Palmer Michael - Jedno uderzenie serca
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Palmer Michael - Jedno uderzenie serca |
Rozszerzenie: |
Palmer Michael - Jedno uderzenie serca PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Palmer Michael - Jedno uderzenie serca pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Palmer Michael - Jedno uderzenie serca Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Palmer Michael - Jedno uderzenie serca Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Wydanie elektroniczne
Strona 3
O książce
Bezprecedensowy akt terroru inicjuje drugą kadencję prezydenta USA
Jamesa Allaire’a. W wypełnionej po brzegi sali Izby Reprezentantów
w Kapitolu dochodzi do jednoczesnej eksplozji kilkunastu pojemników
zawierających wywołujący pandemię wirus WRX3883. Świadom
śmiertelnego zagrożenia, Allaire zarządza natychmiastową przymusową
kwarantanę kilkuset znajdujących się w budynku osób, włącznie z nim
samym oraz niemal wszystkimi członkami sukcesji prezydenckiej, w tym
wiceprezydentem, przewodniczącym Senatu, sekretarzem stanu, obrony
i skarbu. Każdy próbujący opuścić siedzibę amerykańskiego Kongresu ma
zostać zastrzelony na miejscu. Za atakiem stoi tajemnicza grupa Genesis –
nieuchwytni terroryści, nie wysuwający na razie żadnych żądań,
odpowiedzialni za wcześniejsze zamachy, w których zginęło wielu obywateli
Stanów Zjednoczonych. Nikt nie wie, kim są; FBI nie dysponuje żadnymi
tropami. Sytuacja jest niezwykle dramatyczna. Zakażenie wirusem kończy
się śmiercią w potwornych męczarniach już po kilkunastu dniach. WRX3883
został stworzony przez człowieka, a prace nad nim prowadzono w tajnym
rządowym laboratorium w Kansas. Była szefowa laboratorium, doktor Chen,
przepadła bez śladu przed kilkoma miesiącami. Tylko jeden człowiek może
ocalić życie uwięzionym w Kapitolu – wybitny wirusolog Griffin Rhodes – na
rozkaz prezydenta wtrącony do więzienia o zaostrzonym rygorze za
rzekomą próbę kradzieży wirusa. W zamian za obietnicę odzyskania
wolności Rhodes zgadza się pomóc w stworzeniu szczepionki. Zaczyna się
wyścig z czasem: umierają kolejne osoby zarażone wirusem, pogarsza się
stan prezydenta. Niezidentyfikowani wrogowie – terroryści z Genesis oraz
ich wspólnicy wśród członków rządu – śledzą każdy krok Griffina, robiąc
wszystko, by zniweczyć jego wysiłki…
Strona 4
MICHAEL PALMER
(1942-2013)
Pisarz amerykański, z zawodu internista. Praktykował w szpitalach
w Bostonie i Massachusetts, zajmował się także leczeniem uzależnień.
Pełnił funkcję wicedyrektora Massachusetts Medical Society. Autor
thrillerów medycznych, tłumaczonych na 35 języków. Napisał 19 powieści.
Najbardziej znane to: Krytyczna terapia, Szczepionka, Piąta fiolka,
Pierwszy pacjent, Ostatni chirurg, Jedno uderzenie serca, Oath of
Office i Political Suicide. Pośmiertnie ukaże się Resistant.
