oraz cza­sem, aby moja opo­wie­ść była jak naj­pe­łniej­sza i naj­praw­dziw­sza. Z ca­łe­go ser­ca dzi­ęku­ję. Dzi­ęku­ję ta­kże Wam, Czy­tel­nicz­ki i  Czy­tel­ni­cy. Gdy­by nie Wy, nie po­wsta­ła­by po­wie­ść o  dok­to­rze Bo­gu­mi­le, któ­ry jako je­den z  pierw­szych le­ka­rzy w  Pol­sce zro­zu­miał, czym są asep­ty­ka i  znie­czu­le­nie oko­ło­po­ro­do­we, o dok­tor An­nie To­ma­sze­wicz-Do­brskiej, pierw­szej pol­skiej Strona 9 dy­plo­mo­wa­nej le­kar­ce, i  o  dok­tor Zosi Go­raz­dow­skiej, któ­rej dzia­łal­no­ść le­kar­ska przy­pa­dła na czas woj­ny. Dzi­ęku­ję i za­pra­szam do lek­tu­ry. Strona 10 Ka­zi­mierz Funk 1884–1967 Ka­zi­mierz nie cier­piał le­cze­nia, któ­re­mu go tu pod­da­wa­li. Da­łby wszyst­ko, żeby opu­ścić sa­na­to­rium i  wró­cić do domu, do ro­dzi­ców, na­wet za cenę by­cia ku­la­wym do ko­ńca ży­cia. Mat­ka i  oj­ciec stwier­dzi­li jed­nak, że dys­pla­zja bio­dra to gro­źna przy­pa­dło­ść, i  wy­sła­li go do Nie­miec, do tego ślicz­ne­go mia­stecz­ka, do sa­na­to­rium, gdzie czuł się bar­dziej sa­mot­ny, niż chciał się do tego przy­znać. Oj­ciec był le­ka­rzem, zaj­mo­wał się cho­ro­ba­mi we­ne­rycz­ny­mi. Chło­piec lu­bił pod­glądać jego pa­cjen­tów. Naj­bar­dziej fa­scy­no­wa­li go sy­fi­li­ty­cy, któ­rzy przy­cho­dzi­li do ojca ukrad­kiem, często po zmierz­chu, i  za­sła­nia­li twa­rze ma­ska­mi. Oj­ciec za­bra­niał mu wte­dy wy­ściu­biać nosa ze swo­je­go po­ko­ju, a  dla Ka­zi­mie­rza to był sy­gnał, że war­to pod­glądać tych lu­dzi przez dziur­kę od klu­cza. – Je­steś Niem­cem! – Wy­so­ki chło­piec wy­ce­lo­wał w nie­go pa­lec. – Je­stem Po­la­kiem – od­po­wie­dział spo­koj­nie Ka­zi­mierz. Chło­piec prych­nął i od­sze­dł. Ka­zi­mierz po­pa­trzył za nim. Ta­kich jak on było tu kil­ku­na­stu. Zwy­kle z cho­ro­ba­mi ko­ści, mi­ęśni lub sta­wów. Ka­za­no im się wy­grze­wać na sło­ńcu i do­brze ich kar­mio­no. „Je­dziesz do Nie­miec, do sa­na­to­rium” – po­wie­dział Ka­zi­mie­rzo­wi oj­ciec, a  mama roz­pła­ka­ła się i  ca­ło­wa­ła go raz za ra­zem w  czo­ło. „Pa­mi­ętaj, że je­steś Po­la­kiem. Cho­ciaż je­dziesz do Nie­miec”. Za­pa­mi­ętał te sło­wa. –  Dla­cze­go tak po­wie­dzia­łeś? – spy­ta­ła Elsa, ślicz­na błękit­no­oka dziew­czyn­ka, któ­ra cier­pia­ła na po­wi­kła­nia po gru­źli­cy ko­ści. Jed­ną nogę mia­ła całą za­gip­so­wa­ną i nie wol­no jej było na niej sta­wać. – Bo to praw­da. – Wzru­szył ra­mio­na­mi. – Ro­dzi­ce przy­sła­li mnie tu na krót­ko. Wy­zdro­wie­ję i wra­cam do Pol­ski. Strona 11 – Two­jej Pol­ski nie ma – od­wa­ży­ła się po­wie­dzieć Elsa. – A sko­ro nie ma Pol­ski, to mu­sisz być Niem­cem. Spoj­rzał na nią nie­chęt­nie. – Ni­g­dy nie będę Niem­cem – rzu­cił sta­now­czo, po czym wstał i po­sze­dł do pa­wi­lo­nu z ksi­ążka­mi, gdzie zna­la­zł tom o  przy­go­dach ka­pi­ta­na Nemo i za­to­pił się w lek­tu­rze. – Cze­mu nie chciał pan zo­stać le­ka­rzem? – za­py­tał Ka­zi­mie­rza pro­fe­sor Sta­ni­sław Ko­sta­nec­ki, kie­dy