Pa-tri-oc-i
Szczegóły |
Tytuł |
Pa-tri-oc-i |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Pa-tri-oc-i PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Pa-tri-oc-i PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Pa-tri-oc-i - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Sana Krasikov
PATRIOCI
przełożyła Dorota Konowrocka-Sawa
Strona 3
Dla T. Friedmana
Strona 4
Prolog
Chłopcu, który tamtej sierpniowej niedzieli zjawił się na peronie dworca
w Saratowie, towarzyszył mężczyzna bez ręki. Oczekiwany przez nich pociąg miał
przyjechać o szóstej. W tej wczesnowieczornej porze powietrze powoli stygło, a światło
zmieniało kąt i barwę, obracając w złoto tumany kurzu wzbijanego butami spieszących
się pasażerów. Torując sobie drogę w tłumie, mężczyzna wyciągnął z kieszeni kurtki
skręta i wetknął go w zęby. Jedyną ręką wydłubał z pudełka zapałkę, potarł ją opuszkiem
kciuka o draskę i zgarbił się nad płomieniem. Zaciągając się, zerknął przez ramię, by
sprawdzić, czy chłopak nie zginął w ciżbie.
Tak tłoczno jak tego lata nie było na stacjach od zakończenia wojny. By
powstrzymać smród z publicznych klozetów, szaletowi lali do nich roztwór podchlorynu
wapnia. Mężczyzna zabronił chłopcu samotnych wypraw do któregokolwiek z tych
przybytków, wiedząc, że roi się w nich od urków gotowych poderżnąć człowiekowi
gardło dla ukrytych pod koszulą pieniędzy. Fala przestępczości uderzyła w miasta dwa
lata wcześniej, bo na wolność wypuszczono jako pierwszych morderców, złodziei,
kieszonkowców, onanistów i prostytutki. Dopiero teraz, trzy lata po tym, jak dyktator
wyzionął ducha, zwalniano pozostałych: tych z artykułu pięćdziesiątego ósmego,
kontrrewolucjonistów i wrogów ludu w liczbie zbyt niedorzecznej, zbyt monstrualnej dla
władzy trwającej w nieustannym lęku przed chaosem, by mogła wypuścić ich wszystkich
naraz.
Przyjeżdżali z Workuty, z Peczory, z Inty, z Kołymy, z Kengiru i Permu. Tego lata
zjechali z północy pociągami jak spławiane wezbraną rzeką kłody. Padały ich całe lasy –
zrywanych, zwożonych, wiązanych, spuszczanych wreszcie na podnoszące się wody.
Zimowy zrąb przeprowadzano na szczycie z przerażającą gwałtownością.
Gdzieś z przodu przenikliwie gwizdnęła lokomotywa. Przy akompaniamencie
przestawianych ze zgrzytem żelaznych zwrotnic ostatni raz napełniono samowary. Gdy
rozległ się drugi gwizd, chłopak pomyślał, że wolałby wcale go nie słyszeć, po czym
zrugał się w duchu za tchórzostwo. Mimo podejmowanych przez cały tydzień prób wciąż
nie potrafił jej sobie wyobrazić. Szykując się do rozpoznania matki wśród pospiesznie
wysypujących się z wagonu nieznajomych, poczuł ogarniającą go rozpacz.
– Wagon dziewiąty – powiedział mężczyzna i puścił chłopca przodem.
Świeżo przycięte włosy spadały mu na czoło grzywką niepozwalającą się domyślić,
że ma już dwanaście lat. Ubranie, choć nienowe, wykrochmalono i odprasowano.
Z pociągu wysiadła kobieta z zastygłym na ustach błagalnym uśmiechem. Jej
zgniłozielona kufajka przypominała chłopcu waciak noszony przez rolnika
Strona 5
zaopatrującego ich sierociniec w ziemniaki. Na niechlujnie obrębionej sukience wisiał
gruby sweter. Walizka, którą postawiła na peronie – tekturowa, o okutych rogach – była
tak mała, że nie potrafił sobie wyobrazić, by mogło się w niej zmieścić cokolwiek prócz
pliku kartek. Blask, którym na jego widok rozjaśniła się twarz kobiety, przejął go nagłym
wstrętem.
Była oczywiście starsza. Twarz miała bladą i obrzmiałą, rzeźbione niegdyś rysy
zmieniło dziwne, krótkie cięcie włosów rozdzielonych przedziałkiem na boku na dwa
gołębiosiwe pasma. Tylko te oczy, te błękitne oczy o ciężkich powiekach, zawsze tak
silnie ogniskujące wzrok na jej twarzy, okazały się nieznośnie znajome.
Mężczyzna pchnął go lekko.
Kobieta przykucnęła i ujęła twarz Juliana w dłonie.
– Niech ci się przypatrzę, mój drogi… kochany chłopcze.
Potrzebował chwili, by pojąć znaczenie jej słów. Wypowiedziała je po angielsku,
w języku, którego nie słyszał i którym nie posługiwał się od prawie siedmiu lat. Jakby
drocząc się z nim, dodała:
– Nie poznajesz mnie?
– Oczywiście, że tak, mamo! – odparł po rosyjsku.
– Nie szkodzi. Zrobiła się ze mnie stara raszpla, co?
Nie znalazłszy odpowiedzi, z udawanym entuzjazmem wykrzyknął:
– Wezmę ci walizkę, mamo!
Pociąg odjeżdżał. Skrawki nieba przelatywały między wagonami. Gdzie się
podziały jej włosy? Długie, gęste loki, w których zanurzał buzię, o których śnił całymi
latami i które były wszystkim, co zdołał z niej zapamiętać… Ich utratę odczuł niemal jak
zdradę. Stał, trzymając w rękach jej walizkę, a ona podeszła do Marka Pawłowicza,
dyrektora domu dziecka, obiema rękami ujęła jego dłoń i zaczęła mu dziękować za
wszystko, co przez te lata zrobił dla jej syna. Teraz, gdy przeszła na rosyjski, Julian
zdumiał się raptownie: jej głos, zaskakująco czysty i donośny, skażony był silnym
amerykańskim akcentem.
Jak mógł tego nie zapamiętać?