www.michaelpalmerbooks.com
Strona 5
Spis treści
O książce
MICHAEL PALMER (1942-2013)
Tego autora
Dedykacja
Podziękowania
Kolejność sukcesji prezydenckiej w Stanach Zjednoczonych
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Strona 6
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Strona 7
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Rozdział 53
Rozdział 54
Rozdział 55
Rozdział 56
Rozdział 57
Strona 8
Rozdział 58
Rozdział 59
Rozdział 60
Rozdział 61
Rozdział 62
Rozdział 63
Rozdział 64
Rozdział 65
Rozdział 66
Rozdział 67
Rozdział 68
Rozdział 69
Epilog
Przypisy
Strona 9
Tego autora
PACJENT
RECEPTA COREYA
SZCZEPIONKA
PRZEBŁYSKI PAMIĘCI
STOWARZYSZENIE HIPOKRATESA
PIĄTA FIOLKA
SIOSTRZYCZKI
EKSPERYMENT
DRUGA DIAGNOZA
PIERWSZY PACJENT
OSTATNI CHIRURG
KRYTYCZNA TERAPIA
CICHA KURACJA
JEDNO UDERZENIE SERCA
PRZYSIĘGA
POLITYCZNE SAMOBÓJSTWO
ODPORNOŚĆ
Strona 10
Tytuł oryginału:
A HEARTBEAT AWAY
Copyright © Michael Palmer 2011 All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2014
Polish translation copyright © Marek Fedyszak 2014
Redakcja: Piotr Chojnacki
Ilustracja na okładce: Sean Gladwell/Shutterstock
Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz
ISBN 978-83-7985-024-2
Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ
Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do
prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie
osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz
przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Strona 11
Jennifer Enderlin, mojej redaktorce w St. Martin’s Press, oraz Meg Ruley, mojej
agentce w Jane Rotrosen Agency
Jak bardzo szczęście może sprzyjać pisarzowi?
Strona 12
Podziękowania
Podczas pracy nad książką pomoc przychodzi na wiele, często nieoczekiwanych,
sposobów. Poza moją redaktorką i agentką na najserdeczniejsze podziękowania
zasłużyli:
dr David Grass, neurolog; dr Geoffrey Sherwood, hematolog i onkolog; dr
Connie Mariano, specjalistka od opieki medycznej w Białym Domu;
Paul Weiss, specjalista od energetyki;
Robin Broady, licencjonowany pracownik opieki społecznej; Jessica Bladd
Palmer;
Dave Pascoe, pilot;
Steve Westfall, specjalista od ochrony przed skażeniem biologicznym;
oraz moi na zawsze:
Daniel, Luke i Matthew, Kluczowa Postać.
Dziękuję również wszystkim, których nieświadomie pominąłem. Obiecuję, że
następnym razem na pewno was uwzględnię.
Strona 13
Kolejność sukcesji prezydenckiej w Stanach
Zjednoczonych
1. Wiceprezydent
2. Przewodniczący Izby Reprezentantów
3. Przewodniczący pro tempore Senatu
4. Sekretarz stanu
5. Sekretarz skarbu
6. Sekretarz obrony
7. Prokurator generalny
8. Sekretarz zasobów wewnętrznych
9. Sekretarz rolnictwa
10. Sekretarz handlu
11. Sekretarz pracy
12. Sekretarz zdrowia i opieki społecznej
13. Sekretarz urbanizacji
14. Sekretarz transportu
15. Sekretarz energetyki
16. Sekretarz edukacji
17. Sekretarz ds. weteranów
18. Sekretarz bezpieczeństwa krajowego
Strona 14
Prolog
W czwartkowy wieczór dwudziestego drugiego maja Eddie Gostowski
z pewnością nie myślał o tym, że niebawem umrze.
Przez pierwszą godzinę nocnej służby strażnika obiektów NYISO,
gigantycznego dystrybutora energii, myślał o Jankesach i zastanawiał się, czy mają
dość ikry, żeby ponownie zwyciężyć w rozgrywkach dywizji wschodniej American
League. Przez drugą godzinę rozważał, czy w tym roku kupić swojej ukochanej
Mary na urodziny kwiaty czy słodycze.
Eddie patrolował tę sterownię firmy New York Independent System Operator
przez większość z jedenastu lat jej istnienia i nigdy, ani razu, nie wydarzyło się nic
– absolutnie nic – niezwykłego. Rozumiał wymogi swojej pracy, rozumiał też,
czym grozi sytuacja, w której NYISO jakimś cudem pozbędzie się całego swojego
ładunku naraz – ogromnym zaciemnieniem na nieopisaną skalę, obejmującym cały
obszar od Albany po Nowy Jork i Long Island. Eddie oraz inne ogniwa w łańcuchu
praktycznie bezawaryjnych mechanizmów gwarantujących stabilną pracę sterowni
mieli dopilnować, żeby taka katastrofa nigdy nie nastąpiła.