po uko­ńcze­niu che­mii na uni­wer­sy­te­cie w  Ber­nie mło­dzie­niec oświad­czył swo­je­mu men­to­ro­wi, że pra­gnąłby po­zo­stać na uczel­ni i pro­wa­dzić ba­da­nia nad es­tro­ge­na­mi. –  Nie in­te­re­su­je mnie pra­ca z  pa­cjen­ta­mi – od­po­wie­dział szcze­rze Ka­zi­mierz. – Chcę się za­jąć ludz­ką fi­zjo­lo­gią wy­łącz­nie teo­re­tycz­nie. Być może moje do­ko­na­nia wpły­ną na me­dy­cy­nę bar­dziej, niż gdy­bym bie­gał ze ste­to­sko­pem. – Czy­li stu­dio­wa­nie bio­lo­gii w Ge­ne­wie panu nie wy­star­czy­ło? Ka­zi­mierz po­kręcił gło­wą. – Pra­gnę zaj­mo­wać się che­mią. To jest przy­szło­ść. Pro­fe­sor ro­ze­śmiał się. – Pa­ński oj­ciec jest le­ka­rzem, praw­da? – Tak – po­twier­dził Ka­zi­mierz. – Der­ma­to­lo­giem i we­ne­ro­lo­giem. –  Może dla­te­go nie chciał pan kon­ty­nu­ować jego dzie­ła – uznał do­bro­tli­wie Ko­sta­nec­ki. – Mój był ana­to­mem i cy­to­lo­giem. Za­brał mnie na po­ka­zo­wą sek­cję, kie­dy by­łem bar­dzo mały. Zo­ba­czy­łem wte­dy ludz­kie zwło­ki i prze­ra­zi­łem się. Nie tyle tru­pa, ile tego, że to mój oj­ciec spra­wił, że ten nie­szczęśnik le­żał na sto­le z wy­pa­tro­szo­ny­mi wnętrz­no­ścia­mi. – Do­sko­na­le pana ro­zu­miem, pro­fe­so­rze – po­wie­dział Ka­zi­mierz. – Mój oj­ciec był za­fa­scy­no­wa­ny zmia­na­mi skór­ny­mi. Mia­łem wra­że­nie, że po raz Strona 12 pierw­szy za­uwa­żył, że ist­nie­ję, kie­dy na mo­jej twa­rzy po­ja­wił się sil­ny trądzik mło­dzie­ńczy. Pro­fe­sor znów się ro­ze­śmiał. – Chce pan za­tem za­jąć się fla­wo­no­ida­mi, es­tra­mi i tłusz­cza­mi? – spy­tał. – Bo pod­czas stu­diów in­te­re­so­wa­ło pana chy­ba wszyst­ko, co mo­żna zsyn­te­ty­zo­wać. Pora, żeby wy­brał pan spe­cja­li­za­cję, okre­ślił te­mat, któ­rym zaj­mie się pan w swo­im dok­to­ra­cie. –  Chcę ba­dać hor­mo­ny – od­po­wie­dział Ka­zi­mierz, czym zdu­miał pro­fe­so­ra. – Ści­ślej rzecz uj­mu­jąc, że­ńskie hor­mo­ny płcio­we. Es­tro­ge­ny. –  To coś nie­ty­po­we­go. – Pro­fe­sor po­ki­wał gło­wą z  uzna­niem. – Za­tem przyj­mu­ję pana do pra­cy. Wi­dzę w panu po­ten­cjał, a rzad­ko się mylę. Ka­zi­mierz Funk ukło­nił się. Pro­fe­sor był pro­mo­to­rem oko­ło stu pi­ęćdzie­si­ęciu dok­to­ran­tów i  sły­nął z  ogrom­nej pra­co­wi­to­ści. Mo­żna za­ry­zy­ko­wać twier­dze­nie, że w  ka­żdym mło­dym na­ukow­cu chęt­nym do pra­cy ba­daw­czej wi­dział po­ten­cjał. Ka­zi­mierz do­ce­nił jed­nak jego sło­wa. – I jesz­cze jed­no. – Sta­ni­sław Ko­sta­nec­ki za­trzy­mał Ka­zi­mie­rza. – Obaj je­ste­śmy Po­la­ka­mi na ob­cej zie­mi. Nie mamy wła­snej oj­czy­zny, ale mamy to­żsa­mo­ść. Cie­szę się, że mo­że­my roz­ma­wiać po pol­sku. Niech pan ni­g­dy nie da so­bie tego ode­brać. Kil­ka lat pó­źniej, kie­dy Ka­zi­mierz prze­pro­wa­dził syn­te­zę es­tro­ge­nu, otrzy­mał pro­po­zy­cję z  Pa­ry­ża. Miał dwa­dzie­ścia lat, dok­to­rat z  che­mii i  wiel­kie am­bi­cje. Za­czął pra­cę w  In­sty­tu­cie Pa­steu­ra. Spędził tam jed­nak tyl­ko dwa lata, po­nie­waż pó­źniej