– Przykro nam będzie się z nim rozstać – powiedział dyrektor. – Julik był nam
prawdziwą pomocą. – Zerknął przelotnie na odjeżdżający pociąg. – Sami się przekonacie,
że to chłop na schwał. Bardzo pracowity.
– Przekonam się z pewnością – odparła, kładąc dłoń na ramieniu Juliana.
Pod jej dotykiem zesztywniał. Będzie musiał opuścić szkołę, porzucić rozgrywki
za oborą, pożegnać się z kolegami, z całym swoim życiem. Na samą myśl o tym, że ma
zamieszkać z tą kobietą, płakać mu się chciało ze złości. Ale dyrektor, jakby odczytując
jego myśli, powiedział:
– Mam nadzieję, że nie będziecie mieli nic przeciwko temu, że zatrzymamy go
jeszcze przez jakiś czas.
Nie było to pytanie, tylko obietnica, że zaopiekują się nim, póki ona nie stanie na
nogi. Wszystko ustalono zawczasu. Postępowano tak wobec dzieci wszystkich więźniów.
W oczach kobiety wezbrała gorzka wdzięczność, lecz przecież spojrzała na Juliana,
by się upewnić, czy się zgadza. Poczuł ukłucie wstydu. Było jasne, że matka nie ma
Strona 6
środków, by się nim zająć. Marek Pawłowicz zapytał, czy chciałaby przenocować, ale
odparła, że poczeka na nocny do Moskwy. Tam uporządkuje swoje życie: uzyska
rehabilitację na piśmie, poszuka pracy, znajdzie pokój, w którym będą mogli razem
zamieszkać.
– Myślę, że do grudnia powinnam się ze wszystkim uporać – powiedziała
z wymuszonym, lekko świszczącym śmiechem. – A potem będziemy wspólnie świętować
Nowy Rok. To nie byle co, prawda?
Latami przepowiadał sobie, co jej powie, kiedy się wreszcie spotkają („Siadaj,
mamo, odpocznij, ja się tobą zajmę”). Teraz czuł się jak rekrut, który się wyłgał z poboru.
– Po tak długim czasie cóż znaczy te kilka dodatkowych miesięcy? – dodała.
Z tymi słowami matka, widmo znużonej wyobraźni, wkroczyła na powrót w jego
życie.
Strona 7
Księga I
Strona 8
1
Skoki jakościowe
Złamanie serca rodzinie było ceną za ocalenie własnego. Florence wbiła sobie tę
dewizę do głowy i pozwoliła jej przeprowadzić się przez gehennę ostatnich sześciu
tygodni. Była więc zaskoczona, gdy stojąc na górnym pokładzie liniowca Bremen,
poczuła, że jej wiara słabnie. Osłoniwszy oczy wąską dłonią, spuściła wzrok na tłoczących
się na nabrzeżu ludzi. Majowe słońce wdarło się do portu i oblało wszystko oślepiającym
blaskiem. W powietrzu unosił się zapach węgla i zepsutej ryby. Drobne zielonkawe fale
ścigały się od rufy statku do pirsu, na którym cisnęli się wśród obcych ludzi jej rodzice
i młodszy brat. Krzyknęłaby do nich, lecz wiedziała, że jej głos utonie w jazgocie mew
i odzywającym się nieregularnie niskim buczeniu potężnej syreny okrętowej.
Dopiero po kupieniu biletu Florence powiedziała rodzicom, że wyjeżdża.
– A więc Cleveland ci nie wystarcza! – Podniesiony głos ojca wstrząsnął salonem
ich domu przy Flatbush Avenue. – Rosja! Chcesz pojechać tam, gdzie człowieka potrafią
zastrzelić za to, że zjadł placek z własnej mąki?
– Nikt z tych, którzy tam pojechali – odparowała – nie wspomniał, by kiedykolwiek
spotkał się z czymś podobnym.
Ojciec odwrócił się do jej matki.
– Nikt nie wspomniał! Przekabacili ich jak pierwszych naiwnych, Florie. I ciebie
tak samo.
– Jasne. A w fabrykach pewnie palą słomą, żeby dym szedł z kominów?
– Sądzisz, że jestem idiotą, który nie wie, jaki zakłamany świat porzucił jego
własny ojciec? Taka młoda dziewczyna jak ty aż się prosi, żeby ją zwerbować…
– Nikt mnie nie zwerbował!
Ale w jego oczach płonęła obłąkańcza podejrzliwość.
– Dawaj mi tu książeczkę partyjną!
– Nie mam żadnej książeczki! – krzyknęła załamującym się głosem. – Na litość
boską, nie jestem komunistką!
– No to dlaczego, Florie? Podaj mi powód. Co to za wariactwo, żeby dziewczyna
porzucała własny dom, własną rodzinę, wszystkich, którzy ją kochają? I jechała na drugi
koniec świata!
Nie mogła mu zdradzić prawdy. Nie mogła pokazać ukrytej na dnie szuflady
fotografii ciemnookiego mężczyzny o wystających kościach policzkowych. Lepiej, by
mieli ją za komunistkę niż za puszczalską.
– Nie wyjeżdżam na zawsze, tato! – zawołała głosem ochrypłym od krzyku.
– Więc powiedz nam: na jak długo?
Strona 9
– Nie wiem. Rok, może dłużej.
– Chcesz zmarnować kolejny rok życia?
– Chcę swoje życie przeżyć.
– To jedź! Ja mam cię już serdecznie dość – rzekł jej ojciec. – Oby nigdy nie
nadszedł dzień, w którym będziesz cierpieć tak jak my teraz.
Pomimo gróźb rodzice przyszli się z nią pożegnać. Dla ochrony przed śnieżną
rosyjską zimą mama podarowała jej swoje futro. Ojciec kupił kufer podróżny. Stali teraz
i patrzyli, jak obsługa statku opuszcza go do ładowni, gdzie wobec całej reszty ładunku –
ogromnych skrzyń i beczek, chromowanych automobili, ustawionych na sztorc
fortepianów – skurczył się do rozmiarów pudełka zapałek. Brat Florence, Sidney, dał jej
swój ukochany skautowski kompas Taylor Instruments, którego zimną frezowaną
krawędź Florence wbijała sobie teraz z masochistyczną przyjemnością w opuszkę kciuka.