Ale w jego sterowni nigdy, ani razu, nie zdarzyło się nic – absolutnie nic –
niezwykłego.
Jak co noc o tej porze Eddie nastawił budzik i szykował się do
piętnastominutowej drzemki. Najpierw jednak ostatnia kontrola. Potrzebował
chwili, by zdać sobie sprawę, że kilka mierników musiało się zepsuć. Wyłączyły
się sterowane automatycznie stacje elektroenergetyczne obsługujące linie z Marcy
do Albany i z Albany do Leeds.
Dziwne.
Eddie zaczął rozważać wszystkie możliwe wyjaśnienia tego dziwnego zdarzenia,
ale niewiele to dało. Gdyby wskazania mierników były prawidłowe, a to przecież
wykluczone, oznaczałoby to, że do okręgu stołecznego, który otaczał i obejmował
Albany, w ogóle nie docierał prąd.
Strona 15
Wciąż bardziej zdumiony, niż zatrwożony, Eddie przesunął się w lewo. Sprzęt
informował o tym samym zjawisku w innych stacjach elektroenergetycznych. Linie
z Dunwoodie na Long Island i Ravensbrook w Queens też wyłączyły się
samoczynnie. Goethals i Farragut, sterujące zasilaniem dużych obszarów Nowego
Jorku, również padły. Przy założeniu, że wszystkie odczyty są prawidłowe, cały
system był niestabilny, a największe miasto w kraju znajdowało się na krawędzi
czegoś potwornego.
Eddie zadzwonił do najbliższej niezautomatyzowanej stacji w oddalonym
o dwieście pięćdziesiąt kilometrów na północ Albany. Po siódmym sygnale
włączyła się automatyczna sekretarka.
Nawet jakiś wybuch w Albany nie spowodowałby takiej utraty zasilania. Od
momentu powstania NYISO likwidowała luki w swoim systemie tak skutecznie, że
poważne problemy mogły się pojawić jedynie wskutek wystąpienia niemal
niewyobrażalnej ilości awarii.
A jednak, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, te awarie właśnie miały
miejsce.
Jego sterownia była jedyną zaporą przed zaciemnieniem, które ogarnęłoby
znaczną część wschodniej części stanu Nowy Jork z Long Island i pięcioma
gminami stolicy włącznie.
Eddie popędził do telefonu, odczytał numer alarmowy FBI z tablicy na ścianie
i zaczął go wybierać.
I wtedy właśnie poczuł na karku ostrze noża.
– Odłóż słuchawkę, kolego – powiedział chropawy męski głos z akcentem, który
trochę przypominał brytyjski.
Czubek noża opadł, jakby zamierzał przeciąć kręgosłup Eddiego.
– P-proszę. To boli.
– Jak się nazywasz, kolego?
– Eddie. Eddie Gostowski. Proszę.
– Opuszczę nóż, Eddie, ale jeżeli nie zrobisz dokładnie tego, co mówię, jesteś
trupem. Zrozumiałeś?
– Tak.
– Pytam, czy zrozumiałeś?!
– Tak! Tak! Ale pro…
– W porządku, kolego, mamy mało czasu. Zaraz się odwrócisz i spojrzysz mi
w oczy. Jeżeli wykręcisz mi jakiś numer, poderżnę ci gardło. Czy to jasne? Dobra,
teraz się odwróć.
Eddie zrobił, jak mu kazano. Przed nim stał wysoki mężczyzna – metr
dziewięćdziesiąt wzrostu, może więcej, o potężnych ramionach, które wydawały
Strona 16
się przesłaniać pomieszczenie. Był ubrany na czarno: marynarska czapka, dżinsy
i golf, a twarz pokrywała czarna szminka. Oczy miał ciemne i zimne. W dłoni
trzymał nóż myśliwski – szeroki i zakrzywiony na końcu – długości co najmniej
dwudziestu pięciu centymetrów.
Za nim, po jego prawej ręce, stał w rozkroku ze skrzyżowanymi rękami drugi
mężczyzna w identycznym ubraniu i z identyczną szminką na twarzy.