za­pro­po­no­wa­no mu po­sa­dę w  Ber­li­nie, w  Ka­te­drze Che­mii Or­ga­nicz­nej tam­tej­sze­go uni­wer­sy­te­tu. Nie wa­hał się ani chwi­li. Spa­ko­wał swo­je rze­czy i  po­je­chał w  nie­zna­ne. W  Ber­li­nie też nie za­grzał miej­sca – po za­le­d­wie czte­rech la­tach zna­la­zł się w Lon­dy­nie. Pro­po­zy­cja z  In­sty­tu­tu Me­dy­cy­ny Za­po­bie­gaw­czej wy­da­wa­ła mu się ku­sząca. Wresz­cie mógł wy­ko­rzy­stać swo­ją wie­dzę w słu­żbie praw­dzi­wym Strona 13 pa­cjen­tom. Do pro­fe­so­ra Ko­sta­nec­kie­go, któ­ry po­zo­stał jego przy­ja­cie­lem i men­to­rem, pi­sał:   Zaj­mu­ję się obec­nie cho­ro­bą beri-beri. Dla tych ba­dań po­rzu­ci­łem Lon­dyn, cho­ciaż to tam, w  trak­cie ana­li­zy die­ty psów, skon­sta­to­wa­łem, że pew­ne nie­zbęd­ne do ży­cia sub­stan­cje są syn­te­ty­zo­wa­ne przez zwie­rzęta, a w ludz­kich or­ga­ni­zmach nie wy­stępu­ją na­tu­ral­nie. Pies może całe ży­cie jeść tyl­ko mi­ęso albo ró­żne ochła­py, a nie za­pad­nie na szkor­but, któ­ry nęka ma­ry­na­rzy po tym, jak wy­pły­wa­ją w  rejs. Szu­kam za­tem sub­stan­cji, któ­ra utrzy­mu­je dzi­ąsła w  do­brym sta­nie, wy­twa­rza­nej przez or­ga­nizm zwie­rzęcia. Czło­wiek musi ją po­zy­ski­wać z ze­wnątrz. Po­dob­ną etio­lo­gię po­dej­rze­wam w przy­pad­ku krzy­wi­cy, tyl­ko ta cho­ro­ba do­ty­czy ko­ści, więc musi cho­dzić o zu­pe­łnie inny czyn­nik niż przy szkor­bu­cie. To do­pie­ro po­czątek mo­ich ba­dań, ale wiel­ce obie­cu­jący. Beri-beri dzie­si­ąt­ku­je lud­no­ść Jawy, a  ja przy­glądam się die­cie miesz­ka­ńców wy­spy. Wy­gląda na to, że to brak pew­ne­go skład­ni­ka jest od­po­wie­dzial­ny za ob­ja­wy.   Ka­zi­mierz odło­żył pió­ro i za­sta­no­wił się głębo­ko. – To brak ja­kie­jś cząstecz­ki w po­ży­wie­niu wy­wo­łu­je nie­któ­re cho­ro­by – po­wie­dział gło­śno, po czym wró­cił do ana­li­zo­wa­nia za­war­to­ści skład­ni­ków po­kar­mo­wych w  ryżu nie­łu­ska­nym oraz ziar­nach, któ­re zo­sta­ły pod­da­ne ob­rób­ce. –  Brak nie­któ­rych sub­stan­cji w  po­ży­wie­niu po­wo­du­je cho­ro­by – za­czął wy­kład, któ­ry przy­go­to­wał dla swo­ich pra­co­daw­ców, a któ­ry był po­kło­siem trzech lat jego pra­cy. W sali kon­fe­ren­cyj­nej za­pa­dła pe­łna nie­chęci ci­sza. –  Pana wnio­ski są dys­ku­syj­ne – prze­rwał mu dy­rek­tor jego jed­nost­ki, dok­tor Tes­sler. –  Pro­szę po­zwo­lić mi do­ko­ńczyć – od­po­wie­dział spo­koj­nie Funk i  od­sło­nił ta­bli­cę, na któ­rej wcze­śniej na­ry­so­wał wzór od­kry­te­go przez sie­bie zwi­ąz­ku che­micz­ne­go. – Czy cho­ćby za­cząć – mruk­nął pod no­sem Strona 14 i kon­ty­nu­ował już gło­śno: – Przez ostat­nie lata ba­da­łem cho­ro­bę beri-beri. Na po­czątek krót­ko omó­wię jej ob­ja­wy. Usły­szał kil­ka chrząk­ni­ęć. Wy­jął zdjęcia osób do­tkni­ętych oma­wia­ną przy­pa­dło­ścią i uło­żył je na sto­le. Ża­den z obec­nych nie wy­ci­ągnął ręki po zdjęcie, aby obej­rzeć je z bli­ska. –  Beri-beri ma dwie po­sta­ci – po­wie­dział Funk. – W  ty­pie su­chym