Odkryła ten kompas w torebce już po wejściu na pokład. Chciała zejść ze statku i oddać
go Sidneyowi, którego szczeciniaste niczym sierść piżmaka włosy wciąż dawało się
dostrzec od czasu do czasu w stojącym na nabrzeżu tłumie, lecz było już za późno – na
pokład wchodzili pasażerowie trzeciej klasy, nieporęcznymi tobołami blokując trap.
Duńczycy, Polacy, Niemcy – wszyscy krępi i nabici w zimowych płaszczach i kaloszach.
Wracali za pracą do ojczyzny, ciągnąc za sobą amerykańskie dzieci. Obserwując, jak
tarabanią się na pokład, Florence poczuła się nagle tak, jakby oglądała stare nagrania
z Ellis Island, puszczone teraz od tyłu z powodu kryzysu: masy imigrantów wracające na
statek, przeganiane z powrotem przez ten wielki ludzki magazyn i machającą im na
pożegnanie Panią Wolność.
Z zamyślenia wyrwała ją awantura na pokładzie. Ktoś żądał, by wniesiono mu do
kajuty inkubator dla drobiu, odmawiając przekazania go do ładowni. Do sprzeczki
włączył się kogut, próbując pianiem zagłuszyć trzeci gwizd parowca. Korzystając
z całego tego zgiełku i zamieszania, jeden z Polaków zaczął obchodzić ludzi z puszką.
Zobaczywszy Florence, wysoką, przystojną dziewczynę w szytym na miarę zielonym
kostiumie, wziął ją omyłkowo za majętną młodą damę. Podszedł do niej i zaczął się
przymawiać o pieniądze, z silnym akcentem gadając coś o zesłańcach bez grosza przy
duszy. Jego słowa utonęły w trzepocie lin i portowym zgiełku. Florence wydawało się, że
ktoś ją woła po imieniu, lecz głos ojca musiał być halucynacją zrodzoną w zawirowaniach
wiatru. Otworzyła torebkę i dała mężczyźnie monetę.
Czuła, że jest już gotowa do wypłynięcia, lecz w tłumie wybuchło nowe
poruszenie. Na trapie dziewczyna, może osiemnastoletnia, upuściła okulary i teraz macała
wokół, przerywając tę czynność tylko po to, by odpowiadać ze złością ludziom, którym
zatarasowała drogę. W krótkowzrocznym spojrzeniu zmrużonych oczu Florence
rozpoznała nieugiętą przekorę kogoś, kto nauczył się bezczelnie obnosić ze swą
dziwacznością. Zobaczyła dziewczynę przyzwyczajoną do bycia nie na miejscu.
Najbardziej jednak uderzył Florence jej wygląd. Dziewczyna mogłaby być nią – może
młodszą, niższą i pulchniejszą, lecz pod innymi względami wykazującą cechy niemal
rodzinnego podobieństwa. Jej skóra była równie blada, a loki, tylko odrobinę ciemniejsze,
miały silny skręt, który Florence nauczyła się poskramiać u siebie z pomocą płukanek
i spinek. Ze statku posłano dziewczynie kogoś na pomoc i wkrótce okulary zostały
Strona 10
wydobyte spomiędzy desek trapu. Wrzawę zagłuszył ostatni gwizd dobiegający
z wysokości statku. Z kominów buchnął węglowy dym, zapuszczono silniki holowników
i wreszcie Bremen powoli wycofał się na Hudson.
Stadko mew o czarno obrzeżonych skrzydłach krążyło nad statkiem, pod którym
woda burzyła się i rozstępowała. Tłum na nabrzeżu powoli rzedniał, unosząc ze sobą
rodzinę Florence. Tylko mewy trzymały się blisko. Frunąc w ślad za Bremen, wznosiły
się i opadały w powietrznym tunelu, który wydawał się popychać statek i wszystkich na
jego pokładzie kursem nieodwracalnie prowadzącym na nieprawdopodobnie roziskrzony
ocean.
***
Następnego ranka żadne drzewa ani budynki nie przesłaniały słońca. Florence
usiadła w fotelu pod płóciennym daszkiem rzucającym na pokład ząbkowany cień
i poczuła, jak bijący od oceanu chłód przyprawia ją o gęsią skórkę. Wyciągnąwszy
okrągłe okulary słoneczne, próbowała czytać kupioną na podróż książkę Czerwona cnota.
Relacje międzyludzkie w nowej Rosji Elli Winter, ale styl autorki utrudniał przebrnięcie
nawet przez dwie pierwsze strony. Tymczasem o uwagę Florence konkurowała z książką
pewna scenka: na najwyższym, przeznaczonym dla pasażerów pierwszej klasy pokładzie
promenowała wysoka dama o zapadniętych policzkach i sylwetce wymizerowanego
charta, uwieszona na ramieniu znacznie młodszego dżentelmena o ciemniejszej karnacji,
który wypomadowane włosy zaczesał do tyłu niczym Rudolf Valentino. Wyprostowany
jak świeca, zachowywał wspaniałą wojskową postawę nawet wtedy, gdy towarzyszka
gładziła go po ramieniu i wąskimi wargami muskała mu ucho.
– No więc… Co o niej sądzisz?
Florence odwróciła się i napotkała wzrokiem dziewczynę z trapu. Szylkretowe
okulary siedziały mocno na grzbiecie krótkiego nosa, nasadzony na kędziory włóczkowy
beret przekrzywił się zawadiacko.
– Słucham?
– Ella Winter. Twoja książka. Kolejne popłuczyny po Margaret Mead, jakby mnie
kto pytał.
Florence zmarszczyła brwi i zerknęła na okładkę.
– To musiało być dla niej prawdziwe rozczarowanie: odkryć, że jej Rosjanie nie są
niepiśmiennymi barbarzyńcami jak Samoańczycy – podjęła dziewczyna bez wstępów.
– Czytałaś to? – spytała Florence nieufnie.