Mimo przerażenia Eddie nie mógł wyzbyć się myśli o katastrofie, która nastąpi,
jeżeli strefa częściowego zaciemnienia będzie się dalej rozszerzać. Jakby
w odpowiedzi na jego obawy dryblas przytknął mu ostrze noża do podbródka
i zmusił do zadarcia głowy.
– Nie spieraj się ze mną – ostrzegł. – Masz użyć wszystkiego, czym dysponujesz,
żeby wyłączyć ten obiekt.
– Ale…
Dryblas przeciągnął Eddiemu po gardle ostrym jak brzytwa nożem, który
pozostawił na skórze płytkie rozcięcie biegnące z jednej strony żuchwy na drugą.
– Powiedziałem, żebyś się ze mną nie spierał, kolego! A teraz zrób, co ci każę,
a nie spotka cię już żadna przykrość. Zadrzyj ze mną, to umrzesz w męczarniach,
a my i tak znajdziemy wyłącznik.
Wyciągnął z tylnej kieszeni chustkę i podał ją Eddiemu, by zatamował krew.
Strażnik przeszedł chwiejnym krokiem do sąsiedniego pomieszczenia, zawahał
się, po czym przestawił wyłącznik. W stacji natychmiast zrobiło się ciemno.
Chwilę później włączył się generator i na powrót zapaliły się światła.
– Musimy zrobić coś jeszcze? – zapytał dryblas drugiego mężczyznę.
– Mamy meldunki od wszystkich czterech zespołów. Żadnych problemów.
Gestem dali znak Eddiemu, by wrócił do sterowni i siadł na swoim krześle.
– To wasza linia alarmowa, kolego? – Mężczyzna wskazał czerwony telefon na
ścianie.
– Tak – wykrztusił Eddie, dalej przyciskając przesiąkniętą krwią chusteczkę do
rany.
– Czy ktoś przy niej dyżuruje?
– Tak, ale nie jestem pewien, czy ktokolwiek tam jest podczas zaciemnienia.
– Jednak zgłoszenie zostanie zapewne nagrane, prawda? Prawda?
– P…prawda.
– W takim razie wszystko gra. To jest ten numer?
– Tak… Tak, proszę pana.
Dopiero wtedy Eddie zdał sobie sprawę, że mężczyzna nosi gumowe rękawiczki.
Nieproszony gość wyciągnął z tylnej kieszeni kartkę i rozłożył ją przed sobą.
Potem wybrał numer. Eddie usłyszał nagrany na taśmie komunikat. Na dźwięk
Strona 17
sygnału mężczyzna uniósł kartkę i lekko drżącym głosem przeczytał zapisany na
niej tekst.
– „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię. Wtedy Bóg rzekł: »Niechaj się
stanie światłość!«”1. Teraz Genesis zgasiło tę światłość. To dopiero początek.
– Dobra, kolego, bardzo nam pomogłeś… naprawdę bardzo pomogłeś.
– Dzięki – odparł potulnie Eddie.
Mężczyzna odwrócił się, by odejść, po czym nagłym ruchem poderżnął Eddiemu
Gostowskiemu gardło.
– Chyba powinienem go uprzedzić, że czasami nie można mi wierzyć –
powiedział.
Strona 18
Rozdział 1
DZIEŃ 1
20.30 EST2
– Pani przewodnicząca, prezydent Stanów Zjednoczonych.
Na te słowa woźnego Izby Reprezentantów zebrani wstali, a prezydent James
Allaire wkroczył do sali posiedzeń przyjęty burzą oklasków i wiwatami. Allaire
zerknął na dwóch agentów Secret Service stojących naprzeciw siebie w wejściu
prosto i nieruchomo niczym czarno-złote kolumny jońskie dzielące ścianę za
trybuną. Sean O’Neil, szef oddziału prezydenckiego Secret Service, podążał za
Allaire’em jak cień, gdy serdecznie witany prezydent zmierzał długim korytarzem
wyłożonym szafirowym dywanem.