do­mi­nu­ją ob­ja­wy mó­zgo­we, a  w  mo­krym prze­wa­ża­ją zmia­ny w  ukła­dzie ser­co­wo-na­czy­nio­wym. Nie­za­le­żnie od typu cho­ro­by pa­cjen­ci cier­pią na stop­nio­wy za­nik mi­ęśni, przede wszyst­kim nóg, osła­bie­nie czu­cia w  sto­pach i  rękach oraz po­stępu­jący pa­ra­liż mi­ęśnio­wy. Wraz z  po­stępem cho­ro­by po­ja­wia­ją się obrzęki ca­łe­go cia­ła, dusz­no­ści, ko­ła­ta­nie ser­ca, bie­gun­ka, wresz­cie cho­rzy umie­ra­ją. Opi­sa­no ta­kże po­stać pio­ru­nu­jącą, w  któ­rej w  krót­kim cza­sie do­cho­dzi do uogól­nio­nych obrzęków i nie­wy­dol­no­ści pra­wej ko­mo­ry ser­ca. Wska­zał na wzór che­micz­ny na­ry­so­wa­ny na ta­bli­cy. – To tia­mi­na. Wła­śnie jej nie­do­bór jest przy­czy­ną beri-beri. Na­zwa­łem tę cząst­kę wi­ta­mi­ną B.  Jej źró­dłem są: mi­ęso wie­przo­we, orze­chy i  nie­któ­re owo­ce eg­zo­tycz­ne. Przede wszyst­kim jed­nak jest obec­na w otrębach zia­ren ryżu. Wy­eks­tra­ho­wa­łem tę sub­stan­cję. Po po­da­niu jej cho­rym ob­ja­wy ustępu­ją. Co wi­ęcej, nie mo­żna jej przedaw­ko­wać, gdyż nad­miar wi­ta­mi­ny jest wy­da­la­ny z  mo­czem, a  ona sama sła­bo się wchła­nia z  prze­wo­du po­kar­mo­we­go. Dla­te­go le­piej sto­so­wać ją w  po­sta­ci za­strzy­ków do­mi­ęśnio­wych. – Po­da­wa­no tę... tia­mi­nę cho­rym? Ka­zi­mierz Funk zwró­cił się do py­ta­jące­go: –  Na­wet w  po­sta­ci pio­ru­nu­jącej cho­ro­by, po jed­no­ra­zo­wym po­da­niu wi­ta­mi­ny B ob­ja­wy co­fa­ją się, a stan cho­re­go po­pra­wia się na­tych­miast. – Wi­ta­mi­na? – usły­szał czy­jś drwi­ący głos. –  Tak. Po­łączy­łem sło­wa vita, któ­re po ła­ci­nie ozna­cza „ży­cie”, i  „ami­na”, gdyż owa ży­cio­daj­na sub­stan­cja, za­wie­ra gru­pę ami­no­wą. – Strona 15 Po­ka­zał to na ry­sun­ku. – Co wi­ęcej, nie­do­bór sub­stan­cji za­li­cza­nych do tej gru­py che­micz­nej na­zwa­łem awi­ta­mi­no­zą. –  Za­ne­go­wał pan eks­pe­ry­ment Eijk­ma­na – ode­zwał się za­stęp­ca dy­rek­to­ra in­sty­tu­tu. Ka­zi­mierz Funk prze­łk­nął śli­nę. Chri­stia­an Eijk­man był ho­len­der­skim uczo­nym, któ­ry ba­dał cho­ro­bę beri-beri na wy­spie Jawa na dłu­go przed nim. Za­uwa­żył, że cho­ro­ba wy­stępo­wa­ła u  kur­cza­ków kar­mio­nych przez dłu­ższy czas reszt­ka­mi ryżu z  kon­tyn­gen­tu woj­sko­we­go – mia­ły one osła­bie­nie mi­ęśni i  drże­nie ko­ńczyn. Po zmia­nie po­kar­mu ob­ja­wy na­tych­miast ustępo­wa­ły. Eijk­man prze­ana­li­zo­wał die­tę miej­sco­wych lu­dzi i  skon­sta­to­wał, że opie­ra­ła się na łu­ska­nym i  po­le­ro­wa­nym ryżu. Wy­star­czy­ło po­dać cho­rym czar­ny, nie­łu­ska­ny ryż, ucho­dzący za gor­szy, a  zdro­wie­li. Eijk­man do­sze­dł do wnio­sku, że beri-beri nie jest cho­ro­bą krwi. Do tego mo­men­tu jego wnio­ski były słusz­ne. Ale błęd­nie uznał jej etio­lo­gię za bak­te­ryj­ną. Ka­zi­mierz Funk nie zga­dzał się z  Eijk­ma­nem. Nie znał cho­ro­by za­ka­źnej, któ­ra co­fa­ła­by się w wy­ni­ku die­ty. Po­wtó­rzył za­tem eks­pe­ry­ment na go­łębiach. Część z  nich kar­mił