– Wszystkiego, czego potrzebowałam, dowiedziałam się z eseju opublikowanego
w „The American”. Wydrukują każde tak zwane osiągnięcie naukowe, o ile tylko wyszło
spod pióra pani Lincolnowej Steffens. Tobie się podoba?
Nie było to pytanie, tylko próba zdyskredytowania jej gustu, którą Florence uznała
za niezasługującą na odpowiedź. Książka była istotnie zdumiewająco nudna, ale
nieokiełznana arogancja dziwnej dziewczyny pchnęła Florence do kontrofensywy.
– A co z Dorothy Thompson? Jej też byś nie przeczytała, bo to pani Sinclairowa
Lewis?
– Cóż to za nieuprawnione porównanie? – Dziewczyna klapnęła na sąsiedni fotel.
Strona 11
– Thompson jest królową dziennikarzy, a Winter zaledwie kolejną sufrażystką urodzoną
dwadzieścia lat za późno.
Oczy dziewczyny, równie niebieskie jak oczy Florence, rozbłysły żądzą dyskusji,
którą Florence uznała za irytującą – tym bardziej że sama przejawiała ją niegdyś
w nadmiarze. Przeczuwała, że wdanie się w spór z tą istotą cofnie ją do tej wersji siebie,
o której usilnie próbowała zapomnieć. Na uczelni i w szkole średniej zdobywała dobre
oceny, lecz w głębi ducha wiedziała, że uwielbiani przez nią wykładowcy nie
odwzajemniają jej podziwu. Nauczyciel historii pochwalił ją kiedyś w obecności innych
uczniów, mówiąc, że jest dziewczyną z gatunku tych, co to „zrąbałyby dąb kijem
baseballowym”. Teraz aż się kurczyła w sobie na myśl o tym, jak głucha była na
dwuznaczność tej pochwały.
– Dlaczego sufrażystką? – zaciekawiła się z wyważoną nonszalancją.
– Miejsce kobiety z klasy pracującej jest obok mężczyzny z jej klasy, a nie obok
kobiety z innej klasy. To podstawy Marksa, o czym Winter wiedziałaby, gdyby tylko
chciało jej się zagłębić w jego prace.
– A gdyby tobie chciało się zagłębić w jej prace, dostrzegłabyś, że zauważa, iż
zdaniem Marksa ma to zastosowanie jedynie w społeczeństwach, które nie
wyeliminowały klasowości. A poza tym nie czytam jej po to, żeby analizować teorię.
– Wiedziałam! Płyniesz do Rosji, tak jak ja. – Dziewczyna wyciągnęła rękę. – Essie
Frank.
– Florence Fein.
W ciągu niecałej minuty Florence została ostrzelana pytaniami. Którą klasą
podróżuje? Skąd jest? Gdzie chodziła do szkoły? Gdzie ma zamiar się zatrzymać po
przyjeździe do Moskwy?
– Hotel Intourist? – W głosie Essie zabrzmiała zgroza. – Oskubią cię. Wszystkich
obcokrajowców liczą podwójnie.
Essie zamierzała ulokować się w bursie dla pracowników Instytutu Języków
Obcych, gdzie miała już obiecaną posadę.
– Wyjeżdżam z Moskwy, gdy tylko kupię bilet do Magnitogorska – powiedziała
Florence z nadzieją, że jej głos zabrzmi tajemniczo, a przy tym jego ton zniechęci Essie
do dalszych pytań.
Bremen zawijał po drodze do Kopenhagi, Gdańska i Lipawy, a Florence nie
spotkała jeszcze nikogo, kto podobnie jak ona wysiadałby w łotewskim porcie i łapał
pociąg do Moskwy. Z wypowiedzi Essie wywnioskowała, że dziewczyna lepiej od niej
przygotowała się do podróży, pamiętając o zabraniu dodatkowych zdjęć paszportowych
i przedmiotów na handel lub na prezenty. Jej zapobiegliwość podkopała wiarę Florence
w przyszłość.
– Magnitogorsk! To aż na Uralu! – wykrzyknęła Essie, którą albo zachwyciła
odwaga Florence, albo zdumiała jej lekkomyślność. – Masz tam pracę czy coś?
Florence na próżno szukała odpowiedzi. Sama nie wiedziała, za jakim snem goni:
o radzieckim ludzie czy o konkretnym ciemnookim radzieckim człowieku.
W tym momencie z ogólnej sali wyszła na pokład grupka pasażerów. Jeden
z mężczyzn zamachał do Essie.
Strona 12
– To twoi znajomi, ci tam? – zaciekawiła się Florence.
Essie wyglądała na zażenowaną.
– Nie, nie… Właściwie wcale nie płynę z nimi… – Naruszywszy prywatność
Florence, zdawała się teraz zazdrośnie strzec własnej. – Widzisz, pojawiło się wolne
miejsce i w ostatnim momencie udało mi się tanio kupić bilet… Oni wszyscy wysiadają
w Gdańsku.
– Och. – Florence znów zerknęła na parę z pokładu pierwszej klasy. Charcica
w jedwabnej piżamie z omdlewającym śmiechem przeginała do tyłu długi tułów, a jej
opalony i wyfularowany kochanek ściskał ją w talii, jakby chroniąc przed upadkiem na
plecy. – Zupełnie jakby pozowali do zdjęcia – zauważyła.
– A przyszłoby ci do głowy, że ona właśnie ucieka przed prasą? – powiedziała
nieoczekiwanie Essie.
– Wiesz, kto to jest?
– Wszyscy na statku wiedzą. To Mary Woolford, spadkobierczyni fortuny, która
wyrosła na kładzeniu rur i kabli. A to jej nowy Alfonse, argentyński gracz w polo
o legendarnych sukcesach. Och, już nie rób takiej zdziwionej miny, przecież widać, że za
ciemny na Amerykanina. To jej mąż número tres.
Florence była rzeczywiście zdumiona, ale nie karnacją świeżo upieczonego męża,
lecz biegłą znajomością okrętowych plotek, jaką wykazała się Essie.
– Patrz, znów mu poprawia koszulę.
– Pozostaje mieć nadzieję, że mu jej nie zatłuści pomadą – zakpiła Essie.
– Fuj! – pisnęły obie jak na komendę i prawie się udławiły ze śmiechu.