Prezydenckie serce zareagowało na przypływ adrenaliny, gdy oklaski zahuczały
niczym startujący odrzutowiec. Co kilka kroków Allaire przystawał, by wymieniać
uściski dłoni lub brać w objęcia mężczyzn w ciemnych garniturach i starannie
dobranych krawatach oraz nienagannie ubrane kobiety pachnące egzotycznymi
perfumami. Przed sobą widział dziewięcioro sędziów Sądu Najwyższego i pięciu
członków Kolegium Połączonych Szefów Sztabów.
Allaire wyczuł, że O’Neil staje za nim o krok bliżej, gdy jakiś kongresmen
z Missouri z wielkim uniesieniem potrząsnął jego dłonią, a potem krzyknął:
– Niech pan ich załatwi, panie prezydencie! Niech im pan pokaże!
Zgadza się, pomyślał Allaire. Mam taki zamiar.
Na początku pierwszej kadencji doktor Jim Allaire wielokrotnie zastanawiał się
w duchu nad decyzją, którą był zmuszony podjąć. Jedna ustawa, korzystna, jak się
mogło z początku wydawać, często niosła za sobą zaskakujące skutki
i niezamierzone konsekwencje, które przydawały mu siwych włosów i pogłębiały
kurze łapki w kącikach szarobłękitnych oczu.
Wygłoszenie pierwszego w drugiej kadencji orędzia o stanie państwa nie było
jednak jedną z chwil takiego zwątpienia w siebie. Allaire uzyskał reelekcję z dość
dużą przewagą nad przewodniczącą Izby Reprezentantów Ursulą Ellis i teraz,
Strona 19
mimo utrzymującej się między nimi skrywanej wrogości, nadszedł czas, by
odsunąć politykę na bok i załatwić pewną sprawę.
Przez ostatnią godzinę Allaire przemierzał gabinet przywódcy mniejszości
w Izbie Reprezentantów, popijając dietetyczną pepsi i pozwalając sobie powtórnie
nałożyć makijaż na potrzeby telewizji. Przez cały czas starał się powściągnąć
nerwowe rozedrganie. Uczucie, jakie miał przed przemówieniem takiej rangi,
przypominało mu o czasach, gdy był rozgrywającym w Spartanach, futbolowej
drużynie uniwersytetu Case Western Reserve, gdzie również uzyskał dyplom
lekarski.
W okresie dzielącym karierę uczelnianego futbolisty od lat spędzonych na etacie
internisty w klinice w Cleveland Allaire dowiedział się, jak istotne jest wyważenie
pewności siebie z pełnym szacunku lękiem przed niepowodzeniem. Uważany za
trybuna ludowego, niezmiennie wysoki poziom aprobaty dla swojej prezydentury
zawdzięczał prawdziwej trosce o ludzi, tej samej, która uczyniła zeń szanowanego
lekarza. W sytuacji gdy problemy świata stawały się coraz bardziej złożone,
a terroryzm zaprzątał umysły wszystkich Amerykanów, naród potrzebował
przywódcy, w którym mógłby pokładać wiarę – człowieka pewnego siebie
i dostojnego, godnego zaufania. Allaire solennie przyrzekł sobie, że dziś
wieczorem potwierdzi, iż jest właśnie tym człowiekiem, i wygłosi przemówienie,
które wszystkim zapadnie w pamięć.
Prezydent dotarł na podium, gdzie współpracownik, który pisał jego
najważniejsze przemówienia, wyraźnie bardziej zdenerwowany niż szef, umieścił
dwa oprawione w skórę egzemplarze dzisiejszego starannie strzeżonego orędzia.
Allaire odwrócił się i wręczył pierwszy egzemplarz wiceprezydentowi Henry’emu
Tildenowi jako przewodniczącemu Senatu, a drugi Ursuli Ellis, która z trudem
utrzymywała kontakt wzrokowy i podała mu dłoń bezwładną jak śnięta ryba.
Prezydent powstrzymał uśmiech, chociaż podejrzewał, że Ellis wie, o czym myśli –
pięćdziesiąt trzy do czterdziestu czterech, o różnicy, jaką pokonał ją w wyborach.
Allaire ćwiczył swoje przemówienie dziesiątki razy i przypuszczalnie mógłby je
wygłosić bez pomocy teleprompterów umieszczonych po obu stronach mównicy.