łu­ska­nym ry­żem, po­zo­sta­łym po­da­wał ryż pe­łno­ziar­ni­sty. Po kil­ku mie­si­ącach u  go­łębi z  pierw­szej gru­py roz­wi­nęły się ob­ja­wy cho­ro­by beri-beri, pod­czas gdy gru­pa kar­mio­na nie­łu­ska­nym ry­żem po­zo­sta­ła zdro­wa. Funk za­czął kar­mić nie­łu­ska­nym ry­żem cho­re go­łębie i w ci­ągu kil­ku dni ob­ja­wy za­częły się co­fać. To wte­dy zro­zu­miał, że cho­ro­ba bie­rze się z nie­do­bo­ru. Za­czął ba­dać otręby ry­żo­we i  od­krył sub­stan­cję, któ­rej brak ge­ne­ro­wał ob­ja­wy. Zwie­rzętom do­świad­czal­nym po­dał wte­dy nie ryż, a  wy­izo­lo­wa­ną tia­mi­nę. Za­ob­ser­wo­wał na­tych­mia­sto­we ustępo­wa­nie symp­to­mów cho­ro­by. Wszyst­ko skru­pu­lat­nie opi­sał i udo­ku­men­to­wał zdjęcia­mi. Te­raz po­wi­nien opu­bli­ko­wać swo­je od­kry­cie. Nie mógł jed­nak tego zro­bić bez po­par­cia kie­row­nic­twa in­sty­tu­tu, w któ­rym pra­co­wał. – Sły­sze­li­śmy, że za­mie­rza pan opu­bli­ko­wać te re­we­la­cje w li­te­ra­tu­rze – ode­zwał się ktoś inny kpi­ącym gło­sem. Strona 16 – Tak – od­po­wie­dział nie­zra­żo­ny. – Przy­go­to­wa­łem wszel­kie ma­te­ria­ły. I mam na­dzie­ję, że uzy­skam pa­nów po­par­cie. Po­now­nie roz­le­gły się chrząk­ni­ęcia. Funk po­wstrzy­mał się przed otar­ciem potu z  czo­ła. Kon­flikt z  Eijk­ma­nem nie przy­słu­ży się jego ba­da­niom, ale Ka­zi­mierz do­wió­dł swo­ich ra­cji w  kil­ku wy­gra­nych po­le­mi­kach, a te­raz chciał swo­je od­kry­cie ob­wie­ścić świa­tu. –  Obec­nie nad cho­ro­bą beri-beri pra­cu­je dok­tor Adol­phe Vor­der­man – ode­zwał się po­now­nie dy­rek­tor In­sty­tu­tu Li­ste­ra lo­do­wa­tym to­nem. – Z  jego pu­bli­ka­cji wy­ni­ka, że przy­czy­ną cho­ro­by jest łu­ska­ny ryż ska­żo­ny nie­zna­ną sub­stan­cją albo nie­zna­ną bak­te­rią. Ka­zi­mierz Funk po­czuł zło­ść. –  Je­stem go­tów po­dzie­lić się swo­imi do­świad­cze­nia­mi z  pro­fe­so­rem Eijk­ma­nem i  dok­to­rem Vor­der­ma­nem – po­wie­dział, si­ląc się na spo­kój. – Je­stem prze­ko­na­ny, że uzna­ją moją ra­cję. Mogę to zro­bić przed opu­bli­ko­wa­niem ma­te­ria­łu w  li­te­ra­tu­rze me­dycz­nej. Po­trze­bu­ję tyl­ko pa­nów zgo­dy. Przez salę prze­szły szep­ty. Dy­rek­tor po­chy­lił się w  kie­run­ku swo­je­go za­stęp­cy i po­wie­dział coś ci­cho. Ten wy­krzy­wił war­gi w uśmie­chu. –  Nie wy­ra­ża­my zgo­dy – usły­szał w  ko­ńcu. – Nie uzna­je­my pod­staw na­uko­wych pana, po­żal się Boże, od­kry­cia. Pierw­szy opu­ścił po­miesz­cze­nie dy­rek­tor, po nim wy­szli po­zo­sta­li. Ka­zi­mierz stał sam w pu­stej sali wy­kła­do­wej. Po­czuł dła­wi­ący żal. Czy ma wy­rzu­cić do ko­sza kil­ka lat owoc­nej pra­cy? Nie, nie może się na to zgo­dzić, po­sta­no­wił w  du­chu, a  po­tem wy­sze­dł z  In­sty­tu­tu Li­ste­ra na desz­czo­wą lon­dy­ńską uli­cę. –  Nie­po­jęta igno­ran­cja! – wy­krzyk­nął Lu­dwik Rajch­man, re­dak­tor na­czel­ny „The Jo­ur­nal of Sta­te Me­di­ci­ne”. – To do­sko­na­ły ma­te­riał. Pana ba­da­nia są prze­ło­mo­we. Strona 17 