– Znasz to powiedzonko? – wyksztusiła Essie. – Z tyłu klaczka kara, z przodu
szkapa stara.
– No, ale on przecież lubi konie – zdążyła powiedzieć Florence, zanim w kolejnym
ataku śmiechu obie zwinęły się na fotelach, zupełnie purpurowe na twarzach.
Essie zdjęła rękawiczki i otarła oczy, a Florence uzmysłowiła sobie
nieoczekiwanie, że walczy z przemożnym uczuciem sympatii do tej dziewczyny
z dołeczkami, które wyglądały, jakby ktoś je wywiercił świdrem.
– Nie patrz! – syknęła Essie, chwytając ją za nadgarstek. – Zaraz nam tu
wmaszeruje kilku studenciaków.
Florence obejrzała się za siebie i rozpoznała dwóch młodych ludzi w swetrach
z warkoczowym wzorem, którzy od śniadania kręcili się po pokładzie.
– Bardziej uczniaki niż studenciaki – poprawiła, po czym wyciągnęła nogi po kilka
cennych dodatkowych centymetrów słońca, pozwalając chłopcom napatrzeć się do woli.
Dwaj młodzi mężczyźni naradzili się półgłosem, po czym podeszli.
– Nie chcielibyśmy przerywać wam rozmowy, dziewczęta – powiedział niższy
o pogodnej twarzy i wydatnych uszach – ale kolega jest prawie pewien, że jesteś Normą
Shearer.
Nie pierwszy raz słyszała to porównanie z ust chłopaka. Gdy była w dobrej formie,
sama dostrzegała w lustrze podobieństwo: głęboko osadzone szaroniebieskie oczy, orli
profil, nazywany często majestatycznym, rysy twarzy oscylujące gdzieś między
niewinnością a arogancją.
Strona 13
– Jak dla ciebie, skarbie, mogę być i Alem Jolsonem – powiedziała – jeśli tylko
masz lucky strike’a. Jak widzisz, skończyły nam się fajki.
Rozochocona morską bryzą odezwała się jak zawołana flirciara.
Młodzik wywrócił kieszenie na wierzch.
– Przykro mi, panno Shearer, żadnego popalania przed turniejem, to rozkaz trenera.
Możemy jednak przynieść z restauracji kilka rumaków pustyni…
Przynieśli. I przedstawili się: Jack i Brian, podróżują do Niemiec z klubem
tenisowym New Haven na zaproszenie klubu tenisowego Rot-Weiss. Florence
paznokciem otworzyła przyniesioną przez nich paczkę cameli i poczęstowała Essie.
– Rosja! No, to naprawdę skok na głęboką wodę – powiedział Brian, kiedy mu
zdradziły, dokąd się wybierają. – Zamierzacie wziąć udział w budowie czerwonego raju?
– Owszem – odparła Essie bez cienia ironii.
Chłopcy uśmiechnęli się do niej z zakłopotaniem i odwrócili z powrotem do
Florence, która spostrzegła, że za każdym razem, gdy Essie otwierała usta, stawało się
coraz bardziej oczywiste, że powiedzenie czegoś, co pozwoliłoby jej utrzymać męską
uwagę, zupełnie ją przerasta. Wkrótce chłopcy zmuszeni byli iść na trening (gdzieś
w labiryntach okrętu znajdował się pełnowymiarowy kort), lecz wcześniej zapytali, czy
po kolacji dziewczęta nie miałyby ochoty na drinka w towarzystwie kolegów z ich
drużyny.
– O ile nie będziemy już leżeć w łóżkach – powiedziała Florence, machając im na
pożegnanie dłonią z papierosem.
***
Tamtego wieczoru Florence spotkała Essie po drugim dzwonku na kolację na
wyłożonym dywanem korytarzu pod Kronprinz Lounge. Omiotła spojrzeniem jej
sukienkę, potem buty i wreszcie powiedziała:
– Chodź ze mną.
Przysiadłszy na dolnym łóżku w kabinie Florence, Essie rozejrzała się
z nieskrywaną zazdrością.
– I to wszystko masz wyłącznie dla siebie?
– Zwykle nie udaje im się sprzedać wszystkich biletów drugiej klasy. Jaki masz
rozmiar buta?
– Sześć i pół. Nas to upakowali po ośmioro w kabinie, a tak naprawdę
dziewięcioro, bo jeszcze śpi z nami czterolatek, a ponieważ wszyscy są
socjaldemokratami i przez całą noc dyskutują po polsku, oka się nie da zmrużyć.
– Mam tylko w rozmiarze osiem, ale nie szkodzi, wypchamy czymś noski. Masz,
przymierz.
Florence podała Essie pantofle i luźną sukienkę z szerokimi, kimonowymi
rękawami.
– A co jest nie tak z moimi butami?
– Wszystko dobrze, o ile nie zależy ci na odróżnianiu lewego od prawego, takie są
toporne. – Florence zerknęła na sukienkę Essie. – Będziemy musiały podebrać w talii.
Choć Essie nie miała talii, o której w ogóle warto by wspominać.
Strona 14
– Największy problem mam z włosami – wyznała teraz żałośnie. – Przez całą tę sól
w powietrzu wyglądają jak ptasie gniazdo. Jakbym miała takie loki jak ty…
– Możesz mieć. Wystarczy je zakręcić rozgrzanymi nożyczkami. Potem ci pokażę.
Teraz jesteśmy już spóźnione.
Gracze z New Haven – było ich sześciu – zgromadzili się przy jednym z wysokich
stołów w pobliżu baru. W grupie roztaczali budzącą grozę aurę dobrej kondycji.
Pojawienie się Essie i Florence nie wzbudziło ich zainteresowania, o ile nie liczyć Briana,
który radośnie przyciągnął więcej krzeseł.
– Dwa rickeye poprosimy. – Popukał w szklankę. – Twierdzą, że skończył im się
gin, więc delektujemy się bourbonem.
– Trzy rickeye – poprawił zaróżowiony dryblas obok Florence.
– Wypiłeś już tyle, że zaraz zarzygasz nam tu cały pokład, Kip – wtrącił ktoś.