Aplauz nie cichł. Z flagą amerykańską w tle, prezydent stał zwrócony twarzą do
tych ludzi i machał z wdzięcznością. Potem ułożył dłonie po bokach pulpitu na
znak, że jest gotów zacząć przemówienie. Na chwilę napotkał wzrok Rebecki,
swojej żony od dwudziestu siedmiu lat, bardzo lubianej pierwszej damy, i siedzącej
obok ich jedynej córki Samanthy, która – wciąż nie mógł w to uwierzyć –
studiowała na ostatnim roku w Georgetown i wybierała się na prawo w Harvardzie.
Oklaski nie milkły. Przewodnicząca Ellis podniosła się z fotela i kilka razy
uderzyła młotkiem. W końcu wśród siedmiuset zebranych zapadła głęboka cisza.
Strona 20
Zegar na gzymsie nad ich głowami wskazywał dokładnie dwudziestą. Allaire
pobiegł myślami ku wyrytemu na fryzie mottu – W BOGU POKŁADAMY
NADZIEJĘ. O lekarzach krążył dowcip, że skrót M.D. przed nazwiskiem oznaczał
tak naprawdę Mr Deity3. Allaire był człowiekiem głęboko wierzącym i zawsze czuł
się skrępowany myślą o lekarzach jako bogach. Wiedział jednak, że w tym
momencie był bliższy roli Boga niż jakikolwiek lekarz.
Wskutek powtarzających się ataków tajemniczej, najprawdopodobniej krajowej
grupy określającej się mianem Genesis pierwszą sprawą do poruszenia tego
wieczoru musiał być terroryzm. Ludzie byli na krawędzi. Cztery ataki
zorganizowane przez tę grupę, śmiałe, bezlitosne, aroganckie, miały bardzo
dramatyczny przebieg. I wciąż tylko zniszczenie i śmierć – napastnicy nie wysunęli
jeszcze żadnych żądań. Zamierzał zacząć mocno: od uprzedzenia terrorystów
o solidarności Amerykanów i zapewnienia, że schwytanie i skuteczne oskarżenie
przestępców stanowią najważniejszy cel jego drugiej kadencji.
Hank Tomlinson, szef liczącego półtora tysiąca funkcjonariuszy oddziału
kapitolińskiej policji, zapewnił go, że przed wieczorną inauguracją dodatkowo
zaostrzono środki bezpieczeństwa: zastosowano najnowocześniejsze
magnetometry, ciąg kamer i ręczne przeszukiwanie torebek, nie mówiąc o tych
nowoczesnych prześwietlarkach rentgenowskich. Teraz od prezydenta i autorów
jego przemówień zależało, czy przekona Amerykanów, że są równie bezpieczni jak
ci tutaj, z nim, w Kapitolu.
Orędzie Allaire’a pojawiło się na praktycznie niewidocznych dla zgromadzonych
teleprompterach.
– Pani przewodnicząca, panie wiceprezydencie, współobywatele. Ponieważ
zbiera się nowy Kongres, pamiętam o zaszczycie, którym wy, naród amerykański,
obdarzyliście wszystkich wybranych przez siebie urzędników, i przyjmuję go
z pokorą. Zanim więc rozpocznę dzisiejsze orędzie o stanie państwa, w imieniu
wszystkich, którzy cieszą się waszym zaufaniem, chcę wyrazić mą niezmierną
wdzięczność za kolejną kadencję tego, co mój ojciec nazwałby porządną, stałą
pracą.
Allaire zrobił pauzę, wyczekując z doskonałym wyczuciem, aż ucichnie śmiech.
Było to strategiczne otwarcie, do którego przekonywał autorów swoich
przemówień. Wszyscy oni uważali, że należy rozpocząć na bardziej ponurą nutę.
Jak zwykle miał rację. Orędzie o stanie państwa dawało wspaniałą okazję, by
oprócz zakomunikowania wyborcom, że jest zdeterminowany i wystarczająco
odważny, by uczynić to, co słuszne i niezbędne, zaprezentować swoje
człowieczeństwo.
– Lecz w parze z tą odpowiedzialnością idą wielkie wyzwania, którym musimy