Ka­zi­mierz Funk spoj­rzał na gru­by plik gęsto za­pi­sa­nych kar­tek oraz zdjęć, owoc swo­ich wie­lo­let­nich ba­dań nad tia­mi­ną i  jej zwi­ąz­kiem z cho­ro­bą beri-beri. Ża­den na­uko­wiec na świe­cie nie mógł mu za­rzu­cić, że nie dość do­brze zba­dał pro­blem. Co wi­ęcej, Eijk­man w  mi­ędzy­cza­sie po­rzu­cił kon­cep­cję tok­sycz­ną jako przy­czy­nę beri-beri. Tyl­ko pa­trzeć, jak inni zsyn­te­ty­zu­ją tia­mi­nę i ogło­szą swo­je od­kry­cie w li­te­ra­tu­rze. – Moi pra­co­daw­cy nie zga­dza­ją się, abym opu­bli­ko­wał wła­sne ba­da­nia – po­wtó­rzył. – Sprze­ci­wia­ją się szcze­gól­nie okre­śle­niu „wi­ta­mi­ny”. A ja chcę po­dzie­lić się ze świa­tem swo­im od­kry­ciem. Co wi­ęcej, roz­po­cząłem już pra­ce ba­daw­cze nad in­ny­mi wi­ta­mi­na­mi. Ta­kich cząstek, któ­re re­gu­lu­ją pra­cę wszyst­kich ukła­dów w  or­ga­ni­zmie czło­wie­ka, jest wi­ęcej. To z  ich nie­do­bo­rów bio­rą się szkor­but, krzy­wi­ca, pe­la­gra... – za­czął wy­li­czać. – Czy jest pan go­to­wy ode­jść z pra­cy? – spy­tał go Rajch­man. Funk po­ki­wał gło­wą. Ode­jście z  pra­cy było nie­unik­nio­ne, ale nie roz­wi­ązy­wa­ło jego pro­ble­mów. Ma­te­riał ba­daw­czy sta­no­wił nie­ja­ko wła­sno­ść In­sty­tu­tu Li­ste­ra. Jego sze­fo­wie mo­gli za­blo­ko­wać pu­bli­ka­cję, a  on, od­cho­dząc z  pra­cy, ro­bił im tym sa­mym wy­łącz­nie przy­słu­gę. Sy­tu­acja wy­da­wa­ła się wi­ęcej niż trud­na. – Mam pe­wien po­my­sł – po­wie­dział w ko­ńcu Rajch­man i do­dał: – Je­śli nie mo­żna być lwem, trze­ba być li­sem. – Jak to? – Ka­zi­mierz nie zro­zu­miał, co jego roz­mów­ca ma na my­śli. – Dro­gi dok­to­rze Funk – Rajch­man uśmiech­nął się szel­mow­sko – musi mieć pan zgo­dę władz In­sty­tu­tu Li­ste­ra na to, aby opu­bli­ko­wać pra­cę eks­pe­ry­men­tal­ną. – W tym wła­śnie pro­blem... – za­czął Ka­zi­mierz, ale pro­fe­sor nie po­zwo­lił mu do­ko­ńczyć. – Na opu­bli­ko­wa­nie pra­cy po­glądo­wej nie po­trze­bu­je pan żad­nej zgo­dy – oznaj­mił, a  wi­dząc, że Ka­zi­mierz nie jest do ko­ńca prze­ko­na­ny, do­dał: – Niech pan opi­sze wi­ta­mi­ny w  pra­cy po­glądo­wej. Wszyst­ko, po ko­lei, co pan od­krył. Bu­do­wę tych zwi­ąz­ków, funk­cje, po­kar­my, w  któ­rych są obec­ne, die­tę po­wo­du­jącą cho­ro­by, żyw­no­ść, któ­rą na­le­ży spo­ży­wać, aby za­po­bie­gać ob­ja­wom, oraz to, co na­le­ży po­da­wać w przy­pad­ku wy­stąpie­nia Strona 18 cho­ro­by. Wszyst­ko, co pan zba­dał. A  ja to opu­bli­ku­ję w  „The Jo­ur­nal of Sta­te Me­di­ci­ne” i nikt mi w tym nie prze­szko­dzi. –  Je­śli opi­szę ba­da­nia, w  In­sty­tu­cie Li­ste­ra za­rzu­cą mi, że to pra­ca eks­pe­ry­men­tal­na. Rajch­man po­kręcił gło­wą. – Pra­ca eks­pe­ry­men­tal­na za­wie­ra cel, ma­te­riał, me­to­dę, dys­ku­sję, wy­ni­ki i  wnio­ski. Szcze­gól­nie me­to­da ba­daw­cza sta­no­wi sed­no ta­kiej pra­cy. W  przy­pad­ku pana ba­dań by­łby to opis dwóch grup go­łębi kar­mio­nych ry­żem łu­ska­nym i  nie­łu­ska­nym et ce­te­ra. A  pra­ca po­glądo­wa