Nieprzekonany Kip uniósł palec na kelnerkę.
– Jedno wam powiem: Puchar Davisa zrobił się za duży – odezwał się młody
mężczyzna imieniem Leslie. – Człowiek już nawet własnego nazwiska nie usłyszy.
Najwyżej „przewaga Stany” albo „Francja cztery, Anglia dwa”. Dźwigasz na barkach los
całego, cholera, kraju.
Florence nie miała najbledszego pojęcia, o czym mówią, więc ucieszyła się, kiedy
Brian spytał, czy naprawdę one dwie wybierają się do Rosji.
– A nie wyglądamy? – zapytała.
Kip obrzucił je znudzonym spojrzeniem.
– Francuziki chyba nie czują takiej presji.
– A Niemcy i owszem, mogę cię zapewnić – odparł Leslie. – No i Hitler dyszy im
w gardło o tej ich fizycznej wyższości.
– Jak długo mają von Cramma, puchar może być ich. Wystarczy im jeden
czempion.
– A który to von Cramm? – zapytała Essie, z opóźnieniem włączając się do
rozmowy, ale mężczyźni nie zwrócili na nią uwagi.
– O ile von Cramm w ogóle zagra.
– A czemu miałby nie zagrać?
– On i stary Adolf niespecjalnie się kumplują. W zeszłym roku Cramm nazwał Herr
Führera malarzem pokojowym.
– Słyszałem, że Ribbentrop próbował go zwerbować do partii, ale von Cramm
wysłał go na drzewo.
– Za wysokie progi, co?
– Nie o to idzie. Ma pretensje, że wykopali mu z drużyny kumpla, Daniela Prenna.
Florence dostrzegła rozbłyskujące w oczach Essie gniewne zrozumienie.
– To obrzydliwe – powiedziała. – To, jak wykluczają żydowskich sportowców.
– Tym Prennem to strzelili sobie w kolano – zauważył Brian.
– Prenn jest niezłym graczem – przyznał Kip – ale nikt nie jest niezastąpiony.
Florence rozważała właśnie ripostę, ale Essie ją ubiegła.
– To dla mnie nie do pojęcia – ciągnęła – jak Niemcy w ogóle mogli uzyskać zgodę
na organizację igrzysk, skoro eliminują z nich żydowskich sportowców…
Strona 15
– No po prostu nie do pojęcia! – zakpił Kip bez litości. – Jak Prennowi się nie
podoba, to może pójść grać dla kogoś innego.
– Brytole podbiorą go w trymiga.
– Albo Ruscy. To jeden z nich, nie?
– Powinni wywalić Niemcy z rozgrywek – wyrecytowała Essie.
– A więc nie podoba ci się ich polityka? No cóż, a mnie się nie podobają bolszewicy
i ich polityka – powiedział ostrzyżony na jeża chłopak ze spiczastym nosem. – Może to
ich byśmy wyrzucili? A właściwie, skoro już podjęliśmy temat, to jeszcze tych
rozkochanych w kozach Greków, czemu nie?
Essie dała się sprowokować i przypuściła atak po podsuniętej linii rozumowania.
Tyle że nikt jej nie słuchał. Nawet Florence wydawała się pinczerkiem wśród
dobermanów.
– Gdyby nie to, że wokół sama woda, powiedziałbym, że twoja przyjaciółka
wygląda jak ryba wyrzucona na piasek – wyszeptał Brian do Florence, którą własna
milcząca zgoda na to, żeby Essie brała baty od gojów, napełniała wstydem.
– Dobra, chłopaki, na dziś już dość tej polityki – powiedział ktoś błagalnie. – Niech
sobie to Komitet Olimpijski rozwiązuje.
– Już rozwiązał – powiedział Kip. – Brundage powiedział, że całe to gadanie
o żydowskich sportowcach to zwykłe zawracanie głowy.
– A te komitety przecież zawsze tak znakomicie sobie ze wszystkim radzą –
wtrąciła Florence, korzystając ze sposobności. Wypiła koktajl do dna i zawiesiła zimne
spojrzenie na Kipie. – To nie jest żadne zawracanie głowy, skoro połowa świata domaga
się bojkotu.
– Nie połowa świata, tylko kilku żydków i komuchów, którzy chcą nas wpakować
w nową wojnę. Dobranoc wszystkim – powiedział Kip, prostując się na swą pełną aryjską
wysokość.
– Auf Wiedersehen! – zawołała za nim Florence i chwyciła Essie za rękę, zanim ta
zdążyła wypuścić z gorącej czeluści swych ust jeszcze kilka rozżarzonych węgli.
– I tak właśnie wyglądają dziś lojalni patrioci, Florence! Pierwszej wody bigoci
wymachujący amerykańską flagą. Oto kto tym wszystkim kieruje i oto dlaczego mam już
dość tych wspaniałych Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.
Florence słyszała wzbierające w nosowych pasażach Essie ciężkie łzy. Odkąd
weszły do kabiny Florence, Essie nie zamilkła nawet na chwilę.
– Mnie nie musisz tego mówić – zapewniła pogodnie Florence.
Zastanawiała się, dlaczego konsternacja Essie napawa ją takim optymizmem,
i właśnie do niej dotarło, że po raz pierwszy od rozstania z rodziną i wejścia na pokład
statku jest absolutnie przekonana o słuszności swojej decyzji. Ameryka nie miała jej nic
do zaoferowania.
– Aroganckie wieprze moczące ryje w modnych drinkach i chowające głowy
w piasek. Hipokryci miziający się z faszystami, kiedy ci zbroją się przeciw całej Europie.
To tacy właśnie ludzie byliby pierwsi do nazwania moich rodziców zdrajcami.
– Nie płacz, Essie. Albo czy mogłabyś przynajmniej zdjąć moją sukienkę?
– Przepraszam. – Essie wytarła nos w gołe ramię, po czym zdjęła sukienkę
Strona 16
Florence, odsłaniając dźwigary pożółkłego stanika i majtek. – Och, spójrz na mnie tylko!
– wykrzyknęła. – Nie miałam nawet nowych gaci ani elastycznego pasa na tę podróż.