to kom­pen­dium wie­dzy na dany te­mat. I taki ar­ty­kuł wła­śnie pan przy­go­tu­je. Opi­sze pan wszyst­ko, co wie o wi­ta­mi­nach. To nic, że wie­dzę czer­pie pan z wła­snych ba­dań. –  To by­ło­by wspa­nia­łe roz­wi­ąza­nie – po­wie­dział Ka­zi­mierz, głębo­ko wdzi­ęcz­ny wy­daw­cy za po­moc. – Nie uchro­ni mnie to przed utra­tą eta­tu, ale nie mu­szę mieć zgo­dy na pu­bli­ka­cję od kie­row­nic­twa In­sty­tu­tu Li­ste­ra. Świet­nie! Za­bie­ram się do pra­cy. Ka­zi­mierz spoj­rzał przez okno na za­mglo­ną uli­cę War­sza­wy. – Pol­ska. Wresz­cie Pol­ska. Tu jest na­sze miej­sce – po­wie­dział do żony. Alix De­ni­se uśmiech­nęła się. Przy­po­mnia­ła so­bie sło­wa, któ­re wy­po­wie­dział jej mąż po na­ro­dzi­nach ich syna. – Będzie na­zy­wał się Jan Ka­zi­mierz. Chcia­łbym, żeby miał pol­skie imię, bo któ­re­goś dnia wró­ci­my do oj­czy­zny. Kie­dy się po­zna­li, mia­ła za­le­d­wie dzie­wi­ęt­na­ście lat. On, cho­ciaż tyl­ko o  dzie­wi­ęć lat od niej star­szy, był już zna­nym uczo­nym. Przed­sta­wił ich so­bie zna­jo­my Alix. Onie­śmie­lo­ny uro­dą dziew­czy­ny, Ka­zi­mierz po­wie­dział coś nie­po­praw­nie po an­giel­sku, a ona za­częła się śmiać z jego za­baw­nej po­my­łki. Strona 19 – Dla­cze­go się pani śmie­je? – spy­tał nie­co ura­żo­ny. – Je­stem Po­la­kiem – uspra­wie­dli­wił się, kie­dy wy­ja­śni­ła mu przy­czy­nę swo­je­go roz­ba­wie­nia. – Dłu­go pra­co­wa­łem w  Lon­dy­nie, wcze­śniej prze­by­wa­łem w  Szwaj­ca­rii i Ber­li­nie. – Ja je­stem Bel­gij­ką – po­wie­dzia­ła. – Obo­je je­ste­śmy tu obcy. –  Kie­dy pra­cu­ję, nie czu­ję się obco. Do­pie­ro wte­dy, kie­dy ktoś wy­po­mi­na mi moje po­cho­dze­nie albo kry­ty­ku­je ak­cent. Po­wie­dział to bez zło­ści, ale po­czu­ła się źle, że spra­wi­ła mu przy­kro­ść. Si­ęgnęła po kie­li­szek szam­pa­na. – Pan nie pije? – spy­ta­ła, kie­dy po­dzi­ęko­wał kel­ne­ro­wi. – Al­ko­hol szko­dzi – po­wie­dział i ucie­kł wzro­kiem. – Pierw­sze sły­szę – stwier­dzi­ła. – Na co niby mia­łby szko­dzić? –  Przy­czy­nia się do usu­wa­nia z  or­ga­ni­zmu pew­nych wa­żnych dla zdro­wia zwi­ąz­ków – wy­ja­śnił, a za­uwa­żyw­szy jej zdu­mio­ną minę, do­dał: – Je­stem bio­che­mi­kiem. – I  przez po­nad go­dzi­nę opo­wia­dał jej o  swo­ich ba­da­niach, a ona słu­cha­ła jak za­cza­ro­wa­na. Po krót­kim na­rze­cze­ństwie wzi­ęli ślub, a  nie­spe­łna rok pó­źniej uro­dził się ich syn. Nie mie­li ła­twe­go ży­cia, przy­naj­mniej na po­cząt­ku. W No­wym Jor­ku Ka­zi­mierz pra­co­wał w  La­bo­ra­to­rium Ba­daw­czym Har­ri­ma­na. Wa­run­ki pra­cy były złe, pła­cę do­sta­wał nie­re­gu­lar­nie i często nie star­cza­ło im na naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy. Ka­zi­mierz nie­omal przy­pła­cił to zdro­wiem, bo za nic nie chciał przy­jąć ro­dzin­nych pie­ni­ędzy Alix. Nie zga­dzał się ta­kże, aby po­szła do pra­cy. Na szczęście jego ta­lent i mo­żli­wo­ści do­strze­gł ktoś z  fir­my far­ma­ceu­tycz­nej Metz & Co. Alix żar­to­wa­ła, że rok 1917, mo­ment prze­jścia Ka­zi­mie­rza do kon­cer­nu far­ma­ceu­tycz­ne­go, ozna­czy zło­ty­mi li­te­ra­mi i opra­wi ka­len­darz w ram­ki. Wresz­cie mo­gli prze­nie­ść się do no­we­go, wi­ęk­sze­go miesz­ka­nia. Ka­zi­mierz osi­ągał ko­lej­ne suk­ce­sy. Do­pro­wa­dził do ma­so­wej pro­duk­cji swo­ich wi­ta­min. Od­krył, że w wątro­bie nie­któ­rych ryb mor­skich znaj­du­je się wi­ta­mi­na A.  