Gdyby matka żyła, zabrałaby mnie na zakupy, ale ojca nie chciałam prosić o pieniądze.
Och, Florence, nawet nie przyszedł mnie odprowadzić. A najgorsze jest to, że sama jestem
sobie winna. Naprawdę. Bo to ja mu powiedziałam, żeby nie przychodził. Nie sądziłam,
że posłucha… Nie rób takiej miny!
– Nie robię.
– Myślałam, że przyjdzie mimo wszystko. Tyle że tak paskudnie mu nagadałam.
Naprawdę obrzydliwie… Widzisz, mieliśmy być na tym statku wszyscy razem. Ojciec,
moja młodsza siostra Lily, no i matka… Och, uznałabyś, że jestem okropna, jakbym ci
powiedziała.
– Skarbie, naprawdę nie. – Florence podniosła z podłogi stare ubrania Essie
i usiadła obok niej. – Cokolwiek to było, wszystko już za nami.
Strona 17
2
Agnozja
Przez większość życia wołano mnie Julik, choć teraz jestem już Julianem. Mimo że
przyszedłem na świat na czarnych brzegach Wołgi, akt urodzenia określa moją
narodowość jednoznacznie jako amerykańską. Zaszczyt ten zawdzięczam matce, Florence
Fein, która najwyraźniej uznała wówczas, że mądrzej będzie pozwolić im skatalogować
mnie jako jankesa niż żydka. W 1943 roku, gdy ważyły się losy wcale nie tak pewnego
zwycięstwa nad nazistami, jej decyzję mogła podyktować ta sama logika, dzięki której
wszyscy żydowscy chłopcy z mojego pokolenia szli przez życie z nietkniętym
napletkiem. Choć może to nie nacierający faszyści budzili obawy Florence, lecz jej
radzieccy towarzysze?
Kto to może wiedzieć, do diabła?
Nigdy nie zapytałem o powody jej decyzji i wątpię, by odpowiedziała mi wprost,
gdybym mimo wszystko zadał to pytanie. Zatajanie i przemilczanie stało się jej drugą
naturą – podobnie jak wielu innych zakochanych bez wzajemności w przegranej sprawie.
„Amerykanin” dla „Żyda” okazał się kamuflażem równie użytecznym jak sweterek dla
ratlerka, lecz zmienił moje życie pod jednym istotnym względem: nadał wyraźny kształt
(granic państwa, można by powiedzieć) mojemu poczuciu odrębności. Może dziś, kiedy
dziecka nie może spotkać los gorszy od bycia zwyczajnym, nie ma w tym nic
zasługującego na uwagę, ale za moich czasów, kiedy skromna, nierzucająca się w oczy
prezencja była użytecznym dobrem, amerykańskość okazywała się piętnem czyniącym ze
mnie odmieńca i arystokratę. Nawet w państwowym domu dziecka, w którym
przerażeniem napełniała mnie myśl o tym, że inni wychowankowie mogliby dowiedzieć
się o mojej odmienności, upajałem się pełną goryczy dumą z sekretnych związków
łączących mnie z seledynową częścią mapy, o której nauczyciele wypowiadali się z taką
nabożną pogardą.
Dopiero gdy w 1979 roku postawiłem stopę na amerykańskiej ziemi, doznałem na
powrót raptownego przeobrażenia w jeszcze jednego radzieckiego skarbeńka. Uprzejma
konsternacja na twarzach klientów kazała mi się domyślać, że angielski, którym
posługiwałem się (głównie w myślach) od czasów dzieciństwa, jest dla nich równie
zrozumiały jak mandaryński. Chciałbym sądzić, że podczas trzech dekad przeżytych
w roli obywatela amerykańskiego poczyniłem znaczne postępy na polu odzyskiwania
ojcowizny. Piwo piję schłodzone. Nici dentystycznej używam regularnie. Napiwki
zostawiam przynajmniej piętnastoprocentowe. Nie sposób dociec pochodzenia mojego
akcentu. Gdy muszę wybrać się z powrotem do Rosji, z zadowoleniem stwierdzam, że
byli krajanie widzą mnie głównie przez pryzmat mojego granatowego paszportu.
Strona 18
Ale po co ja tam w ogóle jeżdżę? Najprostsza odpowiedź brzmi: ponieważ zostałem
zatrudniony w firmie, która dla poprawy stosunków dwustronnych i ugruntowania
przyjaźni między naszymi wielkimi narodami uczyniła więcej niż dekady rozmów
pokojowych i wszystkie traktaty o nierozprzestrzenianiu razem wzięte. Mówię o Wielkiej
Nafcie. Przez ostatnie cztery lata pracowałem dla jednego z sześciu koncernów naftowo-
gazowych, których waszyngtońskie biura zaciskają się ciasnym kręgiem (ktoś mógłby
powiedzieć: pętlą) wokół stolicy naszego kraju. Moją osobistą domeną są lodołamacze –
te tysiąctonowe megalozaury, które przegryzają się przez lodowce, żebyśmy mogli
tankować baki osadem z paleozoicznych cmentarzy. Teraz, gdy kilka takich cmentarzy
odkryto w rosyjskiej części Arktyki, nie narzekam na brak pracy. Co kilka miesięcy
pakuję poliwęglanową walizkę marki Rimowa i wsiadam na pokład niewyspańca do
Moskwy. Rankiem przechodzę kontrolę na Szeremietiewie i lustrowany milczącym
spojrzeniem celniczki z bezmierną wzgardą porównującej moją twarz ze zdjęciem
paszportowym przypominam sobie, że w Rosji, podobnie jak każdy obywatel, jestem
nikim. Za to odświeżające upokorzenie jestem sowicie wynagradzany.
Mogłoby się zdawać, że pieniądze są jedynym powodem, dla którego tam wracam,
ale to nie tak. Rzeczą, na którą liczę najbardziej, jest możliwość spotkania z Lennym,
moim synem, który od dziewięciu lat goni za szczęściem w Moskwie. To odpowiednie
słowo: goni. Jest kilka spraw, o których mi nie powiedział, a o których – tak się jakoś
złożyło – wiem. Ale przekonanie go, żeby przestał topić pieniądze w Rosji i wrócił
wreszcie do domu, okazało się trudniejsze niż wydobycie z tego kraju przed trzydziestoma
laty mojej matki. W naszej rodzinie zawziętość i żądza podróżowania to cechy
homologiczne. Gdyby Florence żyła, z pewnością zaimponowałby jej upór Lenny’ego.
Jej nieugiętość była arcydziełem godnego protestu, równie monumentalnym jak jeden ze
strajków głodowych Gandhiego. Kiedy w 1978 roku przygotowywaliśmy się do wyjazdu
z kraju, nie tylko nie zgodziła się wyemigrować z całą resztą rodziny, lecz w ogóle
odmówiła wymawiania słowa „Stany”. Dopiero gdy w oczy zajrzało jej widmo
niepełnosprawności, zaczęła nieśmiało, jakby na próbę, podnosić ten temat. „Czy nadal
zamierzacie wyjechać do… tamtego miejsca?” Tak to ujmowała. Tamto miejsce. Kilka
lat temu przeczytałem o urazie neurologicznym, który dotyka czasem ofiary udaru. Osoba
cierpiąca na tę przypadłość potrafi, spojrzawszy na żarówkę, nazwać jej części składowe:
włókno, żarnik, bańka, potrafi opisać jej kształt i właściwości, ale za całe złoto Arabii nie
zdoła jej wkręcić i włączyć. Oficjalna nazwa tego schorzenia to agnozja, od greckiego
słowa oznaczającego nieświadomość. Zmysły są nienaruszone, nie dochodzi do utraty
pamięci, po prostu człowiek traci zdolność rozpoznawania, co jest czym. Często
zastanawiałem się, czy podobna zmora nie dopadła mamy.
Może byłbym dla niej bardziej wyrozumiały, gdyby była jeszcze jedną zwyczajną
Rosjanką dotkniętą narodową odmianą syndromu sztokholmskiego zwaną patriotyzmem?
Ale nią nie była. Była Amerykanką. Więcej: dorastała na obsadzonej wiązami Flatbush
Avenue na Brooklynie, w Erasmus Hall High dyskutowała na lekcjach o komentarzach
do konstytucji Stanów Zjednoczonych, jako jedna z pierwszych studiowała matematykę
na koedukacyjnym wydziale Brooklyn College, nastawiała odbiornik na Pogadanki przy
kominku Roosevelta i patrzyła, jak James Cagney całuje Jean Harlow w filmach
Strona 19
Paramountu. Choćby nie wiem jak udawała, że tego wszystkiego nie pamięta, nigdy nie
dałem się przekonać, że całe to nowojorskie wychowanie można usunąć z głowy ot tak,
jak łuszczącą się farbę. I nawet teraz upieram się, że kiedyś musiała wiedzieć, jak pachnie
wolność.
Strona 20
3
Brooklyn
Była gotowa zrobić wszystko, wyjechać dokądkolwiek, byle tylko uciec z Flatbush
i rozpocząć życie, które miałoby jakiś sens, jakąś wagę i które musiało przecież istnieć
gdzieś poza granicami Brooklynu, obszaru podobnie jak Polska czy Irlandia skazanego
na funkcjonowanie po wieczność w cieniu władzy silniejszego.
Będąc w klasie prymuską, postawiła sobie za cel dostać się po ukończeniu Erasmus
Hall do jednego z uznanych prywatnych college’ów żeńskich, gdzie miała spędzić cztery
lata wśród niekonwencjonalnych młodych kobiet o rozbudzonej ciekawości świata. Jej
wiara w to, że ojciec sfinansuje ten plan, mówiła wiele nie tyle o jej poczuciu własnej
wartości, ile o sprawności Solomona Feina w ukrywaniu przed rodziną oczywistej
sytuacji finansowej. Pierwszy rok w Hunter College upłynął Florence w dużej mierze na
godzeniu się z tym rozczarowaniem. Tymczasem w październiku, na samym początku
drugiego roku studiów, nastąpiło załamanie rynków giełdowych i jej rozgoryczenie
ustąpiło miejsca radosnemu niedowierzaniu: mogła uczęszczać do college’u za darmo.
Rok później nastąpił kolejny nieoczekiwany zwrot: brooklyńska filia Huntera połączyła
się z City College of New York i została wydzielona w postaci Brooklyn College,
pierwszego publicznego kampusu koedukacyjnego w mieście. Określenie „kampus” było
nieco na wyrost: nieposiadająca jeszcze własnych budynków uczelnia wynajmowała sale
w pięciu różnych biurowcach w niespokojnej dzielnicy biznesowej otaczającej Borough
Hall. Uskakując przed tramwajami i pokonując tor przeszkód, jakim była Fulton Street,
Florence szybko odkryła kawiarnie i kafeterie śródmieścia Brooklynu, gdzie na kanapki
z peklowaną wołowiną wpadały gromady prawników z pobliskich sądów
i kędzierzawych studentów tworzących jeśli nie mózg, to w każdym razie bliską mu
synapsę ruchu studenckiego. Wcześniej nie miała pojęcia, że w ogóle istnieje coś takiego
jak ruch studencki. A oto proszę, dyskutowali o wyższości Lenina nad Marksem i Stalina
nad Trockim, a właściwie nie tyle dyskutowali, ile wrzeszczeli na siebie przez długi
drewniany stół, wymachując kromkami razowca. Początkowo onieśmielali ją ci chłopcy
z New Utrecht High, którzy czytali Strike Strategy Williama Fostera i wiedzieli, jak
założyć komitet, jak wydrukować broszurę i jak się zorganizować. I kiedy uczniowie
Erasmus Hall ćwiczyli na zajęciach z wychowania obywatelskiego dyskusje jeden na
jednego, chłopcy z Bensonhurst ogłaszali bojkoty mleczne, by zaprotestować przeciwko
skokowym podwyżkom cen obiadów w uczelnianej kantynie.
Wydało jej się nagle szaleństwem, że w ogóle brała pod uwagę uczęszczanie do
college’u, w którym dziewczętom zależało głównie na otrzymaniu papierka,
a nauczyciele próbowali stać na straży ich zachowania i moralności. W Brooklyn College