Dzi­ęki jego pra­cy kon­cen­trat wi­ta­mi­no­wy z  wątro­by dor­sza mo­żna było ku­pić w  ka­żdej dro­ge­rii. Udzie­lał nie­zli­czo­nych wy­wia­dów, w  któ­rych tłu­ma­czył, jak wa­żne jest za­po­bie­ga­nie cho­ro­bom. Jego sło­wa zy­ska­ły uzna­nie w kręgach Strona 20 po­li­tycz­nych, bo pod­no­sił aspekt eko­no­micz­ny me­dy­cy­ny pre­wen­cyj­nej. „Naj­dro­ższe jest le­cze­nie skut­ków cho­ro­by”, ma­wiał. „Za­po­bie­ga­nie tyl­ko wy­da­je się dro­gie”. Alix po­dzi­wia­ła męża, a  kie­dy fir­ma, w  któ­rej pra­co­wał, za­częła pro­du­ko­wać syn­te­tycz­ną ad­re­na­li­nę, ko­bie­ta nie po­sia­da­ła się ze szczęścia, cho­ciaż Ka­zi­mierz mó­wił, że to prze­cież nie jego za­słu­ga – że „nad­ner­czy­nę” opi­sał i wy­eks­tra­ho­wał wy­bit­ny pol­ski uczo­ny Na­po­le­on Cy­bul­ski, i to już w 1895 roku. Naj­bar­dziej im­po­no­wa­ła Alix mi­ło­ść Ka­zi­mie­rza do oj­czy­zny. Pra­co­wał w  tylu miej­scach, po ame­ry­ka­ńskich suk­ce­sach świat stał przed nim otwo­rem, ale on wci­ąż cze­kał, aż będzie mógł wró­cić do nie­pod­le­głej Pol­ski, o któ­rej opo­wia­dał tak, jak­by była ra­jem na zie­mi, cho­ciaż spędził w  niej sto­sun­ko­wo nie­wie­le cza­su. Gdy­by Ka­zi­mierz przy­jął wie­lo­krot­nie pro­po­no­wa­ne mu oby­wa­tel­stwo nie­miec­kie, jego ka­rie­ra na­uko­wa na­bra­ła­by jesz­cze wi­ęk­sze­go roz­pędu. Ale on nie chciał zdra­dzić swo­jej oj­czy­zny. – Co te­raz? – spy­ta­ła. Uśmiech­nął się do niej. –  Spędzi­my tu tro­chę cza­su – po­wie­dział i  po­ca­ło­wał ją w  czo­ło. – Lu­dwik Rajch­man we mnie wie­rzy. To dzi­ęki jego sta­ra­niom otwar­to w  War­sza­wie Pa­ństwo­wy Za­kład Hi­gie­ny i  to on upa­rł się, że­bym zo­stał kie­row­ni­kiem Za­kła­du Bio­che­mii. Po­zy­skał środ­ki, zna­la­zł dla nas miesz­ka­nie. – I je­ste­śmy – od­po­wie­dzia­ła z za­du­mą w gło­sie. –  Gdy­by nie Rajch­man, któ­ry opu­bli­ko­wał moją pra­cę, moja ka­rie­ra sko­ńczy­ła­by się, za­nim się za­częła – po­wie­dział ła­god­nie. Zna­ła tę hi­sto­rię. In­sty­tut Li­ste­ra za­bro­nił Ka­zi­mie­rzo­wi pu­bli­ka­cji jego ba­dań, a  Rajch­man wy­dru­ko­wał je jako pra­cę opi­so­wą. Nie­dłu­go po­tem nie­miec­kie wy­daw­nic­two opu­bli­ko­wa­ło Die Vi­ta­mi­ne, gdzie bi­blio­gra­fia li­czy­ła kil­ka­set po­zy­cji. Wkrót­ce ksi­ążkę prze­tłu­ma­czo­no na licz­ne języ­ki. Ka­zi­mierz za­sta­na­wiał się, czy w  In­sty­tu­cie Li­ste­ra za­po­zna­no się z  jego pu­bli­ka­cją. To wła­śnie Alix w  nim ko­cha­ła – tę jego skrom­no­ść. Był wiel­kim na­ukow­cem, po suk­ce­sach w  Sta­nach Zjed­no­czo­nych biły się